View
10
Download
0
Category
Preview:
DESCRIPTION
Opowiadanie obyczajowe noszące nieznaczne znamiona historii sensacyjno-kryminalnej.
Citation preview
Chwila wytchnienia
1.
– Staniszewski, słucham? – rozległo się chrapliwie w słuchawce.
– Anna Zawadzka z tej strony. Pan, zdaję się, leczy… był lekarzem Janusza
Kamińskiego. Znalazłam pański numer w… zapisany… – starała się mówić możliwie
rzeczowo, ale z każdą sekundą tej dziwacznej rozmowy trudniej było jej zebrać myśli.
Na szczęście lekarz zachował zdrowy rozsądek i, co ważniejsze, skojarzył nazwisko
pacjenta.
– Tak, tak, oczywiście. W czym mogę pomóc?
„Właściwie już w niczym” chciała odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w
język.
– Trzeba stwierdzić zgon.
– Proszę się nie ruszać z mieszkania, postaram się być najdalej za godzinę – rozległo
się po chwili. Potem lekarz rozłączył się.
Milczenie po drugiej stronie kabla uderzyło ją bardziej niż jakikolwiek komentarz. To
i wszechobecna w mieszkaniu cisza – nie słyszała już ciężkiego, szemrzącego oddechu
Janusza, zabrakło nagle ledwie uchwytnych odgłosów, które towarzyszyły każdemu
poruszeniu w wykrochmalonej pościeli. Martwe ciało spoczywało na wąskim łóżku w
absolutnym bezruchu, tak nienaturalnym a przecież jednocześnie tak kojącym.
Anka patrzyła przez chwilę na wymęczoną cierpieniem twarz, zapadnięte policzki i
podkrążone oczy człowieka spoczywającego pod kołdrą obleczoną w śnieżnobiałą pościel.
Gdy jeszcze byli razem, nigdy nie krochmaliła powłok i prędzej czy później zawsze
wybuchały o to kłótnie. Zresztą nie tylko o to.
Janusz był pedantem, Anka bałaganiarą. On przywiązywał ogromną wagę do wyglądu
przestrzeni wokół siebie, a jednocześnie nie chciał kiwnąć palcem, by zrobić cokolwiek w
domu – matka i siostra przyzwyczaiły go, że „samo się robi”. Ance było wszystko jedno, jak
żyje, gdzie leżą jej rzeczy i czy zakłada na siebie wyprasowaną koszulę – ot, skutki
wychowania przez samotnego ojca, który życie spędzał przede wszystkim w pracy.
Próbowali takiego życia – jak pies z kotem – przez dwa lata, przepychając się ciągle,
znacząc teren, usiłując zmusić wroga do kapitulacji i przyjęcia warunków zwycięzcy. Niestety
obydwoje byli zbyt uparci, by ustąpić, i zbyt inteligentni, by dać się podejść przeciwnej
stronie. W końcu zdecydowali, że pora zakończyć tę farsę, rozeszli się bez hałasu, kulturalnie
i po koleżeńsku, w nadziei, że nigdy więcej nie mieć ze sobą nic wspólnego.
1
A potem Janusz zachorował, Anka wróciła i zaczęła krochmalić mu te cholerne
poszewki…
W zupełnym odrętwieniu, które na razie działało niczym doskonały środek
znieczulający, ruszyła do kuchni i zaparzyła herbatę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że
odruchowo przygotowała dwie szklanki – trudno, będzie musiała wypić je sama.
Notes z ważnymi numerami telefonów leżał tam, gdzie zawsze, na kuchennym blacie.
Granatowa, lekko lakierowana imitacja skóry odcinała się wyraźnie od beżowej powierzchni
okleiny. Anka zaczęła kartkować powoli zawartość wąskich okładek. Oto całe ich wspólne
życie spisane jeszcze jej ręką, wszyscy znajomi, koledzy z pracy, kilka kontaktów z czasów
szkolnych, w większości jego, ona była odludkiem, rodzina, znów jego, ona miała tylko ojca,
a ich relacje… ani ona, ani jej ojciec nie zaliczali się do ludzi nadmiernie wylewnych.
W końcu odnalazła numer, którego szukała. Zawahała się nieco, lecz rada nierada,
musiała przecież zawiadomić rodzinę Janusza, bo sama nie miała już formalnie żadnych praw
ani tym bardziej obowiązków względem spoczywających na kanapie zwłok.
– Marta? – spytała, gdy tylko w słuchawce zabrzmiało rzeczowe „Halo”. – Tu Anka.
Janusz nie żyje. Czy możesz…
– Oczywiście – odparła głucho była szwagierka. – Zadzwonię po matkę i zaraz
przyjeżdżamy.
Rozłączyła się bez pożegnania.
Anka znów została sam na sam z myślami. Dopijając herbatę, którą zrobiła dla
Janusza – ohydnie słodką, gdyż z rozpędu dosypała do niej dwie łyżeczki cukru, tak jak lubił
– usiłowała przypomnieć sobie, jak się w to wszystko wplątała, dlaczego spędziła minione
dwa miesiące, doglądając umierającego eks-małżonka.
*
Wszystko zaczęło się od kartonu z książkami, który zaczęła wypakowywać po
powrocie z półrocznego stażu w Boliwii. Wcześniej każdą wolną chwilę poświęcała na
załatwianie spraw rozwodowych i, w przerwach, na przygotowania do wyjazdu. Janusz, jak
zawsze, miał ważniejsze zajęcia, przez co nawet własnego rozwodu nie mógł przeprowadzić
należycie bez jej pomocy. Był wcieleniem wizji oderwanego od rzeczywistości naukowca,
lecz nikt nie śmiał zaprzeczyć jego niewątpliwemu geniuszowi.
Gdy wróciła wreszcie do kraju, do nowego lokum – ojciec sprawił się wyśmienicie,
załatwił mieszkanie i przeprowadzkę – zabrała się za rozpakowywanie wszystkich pudeł,
które piętrzyły się w przedpokoju zupełnie nieznanego jej M-3. Poza tym były walizy
2
z lotniska, kilka paczek nadanych jeszcze w Ameryce Południowej, słowem musiała ogarnąć
sporych rozmiarów rozgardiasz, nim dokopała się wreszcie do książek.
Uśmiechnęła się na wspomnienie trzech tytułów z mikrobiologii molekularnej,
których nie potrafiła nawet przeczytać bez zająknięcia, nie mówiąc już o zapamiętaniu.
Oczywiście Janusz nie byłby sobą, gdyby czegoś nie poplątał.
Następnego dnia rano spakowała książki do plecaka i pojechała do instytutu, by mu je
oddać. Znali ją tu niemal wszyscy, więc bez trudów dostała się do środka, przeszła – jak
niegdyś niemal codziennie – długim, ponurym korytarzem do schodów, a potem na dół do
„kanciapy”, podziemnego laboratorium Instytutu Leków.
Na biurku Janusza panował, jak zawsze, idealny porządek, o ile można tak nazwać
zupełnie pusty blat. Oczywiście nie było na nim nawet pyłka kurzu. Położyła książki na
środku powleczonej zieloną ceratą deski i brała się właśnie za spisanie listu z wyjaśnieniami,
gdy do kanciapy wszedł Bartek, kolega Janusza jeszcze ze studiów.
To od niego dowiedziała się o chorobie Janusza, on też powiedział, że rodzina
umieściła go w hospicjum, gdy okazało się, że w szpitalu nie ma już dla niego miejsca. Anka
zagotowała się w środku. Nigdy nie była osobą, która zastanawiałaby się długo nad
konsekwencjami swoich działań, tak też było tym razem.
Nim zdołała się obejrzeć, podpisywała już w hospicjum dokumenty, dzięki którym
mogła zabrać Janusza do domu. Ich domu, w którym spędzili razem dwa lata wypełnione
ciągłymi kłótniami i wiecznymi przepychankami. A przecież nadal lubiła go – nie, już nie
kochała, a może nawet nigdy nie kochała – ale lubiła i szanowała, więc nie mogła pozwolić,
by zdychał jak pies pod płotem, wśród obcych ludzi.
Tak znalazła się znów w małej kawalerce z za ciasną, źle urządzoną kuchnią,
przeciekającym brodzikiem w łazience, słabym niczym kocię Januszem przykutym do łóżka,
oraz baterią leków, głównie przeciwbólowych, stojących na stole w pokoju. I z zeszytem w
zielonej okładce.
Zeszyt był ważny, może nawet najważniejszy. Przez ostatnie dwa miesiące zapisywała
w nim wszystko: co ranek nową datę, by nie stracić rachuby pośród identycznych dni,
dokładną godzinę podawania leków, dawki, pomiary temperatury i wszelkie uwagi odnośnie
stanu pacjenta. Suche fakty, pozbawione emocji zapiski stanowiły najlepszy dowód transu, w
jakim żyła.
Janusz zaś gasł z każdą chwilą. Starał się trzymać do końca rezon, nie obciążać jej
dodatkowymi troskami, lecz przychodziły chwile, w których ból nie dawał ukoić się
najsilniejszymi lekami, gdy niemal odbierał mu zmysły, pozostawiając ją bezsilną wobec tego
3
cierpienia. Lecz nawet wtedy nie żałowała swojej decyzji. Była obok – tyle przynajmniej
mogła dla niego zrobić.
Walczyła o niego do samego końca. Jeszcze pół godziny temu poprawiała mu
poduszkę, gdy szykował się do kolejnej niespokojnej drzemki, potem poszła do kuchni,
przygotować obiad. Chciałaby móc powiedzieć, że zaniepokoiła ją cisza, ale prawda była
taka, że nic nie spostrzegła, dopóki nie weszła do pokoju, by podać mu leki.
Leżał tam tak, jak go zostawiła, tak jak w tej chwili – wreszcie spokojny, wolny od
cierpienia, odległy i niedostępny.
Martwy.
*
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z tych rozmyślań.
Doktor Staniszewski, szczupły, szpakowaty pięćdziesięciolatek, uwinął się naprawdę
szybko. Obrzucił ją krótkim, nieco zaniepokojonym spojrzeniem, po czym pokręcił głową z
wyraźną dezaprobatą.
– Powinna pani nieco odpocząć – westchnął. – Gdzie znajdę…
Bez słowa wskazała drzwi do pokoju.
Wiedziała doskonale, że prezentuje się niewiele lepiej niż nieboszczyk – dwa miesiące
spędzone w czterech ścianach, z krótkimi wypadami po zakupy do sklepu na dole i ciągłe
napięcie zrobiły swoje. Po opaleniźnie przywiezionej z Boliwii nie pozostał nawet ślad,
matowe włosy ściągnięte w koński ogon straszyły niestaranną fryzurą, a poszarzała,
wymęczona twarz dodawała jej przynajmniej pięć lat.
Lekarz wyciągnął plik dokumentów i zaczął nerwowo obszukiwać kieszenie.
Odruchowo podała mu leżący na stole długopis.
– Ma pani dowód? Świetnie, spiszę dane. Kim był dla pani zmarły.
– Byłym mężem – odparła spokojnie, domyślając się, jaką reakcję wzbudzi tym
wyznaniem.
Doktor zaskoczył ją przyjemnie, ograniczając swoje zdumienie do lekkiego uniesienia
cienkiej brwi, potem zajął się oględzinami zwłok, ona tymczasem zaczęła pakować swoje
rzeczy. Chciała uwinąć się z tym nim przybędzie kochana mamusia. Zgarnęła niedbale ciuchy
do torby, sprzątnęła kosmetyki z łazienki, zabrała te kilka książek, które przywiozła sobie z
domu, chwyciła znienawidzony zielony zeszyt, by wyrzucić go w diabły.
Wtedy drzwi do mieszkania otworzyły się z hukiem i stanęła w nich postawna
sześćdziesięcioletnia kobieta. Wściekle rude, farbowane loki trwałej ondulacji okalały jej
nalaną twarz niczym dziki płomień. Czarne, wiecznie zmrużone oczka świdrowały otoczenie
4
podejrzliwym spojrzeniem. Wydatny biust falował niespokojnie pod wzorzystą suknią, by
siedemdziesiąt kilogramów tłuszczu mogło wreszcie odpocząć nieco po forsownej
wspinaczce na czwarte piętro.
Lekarz uniósł wzrok, zaciekawiony hałasami dobiegającymi z korytarza i zobaczył,
jak wielki babsztyl wtacza się do wąskiego przedpokoju w asyście szczupłej, nadmiernie
wysokiej i zdecydowanie nieporadnej kobiety o wyglądzie spłoszonej myszy. Babsztyl
warknął coś, co zapewne miało być powitaniem, towarzysząca mu kobieta skinęła
nieznacznie głową ruchem tak szybkim, że ledwie go zauważył. Uśmiechnął się w
odpowiedzi i zabrał znów do pracy.
– Co tu jeszcze robi? – skrzekliwy głos Wandy Kamińskiej wypełnił niedużą
kawalerkę, gdy jej bazyliszkowate spojrzenie padło na strojącą pod balkonem kobietę.
Sposób bycia byłej teściowej już dawno przestał robić na Ance jakiekolwiek wrażenie,
jednak teraz jej obecność irytowała ją niemal jak za pierwszych dni znajomości.
– Pakuję się – wyjaśniła lodowato, wrzucając trzymane w ręku rzeczy do torby.
– A czy aby nie bierze czego, co do niej nie należy? – Kamińska ruszyła już w
kierunku torby, a Anka odruchowo przesunęła się, by zagrodzić jej drogę.
Przerażona myszka, która przybyła razem ze smokiem, patrzyła na szykujące się
starcie z rosnącym przerażeniem w oczach. Staniszewski uznał, że musi interweniować,
inaczej kobiety rzucą się sobie do oczu.
– Skończyłem. Będzie potrzebny podpis kogoś z rodziny – spojrzał wymownie na
bazyliszka.
Dama wypięła dumnie pierś, jakby szykowała się co najmniej do przyjęcia Orderu
Odrodzenia Polski, i rzekła butnie:
– To ja. Jestem matką.
Lekarz usłyszał jedyne ciche prychnięcie dobiegające od strony balkonu, gdy Anka z
trudem stłumiła wybuch histerycznego śmiechu, a potem odgłos zapinanego zamka
błyskawicznego torby.
Kobieta minęła napawającą się powagą urzędu teściową, odebrała dowód od lekarza i
ruszyła w stronę wyjścia, mijając się po drodze z zahukaną siostrą zmarłego. Początkowo
Marta posłała jej jedynie pełne wdzięczności spojrzenie, lecz gdy Anka mijała ją w progu
pokoju, szepnęła cicho, by matka nie słyszała:
– Dziękuję, że z nim byłaś.
Anka uśmiechnęła się krzywo i pokiwała krzepiąco głową.
– Chyba będzie lepiej, jeśli nie przyjdę na pogrzeb.
5
– O tak, z pewnością – przytaknęła energicznie myszka. – Dam ci znać, gdzie…
Nie zdołała dokończyć zdania i niemal w jednej chwili wybuchła płaczem. Anka
szybko zmyła się z mieszkania, nie chcą uczestniczyć dalej w nakręcającej się z każdą chwilą
szopce.
Wyszła na korytarz, zamykając definitywnie drzwi za pewnym etapem swojego życia.
Schodząc powoli ze schodów, wygrzebała z kieszeni komórkę. Nie musiała czekać długo na
połączenie, jej rozmówca odezwał się niemal natychmiast:
– Bednarek, słucham?
– O, cholera – wymknęło się jej. – Ojca nie ma?
– Ania? – głos po drugiej stronie słuchawki natychmiast złagodniał. – Co u ciebie?
– Kiepsko – przyznała. – Możesz po mnie przyjechać? Jestem w naszym… w
mieszkaniu Janusza. Poczekam pod klatką.
– Będę za piętnaście minut.
Anka odetchnęła z ulgą. Paweł Bednarek nie miał w zwyczaju zadawać
niepotrzebnych pytań, był zdecydowanie człowiekiem czynu.
Wyszła przed blok i od razu zalały ją ciepłe promienie kwietniowego słońca. Mokre
porannym deszczem ulice skrzyły się teraz przepięknie. W powietrzu pachniało wiosną. Anka
rozejrzała się wokół, jakby po raz pierwszy widziała świat na oczy. Jasne słoneczne światło
oślepiało, ale też ogrzewało przyjemnie twarz. Gwar ludzi pędzących za swoimi sprawami
powoli przebijał się przez mu rutyny, za którym chowała się przez ostatnie dwa miesiące.
Wszystko odzyskiwało kolory, wracało na swoje miejsca.
–… gdzieś podwieźć? – usłyszała za sobą.
Podskoczyła nerwowo, lecz szybko rozpogodziła się, widząc za sobą nieco
zatroskanego doktora Staniszewskiego.
– Pytałem, czy mogę gdzieś panią podwieźć – powtórzył, domyślając się, że za
pierwszym razem jego słowa w ogóle do niej nie dotarły.
– Nie trzeba. Zaraz ktoś po mnie przyjedzie. Ale bardzo to miłe z pana strony,
dziękuję.
– To musiał być ogromny wysiłek – odparł poważnie. – Na razie nie czuje pani
żadnych skutków ubocznych, ale proszę mi wierzyć, przyjdą z czasem, gdy minie szok.
Gdyby potrzebowała pani pomocy, nie proszę nie przerywać, to zupełnie normalne w takiej
sytuacji, zatem gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę zadzwonić o tu – Staniszewski
wyciągnął z portfela sztywny kartonik, który mógł być jedynie wizytówką i zapisał na nim
nazwisko i telefon psychologa. – Profesor Wilczyński jest moim serdecznym przyjacielem.
6
Wystarczy, że powoła się pani na mnie. Może pani dzwonić także do mnie – wskazał własny
numer. – Zawsze znajdę dla pani czas. Janusz był niezwykłym człowiekiem…
– Raz jeszcze dziękuję – zdołała wreszcie przerwać ten strumień dobrych rad i
troskliwych zaleceń.
Czuła się coraz bardziej zmęczona, zupełnie jakby przez ostatnie dni żyła na poczet
energii, której zaczynało jej w tej chwili coraz bardziej brakować. Kolorowy dotąd świat
pociemniał nagle, a Anka poczuła gwałtowną potrzebę oparcia się o betonowy murek przy
wejściu do klatki. Zdążyła w ostatniej chwili, jeszcze sekunda czy dwie, a klapnęłaby
nieelegancko na chodnik.
W tym momencie pod drzwi klatki podjechała szara skoda. Kierowca wysiadł, ledwie
samochód przestał się toczyć. Doktor Staniszewski zmierzył go zaciekawionym spojrzeniem.
Mężczyzna nie mógł mieć mniej niż pięćdziesiąt lat, a mimo to był w doskonałej
formie. Potężna sylwetka onieśmielała nieco, lecz bynajmniej nie sprawiała wrażenia
ociężałej. Pod doskonale skrojonym, szarym garniturem kryło się ciało zdolne podjąć jeszcze
niejeden wysiłek fizyczny. Starannie przycięte i ułożone lekko już siwiejące jasne włosy
okalały nieco wprawdzie pobrużdżoną, ale niewątpliwie sympatyczną twarz, na której
malował się teraz wyraz ogromnego zatroskania.
– Cześć, Aniu – przybyły mocno objął kobietę i ucałował w obydwa policzki. Potem,
jakby dopiero wtedy zauważył obecność Staniszewskiego, rzucił zdawkowe: – Dzień dobry.
– Dobry – mruknął niewyraźnie lekarz. – Widzę, że ma już pani opiekuna, w takim
razie zostawiam panią w dobrych rękach. W razie czego, wie pani, co robić.
Ucałował jej dłoń na pożegnanie i szybko oddalił się do zaparkowanego nieopodal
auta. Anka i jej towarzysz zostali sami.
– Jak żyjesz? – spytał.
– Z przyzwyczajenia – odparła tak cicho, że ledwie wyłowił jej głos spośród gwaru
ulicy, po czym zapytała: – Postawisz mi kawę, wujku?
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie mówiła do mnie „wujku”? – Bednarek
przeczesał włosy nerwowym ruchem.
– Całe życie tak mówiłam, ciężko się odzwyczaić – mruknęła.
„Wujek”, wyraźnie znudzony oczekiwaniem na pierwszy krok z jej strony, zarzucił
sobie na ramię torbę podróżną, która stała ciągle na ziemi przy nogach kobiety. Bez wahania
chwycił Ankę za łokieć i delikatnie podprowadził do samochodu. Sam szybko dołączył do
niej, wrzuciwszy uprzednio bagaż na tylne siedzenie pojazdu. Ruszyli.
– Masz jakiś upatrzony lokal? – zapytał.
7
Anka nie odpowiedziała, pokręciła tylko przecząco głową.
– Jak się trzymasz? Musiało być ci ciężko. – Bednarek skorzystał z okazji, że stali na
światłach, i przyjrzał się uważnie pasażerce. Był bystrym obserwatorem, choć w tym
przypadku każdy zorientowałby się, że siły Anki wyczerpały się już jakiś czas temu.
Zaczęła mówić. Początkowo szło składnie, ale potem, gdy wspomniała o lekach, przed
oczyma stanął jej znów ten cholerny zielony zeszyt, codzienny spis dawek środków
przeciwbólowych, adnotacje dotyczące masy ciała i inne tego typu szczegóły. Poryczała się w
połowie relacji jak dziecko.
Paweł zjechał do zatoczki autobusowej i objął dziewczynę delikatnie ramieniem.
Zaczął głaskać po głowie tak, jak robił to lata temu, gdy brykając po korytarzach firmy, w
której pracował jej ojciec, rozbiła sobie obydwa kolana i zdarła skórę z brody. Tak samo jak
wtedy, i tym razem bliskość tego człowieka i jego uspokajający ton głosu zrobiły swoje. Anka
uspokoiła się i już tylko cicho pochlipywała od czasu do czasu.
– Dzięki – siąknęła nosem. – Zawsze potrafiłeś mnie pocieszyć.
– Mam to wpisane w zakres obowiązków – odparł. Początkowo myślała, że żartuje,
zaśmiała się nawet, ale on zachował powagę.
– Mówisz serio? – spytała wreszcie lekko przerażona. – Ojciec kazał ci wziąć
nieporadną Anię pod swoje skrzydła?
– Nie – uśmiechnął się nieznacznie, słysząc taką sugestię – ale szkolili nas również w
zakresie nawiązywania kontaktu z ludźmi. A niektórzy z nas okazali się bardziej utalentowani
w tej dziedzinie niż inni.
– Znaczy, że co? Zdołałbyś okiełznać moją teściową?
– Spokojnie, mówmy o realnych zadaniach. Wandzia pozostaje zdecydowanie poza
czyimkolwiek zasięgiem. Natomiast przypuszczam, że bez problemu namówiłbym cię na
zakup parceli pod Pałacem Kultury.
Anka zaśmiała się szczerze.
– Widzisz, już lepiej – tym razem Bednarek wyszczerzył się zadowolony. – A teraz na
kawę. Znam doskonałe miejsce.
*
Lokal rzeczywiście był wyborny, nie tylko pod względem jakości serwowanych tam
napojów, lecz także z powodu niepowtarzalnej atmosfery. Anka poczuła się jakby wkroczyli
do dawno nieodwiedzanego salonu starej ciotki.
8
Sale dla gości zajmowały dwa z czterech pokoi mieszkania w starej kamienicy.
Właścicielka zgromadziła w nich całkiem pokaźną kolekcję stylowych mebli i choć nie żadne
nie tworzyły kompletu, razem nadawały miejscu bardzo przytulną i kameralną atmosferę.
Różnej wielkości stoły i stoliki otoczone krzesłami, małymi kanapami i fotelami,
skryte pod wzorzystą materią grubych obrusów nienachalnie zapraszały, by rozsiąść się przy
nich wygodnie. Wiszące na ścianach obrazy, stare pocztówki i zdjęcia przywoływały do życia
dawno minione czasy. Obydwa pokoje tonęły w przytulnym półmroku, gdyż przez
zaciągnięte do połowy story w wysokich oknach wpadało niewiele światła. Natomiast na
każdym ze stolików znajdowała się mała lampka, więc w razie potrzeby można było
rozświetlić nieco mroczne wnętrze.
Paweł z zadowoleniem obserwował rosnące zainteresowanie Anki wnętrzem
nietypowej kawiarenki. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w tej chwili potrzebuje
przede wszystkim zajęcia, które odwróciłoby jej myśli od śmierci Janusza.
Usiedli przy jednym z mniejszych stolików stojących nieco na uboczu. Kelnerka
szybko przyjęła zamówienie i sprawnie poradziła sobie z dostarczeniem parujących filiżanek
oraz dwóch kawałków ciasta. Gdy odeszła, Paweł podjął niewygodny temat:
– Co teraz zamierzasz? Wrócisz do pracy.
– Nie wiem – Anka popatrzyła nań nieco nieprzytomnie. – Zupełnie się nad tym nie
zastanawiałam. Jaki dziś dzień?
Bednarek pokręcił głową z niedowierzaniem:
– Szesnasty kwietnia – odparł wreszcie cicho.
– Cholera – westchnęła – wzięłam urlop do końca maja. Szef nie będzie miał dla mnie
roboty.
Z tym samym nieobecnym spojrzeniem uniosła do ust filiżankę kawy i pociągnęła
ostrożnie kilka łyków. Bednarek przyglądał się, jak przez dobre pół minuty znęcała się nad
kawałkiem tortu czekoladowego, by w końcu odsunąć talerzyk od siebie bez wzięcia do ust
choćby najmniejszego kawałka ciasta.
– Powinnaś zostawić to wszystko na jakiś czas, wyjechać – zasugerował. – Może jakaś
wycieczka?
– Nie wiem, to samo mówił ten lekarz – Anka nadal pozostawała w sferze własnych
myśli, prowadząc rozmowę automatycznie. – Zastanowię się.
– Anka – Bednarek chwycił ją za ramię; drgnęła zaskoczona – bądź łaskawa poświęcić
mi nieco uwagi. Potrzebujesz odpoczynku, musisz się jakoś pozbierać. Znajomy zostawił mi
klucze do chaty na Mazurach. Wyjechał na kontrakt gdzieś do Afryki i nie pojawi się
9
przynajmniej jeszcze przez pół roku. Weź je, odpoczniesz, pozbierasz się jakoś. Wtedy
pogadamy.
– A o czym tu gadać? – zdumiała się. – Janusz nie żyje. Umierał przez ostatnie dwa
miesiące, ale przecież musiał chorować znacznie dłużej. Nic nie powiedział, nawet gdy
zaproponowałam mu rozwód, rozumiesz? Nie przyznał się, nie chciał mnie w to mieszać, do
samego końca starał się być w porządku…
Ostatnie słowa weszły już na wysokie rejestry histerycznego płaczu. Nieliczni obecni
w kawiarni ludzie zaczęli przyglądać się siedzącej w pewnym oddaleniu parze z rosnącym
zaciekawieniem. Kobiety odruchowo wyciągnęły szyje i nadstawiły uszu, by jak najszybciej
zorientować się, czy nietypowa para pokłóciła się mocno, co doprowadziło kobietę do płaczu
i w jaki sposób jej towarzysz stara się ją pocieszyć.
Bednarek obrócił się powoli, czując na karku spojrzenie palące niczym wzrok
bazyliszka. Zawstydzona sześćdziesięciolatka szybko zainteresowała się zawartością swojej
filiżanki. Mężczyzna westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Przepraszam – chlipnęła już ciszej Anka. – Znowu zrobiłam scenę. Nie ma sensu
odkładać niczego na później. Co chciałeś wiedzieć?
Paweł zastanowił się przez moment. Nie omówił tego z szefem, ale uznał, że nawet
stary Zawadzki nie zdołałby tym razem utrzymać Anki z dala od nieprzyjemnej afery, która
wykwitła w Instytucie Leków, a którą zgłosił im właśnie Janusz Kamiński. Choroba
naukowca pozbawiła ich cennego źródła informacji i pozostawiła w wyjątkowo nieciekawym
położeniu.
Anka przyglądała się Bednarkowi z coraz większym niepokojem. Był obecny w jej
życiu od kiedy pamiętała. Najlepszy przyjaciel ojca skrycie podkochujący się w matce, gdy ta
jeszcze żyła, stał się najukochańszym wujkiem dla małego potworka jakim była mała Ania.
Potem, już po śmierci matki Anki, pomagał potajemnie w realizowaniu wszystkich
szalonych zamysłów szkraba, pocieszał, gdy dostawała kiepskie oceny w szkole, podciągał w
nauce. To na jego ramieniu wypłakiwała się z pierwszej nieszczęśliwej miłości i to właśnie on
przeprowadził z nią rozmowę o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie czyhają na młodą
dziewczynę, która wyjeżdża na wakacje ze swoim pierwszym chłopakiem.
Mimo tej zażyłości i zaufania, jakim go darzyła, wiedziała, że tak naprawdę Bednarek
nie różnił się niczym od jej ojca. Obydwaj odkrywali się zawsze tylko na tyle, na ile chcieli,
na ile uznali, że im się to opłaci – skutki uboczne wykonywanego zawodu. Nienawidziła ich
wyrachowania, jednocześnie mając świadomość, że nic na to nie poradzi. Mogła jedynie mieć
nadzieję, że Paweł zechce podzielić się z nią większością informacji.
10
– Janusz – zaczął niepewnie – skontaktował się z nami. Jakiś czas temu.
Czuła, że siedzący naprzeciwko mężczyzna nie ma najmniejszej ochoty wtajemniczać
jej w swoje sprawy i wolała wierzyć, że to z powodu troski o nią, a nie niechęci do dzielenia
się sekretem. Czekała cierpliwie, nie naciskała, wiedząc z doświadczenia, że żadne prośby ani
groźby nie zmuszą go do otwarcia ust.
Bednarek skończył wreszcie bawić się serwetką, która tymczasem zdołała zmienić się
w starannie złożony kwadracik o boku pół centymetra, i podjął ostateczną decyzję.
– Kamiński brał udział w ściśle tajnych badaniach prowadzonych na zlecenie naszego
rządu. Nie pytaj mnie, nad czym pracowali, bo nie mam pojęcia, nigdy nie zdołałem
zrozumieć tego bełkotu. Jakiś czas przed odejściem z pracy Janusz zaczął podejrzewać, że
ktoś sabotuje program badawczy, jednocześnie podkradając próbki uzyskanych substancji.
Ponieważ laboratorium, w którym pracowali było doskonale strzeżone, nie mógł tego
dokonać nikt z zewnątrz. Wtedy skontaktował się z nami, a dokładniej z twoim ojcem. Przez
niemalże pół roku przygotowywaliśmy pułapkę, niestety wtedy właśnie choroba Janusza dała
o sobie znać. Nie mogliśmy narazić się na żadne podejrzenia, więc nie kontaktowaliśmy się z
nim w szpitalu, mając nadzieję, że zdoła wrócić do pracy choć na chwilę. Dopiero później
okazało się, że ukrywał się ze swoim stanem zbyt długo. Ze szpitala przeniesiono go niemal
natychmiast do hospicjum, a potem ty zabrałaś go do domu. Nie daliście nam żadnej
sposobności, żeby się z nim skontaktować. Wiem, że coś odkrył, bo kilka dni przed atakiem
dał znać, że chce się spotkać. Czy mówił ci coś na ten temat? Przekazał jakieś dokumenty?
Cokolwiek?
Anka patrzyła na niego z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Filiżanka z kawą
zawisła w połowie drogi na stół, gdyż kobieta zamarła zupełnie, słysząc historię, która tak
bardzo nie pasowała do jej byłego męża. Janusz miał w życiu tylko jedną pasję – biologię
molekularną – która pochłaniała go do tego stopnia, że nie widział świata poza nauka. Anka
nawet przez chwilę nie podejrzewała, by mógł zauważyć, że dokoła niego dzieje się coś
niewłaściwego.
Z drugiej strony sprawa dotyczyła badań, a w tej kwestii Janusz był niezwykle
skrupulatny. Tak, musiała przyznać, że miało to jakiś sens. Zwrócił się do jej ojca, wiedząc
doskonale, czym zajmuje się były teść, i zaangażował się w całą sprawę, gdyż poczucie
obowiązku nie pozwalało mu przejść do porządku dziennego nad oszustwem.
Kobieta zastanowiła się, ale w ciągu minionych dwóch miesięcy nie wydarzyło się nic,
co mogłoby wiązać się z jakimikolwiek tajemniczymi sprawami w instytucie. Wreszcie
pokręciła przecząco głową.
11
– Nie, nic takiego nie miało miejsca – odparła powoli, ciągle zastanawiając się, czy
rzeczywiście nic jej nie umknęło. – Gdybym tylko coś sobie przypomniała, dam ci
natychmiast znać. Albo ojcu.
– Lepiej dzwoń do mnie – zaśmiał się. – Wiesz jaką miłością twój ojciec darzy
telefony. Gdy tylko może, porzuca komórkę w biurze.
– Racja. – Nieśmiały uśmiech pojawił się na zmęczonej twarzy kobiety. – Słuchaj, te
Mazury… jak tam jest?
Bednarek nie krył zadowolenia, widząc, że udało mu się wzbudzić jej zainteresowanie.
– To spokojna okolica. Dom stoi jakieś trzy kilometry od wsi, mniej więcej pół
kilometra od jeziora niemal w samym lesie. W sąsiedztwie mieszka tylko starsze małżeństwo,
więc nikt nie będzie ci się narzucać. Mogłabyś odpocząć trochę, powłóczyć się po okolicy.
Zajmę się tu wszystkim, gdyby okazało się, że pozostały jakieś kwestie formalne do
załatwienia.
Anka musiała przyznać, że ten pomysł podobał się jej coraz bardziej.
– Jest jeszcze jedna sprawa – Paweł wyraźnie nie wiedział, jak zabrać się do
przekazania jej tej wiadomości. – Wiesz, nie mogę wykluczyć, że ten, kogo wyśledził Janusz,
wiedział o naszych działaniach. Wszyscy wiedzieli, że to ty zajmowałaś się Januszem przez
ostatnie dwa miesiące…
– Wyduś to wreszcie z siebie.
– Muszę przydzielić ci kogoś do ochrony.
– Nie ma mowy – zaprotestowała gwałtownie.
– Anka, zrozum, gdyby coś ci się stało, Zbyszek urwałby mi łeb. Nie będziesz nawet
wiedziała, że ktoś się koło ciebie kręci. Obiecuję.
– Wybij sobie to z głowy! – Paweł próbował zaprotestować, ale Anka nie zamierzała
ustąpić. – Nikt nie będzie całymi dniami deptać mi po piętach. Jeśli to ma w ogóle się udać, to
chcę mieć zupełny spokój. Od wszystkiego i wszystkich. Paweł, proszę.
Niechętnie skinął głową na zgodę. Anka pisnęła radośnie i rzuciła mu się na szyję,
ściągając niemal obrus z niewielkiego stolika.
– No, już, uspokój się. – Bronił się przed jej entuzjazmem, ale widać było, że jej
wyraźnie lepszy humor daje mu powód do radości. – Kiedy chcesz jechać?
– Choćby zaraz. Torbę mam przecież w samochodzie – parsknęła.
12
2.
Okolica była dokładnie taka jak obiecywał Paweł. Wspaniałe, pyszniące się niemalże
mokrą zielenią wiosenne lasy zapewniły jej samotność, której tak bardzo pragnęła. Odludne
strony domagały się wręcz długich wędrówek, w czasie których mogłaby poznać każdy
kamień, najwęższą nawet ścieżkę i zdeptać dokładnie poszarpany brzeg jeziora. W czasie
wielogodzinnych włóczęg nie spotkała nigdy nikogo, raz tylko minęła z daleka przycupniętą
na skraju lasu chatkę sąsiadów – małżeństwa z niemalże pięćdziesięcioletnim stażem.
Towarzyszyło jej jedynie dzikie wycie wiatru, który zawodził z nocy na noc coraz głośniej
w koronach drzew i kominie domu.
Sam dom był po prostu cudowny. Zbudowana z bali chałupa była aż nazbyt
przestronna dla jednej osoby, a i dwie mogłyby bez kłopotów mieszkać w niej, nie wchodząc
sobie w drogę. Anka bez wahania zajęła niedużą sypialnię na poddaszu, omijając szerokim
łukiem największy z górnych pokoi. Wyszła z założenia, że zapewne korzysta z niego
właściciel, gdy przyjeżdża czasami do swojej samotni, a głupio było jej okupować cudze
łóżko, nawet jeśli ten ktoś znajdował się aktualnie tysiące kilometrów stąd.
Wracała właśnie z kolejnego kilometrowego przemarszu po lesie. Okutana szczelnie
kurtka przeciwdeszczową, z zaciągniętym na uszy kapturem i znoszonych spodniach czuła się
niczym tolkienowski Obieżyświat. Liczyły się tylko stawiane równo kroki i ścieżka, która
prowadziła przed siebie, w nieznanym kierunku. Dziś po raz pierwszy nie pomyślała ani razu
o Januszu i o zeszycie w zielonej okładce, który straszył z nierozpakowanej dotąd torby.
Torba stała wciśnięta głęboko pod łóżko od chwili, gdy po jej otwarciu Anka
spostrzegła znienawidzoną zieleń notatnika. Była przekonana, że wylądował dawno w koszu,
ale widać z przyzwyczajenia zabrała go ze sobą. Wściekła się wtedy nie na żarty i nie
wezwała Pawła, swojej prywatnej taksówki, z powrotem tylko dlatego, że jak się okazało jej
telefon komórkowy działał tu wyjątkowo kapryśnie. Zanim znalazła miejsce, w którym
diabelski wynalazek odnalazł sieć, złość minęła jej nieco i w ogóle nie wykonała połączenia.
Ale torbę zostawiła tam, gdzie stała.
Teraz wracała do domu z mocnym postanowieniem rozprawienia się z wrogiem raz na
zawsze.
Rzeczywistość kazała jej zweryfikować plany. W połowie drogi powrotnej złapało ją
prawdziwe oberwanie chmury. Niebo w jednej chwili zrobiło się czarne, drzewa aż gięły się
pod naporem wichru, który zawodził między gałęziami, jakby chciał w ten sposób dać wyraz
wszystkim nieszczęściom świata. Z chmur poleciała dosłownie ściana wody i nic – ani
13
nieprzemakalna kurtka, ani impregnowane buty, ani tym bardziej zwykłe jeansy – nie ostało
się suche. Smagana strugami lecącej się niemal poziomo wody postać z trudem dotarła do
pustego i wyziębionego domu.
Po walce z żywiołem nie miała siły zmagać się z piecem, zrzuciła więc tylko mokre
ciuchy na środku pokoju, chwyciła dres, w którym spała i poczłapała do łazienki. Na
szczęście bojler był elektryczny, a generator działał bez zarzutów. Kilka minut spędzonych
pod naprawdę gorącym strumieniem wody pozwoliło się jej rozgrzać, a małą łazienkę
zmieniło w saunę. Anka nie namyślała się długo – choć dochodziła zaledwie dziewiąta,
wsunęła się pod kołdrę i trzy koce, by niemal natychmiast zasnąć zdrowym snem
wyczerpanego fizycznie człowieka.
*
Co sprawia, że człowiek ni stąd, ni zowąd wie, że nie jest sam? Krzysztof
Nowakowski nigdy nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, jednak fakt pozostawał faktem –
po wielu latach pracy potrafił bezbłędnie wyczuć obecność innej osoby w pomieszczeniu,
nieraz też to przeczucie czy szósty zmysł ratowało go z opresji.
Nie potrafił sobie wprawdzie wyobrazić, jakie niebezpieczeństwo mogło czaić się za
jego plecami w kuchni pogrążonego we śnie domu, lecz wyraźnie czuł, jak włosy jeżą się mu
na karku – dosłownie. Nie zareagował natychmiast, czekał spokojnie aż intruz zbliży się na
tyle, by znaleźć się w zasięgu jego rąk. Stał pozornie rozluźniony przy stole, smarował
masłem kolejną kromkę chleba, by chwilę później tkwić już pod przeciwległą ścianą z dłonią
zaciśniętą na czyjejś szyi.
Coś stuknęło o deski podłogi. Długi, kuchenny nóż wysunął się z dłoni napastnika, a
mężczyzna posłał go natychmiast pod kuchenną szafkę celnym kopniakiem.
Krzysiek, jak zawsze gdy instynkt przejmował nad nim kontrolę, potrzebował kilku
sekund, by znów zacząć trzeźwo patrzeć na świat. To co zobaczył, wcale mu się nie
spodobało.
– Oż, cholera! – zaklął, odskakując od ściany jak oparzony.
Młoda kobieta, pozbawiona nagle oparcia, zachwiała się, po czym szybko przysiadła
na podłodze. Przez chwilę widział tylko plątaninę ciemnych włosów opadających po obu
stronach twarzy, gdy krztusiła się, próbując złapać oddech.
Nowakowski, niewiele myśląc, chwycił ją pod ramię i mimo słabych protestów z jej
strony posadził niemal siłą przy stole, potem podsunął szklankę z wodą. Wypiła duszkiem, a
męczący kaszel wreszcie ustał. Dopiero wtedy uniosła nieco głowę i miał okazję przyjrzeć się
jej dokładniej.
14
Musiała dopiero co się zbudzić – nic zresztą dziwnego, dochodziła prawie druga w
nocy. Miała na sobie tylko nieco powyciągany podkoszulek i dość niekształtne spodnie od
dresu, zaś jej fryzura przyjęła ten szczególny kształt, który pojawia się na głowie po
kilkugodzinnym przewracaniu się na poduszce. Poza tym była mocno wystraszona – temu też
nie dziwił się bardzo. Ostatecznie nie co dzień, a w zasadzie nie co noc człowiek świeżo
wyrwany ze snu pada ofiarą dusiciela.
Ona też przyglądała się mu z uwagą i strach na jej twarzy ustępował powoli miejsca
wyrazowi zupełnej dezorientacji. Mrugnęła kilka razy, jakby chciała przepędzić sprzed oczu
majaki senne, zaś on dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, jak dziwacznie musi wyglądać w
jej oczach.
Na miejsce dotarł późno w nocy. Całodzienna jazda, a wcześniej kilka godzin
spędzonych w samolocie oraz oczywiście mordercza dla wszystkich ludzi zmiana czasu i
strefy klimatycznej sprawiły, że marzył tylko o szybkim prysznicu z rozsądku, kubku gorącej
herbaty i ciepłym łóżku.
Bagaże porzucił w sieni, ledwie wszedł do domu. Nie trudził się odszukaniem
pidżamy czy szlafroka. Zmordowany kilkunastogodzinną podróżą, chciał jak najszybciej
znaleźć się pod prysznicem, zmyć wreszcie z siebie nieprzyjemne doznania z lotu, pot i
ohydne, wszechogarniające zimno. Ledwie dotarł do łazienki, z ulgą zrzucił nieświeże
ubrania i wszedł pod gorący strumień z błogą świadomością, że za kilka minut poczuje się jak
nowo narodzony i będzie miał siły, by przygotować sobie kolację, co więcej, będzie miał
ochotę ją zjeść.
Po szybkiej toalecie, z wodą ciągle spływającą z niedosuszonych włosów, ruszył do
kuchni, by zjeść to, co przywiózł ze sobą, bo przecież dom miał być zupełnie pusty. Tak też
zaskoczył go intruz – na wpół mokrego, nawet nie w majtkach, bo przepasanego jedynie
niedużym ręcznikiem.
Nadal tkwił niemalże nago przed obcą kobietą, stojąc na środku zalanej światłem
żarówki kuchni z coraz mniej inteligentną miną. Widział w oczach nieznajomej rodzące się
pytania, lecz nim zdołała odezwać się, czmychnął szybko w stronę sieni, gdzie stała
pokaźnych rozmiarów waliza. Wyciągnął ubranie na oślep i już po chwili był znów w kuchni,
tym razem szokując nieco nazbyt pstrokatą koszulą zupełnie nie pasującą do prążkowanych
spodni.
Tym razem była przygotowana:
– Co pan tu robi? – zapytała ostro. – I kim pan w ogóle jest?
15
– Chyba ja powinienem zadać pani te pytania, skoro jesteśmy w moim domu i
zdecydowanie nie kojarzę, bym panią zapraszał. Pamiętałbym – dodał z uśmiechem.
Z pewną satysfakcją obserwował, jak kilka razy otworzyła i zamknęła usta z wyrazem
zupełnego niezrozumienia na twarzy.
– Ale… – zaczęła niepewne. – Przecież miało pana nie być. Paweł mówił, że jest pan
w Afryce.
– Paweł? – tym razem Krzysiek poczuł się nieco zaskoczony.
– Bednarek – wyjaśniła.
– Tak, pamiętam, komu zostawiłem klucze – pozwolił sobie na odrobinę ironii. – Po
prostu nie wyobrażam sobie pani i Pawła…
Radosne parsknięcie zaskoczyło go teraz niemniej niż ją jego wcześniejsze wyznanie.
Widział, że stara się powstrzymać chichot, lecz zupełnie jej to nie wychodziło. Zaśmiewała
się do rozpuku, kołysząc jednocześnie na krześle niczym w chorobie sierocej. Minęły dobre
dwie minuty nim zdołała się uspokoić.
– Prze… przepraszam – ciągle jeszcze z trudem łapała oddech po nagłym wybuchu
radości. – To po prostu najbardziej szalony pomysł, jaki słyszałam, biorąc pod uwagę, jak
często Paweł zmieniał mi pieluchy. – Podrapała się po głowie, nie wiedząc, co robić dalej,
nim jednak Krzysiek zdołał jakkolwiek zareagować, odezwała się znowu: – Głupio wyszło,
ale proszę się nie przejmować. Wyjadę rano i nie będzie mnie pan musiał więcej oglądać.
Poproszę jedynie o azyl na dzisiejszą noc.
– Oczywiście, proszę czuć się jak u siebie – odparł nieco zaskoczony nagłą decyzją.
– Robię to od trzech dni, chyba pora przestać – stwierdziła spokojnie, po czym
obróciła się na pięcie i ruszyła na poddasze.
Krzysiek został jeszcze na dole. Zastanawiał się, co zrobić w obliczu tak postawionej
sprawy. W końcu, po trzecim kubku wypitej herbaty, wpadł na dobry pomysł. Uradowany
ruszył na górę, by wyspać się wreszcie po męczącym dniu. Miał tylko nadzieję, że uda mu się
nie pomylić sypialni.
Gdy zeszła rano przygotować sobie śniadanie, czekał już na nią.
– Przemyślałem całą sprawę – zaczął, nim zdołała cokolwiek powiedzieć – i naprawdę
nie widzę powodu, żeby miała pani wyjeżdżać. Jeśli tylko moje towarzystwo nie będzie pani
przeszkadzać, proszę tu zostać tak długo, jak będzie to pani wygodne. Dom jest duży, nie
będziemy sobie wchodzić w drogę.
Nie spodziewała się takiej propozycji. Przez chwilę biła się z myślami. Rozsądek
nakazywał wrócić do Warszawy, ale naprawdę nie miała ochoty siedzieć znów zamknięta w
16
czterech ścianach, odbierać telefonów z kondolencjami od nielicznych znajomych, którzy
ciągle jeszcze pamiętali, że ona i Janusz byli kiedyś razem, nie chciała włóczyć się bez celu
po mieście, w którym co chwila przypominałyby się jej te dwa parszywe miesiące, gdy była
świadkiem agonii bliskiego jej człowieka.
– Dziękuję. Z radością skorzystam.
Posłała mu przy tym prawdziwie szczery i radosny uśmiech, od którego aż ciarki
przeszły mu po plecach. Nie miał oczywiście pojęcia, że ten uśmiech był jedyną rzeczą
zdolną oderwać Janusza Kamińskiego od prowadzonych badań.
Krzysiek, nieco zmieszany, zaczął rozglądać się wokół. W kuchni ciągle jeszcze
widniały ślady wczorajszego zajścia – wielki nóż leżał dokładnie w tym samym miejscu, w
które posłał go nocą kopniakiem, na blacie straszyły zaschłe szczątki niedokończonej kolacji.
Nowakowski podniósł się z krzesła z ciężkim westchnięciem i niechętnie zabrał się do
uprzątania bałaganu.
– Proszę mi powiedzieć, czy zawsze kładzie się pani spać z nożem do mięsa pod
poduszką? – zapytał podnosząc z podłogi jej wczorajszą broń.
– Nie, ale zdecydowanie powinnam – odparła ze śmiechem. – Jak się okazuje nigdy
nie wiadomo, kiedy w środku nocy właściciel domu włamie się do niego, żeby wziąć
prysznic, stawiając przy tym na nogi wszystkich nielegalnych lokatorów, prawda? A tak w
ogóle, to odpuśćmy już to „pan”, „pani”. Anka Zawadzka, proszę mi mówić Anka.
– Krzysiek. – Uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. – Krzysiek Nowakowski.
*
Deszcz, który rozpadał się w przeddzień przyjazdu Krzyśka nie ustał ani na chwilę i
od czterech dni raczył mieszkańców Mazur swoją obecnością. Początkowo starali się
ignorować i tę niefortunną aurę, i swoje towarzystwo, ale trudno przez przynajmniej
szesnaście godzin na dobę udawać, że ta druga osoba nie istnieje.
Anka, przyzwyczajona przez ostatnie dwa miesiące nasłuchiwać każdego,
najmniejszego choćby dźwięku męczyła się również nocami, budziła się niemal za każdym
razem, kiedy Krzysiek choćby przeciągnął się w sypialni za ścianą. Dwa razy nakrył ją w
środku nocy w kuchni na próbach uspokojenia się znalezionym gdzieś w szafce alkoholem.
Poniekąd rozumiał ją doskonale, sam też nie mógł spać. Jej obecność drażniła i kusiła
na każdym kroku. Przez ostatnie miesiące odzwyczaił się od towarzystwa kobiet i teraz ciągłe
natykanie się na ślady jej bytności – nieznaczne i subtelne, ale wyłapywane niemal
instynktownie – doprowadzało go do granic wytrzymałości. Był pewien, że długo już nie
zdoła ciągnąć tej gry i pęknie w końcu, robiąc z siebie ostatniego osła, za to w wielkim stylu.
17
Jednak to Ance nerwy odmówiły posłuszeństwa najpierw. Przygotowywała kolację –
już pierwszego dnia zrezygnowali z osobnych posiłków i teraz na zmianę każde z nich
zajmowało się kuchnią przez cały dzień. Deszcz siekł równo, spływając po szybach szerokimi
strugami. Ołowiane chmury wisiały tak nisko na niebie, że chciało się wyciągnąć rękę w górę,
by sprawdzić, czy nie da się pochwycić skrawka jednej z nich. Dzień nie różnił się niczym od
poprzedniego, przynajmniej w mniemaniu Krzyśka, więc nagły wybuch jego gościa zaskoczył
go zupełnie.
Najpierw dobiegł go okrzyk bólu. Poderwał się oczywiście na równe nogi i
natychmiast wpadł do kuchni. Zastał Ankę z zakrwawionym nożem w ręce, wpatrującą się z
głębokim niezrozumieniem w przeciętą dłoń. Sekundę później nóż leżał już na podłodze
ciśnięty w najdalszy kąt kuchni przez rozhisteryzowaną kobietę, ona zaś zalewała się łzami,
klęła na czym świat stoi i powoli, ale systematycznie zakrwawiała kolejne fragmenty kuchni.
Krzysiek zareagował instynktownie, nie zastanawiając się nadto nad konsekwencjami
swoich działań. Chwycił ją na tyle mocno, by nie zdołała wyrwać się z jego ramion, i niemal
siłą doprowadził do zlewu, chcąc opłukać jej zakrwawioną dłoń.
Potem nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie które z nich zaczęło pierwsze, dość
że koniec końców wylądowali w łóżku. Musiał przyznać, że wyszło im to obydwojgu na
dobre, atmosfera od razu mocno się oczyściła, no i dowiedział się przy okazji, co gryzło jego
lokatorkę.
Po dwóch miesiącach spędzonych niemalże w czterech ścianach mieszkania Janusza
Anka miała po prostu dość przebywania w przymusowym areszcie domowym. Dopóki
pogoda na to pozwalała, starała się nie wracać do chaty częściej niż było to konieczne, teraz
zaś znów znalazła się w potrzasku.
Na to jednak Krzysiek znał doskonałe remedium i szybko okazało się, że Anka straciła
powody, by narzekać na konieczność siedzenia w domu, które bynajmniej nie było już
bezczynne.
W końcu jednak zdecydowała, że powinna skontaktować się z ojcem. Mając dość
kaprysów telefonu komórkowego, postanowiła przejść się do wsi i skorzystać z jedynego
dostępnego tam aparatu na kartę. Zapowiedziała też, że skorzysta z nieco lepszej pogody –
deszcz teraz siąpił jedynie całymi dniami – i przejdzie się nieco. Krzysiek nie oponował,
uznawszy, że dobrze zrobi im kilka godzin spędzonych z dala od siebie.
Była przekonana, że zdoła pokonać swoją zwykłą trasę – przejść się wokół jeziora, a
potem jeszcze kawałek aż pod posesję starszego małżeństwa i dopiero wtedy zawita do wsi –
ale musiała być emocje chyba wreszcie opadły ostatecznie, przez co już w połowie drogi
18
poczuła się wyprana ze wszystkich sił. Wróciła do domu, uznawszy, że ojciec i tak nie
odebrałby komórki.
Nie chciała przeszkadzać Krzyśkowi – ostatecznie obiecywała mu spokój przez
przynajmniej trzy najbliższe godziny – więc po cichu udała się do swojego pokoju. Nie
wiedziała, że jest na górze, zazwyczaj spędzali wieczory w dużej izbie sąsiadującej z kuchnią,
ale przecież byli wtedy razem, teraz nie miał powodów, by siedzieć tam sam. Rozmawiał z
kimś przez telefon. Początkowo nie zwracała uwagi na dobiegające ją dźwięki, lecz Krzysiek,
założywszy, że dom jest pusty, nie krępował się, a głos miał donośny.
– Tak, znalazłem. Możesz przyjeżdżać. Nie, ona nic nie wie. Zostawił list dla jej ojca.
Tak, sprawdziłem dwa razy, była tylko jedna koperta. Miałeś rację, ukrył wyniki, na szczęście
napisał, gdzie ich szukać. Pewnie, zajmę się wszystkim. Żadnych śladów.
Anka zamarła nachylona nad torbą, z której wyciągała już ulubione znoszone dresy.
Początkowo podsłuchane słowa wydały się jej bez sensu, dopiero po chwili przypomniała
sobie ostatnią rozmowę z Pawłem. Było tylko jedno miejsce, w którym Janusz mógł jej
zostawić cokolwiek. Chwyciła odruchowo zeszyt, który omijała szerokim łukiem od dwóch
tygodni i równie cicho jak weszła do domu, wykradła się z niego na zewnątrz.
Deszcz znów lał się strumieniami, ale musiała skontaktować się z Pawłem. Mocno
zziajana dobiegła wreszcie na niewielkie leśne wzniesienie, na którym jej stara komórka, choć
opornie, łapała jednak czasami zasięg. Dłonie trzęsły się jej tak mocno, że z trudem wybrała
właściwy numer. Oczywiście złośliwe urządzenie nie mogło zadziałać od razu. Stała na
deszczu dobrych kilka minut nim wreszcie udało się jej nawiązać połączenie.
– Paweł? – spytała, nie mogąc pohamować płaczu. – Przyjedź natychmiast. Co?
Powtórz, nie słyszę. Tak, tak. Coś znalazłam. Pośpiesz się.
Całą drogę do domu zastanawiała się, co ma zrobić, jak postąpić. Czy zdoła siedzieć
naprzeciwko człowieka, który cały czas ją oszukiwał, i z niczym się nie zdradzić? Czy zdoła
udawać, że wszystko między nimi jest tak jak było? Jak miała ukryć odbierający zdolność
logicznego myślenia strach?
Szła coraz wolniej, obawiając się konfrontacji i dopiero pod samym domem wpadła na
idealne rozwiązanie.
Weszła do środka, robiąc specjalnie dużo zamieszania. Nie kryła się z powrotem, od
razu ruszyła też do kuchni, nastawić wodę. Krzysiek, zwabiony hałasem, zszedł z góry niemal
natychmiast. Wymknęła się z jego ramion pod pozorem przebrania w suche ciuchy.
Na górze błyskawicznie zmieniła ubrania, po czym wygrzebała z dna torby fiolkę
leków. Dostała je jeszcze w hospicjum podczas ostatniej rozmowy z lekarzem zajmującym się
19
Januszem. Uprzedzał ją, że opieka nad umierającym to wyczerpujące zajęcie, przestrzegał
przed bezsennością i dał na wszelki wypadek zapas dość silnych proszków. Skorzystała z nich
raz czy dwa i rzeczywiście działały niemal natychmiast. Naszykowała cztery tabletki,
rozkruszyła je starannie i tak uzbrojona poszła przygotować kawę.
Wypili ją, jak zawsze, siedząc u niego w sypialni. Krzysiek nie podejrzewał niczego, a
Anka ze zdumieniem stwierdziła, że nie musi wysilać się ani trochę, by udawać cokolwiek w
jego obecności. Jego dotyk pobudzał ją tak samo jak jeszcze rano, pocałunki niosły te same
pragnienia. Zrobiło się jej niemal żal, gdy głowa opadła mu na poduszkę, a z piersi dobyło się
zdrowe pochrapywanie.
Powoli wysunęła się z uścisku jego ramion. Przyniosła z kuchni rolkę taśmy
izolacyjnej i starannie okleiła nią nadgarstki i kostki nieprzytomnego mężczyzny. Nie
zakładała wprawdzie, że się obudzi, ale wolała mieć pewność. Potem przystąpiła do
starannego przeszukiwania pokoju. Gdy nic nie znalazła, obszukała śpiącego. Złożona na
dwoje koperta adresowana do jej ojca tkwiła bezpiecznie w jego portfelu.
Anka bez chwili wahania wyciągnęła z otwartej koperty krótką notatkę i odczytała
pobieżnie. Janusz opisał szczegółowo odkrycia, jakie poczynił w instytucie, wskazał nazwiska
podejrzanych i dokładnie przedstawił powody, dla których ukrył dokumenty, których teraz
szukała połowa polskiego wywiadu. Anka uznała, że sprawa musiała być naprawdę poważna,
inaczej jej były mąż nigdy nie zdecydowałby się narażać cennych wyników badań. Schowała
list i kopertę do kieszeni. Pozostało jej tylko czekać na przyjazd Pawła.
Dwie godziny ciągnęły się w nieskończoność. Każdy szmer sprawiał, że podskakiwała
nerwowo na krześle, zerkając z lękiem w stronę schodów. Nie wiedziała, co miałaby zrobić,
gdyby skrępowany w sypialni mężczyzna zdołał jednak oswobodzić się z więzów. Powoli
zaczynała wpadać w panikę. Wiedziona bardziej potrzebą ducha niż rzeczywistym
zagrożeniem napisała SMS do ojca w nadziei, że może jednak czasami w ogóle bierze telefon
do ręki. Kapryśna zazwyczaj sieć tym razem pozwoliła jej wysłać wiadomość.
Wreszcie jednak drzwi wejściowe skrzypnęły znajomo, a po chwili w kuchni pojawiła
się zwalista sylwetka Pawła Bednarka. Anka rzuciła mu się z płaczem na szyję. Zareagował
jak zawsze. Z niewzruszonym spokojem pocieszył, uspokoił i z nieskładnych słów relacji
wyłowił sens opowieści.
– Znalazłaś ten list? – zapytał wreszcie, gdy zdołał usadzić ją wreszcie przy stole.
Przytaknęła w milczeniu i podała mu wymiętą kartkę i kopertę.
– Czytałaś – stwierdził raczej niż zapytał. Wyglądał przy tym na nieco strapionego.
20
– Owszem – przyznała. – Chyba nie zrobiłam nic złego, nie zatarłam wam żadnych
śladów czy czego tam?
– Nie, Aniu – uspokoił ją. – Wszystko w porządku. Zrobisz mi kawy? Spałem dziś
może ze trzy godziny.
Uśmiechnęła się promiennie, jak tylko ona potrafiła i natychmiast zabrała do pracy.
Bednarek obserwował ją w skupieniu, zastanawiając się, jak wybrnąć z niefortunnej sytuacji.
Szybko odrzucał w myślach kolejne rozwiązania, aż dotarł do jedynego możliwego, które
było dlań oczywiste niemal od pierwszej chwili, ale którego wolałby uniknąć.
To była szybka i czysta robota, z której w innych okolicznościach byłby dumny.
Kobieta nie była dla niego żadnym przeciwnikiem, nie spodziewała się nawet ataku. Nie
zdumiała się, gdy podszedł bliżej, nie miała przecież powodów, by mu nie ufać.
Umarła, zanim upadła na ziemię. Była tak drobna, tak krucha, że wystarczyło jedno
silniejsze szarpnięcie, by skręcić jej kark. Teraz patrzył na martwe ciało bez większego żalu,
lecz mimo wszystko wolałby, żeby nie przeczytała tego listu.
Bednarek uniósł kubek z parującą jeszcze kawą i ruszył na górę, uwolnić swojego
wspólnika. Nowakowski odzyskał już przytomność, choć nadal był nieco zamroczony po
środku usypiającym.
– Mogłeś się nieco pośpieszyć – mruknął, rozmasowując zdrętwiałe dłonie.
– Musiałem posprzątać bałagan, który zostawiłeś. – Bednarek skrzywił się
niezadowolony. – Mówiłem ci, że ona miała o niczym nie wiedzieć.
– Zabiłeś ją?
– Zabrała ci list i przeczytała. Powiedziałaby staremu. – Wzruszył ramionami.
3.
Zbigniew Zawadzki siedział na kamiennym stopniu z twarzą nie wyrażającą żadnych
emocji. Worek z ciałem jego jedynego dziecka odjeżdżał właśnie karetką pogotowia, która
kołysała się na wybojach polnej drogi. Na razie nie czuł niczego, ale wiedział, że ból
przyjdzie niezawodnie. Może za kilka godzin, może dopiero za kilka dni, gdy mózg
zaakceptuje wreszcie fakt, że Anka nigdy już nie zadzwoni do niego w środku nocy, nie
zaprosi na wino i nie będzie opowiadać z wypiekami na twarzy o jakimś spróchniałym krześle
z czasów króla Ćwieczka, które udało się jej doprowadzić do stanu używalności.
Przechodził przez to, gdy umarła jej matka, więc wiedział, że da sobie radę również
tym razem. Musiał uzbroić się w cierpliwość i poczekać z rozpaczą na czas, gdy spłaci
wszystkie długi.
21
– Skończyliśmy z domem – zabrzmiało cicho gdzieś nad jego prawym ramieniem.
Zawadzki odwrócił się powoli i spojrzał z roztargnieniem na chudego trzydziestolatka,
który skubał nerwowo skraj powyciąganego swetra. Robert był, jak często mawiał Zawadzki,
bystrym dzieciakiem, ale nieco nazbyt nerwowym, co na szczęście nie odbijało się w żaden
sposób na jakości wykonywanej przez niego pracy. Jeżeli w chacie czy gdziekolwiek indziej
były jakieś ślady, które prowadziłyby do mordercy, Robert musiał znaleźć je wcześniej czy
później.
– Wygląda kiepsko – orzekł śledczy. – Oczywiście musimy poczekać na wyniki
wszystkich testów, ale na pierwszy rzut oka nie ma żadnego punktu zaczepienia. Samo DNA
niewiele nam pomoże, a odcisków palców nie znaleźliśmy żadnych. Ktoś przeleciał całą
chałupę bardzo dokładnie, z zachowaniem wszystkich procedur. Mamy tylko to – powiedział,
wręczając Zawadzkiemu zielony zeszyt otwarty mniej więcej pośrodku.
Mężczyzna szybko przebiegł wzrokiem nierówne linijki tekstu wplecione pomiędzy
zapiski jego córki. Wyglądało to tak, jakby Janusz otworzył notatnik na pierwszej lepszej
stronie i po prostu napisał to, co chciał, nie patrząc nawet na czym pisze.
– Czytałeś?
– Tak, szefie – Robert nie zawahał się z odpowiedzią nawet przez chwilę.
Sprawdzanie wszystkiego na miejscu zbrodni, łącznie z prywatnymi dokumentami, należało
do jego obowiązków. – Żadnych konkretów, ale skontaktowałem się na wszelki wypadek z
centralą. Doktor Kamiński słusznie podejrzewał, że ktoś od nas jest w to zamieszany. Miał
pan założone obejście na telefonie służbowym, tak samo na komórce. Wszystkie telefony z
numerów instytutu i pana córki były natychmiast przełączane do pana Bednarka, który zresztą
nie pojawił się w pracy.
– I raczej już się nie pojawi – warknął Zawadzki.
– Tak sądzę, szefie – mruknął rudzielec.
Zawadzki zaczynał powoli gotować się ze złości. I bez wskazówek Janusza doszedł do
tego, że ktoś z firmy musiał być umoczony w aferę w instytucie, ale nigdy nie przyszłoby mu
do głowy podejrzewać wieloletniego przyjaciela. Zgniótł papier w dłoni nim zdołał
zapanować nad odruchem.
– Rozesłaliśmy już list gończy…
– Słusznie, ale nie spodziewałbym się spektakularnych sukcesów. Paweł jest zbyt
wprawnym graczem, żeby dać się tak głupio złapać. Listu, o którym pisał doktor Kamiński
nie znaleźliście?
22
– Niestety. Zeszyt uchował się tylko dlatego, że pani Zawadzka schowała go do kurtki,
a tę rzuciła w kąt sieni.
– Musiała być mocno wzburzona. Zawsze wtedy rozrzucała wszystko, gdzie popadnie.
– Zawadzki mimowolnie uśmiechnął się na to wspomnienie.
– Przykro mi szefie – bąknął Robert.
Starszy mężczyzna wzruszył tylko ramionami. Dźwignął się bez słowa ze schodów i
nie spoglądając więcej na mazurską chatę, wsiadł do swojego samochodu. Ruszył powoli, bez
nerwów, kierując się w stronę wsi.
*
Zawadzki wpatrywał się tępym wzrokiem w stojące naprzeciwko biurko, przy którym
przez tyle lat siadywał jego współpracownik, przyjaciel, człowiek tak bliski, że w zasadzie
należący do rodziny. Od śmierci Anki minęły już niemal dwa miesiące, a Paweł Bednarek
nadal pozostawał nieuchwytny, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię.
Prowadzone skrupulatnie śledztwo utknęło w martwym punkcie. Zgodnie z
przewidywaniami Roberta, w mazurskiej chałupie nie odnaleziono wielu śladów. Wiadomo
było, że Anka spędziła tam przynajmniej dwa tygodnie po wyjeździe z Warszawy, wiadomo
było, że nie sama. Wyniki sekcji wyraźnie stwierdzały, że z ktokolwiek towarzyszył jej w
ostatnich dniach życia, pozostawał z nią w bardzo zażyłych stosunkach, jednak nie zdołano
ustalić jego tożsamości.
Zawadzki nie poczuł się zaskoczony na wieść, że chałupa została wynajęta, a
człowiek, który podpisał umowę, niejaki Adam Czyżewski, w rzeczywistości nigdy nie
istniał.
Bednarek zadziałał wyjątkowo sprawnie, ale też nie należało się po nim spodziewać
niczego mniej. Udało mu się odizolować Ankę od otoczenia, podstawić kogoś, kto
kontrolował jej działania i przeszukał rzeczy. To, że zdoła wymknąć się powolnej i nieco
ociężałej machinie śledczej było bardziej niż prawdopodobne. Oczywiście każda dodatkowa
informacja dostarczona przez techników zwiększała nadzieje inspektorów, ale też z każdym
dniem ich zapał słabł.
Dane wykradzione z instytutu PAN zostały już zapewne dostarczone zleceniodawcy
całej akcji, naukowcy i przedstawiciele rządu zacisnęli zęby ze złości, lecz nie pozostało im
nic innego, jak przejść nad tą sprawą do porządku dziennego. Anna Zawadzka stała się po
prostu jeszcze jedną ofiarą w sprawie sięgającej znacznie dalej niż poza mury instytutu czy
ściany mazurskiej chaty, ofiarą w gruncie rzeczy nic nie znaczącą i coraz mniej interesującą
dla czynników decyzyjnych.
23
Oczywiście jej ojciec miał na ten temat odmienne zdanie. W tej chwili pragnął
wyłącznie wyrównania rachunków z osobami odpowiedzialnymi za śmierć Anki. Choć
oficjalnie śmiercią Anki zajmował się teraz odpowiedni wydział policji – Zawadzki ani nikt z
jego komórki nie mieli nawet wglądu w akta – ojciec zamordowanej wiedział przecież, jak
skłonić nierychliwego, biurokratycznego molocha do pracy na swoją korzyść.
Nikt nie interesował się specjalnie jego poczynaniami, dopóki nie wiązały się one z
wydarzeniami na Mazurach. Po dwóch miesiącach prowadzonych prywatnie poszukiwań
otrzymał wreszcie upragnione wyniki. Na uprzątniętym blacie biurka leżała cienka teczka, a
w niej dwustronicowy raport, kilka niewyraźnych zdjęć i jeden numer telefonu.
Długo zastanawiał się, czy dzwonić. W końcu zdecydował się na rozmowę z automatu
zainstalowanego w jednym z centrów handlowych. Odebrała niemal natychmiast i o dziwo
poznała go prawie od razu. Umówili się na cmentarzu.
Wiosna wybuchła w pełni, słońce grzało jak oszalałe, a jazgot ptaków niemalże
zagłuszał myśli ponurego mężczyzny stojącego samotnie pośród kamiennych pomników.
Zawadzki spoglądał na grób córki z głębokim przeświadczeniem, że żaden człowiek nie
powinien nigdy doświadczać niczego podobnego.
Wreszcie mógł spędzić kilka chwil sam na sam z ukochanym dzieckiem, dla którego
nigdy nie miał tyle czasu, ile chciałby mu ofiarować. Ukłucie bólu w sercu pojawiło się przez
chwilę, lecz cichy zgrzyt żwiru na ścieżce odwrócił uwagę Zawadzkiego od niemiłych myśli.
Pojawiła się punktualnie, jak zawsze. Zauważył, że zmieniła się niewiele, choć od ich
ostatniego spotkania upłynęło już dobre dziesięć lat. Szybko policzył w myślach, tak, musiała
mieć teraz jakieś czterdzieści, może czterdzieści dwa lata, ale na oko nie dałby jej więcej jak
trzydzieści pięć. Smukła sylwetka i sprężysty krok były jawnym dowodem, że kobieta
prowadziła wyjątkowo aktywny tryb życia, a Zawadzki skrzywił się odruchowo na myśl o
rodzaju tej aktywności.
Siedząca trzy groby dalej staruszka obrzuciła przybyłą niechętnym spojrzeniem,
uznając że skórzana kurtka i nieco postrzępione spodnie nie licują z podniosłą atmosferą
miejsca, w którym się znajdowali. Zbyszek tylko uśmiechnął się na widok wściekle żółtego
bukietu żonkili, który podtrzymywała ramieniem. Poczekał spokojnie aż wstawi kwiaty do
wazonu, po czym odezwał się spokojnie:
– Dziękuję, że przyjechałaś.
– Lubiłam ją. – Miała przyjemny, choć nieco schrypnięty głos.
– Zuzanna…
24
– Nic nie mów. – Kobieta odwróciła w stronę Zawadzkiego i położyła mu palec na
ustach. – Zrobię, o co tylko poprosisz, ale obiecaj mi, że to ostatni raz, że nigdy więcej do
mnie nie zadzwonisz.
– Mogłabyś wrócić.
– Nie, Zbyszku. Co było, a nie jest… Poza tym moi obecni pracodawcy nie są tak
wyrozumiali jak ty, więc wymówienie raczej nie wchodzi w rachubę – uśmiechnęła się
krzywo na tę myśl. – Chodź, postawisz mi obiad i wszystko opowiesz.
*
Paweł obudził się z kacem-gigantem, a przynajmniej tak mu się początkowo
wydawało, gdy wraz z powracającą świadomością pojawił się rwący ból głowy. Dopiero po
chwili uświadomił sobie, że nie leży we własnym łóżku, tylko siedzi na twardym,
drewnianym krześle z ramionami boleśnie wykręconymi w tył. Spróbował się szarpnąć, lecz
uzyskał tylko tyle, że krzesło zachybotało się niebezpiecznie, a nadgarstki zapiekły go
nieprzyjemnie.
Wciągnął powietrze, ale nie wyczuł nic, żadnych zapachów. Wokół panowała cisza.
Pod bosymi stopami miał zimną, nierówną i chropowatą posadzkę z betonu. Z sufitu
zwieszała się na długim kablu co najmniej stuwatowa żarówka, która oślepiała go na tyle
skutecznie, by nie mógł zidentyfikować w przyszłości pomieszczenia, w którym się znalazł. O
ile w ogóle będzie jakaś przyszłość, w co zaczynał powoli wątpić. Z każdą sekundą nabierał
nieprzyjemnego przekonania, że miał do czynienia z zawodowcami.
Gdzieś w mroku zgrzytnęły zawiasy, potem doleciał go odgłos kroków – dwie osoby,
gdyby miał zgadywać, powiedziałby, że kobieta i mężczyzna.
– Witaj – doleciało go spoza kręgu światła. Zamarł, bo pozdrowiono go po polsku, co
w sercu Rio de Janeiro nie mogło być zwykłym przypadkiem, a potem zapewne spadłby z
krzesła, gdyby nie był do niego przywiązany, gdy ktoś dorzucił z mroku: – Pawle.
Weszła w obszar zalany białym światłem. W pierwszej chwili nie poznał jej. Nie
współpracowali ze sobą nigdy, widział ją może raz czy dwa w towarzystwie Zbyszka, ale
wtedy miała długie, ciemne włosy, teraz zaś stała przed nim obcięta niemal na jeża
blondynka. Dopiero po chwili skojarzył, z kim ma do czynienia.
– Witaj, Zuzanno – odparł łamiącym się głosem. – Zbyszek, jak widzę, nie przebierał
w środkach.
Wzruszyła tylko ramionami.
– Musimy porozmawiać, Pawle – odezwała się poważnie – ale nie sądzę, żebyś był
skłonny rozstać się z informacjami, na których mi zależy. – Nie skomentował. Jej spokój
25
przerażał go bardziej niż gdyby rzucała groźbami. Wiedział, jaką cieszyła się opinią –
Zuzanna nie popełniała błędów. Przełknął nerwowo ślinę, tymczasem ona kontynuowała
niewzruszenie: – Widzisz, mój drogi, cały kłopot w tym, że nie mam czasu słuchać twoich
kłamstw, ani ochoty, by przebywać w twoim towarzystwie dłużej niż to jest konieczne.
Dlatego chciałabym ci kogoś przedstawić.
Cień za jej plecami zafalował i wypluł ze swych czeluści małego, pokracznego
człowieczka, który sięgał Zuzannie zaledwie do ramienia. Spocona łysina błyszczała
nieprzyjemnie w żarówkowym świetle, a przybrudzony podkoszulek wystający spod rozpiętej
koszuli opinał się na nieco zbyt pokaźnym brzuszku.
– Poznaj pana Sazuki. – Paweł przez chwilę nie mógł oprzeć się absurdalnemu
wrażeniu, że znajdują się na jakimś dziwacznym przyjęciu. – Pan Sazuki jest prawdziwym
wirtuozem w swoim fachu i zgodził się wyświadczyć mi drobną przysługę. Dotrzyma ci
towarzystwa i przekona cię, byś podzielił się ze mną wiedzą. Zostawię was teraz samych,
porozmawiacie sobie szczerze, a kiedy wrócę, mam nadzieję, chętnie udzielisz mi pomocy.
Paweł chciał coś powiedzieć, błagać, przekonywać, ale nie czekała. Zniknęła w mroku
tak samo nagle, jak się pojawiła. Znów zgrzytnęły drzwi. Pan Sazuki dopiero wtedy ruszył się
z miejsca.
Wróciła dokładnie po godzinie, a przynajmniej tak utrzymywała – Bednarek miał
wrażenie, że nie było jej przynajmniej trzy razy dłużej. Spojrzała z odrazą na skrwawiony
strzęp człowieka, który siedział na krześle zamiast postawnego mężczyzny, którego zostawiła
w starym magazynie kilkadziesiąt minut temu. Skrzywiła się nieco i pokręciła głową z
dezaprobatą.
– Nienawidzę takich widoków – westchnęła. – Możesz mówić?
Z krzesła dobiegł ją niewyraźny skrzek.
– Zakładam, że tak. Nazwisko.
– B-bed...rek – wychrypiał.
– Nie twoje, idioto. – Pokręciła głową z dezaprobatą. Pan Sazuki natychmiast
przysunął się bliżej więźnia, gotów nieść fachową pomoc. Pewna osoba opłaciła go aż nazbyt
szczodrze, przykazując, by bez wahania zaoferował swój kunszt nieznanej mu damie.
Zuzanna wstrzymała go jednak stanowczym gestem. Z krzesła dobiegło ich ciche
westchnienie ulgi.
– Tego drugiego. To była robota dla dwóch, poza tym ty byś Anki nie przeleciał.
26
– Nowakowski. Ksysiek Nowakowski – odpowiedział nieco bełkotliwie Paweł. Brak
przednich zębów niczego nie ułatwiał. – Wolny scelec. Wceśniej w GROM-ie – zaczął sypać
niepytany.
– Gdzie go znajdę?
– Nie… nie wiem – Bednarek zająknął się z obawy przed jej reakcją.
Wzruszyła tylko ramionami.
– Dziękuję, Pawle. – Podeszła bliżej i nachyliła się nad jego uchem, a raczej nad tym,
co z niego zostało. – Sam rozumiesz, że Zbyszek nie ma ochoty oglądać cię wśród żywych.
– Zuza – wychrypiał. – Dobij…
– Nic z tego, Pawełku – pokręciła głową – Zbyszek prosił, żeby zapewnić ci
niezapomniane doznania. Poza tym, wiesz, ja naprawdę bardzo lubiłam Anię.
Tym razem zaczął wrzeszczeć zanim zdążyła wyjść i zanim pan Sazuki podszedł znów
do krzesła ze swoim niewinnym uśmiechem na ustach.
27
Recommended