Upload
thinklab
View
213
Download
1
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Witajcie w barze "U Eddiego”, gdzie dzisiejszej nocy, po raz pierwszy od trzech lat nic nie pójdzie zgodnie z planem. Dzisiejszej nocy możecie tu spotkać: Toma, nękanego przez demony przeszłości stróża prawa, za którym śmierć człapie krok w krok; barmankę Gracie, niedoszłą aktorkę, skazaną przez ojca na życie w czyśćcu zakazanej spelunki; Flo, miejscową uwodzicielkę, która podobno (choć kto wie na pewno?) zamordowała swojego męża; Cobba, nudystę od dawna oczekującego na przeprosiny kolonii, z której go wygnano; Wintry'ego, niemego olbrzyma, który opowiada o sobie jedynie za pomocą niezrozum iałych wiadomości wypisywanych pod nagłówkami gazet; Kyle'a, dzieciaka ukrywającego pod stołem naładowany pistolet i Kadawra, który wygląda jak trup, lecz świetnie pachnie i spędza czas przeliczając drobne. Jest też wielebny Hill, który pojawia się o jedenastej, z punktualnością automatu, by powiedzieć im kto ma dziś umrzeć i kto ma wsiąść do samochodu...
Citation preview
1
Bar „U Eddiego”.
Odwiedzam tę knajpę, żeby przynajmniej spróbować zapomnieć o swym bólu. Można
tu znaleźć tak wiele cudzego cierpienia, iż teoretycznie od razu powinienem poczuć się lepiej,
lecz z jakiegoś powodu nic takiego się nie dzieje.
A jednak przyjechałem. Ja, ten sam co zwykle. Sobotnia noc „U Eddiego”.
Na zewnątrz nie ma neonu ani szyldu. Nie ma niczego, co reklamowałoby lokal jako
bezpieczny azyl, w którym można utopić smutek w alkoholu. To w zasadzie sensowne,
ponieważ smutki tutaj nie toną, nie idą na dno, lecz jedynie zanurzają się na chwilę pod
powierzchnię.
Księżyc mierzy prosto we mnie niczym splamiony nikotyną palec. Wysiadam
z półciężarówki, zatrzaskuję za sobą drzwiczki i czuję napierający na pasek ciężar brzucha.
Tyję i podejrzewam, że – dokładnie jak w wypadku śmierci i podatków – byłbym
skończonym kretynem, gdybym się temu dziwił. Jeśli ktoś wrzuca w siebie tyle chili, ile
pochłaniam ja, i nie wytrząsa go potem kilkoma rundkami wokół stodoły, to cóż… sama
z siebie waga nie spadnie.
Ruszam wiodącą ku wejściu ścieżką i widzę, jak blade, okrągłe kształty za przydymionym
szkłem zwracają się w moim kierunku. Tym ludziom nie umyka nic. Drzwi nie skrzypią, choć
są na tyle stare, że ten przywilej należy się im już od dawna. Zamiast tego cicho wzdychają.
Ja także wzdycham, ale nie podzielam żalu zawiasów. Po prostu się cieszę, iż znalazłem się
w ciepłym wnętrzu, wśród przyjaciół, nawet jeśli oni tych uczuć nie odwzajemniają. Nawet
jeśli leżąc ciemną nocą w łóżku, gdy sen staje się tylko odległym wspomnieniem, sam o nich
w ten sposób nie myślę.
Wszyscy bywalcy trwają już na posterunku.
Ta blada, szczupła kobieta o ponętnych kształtach to Gracie. Lokal należy do niej. Dostała go
w spadku po ojcu, choć nigdy nie uważała tego za prezent, lecz raczej za kolejne z długiego
szeregu przekleństw, jakimi obłożył ją facet zdecydowany przemienić jej życie w piekło
na ziemi. Zostawiając dziewczynie tę knajpę, zyskał pewność, że ta nie ruszy się z jedynego
miejsca, w którym widział jej przyszłość – z tej zapyziałej dziury bez perspektyw, gdzie
otaczają ją wyłącznie cudzy przyjaciele. Gracie nie kocha nikogo, a już najmniej samą siebie.
Dotąd trzyma się nieźle, choć z każdym dniem więdnie nieco bardziej i gdyby tylko
wiedziała, iż przyjmie ją któreś z wielkich miast, uciekłaby stąd natychmiast. Aczkolwiek
jestem przekonany, że przyjęłoby ją bez gadania. Przyjęłoby, przemieliło i wypluło,
by zdechła tysiąc mil od domu, na upstrzonym psimi gównami chodniku. Istnieje spora
szansa, iż taka ładna dziewczyna z niewielkim doświadczeniem skończyłaby w charakterze
pozycji na liście osób zaginionych albo sprzedając się za działkę heroiny na zapleczu jakiejś
mordowni ze striptizem. Nie, komuś takiemu jak Gracie znacznie lepiej jest tutaj, gdzie czyści
szklaneczki tak zmatowiałe, że kiedy bierze je do ręki, człowiek nieomal widzi unoszący się
z ich wnętrza dym. Pewnie czuje się nieszczęśliwa, ale podejrzewam, że sama jest sobie
winna. Wpływ apodyktycznego ojca to marna wymówka. W końcu gość już kojfnął i leży
pogrzebany na zapleczu. Nic jej nie powstrzymuje przed sprzedaniem tej nory, może poza
palącą potrzebą udowodnienia czegoś jego duchowi.
Przy barze siedzi nagi facet. To Cobb. Cobb twierdzi, że jest nudystą i czeka tutaj na resztę
członków swej kolonii, by przyszli i przeprosili go za niegodne traktowanie. Nie bardzo
wiadomo, jakiego zła się wobec niego dopuścili, ale czeka już od prawie trzech lat, więc
większość z nas zdążyła uznać, że umrze rozczarowany. Cobb ma wielkie uszy, szerokie usta
i pasmo szorstkich siwych włosów biegnące od karku po kościsty tyłek. Wygląda jak
skacowany wilkołak, który opadł z sił w trakcie przemiany. Zna jedynie cztery dowcipy.
Za każdym razem opowiada je z równym entuzjazmem.
– Szeryfie… – zaczyna, szczerząc się w uśmiechu.
Oto pierwszy z nich.
– …żeglarz i pingwin wchodzą do baru…
– Będziesz musiał wejść od tyłu – odpowiadam natychmiast, psując mu puentę.
– Kurna, opowiadałem ci to?
– Raz czy dwa.
Dwa stołki dalej siedzi Wintry McCabe, liczący sobie bez mała dwa metry olbrzym, który
pewnie potrafiłby jednym kichnięciem posłać całą tę knajpę do sąsiedniego stanu. Niestety,
jest niemy, więc nie ma co spodziewać się ostrzeżenia. Gracie spytała go kiedyś, w jaki
sposób stracił głos, i dowiedzieliśmy się wówczas, że nawet gdyby mógł, nie mówiłby zbyt
wiele. Na górze pierwszej strony „Milestone
Messenger” – to nasz cotygodniowy szmatławiec – tuż pod tytułem, napisał niebieskim
długopisem, dziecięcym charakterem: POPŁYNĄŁEM W GÓRĘ RZEKI. KOSZTOWAŁO
MNIE TO SŁOWA. Potem się uśmiechnął, dokończył drinka i wyszedł. Oczywiście,
zaczęliśmy się zastanawiać, co też ten nowy, intrygujący nagłówek może znaczyć. Cobb
utrzymuje, że Wintry stracił mowę wskutek jakiegoś wypadku podczas wędkowania lub
na łodzi. Florence z kolei uważa, że dopuścił się czegoś, co wpłynęło na niego duchowo,
czegoś, co zmusiło go do złożenia ślubów milczenia w ramach pokuty. Kadawer przekonuje,
iż wielkolud siedział w więzieniu, że „w górę rzeki” to taka metafora i że ktoś tam pozbawił
go języka. To moja ulubiona teoria. Wintry wygląda na faceta z wieloma tajemnicami,
z których żadna nie może być przyjemna. Niemniej nigdy już nie dodał niczego, co mogłoby
rozjaśnić kwestię jego niemoty. Od tamtej pory nie napisał nam ani słowa i rzadko otwiera
usta na wystarczająco długą chwilę lub dość szeroko, byśmy mogli się na własne oczy
przekonać. Jeśli nie udaje mu się czegoś przekazać za pomocą gestów, obywa się bez nich.
Taki to już gość. Z drugiej strony, mimo że nie wiemy, z jakiego powodu oniemiał, wiadomo,
skąd się wzięło „Wintry”. Otrzymał tę ksywę, ponieważ mieszka w obitym papą szałasie
na szczycie Grable Mountain, jedynej góry w promieniu stu mil, o wierzchołku na stałe
ukrytym pod śniegiem. Właśnie dlatego, nawet kiedy tutaj w dolinie panuje duchota i upał,
Wintry zawsze ma na sobie ciężkie buciory, rękawice i parkę z futrzanym kołnierzem, znad
którego wysuwa swą czarną, łysą głowę niczym węszący żółw. Dziś wieczorem Wintry
wącha szkocką, bez wody. Poza tym, chociaż nie mówi, uwielbia słuchać.
Teraz, na przykład, słucha Florence Bright. Dziewczyna siedzi na swoim stołku bokiem
do baru. Długa do kostek spódnica zasłania nogi, o jakich marzy każdy facet w tym
miasteczku. Do niej włożyła cienką bawełnianą bluzeczkę bez pleców, skrywającą dodatkowe
atrybuty – zarówno jej, jak i snów nawiedzających wszystkich okolicznych mężczyzn.
W życiu nie widziałem panny ładniejszej niż Flo. Przypomina mi nieco Veronicę Lake
z najlepszych czasów, przede wszystkim swymi falującymi jasnymi włosami i ciemnymi,
doskonale wyregulowanymi brwiami. To jej przypadł wątpliwy zaszczyt bycia jednocześnie
najbardziej pożądaną i wzbudzającą największy lęk kobietą w Milestone, ale faceci upijają się
tu w takim stopniu, że zwykle zapominają o strachu. Wszyscy są zgodni co do tego,
że zamordowała męża, i choć sam nie wiem, czy mają rację, to wystarcza, bym się
powstrzymał od uderzania do niej. Dawniej wymiar sprawiedliwości nieco tutaj kulał i mimo
iż przeprowadziłem staranne dochodzenie, mimo iż przepytałem każdego glinę w mieście
i okolicy, nie dowiedziałem się niczego, co mogłoby wskazywać na jej winę. Nic w tej
sprawie nie składało się w sensowną całość i wielu policjantów – cholera, nawet policjantek –
uznało, że nic złego się nie wydarzyło. Niektórych zapewne przekabaciła słodkimi słówkami.
Koniec końców, wszem wobec było wiadomo, jak mąż ją traktuje, a potem ów mąż pojawił
się nie tylko martwy, ale zabity w taki sposób, że nawet koroner wyrzygał śniadanie na widok
jego ciała. Cała ta zagadka od początku potężnie śmierdziała. Ale może po prostu ktoś czegoś
nie dopilnował, nie skojarzył. Kilka razy miałem wrażenie, że zbliżam się do rozwiązania,
zawsze jednak zatrzymywałem się w pół kroku, zanim zobaczyłem coś, czego wolałbym nie
widzieć.
To więc jest Flo i kiedy się na nią patrzy, ostatnim słowem, jakie przychodzi do głowy, jest
„morderczyni”. Oczywiście, dziewczyna może być zarazem piękna i okrutna, ale bez względu
na to, czy rzeczywiście zasztyletowała Henry’ego Brighta – po czym oblała jego zwłoki naftą
i podpaliła – muszę przyznać, że za każdym razem, gdy wybucha śmiechem i muska łokieć
Wintry’ego, czuję ukłucie zazdrości. Już bardzo dawno nie rozbawiłem żadnej kobiety.
Od bardzo dawna nie doprowadziłem żadnej kobiety do niczego poza płaczem.
Siadam przy jednym z trzech okrągłych stołów, ustawionych pomiędzy wejściem a barem.
Nadmiar wolnej przestrzeni i niedostatek mebli sprawiają, że knajpa wydawałaby się pusta
i wyludniona, choćby nawet bawił w niej akurat tłum klientów. Nigdy jednak nie ma tu więcej
osób niż teraz – razem ze mną siedem sztuk. Oczywiście, nie liczę sobotnich nocy, kiedy
spodziewamy się jeszcze jednego gościa. Słabe światło, rzucane przez dwie osłonięte
porysowanymi, zielonymi kloszami żarówki, nie uwidacznia niczego poza drobinami kurzu
i cieniami na ludzkich twarzach.
Przy stoliku naprzeciwko mojego siedzi młody mężczyzna we flanelowej koszuli. Poci się
i wbija we mnie wrogie spojrzenie spod ciemnych włosów. W jednej dłoni ściska butelkę
piwa – tak mocno, że bieleją mu knykcie; druga ręka kryje się pod stołem. Zapewne trzyma
w niej pistolet. To Kyle Turner, facet, który chce mojej śmierci od dnia, gdy zamordowałem
jego rodziców. Wydarzyło się to zeszłego lata. Od tamtej pory w każdy sobotni wieczór ten
dzieciak przychodzi tu i próbuje się zmusić, by przewietrzyć mi czerep za pomocą swojego
magnum, ale dotąd nie udało mu się nawet wyjąć broni spod blatu. Siedzi więc po prostu,
gapi się na mnie i każe Gracie przynosić sobie piwo do stołu, by nie wstać i nie pokazać
mi tego, o czym myśli, że nie mam pojęcia.
Pewnego dnia jednak może się wreszcie zdobyć na odwagę i, jak sądzę, zaraz potem wyniosą
go stąd na kopach. Oczywiście, tylko za zakłócanie spokoju, a nie dlatego, że zatrzyma pracę
mego mózgu za pomocą metody niestandardowej nawet jak na ten bar. Muszę też przyznać,
że jego widok nieco mnie bawi i gdyby przestał się tu pojawiać, pewnie bym zatęsknił. Przez
tę jego nienawiść czuję się trochę jak Dziki Bill Hickock.
Zdaję sobie sprawę, że kiwając mu głową na powitanie, dodatkowo go rozzłoszczę, więc
odwracam wzrok ku drzwiom i stolikowi tuż po prawej od nich, pod ścianą. Siedzi przy nim
Kadawer. Prawie całkiem ginie w mroku, choć jego zapach doleciał mnie od razu, gdy tylko
wszedłem. Nie przywitałem się z nim, ponieważ nie powinienem, póki on tego nie zrobi. Owa
tradycja narodziła się, zanim jeszcze po raz pierwszy przekroczyłem próg tej knajpy, więc
szanuję ją, nie mając pojęcia o genezie.
– Dobry wieczór, Tom – odzywa się tym swoim głosem, przypominającym dźwięk basowej
struny, po której ktoś przeciągnął kostką. W krtani ma metalowe pudełko – podejrzewam,
że to cena sześćdziesięciu lat palenia – a skóra na policzkach jest tak zapadnięta, iż niemal
widać kontury szczerbatej szczęki. Jedno oko przesłania mu katarakta, powieka drugiego
unosi się tylko do połowy, a całą twarz – od czoła po brodę – przecina niezwykle szeroka
blizna. Kadawer stanowi niezapomniany widok i dobrze o tym wie. Właśnie dlatego zwykle
siedzi w cieniu, gdzie przelicza drobne, które układa przed sobą w schludne słupki. Robi
to bez końca, raz po raz, a brzęk zderzających się monet wydaje się odmierzać upływający
czas.
Wygląda paskudnie, to prawda, ale pachnie cholernik tak ładnie, że aż wstydzę się woni
swojej taniej wody. Przy nim zaczynam żałować, że nigdy nie kupiłem sobie buteleczki
Calvina Kleina czy czegoś podobnego. Czegoś drogiego. Z zapachu człowieka można bardzo
wiele wyczytać. Swoim Kadawer maskuje woń śmierci.
– Dobry – odpowiadam i bardziej wyczuwam, niż widzę jego zniekształcony uśmiech.
– Ciekawe, kto dziś pojedzie – mówi. Słowa rozdziela obrzydliwy odgłos przełykania śliny.
Nie powinienem tak myśleć, ale wolałbym, żeby oniemiał. Człowiek pozbawiony ludzkiego
głosu powinien siedzieć cicho. Zresztą wszystkich innych też przechodzą ciarki, gdy słyszą
jego elektroniczne rzężenie.
– Sam chciałbym wiedzieć – odpowiadam i patrzę w stronę baru. – Gracie?
– Już, już. – Dziewczyna ciska brudną szmatę, którą właśnie wycierała kontuar. – Słabe czy
mocne? – zwykle pyta w ten sposób, czy chcę piwa, czy whiskey. Kosmyk kasztanowych
włosów opada jej na oczy, odgarnia go tak poirytowanym ruchem, iż nagle ogarnia mnie
zadowolenie, że nie ma dziecka, którego mogłaby użyć w charakterze piniaty do odpędzenia
nieszczęść.
– Jedno i drugie – odpowiadam, bo to taka właśnie noc.
Wzdycha równie ciężko, jakbym co najmniej kazał jej umyć sobie samochód, i zabiera się
do nalewania.
Spoglądam w wiszące za barem lustro i widzę w nim, że Wintry unosi rękę, po czym
opuszcza ją, machając palcami tak, jak zsuwający się po nici pająk przebiera odnóżami, aż
wreszcie dłoń znika. Olbrzym kiwa dwa razy głową i wraca do swojej szklaneczki.
– Też słyszałem – mówię do jego rozłożystych pleców. – Przyda się. – Rzucam okiem
na dzieciaka przed sobą. Spod warstwy gniewu wyłania się na jego twarzy wyraz
zaskoczenia. Zaraz potem zauważa, że patrzę, i szybko przybiera swą zwykłą, groźną minę.
Napina mięśnie ramienia i przez moment zastanawiam się, czy poczuję uderzenie kuli
w krocze, czy może w kolano. Sposób, w jaki trzyma ten swój cholerny pistolet, sprawia, iż
wolałbym, aby wyjął go nad blat i wycelował mi w głowę. Pewnie jednak chce, żebym
cierpiał możliwie najdłużej. – Wintry mówi, że zanosi się na deszcz – wyjaśniam, starając się,
by zabrzmiało to jak obwieszczenie wobec wszystkich. Nie chcę, by młody pomyślał, iż
nabijam się z jego niezrozumienia.
– Już pada – burczy z cienia Kadawer.
– W telewizji zapowiadali burzę – wtrąca Cobb i dreszcz przebiega jego pośladki. – Mam
nadzieję, że w razie czego pozwolą mi się kimnąć. – Ostatnia uwaga skierowana jest
do Gracie, która wychodzi zza baru z butelką budweisera w jednym ręku i flaszką whiskey
w drugim.
– To nie pensjonat, Cobb – rzuca dziewczyna przez ramię i próbuje dmuchnięciem odsuwać
z czoła niesforny kosmyk. To dziwne, ale ogarnia mnie nagła ochota, by jej pomóc i samemu
odgarnąć te włosy, lecz zapewne wzdrygnęłaby się tylko i kazała trzymać łapy przy sobie.
Oczywiście, miałaby rację. Już dawno temu odkryłem, iż kobiece pojęcie uprzejmości potrafi
mocno się różnić od męskiego i że to się nigdy nie zmieni, o ile my – faceci – nie porzucimy
zwyczaju prowadzenia konsultacji z własnymi fiutami za każdym razem, kiedy w pobliżu
pojawia się nowa laska. – Za to na Winter Street jest wiele pustych domów. Jestem
przekonana, że Horace i Maggie pomogą ci znaleźć dach nad głową. Kurczę, nawet jeśli
pochodzisz za Kirkiem Vessem, to też na pewno trafisz do jakiegoś suchego miejsca.
Vess to nasz miasteczkowy wariat. Gracie grała już tą kartą w przeszłości, po to tylko,
by zagrać Cobbowi na nerwach.
– Tak, jasne… – Niechęć Cobba do realizacji tego pomysłu jest oczywista, ale on nie
rezygnuje, choć wszyscy wiedzą, że jeśli spodziewa się, iż Gracie go przygarnie, to toczy
przegraną bitwę. – Ale w zasadzie mógłbym ci zapłacić.
Gracie stawia przede mną alkohol, ściera kurz ze stołu i przez najkrótszą z krótkich chwil
patrzy mi w oczy. Wystarczająco długą, bym zrozumiał, że nadludzki, wróżbiarski, kobiecy
instynkt podpowiedział jej, o czym myślałem jeszcze przed momentem. Wiadomość, jaką
mi przekazała, brzmi: „Masz fart, że mnie nie dotknąłeś”.
Wraca za bar, gibka kobieta w burych ciuchach, które mają sprawić, że straci
na atrakcyjności. Nigdy tego nie zrozumiem, aczkolwiek w dniu, w którym faceci pojmą
laski, będzie można spokojnie udać się na cmentarz i zaczekać na pochówek.
Albo po prostu to ja nie jestem zbyt lotny.
– Wystarczy mi, jeśli coś wreszcie na siebie narzucisz – zwraca się Gracie do Cobba. – Może
w ubraniu nie przejmowałbyś się deszczem.
– Ja cię przytulę – proponuje swym głosem robota Kadawer. Cobb odwraca się powoli, jego
goły tyłek skrzypi na siedzeniu. Zaczynam się zastanawiać, jak wiele wybielacza zużywa
Gracie, czyszcząc ten konkretny stołek. Na innych nie pozwala mu siadać. Albo tu, albo jego
skrzypiąca dupa musiałaby zadowolić się podłogą.
Na gęsto zarośniętej twarzy Cobba pojawia się wyraz konsternacji. Małe niebieskie ślepia
wpatrują się w cień, jakby sam widok Kadawra mógł sprawić, iż przestanie się brzydzić ideą
spędzenia nocy w jego towarzystwie. Klatkę piersiową nudysty pokrywa zbita masa
srebrzystych loków, najbardziej gęstych na mostku, skąd schodzą przez napuchnięty brzuch
ku szalonej eksplozji włosów łonowych, spomiędzy których wystawia główkę krótki penis.
Cobba i jego sprzęt widujemy już od trzech lat. Powinniśmy w końcu do tego przywyknąć
i właściwie chyba się przyzwyczailiśmy, niemniej za każdym razem, gdy jego fiut rzuca
mi znaczące spojrzenie, mam ochotę spytać, czy Naczelna Rada Naturystów uznałaby figowy
listek za odzienie. Nie odzywam się jednak słowem i spoglądam przelotnie na dzieciaka,
który wciąż świetnie udaje minę człowieka gotowego lada chwila coś lub kogoś rozwalić,
po czym skupiam się na szklaneczce.
Widnieje na niej odcisk palca. Większego niż mój.
– Bardzo miło z twojej strony – rzuca wreszcie Cobb.
– Żaden problem.
Mam wrażenie, że ponad brzęk monet Kadawra przebija się grzechot kołowrotka, w którym
przebiera łapkami chomik umysłu nudysty.
– Ale wiesz co? Zadzwonię lepiej do żony – dodaje po chwili Cobb. – Nic jej się nie stanie,
jeśli po mnie przyjedzie. Nie o tej godzinie. Nie w nocy. – Klaszcze w dłonie tak radośnie,
jakby właśnie wynalazł lekarstwo na raka. – Tak, na pewno też słyszała o burzy, więc musi
mnie zgarnąć, nie? Żadna baba nie pozwoli swojemu facetowi łazić w taką pogodę po ulicy. –
Rozgląda się w poszukiwaniu wsparcia i nie po raz pierwszy zazdroszczę Wintry’emu
niemoty, ponieważ każdy wie, iż ściągnięcie żony nie będzie tak prostym zadaniem, jak się
nagusowi wydaje. Dzień, w którym postanowił rozstać się z ubraniami, był jednocześnie
ostatnim dniem, gdy ktokolwiek widział Eleanor Cobb w miasteczku. Oczywiście, zaczęliśmy
się niepokoić, ale odwiedziłem ją w kilka tygodni po „odsłonięciu” jej męża i okazało się,
że nie dolega jej nic poza śmiertelnym wstydem, który minie chyba dopiero wtedy, gdy Cobb
włoży na siebie szorty lub wspomniany już figowy listek. Dlaczego jeszcze nie zostawiła
małżonka, to kolejna z wielkich tajemnic tego świata.
– Możesz też wyjść teraz, zanim rozpada się na dobre – wtrąca dźwięcznie Flo.
Ma przytłumiony głos, idealnie pasujący do otaczającej ją aury femme fatale z czarnego
kryminału. Na jego dźwięk przeszywa mnie dreszcz – w pozytywnym sensie. – Nigdy nie
słyszałam, żeby ktoś się utopił na deszczu.
Cobb nie zwraca na nią uwagi. Ma alkohol i zamierza go dopić. Przy wtórze skrzypnięcia
odwraca się z powrotem do baru.
– Mógłbym skorzystać z telefonu? – Spogląda na Gracie, która idzie na to ustępstwo, choć
to automat na drobne i w zasadzie nikt nie musi pytać o pozwolenie. Koniec końców jednak,
knajpa należy do niej i wszystko odbywa się tu inaczej. Dziewczyna z kamienną twarzą
zgarnia z kontuaru jeden z jego dolarów i wrzuca mu w wyciągniętą dłoń cztery
dwudziestopięciocentówki. Cobb uśmiecha się z wdzięcznością, zeskakuje ze stołka, po czym
znika w krótkim korytarzyku prowadzącym do telefonu i ubikacji.
Nikt się nie odzywa.
Ciszę mąci jedynie miarowy brzęk monet Kadawra.
Kilka chwil później Cobb zaczyna rzucać do słuchawki soczyste przekleństwa.
Nikogo to nie zaskakuje.
Unoszę szklaneczkę i mamroczę „Za Niebieskiego Księżyca”, oddając cześć temu, który nie
może tu być i pociągam pierwszy dziś łyk whiskey. Płyn pali mi gardło. Zasysam powietrze
przez zęby. Flo podejmuje rozmowę z Wintrym, zakłada nogę na nogę i pochyla się
ku niemu. Jeden z jej butów muska kostkę wielkiego czarnego mężczyzny i znów pojawia się
we mnie zazdrość. Powtarzam sobie jednak, że pewnie przymila się do niego wyłącznie
dlatego, że gość jest niemy i wydaje się raczej mało prawdopodobne, by kiedykolwiek zapytał
ją o przeszłość. Po raz drugi w ciągu kilku minut żałuję, iż to nie mnie spotkała przypadłość
Wintry’ego.
Cobb odwiesza hałaśliwie słuchawkę, klnie i wraca do baru, machając przy tym swoim
sflaczałym fajfusem. Zamykam oczy, modlę się, by znieść jeszcze jedną noc ekshibicjonizmu
starca, i skupiam się na ponownym napełnieniu szklaneczki.
– Nie było jej – mruczy, zanim ktokolwiek zdążył zapytać. Uderza otwartą dłonią w kontuar.
– Polej, Gracie – domaga się. – To samo, co dostał Tom. Nie chcę marznąć, wracając.
Przez moment wydaje mi się, że Kadawer przypomni mu swoją ofertę, ale starzec jest
po prostu chory, a nie głupi. Siedzi cicho i liczy swoje drobne.
– Mówisz, jakbyś mógł sobie stąd, ot tak, wyjść – zauważa Gracie ze wzgardą. – Uderzyłeś
się w łeb czy może to już alkohol?
– On nie będzie mną rządził. – Cobb rzuca jej niezadowolone spojrzenie, niczym nadąsana
nastolatka. W jego głosie nie słychać jednak przekonania, słowom brakuje prawdy. Ale ten
wybuch nikomu nie przeszkadza, wszyscy bywalcy wiedzą, że kilka bojowych okrzyków nie
zaszkodzi, zwłaszcza jeśli słyszą je tylko przyjaciele.
– Tom, myślisz, że on się dziś pojawi? – pyta Flo, okręcając kosmyk włosów wokół
szkarłatnego jak krew paznokcia.
– Myślę.
Wzdycha i odwraca się do mnie plecami. Dziewczyna oczekuje pociechy, chce, bym jej
powiedział, że może dzisiejsza noc będzie szczególna, że może okaże się pierwszą od lat
sobotnią nocą, kiedy o jedenastej nie otworzą się drzwi i nie wejdzie przez nie wielebny Hill.
Ja jednak nie mogę jej tego dać. Już dawno temu uświadomiłem sobie, że jestem marnym
łgarzem i choć noszę na koszuli złotą odznakę, nikt nie powinien szukać u mnie nadziei. Ani
niczego innego.
Z kąta sali dobiega mnie dźwięk przypominający chrzęst pękającej gałęzi. To Kadawer
cmoknął. Najwyraźniej z którejś z miniaturowych wieżyczek spadła mu moneta.
Gracie znów udaje, że wyciera bar.
Cobb wpatruje się w swoje piwo i mamrocze coś pod nosem.
Co jakiś czas zauważam, iż Wintry obserwuje w lustrze moje odbicie. To, co widzę w jego
oczach, może być troską lub nawet współczuciem. Na jego miejscu na pewno nie
zajmowałbym się lustrem ani mną. Nie kiedy Flo dyszałaby mi do ucha. Poza tym ja nie
potrzebuję współczucia, tylko pomysłów i rozwiązań, a nie sądzę, by ktokolwiek z obecnych
wpadł na nie dziś czy kiedykolwiek.
Żar bijący z oczu dzieciaka siedzącego przy stole naprzeciwko parzy równie mocno jak
ognisko w zimową noc.
To są właśnie moi przyjaciele.