24
Magister czy emigrant…? Kraj, do którego wrócilismy w grudniu , różnil się od Polski z jesieni . I przychylam się do opinii, że względna swoboda i nastrój optymizmu byly więk- sze przed Październikiem, niż po dojściu Gomulki do wladzy. Prasa nadawala się do czytania (wlaśnie wtedy pojawilo się odnowione „Po prostu”), a Polskie Radio stalo się bardziej strawne. Nawet dla mnie, który do tej pory sluchalem wycznie stacji zachodnich. Zarobione przez dwa lata kopalniane pieniądze wystarczyly na dobre (choć tylko wschodnioniemieckie) radio, oczywiście wy- posażone w fale krótkie. Byl to czas szczytowego rozkwitu Wolnej Europy (wla- śnie latem trwala akcja wysylania ulotek za pomocą balonów), ale bylo też BBC, Paryż i Madryt. A do rozrywki wystarczal mi Wiedeń . dostępny na falach średnich, przez cadobę. Ostatecznie z Koźla do stolicy Austrii jest bliżej niż do Warszawy. Wiedeń zatem uformowal moje gusta muzyczne i do dziś zarówno Klasycy Wiedeńscy, jak i plejada naddunajskich twórców muzyki rozrywkowej są dla mnie esencją wszelkiej rozrywki. I jestem najgbiej przekonany, że świat muzyczny bez Stolza, Lehara, Waldteufla, Millöckera, Linkego, Zellera, Zillera i braci Straussów nie bylby sobą. I tu ciekawa uwaga, przy calej naiwnej, mlo- dzieńczej fascynacji światem anglosaskim nigdy nie pokonalem w sobie obrzy- dzenia do industrialnego psucia muzyki, a raczej pseudomuzyki rozlewającej się po świecie z nowojorskich śmietników. Gdy po wojnie, mając lat, zetknąlem się po raz pierwszy w radiu z dźwiękami, o których bylem święcie przekonany, że pochodzą z uszkodzonej plyty lub że jestem świadkiem jakiegoś żartu i gdy wyjaśniono mi, że zjawisko to nazywa się jazz, zrozumialem, że to pochodna od slowa jazgot, a moja odraza do tego rodzaju halasu narastala w miarę pojawiania się na obliczu Melpomeny kolejnych liszajów made in USA. Radio, muzyka i polityka swoją drogą, ale byly rzeczy ważniejsze. Należalo bez zwloki zabierać się do matury. Bylo to możliwe jedynie w gimnazjum dla pracujących, co oznaczalo dojazdy do Opola. Ponieważ jednak dostalem pra- cę, najpierw urzędnika rachuby, a następnie dyspozytora ruchu towarowego w PKS-ie, transport mialem częściowo ulatwiony. Co nie znaczylo, bym cierpial na nadmiar wolnego czasu. Przebywanie poza domem od rano do w nocy

5. Magister czy emigrant...?

Embed Size (px)

DESCRIPTION

5. Magister czy emigrant...?

Citation preview

Page 1: 5. Magister czy emigrant...?

!"

Magister czy emigrant…? ¶Kraj, do którego wrócilismy w grudniu , różnił się od Polski z jesieni .

I przychylam się do opinii, że względna swoboda i nastrój optymizmu były więk-sze przed Październikiem, niż po dojściu Gomułki do władzy. Prasa nadawała się do czytania (właśnie wtedy pojawiło się odnowione „Po prostu”), a Polskie Radio stało się bardziej strawne. Nawet dla mnie, który do tej pory słuchałem wyłącznie stacji zachodnich. Zarobione przez dwa lata kopalniane pieniądze wystarczyły na dobre (choć tylko wschodnioniemieckie) radio, oczywiście wy-posażone w fale krótkie. Był to czas szczytowego rozkwitu Wolnej Europy (wła-śnie latem trwała akcja wysyłania ulotek za pomocą balonów), ale było też BBC, Paryż i Madryt. A do rozrywki wystarczał mi Wiedeń . dostępny na falach średnich, przez całą dobę. Ostatecznie z Koźla do stolicy Austrii jest bliżej niż do Warszawy. Wiedeń zatem uformował moje gusta muzyczne i do dziś zarówno Klasycy Wiedeńscy, jak i plejada naddunajskich twórców muzyki rozrywkowej są dla mnie esencją wszelkiej rozrywki. I jestem najgłębiej przekonany, że świat muzyczny bez Stolza, Lehara, Waldteufl a, Millöckera, Linkego, Zellera, Zillera i braci Straussów nie byłby sobą. I tu ciekawa uwaga, przy całej naiwnej, mło-dzieńczej fascynacji światem anglosaskim nigdy nie pokonałem w sobie obrzy-dzenia do industrialnego psucia muzyki, a raczej pseudomuzyki rozlewającej się po świecie z nowojorskich śmietników. Gdy po wojnie, mając lat, zetknąłem się po raz pierwszy w radiu z dźwiękami, o których byłem święcie przekonany, że pochodzą z uszkodzonej płyty lub że jestem świadkiem jakiegoś żartu i gdy wyjaśniono mi, że zjawisko to nazywa się jazz, zrozumiałem, że to pochodna od słowa jazgot, a moja odraza do tego rodzaju hałasu narastała w miarę pojawiania się na obliczu Melpomeny kolejnych liszajów made in USA.

¶Radio, muzyka i  polityka swoją drogą, ale były rzeczy ważniejsze. Należało bez zwłoki zabierać się do matury. Było to możliwe jedynie w gimnazjum dla pracujących, co oznaczało dojazdy do Opola. Ponieważ jednak dostałem pra-cę, najpierw urzędnika rachuby, a  następnie dyspozytora ruchu towarowego w PKS-ie, transport miałem częściowo ułatwiony. Co nie znaczyło, bym cierpiał na nadmiar wolnego czasu. Przebywanie poza domem od rano do w nocy

Page 2: 5. Magister czy emigrant...?

!#

Fot. 21. Juwenalia 1958

Page 3: 5. Magister czy emigrant...?

!$

dziś wydaje się być mordęgą, ale nie potrafi ło odstraszyć kopalnianego wetera-na. Nawet „regulaminowa” zima roku z wielodniowymi mrozami poniżej stopni bardziej oddziaływała na autobusy, które nawet w zajezdniach musiały stać z zapalonymi silnikami przez całą noc niż na weterana, który śmigał z Por-tu do centrum nawet bez specjalnie ciepłego ubrania. Naukę, czyli w praktyce, powtarzanie klasy XI podjąłem w Liceum dla pracujących w Opolu. Atmosfe-ra była iście „przedpaździernikowa”. Skasowano propagandową „naukę o społe-czeństwie”, historii uczono w wersji całkiem przedwojennej, a Bielnickiemu po-zwolono zdawać maturę z angielskiego, jako że w  jego czasach gimnazjalnych rosyjski nie był nawet przedmiotem do wyboru. Spotkało mnie to wyróżnienie, że do komisji egzaminacyjnej zaproszono panią anglistkę z innego liceum, a nasza egzaminacyjna dysputa o obcych wpływach w  języku angielskim przypadła do gustu również zasiadającemu w komisji „czynnikowi społecznemu”, choć nie wy-glądał na człowieka, który miał w życiu jakikolwiek kontakt z językiem Szekspira.

¶Nawiasem mówiąc, to ów, wspomniany obowiązkowy rosyjski kolegów pozo-stawał na takim poziomie, że nawet moja, nabyta w więzieniu, rudymentarna znajomość mowy Puszkina pozwalała mi czasem naszym „rusycystom” podpo-wiadać, ku zachwytowi nauczającej „babuszki”.

¶W Opolu przeżywaliśmy „Październik ”, wiece, marsze i zbiórkę na walczą-cych Węgrów, przy której to okazji nauczyłem się pierwszych słów w owym eg-zotycznym języku. Oto z zasłyszanych w radiu fragmentów budapeszteńskich przemówień wydedukowałem, że csopotok znaczy oddziały, sabat – wolny, zaś eljen – niech żyje. Nie było się czym chwalić, ale pozwalało to na wykrzykiwa-nie: Sowiet csopotok, gangster csopotok ²⁵, gdy na miejscu zbiórki pojawili się jacyś Madziarzy, chyba pracownicy węgierskiej ambasady. Obściskaliśmy się niemal jak żołnierze Bema z , ale, jak pamiętamy, radość nie trwała długo.

¶Na szczęście gomułkowski odwrót od Października, choć zaczął się chyba za-raz po słynnym wiecu na Placu Defi lad, to jednak postępował powoli i mieliśmy kilka lat, które, zwłaszcza w nauce i oświacie pozwoliły na „wyprostowanie ple-ców”. I szczęśliwym trafem losu, właśnie w takim, jaśniejszym etapie naszej po-wojennej historii przyszło mi zabierać się za studia. Wcale poważnie przemyśli-wałem o prawie, podziwiając od lat wujka Józka Reczko, zdolnego kieleckiego adwokata, no i pozostając pod wpływem jego syna, Maćka, który zamierzając iść w ślady ojca, wysławiał zalety powołania prawniczego z zapałem i przeko-naniem, jakiego mógł mu pozazdrościć niejeden doświadczony przedstawiciel palestry. Do historii przekonał mnie jednak dość łatwo Leszek Wyrozumski, który znał moje zainteresowania ze szkolnej ławy, a obecnie już brylował jako

²⁵ Oddziały sowieckie, oddziały gangsterów.

Page 4: 5. Magister czy emigrant...?

"%

Fot. 22. Adam B. i Barbara B. Adoracja z bukietem mleczu nie podbiła serca Baśki Bobrowskiej, przyszłej małżonki profesora A. Krawczuka

Fot. 23. Pierwszy Amerykanin po „Październiku” Stan Senk z polonijnego Alliance College

Page 5: 5. Magister czy emigrant...?

"&

wschodząca gwiazda mediewistyki na otrząsającym się po ciężkich latach UJ. Prawdę mówiąc, specjalnie przekonywać nie było trzeba. Od dziecka zauro-czony byłem średniowieczną kulturą materialną, sarmatyzmem w  literaturze i historią Drugiej Wojny (tyle tylko, że obraz tej ostatniej miałem mocno wypa-czony anglosaskim punktem widzenia).

¶Prawdę mówiąc, to dopiero z oddalenia widać, jak odbiegające od normy było moje studiowanie. Zwróćmy uwagę, że -letni beanus (na studiach stacjonar-nych) nie był w owych czasach w Polsce zjawiskiem codziennym. Wspominam o tym z perspektywy skandynawskiej, gdzie do studiowania zabierają się ludzie żonaci i z potomstwem, gdyż roczny czy kilkuletni „sabat” po zdaniu matury należy do dobrego tonu. I coraz więcej świeżo upieczonych maturzystów rusza z plecakiem i karimatą w świat. Najchętniej do umiłowanych przez Skandyna-wów tropików, a w każdym razie na południe, gdzie wody ciepłe, alkohol tani a czarnoocy tubylcy namiętni…

¶Moje studia na wydziale fi lizofi czno-historycznym UJ cokolwiek od normy odstawały i już przy okazji pisemnego egzaminu wstępnego z historii (Wojna -letnia i Pokój Toruński) nie dało się ukryć, że cośkolwiek od pozostałych kandydatów odbiegałem. Wprawdzie nie ja jeden, gdyż nie do mnie, ale do Ja-sia Koniecznego z jego zaawansowaną łysiną i nieco staroświeckimi okularami zwracano się wielokrotnie per „panie profesorze”, ale tak zupełnie to do kole-gów przeciętnie o – lat młodszych nie przystawałem.

¶Owa „pokoleniowa różnica” ujawniła się w wielce godny sposób, kiedy podczas egzaminu ustnego zasiadający w komisji, będący już starszym asystentem, Leszek Wyrozumski zwrócił się do dziekana Hulewicza z prośbą, by go zwolniono z obo-wiązku egzaminowania kandydata Bielnickiego, kolegi ze szkolnej ławy. Postron-nym pozostawiam ocenę, ile w tym ładnym geście było również rekomendacji dla kandydata. By nie trzymać czytelnika w napięciu, wyjaśnię, iż egzamin zdałem, może również dlatego, że gdy rozmowa zeszła na lektury i postać Godfryda Lo-taryńskiego w Krzy!owcach Kossak-Szczuckiej, mogłem się pochwalić udziałem w niedawnym spotkaniu z pisarką, która właśnie wróciła z emigracji.

¶A  był to rzeczywiście czas „powrotów”… Także na UJ. Wracali z  odstawki odsuwani przez lata profesorowie, wracały uczciwe, przedwojenne programy i  podręczniki. Wrócił właśnie dziekan Jan Hulewicz, przywrócono stanowi-sko wielkiemu Janowi Dąbrowskiemu, wykłady podjął Adam Krzyżanowski, by wymienić tych kilku, jacy mi na pamięć przychodzą. Innymi słowy, moja eskapada więzienna i związany z nią sui generis ²⁶ wilczy bilet sprawiły, że unik-nąłem z grubsza kontaktu ze stalinowsko-bierutowską zapaścią intelektualną.

²⁶ swego rodzaju

Page 6: 5. Magister czy emigrant...?

"'

Fot. 24. Lektorat łaciński grupy magistra Wyrozumskiego. Tyniec 1958. Młody mistrz wiedział, jak uatrakcyjnić „język martwy”. Pierwszy z prawej to wspomniany Jaś Konieczny brany za profesora od pierwszego dnia studiów

Fot. 25. Wysoki poziom uniwersytecki. Autor na dachu Collegium Phisicum

Fot. 26. Maciej Reczko, przyszła chluba kielec-kiej palestry. Pierwszy kontakt z dokumentami sądowymi. Sitkówka, 1959

Page 7: 5. Magister czy emigrant...?

"(

Niemal do samej matury pobierałem nauki w systemie przedwojennym a i roz-poczynające się właśnie studia dane mi było odbyć zanim gomułkowska re-cydywa socjalizmu dotarła do krakowskiej Almae Matri. Kolejnym profi tem moich zatargów z systemem było zwolnienie z udziału w bałwańskim systemie studium wojskowego, co dawało dodatkowy dzień na dowolne zajęcia. Mię-dzy innymi i  z  tego powodu mogłem sobie zaliczyć parę nadprogramowych lektoratów: grekę u dr. Heinza, francuski u mgr. Zaręby, włoski u dr. Meiselsa i węgierski u dr. Kołodzieja. I patrząc z oddalenia, trzeba przyznać, że jednak nieproporcjonalnie więcej czasu poświęcałem lingwistyce niż historii. A warto wspomnieć, że rychło nadarzyły się okazje dawania korepetycji z angielskiego, co było niemałym zastrzykiem do stypendium – wynoszącego na pierwszym roku zł plus bony stołówkowe.

¶Angielski przydał się też, gdy II DS-ie (zwanym później Żaczkiem) pojawił się pierwszy zagraniczny student, Amerykanin polskiego pochodzenia Stan Senk z Alliance College prowadzonego w Pensylwanii przez Polski Związek Naro-dowy. Po rocznym pobycie jego miejsce zajął Herbert Kaplan z nowojorskiej Columbii. Ten był historykiem z prawdziwego zdarzenia, a plonem jego rocz-nego pobytu w Krakowie jest praca " e fi rst partition of Poland, do powstania której w pewnym stopniu się przyłożyłem będąc podręcznym tlumaczem au-tora w czytaniu Silva Rerum i Diariuszy Sejmowych, nad którymi spędziliśmy wiele pracowitych godzin w ustronnym kącie na balkonie „Jagiellonki”. Herbert wspomniał mój wkład w nocie wstępnej swego dzieła, a tłumacz nie może nie wspomnieć przyzwoitego wynagrodzenia, które stało się jego udziałem. Para-dowanie w porządnej, zachodniej garderobie było w owych czasach przywile-jem nielicznych, którzy dostawali paczki z zagranicy lub których stać było na zakupy w komisach.

¶Kontakty z gośćmi z Wolnego Świata były atrakcją samą w sobie, bo, przypo-mnijmy, jakby to nie brzmiało absurdalnie i niewiarygodnie, że obecność cudzo-ziemca w ważnym ośrodku akademickim stanowiła swego rodzaju sensację. Po-dobnie zresztą jak pierwszy cudzoziemski samochód zaparkowany przy linii A-B.

¶Stanowiła też przedmiot zainteresowania bezpieki, która pod skrzydłami Gomułki całkiem żwawo odzyskiwała pozycję osłabioną cokolwiek w  Paź-dzierniku. Pokazało się to już w październiku , w związku z likwidacją „Po prostu”. Na UJ ograniczyliśmy się do sporadycznych strajków, ale w Warszawie zamieszki i aresztowania trwały przez dwa czy trzy dni.

¶Władza ludowa nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła na niekontrolowane kontak-ty jakiegoś studenta z cudzoziemcami. Gdzieś w połowie roku w ciemnej części korytarza akademika zaczepił mnie osobnik o czarnych, świdrujących oczach, machnął przed nosem czymś na kształt legitymacji i stwierdziwszy, że

Page 8: 5. Magister czy emigrant...?

")

jest, cytuję: „Z mzbr mmn kk rztk…” stanowczym tonem zaproponował spo-tkanie w holu Hotelu Francuskiego. Każdy doświadczony więzień czy aresztant w tamtych czasach wiedział, że z propozycjami takich towarzyszy się nie dys-kutuje, więc o oznaczonej godzinie na spotkanie się stawiłem. Typek na jedno skinienie dostał od recepcjonisty klucz do pokoju na . piętrze, gdzie po zapro-ponowaniu jakiegoś koniaku czy wódki, wygłosił, w całkiem przyjaznej tonacji, wielce patriotyczną tyradę o tym, że wprawdzie kontakty z cudzoziemcami nie są już zakazane, ale nadal podejrzane z  racji niebezpieczeństw jakie ze stro-ny złowrogiego Zachodu nam grożą. Wspomniał też z naciskiem, że słuchanie zagranicznego radia w akademiku na pewno razi kolegów, którzy mogą sobie nie życzyć dzielenia pokoju z amatorem Wolnej Europy czy Madrytu. Po takim wstępie i poruszeniu kilku innych wątków, które nie pozostawiały wątpliwości, że moje stare „teczki” mają się całkiem dobrze, ba, że od roku znacznie napęczniały, miły ów funkcjonariusz zaproponował, śledzenie i raportowanie „na pewno nieprzyjaznej” działalności cudzoziemców. Nie omieszkał dodać, że jakiekolwiek wydatki z tym związane Resort z nadwyżką pokryje i wynagro-dzi. Owo wydarzenie sprzed lat stanęło mi przed oczami, gdy w latach . co niektórzy bohaterowie „ostatniej godziny” grzmocili konkurentów teczkami pouczając poniewczasie, że należało „odmawiać odpowiedzi, nic nie podpisy-wać a  o  próbach werbunku głosić wszem i  wobec…”. Zapewne, można było. Przerwać studia, wrócić na kolej lub do GS-u i… i po co? Czy mogło to uchro-nić Stana, Herberta, Allana czy Dietera przed nadzorem „Spółdzielni Ucho”. Ja wiedziałem swoje. Starzy więźniowie zawsze swoje wiedzieli. Bez antago-nizowania przedstawiciela władzy wyjaśniłem, że ani z Herbertem nie dzielę pokoju, ani razem nie studiujemy i do jednego kręgu towarzyskiego nie nale-żymy, nie bywam w „Probierni” czy „Pasiece”, a działalność tłumacza odbywa się z natury rzeczy w obecności osób trzecich, czwartych i całej reszty. A jeśli nasz jankes coś przeskrobie, zaalarmować nie omieszkam. Chyba obywatela (kapitana?) przekonałem, bo zbyt długo nie nalegał i rozstaliśmy się, oczywiście po podpisaniu zobowiązania się do zachowania najgłębszej tajemnicy, względ-nie pokojowo, tyle tylko, że z obietnicą, że o mnie nie zapomni. W tym akurat względzie wątpliwości nie miałem, ale z ową tajemnicą to już różnie bywało. Różnie – w zależności od stopnia rozgarnięcia poszczególnych gości i ich roze-znania w realiach państwa policyjnego. Najbliżej kłopotów byliśmy z Allanem Hendersonem z Cambridge, bo ten, skądinąd szalenie bystry Anglik, gdy mu uświadomiłem zasięg inwigilacji, chciał niezwłocznie szukać pomocy u „zaufa-nego adwokata”. Oczywiście mój sliedowatiel za wygraną nie dał i wzywał mnie na rozmowy kilkakrotnie, w miarę jak na uczelni pojawiali się kolejni cudzo-ziemcy. Dieter Patzak z Monachium, Bill Parsson z amerykańskiego Ann Arbor

Page 9: 5. Magister czy emigrant...?

"*

czy wreszcie Alessandra Fogolin z Rzymu. Tak na dobrą sprawę w czasie tych spotkań to opowiadałem tyleż o gościach, co o sobie. Tyle tylko, że korzystając z monopolu tlumacza, mówiłem to, co uznałem za stosowne.

¶Moje zdeterminowanie, by się jakoś na Zachód wyrwać, nigdy mnie nie opuści-ło, toteż gdy wiosną zobaczyłem w Collegium Novum ogłoszenie jakiegoś Scandinavian Seminars proponujące, po angielsku, stypendium na roczny pobyt w jednym z krajów skandynawskich, nie wahałem się ani chwili. Mimo piętrzą-cych się trudności, na przykład uzyskania zgody samego Ministerstwa, roczne stypendium na pobyt w Danii dostałem. Okazało się później, że łącznie wybrano z Krakowa trzy osoby. Mój sukces zawdzięczałem zapewne okoliczności, że zna-jomość angielskiego wśród studentów nie była wówczas specjalnie rozpowszech-niona. Nauka szwedzkiego, do której się na zapas zabrałem przy pomocy Sveriges Radio nie wydawała się stratą czasu, ostatecznie Duńczyk Szweda zrozumie (go-rzej bywa w drugą stronę!!). Stypendium miałem w kieszeni, podobnie jak nawet bilet kolejowy, który mi uczynni Duńczycy przysłali na wiadomość o robionych w Polsce trudnościach dewizowych. Niestety, nie mieli wpływu na inne, decy-dujące przeszkody. Paszportu mi oczywiście odmówiono motywując to wielce popularnym w owym czasie punktem . przepisów paszportowych: „Inne”.

¶Pamiętam dobrze szczegóły owego milicyjnego dokumentu, jako że miałem okazję zapoznać się z nimi jeszcze parę razy. Jesienią tego samego roku odmó-wiono mi wyjazdu do Zachodnich Niemiec, gdzie zostałem zaproszony przez moją byłą kozielską sympatię, Irenę M., która jako Ślązaczka zdołała wyjechać w  pierwszej fali tzw. łączenia rodzin. Kolejne „nie” zainkasowałem przy po-wtórnej próbie skorzystania ze wspomnianego Scandinavian. Bowiem Duńczy-cy byli na tyle uprzejmi, że po dwóch latach zaproszenie ponowili i to z własnej inicjatywy. No, ale na wschodzie niet to było niet.

¶Szczęśliwym trafem właśnie w owym czasie, po kolejnych odmowach, a było to podczas wakacji , poznałem kilkoro studentów włoskich, z którymi, jako z przekonanymi socjalistami ergo nastawionymi mocno antyamerykańsko, ergo zauroczonymi socjalistycznym rajem, toczyliśmy zażarte polityczne spory. Nie mogłem zatem nie skorzystać z okazji podsunięcia pod nos naszym makaro-niarzom świeżutkiego papierka z zakreślonym punktem . – „Inne”! Zawszeć to miło móc zakończyć starcie efektownym touche, ale co ważniejsze, zapalona jak zwykle Alessandra powiedziała, że aby uprzedzonemu do władzy Adamo-wi łaskawość warszawskiej władzy udowodnić, zaprosi go do Rzymu, jak, nie przymierzając, diabeł Twardowskiego. Wprawdzie nie padły słowa: Ty się masz udać do Rzymu, by cię tam porwać jak swego, ale z dalszej perspektywy widzę, że pewien aspekt „porwania” mógł wchodzić w rachubę. Nigdy nie byłem biegły w odczytywaniu niewieścich aluzji, humorów czy komedyjek i zapewne nie raz,

Page 10: 5. Magister czy emigrant...?

"!

Fot. 27. Ostatnia jesień w Kraju. Z ojcem, nad Kanałem Kłodnickm w Koźlu – Porcie

Fot. 28. Ostatnie Zaduszki w Kraju, 1960. Na grobie babci Jadwigi w Koźlu – Porcie, zmarłej w 1955. Z obecnych na zdjęciu odeszli: ojciec w roku 1968, mama Helena w 1973, a Jacek w 2004

Page 11: 5. Magister czy emigrant...?

""

nie dwa, niechcący, zachowałem się, jak mówią Duńczycy, jak pies w kręgiel-ni… I  tym razem w najgłębszym przekonaniu, że cała impreza ma charakter wyłącznie polityczno-paszportowo-emigracyjny, przykładałem się z  zapałem do włoskiego lektoratu u dr. Meiselsa, co z resztą tylko ułatwiało nawiązanie niezależnej od polityki nici sympatii z energiczną Rzymianką.

¶Cały czwarty rok studiów – upłynął w atmosferze oczekiwania i na-dziei, że może tym razem owe „psy ogrodnika” z  biura paszportowego przy Placu Szczepańskim przechytrzę i do wolnego świata się przecisnę. Czy miałem skrystalizowane plany, co będę po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny robił? Dziś można się przyznać, że wszystkie zamiary i nadzieje były oparte na absurdal-nym przekonaniu, nieobcym znacznej części rodaków, że jesteśmy Zachodowi potrzebni, a status uchodźcy politycznego otwiera nieograniczone możliwości. No, a poza tym staropolskie „jakoś to będzie!”.

¶Przy składaniu podania o  paszport, z  załączonym rzymskim zaproszeniem zapewniałem paszportowego cerbera przy Placu Szczepańskim o romantycz-nym podłożu eskapady i o „postępowych” przekonaniach zapraszającej socja-listki, która z chęcią do Obozu Pokoju się przeniesie. Wspominam akurat ten aspekt sprawy, z uwagi na paranoiczną wręcz obsesję czerwonych władców, by nikt ich podwórka nie opuścił. Brało się to chyba nie tyle z  jakichś komuni-stycznych dogmatów, ale z odwiecznego, moskiewskiego przypisania mużyków do ziemi i odcięcia poddanych od wszystkiego, czego w „Białokamiennej” nie zatwierdzono. Nie ostatnim argumentem za tym, by paszport jednak przyznać, był zapewne i fakt, że byłem już po czwartym roku i mogli byli przypuszczać, że ktoś, komu do końca studiów zabrakło jednego semestru, jednak za druty wróci. Trudno temu rozumowaniu odmówić racji, bo choć do studiów zbytnio się nie przykładałem, to jednak to i owo w głowie pozostało i perspektywa, że opus nie będzie coronatum ²⁷, do pewnych refl eksji skłaniała.

¶Plany planami, ale życie szło dalej. Czwarty rok to seminarium u prof. Batow-skiego, który, jak mi zdradził po latach, jednak widział we mnie materiał na histo-ryka z prawdziwego zdarzenia. Wspominam o tym, bo to, co mi w pamięci z owe-go seminarium utkwiło, to nadzwyczaj bałaganiarskie opracowanie niemieckich naruszeń Traktatu Wersalskiego. A był to skutek, trapiącego mnie przez całe ży-cie, może nie piórowstrętu, ale na pewno ograniczonego zapału do przelewania myśli na papier. A nie znalazł się nikt, kto by mnie „czapką, papką lub psią kołat-ką” do systematycznego ślęczenia nad kartką czystego papieru zmusił.

¶O moich zabiegach paszportowych dowiedział się też bardzo szybko czujny nadzorca z bezpieki i podczas kolejnego spotkania więcej go to interesowało

²⁷ dzieło nie będzie ukoronowane

Page 12: 5. Magister czy emigrant...?

"#

niż kontakty z cudzoziemcami na miejscu. A ponieważ wersję wyjaśnień mia-łem spójną, sądzę, że tym razem ze strony tej służby podstawiania nogi nie doświadczyłem. Że pan nadzorca, a kazał się nazywać Dębowski, miał na mnie oko, świadczy fakt, że któregoś dnia, wiosną , zostawił na portierni wiado-mość, że mam do niego bez zwłoki dzwonić na podany numer. W czasie roz-mowy zapytał, czy byłem dziś w  Nowej Hucie, a  po zaprzeczeniu usilnie mi odradzał wybieranie się w tamtą stronę. Początkowo sądziłem, że pewnie mnie wziął za kogoś innego, ale sprawa się wyjaśniła, gdy do miasta dotarły wieści o zamieszkach wokół nowohuckiego krzyża.

¶W  związku z  tymi wydarzeniami po raz pierwszy usłyszałem też nazwisko Wojtyła, należące do jakiegoś energicznego, młodego biskupa, wyznaczonego przez metropolitę Baziaka do opieki nad studentami. Ja zbyt wiele kontaktów z tymi kręgami nie miałem, a kazanie Wojtyły pamiętam zaledwie jedno. Prze-chodząc kiedyś koło św. Anny, zauważyłem, że, mimo późnej pory, kościół jest zapełniony studentami. Nie mogła to być żadna msza, ponieważ czasy były przedsoborowe i nikt wtedy Panu Bogu mszą po obiedzie „dyzgustu nie czynił”. Fragment kazania (bo homilii, katechez czy konferencji z ambon się wówczas nie głosiło) biskupa Wojtyły, na który trafi łem, traktował o szóstym przykazaniu. Zapamiętałem owe, tak typowe dla owego kaznodziei retoryczne frazy, którymi potępiał osławiony, zachodni striptiz: „A cóż byśmy powiedzieli o kraju… cóż byśmy powiedzieli… w którym zbierają się ludzie by gromadnie kontemplować podawanie na półmisku jakiejś potrawy?”. Zebrane owieczki milczały, ale mnie korciło, czy by nie powiedzieć, że w owym kraju chyba głód panuje. Nie pamię-tam, czy wysłuchałem owych nauk do końca, ale opuszczałem kościół głęboko przekonany, że z tego biskupa nigdy nic dobrego nie wyrośnie.

¶Paszportowy przełom nastąpił maja . Kilkunastoletnie marzenia o wy-rwaniu się z czerwonej zony mogły się spełnić. Ale, jak to w drugorzędnych dramatach bywa, zaczęły się pojawiać nieoczekiwane, drobne przeszkody od-dalając happy end, który nastąpił dopiero na początku sierpnia. Kłopoty z jakim takim wyposażeniem, z  dolarami na drogę i  bałagan w  ambasadzie włoskiej, gdzie zawieruszono przyznaną już tzw. promessę wizy, bez której Milicja pasz-portu nie wydawała. Jednym słowem napięcie rosło, koledzy z roku pakowali manatki w drodze na jakiś wojskowy poligon, a emigrant in spe przestępował z nogi na nogę, opowiadając na prawo i lewo, że wyjeżdża nad morze. Oczywi-ście bez precyzowania, nad które…

¶Grande fi nale mego bytowania w  socjalistycznej rzeczywistości nastąpiło w  pierwszych dniach sierpnia. Jakiś tow. kierownik w  biurze paszportowym wygłosił sakramentalne pouczenie, by we wrogim świecie uważać, bo to „wicie, rozumicie, tam tacy różni podchodzą i werbują”, oraz dał niedwuznacznie do

Page 13: 5. Magister czy emigrant...?

"$

zrozumienia, że zaraz po powrocie mam paszport zwrócić i o ewentualnych zakusach wrogich sił opowiedzieć. I tu ponownie nie wykazałem się postawą bohatera walki o… lub z…, lecz solennie obiecałem, że „natychmiast po powro-cie i że oczywiście…”. Nie jestem pewien, czy tow. kierownik nadal na raport i zwrot paszportu czeka.

¶Prawdę mówiąc, opisywanie „wyjazdu za granicę” w czasach, gdy byle Aero-rajze-geszeft w kilka godzin dostarczy rodaka do Patagonii za garść złotówek, zwanych PLN-ami, nikogo nie zaciekawi, ale jakże tu nie wspomnieć przekra-czania granicy czesko-austriackiej i widoku kompanii czechosłowackich woja-ków, którzy z  jakimiś specjalnymi kijami obstukiwali ściany zatrzymanych na pustej bocznicy wagonów, towarzyszyli na czworaka swym psom w obwąchi-waniu kół i podwozia, podczas gdy ich naczalnicy obwąchiwali paszporty spo-conych z wrażenia pasażerów.

¶No, ale takie to były czasy, że po latach wzdychania do nieosiągalnego i zado-walania się tylko lekturą, oglądanie i możność dotknięcia wiedeńskiej katedry św. Stefana, kościółka na Kahlenbergu czy nawet spojrzenia na Schöne, blaue Donau ²⁸ lub zatrzymanie się na parę godzin w Wenecji, wydawało się przysło-wiowym „złapaniem Pana Boga za nogi”. Nic też dziwnego, że nawet przy nad-zwyczaj skąpych zasobach fi nansowych wydawałem fortunę na znaczki i pocz-tówki, by bliskim o realizacji „niewyobrażalnego” donosić. W jeszcze większym stopniu dotyczyło to Rzymu i  całego Lacium. U  mych gospodarzy, państwa Fogolin nie mogłem pozostawać zbyt długo. Tak się złożyło, że zapraszająca mnie Alessandra za dwa dni udawała się do Anglii na jakieś podyplomowe praktyki i nie wydawało mi się właściwym, by nadużywać gościnności jej rodzi-ców, którym, widać było, że się nie przelewa. Wprawdzie gościli mnie w swym skromnym domku na przedmieściu La Storta z nadzwyczajną serdecznością, ale choć gościnność, to rzecz piękna, jej nadużywanie – czymś paskudnym. Dlatego też starałem się być gościem możliwie najmniej uciążliwym. Całe dnie spędzałem w mieście, Wiecznym Mieście, tyleż na zwiedzaniu, co na pracowi-tym odwiedzaniu kolejnych ambasad. Miałem ze sobą wszystkie dokumenty, które potwierdzały fakt uprzednich zaproszeń do Danii, Niemiec i Szwecji oraz dowody na odmowy wydania paszportu. Decydującym stało się uzyskanie wizy duńskiej, zaś do wystąpienia o nią namówił mnie młody turysta z Kopenhagi, Jørgen Nielsen poznany przypadkowo na Forum Romanum. Poprosił o zrobie-nie zdjęcia, zainteresował się tym, co mu powiedziałem o Łuku Tytusa, a sły-sząc, że z  włoskim nie mam większych trudności, poprosił (i  zaprosił), bym mu towarzyszył do autentycznej, rzymskiej trattorii na autentyczne spagetti…

²⁸ Piękny, modry Dunaj…

Page 14: 5. Magister czy emigrant...?

#%

Fot. 29. Autor gotowy do wyjazdu do Ameryki. Norymberga, maj 1962

Fot. 30. Południowiec, kapral Minyard wyraźnie dezaprobuje moją fraternizację z Murzynami. Norymberga, 1962

Page 15: 5. Magister czy emigrant...?

#&

Pochwaliłem się oczywiście moim skandynawskim stypendium i kilkoma wy-uczonymi zwrotami szwedzkiego, a  na pożegnanie Jørgen zaproponował, że odwiedzi kopenhaską centralę Seminars i postara się moją osobę w nowej sytu-acji zarekomendować. Po uzyskaniu duńskiego stempelka w paszporcie, także i  Niemcy zgodzili się na tzw. warunkowy tranzyt, zaś na pożegnanie, zdając sobie sprawę z mej delikatnej sytuacji, poradzili, by się zgłosić na pierwszą na-potkaną komendę policji. Słowo azyl nie padło, ale połowa świata wiedziała, że w Bundesrepublice dają go bez większych trudności.

¶Opisując owe zabiegi, nie można nie wspomnieć o wydarzeniach z  sierpnia . Oto w dwa dni po tym, jak postawiłem nogę na rzymskim bruku, rozpo-częła się budowa muru berlińskiego. I o ile do tej chwili decyzji o ostatecznym pozostaniu na Zachodzie jeszcze nie podjąłem, owe berlińskie ekscesy sprawę przesądziły. Wydawało się, że po ekipie Chruszczowa spodziewać się można najgorszego… Taki rozwój sytuacji sprawił, że udałem się również do konsulatu kanadyjskiego, by tam jak najofi cjalniej wystąpić o  pozwolenie na imigrację. Ku memu najwyższemu zdumieniu, urzędnicy, a zebrało się ich kilku, wyka-zali tyle dobrej woli i  uprzejmości, że oczyma wyobraźni już czułem zapach fi edlerowskiej żywicy. Wyglądało na to, że nauka angielskiego w egzotycznym Koźlu nie poszła na marne… Oczywiście nie wszystko złoto, co się świeci, a ka-nadyjskie obietnice szybkiej ścieżki zamieniły się w  wielomiesięczne, konsu-larne przeciąganie liny najpierw w Rzymie, następnie we Frankfurcie. Właśnie tam, albowiem nie mogąc się doczekać decyzji, która miała nadejść „lada mo-ment” oraz by moim gospodarzom na głowie nie siedzieć, ruszyłem na północ. W Niemczech, w Mannheim mogłem liczyć na gościnę u Ireny, już choćby na podstawie starego zaproszenia, a kanadyjskie papiery odebrać we frankfurckim konsulacie. Będąc przejazdem w Mediolanie, skorzystałem z okazji, by odwie-dzić starego znajomego z Krakowa, Alana Hendersona oraz zerknąć na Ostat-nią Wieczerzę w kościele Delle Grazzie. Z Mediolanu do Mannheim jest parę godzin drogi, ale są też graniczne straże. Szwajcarzy trochę się certowali, bo pa-miętajmy, że mieli do czynienia z turystą, obywatelem komunistycznego obozu, czyli ze zjawiskiem wielce wówczas niezwykłym. Ale ostatecznie duńska pie-czątka do nich przemówiła i po krótkiej wizycie w Bernie, pod wieczór staną-łem na niemieckiej granicy, na dworcu w Bazylei. U progu kraju, gdzie ordnung musst sein ²⁹, gdzie zatem wszystkie pieczątki w paszporcie były tak gruntownie egzaminowane, że nasz Alpenexpress odjechał z  opóźnieniem. No, ale odje-chał ze mną na pokładzie. Po zakończeniu problemów granicznych zaczęły się podchody natury, nazwijmy to, sentymentalno-matrymonialnej. Po przybyciu

²⁹ porządek musi być

Page 16: 5. Magister czy emigrant...?

#'

Fot. 31. Początki kariery w US Army – Kitchen Police

Page 17: 5. Magister czy emigrant...?

#(

do gościnnego domu w Mutterstad, na przedmieściu Mannheim, okazało się, że Irena uważa, iż moim przeznaczeniem winno być spędzenie reszty żywota u  jej boku w  owym prowincjonalnym, niemieckim miasteczku. Skłamałbym, gdybym stwierdził, że był to szczyt moich życiowych ambicji, zwłaszcza bez głębszego podkładu uczuciowego, ale przecież nie to było w  sprawie decy-dujące. Byliśmy w Niemczech, w kraju gdzie ordnung… etc. a co za tym idzie, o azyl starać się można było tylko w ośrodku Zirndorff , pod Norymbergą. Tam też zostałem skierowany przez nadzwyczaj uprzejmych policjantów z Mann-heim. I tam w wielkim kompleksie budynków po jakiejś szkole, w ciągu kilku miesięcy pobytu zmieniała się moja, podobnie jak wielu innych innych, tożsa-mość. W Zirndorffi e turysta czy student zza Żelaznej Kurtyny przemieniał się w uchodźcę (politycznego lub ekonomicznego) i tam też musiał podjąć decyzję, co chce ze sobą zrobić. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tak udawało mi się manewrować, że prawie zawsze miałem kilka możliwości pokierowania swym losem, kilka dróg do wyboru. Niemcy, Kanada, Dania…?

¶Znany i osławiony w późniejszych latach obóz w Zirndorff był raczej otwar-tym ośrodkiem czy hotelem pilnowanym przez jednego portiera przy głównej bramie, zamieszkiwany był jesienią w przeważającej mierze przez Jugosło-wian i garstkę Polaków. Niespokojni poddani Tity nie byli oczywiście żadnymi uchodźcami politycznymi. Legalny wyjazd z  Jugosławii nie stanowił żadnego problemu, a  ponieważ Niemcy potrzebowały taniej siły roboczej, patrzono przez palce na powszechne zjawisko ruchu wahadłowego. Polegał on na tym, że taki „prześladowany” występował o  azyl, ruszał natychmiast do pracy, po odmowie uznania za ofi arę komunizmu wracał bez przeszkód, by przezimować w swych bałkańskich pieleszach, a z nadejściem wiosny stawał po raz kolejny u bramy zirndorff skiego obozu, dodając mu kolejnej porcji bałkańskiego kolo-rytu. Na co dzień były to dźwięki mowy południowych Słowian z dominujący-mi we wszelkich wynurzeniach oskarżeniami matki o naruszanie szóstego przy-kazania. Ów bałkański rzeczownik: majka, ..ti majku, …tebe majku, dobiegał regularnie z sal i korytarzy zamieszkałych przez marnotrawnych synów Tity, więc można się było do niego przyzwyczaić w przeciwieństwie do sobotnio--wieczornych wymian poglądów narodowościowych, które uśmierzały dopiero wizyty zwartych oddziałów bawarskiej Beritschaftspolizei.

¶Wszystkie owe atrakcje nie naruszały usystematyzowanego trybu niemiec-kiego systemu azylowego. Jak sakramentalna wędrówka z kartą obiegową po kolejnych oddziałach amtsbau ³⁰, poczynając od spraw przyziemnych związa-nych z zakwaterowaniem i wyżywieniem aż po wizytę u lokalnego rezydenta

³⁰ budynek biurowy

Page 18: 5. Magister czy emigrant...?

#)

Fot. 32. Przedrzeźnianie Hitlera na norymberskim stadionie należało do naszych częstych rozrywek

Page 19: 5. Magister czy emigrant...?

#*

BND (Bundesnachrichtendienst) ³¹, znającego biegle język polski, który w nie-wymuszonej atmosferze starał się najprawdopodobniej zorientować, kto, co i  w  jakim celu zapędziło azylanta na niemiecką ziemię. Moje młodzieńcze perypetie, a zwłaszcza „opieka” jegomościa z Hotelu Francuskiego, nie pozo-stały bez wpływu na to, że bywałem później zapraszany na wizyty w siedzi-bach „służb” amerykańskich, niemieckich i francuskich. Tymczasem ostatnim biurem, jakie odwiedzał azylant-Polak było przedstawicielstwo P.A.I.R.C – Polsko-amerykańskiego komitetu imigracyjnego. Przyjmując mianowicie za pewnik, że każdy Lechita pragnie paść w objęcia Wuja Sama, kierownik pla-cówki – pan Jędrzejewski, bez wstępnych ceregieli podsuwał mu do podpisa-nia formularz-podanie o zezwolenie na wjazd do USA. W moim przypadku była to już trzecia ewentualność pokierowania swym losem.

¶Niebawem na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna, związana z  wizytą w ośrodku niejakiego pana Kotorowicza. Ów jowialny dżentelmen odwiedzał Zirndorff regularnie, by na potrzeby Wolnej Europy wypytywać świeżo przyby-łych z kraju czy i w jakiej mierze monachijskiej rozgłośni słuchają. Był wycho-wanym i wykształconym w Polsce ukraińskim patriotą i dało się z nim całkiem rozsądnie rozmawiać. Zaś okazji po temu pokazało się być ad libitum ³². Oto bowiem, w przeciwieństwie do większości egzaminowanych, którzy wprawdzie „zagranicy” słuchiwali, ale nie zawsze potrafi li odróżnić „Amerykę” od „Londy-nu” i „Europy”, byłem w stanie ocenić i wartościować komentarze Trościanki, Zadrożnego, Mieczkowskiej czy Żenczykowskiego, reportaże Trojanowskiego i Sokopa, felietony Zaręby, Zygmunta Nowakowskiego, Kajetana Morawskiego lub braci Zbyszewskich, programy literackie Tadeusza Nowakowskiego (Olsz-tyńskiego), nauki księdza Kirschke, paplaninę „dwóch Edwardów” z Nowego Yorku czy niezrównane kabarety Hemara z Londynu.

¶Nieskromnie powiem, że pana Kotorowicza cośkolwiek zatkało, a że nie ko-loryzuję, niech świadczy fakt, iż za kilka dni przyjechał ponownie, poświęcił mi parę godzin spędzonych w gospodzie Pod Orłem, a na koniec zaprosił na kilkudniowy pobyt do Monachium, bym się przedstawił szanownemu gronu redakcji polskiej RWE. Do pierwszej, a było ich kilka, wizyty doszło niebawem. Spędziłem w  Monachium trzy dni wypełnione rozmowami, zwiedzaniem i wielką konferencją z całym obecnym zespołem Rozgłośni Polskiej. Zabrakło jedynie dyrektora Nowaka, który akurat bawił w Ameryce, a rolę gospodarza pełnił jego zastępca, Tadeusz Żenczykowski. Oczywiście towarzystwo zebrane wokół wielkiego stołu konferencyjnego zarzucało mnie pytaniami i choć chyba

³¹ Federalna Służba Informacyjna – kontrwywiad ³² pod dostatkiem

Page 20: 5. Magister czy emigrant...?

#!

nienajgorzej się zaprezentowałem, to pozostało mi pewne poczucie dyskomfor-tu. Otóż szanowne grono zainteresowane było przede wszystkim wiadomościa-mi z kraju, a przed nimi siedział zaprzysiężony słuchacz Wolnej Europy, który od krajowego radia czy prasy trzymał się z daleka. Ale wrażenie ogólne nie było najgorsze. Wspólny język znalazłem z  Wojciechem Trojanowskim, któremu strasznie się podobały obelgi pod jego adresem, które przytaczałem za katowic-ką „Trybuną Robotniczą” zaś Wiktora Trościankę specjalnie ujęły pozdrowienia jakie tuż przed wyjazdem z Krakowa, półżartem polecił mi przekazać naczelny narodowiec rodziny Maciek Reczko, gdy go w plany mego wyjazdu wtajemni-czyłem. Surrealizm owego polecenia, które teraz tak dosłownie wykonywałem, rozanielił redaktora Tościankę chyba w większym stopniu niż moje uwagi do jego poszczególnych felietonów z cyklu „Odwrotna strona medalu”. Z nim też odbyłem wielogodzinny samochodowy spacer po Monachium, zakończony wi-zytą u pani Nakoneczny, seniorki i Grand Old Lady ukraińskiej emigracji na terenie Niemiec. Czołowy rzecznik polskich narodowców u sztandarowej po-staci narodowców ukraińskich, tylko po to, by przedstawić rozpolitykowanego przybysza z „obozu”…

¶Nieco trudniej przyszło mi nawiązać nić porozumienia z  Janem Tyszkie-wiczem, pod skrzydła którego przekazano mnie podczas pobytu w rozgłośni dnia następnego. Rzecz w tym, że Tyszkiewicz, wraz z Barbarą Nawratowską prowadzili codzienny program młodzieżowy, oczywiście zapchany afro-ame-rykańskim kwiczeniem i  łomotem, których nie znosiłem „od kołyski”. Toteż z  nadzwyczaj umiarkowanym zainteresowaniem reagowałem na propozycje przeglądu nagrań redakcji młodzieżowej… A gdy przy innej okazji zapytałem o  nagrania utworów organowych, bel canto, oper włoskich czy ewentualnie muzyki złotego wieku wiedeńskiej operetki, o nawiązaniu nici bliższego poro-zumienia mowy być nie mogło. Zarysowała się natomiast perspektywa innego kontaktu. Oto na zakończenie jednego ze spotkań w większym gronie dyrek-tor Żenczykowski rzucił uwagę, że skoro tak długo wytrwale identyfi kowałem się z RWE, trzeba będzie pomyśleć o znalezieniu mi jakiejś pracy w rozgłośni. Oczywiście decyzję miał podjąć dyrektor Nowak po powrocie ze Stanów, po ostatecznym uregulowaniu mego statusu uchodźcy oraz (jak zgadywałem) po dokładnym prześwietleniu kandydata przez odpowiednie służby. Prawdę mó-wiąc, to czasami, i wtedy, i później, nachodziły mnie wątpliwości, czy aby całej owej sympatii dla przybysza nie powinna była towarzyszyć większa szczypta nieufności. Przecież nie można było wykluczyć możliwości, że Adam Bielnicki jest tym, czym w kilka lat później okazał się Andrzej Czechowicz. Nawiasem mówiąc, również student historii, podobnie jak Adam Michnik, kolejny, mło-dzieżowy nabytek Jana Nowaka. No, ale ten ostatni przedstawiciel krajowej

Page 21: 5. Magister czy emigrant...?

#"

młodzieży dyrektorowi się udał, choć ani przez chwilę w redakcji nie pracował. Tu, uprzedzając bieg wypadków, od razu zdradzę, że z pracy w RWE nic osta-tecznie nie wyszło, najprawdopodobniej dlatego, że bądź to dyr. Nowak, bądź amerykańscy personalni przyjęli za dobrą monetę oskarżenia kozielskiej bez-pieki z roku o pochwalanie faszyzmu i mordowania Żydów w ujęciu aktu oskarżenia, który im oczywiście pokazałem.

¶Tymczasem jednak musiałem wracać do Zirndorff u, gdzie listopada przed komisją azylową rozpatrywano mój wniosek o przyznanie mi statusu uchodźcy politycznego. Niespodzianek nie było, niemieccy sędziowie nadzwyczaj uprzej-mie i  życzliwie zakończyli procedowanie krótkimi gratulacjami i  życzeniami urządzenia się w Wolnym Świecie. Urządzenie owo polegało na razie na opusz-czeniu ośrodka i  legalnym wreszcie podjęciu pracy. Piszę legalnym, bowiem powszechnym zjawiskiem pośród oczekujących na rozpatrzenie sprawy było podejmowanie pracy niemal od pierwszego dnia pobytu. Może i nielegalnie, ale w tym wypadku gospodarze patrzyli przez palce na łamanie przepisów, ceniąc sobie zapał do pracy. Obijanie się i pasożytowanie na koszt społeczeństwa nie było w tamtych czasach wśród Niemców popularne. Ilustrowała to celnie ów-czesna piosenka kabaretowa o refrenie: Cza, cza, cza, Rumba – si, Arbeit – no! Jeśli idzie o mnie, to pracowałem w amerykańskich magazynach wojskowych już od października, a po załatwieniu azylowych formalności, w kuchni szpitala wojskowego na przedmieściu Norymbergi.

¶Kariera wojskowego kuchcika nigdy nie była szczytem mych marzeń, ale nadchodzącą zimę trzeba było jakoś przeżyć. Jak wspomniałem, teoretycznie otwierały się cztery możliwości: emigracja do Kanady albo USA, służba w ame-rykańskich oddziałach wartowniczych w Kaiserslautern (złożonych niemal wy-łącznie z Polaków) oraz obiecana posada w Wolnej Europie. To właśnie ocze-kiwanie na decyzję kierownictwa rozgłośni kazało mi odkładać podejmowanie jakichkolwiek innych kroków. Ale tylko do wiosny. Gdy okazało się całkiem wy-raźnie, że mnie w Monachium nie potrzebują, przypomniałem sobie o niezre-alizowanych możliwościach skandynawskich. Napisałem do Jørgena Nielsena oraz kolegi z akademika, Leona Zangera, który od roku mieszkał w Kopenha-dze, że będę przejazdem w duńskiej stolicy, wziąłem pierwszy urlop i wybrałem się, by odwiedzić państwa Perssonów, przyjaciół ciotki Irki Zdankiewiczowej, która po wyzwoleniu z obozu Ravensbrück została przez Szwedzki Czerwony Krzyż zabrana do Göteborga, gdzie spędziła coś koło roku.

¶Tygodniowa wycieczka z azylowym paszportem w ręku była oczywiście bez porównania łatwiejsza od zeszłorocznych granicznych ceregieli posiadacza do-kumentu zza Żelaznej Kurtyny. Także i przyjaciele dopisali. Jedynie z gościny Perssonów w Göteborgu nie chciałem korzystać, mimo że do swego obszernego

Page 22: 5. Magister czy emigrant...?

##

domku zapraszali. Już po pierwszych słowach zadeklarowali się jako żarliwi ko-muniści (cokolwiek by to w ustach szwedzkiego szofera znaczyło), a odkrycie, że uciekłem z  socjalistycznego raju, ewidentnie ochłodziło konwersację. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie, by mi polecić niedrogi hotelik i zaopatrzyć w adres biura pośrednictwa pracy, w którym nazajutrz dostałem realną propo-zycję (na piśmie) zatrudnienia w charakterze bagażowego w jednym z wielkich göteborgskich hoteli. Propozycja może nieoszałamiająca, ale możliwość pozo-stania w Europie i to w Skandynawii, do której od dziecka żywiłem sentyment, przebijała wszystkie, wspomniane wcześniej możliwości stabilizacji. Sytuacja przybrała całkowicie inny i zupełnie nieoczekiwany obrót, gdy w drodze po-wrotnej zatrzymałem się u wspomnianego Leona i jego duńskiej żony, Uny, któ-ra będąc specjalistką od litewskiego i walijskiego (sic!) spędziła dwa semestry na szlifowaniu polskiego przy Gołębiej . Z jej pomocą znalazłem w studenc-kim biurze pośrednictwa pracy jeszcze jedną możliwość zajęcia, tym razem w jakimś kopenhaskim supermarkecie.

¶Aby nie zaniedbywać starych znajomości, skoro już się w Kopenhadze zna-lazłem, zadzwoniłem do Jørgena, który po pierwszych słowach powitania stwierdził kategorycznie, że „w Danii się je…”, a skoro jest pora lunchu, zabiera mnie do rodziców, bym owego jedzenia, z którego Duńczycy są niesamowicie dumni, na własnym podniebieniu wypróbował. Ojciec Jørgena, Hans Jørgen, okazał się uosobieniem duńskości. Wysoki, zażywny, jowialny pan pod sześć-dziesiątkę, z nieodłącznym cygarem, może niezbyt wąski w talii, ale sprężysty, jak na policjanta przystało, był, jak się okazało, kierownikiem jakiegoś wydziału w policyjnym urzędzie nadzoru nad cudzoziemcami. Oczywiście o Polakach i sytuacji nad Wisłą wiedział nieporównanie więcej od przeciętnego Duńczy-ka i z żywym zainteresowaniem słuchał tego, co mu całkiem świeży emigrant opowiadał, komplementując przy okazji moje nieśmiałe próby posługiwania się opanowanymi dotąd elementami szwedzkiego. Zapoznawszy się z mymi pla-nami, zapytał wprost, czy naprawdę chciałbym emigrować do tych kanciastych jankesów, zamiast zostać na przykład w Danii. Na moje dictum, że o ile wiem, Dania imigrantów nie przyjmuje, zapytał, czy znam towarzystwo lotnicze pod nazwą SAS i czy nie chciałbym u nich znaleźć pracy. O sympatycznym SAS-ie i  jego globalnych osiągnięciach oczywiście słyszałem wiele, ale zanim zdąży-łem coś więcej powiedzieć, przełożył cygaro w drugi kącik ust i zabrał się do telefonowania. Jak mi później przetłumaczył Jørgen, ojciec dzwonił do Jørgena Posborga, personalnego SAS-u w Danii, a dialog przebiegał mniej więcej tak: „Słuchaj stary, mam tu młodego, bystrego (zawsze lubił koloryzować) człowie-ka. Będzie dobrze wyglądał w waszym mundurze. Masz dla niego jakieś zajęcie? Kiedy? W poniedziałek o ? Nie ma za co, to ja dziękuję. Cześć”.

Page 23: 5. Magister czy emigrant...?

#$

¶Nie muszę chyba dodawać, że taki rozwój sytuacji potraktowałem jak główną wygraną na loterii życia. Dania do końca lat . nie wpuszczała obcej siły ro-boczej, ale w skandynawskich liniach lotniczych, na ówczesnym, dynamicznym etapie rozwoju, dla wykształconego aplikanta miejsce się znalazło. Zwłaszcza gdy polecał urzędnik policyjny, u którego na co dzień starano się o wizy i po-zwolenia na wjazd dla najrozmaitszych specjalistów, instruktorów czy kursan-tów. Oczywiście stawiłem się na interview, zawieziony przez Jørgena, o umó-wionej godzinie, a  rzeczony pan Posborg, widocznie pod wrażeniem mego angielskiego oraz przysłowiowych pięciu słów po szwedzku przyjął mnie nad-zwyczaj uprzejmie i zapytał tylko, kiedy mogę zaczynać. Oczywiście w praktyce trochę się to przeciągnęło. Po pierwsze, uznaliśmy, że jak bym owych „pięciu słów szwedzkich” nie rozciągał i  obracał, pełnowartościowym funkcjonariu-szem być nie mogę, już choćby z uwagi na fakt, że Kopenhaga to nie Szwecja, choć nordyccy bracia ze Sztokholmu kilkakrotnie podejmowali w tym kierun-ku starania. Że zatem do czasu jako takiego opanowania przypadłości laryn-gologicznej, zwanej ze względów uprzejmościowych językiem duńskim, za-trudniony zostanę w oddziale lotów towarowych, gdzie angielski jest zupełnie wystarczający. Wdrażano tam właśnie, nowoczesny na owe czasy, system kart perforowanych, prekursora komputerów i nasz personalnik wyraził przekona-nie, że będę przysłowiowym właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Aliści zanim nim zostanę, zapewne po to, by mi się w głowie nie przewróciło, dodał, że będę musiał zdać swego rodzaju egzamin: z matematyki i podstaw logiki, na poziomie stosowanym przez znanego producenta maszyn biurowych IBM. Oczywiście, jeśli muszę wracać do Niemiec, by zakończyć dotychczasową pracę, także i tam mogę się poddać testowi, dostępnemu w każdym oddziale owego koncernu. Na zakończenie gospodarze oprowadzili mnie po hangarze zajmowanym przez oddział towarowy, przedstawili przyszłym szefom i zafun-dowali transport z lotniska na dworzec.

¶Był maja i tego samego dnia, jak się dowiedziałem, koledzy z mego roku zdawali egzamin magisterski – a w każdym razie robił to jeden z najbliższych przyjaciół, z którym pozostawałem w kontakcie – Andrzej Kastory. Suum cu-ique… ³³. A dodać trzeba, że przedziwnym zbiegiem okoliczności także maja przed rokiem dostałem decyzję o przyznaniu paszportu. Materiał do przemy-ślenia dla uprawiających dato- czy numerologię.

¶Bezpośredniość i skandynawska zdroworozsądkowość nie obowiązywała jed-nak w Niemczech, gdyż ponoć jedynym miejscem, gdzie mógłbym być przeeg-zaminowany, była centrala IBM w Sindelfi ngen, pod Stuttgartem. Na szczęście

³³ Każdemu co mu się należy.

Page 24: 5. Magister czy emigrant...?

Skandynawowie wykazali się elastyczniejsi od swych teutońskich pobratym-ców. Na wieść o trudnościach przysłali mi bilet lotniczy (pierwszej klasy!) i za-pewnienie, że egzamin mogę zdawać na miejscu. I tym sposobem lipca , z  chwilą wylądowania na imponującym nowoczesnością (wówczas) lotnisku Kastrup, rozpoczęła się kolejna i najdłuższa odsłona mego grzesznego żywota.