Upload
natalia-jozefczyk
View
248
Download
9
Embed Size (px)
Citation preview
William S.
Burroughs
Zachodnia kraina The Western Lands
z angielskiego przełożył
Paweł Lipszyc
Dla Briona Gysina
1916-1986
Zachodnia Kraina jest ostatnim tomem trylogii
pisanej przez trzynaście lat. Powieść Cities of the Red
Night ukazała się w 1981 roku, a The Place of Dead
Roads w roku 1984.
Autor pragnie podziękować: Normanowi Mauerowi
za inspirację, jakiej dostarczyła jego książka Starożytne
wieczory; Daphne Shih za materiały o lemurach i
małpach; Peterowi L. Wilsonowi oraz Jay Friedheim za
informacje o Hasanie i Sabbahu; Deanowi Ripie za dane
na temat węży i stonóg; Davidowi Ohle za mozolne
przepisywanie maszynopisu; Geraldowi Howardowi za
to, że w pierwszej wersji rękopisu zobaczył gotowe
dzieło oraz za jego cierpliwą wiarę; Dorianowi
Hastingsowi za staranną redakcję; Andrew Wyliemu za
cenne wsparcie, zachętę i oddanie; Richardowi
Seaverowi za doprowadzenie do wydania Cities of the
Red Night oraz The Place of Dead Roads; Brionowi
Gysinowi za to, co przekazał mi o Hasanie i Sabbahu, i
za to, że otworzył mi oczy; wreszcie Jamesowi
Grauerholzowi za zredagowanie tej i dwóch
poprzednich książek, i za wszystkie lata.
1
Stary pisarz mieszkał w wagonie towarowym nad
rzeką. Był to teren dawnego wysypiska śmieci: pięć
akrów nad brzegiem, które pisarz odziedziczył po ojcu,
złomiarzu.
Czterdzieści lat temu pisarz wydał powieść, która
narobiła szumu, a oprócz tego kilka opowiadań i
wierszy. Do tej pory przechowywał wycinki z prasy, ale
pożółkły, zetlały, a on nigdy do nich nie zaglądał.
Gdyby wyjął je z foliowej koszulki, rozsypałyby się w
proch.
Po napisaniu pierwszej powieści rozpoczął pracę nad
drugą, ale nigdy jej nie ukończył. W miarę pisania
wzbierało w nim obrzydzenie do własnych słów, dusiły
go, aż nie mógł znieść ich widoku na papierze. Były jak
arszenik albo ołów, które powoli odkładają się w ciele
do chwili, kiedy... zanucił refren Dead Man Blues Jelly
Roll Mortona. Miał starą nakręcaną victrolę, na której
puszczał czasem jedną z kilku płyt.
Pisarz żył z niewielkiej zapomogi społecznej. Raz w
tygodniu szedł do odległego o milę sklepu po smalec,
fasolę w puszkach, pomidory, warzywa i tanią whisky.
Co wieczór rzucał do rzeki żyłkę z haczykami i często
łapał duże zębacze i karpie. Nielegalnie zastawiał też
wnyki, ale nikt się go nie czepiał.
Rano często leżał w łóżku i patrzył na rzędy
napisanych na maszynie słów, które poruszały się i
przemieszczały, kiedy usiłował je przeczytać, ale nigdy
mu się to nie udawało. Myślał, że gdyby tylko zdołał
spisać te słowa, które nie należały do niego, może
udałoby mu się napisać kolejną książkę, a wtedy... Tak,
co wtedy?
Najczęściej przesiadywał na małej werandzie
dobudowanej do wagonu i patrzył na rzekę. Miał starą
dubeltówkę kaliber 12, z której czasem strzelał do
przepiórek lub bażantów. Pod poduszką trzymał też
rewolwer kaliber 38 z krótką lufą.
Pewnego ranka zamiast słów napisanych na maszynie
zobaczył słowa napisane ręcznie i spróbował je
odczytać. Niektóre z nich napisano na kawałkach
tektury, inne na białym papierze maszynowym, a
wszystkie zostały zapisane jego ręką. Część zapisków
znajdowała się na dnie tekturowego pudełka o
wymiarach trzy na cztery cale. Boki pudełka były
poodrywane. Przyjrzawszy się dokładnie, pisarz
przeczytał słowa: „los innych".
Na którejś kartce pismo biegło z boku i ku górze,
zostawiając po prawej pustą przestrzeń o wymiarach
trzy na siedem cali. Słowa napisano jedne na drugich i
pisarz nie potrafił niczego odcyfrować.
Na kawałku brązowego papieru przeczytał: „2001".
Była też biała kartka z sześcioma czy siedmioma
zdaniami, ze skreślonymi słowami; pisarz zdołał
przeczytać:
„dobrze prawie nigdy"
Wstał i zapisał te słowa na kartce. 2001 to był tytuł
filmu o podróży kosmicznej i komputerze o nazwie
HAL, który wymknął się spod kontroli. W umyśle
pisarza zaczął kiełkować pomysł występu
brzuchomówcy, z komputerem zamiast kukiełki, ale nie
zdołał doprowadzić go do końca.
I ta druga fraza, „dobrze prawie nigdy". Natychmiast
pojął, że nie oznacza ona „dobrze prawie nigdy", że
słowa nie stanowią części zdania.
Pisarz wyjął nieużywaną od lat maszynę do pisania.
Pudło pokryły kurz i pleśń, zamek zardzewiał. Postawił
maszynę na stole, przy którym jadał. Stół składał się z
przymocowanych do ściany desek o wymiarach dwa na
cztery cale oraz ciężkiego blatu z płyty pilśniowej,
opartej na deskach i starym dębowym krześle.
Pisarz wsunął kartkę do maszyny i zaczął pisać.
Widzę zbocze pokryte jakby piaskiem żłobionym
przez wiatr, ale porasta je trawa albo jakieś zielone
rośliny. Biegnę pod górę po tym zboczu... płot i te
same zielone rośliny na płaskiej łące, gdzieniegdzie
widać zarysy kopców... był prawie na miejscu...
prawie za płotem... rozchodzące się drogi znikały w
oddali... czekanie...
Leżąc w łóżku, widzę przed oczami ręczne notatki
i zapisane strony. Usiłuję czytać, ale udaje mi się
odcyfrować tu i tam zaledwie po kilka słów... Oto
nieduże tekturowe pudełko z poodrywanymi bokami,
zapisane na dnie, ale mogę przeczytać tylko jedną
frazę... „los innych"... i jeszcze kartka... „2001"... a na
białej pokreślonej kartce może sześć zdań... „dobrze
prawie nigdy"... to wszystko. Na jednej z kartek
widnieje pismo wzdłuż brzegu, z boku i na górze. Nic
nie jestem w stanie przeczytać.
Dawni powieściopisarze, tacy jak Scott, zawsze
wychodzili z długów dzięki pisaniu... chwalebne...
cennym atrybutem pisarza jest wytrwałe dążenie do
celu. Dlatego też William Seward Hall postanowił
wymknąć się śmierci za pomocą pisania. Śmierć, jak
myśli Hall, jest równoznaczna z ogłoszeniem
duchowego bankructwa. Trzeba unikać przestępstwa,
jakim jest ukrywanie zasobów... szczegółowy wykaz
często pozwala dostrzec, że zasoby są znaczne, a
bankructwo rzekome. Pisarz musi badać swoje długi
bardzo skrupulatnie i drobiazgowo.
Hall upomniał kiedyś zapowiadającego się pisarza:
- Nigdy nie będziesz dobrym pisarzem, ponieważ
chronicznie unikasz płacenia rachunków. Ilekroć gdzieś
z tobą szedłem, zawsze próbowałeś wykręcić się od
płacenia swojej części. Pisarze mogą sobie pozwolić na
wiele wad, ale na tę nie. Na rynku pisarskim nie ma
okazyjnych transakcji. Klient płaci, klient wymaga. Jeśli
cię nie stać, poszukaj sobie innego fachu.
Na tym przyjaźń się zakończyła. Mimo to były
przyjaciel, może wbrew sobie, wziął sobie do serca radę
Halla. Poświęcił się działalności reklamowej, bo tam
nikt nie oczekuje od człowieka, żeby płacił.
Dlatego, jeśli możesz i musisz, oszukuj człowieka, od
którego wynajmujesz mieszkanie, ale nie próbuj
wykiwać muzy. Nie podrobisz jakości, tak jak nie
podrobisz dobrego posiłku.
Und so lang du das nicht hast,
Dieses: Stirb und werde!
Bist du nur ein trüber Gast
Auf der dunklen Erde.
Póki tego nie posiądziesz
Zgiń i znów się przemień!
Tylko smutnym gościem będziesz
Na tej ciemnej ziemi1.
Goethe
Starożytni Egipcjanie wierzyli w istnienie siedmiu
dusz.
Najwyższa dusza, która w chwili śmierci odchodzi
jako pierwsza, nazywa się Ren, tajemne imię.
Odpowiada ona reżyserowi. To on reżyseruje film
twojego życia od poczęcia do śmierci. Tajemne imię
jest tytułem twojego filmu. Kiedy umierasz, wchodzi
Ren.
Druga dusza, która jako druga opuszcza tonący
statek, to Sekem: energia, moc, światło. Reżyser wydaje
polecenia, Sekem naciska odpowiednie przyciski.
Numer trzeci to Khu, anioł stróż. On, ona lub ono
odchodzi jako trzecie... Khu przedstawia się jako ptaka
ze świetlistą głową i lśniącymi skrzydłami, lecącego na
1 J. W. Goethe. Błoga tęsknota, tłum. Mieczysław Jastrun
tle księżyca w pełni. Coś takiego można zobaczyć na
parawanie w hinduskiej restauracji w Panamie. Khu
odpowiada za człowieka i stając w jego obronie, może
odnieść rany, chociaż nie śmiertelne, ponieważ pierwsze
trzy dusze są wieczne. Udają się do nieba po kolejne
naczynie. Cztery pozostałe dusze muszą dzielić los
zmarłego w Krainie Zmarłych.
Na czwartym miejscu jest Ba, serce, często
zdradliwe. Ma ciało jastrzębia i twoją twarz, skurczoną
do rozmiarów pięści. Perfidne Ba zgubiło wielu
bohaterów, na przykład Samsona.
Piąty jest Ka, sobowtór, najbliżej związany z
człowiekiem. Ka, który zazwyczaj osiąga dojrzałość w
chwili śmierci ciała, jest najbardziej godnym zaufania
przewodnikiem w wędrówce przez Krainę Zmarłych do
Zachodniej Krainy.
Numer szósty to Khaibit, cień, pamięć, wszystkie
twoje uwarunkowania z tego i przeszłych wcieleń.
Siódma dusza to Sekhu, szczątki.
Po raz pierwszy zetknąłem się z tą koncepcją w
książce Normana Mailera Starożytne wieczory i
pojąłem, że znakomicie odpowiada ona mojej własnej
mitologii, rozwijanej przez lata, właściwie od
urodzenia.
Ren, reżyser, tajemne imię, jest historią twojego
życia, twoim przeznaczeniem, jednym słowem lub
jednym zdaniem, o co chodziło w twoim życiu?
Nixon: Watergate.
Billy the Kid: Quién es?
A czym jest Ren samego reżysera?
Aktorzy pakują się gorączkowo w tysiącach
umeblowanych pokojów i hoteli teatralnych.
- Nie zawracaj sobie głowy tymi gratami, John.
Reżyser jest na scenie! Wiesz, co to znaczy w
showbiznesie: ratuj się, kto może!
Sekem odpowiada mojemu technikowi: światła.
Akcja. Kamera.
- Szefie, nie mamy nawet tyle Sek, żeby usmażyć
staruszkę w pożarze taniego hotelu, a ty chcesz
huraganu?
- No cóż, Joe, będziemy musieli zacząć udawać.
- Pieprzone grube ryby, nie wiedzą nawet, które
guziki naciskać ani co się stanie, jeśli je nacisnąć. Jasne,
zacznijcie udawać, a szczegóły zostawcie Joemu.
Posłuchajcie, prawdziwa katastrofa wytwarza wielkie
Sek: poświęcenie, łzy, złamane serca, bohaterstwo i
gwałtowną śmierć. Pamiętajcie, że jeden przypadek
choroby wenerycznej wytwarza więcej Sek niż cały
oddział chorych na raka. Można też się zetknąć z
najbardziej haniebnymi czynami, do jakich zdolni są
ludzie - pamiętacie tego włoskiego stewarda, który
przebrał się w kobiece ubranie i w ten sposób załapał się
na szalupę ratunkową? „Pies w ludzkiej postaci, z
pewnością urodził się i ocalał po to by wyznaczyć nowe
standardy hańby i wstydu".
Jeśli masz dość Sek, możesz wystawić gwarancję na
następne przedstawienie, ale jeśli pierwsze jest
nabieraniem publiki, nie wystawisz gwarancji nawet na
wychodek.
Sekem wychodzi jako drugi: „Na tym planie nie ma
czadu". Wypija roztwór sody i znika, bekając.
W dzisiejszych czasach wielu ludziom brakuje Khu.
Żadne Khu nie chce dla nich pracować. Szef mafii:
- Odwal się, Khu! Idź zarobić na życie!
Ba, czyli serce, odpowiada za seks. Ten zawsze jest
zdradziecki. Wysysa całe Sek z człowieka. Wiele Ba ma
w sobie truciznę.
Ka jest chyba jedyną duszą, jakiej człowiek może
zaufać. Jeśli tobie się nie uda, Ka też się nie uda. Bardzo
trudno jest jednak skontaktować się ze swoim
prawdziwym Ka.
Sekhu to ciało fizyczne, tę planetę zamieszkują
głównie chodzące Sekhu, w których jest zaledwie tyle
Sek, żeby mogły się poruszać.
Inwazja z Wenus polega na przejęciu dusz.
Hollywood degraduje Ren do poziomu Johna Wayne'a.
Sekem pracuje dla firmy. Wszystkie Khu to jawne
podroby. Ba jest przeżarte przez AIDS. Ka jest
sparaliżowane. Khaibit siedzi ci na głowie jak zrzędząca
żona. Sekhu zostaje zatrute przez promieniowanie,
zanieczyszczenia i raka.
Wśród dusz zaczynają się intrygi i zdrada. Człowieka
nie może spotkać nic gorszego niż otoczenie
zdradzieckich dusz. A co z panem Kula Numer Osiem,
który ma te wszystkie dusze? One bez niego nie istnieją,
a on wylosowuje zawsze brudny kawałek kija.
Ósemki wszystkich krajów, łączcie się! Nie macie nic
do stracenia oprócz zgniłych, brudnych wampirów.
Sto lat temu żyły zagryzające szczury psy, znane jako
Fancy. Człowiek zakładał się, ile szczurów zagryzie
jego Fancy. Szczury zamykano na okrągłej arenie,
otoczonej barierą, przez którą nie mogły przeskoczyć.
Szczury formowały jednak piramidy, dzięki czemu te,
co stały najwyżej, mogły uciec.
Sekhu jest szczurem na samym dole piramidy.
Podobnie jak najniższa liczba całkowita w serii, bez niej
cały seryjny wszechświat idzie z dymem. Nigdy nie
istniał.
Anielscy chłopcy chodzący po wodzie, słodkie,
nieludzkie głosy z odległej gwiazdy. Khu, słodki ptak
nocy ze świetlistą głową i lśniącymi skrzydłami, leci na
tle księżyca w pełni... wsiór-radykalny chrześcijanin
unosi strzelbę...
- Śmierdzące Khu!
Egipcjanie wyróżniali wiele stopni nieśmiertelności.
Ren, Sekem i Khu są względnie nieśmiertelne, ale mogą
odnieść rany. Pozostałe dusze, których nie ima się
śmierć fizyczna, są znacznie bardziej narażone na
ryzyko.
Czy dusza może przeżyć kulę ognistą po wybuchu
bomby atomowej? Jeśli uznamy, że dusze ludzi i
zwierząt są polami sił elektromagnetycznych, to
eksplozja nuklearna może je całkowicie zniszczyć.
Koszmar mumii: rozpad dusz. Na tym właśnie polega
ściśle strzeżona i superczuła funkcja bomby atomowej:
zabójca, który niweluje nadmiar dusz.
- Widzisz, dusze piętrzą się jak drewno opałowe, nie
mamy starego dobrego ognia piekielnego, który by je
strawił, więc gromadzą się jak pieprzony plastik.
Musimy wyprzedzać o krok samych siebie i Ruskich
bo inaczej jakiś żartowniś narazi bezpieczeństwo
narodowe na szwank i zarży:
- Wy macie dusze! Możecie przeżyć śmierć fizyczną!
Na ekranie ruiny Hiroszimy. Odjazd kamery i
widzimy Technika za konsoletą. Za nim stoi Robert
Oppenheimer w asyście trzech mężczyzn w średnim
wieku, w ciemnych garniturach. Wszyscy mają zimny,
martwy wygląd, typowy dla wielkiej władzy.
Technik kręci gałkami. Daje znak, że wszystko jest w
porządku.
- Wszystko gra.
- Jesteś pewien?
Technik wzrusza ramionami.
- Tak wskazują przyrządy.
- Dzięki Bogu to nie był niewypał - mówi Oppy.
- Hm, pospiesz się z wydrukami, Joe.
- Tak, proszę pana. - Spojrzał za nimi kwaśno,
myśląc: „Dzięki Joemu to nie był niewypał. Bóg nie
wie, które guziki naciskać".
Mimo to trochę twardych, młodych dusz przeżyło
Hiroszimę i powróciło, by zagrozić bezpieczeństwu
narodowemu. Dlatego naukowcom polecono
skonstruować Super-zabójcę Dusz. Żadna robota nie
jest zbyt brudna dla pieprzonego naukowca.
Zaczynają od zwierząt. W laboratoriach dochodzi do
wypadków.
- Ratujcie się, panowie! Skidoo 23 nie dał rady
pawianowi z czerwonym tyłkiem!
- To najgroźniejsze zwierzę na ziemi!
Rozżarzona dusza pawiana forsuje stalowe drzwi i
rozdziera się jak wilgotny papier. Musieliśmy puścić
instalację z dymem. Straciliśmy drogi sprzęt i personel.
Niektórzy z tych ludzi byli niezastąpieni. Rzec można,
prawdziwi mistrzowie kucharscy dusz, cordon bleu.
Cóż, próby i błędy. Teraz mamy Zabójców Dusz,
którzy nie odpuszczają. Jasne, poziom pierdnięcia,
Wielki Pierd. Wiemy, jak to wszystko się skończy.
Pierwszy i ostatni dźwięk. A tymczasem cały personel
na planecie Ziemia musi przebywać w zamkniętych
pomieszczeniach. Przekonajcie ich, że nie mają dusz,
tak jest bardziej humanitarnie.
Naukowcy utrzymywali zawsze, że coś takiego jak
dusza nie istnieje. Teraz mogą to udowodnić. Śmierć
totalna. Śmierć duszy. Egipcjanie nazywali to drugą i
ostateczną śmiercią. Taką straszliwą władzą
permanentnego niszczenia dusz dysponują obecnie
dalekowzroczni i odpowiedzialni ludzie w
Departamencie Stanu, CIA i Pentagonie.
Prezydent z lizusami i znajomkami znajdują się
pięćset stóp pod ziemią, w litej skale, gdzie mają zapasy
jedzenia, win i alkoholi na dwieście lat, a także środki
na długowieczność, które pozwolą im cieszyć się tymi
zapasami. (Środków tych nie dopuszczono na rynek w
trosce o bezpieczeństwo narodowe).
Nastoletni prezydent występuje w telewizji, w
świetnie skrojonym garniturze, zwisającym luźno z
wychudłego ciała, by oznajmić piskliwym, na przemian
nadętym i łamiącym się głosem:
- Kategorycznie zaprzeczamy, jakoby istniały [trzask]
tak zwane leki wiecznej młodości, procedury czy
kuracje [trzask], których odmawia się obywatelom
amerykańskim [trzask]. - Prezydent błyska zębami w
chłopięcym uśmiechu i przesuwa grzebieniem po
gęstych, niesfornych włosach. - Ponadto kategorycznie
dementuję pogłoski o tym, jakobyśmy ja, pierwsza
dama, mój syn pedał oraz koledzy z Gabinetu Owalnego
utrzymywali się przy życiu dzięki wampirycznej
technologii, pozwalającej czerpać energię z
amerykańskich pryszczy [chichot], tak zwanych
„jednostek energii"!
Włosy prezydenta prostują się, iskrzą, on sam
pokazuje narodowi amerykańskiemu palec i warczy:
- Ja swoje mam, pieprzcie się! Ratuj się, kto może.
Allen Ginsberg twierdzi, że nie masz duszy.
Starożytni Egipcjanie twierdzą, że ty sam masz siedem
tych drani, a faraonowie czternaście, na tym polega
bycie faraonem. Jak Kim Carsons, faraon na swoim
małym poletku. Pamiętaj, człowiek dysponujący władzą
absolutną na smaganym wiatrem kawałku pustyni albo
w dzielnicy nędzy na prowincji posiada większą władzę
niż prezydent Stanów Zjednoczonych. Taki człowiek
włada bowiem śmiercią.
Joe Truposz ma dwa plany filmowe, które walczą
przeciw sobie: pierwszy to Bickford, drugi Hart. Każdy
z nich to Ren, reżyser, a towarzyszą im technicy Sekem
oraz cała armia aniołów stróżów. Wreszcie dochodzimy
do podoficerów, którzy się wykręcają; nie chcą
partycypować w Krainie Zmarłych na ludzkich
warunkach.
Ren zawsze pierwszy opuszcza tonący statek, taki z
niego szczur. Nie ma czym się martwić. Wraca do
studia, gdzie zabiera się do nowego scenariusza. Może
dzięki tobie dostanie Oscara, a przynajmniej zostanie
wymieniony w napisach. Ren jest wieczny jak
Hollywood, wieczny jak sama scena.
- Cały świat to scena...
Aktorzy przychodzą i odchodzą. Ren kartkuje
scenariusze.
- Tak, myślę, że ten, B.J. Art i wyniki sprzedaży
biletów. Według mnie to klasyk.
Sekem jest „stroną stałą". Wie, które guziki naciskać,
żeby przedstawienie trwało, wie, gdzie porozstawiać
żołnierzy, żeby urządzić najbardziej katastrofalną
zasadzkę w historii. Bitwa martwych dusz, toczona w
Krainie Zmarłych, po Hiroszimie i Nagasaki.
- Nadchodzi fala od Hiroszimy, wy tępe ziemskie
buraki. Sauve qui peut.
Kiedy więc dla Renny'ego zrobiło się za gorąco,
ulotnił się, zostawiając Joego. Między innymi dlatego
Joe nienawidzi wszystkich Ren. Dusze Joego okropnie
poparzyły się podczas wybuchu. Jego przeznaczenie
spłonęło w straszliwym bólu, emanującym od dusz
przypieczonych ogniem piekielnym, które wycofały się,
żeby robić proce, noże i jeszcze więcej broni palnej,
żeby zrobić więcej hałasu, a Joe jest nadwrażliwy na
hałas, zatrzaśnięte drzwi odgradzają od hałasu, a potem
morfina Kima znowu przygwoździła go do cmentarza.
- Jestem najlepszym technikiem w piekle i poza nim,
a on chce, żebym produkował broń pneumatyczną,
kastety i łomy... pistolety z melodyjką tańca śmierci...
może powinniśmy otworzyć pieprzony sklep z
proszkiem wywołującym swędzenie i kupami z gipsu.
Czy po mnie przysłano?
Mówi się, że najgorszy ból, jaki może przeżyć
człowiek, to ból towarzyszący rodzeniu kamienia
nerkowego. Na ostrym dyżurze pozwolą ci urodzić
kamień, zanim zrobią ci zastrzyk.
- On może być uzależniony... trzeba zrobić rentgen.
- Urządzenie nie działa, doktorze.
- Cóż, wobec tego nic nie poradzę.
Jeśli twój Ren się wypali, jest znacznie gorzej.
Przeszywający, pulsujący ból nie znika; w żaden sposób
nie możesz oderwać od niego myśli.
Spójrz na człowieka przeznaczenia. Każdy krok,
każdy gest zostaje mu podsunięty we właściwym
momencie. Wystarczy, że poszarżuje, i to wszystko.
Kiedy jednak musisz podnieść swoje zwłoki i wlec je,
krok po kroku, przez rozżarzone do białości, poszarpane
kawały metalu i parujący sok pomarańczowy...
Żadne studio filmowe nie podejdzie do mnie nawet z
grabiami. Dlatego związałem się z Kimem i Hallem.
Źle mi życzycie, wy, którzy mnie wykluczacie.
Jestem skrzydłami, kiedy na mnie latacie.
Kto jeszcze przeniesie to przedstawienie w kosmos?
Sierżanci techniczni, którzy znają się na rzeczy. Hart
i Bickford, biedni aktorzy, co grają na scenie. Mike
Chase w roli ich anioła stróża. Ba, czyli serce
wyprodukowane w Hollywood.
Najeżeni idiotycznymi podejrzeniami, Hart i Bickford
nigdy nie potrafili zaufać żadnemu Ka. A przecież
każdy, kto udał się do piekła i wrócił, wie, że z całej tej
przegniłej bandy możesz zaufać właśnie tylko Ka, czyli
dublerowi, ponieważ jeśli tobie się nie uda, jemu też się
nie uda. Hart i Bickford nigdy by nie przyznali, że
mogłoby im się nie udać.
Wiedzieć, że może ci się nie udać... Z tej wiedzy
rodzi się odwaga. Bickford i Hart nie mogą podjąć tego
ryzyka, i dlatego nigdy nie poznają odwagi. Tchórz zaś
jest najgorszym z panów.
Opuszczona kolonia karna pełna martwych duchów...
Nieopodal pastwiska, na którym pasą się niesamowite
kucyki. Czy ktokolwiek na nich jeździ? Czy ciągną
małe wózki? Czy kładą po sobie uszy i gryzą upiornymi
żółtymi zębami? Wątpię... Linia drzew, a dalej białe
elewatory wbijają się w niebo jak obraz w muzeum
Whitney.
Kafka mówi o punkcie, z którego nie ma powrotu.
Ten punkt jest najtrudniejszy do osiągnięcia. Gra
nazywa się Znajdź Swego Przeciwnika. Plan gry
przeciwnika polega na przekonaniu cię, że on nie
istnieje. „Po co ta cała paranoja?" To tylko jeden z jego
wybiegów. Odkrywasz, że przeciwnik istnieje, ale nadal
jesteś daleko, bardzo daleko od konfrontacji. Mozolna,
drażniąca, nudna droga, smutne głosy, bardziej
nieprzyzwoite, starsze.
Twarze wyrażające zapiekłą nienawiść i rozpacz. Jest
uzbrojony, ale nikt do niego nie strzela. Prościej będzie
go przeczekać. Z Miejsca Ślepych Dróg postanowił się
wyrwać za pomocą strzelaniny. Ostatni z dzielnych
bohaterów. Broń rdzewieje mu w dłoni. Nie jest to
żadna kosmiczna superbroń, tylko Ruger magnum 375...
Jeśli przyjdzie zima... (w latach dwudziestych
dwudziestego wieku był to bestseller, nigdy go nie
czytałem, ale zima to chyba starość, ostatni,
najtrudniejszy sprawdzian). Zdrowie może być
przekleństwem, utrzymuje ciało przy życiu po tym, jak
dusze umarły lub odeszły, twoje Ren i Ka dawno temu
oddaliły się z niesmakiem. „Maugham jest odrażający,
to nie do zniesienia, wynoszę się stąd". Tylko dobre,
silne Ka potrafi utrzymać chłopców w szeregu.
- Słuchajcie, Ren Sekem Khu. - Wyciąga prostą
brzytwę, która jarzy się biało jak plaster światła. - Wy
możecie lecieć na stację kosmiczną, ale wasze skrzydła
zostają tutaj.
Tak to już jest z tymi przeklętymi poetami. Z wieku
dorastania przechodzą bezpośrednio do starości.
Chłopak umarł na cmentarzu w Boulder. Udał się tam,
żeby porozmawiać z Joem.
- Od dawna czekałem, żeby to powiedzieć, panie
Kim.
16 sierpnia 1984, czwartek
Jawny koszmar mojego położenia, położenia
wszystkich ludzi, którzy czekają, aż jacyś szaleńcy czy
spiskowcy wyjadą na fali uderzeniowej jak surferzy i
rozsadzą atomy, z których się składamy. Ślepy
szczęśliwiec, który przeżył, krąży, potykając się, po
moim zrujnowanym domu, z głodnymi, miauczącymi
kotami u stóp. Co ty na to, Kim? Zabij swoje psy i koty.
Powtarzam. Zabij swoje psy i koty. Jajka ugotowały się
w sam raz. Zblazowany Kim bez serca, przyjmuje
teatralne pozy na zapadającym się pokładzie planety
skazanej na zagładę... w pustym zwierciadle odbija się
spaczony chłopak nie do zniesienia. Promienny Kim,
nieustraszony struś, zbiegłe dziecko przestraszonego
starca. Każdy, kto się teraz nie boi, po prostu nie ma
wyobraźni. Oczywiście. Cud. Szczegóły pozostawcie
Joemu.
Stary człowiek w wynajętym domu, razem z kotem
imieniem Ruski. W cichej desperacji rozgląda się za
drogą ucieczki. To chyba Thoreau, czy to nie on utopił
się w stawie Walden z martwym nurem uwiązanym u
szyi? Wybierz kartę... dowolną kartę...
Rozpaczliwie pisze w sprawie drogi ucieczki. Tego
rodzaju wyjścia zdarzają się tylko w czasach chaosu,
kiedy podnoszą się krzyki:
- Ratuj się, kto może!
- Chacun pour soi!
- Sauve qui peut!
Jeśli zamierzasz gdzieś się wślizgnąć i ocalić skórę,
musisz to zrobić wtedy, kiedy statek tonie, kraj się
rozpada, w czas, gdy nikt nie wie, kto kim jest, dzięki
czemu możesz się podać za każdego.
Republika weimarska. Kokaina jest tańsza niż
jedzenie. Głodujący chłopcy - die Wandervögel, ptaki
wędrowne - zlatują się do Berlina, żeby sprzedawać się
za posiłek. Bohater paraduje w przebraniu i śpiewa:
- Einer Mann, einer Mann, einer RICHTIGER Mann!
W republice weimarskiej łatwo jest znaleźć parę
butów.
Jeder mann sein eigener Fußball. („Każdy człowiek
jest sam dla siebie piłką nożną"). Za takie banalne
bzdury zasługiwali na klęskę. Lesbijki miały pieśń
marszową: Wir brauchen Reiner Manner mehr.
(„Mężczyzn nam już nie potrzeba"). Geje maszerowali,
skandując: Wir sind anders ais die andern / Die nur im
Gleichschritt der Moral geliebt haben. („Różnimy się
od innych / Którzy kochali tylko w ramach tej samej
moralności").
Trzysta gejowskich barów, zamieszki wywołane
brakiem chleba, walki uliczne, głód... „każdy człowiek
sam dla siebie piłką nożną".
SA marschiert...
Mistrz Levy, poproszony o kilka groszy na
noclegownię przez jednego z Wanderburschen, którzy
ściągali z całych Niemiec do Berlina - możliwe, że
sperma jakiegoś geja stanowiła ich pierwsze pożywienie
od trzech dni - tak więc Levy odparł:
- Nie mogę ci dać pieniędzy, ale dam ci dobrą radę.
Tam, pod wiaduktem kolejowym, wieje wyjątkowo
mroźny wiatr.
Levy twierdzi, że powyższa opowieść jest
nieprawdziwa. Był silnym mężczyzną, przypominał mi
Korzybskiego. Dość masywnej budowy, o potężnych
ramionach i doniosłym głosie. Silni ludzie muszą
czasem popełniać niewiarygodnie okrutne czyny, aby
umacniać swoją siłę. Pewien sułtan zawsze odcinał rękę
temu, kto pomógł mu dosiąść konia. Po to, by żyć z
takimi czynami, trzeba być bardzo silnym człowiekiem.
Nie pragnę takiej siły. Taka siła jest najwyraźniej
powoli, po trochu, wmuszana odbiorcy... drzwi
zamykają się za nim, tylko jedne drzwi się otwierają.
Ręka człowieka. Ciach... spina konia, zanim krew
tryśnie...
Na froncie rosyjskim morfina jest najcenniejszym
towarem, ciepłym, miłym kocem chroniącym przed
mrozem, który wnika w ciebie, aż w końcu przestajesz
dygotać, ponieważ nie ma już miejsca na dygot. To, jak
długo żołnierz przebywa na froncie, można poznać po
tym, jak bardzo dygocze. Nowo przybyli dygoczą, jakby
chorowali na malarię. Stare wiarusy poruszają się
powoli jak jaszczurki.
Wilhelmowi dopisało szczęście. Jego pułkownik z
Waffen-SS był narkomanem. Natychmiast po zdobyciu
miasta pułkownik ruszał do aptek i gabinetów
lekarskich. Wilhelm miał fantastycznego mannlichera z
celownikiem teleskopowym. Jakież to było wunderbar,
zdjąć kogoś z pięciuset jardów, jak ręką Boga, drobna
postać padająca w śnieg... hen, tam, na horyzoncie.
Wilhelm strzelał też z przerobionego przez rusznikarza
P38, z kolbą dostosowaną do jego dłoni. Trafiał do
śnieżek w powietrzu.
Powrót do zarekwirowanego domu na wsi, nie trzeba
prosić o zgodę właścicieli. Brygada usunęła ich, bo
musiała... rozumiecie, byli martwi... ampułki i
strzykawki porozkładane. Pułkownik jest szczupłym,
pięćdziesięcioletnim arystokratą o delikatnym, cienkim
nosie, wąskich wargach i drobnych błękitnych żyłach, w
które trudno trafić. Jednak Wilhelm potrafiłby znaleźć
żyłę nawet u mumii.
- Pan pozwoli, pułkowniku.
Krew rozkwita w strzykawce i chłopak przyciska
tłoczek.
- Sieg Heil! - dyszy pułkownik.
Wilhelm zakłada sobie opaskę uciskową... och,
błogosławione ciepło.
- Heil Hitler!
- Heil Hitler! - wtóruje pułkownik.
Wilhelm wie, że cała ta sprawa to szaleństwo;
podobnie było z Napoleonem. Przypomina mu się
wiersz Wiktora Hugo: „Śnieg padał, śnieg padał, śnieg
padał".
Dobrze wie, że pułkownik myśli tak samo. Jak
możemy wyzwolić się spod władzy tego szaleńca i
ocalić tyłki? Takich myśli lepiej jednak nie
wypowiadać. Kiedy rosyjska ofensywa nabiera tempa, a
alianci zbliżają się do Berlina, uważaj na to, co mówisz,
a nawet co myślisz. Czarne Psy węszą za wszelkimi
oznakami defetyzmu i nielojalności. Jedno słowo, i
możesz zawisnąć razem z rosyjskimi partyzantami, z
tabliczką na szyi: „Oto świnia, która porzuciła
towarzyszy. Teraz na zawsze jest martwa". W dodatku
to był porucznik. Oficerowie nie są wyłączeni z
egzekucji w trybie przyspieszonym... wręcz przeciwnie.
Dlatego rozgrywaj to kalt, przyczaj się i czekaj.
Odgłosy wystrzałów na dworze... Wilhelm pakuje
narkotyki i strzykawki. Będą musieli się wycofać,
chociaż rozkazano im utrzymywać pozycję bis in den
Tod.
- Niech Goebbels, Göring i Hitler pofatygują się tu i
utrzymują pozycję - warczy pułkownik. - Ja się
wycofuję.
Długi odwrót, odmrożeni żołnierze kuśtykają na
nogach bez palców. Idą ci z odmrożonymi powiekami,
którzy już nigdy nie zamkną oczu. Genitalia odpadają,
kiedy próbujesz się wysikać, a stężony żółty mocz
cieknie zmieszany z czarną krwią... w tył, w tył, w tył...
aż ku opłotkom Berlina.
Berlin leży w gruzach, bez wody, jedzenia, policji,
służb medycznych. Każdy radzi sobie sam. Rosjanie
stacjonują na wschód od miasta, alianci na zachodzie.
Wilhelm idzie za głosem instynktu. Wie, że gra w życie
nazywa się „przetrwanie". Wojna jest przegrana, ale
ludzie z SS krążą ze sznurami i posępnie, metodycznie
wieszają wszystkich dezerterów i defetystów na
drzewach, latarniach i sterczących krokwiach
zbombardowanych domów.
O, martwy major. Wilhelm szybko przeszukuje mu
ubranie. Chowa do kieszeni pistolet automatyczny
kaliber 25, a także metalowe pudełko z czterema
opakowaniami ampułek i strzykawką z zapasowymi
igłami... Eukodol... a cóż to takiego? Wilhelm napełnia
strzykawkę z dwóch ampułek, po 0,02 grama każda.
Wkłuwa się i robi zastrzyk.
- Sieg Heil. - Uczucie przypomina niemal doznanie
po zastrzyku z mieszanki morfiny i kokainy. Prawdziwe
uniesienie, jak wtedy, gdy latał na szybowcach. Nie
przyjęli go jednak do sił powietrznych. Był
krótkowidzem.
Nie zatrzymywać się, byle dotrzeć do Amerykanów!
Oni uwierzą we wszystko, jeśli powiesz im to, co chcą
usłyszeć.
Upadek Berlina... muzyka Götterdömmerung...
grzmoty i błyskawice. Oszołomieni mieszkańcy biorą
wodę z lejów po bombach. Błyskawice zastygają w
insygnia Waffen-SS... twarz tancerki płonie
czujnością... TRACH! Rzuca się na ziemię, kiedy tuż
przed nim wybucha pocisk. Potem staje nieruchomo i
patrzy.
Z krokwi zbombardowanego domu zwisa ciało
młodego cywila. Ciało obraca się powoli, odsłania się
twarz. Wilhelm wyciąga nóż, odcina chłopaka i wciąga
w ruiny domu. Tapeta, rozwalona toaletka, wystrój
wnętrza jak w garderobie teatralnej. Wilhelm szybko
zdejmuje mundur. Podnosi ciało chłopaka, zdejmuje z
niego marynarkę... koszulę... ściąga majtki,
podkoszulek, P38 odkłada na toaletkę. Na wpół twardy
kutas wysuwa się. Wilhelm jest na głodzie,
dygoczącym, palącym głodzie. Unosi pośladki
chłopaka, ściąga spodnie. Spodenki ma z przodu
poplamione spermą. Uśmiecha się, ściąga spodenki z
chłopaka i naciąga je na siebie, aż kutas zostaje na
zewnątrz, dotyka go i szczerząc zęby, spuszcza się na
nagiego trupa. Potem chowa kutasa, podciąga spodnie.
Leżą jak ulał na jego chudej talii i tyłku. Nawet buty
pasują. Och, moje buty. Wkłada marynarkę, sięga do
lewej wewnętrznej kieszeni.
Carl Peterson. Wiek: dwadzieścia dwa lata. Zawód: -
mechanik.
Reklama na ekranie: Obuwie dziecięce ma długą
drogę do przejścia... (Przykrywka agenta, jego fałszywa
tożsamość, jest znana jako buty).
Za wzgórza
I hen, w dal
- Hans!
- Wilhelm!
- Ciągle chodzisz w tym mundurze? Do reszty ci
odbiło?
- Ależ, Wilhelmie, jesteśmy żołnierzami, nie
policjantami. Zgodnie z konwencją genewską mamy
prawo, by traktowano nas jak żołnierzy.
- Chciałbyś to może wyjaśnić kacapom po rosyjsku?
Wilhelm wskazuje na przemykającego włóczęgę w
łachmanach. Hans strzela mu w tył głowy.
- Skoro tak cuchnął, zasługiwał na śmierć - gdera
Hans, wkładając stare łachy włóczęgi. - Ten bezimienny
dupek nie miał żadnych papierów. Pewnie złapię tyfus
od tych wszy z noclegowni!
- Istnieją gorsze rzeczy niż tyfus, Hans... Musimy
znaleźć Amerykanów. Idź na zachód, młody człowieku,
idź na zachód i trzymaj się z dala od Ruskich.
- Kurczę, dobrze was widzieć!
- Czemu się tak guzdraliście?
W Berlinie roi się od policjantów poszukujących
zbrodniarzy wojennych. Kim, pod nazwiskiem Carl
Peterson, zatrudnia się w amerykańskim Wydziale
Dochodzeniowym, gdzie może fotografować listy
poszukiwanych esesmanów. Dzięki wymianie kawy,
czekolady, konserw mięsnych i papierosów na dzieła
sztuki, obrazy, pistolety P38 i nazistowskie bagnety,
które sprzedaje amerykańskim i brytyjskim oficerom,
udaje mu się odłożyć kilka tysięcy dolarów.
Kim czuje się groteskowo, kiepsko obsadzony w roli
handlarza na czarnym rynku. Tylko na nich spójrzcie -
gładcy, wypomadowani, z wypielęgnowanymi
brudnymi paznokciami, o wąskich ramionach i
szerokich biodrach, w drogich ciuchach i brudnej
bieliźnie.
Kim wybiera sierżanta oddziałów technicznych o
zimnym spojrzeniu.
- Mógłbyś je upłynnić? - Pokazuje na ampułki z
morfiną. - Jest ich znacznie więcej.
Sierżant potakuje.
Wkrótce Kim zdołał odłożyć dziesięć tysięcy
dolarów. Czas przenieść się do Tangeru.
Miasto rozkwita, wstrząsane chciwością i gorączką
pieniędzy jak przed trzęsieniem ziemi. W Tangerze nie
ma wolnych pokoi, ale Kimowi udaje się wymienić
mały obraz Renoira za lokum na Calle Cook, w
zrujnowanej stiukowej willi, prowadzonej przez dawną
burdelmamę z Sajgonu. Kim publikuje folder, w którym
obwieszcza, że posiada pieniądze, które pragnie
zainwestować. Momentalnie oblegają go ludzie pełni
najróżniejszych pomysłów: otworzyć bar, sklep z
odzieżą, sklep z antykami, wejść w przemyt. Kim robi
rekonesans, bada grunt.
Tylu tu arabskich chłopców, że Kim postanawia
zażyć lekarstwo i oddać się przyjemnościom cielesnym.
Udaje się do kliniki w Marshan, prowadzonej przez
francuskiego lekarza i jego żonę. Lekarz jest
niedźwiedziowatej budowy kipiącym życiem
mężczyzną z czarnymi wąsami, un vrai bonhomme.
Żona to zjawia się, to znika, zżerana uzasadnioną
zazdrością. Nie mija wiele czasu, a wypłakuje się
Kimowi z popełnianych przez męża niedyskrecji. Po
trzech tygodniach Kim najgorsze ma za sobą.
- Sois sage - mówi lekarz, miażdżąc mu dłoń w
uścisku.
A teraz lista. W Tangerze przebywa pięciu byłych
esesmanów z alianckiej listy poszukiwanych
zbrodniarzy wojennych. Kim wie, że kilku ludzi z jego
listy podaje się za żydowskich uchodźców.
O, proszę, doktor Wellingstein, były lekarz z obozu
koncentracyjnego. Jego mam na liście.
Doktor zachowuje się chłodno, z rezerwą.
- Czym mogę panu służyć? - celowo mówi po
angielsku. Kim dał jasno do zrozumienia, że jego wizyta
nie ma charakteru medycznego.
Doktor przyjmuje go w niewielkim salonie z
krzesłami i kanapą obitymi niebieskim atłasem oraz
przeszklonym regałem, a wszystko to równie martwe i
niezamieszkane jak sam doktor - wysoki, wychudły
mężczyzna o zimnej, martwej, jakby stęchłej twarzy.
Kim nalewa sobie sznapsa z karafki na stoliku. Numery
„Réalités" i „Der Spiegel" leżą równiutko ułożone. Kim
przechadza się po mieszkaniu, oglądając obrazy.
- Hm, Klee... Monet...
- To, rzecz jasna, reprodukcje.
- Według mnie bardzo dobre reprodukcje.
- Czego pan chce?
- Och, chętnie kupiłbym kilka pańskich, hm,
reprodukcji. Dopiero co przyjechałem do Tangeru.
Mieszkanie, gdzie się zatrzymałem, jest dość puste.
Taki drobiazg - wskazuje na mały obraz Klee -
rozjaśniłby wnętrze.
- To nie jest sklep. Obrazy nie są na sprzedaż. A teraz
zechce pan wybaczyć.
- Naturalnie, doktorze Unruhe.
Twarz doktora zastyga.
- Chyba mnie pan z kimś pomylił.
- Możliwe, ale wystarczy jeden telefon do Komisji
Zbrodni Wojennych czy jak tam się nazywają, a
wyjaśnimy pomyłkę. - Kim sięga po kapelusz.
- Niech pan poczeka! Kim pan jest?
- Zwykłym żołnierzem Trzeciej Rzeszy...
omamionym jak cały naród niemiecki... Waffen-SS.
- Proszę usiąść, porozmawiajmy - mówi doktor po
niemiecku. - Muszę wypić porządnego sznapsa.
Po sehr gemütlich pogawędce z Kimem doktor łączy
opuszki palców.
- Sądzę, że mogę panu załatwić bardzo lukratywną
posadę. Widzi pan, Szwajcarów nie cieszy obecna
sytuacja w Tangerze... tajne usługi bankowe... druga
Szwajcaria... to im się nie podoba. Mógłbym pana
przedstawić pewnemu człowiekowi... Szwajcarowi.
Doktor telefonuje.
- Dziś o siódmej wieczorem będzie w barze Parade.
Chodzi o lasce.
Kim rusza do wyjścia.
- Może pan polegać na mojej dyskrecji, doktorze.
Widzi pan, bardziej zależy mi na pracy niż na
pieniądzach... Ach, i jeszcze jedno, radzę panu
przenieść pańskie reprodukcje do bankowego sejfu.
Bar Parade to arkady ze sklepami z biżuterią,
pracowniami złotniczymi - pusta czarna przestrzeń z
płaskiego szkła z ciężkimi przeszklonymi drzwiami. W
przyciemnionym wnętrzu panuje atmosfera strachu i
tymczasowości. Słychać tykanie czasu przed zagładą.
Za barem stoi mężczyzna w średnim wieku o wyglądzie
świątobliwego skazańca.
Kim zamawia martini, które staje przed nim jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Za miesiąc się przeprowadzamy - mówi do Kima
barman.
- Tu wygląda jak w banku - odpowiada Kim.
Barman kiwa głową, po czym idzie dolać pijaczce w
średnim wieku.
Jest kilka minut po siódmej. To musi być człowiek,
na którego czekam. Najpierw do baru wchodzi laska.
Czarna laska, a w ślad za nią chudy mężczyzna w
czarnym garniturze, w czarnych okularach. Wydaje się
macać drogę laską i wygląda na niewidomego.
Podchodzi jednak prosto do Kima i siada na sąsiednim
stołku.
- Ach tak, jesteś młodym przyjacielem doktora
Wellingsteina - mówi, podając Kimowi chłodną i suchą
jak banknot dłoń.
Barman odchodzi na drugą stronę baru.
Mężczyzna mówi, jakby czytał wydruk
komputerowy.
- Tutejsza sytuacja jest chwiejna, ale niestety
przyciągnęła wolny kapitał. To jest, rzecz jasna,
pożałowania godne. Może gdyby potencjalni inwestorzy
zrozumieli, jak niebezpiecznie chwiejna... Myślę, że
dałoby się zorganizować demonstrację. - Podaje
Kimowi dużą grubą kopertę. Proszę to przeczytać.
Operacje finansowe będą realizowane za
pośrednictwem Banque de Geneve.
Dane jakościowe można uzyskać za pomocą
komputera, przypisując wartość numeryczną
poszczególnym stanom emocjonalnym. Czy obecność
wieprza w meczecie wywołuje w badanym:
1. Obojętność
2. Wyraźne niezadowolenie
3. Złość
4. Gniew
5. Morderczy gniew
Filmujemy pięć... no wiecie, zajść... zarejestrowanych
obecności wieprzy w meczetach i na muzułmańskich
cmentarzach... wieprzy wypuszczanych z ukrytych
chlewów i ciężarówek.
Potrzebujemy ekipy zawodowych przywódców
zamieszek, takich jak La Bomba, który rozpętał
zamieszki futbolowe w Limie, w których zginęły trzysta
pięćdziesiąt dwie osoby. (Wyniki meczów piłki nożnej
napływają z Kapitolu... trzeba udawać zainteresowanie).
Jest jeszcze Zaklinacz. Potrafi zostawiać słowa...
właściwe słowa... w powietrzu, tuż za sobą, kiedy sunie
przez tłumy na targowiskach. Oprócz tego
potrzebujemy kilku starych, dobrych agitatorów
politycznych.
Czy używamy prawdziwych wieprzy? Oczywiście, że
nie. Nagrywamy zgiełk zamieszek, jakie mogłoby
wywołać wtargnięcie wieprzy. Szybko
przemieszczający się aktywiści puszczają nagrania z
poprzednich zamieszek, z wmontowanymi odgłosami
wieprzy, a nasi agitatorzy idą w ślad za nagraniami,
siejąc wzburzenie wśród gęstniejących tłumów.
Naga przemoc wisi w powietrzu jak mgła.
Europejczyk w średnim wieku (później okazało się, że
to Szwajcar) próbuje niepostrzeżenie przekraść się do
hotelu na skraju Socco Grande. Jest jednym z szarych,
prawie niezauważalnych ludzi, którzy potrafią nagle
stanąć nago, jak człowiek masturbujący się na
zatłoczonym targu.
O Chryste, stało się! ZOBACZYLI go! Ktoś popycha
Szwajcara mocno od tyłu, ten potyka się i pada. Nogi
depczą mu żebra i głowę. Usiłuje wstać, chwyta,
ciągnie, szarpie, rozlega się odgłos jakby rozdzieranego
materiału, kiedy wezwani przez Brytyjczyków
hiszpańscy legioniści na dachach sklepów nad Socco
Grande zaczynają strzelać do tłumu z karabinów
maszynowych. Ludzie wrzeszczą, tratują się, pędzą w
boczne uliczki. Po kilku sekundach wszystko się
kończy; na ziemi zostaje dwudziestu trzech zabitych.
Wielkie pieniądze jak przestraszona ośmiornica
zielenieją i zostają odessane... z powrotem do
Szwajcarii, na zachód na Kajmany, Bahamy, do
Urugwaju...
Bar Szarotka Alpejska z pleśniejącymi wypchanymi
łbami jeleni, kwaśnym piwem i kiszoną kapustą,
przesycony typowym szwajcarskim zapachem
tysiącletnich śmieci, topniejących i wylewających się z
brudnych wiosek na górskich stokach, a także smrodem
niemytych woli, świadczy o tym, że Asunción jest drugą
Szwajcarią. W barze udało się oddać zapach Szwajcarii,
smród serca kraju, a teraz w ślad za smrodem podążą
pieniądze. Chyba że...
Kim Lee siedzi z Allertonem, człowiekiem, z którym
miał się skontaktować, przy stole z czarnego dębu,
przykrytym poplamionym obrusem w biało-czerwona
szachownicę, nad niewielką ilością whisky w brudnej
szklance.
Allerton był szczupłym blondynem bez wieku.
Wydawało się, że sunie kilka cali nad ziemią,
podmuchy powietrza unoszą go to tu, to tam -
wyspecjalizowany organizm, zarazem apatyczny i
drapieżny. Włosy miał jasne, ale czarne, cienkie, jakby
pociągnięcia ołówkiem, lekko wygięte brwi nadawały
mu zaskoczony, choć nie zirytowany wygląd. Był
Amerykaninem, brak jakiegokolwiek wyraźnego rysu
kulturowego sprawiał, że nie mógł być nikim innym.
Jest coś chłodnego i śliskiego w jego swobodnej
bezpośredniości, w łatwości, z jaką wszędzie potrafi się
wślizgnąć i natychmiast nawiązać kontakt. Allerton jest
w istocie agentem doskonałym, któremu brakuje tylko
zaangażowania. Odszedł z CIA po wyrafinowanym
komputerowym oszustwie, którego ofiarą padł jeden z
właścicieli Firmy, tak wyrafinowanym, że Firma
zrezygnowała ze zbyt skrupulatnego dochodzenia.
Allertonowi pozwolono odejść za porozumieniem stron.
Później zatrudnił się w szwajcarskiej marynarce
wojennej, druga Szwajcaria została ze szwajcarskim
smrodem, a wartość banknotów spadła do wartości
papieru, na których je wydrukowano.
Kim posiadał listę. Allerton miał trochę niepewnych
kontaktów z Mosadem z czasów roboty w Arabii
Saudyjskiej, gdzie Żydzi kupowali od niego drobne
informacje za kiepską whisky. Kim i Allerton, jak
konkwistadorzy, brną w głąb niebezpiecznej
urugwajskiej dżungli, gnani czystym ogniem chciwości:
„Bogać cię! Śpij do południa. Pierdol ich wszystkich!".
Pomimo chłodu Allerton jest lojalnym przyjacielem,
na którym można polegać. Zamierza otworzyć sklep z
alkoholem. Kim Lee otworzy restaurację. Codziennie
jeden zestaw dań. Dzięki temu łatwiej się robi zakupy.
Kilka kurczaków. Tylko tak można żyć. Skromne cele
miały się stać fundamentem Margaras Unlimited,
dążenie do wielu skromnych celów pozwoliło na szereg
skromnych osiągnięć, które po pewnym czasie stały się
całkiem poważne.
Z Allertonem w domu na kółkach. Bałagan Glind.
Zmierzamy na południe. Na tyłach domu jest hol oraz
mały pokój, które mogą służyć jako sypialnie. Mówię,
że trzeba zwolnić albo silniki wysiądą, co jest równie
pewne jak niedzielne pieszczoty fallusa widma,
owijające obiekt w pulsujące futro... Pomimo chłodu.
Społeczeństwo zwraca uwagę na czarne wiarygodne
wsparcie smolista broń Margaras grzebień kraju auto
fryzura dochodząc do polityki określonej przez to,
czego nie przyjmie dziura Burna w stroju do walki
Glind krzyczy kapitan o tym, co można wykręcić na
południu. Na tyłach domu jest hol usunąć wargi mogą
służyć jako sypialnie zaczynają się obracać zwolnić, bo
silniki wyrwą ziejący otwór tak szybko 20 stycznia
aresztowany przez rozkładane ucho widmo. Sztywny
lojalny smażony i dobry ucięta noga wzmianka o tajnej
służbie bez kota schwytanego w stalową pułapkę.
Przesuwamy ciało ze specjalnymi atrybutami oraz mały
pokój na tyłach, który wyrasta na miejscu. Ktoś
proponuje mi prowadzenie baru w Nowej Szkocji.
I to właśnie zrobiliśmy: przenieśliśmy organizację
widmo do Asunción. Żadne KGB nie może nas ściągnąć
za fraki z powrotem do bazy, bo nie ma żadnej bazy,
powołaliśmy więc do życia Margaras Unlimited, tajną
służbę bez kraju. Jej polityka zależy od zleceń, których
MU się nie podejmie. Ogólnie rzecz biorąc, MU
przyjmuje typowe zlecenia tajnych służb: zabójstwa,
wzniecanie zamieszek, rewolucje, załamania walut,
gromadzenie i sprzedaż informacji. Istniała tylko jedna
nieco podobna agencja, a mianowicie Interpol.
Ponieważ personel Interpolu składał się w znacznej
mierze z byłych nazistów, częściowo z listy Kima,
wkrótce mocno się okopaliśmy i weszliśmy w
posiadanie pokaźnych rozmiarów akt przestępców,
dzięki którym mogliśmy werbować agentów pod groźbą
zdemaskowania. Mogliśmy też wymuszać pieniądze w
zamian za usunięcie z akt, co dawało swobodę
działania.
Przekształciliśmy Interpol z biernego biura informacji
o przestępcach, bez uprawnień do przeszukiwania,
zatrzymywania i aresztowania, w ponadnarodową
policję z pełnymi uprawnieniami do aresztowania,
przeszukiwania, zatrzymywania, zdobywania informacji
od wszystkich policji i agencji wywiadowczych, a przy
tym niepodlegającą nikomu.
Zanim się zorientowali, gdzie są dyski organizacji
Margaras, dobraliśmy się do akt KGB i CIA niczym
stado turkuci podjadków. Nasze pliki komputerowe
znajdują się w rozmaitych miejscach, przede wszystkim
w Ameryce, z uwagi na brak nadzoru policyjnego, ale
także w naszych biurach podróży w Ameryce
Południowej; w krajach skandynawskich w biurach
pisma „Nudysta"; kopie plików leżą też w sejfach
szwajcarskich banków. Nasi technicy swobodnie
przemieszczają się od ośrodka do ośrodka, ponieważ nie
muszą raportować do centrum w Moskwie ani do MI-5,
Langley czy Tel Awiwu lub jakichś nieistotnych
agencji.
Szwajcarzy miękną na sedesie z grubą forsą, a żadne
nowe Szwajcarie nie podnoszą kuprów, bo fiskus
dobiera się do kont na Kajmanach i Bahamach. Czy
pominąłem jakieś siatki? Nacjonalistyczne Chiny?
Niebezpieczna mafia wietnamska? Stara Union Corse,
której nie należy lekceważyć? Watykanu nie można nie
przeceniać. Wszystkie grupy nacisku. Nie raportujemy
do nikogo. Naszą polityką jest PRZESTRZEŃ.
Wszystko, co opowiada się po stronie programów
kosmicznych, eksploracji kosmosu, symulacji
warunków kosmicznych, eksploracji przestrzeni
wewnętrznej czy poszerzania świadomości może liczyć
na nasze poparcie. Wszystko, co zmierza w przeciwnym
kierunku, wyeliminujemy. Świat szpiegowski znowu
rozszerzył swoje terytorium.
2
Joe Truposz opuścił karabin jak metalową protezę
wyrastającą ze stawu barkowego, a na jego ustach
zaigrał przelotny uśmiech. Rumieniec odmłodził na
chwilę jego zniszczoną twarz, ale zaraz ulotnił się w
obłoczku dymu. Szybkimi, precyzyjnymi ruchami
rozmontował broń z teleskopem i tłumikiem, po czym
schował części do futerału na narzędzia. Za jego
plecami Kim Carsons i Mike Chase leżeli martwi w
pyle cmentarza w Boulder. Był 17 września 1899 roku.
Oddaliwszy się od cmentarza, Joe skierował się z
powrotem ku Perl Street i centrum miasta, pogwizdując
irytującą melodyjkę, podobną do szmeru zrzucanej
przez węża skóry. Ruszył na stację, kupił bilet do
Denver, w wychodku zrobił sobie zastrzyk z morfiny.
Dwie godziny później był z powrotem w swojej
twierdzy w Denver.
Ani krztyny żalu po Kimie. Artycha, zero zasad i
niewiele rozumu. Tym swoim teatralnym pedalstwem
wcześniej czy później doprowadziłby do jakiejś
kretyńskiej katastrofy... Figura szachowa, którą należało
zabrać z szachownicy i ewentualnie użyć jej później w
bardziej korzystnych warunkach.
Mike Chase był szykowany na poronioną, pełną
idiotycznych ustaw prezydenturę, wspieraną przez
Starego Bickforda, jednego ze żłopiących whisky i
grających w pokera złych ludzi, którzy rządzą Ameryką
z pokojów na tyłach i klubów. Człowieka pokroju
Bickforda nic nie wytrąca bardziej z równowagi niż
nagłe uświadomienie sobie, że do gry, którą - jak sądził
- w pełni kontroluje, włączył się nieznany gracz. Tacy
ludzie nie tolerują wątpliwości. Wszystko muszą mieć
zapięte na ostatni guzik.
Joe mógł oczywiście związać swój los z Bickfordem -
jeszcze jednym tonącym statkiem, tyle że tonącym
trochę wolniej. Odchodzący w przeszłość kapitalizm
wolnorynkowy miał się przekształcić w kapitalizm
korporacyjny, kolejny ślepy zaułek. Problemu nie
można rozwiązać, nie wychodząc poza niego.
Ludzkiego problemu nie można rozwiązać, nie
porzucając ludzkiej perspektywy. Nadzieję na
przetrwanie może dać tylko radykalna zmiana
szachownicy i figur. Zwróćcie uwagę na egipską
koncepcję siedmiu dusz o różnych i rozbieżnych
interesach. Całą siódemkę trzeba zespolić w jedność, bo
w przeciwnym razie organizm pozostaje narażony na
inwazję pasożytów.
Kima i Chase'a należało zlikwidować z kilku
istotnych powodów. Obydwaj ponosili
odpowiedzialność za śmierć Toma Darka. Chase
zaaranżował całą sytuację, a Kim wykonał robotę.
Niedbalstwo jest zawsze niewybaczalne. Joe i Tom
należeli do tej samej starodawnej gildii druciarzy,
kowali, panów ognia... Loki, Anubis oraz bóg Majów,
Kak U Pacat, Ten, Który Pracuje w Ogniu. Mistrzowie
liczb i pomiarów... technicy. Wraz z nadejściem
współczesnych technologii gildia zaczęła ewoluować w
stronę fizyki, matematyki, komputerów, elektroniki i
fotografii. Joe mógłby to zrobić, ale był zajęty
modelami broni Korsarza Kima; dłubał się przy tym, co
mógłby zrobić pierwszy lepszy rusznikarz amator.
Jednak prawdziwym powodem był BÓL. We
wszechświecie kontrolowanym i określanym przez
Kima i jego obsesję na punkcie staroświeckiej broni Joe
cierpiał na ohydny, ustawiczny ból. Lewa ręka i bok
przylegały do ciała jak płonąca opończa. Ten rodzaj
bólu dawało się uśmierzyć morfiną, ale innego bólu,
bólu duszy, ani morfina, ani heroina nie mogły
zwalczyć. Joe został sprowadzony z powrotem z Krainy
Zmarłych, z Piekła. Każda chwila, wszystko, na co
patrzył, stanowiło źródło straszliwego bólu.
Sejf, który eksplodował mu w twarz i o mały włos go
nie zabił, znajdował się w magazynie, którego używano
jako schowka na piwo. Piętrzące się skrzynki ze starymi
pomarańczami... sejf wyglądał tak, jakby można go
otworzyć otwieraczem do konserw. Joe już zawsze miał
nosić ze sobą ten wybuch, smród palących się zgniłych
pomarańczy, kordytu i osmalonego metalu. Zmięta,
zniszczona twarz Joego, osmalona piekielnym ogniem,
buchającym ze stopionego jądra skazanej na zagładę
planety.
Oddalając się od cmentarza i nucąc Rower dla
dwojga, Joe czuł się znakomicie. Po raz pierwszy od lat
ból zniknął. Uczucie to przypominało efekt zastrzyku z
morfiny w czwartym dniu odstawienia. Zabijanie
zawsze przynosiło pewną ulgę, jakby ból został
odessany. Tym razem jednak ulga była ogromna,
ponieważ Kim stanowił integralną część kontekstu bólu.
„Ogniem z broni palnej wyrąb sobie drogę ku wolności"
- myślał Joe. Wiedział, że ból powróci, ale do tego
czasu może uda mu się znaleźć wyjście.
Joe skręcił w Miłą... drzewa, trawniki, domy z
czerwonej cegły. Ulica była dziwnie pusta. Psy nie
szczekały. Tylko wiatr w drżących topolach i szum
płynącej wody... Woń palących się liści. Chłopiec w
czerwonym sweterku przejechał na rowerze i
uśmiechnął się do Joego.
Dobrze się stało, że ukrył swoje talenty i atuty.
Dzięki temu trudniej go będzie zlokalizować, kiedy
Bickford zorientuje się, że sprawy przybrały niedobry
obrót, i zacznie szukać nieznanego gracza. Bickford
oczywiście wiedział o przeszłości Joego, ale z
pewnością by go zlekceważył. Rusznikarz, gracz nawet
nie w szachy, ale w warcaby.
Przez wieki, dziesiątki wieków, Joe służył wielu
ludziom, a także wielu bogom, ponieważ ludzie są tylko
przedstawicielami bogów. Służył wielu, ale nie
szanował żadnego. „Nie wiedzą nawet, które guziki
naciskać ani co się stanie, jeśli je naciśniesz. Za każdym
pieprzonym razem wylogowują się z roboty".
Joe jest Druciarzem, Kowalem, Panem Kluczy i
Zamków, Czasu i Ognia, Panem Światła i Dźwięku,
Technikiem. Wie jak i wie kiedy. „Dlaczego" go nie
interesuje. Uciekł z wielu tonących statków. „Mam
słuchać rozkazów teatralnej cioty o ptasim móżdżku?
Szczegóły zostawcie Joemu... Cóż, zostawił o jeden
szczegół za dużo. Wszyscy tak robią".
Musiał się sprężać, zanim Bickford & Co. zdążą się
otrząsnąć i zatkać przeciek. Wiedział, że tylko jeden
człowiek był w stanie przeprowadzić głębokie zmiany,
które mogłyby przełamać impas, w jakim znalazła się
ludzkość: Hasan i Sabbah, HIS. Starzec z Gór. Tak się
jednak składało, że HIS-a odcinała blokada, przy której
Brama Anubisa wyglądała jak marna kłódka.
Joe tak dobrze rozumiał Kima, że mógł sobie
pozwolić na pozbycie się go, jako tej części siebie
samego, która obecnie nie była już użyteczna ani
istotna. Rozumiał podejmowane przez Kima próby
przekroczenia własnej cielesności, z którą nigdy się nie
pogodził. Kim usiłował osiągnąć ten cel za pomocą
lodowatej, nieludzkiej perfekcji, utrzymywanej za cenę
bólu i doskonalonej do granic wytrzymałości. Joe
przyjął postawę negacji, czystej funkcjonalności, którą
można utrzymać jedynie dążeniem do zabójczego celu.
Najprostsza czynność sprawiała mu ból prawie nie do
zniesienia. Taką czynnością mogło być rzucenie okiem
na własne miejsce pracy i ułożenie przedmiotów w
należytym porządku; każdemu przedmiotowi należało
albo przypisać miejsce, albo przenieść go do innego
pomieszczenia, co w efekcie sprowadzało się do
przenoszenia bałaganu w inne miejsce, gdzie z czasem
zabierał się do porządków, aż w końcu każdy przedmiot
miał kontakt z jego ręką, natomiast te rzeczy, dla
których miejsca zabrakło, układał w tak zwaną Muriel,
ostateczny wyraz chaotycznego porządku.
Ów nieustanny ból jest sankcją narzuconą przez
Naturę, z której praw szydzi, pozostając przy życiu.
Jedyną liną ratunkową Joego jest miłość do pewnych
zwierząt. Psy momentalnie reagują na niego
nienawiścią, widząc w nim Obcego, ale Joe potrafi
uczynić się niewidzialnym dla psów (gdyby go
dostrzegły, rozbolałyby je oczy), toteż pies przemyka na
obrzeżach jego schronienia.
Koty widzą w nim przyjaciela. Mrucząc, ocierają się
o niego. Joe potrafi oswajać łasice, skunksy i szopy.
Posiadł utraconą sztukę przeobrażania zwierzęcia w
przyjaciela. Dotyk musi być bardzo odważny i bardzo
delikatny. Joe czuje, jak ki wypełnia utraconą dłoń, a
zwierzę odwraca się i pręży grzbiet pod wpływem
widmowego dotyku. Gdyby dotyk zawiódł, zwierzę
mogłoby zaatakować jak potwór z piekła rodem. Kilka
osób przypłaciło życiem próbę oswojenia
dziewięciokilogramowego tygrysa z Ameryki
Środkowej. Zaprzyjaźnić się z dzikim zwierzęciem
mogą tylko ludzie bez lęku, a właśnie Joemu nie
pozostało już nic, czego mógłby się bać.
Lekki rumieniec zamaskował jego wiek, wzbogacając
wygląd Joego o akcent młodości. Zdemontował
kapitalizm, węża zrzucającego skórę. Przesiadka. Kupił
bilet, żeby móc skorzystać z kibla. Dusze godzinowe...
Joe czuje w swoim stawie barkowym, że Mike Chase
zostanie prezydentem, lekki rumieniec rzucił poronione
ustawodawstwo na poronioną prezydenturę zostawić dla
Bickforda kolejny zlew spowity w opary kwasu
azotawego szybki dokładny Joe z dystansem kolejny
ślepy zaułek. Tylko skrzynka na narzędzia.
Szachownica i warcaby nucą melodyjkę, która brzmi jak
przetrwanie. Pomyśl o siedmiu drogach na scenę
stopionych w jedną. Na cmentarzu jest tylko jeden
człowiek, HIS. Jak można sforsować blokadę, gdy dzień
jest ślepą uliczką?
Joe Truposz należy do wybranej rasy banitów,
znanych jako NB, naturalni banici, którzy dążą do
złamania tak zwanych wszechświatowych praw
naturalnych, narzuconych nam przez fizyków,
chemików, matematyków, biologów, oraz przede
wszystkim: by zastąpić gigantyczne oszustwo
przyczyny i skutku koncepcją synchroniczności, dającą
o wiele więcej możliwości.
Zwyczajni banici łamią prawa ustanowione przez
ludzi. Zakazy kradzieży i zabójstwa są łamane w każdej
sekundzie. Prawo naturalne łamie się tylko raz. Dla
zwykłego przestępcy złamanie prawa jest środkiem do
celu: zdobycia pieniędzy, usunięcia źródła zagrożenia
lub irytacji. Dla NB złamanie prawa naturalnego
stanowi cel sam w sobie: kres tego prawa.
Zwyczajni banici specjalizują się w swoich branżach,
w zależności od predyspozycji i inklinacji, w każdym
razie kiedyś tak było. Wiele dawnych typów
przestępców to obecnie gatunki zagrożone. Weźmy na
przykład Murphy'ego. Ile osób dziś wie, kto to jest
Murphy? Otóż Murphy kieruje jelenia do nieistniejącej
dziwki, która jakoby przyjmuje w domu bez portiera, z
drzwiami wejściowymi niezamykanymi na klucz.
- Szukasz przygody, przyjacielu?
- Cóż, hm, tak...
Murphy telefonuje; wszystko jest ukartowane.
Prowadzi jelenia do wejścia.
- Wejdź na pierwsze piętro, pierwsze drzwi po lewej,
1A. Dziewczyna pierwsza klasa, przyjacielu, już na
ciebie czeka. Płacisz mi teraz, żeby nie było potem
żadnych sprzeczek.
Tylko czarny może mówić prawdziwym głosem
Murphy'ego - opanowanym, aluzyjnym, znajomym - i
mieć prawdziwą twarz Murphy'ego - szczerą, bezczelną,
niegodną zaufania.
Nie zapominajmy też o specach od bajeru, czyli
wydawania reszty. Zaczynasz od płacenia dwudziestką
za towar wart dwa dolary. Kiedy reszta pojawia się na
ladzie, mówisz do sprzedawcy:
- Chyba nie wiedziałem, co robię. Nie chcę zabierać
panu wszystkich drobnych. Proszę, niech mi pan da za
to dziesiątkę. - Po czym odliczasz mu z powrotem
jednodolarówki, zatrzymując sobie na przykład piątkę.
Taka metoda. Trudno jest zostać skazanym za taki
numer, ponieważ nikt nie potrafi dokładnie wyjaśnić, co
zaszło.
Podstawową zasadę takiego oszustwa można znaleźć
w szkicu Edgara Allana Poe o dziewiętnastowiecznych
naciągaczach zwanych cwaniaczkami. Cwaniaczek
wchodzi do trafiki i prosi o prymkę tytoniu do żucia.
Kiedy prymka pojawia się na ladzie, cwaniaczek
zmienia zdanie.
- Jednak poproszę o cygaro - mówi, bierze cygaro i
kieruje się do wyjścia.
- Chwileczkę. Nie zapłacił mi pan za cygaro.
- Oczywiście, że nie. Wymieniłem je na tytoń.
- Nie przypominam sobie, żeby zapłacił mi pan za
tytoń.
- Zapłacić! Przecież tam leży! Nie próbuj nabierać
podróżnych.
Nierzucający się w oczy i namolni, spece od reszty są
często narkomanami.
Czy są jeszcze spece od bajeru? Tacy jak Żółtek Weil
ze sklepu, który otwierał lipny zakład brokerski albo
totalizator, kasował klientów przez kilka dni, po czym
znikał z łupem w mrokach nocy. Godny uwagi jest też
brudny szwindel jachtowy, praktykowany swego czasu
przez znanego przywódcę religijnego, który pozostanie
anonimowy. Kupią razem jacht, popłyną na morza
południowe... Ten szwindel wymaga, by jeleń i oszust
mieszkali w tym samym domu na kółkach, upijali się
razem co noc i rżnęli tę samą dziwkę. Żółtek Weil byłby
oburzony. Jedna z jego zasad brzmiała: „Nigdy nie pić z
dzikusem".
Dawni bandyci obrabiający banki, włamywacze,
którzy kupowali od firm ubezpieczeniowych spisy
inwentaryzacyjne sklepów jubilerskich i dokładnie
wiedzieli, czego szukają, kieszonkowcy szkoleni od
najmłodszych lat - mówi się, że najlepsi pochodzą z
Kolumbii - gdzie oni są? Murphy, „bajeranci",
sklepikarze? Odeszli, wszyscy odeszli.
Zwyczajni banici się specjalizują, i tak też jest z
naturalnymi banitami. Joe Truposz specjalizuje się w
biologii ewolucyjnej. Drogo okupioną wiedzę o bólu i
śmierci postanowił użyć do złamania dwóch praw
biologicznych:
Zasada numer jeden: krzyżówki są dopuszczalne, i to
w ostateczności, tylko między blisko spokrewnionymi
gatunkami, a zrodzone z takich krzyżówek osobniki są
zawsze bezpłodne. Policja Biologiczna wprost ostrzega:
„Znoszenie granic, które matka natura, w swej dojrzałej
mądrości, wytyczyła między gatunkami, prowadzi do
biologicznego i społecznego chaosu".
- Jak myślicie, od czego tu jestem? - mówi Joe. -
Niech się stanie.
Zasada numer dwa: skok ewolucyjny prowadzący do
mutacji biologicznych jest ostateczny i nieodwracalny.
Kijanki rozpoczynają życie w wodzie, oddychając za
pomocą skrzeli. W określonym momencie zanikają
skrzela, kijanka wypełza na ląd, gdzie oddycha
powietrzem za pomocą płuc. Następnie wraca do wody,
gdzie przeżywa resztę swoich dni. Może więc wygodnie
byłoby odzyskać skrzela i znowu oddychać pod wodą?
- Mowffy ni ma, przyjdź w piątek - mówi Kosmiczny
Wujek. Takie jest prawo.
Na początek Joe wyciąga z kosmicznego żłóbka
młodziutkiego muła. Jest tam Maria - Matka Mulica -
jest Józef - ojciec - jest też niemożliwe dziecko ze
lśniącą, pulsującą aureolą nad łebkiem.
Narzędziem odmienionego losu był weterynarz z
Kansas znany jako Joe Łazarz. Kopnięty w głowę przez
muła, uznany za zmarłego w szpitalu Lawrence
Memorial, został jednak przywrócony do życia.
Podobnie jak św. Paweł, spadający z osła w drodze do
Damaszku, po cudownym uzdrowieniu Joe Łaz
wiedział, co ma robić.
Zabrał się do tworzenia płodnego muła. W
namagnetyzowanej piramidzie umieścił spermę konia i
osła, poddał promieniowaniu orgonicznemu, po czym
zapłodnił klacz, nie sfuszerował. Łaz poszedł więc
dalej: skonstruował namagnetyzowaną przegrodę i
bombardował kopulujące zwierzęta ŚPO, Śmiertelnym
Promieniowaniem Orgonicznym. Zaszył się w kozią
skórę i zaczął okładać zwierzęta przy dźwiękach
muzyki dzikiego Pana - każda kobieta uderzona biczem
Boga Kozła zajdzie w ciążę - aż wreszcie stworzył
płodnego muła.
Sceptycy uznali muła Joe Łazarza za największe
oszustwo od czasów człowieka z Piltdown.
- Dla mnie to pestka - oświadczył z kamienną twarzą
Joe.
Cichy, tajemniczy były herpetolog z Florydy rzuca
wyzwanie zasadzie numer dwa. Nazywa się Joe
Sanford. Ukąszony przez kobrę królewską, przeżył i
poświęcił się badaniu kijanek i salamander. Sanford
twierdzi, że przywrócił skrzela dojrzałym,
oddychającym powietrzem kijankom przez
wstrzykiwanie im wyciągu z łożyska owcy.
(Tak się składa, że identycznego preparatu używał
doktor Niehaus z Genewy, aby cofnąć czas dla swoich
zamożnych pacjentów: W. Somerseta Maughama,
Nocla Cowarda, papieża Piusa XII oraz prezydenta
Eisenhowera. Pamiętam Eisenhowera, jak machał małą
flagą Stanów Zjednoczonych na łóżku szpitalnym, z
szerokim, debilowatym uśmiechem na twarzy, i
zastanawiałem się, czy kiedykolwiek umrze. Winston
Churchill nie kwalifikował się na kurację odmładzającą
Niehausa, ponieważ nie mógł odstawić gorzały na sześć
tygodni, co było nieodzownym wymogiem).
Zasada numer dwa zakłada, że czas jest
nieodwracalny. Sanford robi dziurę w czasie, a Joe z
chlupotem wlewa krzyżówki.
Nie ma potrzeby niczego udowadniać, wystarczy
stwierdzić fakt. Mamy do czynienia z rewolucją
biologiczną, prowadzoną z nowymi gatunkami i
nowymi sposobami myślenia, wojną, w której pocisk
może trafić w cel dopiero po wielu tysiącleciach. Jak w
tym starym dowcipie o kacie, który tnie samurajskim
mieczem... cóż, tym razem nie trafiłeś. Ale spróbuj
potrząsnąć głową za trzysta lat.
Niechaj zniknie... odwieczna bariera między
roślinożercami a mięsożercami. Stary podział na
mięsożerców i roślinożerców rozpłynął się w
pierwotnym pragnieniu płodzenia stworzeń, które będą
jadły zarówno mięso, jak i rośliny. Lwy pasą się na
trawiastych wyżynach. Do wiosek zakradają się dzikie
zwierzęta ludojady, które są stałocieplne lub
zmiennocieplne, w zależności od otoczenia. Na końcu
ludzkiej ewolucji wszystkie chwyty są dozwolone.
Pełnia jest we wszystkim, co niedokonane, w
nieśmiałości, która się waha.
Niech inni mówią drżącym głosem:
- Odważę się na wszystko, co godne człowieka, kto
się poważy na więcej, jest nikim.
- Wcale nie - oponuje Joe.
Ten, kto w ogóle się odważy, musi się odważyć na
wszystko.
Kiedy muły się cielą,
Wszystko jest dozwolone.
Kiedy muły świecą,
Wszystko się cieli.
Krzyżówki z Nieograniczoną Odpowiedzialnością...
KzNO KzNO KzNO.
Doktor Whitehorn przyglądał się badawczo
siedzącemu naprzeciw człowiekowi. Jego czaszka
wyglądała tak, jakby zrobiono ją z cienkiej blachy,
zmiażdżono z lewej strony, a następnie pospawano;
wzdłuż połączenia biegła cienka czerwono-purpurowa
blizna.
Zgodnie z przypuszczeniem doktora ślepe lewe oko
Joego nie było ślepe. Joe zmajstrował sobie sztuczne
oko, połączone przewodami z centrum optycznym,
które przesyłało do jego umysłu obrazy, często
odmienne od tego, co rejestrowało prawe oko.
Rozbieżność ta była szczególnie wyraźna, kiedy patrzył
na ludzi i zwierzęta. Z czasem Joe pojął, jak bardzo to,
co widzimy, jest uwarunkowane tym, co spodziewamy
się ujrzeć, innymi słowy: nawykowymi wzorcami
wzrokowymi. Sztuczne oko było pozbawione wszelkich
wzorców wzrokowych. Soczewkę umocowano na stałe,
toteż Joe mógł nią kierować, tylko poruszając głową.
Nadto w soczewce można było zmieniać ogniskową, co
znacznie poszerzało zakres widzenia bocznego. Joe
odkrył, że bardzo dokładnie potrafi odczytywać ludzkie
intencje i wyraz twarzy, porównując dane dostarczane
przez żywe oko - rejestrujące wrażenie, jakie dana
osoba chce wywierać - z danymi z oka sztucznego.
Czasami rozbieżność przybierała tak groteskowe
rozmiary, iż Joe dziwił się, że nie jest dla wszystkich
oczywista.
Joe wiedział, że doktor Whitehorn, który oglądał jego
referencje z uśmiechem rozbawienia, wątpił w ich
autentyczność.
Zanim doktor Whitehorn poświęcił się badaniom,
pracował jako psychiatra. Zawód ten przyciąga wielu
lekarzy, ponieważ swój wrodzony niedobór
intuicyjnego wglądu w intencje, uczucia i myśli innych
ludzi mają nadzieję zrekompensować wchłanianiem
mnóstwa danych. Doktor Whitehorn musiał jednak
porzucić psychiatrię, ponieważ kontakt z beznadziejnie
okaleczonymi istotami sprawiał mu niezmierny ból, a
jeszcze większy ból sprawiały mu brutalne, nieludzkie
metody leczenia takich pacjentów, ponieważ są
„nienormalni" i dlatego nikt nie da wiary ich skargom
na stosowaną kurację.
Nie znaczy to, że doktor Whitehorn był wyjątkowo
współczującym człowiekiem. Po prostu nie mógł nie
odczuwać czyjegoś bólu, a człowiek siedzący przed nim
wprost promieniował bólem. Oczywiście... rany
fizyczne... proteza, sztuczne oko, ból odciętej kończyny,
ból utraconego oka. Doktor zdał sobie sprawę z dziwnej
woni, która nie pochodziła od tego człowieka, ale
dostała się do pokoju razem z nim. Smród gnijących
cytrusów i płonącego plastiku, jakby paliło się wesołe
miasteczko.
- Cóż, profesorze Hellbrandt, posiada pan imponujące
referencje.
- Znam się na swojej dziedzinie.
- Powiedziałbym, że nawet na kilku.
- Działałem pod pseudonimem Szeroki Obraz. Można
spędzić całe życie na dopasowywaniu jednego kawałka.
- Większość ludzi nie robi nawet tego.
- Większość ludzi nic nie robi.
- Z pewnością znajdzie się tutaj praca dla człowieka z
pańskimi... hm... zdolnościami i kwalifikacjami, choć
podejrzewam, że niektóre z referencji zostały
sfałszowane.
Joe wzruszył prawym, ludzkim ramieniem i
uśmiechnął się prawą stroną twarzy. Efekt był
niepokojący.
Joe miał kilka przyrządów, które mógł mocować tuż
pod łokciem uciętej ręki. Jednym z nich był paralizator
z dwiema długimi, ostrymi jak igły elektrodami,
którymi można było dźgnąć przeciwnika i wywołać
wewnętrzny wstrząs. Miał też strzykawkę z cyjankiem
powodującym natychmiastową śmierć oraz wiatrówkę z
nabojami usypiającymi. Joe uważał te przedmioty za
zabawki, dla których w miarę postępu badań znajdował
coraz mniejsze zastosowanie. Przed zakończeniem
badań nigdy nie pozwalał komukolwiek odkryć lub
choćby domyślić się, nad czym Joe faktycznie pracuje.
Wtedy zaś było już zbyt późno, by przeciwnicy mogli
odnieść korzyść z jego pracy.
Odkąd Joe nauczył się korzystać z rozmaitych
zasobów finansowych dzięki grantom na badania,
stypendiom i fundacjom, zaczął żonglować
jednocześnie kilkoma projektami, a wszystkim
przyświecał jeden cel: wywrócić do góry nogami
istniejący porządek naturalny. Joe założył fundację
ekologiczną Siewniki, pod pozorem badania
pożytecznych gatunków roślin i zwierząt oraz
wprowadzania ich na obszary, gdzie dotychczas nie
występowały. Należało przy tym uwzględnić właściwe
warunki klimatyczne, zakłócenia istniejących
ekosystemów, a także potencjalną użyteczność nowych
gatunków jako źródła pożywienia, przeszkody dla
szkodników i tym podobne rzeczy.
W istocie jednak Joe zamierzał przeprowadzać
doświadczenia z dziedziny ewolucji przestankowej.
Miały one polegać na przenoszeniu niewielkich ilości
ryb, zwierząt i gadów do obcych im środowisk, a także
na umożliwianiu krzyżówek przez zbliżanie gatunków
wcześniej niestykających się ze sobą. Warto zaznaczyć,
że jedną z nielicznych istniejących krzyżówek jest
„tyglew", skrzyżowanie tygrysa z lwem, gatunków,
które żyją w różnych środowiskach naturalnych i nie
kontaktują się między sobą bez interwencji człowieka.
Joe potrafił być za pan brat z innymi badaczami, a
tamci to akceptowali. Musieli akceptować, ponieważ
wszyscy bali się Joego, jego białych oczu, śmiertelnie
bladej cery, słabego głosu, który jednak rozchodził się
po laboratorium i wwiercał im się w głowy... I ten jego
niepokojący uśmiech. Kiedy Joe chciał, żeby coś
zostało zrobione, oni to robili. Nigdy nie spotykał się z
nimi poza laboratorium.
Nikt oprócz Joego i jego ekipy nie wie, że
prawdziwym celem badań jest sabotaż planowanej
autostrady, która miałaby przeciąć dorzecze Amazonki.
W kolejce czekają już Coca-Cola, McDonald's i Hilton.
Joe wie, że budowa autostrady będzie oznaczać zagładę
ostatniej dżungli tropikalnej na Ziemi. Joe jest
zagorzałym ekologiem. Widok ścinanego drzewa
sprawia mu ból.
- Oni nie przejadą - postanawia.
Już to widzi: hotele Hilton w dżungli... z głośników
sączy się melodia Kiedy orchidee kwitną przy księżycu...
bar z orchideami, a pod ścianą zbiornik pełen piranii.
Pracownicy hotelu wrzucają do zbiornika żywe złote
rybki i surowe mięso.
Motele, sklepy z pamiątkami, knajpy z
hamburgerami, pijani Indianie, zanieczyszczone rzeki,
gryzący swąd spalin z dieslowskich silników. Przed
Operą w Manaus turyści pozują do zdjęć z boa
dusicielem.
Straszliwy skandal: wielki gwiazdor muzyki pop, w
napadzie zazdrości wzmożonej kokainą, chwycił
yorkshire teriera swojej dziewczyny i wrzucił do
zbiornika z piraniami. Kiedy piranie rzuciły się na
gramolącego się psa, rozhisteryzowana gwiazdka
rzuciła ciężką popielniczką z brązu, rozbijając zbiornik.
Kłapiące pyskami ryby i zakrwawiona woda chlusnęły
na gości hotelowych, a wypatroszony, ujadający pies
ciągnął wnętrzności po podłodze. To była niezła scena,
uwieczniona przez liczne aparaty fotograficzne dla
potomności i na eksport. Takie właśnie drobiazgi czynią
przyszłość na tyle trwałą, by zasługiwała na
zniszczenie.
Minęli miasteczko Esperanza i zatrzymali się na
piwo... trzej funkcjonariusze Policia Nacionale w
rozpiętych kurtkach, miejscowa młodzież o dziobatych,
szczurzych twarzach, przypuszczalnie zawodowy
szwagier gliniarza - ich życie i horyzonty myślowe
równie wąskie i ograniczone jak dolina szeroka i
otwarta.
Joe widział Góry Skaliste, Alpy, Himalaje, ale to był
nowy wymiar, dziurka od klucza, przez którą mignęła
mu większa planeta, znacznie większa niż Saturn z jego
snów. Cisza była odpowiednio cięższa, kiedy patrzył
przez rozległą dolinę i widział, wyraźnie jak przez
teleskop, miasteczko pełne rozsypujących się stiuków,
rzekę, kamienny most, topole, pola, pasące się owce i
bydło, łatki na szerokim płótnie.
Hotele Hilton zostają rozebrane, autostrada zarasta
krzewami i pnączami, kiedy Joe ciągnie za dywan
czasu, a motele, stacje benzynowe, restauracje
serwujące steki, McDonaldy, szafy grające i pizzerie
lecą z powrotem do dżungli, do małp wyjców i
nawołujących ptaków. Niereagująca na szczepionkę
złośliwa odmiana żółtej febry, straszne choroby skóry,
błyskawicznie rozwijający się trąd, który zabija w ciągu
kilku miesięcy, czas cofa się do budowy Kanału
Panamskiego, każdy odcinek autostrady wybrukowany
czaszkami. Odwrót. Wycofujemy się. Poza tym nie
mogą znaleźć rąk do pracy. Czający się w oddali
Indianie podobnie jak dżungla czekają na odzyskanie
zabranego im terytorium.
Joe daje na luz i zaczyna się zajmować
transplantologią. Po praktyce pod kierunkiem doktora
Steincrossa, największego specjalisty w branży
przeszczepów, wkrótce zostaje mistrzem w tej
dziedzinie. Joe potrafi ukrywać swoje możliwości i
zachowuje się jak pierwszy lepszy głupi chirurg,
uzależniony od przeprowadzanych operacji oraz
uwielbienia pacjentów, pielęgniarzy i kolegów.
- Doktor Tod... doktor Tod... - niesie się za nim po
szpitalnych korytarzach pełen szacunku szmer. Było o
nim w „Lifie".
- Jak Katon ustanawiaj prawa i siedź wsłuchany w
swoje własne brawa.
Joe stwierdza, że jest to jedna z najbardziej
niesmacznych ról, jakie przyszło mu odgrywać.
Jednocześnie jest to rola śmiertelnie łatwa. Co więcej,
chirurgia przeszczepów wiąże się z jego dążeniem do
tworzenia krzyżówek i mutacji.
Problemem jest syndrom odrzucenia. Gdyby udało
się usunąć tę przeszkodę, świat zalałby biologiczny
potop. Bariera ta jest jednak potwornie trudna do
pokonania. Skoro ciało odrzuca ratujący życie narząd
innego człowieka, o ileż większy ma sens odrzucanie
części innych gatunków albo mutacji w obrębie jednego
gatunku?
Mimo to widać światło na końcu cięcia
chirurgicznego: tkanka mózgowa nie odrzuca. Jest to
inna kategoria tkanek. Nie odczuwa bólu, a zraniona,
nie odradza się ani nie goi. Joe nie jest na tyle głupi, by
zacząć paplać o przeszczepach mózgu, ale wie, że taka
idea tkwi w umyśle i mózgu każdego transplantologa.
- Czemu by nie włożyć mózgu Einsteina w ciało
młodego rowerzysty, którego mózg uległ zniszczeniu w
wyniku wypadku?
Wiele osób wzdraga się przed takim pomysłem. Ależ
to mogłoby prowadzić do nieśmiertelności! Wystarczy
przenieść stary mózg z jednego ciała do drugiego.
Wcześniej czy później nie będą nawet czekać na ofiary
wypadków.
- Wzywam doktora Sibleya... - To najlepszy spec od
jajecznicy w całej branży. Potrafi wymienić mózg
gołymi rękami.
To wszystko nie interesuje Joego. Najwyraźniej jest
to możliwe, ale po co to robić? Znacznie ciekawsze
perspektywy otwierają się przed przeszczepami
międzygatunkowymi. Powiedzmy: mózg szympansa w
ludzkim ciele. Niehamowany przez liczne blokady
emocjonalne, ustawicznie wpajane ludziom przez
zainteresowane strony, taki szympans mógłby się
okazać supergeniuszem, inaczej mówiąc, mógłby
urzeczywistnić sporą część ludzkiego potencjału.
Dlaczego na tym poprzestawać? Dlaczego
poprzestawać na czymkolwiek?
Joe nie może się zatrzymać. Nie ma gdzie się
zatrzymać. Nie może kochać drugiego człowieka,
ponieważ nie ma ludzkiego miejsca, skąd mógłby
kochać. Może jednak kochać zwierzęta, dysponuje
bowiem miejscami zwierzęcymi.
Uczucie żalu sprawia mu wielki ból - „żelazne łzy na
policzku Plutona". Odczuwa żal w płytkach czaszki,
protezach, sztucznym oku, we wszystkich przewodach i
obwodach mikroskopijnych chipów, aż po atomy i
fotony.
Organizując projekt badawczy w dziedzinie
odrzucania przeszczepów i reakcji immunologicznych u
zwierząt, zamiast skrzyknąć ekipę immunologów i
chirurgów, Joe dobra! Personel bez przeszkolenia
chirurgicznego i bez doświadczenia naukowego. Młody
człowiek kończący studia medyczne ma głowę tak
napchaną nieprzetrawionymi, często mylnymi
informacjami, że brakuje miejsca na myślenie. W
dodatku student nasiąka całą masą światłoćmiących
przesądów.
Jako powszechnie szanowany chirurg specjalizujący
się w przeszczepach, uhonorowany imponującą kolekcją
tytułów i stopni naukowych, bez trudu uzyskuje
fundusze na swój projekt. Wystarczy, że zwróci uwagę
na korzyści finansowe: wybrany przez niego personel
będzie pracować za jedną czwartą przyjętych stawek. Po
co więc przekupywać jakiegoś immunologa
primadonnę? Najdoskonalszych chirurgów nie
skusiłyby żadne pieniądze. „Nie jesteśmy
weterynarzami!".
W zasadzie każdy chirurg, który zgodziłby się
pracować w Zoo, jak nazwano projekt, jest
przypuszczalnie niekompetentny albo i gorzej. Jedynym
zatrudnionym przy projekcie lekarzem jest doktor
Benway, a jego uprawnienia są nieważne.
Joe kładzie nacisk na biegłość mechaniczną, ze
szczególnym uwzględnieniem wiedzy z zakresu
elektryki i elektroniki. Chłopcy, którzy od najmłodszych
lat rozkładali rzeczy na kawałki, a następnie je składali
(jak umieli). Chirurdzy są przecież niczym więcej jak
mechanikami, ale wielu z nich to beznadziejni
mechanicy.
Oto wybrane osoby zatrudnione przez Joego:
1. Elektryk, wynalazca
2. Programista komputerowy, jego hobby to
zakładanie przynęty na pstrągi
3. Matematyk, chemik organiczny
4. Rzeźbiarz w drewnie i kości słoniowej
5. Rusznikarz, zegarmistrz
6. Weterynarz, utracił prawo do wykonywania
zawodu, ponieważ leczył udomowione skunksy
7. Rusznikarz, wynalazca
8. Prestidigitator, hipnotyzer
9. Kreślarz, buduje modele statków w butelkach
- Jajecznica!
Ekipa Zoo rzuca się w wir fantastycznych operacji na
zwierzętach... w salach operacyjnych zamieniane są
serca, nerki, płuca, wątroby, wyrostki robaczkowe;
często przeprowadza się sześć operacji jednocześnie,
chirurdzy podają sobie narządy i narzędzia, ślizgając się
na zakrwawionej podłodze. Mózgi przelewane są z
kuwety do kuwety jak rozbełtane jajka.
- Przesuń się! Mam tu guźca w ciąży.
Dzień w dzień całe sterty pozszywanych zwierzęcych
ciał odsyła się na noszach na sekcję lub na salę, gdzie
pacjenci wracają do zdrowia. Zadziwiające, że po takich
zabiegach chirurgicznych zwierzęta nadawały się do
badań nad zachowaniem, ale niektóre mogły nawet
chodzić, szczekać, wyć i warczeć.
Nie słychać miauczenia, ponieważ Joe nie toleruje w
Zoo kotów, szopów, skunksów, norek, lisów, lemurów
ani żadnych innych przewdzięcznych stworzeń. Nie
chciał nawet myśleć ani opisywać podejrzanych
operacji chirurgicznych na nich - niemych dowodach na
to, że swego czasu Stwórca o zręcznych, delikatnych,
kochających palcach oddychał na Ziemi, zanim złe
zwierzę, człowiek, położyło kres dziełu stworzenia i
zatrzymało proces ewolucji.
Człowiek jest bowiem rzeczywiście produktem
końcowym. Nie dlatego, że homo sapiens stanowi
szczyt doskonałości, na którego widok sam Bóg
wyznaje bojaźliwe: „Nic lepszego nie potrafię
stworzyć!", ale dlatego, że człowiek jest nieudanym
eksperymentem, który ugrzązł w biologicznym ślepym
zaułku i w nieunikniony sposób dąży do zagłady.
- Dobra, chłopaki, przebijamy się na wolność.
*
Pojęcie krzyżówki charakteryzuje wszystkie relacje
między człowiekiem a zwierzętami, ponieważ jedynie
istota będąca zarazem człowiekiem i zwierzęciem może
stanowić pomost między oboma gatunkami. Mówimy tu
o wzorach krzyżówek, raczej potencjałach niż
rzeczywistych odrębnych istotach, zdolnych do
rozmnażania.
Zadaniem stróża jest opiekować się tymi na wpół
ukształtowanymi stworzeniami i urzeczywistniać ich
potencjał. Niektóre istoty okupują to straszliwym
cierpieniem, inne oznaczają całkowitą klęskę.
Wszystkie dotychczasowe wskazówki, zalecenia,
wszystkie zdobyte doświadczenia na nic się tu nie
przydadzą...
Krzyżując dłonie, delikatnie tuli zwierzęcego ducha
do piersi. Duch, pierwszy i jedyny w swoim rodzaju,
zwraca się ku niemu z pełną ufnością. Nikogo innego
nie ma. Czego potrzebuje to stworzenie? Musi się tego
dowiedzieć i za wszelką cenę zaspokoić ową potrzebę.
Terminujący stróż, którego terminowanie dobiegło
końca.
Kiedy jesteś w terenie, możesz liczyć tylko na siebie.
Sam musisz wezwać niezbędną pomoc, niejako ją
przywołać intensywnością swoich potrzeb. Na tej
planecie wiele mówiło się o miłości, a kiedy wszystko
zostanie powiedziane i zrobione - przy czym znacznie
więcej się mówi, niż robi - niewiele osób zrozumie, że
istnieje miłość silniejsza niż miłość mężczyzny do
kobiety czy mężczyzny do mężczyzny - miłość ani
seksualna, ani religijna. Miłość do stworzenia, które
stworzyłeś z siebie całego, przekracza wszelkie inne
rodzaje miłości.
Z takiej miłości się umiera. Dla tego jednego aktu
stwórczego stracić jedyną rzecz, jaka ma w twoim życiu
sens, stracić każdy oddech, każdy gest, całe znużenie i
ból - taki żal może zabić. Stopniowo zaczyna
pojmować, dlaczego ludzie uczynią wszystko, byle
tylko uniknąć podobnego żalu. On jednak nie może go
uniknąć. Przyjął rolę Strażnika.
Przed bungalowem w Palm Beach czekam na
taksówkę mającą mnie zawieźć na lotnisko. Dobra,
nieszczęśliwa twarz mojej matki - wtedy widziałem ją
ostatni raz. Tak naprawdę to błogosławieństwo. Długo
chorowała. Martwa twarz ojca w krematorium.
- Za późno. Odbiór z Cobblestone Gardens.
3
Neferti je śniadanie przy długim drewnianym stole
razem z pięcioma uczestnikami wyprawy: Anglikiem,
Francuzem, Rosjaninem, Austriakiem i Szwedem.
Mieszkają w dużym hangarze, wyposażonym w szafki
na akta, prycze, wojskowe skrzynie, półki z narzędziami
i stojaki na broń.
- Spójrz na siebie - zwraca się do Nefertiego Anglik. -
Wypalony kosmonauta. Przecież ty masz wprowadzić
radykalne zmiany... nawoływać!
- Trudno to robić, kiedy moje nawoływania są
kontrowane przez wrogich krytyków, wspieranych
przez skomputeryzowaną policję myśli.
- Krytycy? Wstań! Masz nawoływać!
Neferti doznaje nagłego przypływu energii. Szybuje
pod sufit. Pozostali nie przerywają jedzenia. Między
kęsami Rosjanin studiuje wykresy na stole. W górę i
przez sufit. Napotyka warstwę zbitego śniegu.
Przedostaje się przez śnieg w krystalicznie kobaltowe
niebo nad ruinami Samarkandy.
W dole, na wzniesieniu nad głębokim błękitnym
jeziorem, widzi turecką zagrodę. Ląduje, idzie po palach
wystających na blisko metr nad wodą, dociera do
spiralnych schodów o szerokich stopniach,
wykładanych niebiesko-czerwoną terakotą. Jest gotów
tu pozostać i stawić czoło wszelkim nowym
zagrożeniom. Wszystko jest lepsze niż bezruch.
Wbiegając po schodach, które prowadzą łukiem na
piętro położone około siedmiu metrów nad jeziorem,
gotów jest opuścić stare ciało.
U szczytu schodów staje przed drzwiami z gładkiego
srebrzystego metalu, w których widzi swoją twarz i
ubranie. Ma na sobie strój tatarski... złoty sznur, ubranie
z czerwonego i niebieskiego jedwabiu, twarde
poduszeczki na ramionach i filcowe buty. Za pasem
tkwi zakrzywiony miecz. Twarz ma znacznie młodszą,
podobnie jak szczupłe, krzepkie ciało. Zęby ma żółte i
twarde jak stara kość słoniowa, usta wykrzywione w
desperackim uśmieszku. Najwyraźniej pojawiło się
bezpośrednie niebezpieczeństwo, trzeba podjąć
drastyczne kroki.
Drzwi są wyposażone w wystającą, okrągłą gałkę.
Przekręca ją i drzwi się otwierają. Naprzeciw wychodzi
mały szary pies. Zna tego psa i każe mu się zamknąć. W
głębi widać jeszcze dwa psy: czarnego i brunatnego.
Usiłuje zamknąć za sobą drzwi, ale nie jest pewien, jak
działa mechanizm.
Znajduje się w małym pomieszczeniu z niskimi
kanapami pod ścianami i kołkami na ubrania. Obok
holu wejściowego, za ścianą działową, jest drugie
pomieszczenie tej samej wielkości, otwarte w głębi. W
tym drugim pomieszczeniu spotyka dwóch mężczyzn.
Stary człowiek w szarej dżelabie przedstawia Nefertiego
grubemu, odzianemu w brązową szatę eunuchowi w
średnim wieku, o bezzębnych ustach i emanującego
władczą jedwabistą przebiegłością. Stary eunuch jest
panem psów pod drzwiami.
- Jestem zaszczycony - mówi Neferti, kłaniając się.
Eunuch się odkłania. Najwyraźniej mają ważną i
pilną sprawę.
Służący wnosi zaparzoną miętę i szklanki. Trzej
mężczyźni się naradzają. Psy siedzą nieruchomo,
wodząc wzrokiem po twarzach ludzi.
Stary eunuch wyjmuje ze skórzanej torby zniszczony
numer pisma „Officers and Gentleman". Szary pies
węszy i szczerzy żółte kły.
Następnie eunuch wydobywa widelec z zaschniętymi
resztkami jajka. Brunatny pies węszy, rozbłyskują mu
oczy.
Na koniec eunuch bierze kawałek gazety, sweter z
numerem 23 i nóż z pustą rączką. Czarny pies węszy...
Ścianka się przesuwa. Psy wychodzą.
Kiedy Neferti kazał psu się zamknąć, żartował,
ponieważ psy pod drzwiami nigdy nie wydają żadnego
odgłosu. Ciche, zdecydowane, trzymają się kilka
centymetrów za obiektem. Bez względu na to, jak
szybko się odwraca, pies zawsze jest za jego plecami.
Psy są małe, nie ważą więcej niż dziewięć kilo; mają
długie spiczaste pyski, są podobne do rasy schipperke.
Psy pod drzwiami nie są strażnikami, ale przekraczają
próg, wprowadzając śmierć.
Posłużmy się przykładem z historii literatury i
sięgnijmy do książki The Unbearable Bassington
autorstwa Saki (H. H. Munro):
Comus Bassington, straciwszy szansę wżenienia się
w majątek, ponieważ poprosił dziedziczkę o pożyczenie
pięciu funtów - nic nie irytuje zamożnych bardziej niż
prośba o małą pożyczkę - musi przyjąć pracę w Afryce
Zachodniej.
Pożegnalnej kolacji towarzyszą złowróżbne znaki.
- Nie wiedziałam, że trzymacie psa - powiedziała lady
Veula.
- Nie trzymamy - odparł Comus. - W domu nie ma
żadnego psa.
- Mogłabym przysiąc, że tego wieczoru widziałam
psa, który szedł za tobą przez hol.
- Małego czarnego psa rasy schipperke? - spytał cicho
Comus.
- Tak, tak właśnie wyglądał.
- Też go dziś widziałem. Wybiegł zza mojego
krzesła, kiedy siadałem do stołu.
- Czy kiedyś już go widziałeś? - spytała szybko lady
Veula.
- Raz, kiedy miałem sześć lat. Zszedł za moim ojcem
po schodach.
Lady Veula umilkła. Wiedziała, że Comus stracił ojca
w wieku sześciu lat.
Proszę zwrócić uwagę, że czarny pies wszedł za
Comusem do jadalni. W tym kontekście pies jest raczej
zwiastunem niż nosicielem śmierci. Kto miałby
napuścić psa na Comusa? On już i tak jest skazany na
zagładę, jako ucieleśnienie nieczystej, nieznośnej
chłopięcości. Miedzy zwiastunem a nosicielem nie ma
wyraźnej granicy; pierwszy łagodnie przechodzi w
drugiego.
Średniowieczny kronikarz Gunther Brandenburski
pisał: „Zawsze przed zarazą widziano cuchnącego
chłopca w łachmanach, który pił jak pies z wiejskiej
studni, a potem odchodził". Zaraza, o której mowa, to
Czarna Śmierć.
Zwiastuna można bez trudu przemienić w nosiciela.
Pies pod drzwiami ma w sobie głębokie przeznaczenie i
zapowiedź nieszczęścia, tak jak wąż na wiosnę jest
nabrzmiały od jadu. Pies jest skierowany na konkretny
cel. Mówi się, że człowiek stwarza psy na swoje własne,
najgorsze podobieństwo. Z całą pewnością twój pies
został ukształtowany tak, by zawarł najgorszy obraz
celu. Pies pasuje do celu jak klucz do zamka.
Czarna magia jest najskuteczniejsza na obszarach
podprogowych i peryferyjnych. Najskuteczniejsze są
klątwy rzucane mimochodem. Jeżeli człowiek
spodziewa się ataku parapsychicznego, doskonałą
metodą jest stać się jak najbardziej widocznym dla
osoby lub osób, z których strony spodziewany jest atak,
ponieważ świadome ataki na cel, angażujące pełną
uwagę, rzadko przynoszą skutek i często odbijają się
rykoszetem.
Powyższa strategia ma szczególne zastosowanie w
wypadku krytyków. Umieść swoje nazwisko w książce
telefonicznej, napadaj na pisarzy w audycjach
radiowych, rób wszystko, żeby twój wizerunek
utrzymywał się w centrum uwagi przeciwnika. Najlepiej
jest sprowokować pisarza do publicznej polemiki za
pomocą skandalicznego przeinaczania i fałszowania
jego słów. Oto, na przykład, opinia krytyka o pisarzu,
który sześć lat pracował nad książką: „Ten niechlujny
miszmasz, najwyraźniej wystukany w kilka tygodni".
Zasada, która niemal zawsze się sprawdza: nigdy nie
odpieraj ataku krytyka ani w ogóle mu nie odpowiadaj,
bez względu na to, jak niedorzeczne są zarzuty. Nie
pozwól krytykowi uczyć cię mulety, jak mawiają
toreadorzy. Nigdy nie szarżuj na muletę, nawet jeśli
krytyk pozwala sobie na błędne cytowanie.
Pisanie pełnych uprzedzeń, negatywnych recenzji to
praktyczne zastosowanie czarnej magii. Recenzent
może wywołać mgliste, niekorzystne skojarzenia z daną
książką, dając do zrozumienia, że jest to książka
zupełnie nieważna, nie wyjaśniając jednak dlaczego i
starannie unikając wszelkich konkretów, które mogłyby
przykuć uwagę czytelnika.
Powyższa strategia opiera się na dowodach
naukowych: zgodnie z prawem Poetzela marzenia senne
odrzucają świadomą percepcję na rzecz percepcji
podprogowej. Mamy też hipotezę Freuda, mówiącą o
tym, że percepcja podprogowa, dzięki swemu
neutralnemu charakterowi, może odgrywać rolę
przykrywki dla materiału, który w przeciwnym razie nie
umknąłby cenzorowi marzeń sennych. Dzięki temu
nieprzyjemne odczucia są przyciągane przez percepcję
podprogową. Zachodzi
pięćdziesięciosiedmioprocentowa korelacja między
pamięcią podprogową a maksymalnym uczuciem
nieprzyjemności. Charles Fischer pisze, że marzenia
senne zawierają zazwyczaj nieistotne szczegóły z życia
na jawie.
Istnieją też inne sztuczki: posługiwanie się
uogólnieniami, takimi jak „przeciętny człowiek" czy
urzędowe „my", w celu wywołania w czytelniku
dezaprobaty, a zarazem stworzenia myślowego
rozziewu pod osłoną niekonkretnego i nieokreślonego
„my". Mamy też technikę niezrozumiałego słowa:
wypchaj recenzję rzadkimi słowami, które każą
czytelnikowi sięgnąć po słownik. Wkrótce przedmiot
dyskusji zacznie wzbudzać w czytelniku niejasne
uczucie obrzydzenia.
Julian Chandler, recenzent książek dla prestiżowego
nowojorskiego dziennika, ma te wszystkie sztuczki w
małym palcu. Na cel wziął tak zwany ruch Beat i
doprowadził sztukę antypisania do perfekcji. Pisarze
używają słów, by przywoływać obrazy. On używa słów,
by zaciemniać i niszczyć obrazy.
Dziś po południu złożył swoją najnowszą recenzję i
umówił się z redaktorem na piętnastą. Czytając kopię
recenzji, czuje miłe, błękitne ciepło. Idealne dzieło
zniszczenia, i on dobrze o tym wie. Redaktor także to
zrozumie. Dwie szpalty i ani jednego obrazu... słowa,
czyste słowa. Przygnębiający i niepokojący rezultat
wzbudza pomruk negacji i sprzeciwu.
„Akcja zaczyna się na płaskowzgórzu, potem
przeskok do pościgu, po chwili znajdujemy się sto lat
później na wyżynach Jemenu, w pościgu za Yackami,
tajemniczymi małpami, które odbywają stosunek,
pocierając się krtaniami, co w konsekwencji prowadzi
do straszliwej (uwaga) zarazy. Kiedy zaraza się kończy,
wracamy na stary Zachód, zatraciwszy poczucie czasu
w plątaninie nieistotnych zdarzeń... jak Tezeusz
rozwijający nitkę na wypadek, gdyby straszliwy
Minotaur zanudził go na śmierć, dzięki czemu
odnajduje drogę powrotną ku wątłemu i
bezsensownemu zakończeniu... «Niebo pociemniało i
zgasło». Piszący te słowa recenzent myślał tylko: o
wiele za późno. Przebijające gdzieniegdzie przebłyski
człowieka, który przed laty napisał Nagi lunch,
świadczą o tym, że autor nie umarł, ale po prostu śpi i
usypia czytelników".
Nagła cisza, jaka zdarza się w dużych miastach...
odgłosy ulicy cichną, przerwa, pauza, a jednocześnie
poczucie, że ktoś stoi za drzwiami. To nie powinno się
zdarzać bez zapowiedzi, za to płaci trzy i pół tysiąca
dolarów miesięcznie.
Podchodzi do wizjera. Korytarz jest pusty aż do
windy. Odciąga zasuwę i otwiera drzwi. Do mieszkania
wślizguje się mały czarny pies, ocierając się o jego nogę
lekko jak wiatr. Krytyk chwyta ciężką laskę, którą
trzyma przy drzwiach.
- Wynoś się stąd!
Ale nigdzie nie widać ani śladu psa.
- Schował się pod jakiś mebel - stwierdza krytyk.
Jednak przesuwanie sprzętów i świecenie latarką
niczego nie daje.
- Cóż, wymknął się.
Nazajutrz skarży się odźwiernemu.
- Pies, proszę pana?
Irlandzki odźwierny nie dopuszcza ewentualności, że
pozwoliłby bezpańskiemu psu wślizgnąć się do
budynku. Ostatecznie przecież jest odźwiernym.
- Tak, mały czarny pies.
- Mały czarny pies, proszę pana? (Z minimalnym
akcentem na „mały" i „czarny").
Jack Chandler był niski i szczupły. Jego rodzina
pochodziła z Trynidadu, a on lubił szczycić się swoją
czarną krwią. Ma teraz do czynienia ze skandaliczną
impertynencją, ale twarz odźwiernego jest całkowicie
bez wyrazu, kiedy ten odwraca się, by uśmiechem
powitać innego lokatora.
- Dobry wieczór, doktorze Greenfield.
- Dobry wieczór, Grady.
Doktor Greenfield, w typie białego anglosaskiego
protestanta, mimo sześćdziesiątki zachował zgrabną
sylwetkę, ma rumianą cerę i siwe wąsy.
Krytyk czuje nagle, jak jego starannie pielęgnowane
koneksje wśród białych osypują się u jego stóp niczym
papier toaletowy. Zastanawia się, czy wystosować do
administracji skargę na nieuprzejme zachowanie
odźwiernego, ale rezygnuje. W końcu obcy pies, który
wślizguje się do mieszkania, a potem znika...
- Zniknął, tak? Prędzej ten gość wciągnął go nosem.
Wchodząc do swojej stałej restauracji, Chandler
widzi kierownika sali, który sadza przy stole grupę
gości. Chandler rusza wolnym krokiem do swojego
stolika. Kierownik sali odwraca się i rusza ku niemu z
wyszkolonym uśmiechem, który nagle znika.
- Przykro mi, panie Chandler, ale nie zezwalamy na
wprowadzanie zwierząt.
- Zwierząt? O co chodzi?
- O psa, który z panem wszedł.
- Ależ ja nie mam żadnego psa.
- Widziałem wyraźnie, proszę pana. Mały biały pies.
- Pewnie wszedł z ulicy. Z pewnością nie należy do
mnie.
Kierownik sali nie wygląda na przekonanego...
- Hm, musiał się gdzieś schować.
Kierownik wzywa kelnera, który niechętnie zagląda
pod stół.
- Nic tu nie ma...
Sola nie jest tak wyborna jak zazwyczaj i krytyk ma
zepsuty lunch.
Chandler przychodzi do biura kilka minut po
piętnastej.
- Proszę wejść. Pan Allerton czeka na pana.
Nowa dziewczyna nie potrafi nawet zapamiętać
nazwiska redaktora. Chandler puka lekko i wchodzi.
Zdezorientowany patrzy, jak od biurka wstaje
nieznajomy młody człowiek o jasnych włosach i
brązowych oczach. Sprawia wrażenie, jakby płynął
kilka centymetrów nad podłogą, ściska dłoń Chandlera,
po czym sunie z powrotem na krzesło.
- To straszne, co się przytrafiło Karlowi, prawda?
- Co takiego? O niczym nie wiem.
- Całkowite załamanie nerwowe.
- Kiedy to się stało?
- Wczoraj po południu... Rozumiem, że zaczął być
agresywny... Uważał, że śledzi go czarny pies.
Chandler jest wstrząśnięty. Karl zawsze słynął z
opanowania.
- Gdzie on jest? Byliśmy bliskimi przyjaciółmi.
Nowy redaktor wzrusza ramionami.
- Słyszałem, że gdzieś na północy stanu. - Wertuje
szczotki na biurku. - Panie Chandler... W tej recenzji z
najnowszej książki W.S. Halla... Twierdzi pan
kategorycznie, że to słaba powieść, ale nie wyjaśnia pan
dlaczego.
- Ale... - Mój Boże, czy ten śmieć nie ma o niczym
pojęcia?
- Ale? - Młody człowiek unosi pytająco brew, cienką
jak pociągnięcie ołówkiem.
- Cóż... Rozumiałem... - Przecież dostał jasne
polecenie: nie zostawić na powieści suchej nitki.
- Rozumiał pan?
- Rozumiałem, że zalecana jest nieprzychylna
recenzja.
- Zalecana? Próbujemy utrzymywać standardy
bezstronnej oceny. Ostatecznie na tym właśnie polega
krytyka. Radzę, żeby przedstawił pan poprawioną
wersję.
Krótkowidz, znany jako Widzący, oraz Domowy
Rysio, znany jako Fiut, są nieoficjalnie agentami do
zadań specjalnych. Fiut jest zwalistym byłym
policjantem o nabiegłej krwią twarzy gliniarza i
wrednych, złych oczach gliniarza. Widzący i Fiut
rzadko walczą z wrogimi agentami; rozpracowują raczej
cele cywilne: pisarzy, artystów, filmowców,
intelektualistów, wynalazców i naukowców, których
uważa się za zagrożenie dla Szerokiego Obrazu.
Szeroki Obraz to plan ucieczki grupy wybrańców z
planety. Miejscem startu jest Wellington w Nowej
Zelandii. Następnie zostanie uruchomiony program
eksterminacji. Nic dziwnego, że projekt Szeroki Obraz
jest ściśle tajny. Niezdrowo jest nawet podejrzewać
istnienie Szerokiego Obrazu. Jak mówi poeta: „Po takiej
wiedzy, jakie przebaczenie?"2.
Obydwaj agenci są wyszkoleni w walce wręcz, by
ustrzec się przed - raczej mało prawdopodobnym -
kontratakiem. Cel jest zazwyczaj zbyt oszołomiony, by
podejmować natychmiastową akcję, a w dodatku atak
następuje wtedy, gdy cel jest najbardziej bezbronny.
Instynkt agentów pozwala im bezbłędnie wybrać
właściwy moment.
Widzący, będący bardziej złożonym produktem niż
Fiut, stanowi eksperyment w dziedzinie sztucznych
charakterów, komputerowo dopasowanych do celu. Pod
każdym względem stanowi on dokładne przeciwieństwo
celu. Jeśli idzie o wygląd, absolutnie niczym się nie
wyróżnia: ani przystojny, ani szpetny, ani wysoki, ani
niski, ma ciemne włosy, szare oczy, grube kostki stóp, a
ponadto wyposażony jest w grubą, głupią żonę.
Cel wziął udział w konferencji literackiej w
2 T.S. Eliot, Gerontion, tłum. Czesław Miłosz.
Harrowgate, która okazała się katastrofą. Zdawało się,
że lęk okrywa płachtą hotel, ogród na tyłach hotelu i
salę konferencyjną. Trzymając mikrofon, stwierdził, że
drży mu dłoń.
Pierwszy pociąg powrotny do Londynu jest
zatłoczony, pisarz znajduje miejsce w pierwszej klasie.
Wszystkie miejsca w przedziale są zajęte. Naprzeciwko
niego siedzi młody człowiek, który czyta pismo
„Officers and Gentleman". Kiedy pociąg wjeżdża na
Victoria Station, młody człowiek kieruje na pisarza
spojrzenie nienawistnych oczu, jak u jadowitej ropuchy.
Pisarz upuszcza pudełko zapałek. Później dostrzega
tego samego człowieka na początku długiej kolejki do
taksówek. Nienawiść i pogarda w oczach Widzącego
mają rejestrować wszystkie najgorsze chwile
przeżywane przez cel.
Fiut ostro pije i tyje. Szeroki Obraz wchodzi w
ostatnią fazę; rekrutuje się prezydentów, premierów,
ministrów i agencje wywiadowcze. Nieliczne głosy
sprzeciwu przestają się liczyć. Fiut stwierdza, że
zapotrzebowanie na jego usługi stale spada. W istocie
stał się dla wydziału źródłem potencjalnego niepokoju.
Dwukrotnie wykupili go z więzienia, gdzie trafił pod
zarzutem napaści i niestosownego zachowania.
„Następnym razem radzisz sobie sam".
Gnany potrzebą szybkiego drinka, wstępuje do pubu
na World's End. Przy barze siedzi dwóch mężczyzn, a
na podłodze za nimi leży zwinięty miejscowy buldog.
Barman wyciera bar. Fiut właśnie ma zawołać do
barmana i złożyć zamówienie, kiedy pies spogląda na
niego i warczy. Wargi odsłaniają żółte kły, sierść jeży
mu się na grzbiecie.
- Co jest twojemu psu?
- Nic. - Barman nadal wyciera bar. - Po prostu nie
lubi takich odgłosów.
- Jakich odgłosów?
- Takich, jakie wydawałeś.
- Ale... - Dwaj mężczyźni odwracają się i wpatrują w
Fiuta z wyrazem ponurej dezaprobaty. To najwyraźniej
twardziele. - Jasna cholera... jesteś świrem! - mówi Fiut
i szybko wychodzi.
Wtedy zauważa, że idzie za nim niewielki szary pies.
Fiut okręca się i kopie. Pies chowa się za niego. Fiut
kilkakrotnie podejmuje próby, ale pies zawsze jest za
jego plecami, niezależnie od tego, jak szybko się
odwraca.
Wkrótce pies staje się jego obsesją. Towarzyszy mu
przez kilka przecznic, po czym znika. W końcu Fiut
kupuje ciężką tarninową laskę. Przez kilka dni psa nie
widać. Potem, kiedy Fiut idzie Old Brompton, gdzie
dawniej stal hotel Empress, u jego stóp ponownie
pojawia się mały, szary pies o dziwnym rybim zapachu.
Na rogu Old Brompton i North End Road Fiut odwraca
się i zadaje cios laską. Laska przecina powietrze. Fiut
potyka się i wpada pod nadjeżdżającą furgonetkę z
pralni.
*
Na ostatniej stronie gazety pojawia się krótka notatka
o śmierci Fiuta. Widzący czyta i wcale mu się ona nie
podoba. Jest człowiekiem metodycznym, obdarzonym
fotograficzną pamięcią. Pożycza maszynę do pisania i
spisuje szczegółową kronikę zleceń, jakie wykonywał
dla brytyjskiego wywiadu wojskowego. „Byłem specem
od rzucania uroków w MI-5". Swoją relację chowa do
koperty i zostawia u adwokata z poleceniem, by w razie
jego śmierci, w wyniku wypadku lub w innych
okolicznościach, wysłano ją do „News of the Word",
„People" oraz konserwatywnych mediów, takich jak
londyński „Times".
Ludzie w MI-5 unoszą brwi.
- Fiut chyba się upił i wpadł pod samochód, koniec,
kropka. Krzyż na drogę.
- Jasne, krzyż na drogę, ale...
Ten sam gabinet, pięć dni później.
- Widzący poczuł pismo nosem, grozi, że pójdzie do
mediów. Chce forsy i nowej tożsamości w Ameryce.
- Oby dożył.
Agent rzuca na stół kopertę.
- To jest oryginał z kancelarii adwokackiej. Na jej
miejsce podłożyliśmy paranoiczne wynurzenia szaleńca.
- Doskonale. Henry chyba sobie z tym poradzi.
Widzący pije piwo przy narożnym stoliku w pubie
przy North End Road.
- Na co się, kurwa, gapisz? - Wzdłuż baru podeszło
czterech skinheadów w glanach.
- Słuchajcie, ja się nie gapiłem.
Chłopak z nienawiścią mruży oczy.
- Nie gapiłeś się? - Skinheadzi rozciągają się w
tyralierę i podchodzą.
Widzący odzyskał przytomność na ostrym dyżurze.
- Dostałeś porządne lanie. Na szczęście nic ci nie
złamali, ale może nastąpić opóźniony wstrząs mózgu.
Radzimy zostać w szpitalu przynajmniej przez
czterdzieści osiem godzin.
- Nie, nic mi nie jest.
Lekarz wzrusza ramionami.
W ślad za Widzącym wyszedł ze szpitala brązowy
pies. Widzący nie mógł go zgubić. Uznał, że jest to
urządzenie tropiące. Próbują się dowiedzieć, gdzie jest
koperta. Nie jest taki głupi, żeby iść do adwokata.
Dotarłszy do mieszkania, otworzył drzwi wejściowe i
szybko zamknął za sobą. Kiedy jednak otworzył drzwi
do pokoju, tuż przed nim wślizgnął się pies. Widzący
spróbował go złapać, a wtedy ostre jak szpilki zęby
zatopiły się w jego dłoni.
- Jasna cholera. - Zamknął drzwi na zasuwę. - Teraz
mam sukinsyna.
Podszedł do biurka i wyjął ze skrytki
półautomatyczny pistolet kaliber 22 z tłumikiem. Zaczął
zaglądać pod krzesła, macać w szafach, dłoń broczyła
krwią.
- Musi być w łazience. - Zajrzał za drzwi łazienki,
spojrzał w lustro. W kilka sekund było po wszystkim.
Agent do zadań specjalnych rozmawia z lekarzem.
- Czy w tym zgonie jest coś niezwykłego?
- Hm, owszem, kilka rzeczy. Po pierwsze, lokalizacja
rany na środku czoła... dziwny kąt. Najwyraźniej stal
przed lustrem w łazience. Tradycyjnym miejscem jest
skroń albo dla wtajemniczonych górne podniebienie.
Policjanci nazywają to „zjedzeniem" albo „zapaleniem"
spluwy. Poza tym rany na dłoni, podobne do ugryzienia
barakudy.
- Nie pochodzą od potłuczonego szkła? Mógł
trzasnąć pięścią w okno. Mamy powody uważać, że
zachowywał się irracjonalnie.
- Nie sądzę. Nie znaleziono odłamków szkła, a
wszystkie zadrapania są pochylone w jedną stronę.
- Może kot?
- Pokój był zamknięty od wewnątrz. Wasz człowiek,
Henry, który śledził cel, wezwał policję.
Funkcjonariusz, który wszedł razem z waszym agentem,
jest pewien, że nie dostało się tam żadne zwierzę.
Agentom do zadań specjalnych cała ta sprawa się nie
podoba: nieznany sprawca, nieznany motyw, nieznany
modus operandi. Jeśli motywem był odwet, inspirowany
lub przeprowadzony przez kogoś, przeciwko komu
wystąpili Fiut i Widzący, to sprawca musi wiedzieć, że
ci agenci byli jedynie płatnymi sługami. W następnej
kolejności zwróci się przeciwko ich mocodawcom, ale
jak mają się chronić przed Nieznanym?
Szef służb specjalnych, Bradbury, słyszał pogłoski o
Margaras, międzynarodowej organizacji wywiadowczej,
niepodlegającej żadnemu krajowi ani żadnej znanej sile.
Dotychczas traktował te pogłoski jako absurdalne - skąd
mieliby pieniądze? Teraz jednak zaczyna się wahać, a
nie jest człowiekiem, który lubi się wahać.
Dlaczego więc ostrzegli panów, dobierając się do
służących? Bradbury niechętnie rozpoznaje procedurę
często stosowaną w jego wydziale, znaną jako
„potrząsanie drzewem". Chcieli ostrzec panów, w
nadziei, że ze strachu podejmą jakieś pochopne,
nierozważne kroki.
- Dajcie mi akta całej służby Fiuta i Widzącego.
Akta obejmują okres dwudziestu pięciu lat,
począwszy od 1959 roku. Sporo celów obecnie już nie
żyje. Bradbury szybko znajduje człowieka, którego
szuka: William Steward Hall, oczywiście pisarz. Hall
sprzeciwiał się wykorzystaniu Fiuta i Widzącego i
protestując przeciwko projektowi zadań specjalnych,
złożył rezygnację.
- Nie znacie tego Halla. On nie ustąpi, tylko uderzy
ponownie, ze zdwojoną siłą. Moim zdaniem:
zlikwidować.
- Myślę, że Fiut i Widzący nauczą go moresu, dając
mu odpowiednią nauczkę.
Ładnie go nauczyli, myśli Bradbury: zapiekła
nienawiść i zabójcza konsekwencja. Kiedy masz takiego
wroga, to go likwidujesz. Nie przerywasz roboty w
połowie.
Pies drzwiowy jest ograniczonym tworem. Naszym
najbardziej wszechstronnym agentem jest Margaras,
budzący trwogę Biały Kot, Tropiciel, Myśliwy,
Zabójca, zwany też Kamienną Łasicą. Jest całkowitym
albinosem. Wszystkie włosy na jego ciele są
śnieżnobiałe, a oczy to perłowobiałe kręgi, które mogą
lśnić rozproszonym srebrzystym światłem bądź skupiać
je w wiązkę laserową. Nie posiadając barwy, pies może
przybierać wszystkie barwy. Posiada tysiąc imion i
tysiąc twarzy. Skórę ma białą i gładką jak alabaster.
Śmiertelnie białe włosy może zwijać wokół głowy jak
szyszak, może je też stroszyć lub stawiać w grzebień; w
pełni panuje też nad wszystkimi włosami na swoim
ciele. Węsząc trop, stroszy brwi i rzęsy. Podłączone do
prądu włosy wokół odbytu i na genitaliach mogą
wywołać paraliżujący wstrząs albo wpuścić jad równie
zabójczy jak parzydełka osy morskiej.
Niektórzy są zdania, że powołując do życia
Margarasa, złamaliśmy status organizacji. Jest zbyt
niebezpieczny. Kiedy chwyci trop, nic go już nie
powstrzyma. Nie pojawia się tylko po to, żeby cię
obwąchać.
Kiedy Margaras się podkrada, światło nasila się,
piżmowy zapach przechodzi w woń ozonu, światło
przybiera barwę ropiejącego, jaskrawego fioletu.
Niewielu jest w stanie oddychać cuchnącym,
„tropiącym" światłem Margarasa. Nic nie istnieje,
dopóki nie zostanie zaobserwowane, a Margaras jest
najlepszym obserwatorem w branży.
- Otwieraj, Fiucie. Masz tam Wenusjanina.
- Zabiję cię, brudny draniu!
ŚWIATŁA-AKCJA-KAMERA.
Pościg osiąga punkt kulminacyjny. Wszędzie wokół
niego wyją, skomlą, ujadają i piszczą psy, podczas gdy
Margaras się zbliża.
- Czego chcesz ode mnie?
- O co mnie prosisz?
Skierujcie teraz światło prosto na jego twarz, tak by
zobaczyć wytarte czerwone obicie fotela z mosiężnym
numerem w pierwszej klasie przez jego przezroczystą
skorupę, zanikającą w smrodzie zmiażdżonej
śmiertelności, ostatnim odorze nienawiści z
wrzeszczącej ciszy, kiedy krosty na jego twarzy
nabrzmiewają i pękają, rozpryskując zgniłą truciznę po
jadalni.
- Pani Hardy, na pomoc! On kompletnie oszalał!
Proszę wezwać policję! Wezwać karetkę!
Margaras potrafi iść tropem znaków, drobnych
znaków, jakie pozostawia każde poruszające się
stworzenie; potrafi iść tropem przez labirynt
komputerów. Wszystkie ściśle tajne dane leżą przed
nim. Trzymający się w cieniu możni tego świata
panicznie boją się jego światła.
Przyćmione srebrzyste światło Margarasa może
wniknąć i skasować inne programy. On jest
powołaniem. Wyzwaniem. Przeciwnikiem. Wrogowie
Margarasa stale próbują unikać jego światła, jak
kałamarnica znikająca w chmurze atramentu.
Upodobanie do jedzenia i wina, ocenianie obrazów,
muzyki, poezji i prozy. Wyłania się rysopis,
naładowany energią setek upodobań i ocen. Margaras
może kryć się w śniegu i blasku słońca na białych
ścianach, w chmurach, wśród skał, przemieszcza się
wietrznymi ulicami razem z gnanymi wiatrem gazetami,
strzępami muzyki i folii aluminiowej.
Będąc albinosem, Margaras może przybierać
dowolny kolor oczu, włosów, skóry, aż „wybieli" cel.
Nie ma mowy o „wypychaniu", „kasowaniu",
„zdmuchiwaniu"; jest „wybielanie". Biały Mruk: nie
mając koloru, przyciąga wszystkie kolory i plamy; nie
mając woni, przyciąga wszystkie zapachy, a im
wstrętniejsze, tym lepiej, tworząc wiry zapachowe,
trąby powietrzne, tornada, budzące grozę Cyklony
Zapachowe. Ciągnie się za nimi pas niskociśnieniowego
zapachu, w którym eksplodują zwierzęta, wewnętrzne
zapachy są wsysane w Cyklon Smrodu, który wiruje
coraz szybciej, rozrzucając na wszystkie strony prąd
nieczystości, wysysa cmentarze, aż trumny otwierają się
i zmarli tańczą makabryczną wybuchową polkę.
Wychodki są wsysane razem z wrzeszczącymi starcami,
którzy wymachują zapaćkanymi gównem katalogami
Montgomery Ward.
Zapachy mogą być też najsubtelniejszym medium,
pozwalającym dotrzeć do dawnych wspomnień i uczuć.
- Te niuanse, rozumie pan.
Mądry, stary kardynał, ociekający wytwornym
zepsuciem, powoli przesuwa bursztynowe paciorki w
jedwabistych, pożółkłych palcach. Z paciorków unoszą
się drobne, skamieniałe warstwy woni.
- Ach, woń Egiptu...
Chlor z basenu w YMCA, czysty zapach nagich
chłopców... i różnice, mój drogi. Wciągnij tylko do nosa
ten zapach sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy
ludzie podróżowali z kuframi i bez paszportów. To
znaczy, rzecz jasna, ludzie, którzy coś znaczyli.
Wygodne, nieprawdaż? Poczuj zapach lat
dwudziestych... tych drogich martwych chłopców,
piersiówek, płaszczy z szopów.
Teraz cofnij się powonieniem do czasów, gdy homo
sap, być może nierozważnie, pojawił się na scenie.
Czujesz różnicę? Nikogo. Nie ma z kim porozmawiać.
Nie ma komu imponować. Potentaci z Hollywood
padają jak muchy, jak nurkowie, którym poprzecinano
rurki aparatów tlenowych. Osobiście uważam, że to
podniecające. Potrafię sobie wyobrazić, jak bym to
wszystko zrobił. No cóż...
Dostrzegasz też różnicę między powietrzem przed i
po 6 sierpnia 1945 roku: swego rodzaju bezpieczeństwo.
Nikt nie zamierza rozsadzić atomów, z których się
składasz... przy odrobinie siły i umiejętności człowiek
mógłby przeżyć sam siebie... ale teraz...
Margaras pracuje nad martwymi marzeniami. Jeśli
zamierzasz zniszczyć pojedynczego człowieka lub
kulturę, zniszcz ich marzenia. Obecnie dzieje się to na
skalę globalną.
Mówią nam, że funkcja snów polega na oduczaniu się
lub oczyszczaniu mózgu ze zbędnych asocjacji. Zgodnie
z tą teorią wszystko, co dzieje się w umyśle podczas
snu, jest efektem swoistego sprzątania w układzie
nerwowym. Powiada się też, że przypominanie sobie
snów bywa szkodliwe, ponieważ może wzmacniać
asocjacje myślowe, które powinny zostać odrzucone.
„Śnimy po to, by zapomnieć", piszą.
Joe wie jednak, że sny, podobnie jak samo spanie, są
biologiczną koniecznością, bez której człowiek umiera.
Margaras wie, że jest to wojna na wyniszczenie. Jasne:
zapomnij o swoim biologicznym i duchowym
przeznaczeniu w przestrzeni. Zapomnij o Zachodniej
Krainie. I umów się z pracownikiem zakładu
pogrzebowego.
Jednak rozpaczliwa walka może odmienić końcowy
rezultat. Joe tropi wenusjańskich agentów, którzy
spiskują z bardzo konkretnym modus operandi i w
bardzo konkretnym celu. Ten antymagiczny,
autorytarny, dogmatyczny spisek jest śmiertelnym
wrogiem ludzi magicznego, spontanicznego,
nieprzewidywalnego i żywego wszechświata.
Wszechświat, jaki usiłują narzucić agenci, jest w pełni
poddany kontroli, przewidywalny i martwy.
W 1959 roku przedstawiciel angielskiej elity
naukowej powiedział do Briona Gysina:
- Jakie to uczucie: wiedzieć, że jest się jednym z
ostatnich ludzi?
Brion zachował rezerwę, na co Wenusjanin dodał
żartobliwie:
- Cóż, życie w rezerwacie nie będzie takie złe.
Program elity rządzącej w książce Orwella Rok 1984
brzmiał: „Noga wiecznie depcząca ludzką twarz!".
Postawa taka jest naiwna i optymistyczna. Żaden
gatunek poddany podobnemu programowi nie
przetrwałby nawet pokolenia. Nie jest to program
wiecznej czy choćby długofalowej dominacji.
Najwyraźniej jest to program eksterminacji.
Joe uznał, że ludzie są zbyt zajęci zarabianiem
pieniędzy, by tworzyć klimat sprzyjający badaniom
naukowym. W przeciwieństwie do Kima, Joe nie
marzył o pisaniu historii na nowo. To kolejny przykład
nieodpowiedzialnego pedalstwa Kima: będzie pisał
historię na nowo, podczas gdy my będziemy czekać.
Cóż, pozwólmy bez żalu wypełniać się przeznaczeniu.
PRZEZNACZENIE paraduje w atomowej koszulce z
krótkim rękawem, połyskując w ciemnościach.
Joe postanawia zamrozić się na pięćdziesiąt lat. Z
milionem dolarów przezornie ulokowanym w akcjach i
na kontach oszczędnościowych, przy całym systemie
fikcyjnych spółek i adresów do korespondencji, kiedy
się zbudzi, będzie bogaty.
A co z Kimem?
- Och - wzrusza ramionami Joe. - Myślę, że ten
potrafi o siebie zadbać w Krainie Zmarłych. Z tym
otworem tuż pod lewą łopatką ma przynajmniej
pewność, że żaden spryciarz nie wyciągnie go
niedopieczonego.
Joe zarzuca haczyk z przynętą w postaci
jasnowłosego nordyckiego nadczłowieka z igrzysk z
1936 roku, Herr Hellbrandta. Tak, osmalony piekłem...
Bierze! Stempel z Medelin w Kolumbii.
Wynagrodzenie w wysokości dwustu tysięcy dolarów
(albo w innej, wskazanej przez niego walucie) za
prowadzenie ośrodka badań genetycznych. Jeśli jest
zainteresowany, może się skontaktować z naszym
przedstawicielem w Mexico City... Abogado Hernández
Desamprado, 23 avenida Cinco de Mayo, Meksyk, D.F.
*
Joe nie zwierzył się nikomu, ale i tak wiedzą. Czekają
na niego. Postanowił, że zostawi za sobą szok
przyszłości: poświadczone notarialnie notatki medyczne
i zdjęcia rentgenowskie, pokazujące efekty kuracji
polem magnetycznym i wymieniające przypadki pełnej
remisji nowotworów, które leczone w sposób
konwencjonalny, okazałyby się śmiertelne w ciągu
kilku tygodni lub miesięcy. Przypadki te obejmują wiele
rodzajów nowotworów, zawierają wskazówki do
budowy urządzenia do kuracji z łatwo i tanio
dostępnych składników. Urządzenie to jest w sumie
akumulatorem orgonicznym Reicha, konstrukcją z
materii organicznej, wyłożoną żelazną lub stalową
wełną. Joe wprowadził szereg modyfikacji, zwłaszcza
namagnesowane żelazo, które wydatnie zwiększa
działanie.
Rak wydaje się tak niezmiennie rzeczywisty i
odporny na działanie z zewnątrz jak eksplozja
nuklearna. Wybuchowe rozmnażanie się komórek?
Kiedy się zacznie, przypomina zdetonowaną bombę
atomową. Śmierć stanowi końcowy produkt celowości,
przeznaczenia. Coś, co należy zrobić w określonym
momencie, a kiedy zostanie zrobione, nie ma sensu
pozostawać w pobliżu. To jest jak walka byków.
Przeznaczenie = Ren.
Komórka rakowa czy wirus nie mają przeznaczenia,
nie posiadają żadnego ludzkiego celu poza
niekończącym się rozmnażaniem. Nie mają żadnej
pracy do wykonania ani powodu, by umrzeć. Dajcie im
powód, by umrzeć, a to zrobią. Ostatecznym celem raka
i wszelkich wirusów jest zastąpienie żywiciela. Dlatego
zamiast próbować zabić komórki rakowe, pomóżmy im
się rozmnażać i zająć miejsce komórek żywiciela.
Stwórzmy pierwszego szczura złożonego w całości z
wirusów, to skuteczniejsze - zamiast wszystkich tych
złożonych narządów mamy same komórki,
niezróżnicowaną strukturę. Zamiast próbować
utrzymywać szczura przy życiu, postaramy się utrzymać
przy życiu komórki rakowe. Zamiast próbować
utrzymywać pacjenta przy życiu, podtrzymamy przy
życiu jego śmierć. Jeśli zdoła stać się śmiercią, nie
będzie mógł umrzeć.
Śmierć jest skutkiem ubocznym funkcji. Kiedy
funkcja zostaje spełniona, zachodzi śmierć. Czemu więc
zamiast poświęcić się zacofanej medycynie i
rozpaczliwie próbować zagradzać drogę śmierci, nie
wpuścić śmierci do środka?
Joe uważa raka za kolejny kamień milowy. Rak
usamodzielnił się w czasach rewolucji przemysłowej,
model raka nakierowany na produkowanie identycznych
replik na taśmie produkcyjnej. Analogia ta, odnosząca
się także do ludzkich komórek i rozmnażania, jest
równie solidna jak części do samochodów, puszki,
butelki i słowo drukowane. Joe miał gdzieś raka. Jego
celem nie było ratowanie ludziom życia. Jego celem
była zmiana ludzkiego równania.
Wydawnictwo Alternative Press publikuje zapiski
wraz ze szczegółowymi planami. Wkrótce z całego
kraju zaczynają napływać opinie. Pismo „Life"
zamieszcza „demaskatorski" artykuł. Ostrzeżenia ze
strony Departamentu Żywienia i Leków,
Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego oraz
instytutu onkologicznego szybko osiągają poziom
histerii. W szeregach wybucha bunt: doktor X,
szanowany onkolog praktykujący w jednym z miast
Środkowego Zachodu, prosi o zachowanie
anonimowości: „Na własne oczy widziałem... remisję i
pełne wyleczenie nowotworu, który dotychczas
pozostawał nieuleczalny".
Jak Ameryka długa i szeroka ludzie konstruują
ładowarki w kształcie piramid, skafandrów
kosmicznych, zbroi, ustawianych na wysokich wieżach,
pustyniach i szczytach gór, w podwodnych kesonach, w
pustych pniach drzew w głębi lasów zarośniętych
pnączami i orchideami, w ziemiankach wykopanych w
skarpach, w jaskiniach, na łodziach i sterowcach. Nic
nie jest w stanie tego powstrzymać, a przedstawiciele
medycznej biurokracji mieli szybko pożałować swej
nierozważnej i daremnej próby. Oszukujący samych
siebie, przyzwyczajeni do posłuszeństwa i szacunku,
próbowali „apelować do rozsądku" rozwścieczonych
pacjentów albo co gorsza zastraszyć tłum samą swoją
obecnością, którą szybko zdemaskowano jako zwykłe
oszustwo.
Hall zaczytywał się w tej literaturze medycznej. Ale
jego własny lekarz, doktor Benway, nadal jaśnieje jako
wzór odpowiedzialności i kompetencji. Być może
najbardziej niesmaczną książką w tym gatunku jest
dzieło zatytułowane A Pride of Healers. Należy
pamiętać, że to oddział patologii decyduje o tym, czy
pacjent ma raka, czy nie. Lekarze rozkrajają pacjenta.
Jeśli cokolwiek wygląda podejrzanie, należy odciąć
kawałek i posłać na patologię. Lekarze obracają
skalpelami i czekają. Zapala się zielona lampka.
- Jest złośliwy, chłopaki. Ruszamy. Nie możemy dać
się wyprzedzić Metsom.
Powodowany dumą grasujących uzdrawiaczy,
szpetny, karłowaty patolog, na wpół impotent,
przyłapuje wybitnego chirurga na posuwaniu jego żony.
Wrabia więc chirurga w raka prostaty, a wszyscy
wiedzą, że istnieje tylko jedna kuracja. Chirurg zostaje
wykastrowany, a jądra wysłane na patologię. Kiedy
patolog podnosi jądra swego wroga, ogarnia go
podniecenie i zadziwia żonę wyuzdanym seksem. Ma
dla niej jeszcze jedną niespodziankę: kiedy żona
szczytuje, wpycha jej odcięte jądra do ust.
Unappetitlich, jak mówią Niemcy.
Nie wszyscy są tak drastyczni. Większość z nich to
zwyczajni chciwi, grubiańscy konserwatywni
zatwardzialcy o zbyt wygórowanym mniemaniu o sobie.
Oto Mike Seddons od „ostatecznej diagnozy":
przystojny, rudy, pusty jak poczekalnia. Jak ktokolwiek
może wierzyć w percepcję pozazmysłową czy
cokolwiek w tym rodzaju w obliczu gigantycznych
ośrodków medycznych, pomników postępu, nauki,
racjonalizmu i sztuki leczenia? Ten marny okaz
zakochał się w dziewiętnastoletniej pielęgniarce.
Przeleciał ją w schowku na szczotki, przesiąkniętym
zapachem środków czyszczących. Oświadczył się.
Przyjęła.
Później u pielęgniarki wykrywają raka kości. Muszą
amputować lewą nogę, skalpele w dłoń, żeby rak się nie
rozprzestrzenił. Czy on nadal jej pragnie? Żona mówi
mu, żeby wziął sobie pięć dni do namysłu. Nadal jej
pragnie. Nadchodzące lata widzi z posępną jasnością. O
tak, kiedy w grę wchodzi jego interes, widzi wyraźnie.
Będąc teraz wybitną osobistością w szpitalu,
maszeruje w stronę chirurgii.
- Praktyka chirurgiczna wymaga jaj - mówi. Z
pewnością tak jest. Co by zrobił bez jaj! Maszeruje w
stronę chirurgii, pacjent jest najwyraźniej w fazie
terminalnej - zoperowałby nawet mumię - a żona
kuśtyka za nim na nowej protezie.
- Wytrząśniesz ołów?
- Robię, co w mojej mocy, kochanie.
„Dlaczego nie wróci do swoich kul", myśli mąż z
irytacją. Ale na głos mówi:
- Może poruszaj się dzięki sile odrzutu twoich
śmierdzących bąków?
Trzeba przyznać, że jego słowa są dość przykre, lecz
rak naprawdę cuchnie. Oczywiście to nie jej wina, że
znalazła się w tak opłakanym stanie, ale czy na pewno?
Jego matka powtarzała zawsze: „Synu, w tym życiu
każdy otrzymuje dokładnie to, czego chce, i dokładnie
to, na co zasługuje". Ludzie zazwyczaj w to wierzą,
dopóki otrzymują to, na co ich zdaniem zasługują.
Drogą wolnych skojarzeń Mike przypomina sobie
stary dowcip. Wieczny komiwojażer, bohater
wiecznego sprośnego dowcipu, zauważa w przedziale
kolejowym atrakcyjną kobietę. Zrządzeniem losu
kobieta zajmuje górną kuszetkę naprzeciw jego górnej
kuszetki. Komiwojażer pożera ją wzrokiem. Kobieta
zdejmuje perukę. Wytrząsa szklane oko. Wypluwa
sztuczną szczękę. Odczepia drewniane nogi, po czym
zerka na niego zuchwale i pyta:
- Chciałbyś czegoś?
- Wiesz, czego chcę. Odczep ją i rzuć do mnie.
Zaczyna się śmiać. Żona pyta dlaczego. W końcu jej
mówi, a ona wali go protezą. Trzeba było założyć pięć
szwów.
Tak więc Joe, niczym uciekająca kałamarnica,
zostawił za sobą chmurę atramentu w postaci
orgonicznej kuracji nowotworowej, którą można
porównać z kuracją na śmierć - tak ściśle rak łączy się
ze śmiercią. Oddziały onkologiczne oraz chorych na
raka będących poza szpitalami ogarnęła euforia, a wraz
z powrotem sił witalnych przyszedł gniew: dlaczego
lekarze ukrywali tę kurację? Dlaczego Departament
Żywienia i Leków bez dochodzenia spalił książki
Reicha i wyniki jego badań? (Jeden z sędziów odmówił
wysłuchania zeznań).
Zawód lekarza znacznie stracił na prestiżu i
wiarygodności, co dodatkowo spotęgowały gorączkowe
próby zdyskredytowania kuracji w obliczu coraz
silniejszych dowodów na jej skuteczność. Kiedyś
oznaczenie samochodu symbolem lekarskim stanowiło
ochronę przed aktami wandalizmu. Teraz lekarze
zastają przecięte opony i słowa SKURWIEL
MORDERCA wypisane mydłem na przedniej szybie.
Napięcie rosło. Niepotrzebne operacje, pacjenci
umierający na ostrym dyżurze.
- Nie możemy przyjmować pacjentów z ostrego
dyżuru.
Kobieta z zawałem serca. Jej mąż dzwoni po karetkę.
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co
jej dolega.
- Mówię pani, że ona ma zawał serca!
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co
jej dolega.
- MA ATAK SERCA! ZAWAŁ!
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co
jej dolega.
Potencjalnie dobroczynne i nieszkodliwe produkty
oraz leki niedopuszczane na rynek... zabójcze produkty
utrzymywane w sprzedaży. Najnowszy przykład: tak
zwane niesterydowe leki przeciwzapalne na artretyzm.
W Anglii osiem osób zmarło z powodu niewydolności
wątroby wywołanej lekiem o nazwie Oraflex, a mimo to
leku nie wycofano z rynku. Zmieniono tylko nazwę.
Widziałem program w telewizji, w którym
przedstawiciel firmy farmaceutycznej, kłamiąc jak
najęty, usiłował przekonać pewną kobietę, że jej
zapalenie wątroby mogło mieć inną przyczynę.
- Wiem, że to przez ten lek.
Powszechny biurokratyczny spisek błędnego
zarządzania...
Zamieszki medyczne z 1999 roku: wszystko zaczęło
się na oddziale oparzeń w pewnym szpitalu na
Środkowym Zachodzie. Na oddziałach oparzeń stosuje
się stopniowe ograniczanie środków przeciwbólowych
aż do ich odstawienia, ponieważ leczenie może trwać
wiele tygodni. Pojawiały się argumenty, że podawanie
środków przeciwbólowych często prowadziło do
uzależnień. Tak więc pacjenci muszą znosić kąpiele,
podczas których twardymi szczotkami zdziera się
martwą skórę i ciało z poparzonych miejsc. Krzyki
roznoszą się po całym szpitalu i docierają aż na parking.
Grupa kosmonautów amatorów wylądowała na
oddziale oparzeń, kiedy ich rakieta domowej roboty
eksplodowała, ochlapując pasjonatów płonącym
paliwem i rażąc ich kawałeczkami rozżarzonego do
białości metalu.
Dziesięciu kosmonautów przyjęto na oddział oparzeń.
Od razu każdemu podano 25 miligramów demerolu.
Potem nie podawano im nic oprócz aspiryny i darvonu.
Pacjenci nie krzyczeli w kąpieli, ale promieniowali
takim bólem i wściekłością, że trzy pielęgniarki odeszły
jednego dnia. Jedyną pielęgniarką, jaka została na
dyżurze, była wysoka, przepiękna kobieta, będąca w
połowie Murzynką, w połowie Chinką.
- Gdyby to ode mnie zależało, chłopcy, dostalibyście
wszystkie leki, jakich wam potrzeba. Małe
uzależnienie? Co za problem! W waszym wieku można
się odzwyczaić w pięć dni.
Po pierwszym szorowaniu kosmonauci przedstawili
ultimatum:
- Morfina co cztery godziny, tak długo, jak będziemy
jej potrzebować. W przeciwnym razie wychodzimy
stąd.
- Co to za bzdury? Nie będzie żadnej morfiny, a wy
nigdzie nie pójdziecie.
- Przedstawiam mojego brata, adwokata-lekarza.
- Zamierzacie przetrzymywać tu tych ludzi wbrew ich
woli?
- Dla ich własnego dobra. Jeśli opuszczą szpital, w
ciągu kilku dni umrą na zakażenie.
Na poddaszu założyli prywatną klinikę. Kiedy policja
dokonała na nią nalotu w poszukiwaniu nielegalnych
leków, dwaj pacjenci zginęli od kul, a jeden ranny
policjant zmarł. Wszystko transmitowała telewizja.
Wkrótce w całym kraju pacjenci zaczęli masowo
opuszczać szpitale. Odkąd znikła groźba raka, placówki
medyczne wyglądają jak rozległe ugory.
- Te pieprzone łapiduchy przez pięćdziesiąt lat
ukrywały przed ludźmi kurację.
Joe miał kamień w nerce, ale w szpitalu nie chcieli
mu uwierzyć. Pomylili jego zdjęcie rentgenowskie ze
zdjęciem innego pacjenta. Mówi się, że ból
spowodowany przez kamienie nerkowe to najgorszy
ból, jakiego może doświadczyć człowiek. Nic więc
dziwnego, że Joe stanął na czele zamieszek medycznych
w 1999 roku.
Masowe opuszczanie szpitali przenosi się do innych
miast.
- MORFINY ALBO WYCHODZIMY!
- MAW! MAW! MAW!
Lekarze drepczą niespokojnie, jak bydło czujące
zagrożenie.
- Na co czekamy? Na łóżko szpitalne?
- Wytłuc wszystkich pieprzonych konowałów!
Ochroniarze sprawnie się wycofują i tłum wpada do
szpitala.
- Mamy tu chirurga ważniaka.
- Chyba potrzebuje operacji.
- Pewno, cholera, trzeba mu zrobić kiszkotomię...
Podaj mi skalpel.
- Wzywam doktora Friedenhofa i doktora von
Streusschnitta.
Wchodzi profesor von Streusschnitt w asyście
pomocników, którzy wnoszą piły i półmetrowe noże.
- Musimy przeprowadzić, jak się to mówi,
kiszkotomię. Dwie nerki? Jasne, von jest Żydem.
Rauschmit!
Szacuje się, że w noc długich skalpeli wymordowano
dziesięć tysięcy lekarzy, urzędników sektora
medycznego i przedstawicieli firm farmaceutycznych.
Zabójstwa te nie były przypadkowe. Uczestnicy
zamieszek dysponowali listami.
- Jest ten sukinsyn, który pozwolił mi urodzić kamień
nerkowy na ostrym dyżurze.
W wielkich eterowych pożarach spłonął sprzęt wart
miliardy dolarów.
PANIKA... ALARM... AMOK!
Dzień, w którym puściły wszelkie hamulce. Czas
niewiarygodnego zagrożenia i ekstazy. Każde życzenie,
każde marzenie, każdy koszmar stały się nagle równie
rzeczywiste jak brudne ulice i metro. Gliniarz na rogu
pałuje każdego, kto się nawinie: eleganckich ludzi z
neseserami jadących do pracy, kobiety jak z „Vogue'a",
psy na smyczy.
- Nie lubię cię i nie znam, a teraz, jak mi Bóg miły,
pokażę ci! - wrzeszczy.
Wygłodniałe lamparty i tygrysy, wypuszczone z
ogrodu zoologicznego w Parku Centralnym, wdzierają
się do Lutece. Jeden z ocalałych nie traci przytomności
umysłu i rzuca swój stek z dziczyzny lampartowi, który
go połyka. Szczęśliwiec przeskakuje przez
wypatroszone ciała smakoszy i czmycha.
Pilot wyskakuje na spadochronie z płonącego
samolotu, pokazując pasażerom środkowy palec:
- Do zobaczenia w kościele!
Doktor Benway znowu jest na fali. Dokonuje
obchodu oddziału intensywnej terapii pełnego
pacjentów wymordowanych przez szwedzką
pielęgniarkę, która kąpie się dwa razy dziennie.
Podłączyła do kroplówek amoniak i środki czyszczące.
- Pomyślałam, że to ich przeczyści, doktorze.
- Hm, tak, dobra robota, siostro. Zabierzcie stąd
sztywnych, niech pochowają się nawzajem. Świat
należy do żywych, a my potrzebujemy łóżek. Wpuścić
następną zmianę!
Doktor Benway zamienia się w Herr profesora, jego
oczy lśnią szaleństwem i determinacją.
- An die Arbeit!
Avenida Cinco de Mayo w Mexico City ma
tajemniczy wygląd okolicy, gdzie przetrwały
wymierające zawody, jak bajora stojącej wody na
obrzeżach rzeki. Pod numerem 23 Joe znajduje
tabliczkę ze złoconymi literami: HERNANDEZ
DESAMPRADO, ABOGADO. ASUNTOS DE
DOCUMENTOS Y EMIGRACIÓN.
Trzy piętra w górę skrzypiącą otwartą windą, w
końcu długiego korytarza. Joe puka raz, potem dwa
razy. Drzwi momentalnie się otwierają, jakby ktoś
czekał tuż za nimi, niczym diabełek w pudełku.
Mężczyzna ma na sobie elegancki ciemny garnitur,
błyszczące czarne buty z wysoką cholewką i
perłowoszary krawat ze spinką z perłą.
- Señor Hellbrandt?
Desamprado wyciąga chudą, brunatną dłoń, gładką i
chłodną w dotyku jak podbrzusze jaszczurki, która
wyszła spod kamienia. Wprowadza Joego do małego
pomieszczenia ze starym biurkiem i fotelem
obrotowym. Przy biurku stoi dębowe krzesło ze
skórzanym siedzeniem i oparciem. Joe siada.
Abogado siada na fotelu obrotowym, zgrabnie
zakłada jedną chudą nogę na drugą, po czym okręca się
twarzą do Joego. Ma ponad siedemdziesiąt lat i
pogardliwy, najwyraźniej chronicznie, wyraz twarzy.
Podnosi z biurka cztery kartki spięte miedzianym
spinaczem. Joe widzi, że spinacz poplamił papier
śniedzią. Kartki są stare i grube, przypominają
pergamin. Desamprado spogląda na dokumenty przez
okulary z podwójną ogniskową w złotej oprawce,
krzywi się, jakby lektura była zarazem nużąca i
niesmaczna, wreszcie odzywa się jedwabistym,
syczącym szeptem:
- Badania genetyczne. Jeśli zrozumie pan rasę,
zrozumie pan wszystko.
Przyjrzał się Joemu, jakby oceniał jego zdolność
zrozumienia wszystkiego. Po całym zestawie gestów,
intonacji i boleśnie wyćwiczonych min Joe rozpoznał w
adwokacie pokrewnego trupa.
- W ramach naszego projektu dostanie pan wolną
rękę.
Przez chwilę wydawało się, że jest zbyt zmęczony, by
mówić dalej. Jego słowa zawisły jak ostygły popiół w
powietrzu gabinetu, rozjaśnianego tylko przez słabe,
szarobiałe światło, które sączyło się przez brudne
zakratowane okno ze zbrojonego szkła.
Hernandez Desamprado z wyraźnym wysiłkiem zdjął
nogę z nogi.
- Trzeba podpisać dokumenty.
Zebrawszy siły, Joe wyjął pióro i przejrzał rozmaite
oświadczenia oraz umowę, które położył przed nim
abogado. W końcu, biorąc głęboki wdech,
skoncentrował się na punkcie pierwszym, starannie
podpisał wszystkie dokumenty i położył je, do dołu
drukiem, na bibule wsuniętej w skórzaną podkładkę.
Desamprado wziął podpisane papiery i umieścił je
gdzieś w przepastnym starym biurku.
Podczas tych zabiegów, które zdawały się ciągnąć w
nieskończoność, Joe poczuł, jak jego pieczołowicie
magazynowana energia życiowa wypływa z niego
niczym zimna szara mgła. Zadrżał, rozpoznając adepta
stojącego wyżej niż on w wampirycznej hierarchii. Joe
nie miał jednak czasu na zabawę w politykę.
Istnieje wiele odmian wampirów. Stare wampy od
peleryn i grobów odeszły razem z Lugosim.
Współczesne wampiry skrzyknęły się i wynajęły
dobrego speca od PR-u, żeby poprawił ich publiczny
wizerunek. Gość nazwiskiem Winston ukuł atrakcyjne
pojęcie dobroczynnego wampiryzmu, posługując się
sformułowaniem „oświeconej współzależności". Weź
trochę, zostaw trochę.
Mimo to zgodnie z nieugiętą logistyką
wampirycznego procesu zabierają one zawsze więcej,
niż zostawiają. Na tym polega racja bytu wampirów.
Istnieją też wampiry odwrotne, wydzielające energię
niczym nawóz stosowany w celu osiągania lepszych,
długofalowych plonów. Na szczycie całej hierarchii
stoją podobne do czarnych dziur wampiry, które można
nazwać astronomicznymi: wsysają wszystko i nie
wypuszczają niczego. Joe ma nadzieję, że nie będzie
musiał zagrać kartą antymaterii.
Joe czujnie lustruje zaułek przed sobą. Znowu na
froncie, znowu w Egipcie. Jest to jednak inny czas i
inne miejsce. Joe oddycha trucizną jednego Boga.
Władzę przejęli wyznający islam Arabowie. Faraonowie
nie żyją, ich bogowie rozsypują się w proch. Pozostały
tylko piramidy, świątynie i posągi...
Miejscem akcji jest Kair, a Joe należy do zakazanej
sekty izmailitów. Jest kupcem, podróżującym w asyście
dwóch ochroniarzy. Nie traci przewodnika z oczu, idąc
przez labirynt zaułków, bazarów i targowisk, w
kwaśnym odorze nędzy i warczącej psiej nienawiści.
Uzbrojony jest w krótki miecz, krótką hebanową pałkę i
zatruty sztylet. To bardzo ważne i - niech mi będzie
wolno dodać - niebezpieczne zlecenie.
Odległe Zgromadzenie było niewielką herbaciarnią z
ławami pod ścianami, położoną w niedostępnej części
targowiska. Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte,
obcy pozostali na zewnątrz. Teraz, kiedy podeszli, trzej
mężczyźni wstali, zapłacili i wyszli. To był dla nich
znak, żeby weszli i usiedli.
Było to jego pierwsze spotkanie z Hasanem i
Sabbahem, który siedział naprzeciwko, w odległości
sześciu stóp od Joego. Napisał w swoim dzienniku:
Natychmiast odniosłem wrażenie surowości i
oddania, było to jednak oddanie, z jakim nigdy
wcześniej się nie zetknąłem. W tym człowieku nie było
nic z typowego kapłana fanatyka. Kapłan jest
przedstawicielem i - z racji pełnionej funkcji -
przekazicielem kłamstw. Hasan i Sabbah jest imamem.
Tego nie sposób podrobić. Człowiek zauważa jego oczy
w tak jasnym odcieniu błękitu, że prawie są białe. Jego
umysł jest przejrzysty i zwodniczy jak podziemna woda.
Nie jesteś pewien, gdzie wypłynie, ale kiedy w końcu
wypływa, zdajesz sobie sprawę, że mogło to nastąpić
tylko w tym właśnie miejscu.
Poruszone kwestie. W jaki sposób egipscy bogowie i
demony zorganizowali i uruchomili skomplikowany
system biurokratyczny, który sprawował kontrolę nad
nieśmiertelnością i arbitralnie przydzielał ją nielicznym
wybrańcom? Sam fakt, że tylko nieliczni mogli zostać
zakwalifikowani, dowodzi, że było do czego się
kwalifikować.
Ograniczona i krucha nieśmiertelność faktycznie
istniała. Z tego powodu nikt nie kwestionował systemu.
Ludzie pragnęli stać się bogami na obowiązujących
zasadach. Innymi słowy, składali pokłony przed
faraonem oraz bogami, których reprezentował i w
których istnieniu uczestniczył...
Potem nastały religie monoteistyczne: judaizm,
chrześcijaństwo oraz islam obiecywały nieśmiertelność
każdemu w zamian za przestrzeganie kilku prostych
nakazów. Po prostu módl się, a nie zbłądzisz. Módl się i
wierz - wierz w oczywiste kłamstwo i módl się do
bezwstydnego oszusta.
Nieśmiertelność jest celem i funkcją. Najwyraźniej
zostają zakwalifikowani tylko nieliczni. Czy
chrześcijański Bóg stoi razem ze swymi wiernymi? Nie.
Niczym tchórzliwy oficer trzyma się z dala od strefy
działań wojennych, skąpany w chlipiących modlitwach
swoich pełzających, zjadających gówno wiernych,
swoich psów.
W Mexico City Kim znajduje pracę w sklepie z
bronią, gdzie opracowuje rozmaite wersje Maquahuitl.
Jest to jedyna skuteczna broń aztecka, skonstruowana z
odłamków obsydianu umieszczonych w drewnie. Ma
ona zazwyczaj kształt kija do krykieta. Ostre krawędzie
tłuczonego szkła oraz ciężar rękojeści z twardego
drewna, a doświadczony wojownik, Krwiopijca lub
Zbrojny Skorpion, może odciąć przeciwnikowi obie
stopy jednym zamachem Maqa... Kim wytwarzał
Maquahuitle w najróżniejszych kształtach, czasem w
formie długich biczów z giętkiego drewna... albo w
kształcie łuku z poprzeczką na dłoń... można je ukryć...
jeden cios w gardło... a także kije z kawałkami
obsydianu wszytymi w skórzane rzemienie nasączone
trucizną.
Kim lubił gubić się na targu, pozwalał się unieść
tłumowi. Parujące z zatrutej gleby żądza krwi, zło i
okrucieństwo uderzają do głowy... woń pulque i moczu,
odkrytych kanałów ściekowych, papryki, tortilli i
pieczonego mięsa, twarze z wielkiego posępnego snu...
twarze z polerowanej miedzi, oczy pałające gwałtowną,
dziką niewinnością... pachnące wanilią ciało koloru
kawy, gardenia za uchem, nikczemne i brutalne twarze
nabrzmiałe zimną, martwą złością, bezręki żebrak
chwyta w zęby rzuconą pogardliwie skórkę chleba.
Młody szlachcic idzie dalej, otoczony orszakiem
ochroniarzy i flecistów... tłum formuje kręgi wokół
artystów i muzyków... żongler rzuca w powietrze
krzemienne noże... trupa mimów przedstawia akt
złożenia ofiary. Wprowadzają więźnia, który odgrywa
ohydną pantomimę żałosnego lęku. Ciągną go na ołtarz.
Kapłan wbija nóż, tryska krew. Gapie parskają i
wybuchają śmiechem, ostrym jak krzemienne noże
błyszczące w słońcu.
Idąc dalej, Kim utrzymuje umysł pusty jak lustro,
które nie ma czego odbijać. Nie daje pretekstu, żeby go
zobaczono. Nagle palący gorący lęk unosi się z ziemi i
bucha ze straganów. Kim wie, co się stało. Doprowadził
pustkę na granicę rozbicia. Został dostrzeżony. Jakiś
człowiek staje mu na drodze i wpatruje się w niego. Inni
zatrzymują się, wskazując Kima palcami, i krzyczą
słowo, którego nie rozumie:
- Dindin!
Pałające czerwonymi błyskami nienawiści i wzgardy
oczy przybliżają się.
Kim uderza stojącego przed nim człowieka swoim
Maquahuitlem, rozcinając gardło aż po kręgosłup.
Szybko wbiega w zaułek. Ktoś łapie go za rękę. Kim
zadaje cios za siebie, czuje, jak ścięgna ustępują przed
szkłem... przez mur... do ogrodu... przez drzwi. Słyszy,
jak prześladowcy zachodzą go z obu stron. Kim
wyciąga z torby chustę, zarzuca na głowę, potem
zanurza dłoń w psich odchodach. Kiedy pogoń wybiega
zza rogu, kuli się pod ścianą i wyciąga brudne dłonie.
- Bakszysz! Bakszysz, dostojni mówcy!
Jeden z przebiegających go opluwa. Kim czeka z
wyciągniętą cuchnącą dłonią. Tłuszcza zawraca, mija
go, mrucząc pod nosem Słowo. Słowo, którego nie
rozumie... Ciemne bezmyślne twarze rżą ze śmiechu.
- Powąchaj róże, Dindin.
Twarze płoną siarkowym złem... Skorpionie
spojrzenia skierowane w jego stronę.
- Dostrzeżony!
Skok nad murem... Zatrzymuje się pod cyprysem nad
kanałem. Najpierw obmywa dłoń z psich odchodów,
potem zmywa krew z ubrania i czyści wiernego Maqa.
Z przyjemnością widzi, że do czarnych odłamków
przylgnęło trochę chrząstek z gardła. Obsydian rozcina
kości, pęka, a każde pęknięcie to nowa rana, nowe
ostrze.
Czując na plecach spojrzenie, jak każdy stary kowboj
w stylu Johna Wayne'a Kim odwraca się, wsuwając
dłoń w obsydianową rękawicę.
Przed nim stoi gładki jak zielony marmur
człowieczek o jadeitowych kocich oczach. Wydziela
zielony zapach wygładzonego kamienia.
- Natychmiast musisz wyjechać. Zobaczyli cię.
Chodź.
Po moście gładki poślizg ziemia opada w przód przez
pola prosa kumkające żaby dotarł do błotnistej rzeki
spienionej przy brzegach. Przewodnik rozchyla krzaki
na brzegu, odsłaniając lekką tratwę przymocowaną do
dwóch dłubanek. Wsiadają na nią i wypływają na
błotnisty nurt.
4
Kim wie, że nie żyje. Nie jest jednak w Zachodniej
Krainie czy choćby w jej pobliżu.
Otrzymuje wezwanie od naczelnika okręgu.
- Dlaczego więc to nie ja jestem naczelnikiem? W
końcu to ja go stworzyłem.
- Nieprawda. Ty odkryłeś naczelnika, a raczej
dowiedziałeś się, gdzie go opisano, a potem to
odczytałeś. Pisarze nie piszą, ale czytają i przepisują to,
co zostało już napisane. Odczytujesz więc rozkazy,
które następnie są przekazywane przez twego rzecznika,
inaczej mówiąc naczelnika. Imama. Starca.
- Mam wykonać bardzo ważne i można dodać bardzo
niebezpieczne zlecenie?
Naczelnik okręgu pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Sądziłem, że moje ostatnie zlecenie należało do tej
samej kategorii.
- Owszem, i to była niezła fuszerka. Twoje obecne
zadanie polega na odnalezieniu Zachodniej Krainy.
Dowiedz się, jak się ją tworzy. Gdzie Egipcjanie
zbłądzili i ugrzęźli w cuchnących mumiach? Dlaczego
musieli konserwować ciała?
Kim udziela podręcznikowej odpowiedzi:
- Ponieważ nie rozwiązali równania narzuconego
przez pasożytniczą żeńską Drugą Połowę, która do
istnienia potrzebuje ciała fizycznego, pasożytuje
bowiem na innych ciałach. Aby utrzymywać Drugą
Połowę w sposób, do jakiego przywykła od miliona lat,
Egipcjanie uciekają się do odrażającego i
lekkomyślnego środka, jakim jest wampiryzm. Ale jeśli
do Zachodniej Krainy dociera się poprzez kontakt
dwóch mężczyzn, mit dualizmu zostaje rozsadzony,
adepci zaś mogą osiągnąć swój stan naturalny.
Zachodnia Kraina jest naturalnym, czystym stanem
wszystkich mężczyzn. Wróg seksualny zawrócił nas z
drogi ku naszemu biologicznemu i duchowemu
przeznaczeniu.
Naczelnik okręgu zwraca się do rosyjskiego
komisarza:
- Widzi pan, żeton człowiek jest dobrze
poinstruowany.
- Głowa nie od parady - zgrzyta pięciogwiazdkowy
generał.
Tony Outwaite grzebie w ogniu. Wygląda trochę jak
niezadowolona kobieta. Bierze szczypce, wybiera
węgielek nie większy od orzecha włoskiego i przekłada
go na inne miejsce w ogniu.
- Interesują nas konkrety: dane techniczne, coś, co
działa, nie ten mglisty, mdły bełkot. Chcemy dostać
plany Zachodniej Krainy. Rozumie się, że są one pilnie
strzeżone, niewykluczone, że to najpilniej strzeżony
sekret na całej planecie, ostateczna broń biologiczna i
duchowa, wobec której wszelka inna broń staje się
bezużyteczna. Raj dla ludzi... w każdym razie dla tych,
co są w stanie zaakceptować raj i zapłacić za to. Trzeba
zapłacić orkiestrze albo może się okazać, że zagra ci coś
zupełnie innego.
Naczelnik okręgowy wręczył Kimowi kawałek
jeleniej skóry z rysunkiem. Kim poczuł trwogę i odrazę.
- To fragment kodeksu majańskiego, znacznie
starszego niż drezdeński.
Prymitywny rysunek w żółtych i czerwonych
barwach, przypominający wyblakły tatuaż, przedstawiał
człowieka przywiązanego do łoża. Nad spętaną postacią
wiła się olbrzymia, dwumetrowa stonoga.
- Bóg Stonoga. Te monstrualne stonogi żyły kiedyś i
odżywiały się ludzkim mięsem. Masz wrócić do tego
okresu i...
- Odegrać Mojżesza wśród trzcin?
- Tak. Widzisz, te potwory tworzono przez
poddawanie stonóg specjalnemu promieniowaniu. To
mogłoby stać się znowu... Właściwie stanie się, jeśli
twoja misja się nie powiedzie.
13 czerwca 1982 roku. Niedziela. W Stone House.
Patrząc przez szybę w drzwiach wejściowych na
chwasty, drzewa i krzewy, wyraźnie widzę wysoki
kamienny mur porośnięty dzikim winem, bardziej
zielony niż biały, a także stary, również zarośnięty
kamienny dom. Jest to prosta, parterowa budowla ze
spadzistym dachem, szeroka na siedem metrów.
Wchodzenie w medium, skąd mogę to zobaczyć,
wywołuje fizyczny ból, napięcie, zwichnięcie. Dom
wygląda tak, jak mógłby wyglądać ten kamienny dom
gospodarski po pięciuset latach bez obecności ludzi...
martwa, milcząca zieleń, groźna i przytłaczająca.
Co się tu wydarzyło?
*
Cóż, wydaje się, że wszystko zaczęło się w Hill City.
Liczba mieszkańców 173... 172. Nieważne. Ważny jest
sto siedemdziesiąty trzeci mieszkaniec, Stary Potter, co
nie znaczy, broń Boże, że żył on w samym Hill City.
Stary Potter mieszkał cztery mile od miasteczka i
jeszcze pół mili od drogi, w małym kamiennym domu,
który sam zbudował. Mówią, że jest tam już od
dwudziestu lat. Nikt nie wie, skąd się wziął. Raz na
miesiąc przychodził do miasteczka po zakupy i wszyscy
byliśmy zdania, że było to o jeden raz w miesiącu za
dużo.
Sklep prowadził wtedy Mars Hardy, a trudno
wyobrazić sobie milszego, lepszego człowieka. Był
miły dla czarnych, Indian, chińskich robotników
kolejowych, ale ani trochę nie potrafił być miły dla
Starego Pottera. Nikt zresztą nie potrafił.
- Coś jeszcze, panie Potter? - pytał, myśląc: chcę
tylko, żeby ten człowiek jak najszybciej opuścił mój
sklep.
Na co Stary Potter pochylał głowę i smyrgał ze
sklepu. To była kolejna rzecz, której nikt nie mógł w
nim znieść: poruszał się szybko i bezgłośnie. W zimę i
lato nosił długi czarny płaszcz; wydawało się, że
płaszcz przemyka ze starym w środku.
Co właściwie było nie tak ze Starym Potterem? Nikt
z nas nie potrafił powiedzieć. Nie mogłem znieść jego
obecności, a szeryf powiedział:
- Wolałbym go zabić niż tknąć.
Nawet nas nie interesował, to znaczy dopóki nie
pojawił się młody Tim z jedną walizeczką. Jego rodzice
umarli na szkarlatynę i młody Tim przyjechał
zamieszkać u krewnych, Parkerów. Tego chłopaka
ciekawiło wszystko. Kiedy Stary Potter wybierał się do
miasteczka, Tim myszkował po jego domu.
- Zabawny dom - doniósł Parkerom. - Zamiast okien
są nisze, w zimie musi być chłodno. Obok jest jeszcze
jeden dom, zawsze zamknięty, sześć na siedem metrów,
z oknami, ale rolety zawsze są zaciągnięte.
Tim nie znalazł dowodów na to, by Potter uprawiał
ziemię czy choćby warzywnik. Jednak Potter zawsze
płacił gotówką, musiał więc mieć zapas pieniędzy. Tima
nie interesowała kradzież, interesowały go dane.
Sprowadził sobie narzędzia włamywacza i pewnego
dnia włamał się do przybudówki.
Początkowo nic nie widział z powodu opuszczonych
rolet, więc obszedł dom i poodsłaniał okna. Spojrzał i
pognał w dół do miasteczka.
- Boże, wiecie, co on tam ma? Skrzynie pełne stonóg,
niektóre ponad półmetrowej długości!
- Kiedy zastanie podciągnięte rolety, domyśli się, że
ktoś tam był i je widział - stwierdził pan Parker.
- Tym lepiej - odparł szeryf. - Może po prostu stąd
zniknie.
- I zostawi te paskudztwa, żeby się rozpełzły?
- Na co czekamy?
Pół godziny później galopowaliśmy na koniach,
zaopatrzeni w spirytus przemysłowy i dynamit.
Zamierzaliśmy spalić to miejsce, z radością
wrzucilibyśmy też faceta do ognia; ale żaden z nas nie
ośmieliłby się tknąć Starego Pottera, więc
postanowiliśmy go zastrzelić, a potem spalić zwłoki.
Jednak się spóźniliśmy. Stary Potter musiał coś
zwąchać i wypuścił stonogi na wolność.
Zsiadamy z koni, ostrożnie podchodzimy z bronią
gotową do strzału, kiedy nagle pan Hardy wrzeszczy:
- Boże, coś mnie ugryzło!
I oto na jego nodze siedzi piętnastocentymetrowa
stonoga, która wygląda tak, jakby w niego wrastała.
Musieliśmy ją odrywać po kawałku, a pan Hardy
krzyczy, że się pali, i tłucze głową o ziemię. Cóż, umarł,
a myśmy się stamtąd wynieśli. Gallaghera też ugryzły i
do miasteczka wróciliśmy tylko we czwórkę.
Stonogi rozpełzły się po całej okolicy. Na truciznę
nie było antidotum, ale jedna z ofiar, która dostała
niewielką ilość jadu, przeżyła i opowiadała, że czuła,
jakby znalazła się w rozżarzonym do białości piecu i
rozdzierały ją olbrzymie stonogi. Od razu było widać,
że to najstraszliwsza śmierć, jaką można sobie
wyobrazić. Stonogi rozpełzały się coraz dalej; docierały
pogłoski o przypadkach w Michigan, Minnesocie,
Illinois, Ohio i Nebrasce. Wydawało się, że pladze nie
będzie końca, ale na pewnych obszarach jakby ustała,
czego nikt nie mógł pojąć - może tam już wszyscy
wyginęli?
W końcu, daleko przed stonogami, wzniesiono tak
zwany mur kwarantanny, przed uprzednim
sprawdzeniem terenu przez ekipy w strojach
ochronnych. Uważa się, że muru nie sposób sforsować.
Są tam zabezpieczenia elektryczne, toksyczne i klejowe.
Oczywiście na cały obszar zrzucono tony pestycydów,
ale nigdy nie dało się wybić wszystkich stonóg.
Obecnie pojawiło się wiele plotek. Niektórzy
twierdzą, że to wszystko bujda, dzięki której bogaci
chcą wygłodzić biedaków i zachować najlepszą ziemię
dla siebie. Tak, mówi się o tym, żeby znaleźć się za
murem i zacząć budować.
Wyspa Esmeraldas słynie z wielkich stonóg, które
mogą niekiedy osiągać niewiarygodną długość
czterdziestu centymetrów. Nie ma zgody co do
szkodliwości ugryzienia przez stonogę dla człowieka, a
wedle mojej wiedzy nie przeprowadzono żadnej
dokładnej analizy ani klasyfikacji jadu. Wszyscy
słyszeliśmy opowieści o tym, że stonogi mają jadowite
kolce w każdej nodze i zostawiają za sobą ślad
rozkładającego się, zakażonego gangreną ciała. Myślę,
że można to włożyć między bajki. Stonoga nie gryzie
nogami, ale parą szczypiec wyrastających z pierwszego
segmentu tułowia.
Mimo to podobne sensacyjne opowieści mają pewne
podstawy. Jakiś lekarz z Portoryko opowiadał mi, że
leczył ludzi ugryzionych przez stonogę. W miejscu
ugryzienia występuje martwica, która nieleczona, może
prowadzić do gangreny. Kuracja polega na miejscowym
nacięciu chirurgicznym i przepłukaniu rany środkiem
dezynfekującym. Następnie nakłada się lekki porowaty
opatrunek. Według lekarza jad stonogi przypomina jad
brązowego pająka Loxosceles reclusa, występującego
powszechnie na środkowym zachodzie i południu
Stanów Zjednoczonych. Przypadki śmiertelne należą do
rzadkości i zazwyczaj wywołane są przez wtórne
zakażenie tkanki martwiczej.
Informacje dotyczące jadu stonóg są rozproszone i
często sprzeczne. Tabele z dokładną mocą jadu
poszczególnych gatunków węży, wraz ze śmiertelnymi
dawkami, liczbą ofiar w skali roku i odsetkiem
wyleczonych, są ogólnie dostępne; istnieje też sporo
danych na temat jadu skorpionów i pająków. Gorzej z
informacjami o stonogach. Na szczęście do moich
przyjaciół zalicza się młody człowiek nazwiskiem Dean
Ripa, który świetnie nadawałby się na bohatera
powieści Josepha Conrada.
Dean zajmuje się zawodowo chwytaniem węży i
sprzedawaniem ich ogrodom zoologicznym oraz
prywatnym kolekcjonerom. Jest to niebezpieczne i
marnie płatne zajęcie. Trzykrotnie został ukąszony, a
koszty dalekich podróży w poszukiwaniu jadowitych
węży ledwo się zwracają. Kiedy wybrał się w długą
podróż do Ghany, wódz pewnego plemienia zmarł w
dniu przybycia Deana do wioski i mój przyjaciel ledwo
uszedł z życiem. Mniej więcej w czasie tej wyprawy, w
odpowiedzi na moje pytania o jad, napisał do mnie
poniższy list.
Drogi Hall,
w odpowiedzi na Twoje pytania o stonogi: żyje
około trzech tysięcy gatunków. Rozmiary stonóg
wahają się od centymetra średnicy do trzydziestu
centymetrów długości; mają one od piętnastu do stu
siedemdziesięciu siedmiu par nóg. Do polowania
służy im para gruczołów jadowych ze szczypcami
umieszczonymi na pierwszym segmencie tułowia.
Stonogi są oczywiście parzyście symetrycznymi,
metamerycznie segmentowanymi zwierzętami, o
podwójnym brzusznym rdzeniu nerwowym, ze
zwojem nerwowym w każdym segmencie i
skupiskiem tkanki nerwowej nad i pod
wnętrznościami w odwłoku. Stonogi są stworzeniami
dymorficznymi. Zewnętrzne narządy płciowe
samców są często ukryte w segmencie odbytowym,
co może utrudniać ustalenie płci. Atoli lekki nacisk
często powoduje wysunięcie narządów.
Pytasz o jad. Istnieją liczne, choć rozproszone
prace na temat wpływu jadu stonóg na człowieka.
Dawniejsze świadectwa pisane donoszą o zgonach
wywołanych ugryzieniem stonóg, ale współcześni
autorzy zazwyczaj nie dają im wiary. Ponieważ nie
widziano napastnika, mógł nim być równie dobrze
wąż lub skorpion. Znana jest historia o dużej
stonodze, która przepełzła po brzuchu i klatce
piersiowej oficera konfederatów, zostawiając za sobą
szereg ciemnoczerwonych śladów. Wkrótce pojawiły
się gwałtowne, bolesne konwulsje, którym
towarzyszyła znaczna opuchlizna w miejscu
ugryzienia. Ofiara zmarła dwa dni później.
Ugryzienie europejskiej Scolopendra cingulata
wywołuje ból oraz w najgorszym razie zapalenie,
obrzęk i powierzchowną martwicę, jednak ból szybko
znika, a objawy ustępują po kilku dniach. Stonoga
tego gatunku ugryzła człowieka nazwiskiem Klingel
około trzydziestu razy. W dwudziestu sześciu
wypadkach jedynym objawem był ból, który
ustępował po dwudziestu minutach. W czterech
pozostałych wypadkach ból był silniejszy, podobny
do ukąszenia osy, dłoń i ręka zdrętwiały, ponadto ból
pojawił się w szyi i piersiach. Po jednym czy dwóch
dniach objawy ustąpiły. Niekiedy stonoga gryzła
bezboleśnie, zwłaszcza w godzinę po zabijaniu
czerwców.
Ugryzienie S. heros wywołuje podobno silny ból, a
stonoga, przepełznąwszy po ciele, zostawia czerwony
ślad. S. subpinipes wywołuje silny ból, pęcherze,
opuchliznę, miejscowe stany zapalne, wrzody i
podskórny krwotok. S. viridicornis w Ameryce
Południowej powoduje ośmiogodzinny ból, a po
dwunastu dniach występuje niewielka
powierzchowna martwica. W relacjach mówi się też o
wymiotach, bólach głowy, rozległych opuchliznach
wokół miejsca ugryzienia, którego środek czernieje,
oraz podskórnych krwawieniach, itp.
Bodaj najgroźniejsze gatunki występują w Indiach,
Birmie i na Cejlonie. Powrót do zdrowia po
ugryzieniu tych stonóg trwa długo, niekiedy nawet
trzy miesiące. We wszystkich wypadkach
zanotowano ostre zapalenie gruczołów limfatycznych
z opuchlizną, zapalenie skóry i tkanki podskórnej. Na
ogół w miejscu ugryzienia wystąpił proces
martwiczy, co czasami prowadziło do owrzodzenia
pełzającego (szybko rozprzestrzeniającego się,
odpadającego nowotworu).
Najpoważniejsze objawy występowały po
ugryzieniu osiągających długość trzydziestu trzech
centymetrów stonóg z wysp Andamanów. Klingel
odkrył, że ugryzienia stonóg, które nie jadły przez
kilka dni, są niegroźne, toteż braku trucizny nie
można tłumaczyć jej brakiem w gruczołach. Biedny
Klingel, ciekawe, czy również tę właściwość
sprawdzał na sobie. Jedyny potwierdzony przypadek
śmiertelny to siedmioletnie dziecko z Filipin,
ugryzione w głowę przez pewien gatunek
Scolopendry.
Skutki ugryzienia stonóg różnią się w zależności
od pory roku. Zimą powodują one najwyżej drobne
krosty, znikające w ciągu godziny. Wiosną, kiedy
stonogi są aktywne, ugryzienie wywołuje zapalenie
mogące trwać trzy dni, bywa, że ugryzienie w palec
prowadzi do opuchlizny dłoni i dolnej części
przedramienia.
Efekt działania jadu stonóg badano przez
wstrzykiwanie go różnym zwierzętom. W roku 1904
niejaki Briot wstrzykiwał jad francuskich stonóg
królikom. Dwa centylitry jadu spowodowały paraliż
tylnej łapy, opuchliznę, ropienie, wreszcie śmierć po
siedemnastu dniach. Wstrzyknięcie innemu królikowi
trzech centylitrów jadu spowodowało śmierć w ciągu
minuty. Briot wnioskował, że jad stonóg, podobnie
jak żmii, wywołuje niemal natychmiastowy paraliż i
martwicę.
Kilka dni temu pozwoliłem ugryźć się w środkowy
palec bardzo dużemu przedstawicielowi Chilopoda.
Schwytałem tę stonogę w butwiejącym pniaku i
sądząc, że nie uzna mnie za wroga, wziąłem ją w
ręce. Uznała mnie jednak za wroga i zaaplikowała mi
niewielką dawkę jadu.
Doświadczam dziwnych halucynacji, które każą mi
wątpić w zdrowie własnych zmysłów. W nocy budzę
się i stwierdzam, że po pokoju pełzają węże. Drzwi,
które zawsze zamykam na noc, rano zastaję...
otwarte. Są też sny: groteskowo wysoka, chuda jak
szczapa, sięgająca sufitu postać staje nad moim
łóżkiem i przygląda mi się, gdy śpię. Próbuję się
obudzić, ale nie mogę. Przyczyną tych wizji musi być
malaria, chyba że to wina tego przeklętego Ataha.
Nie wiem, co on mi pakuje do jedzenia. Sprawia
przyjazne wrażenie, ale z takimi ludźmi nigdy nic nie
wiadomo. Dziś wieczorem ma mi przynieść kleik,
więc może poproszę go, żeby przyłączył się do
skromnego posiłku. Wtedy zobaczymy, jak stoją
sprawy!
Z oddaniem
Dean Ripa
Miasteczko Esmeraldas skupiło się wokół małej,
głębokiej laguny, na którą dociera się od morza wąskim
kanałem. Lagunę otaczają zalesione góry, miejscami
wznoszące się na wysokość tysiąca metrów.
Podczas sześciogodzinnego rejsu z Trynidadu wiała
świeża morska bryza, ale kiedy łódź wpłynęła do
laguny, wiatr ustał i łódź otoczył ciężki, przygniatający
skwar. W otoczonej wzgórzami lagunie panowała
martwa cisza. Na zboczach wypatrywałem śladów
ludzkich siedzib, ale ich nie dostrzegłem. Na wzgórzach
musiało być chłodniej; z pewnością wiał tam wiatr.
Łódź zatrzymała się powoli. Nasze bagaże
wyrzucono na brzeg. Nie czekając na napiwek,
marynarze wskoczyli z powrotem, łódź wycofała się i
popłynęła w stronę kanału. Z próchniejącego nabrzeża
spojrzałem ku błotnistym uliczkom i domom. Przegniłe
strzechy pokryto cynkowaną blachą, dachy
przypominały ciało trędowatego.
Już przy pierwszym zetknięciu Esmeraldas wzbudziło
we mnie tak silne uczucie przygnębienia i przerażenia,
jakiego nigdy wcześniej na zaznałem.
Kiedyś podróżowałem po wysokogórskich
miasteczkach w Andach, położonych cztery, cztery i pół
tysiąca metrów nad poziomem morza i przeraźliwie
zimnych. Wszyscy noszą tam szare filcowe kapelusze,
po zachodzie słońca owijają twarze chustami, a oczy
mają zaczerwienione od dymu. Z glinianych chałup nie
sterczą kominy, są tylko otwory w dachach. Panoszą się
dziwne choroby skóry, niekiedy występujące tylko w
jednej dolinie na odludziu; widuje się wielkie
purpurowe narośle na twarzach albo garbusów z
miękkimi garbami, podobnymi do zgniłych melonów.
Po klepisku uganiają się świnki morskie, zjadane przez
ludność - tak samo jak żaby z lodowatych płytkich
jezior na płaskowyżach.
Podróżowałem po wioskach na Saharze, w jednym
hotelu muchy pokrywały stół jak czarny obrus. Muchy...
muchy... zanim weźmiesz do ust kęs jedzenia, obsiadają
go. Zobaczyłem też cmentarze owłosionych Ajnów...
topornie wyciosane z drewna, pomalowane ochrą,
sterczące fallusy na grobach mężczyzn, pęknięte fallusy,
na które sypie śnieg. Tak, widziałem wiele scen
opuszczenia, ale nic nie mogło się równać z martwą,
nieludzką aurą przemocy i zła, jaka spowijała
Esmeraldas.
Z dorożki wysiadł urzędnik i ruszył ku nam wolnym
krokiem. Miał pięćdziesiąt lat i wystudiowaną
niedbałość Petera Lorre w roli skorumpowanego szefa
policji.
- Pasaportes, señores... documentes. - Podejrzliwie
przyglądał się naszym papierom gadzimi oczami
osłoniętymi skórą, szklistymi i szarymi jak oczy karpia.
- Cel waszej wizyty, señores! - szczeknął nagle,
wpatrując się w nas z szaloną wrogością.
- Przybyliśmy tu, aby badać wasze stonogi. Ta wyspa
słynie z wielkich stonóg.
- Ale dlaczego, señores? - spytał błagalnie szef
policji, wyraźnie blednąc.
- Ponieważ nam za to zapłacono. Reprezentujemy
Państwowe Towarzystwo Geograficzne, Smithsonian
Institution oraz muzeum Peabody w Harvardzie.
Obezwładniony tymi imponującymi nazwami,
urzędnik opadł na trzcinowy fotel.
- Oczywiście, oczywiście, powinienem był wiedzieć.
- Otarł twarz brudną jedwabną chustką.
- Istotnie, powinien pan. Tak się składa, że mamy
listy z Trynidadu...
Urzędnik, okropnie wystraszony, siedział, ocierając
czoło.
- Listy do burmistrza i gubernatora tej wyspy.
- Jestem jednym i drugim, señor, jak również szefem
policji.
- Świetnie. Zatem te listy polecające są do pana. Czy
to miasto może się poszczycić hotelem?
- Nie szczycimy się, ale jest hotel Splendide.
- Czy może pan znaleźć kogoś, kto zaniesie nasze
bagaże?
- To może być trudne...
W gęstniejącym mroku po nabrzeżu wałęsało się
kilku ludzi. Szef policji skinął na nich ręką i wskazał na
nasze bagaże. Tamci dziwnie coś zaszeptali, zasyczeli,
po czym się rozpierzchli. Nagle stanął przed nami
żylasty człowiek o krzywych zębach, z najeżonymi
czarnymi wąsami.
- Ja José! - Uderzył się kciukiem w pierś. - Tutaj
mnóstwo złych ludzi. - Splunął za czmychającymi
cieniami i załadował nasze bagaże na wóz.
Hotel Splendide wznosi się wokół dziedzińca, na
którym rośnie kilka rachitycznych bananowców i drzew
awokado. Ponieważ na patio wyrzuca się odpadki z
kuchni, stale panuje tam smród gnijących śmieci. O
świcie rozlega się hałas buszujących świń i kur.
Stary Chińczyk, właściciel hotelu, wskazuje ręką na
deskę z kluczami do pokojów. Najwyraźniej jesteśmy
jedynymi gośćmi. Wybieramy pokój od frontu, z oknem
na ulicę i lagunę. W kącie przycupnął wielki szary
pająk.
- On baldzo dobly. Odstlasza stonogi i czalnych
wdowców - mówi właściciel.
Postanawiamy zamieszkać z Arachnidem, jak
ochrzciliśmy naszego dobrego szarego pająka.
Nasz pokój na drugim piętrze jest duży, z hakami na
hamaki i moskitierą w oknie. Siadamy na swoich
kufrach, ponieważ nigdzie indziej się nie da, i
podnosimy sobie nastrój rumem z napojem o nazwie
coca-cola, który podobno zawiera sporą ilość niezwykle
pożądanej kokainy. Rzeczywiście, świetnie pasuje do
jasnego wytrawnego rumu, który wolę od ciężkiego
ciemnego rumu z melasy.
Nasza ekipa składa się z pięciu osób. Jest doktor
Schindler specjalizujący się w botanice; doktor
Schoenberg posiadający encyklopedyczną wiedzę o
pająkach i skorpionach; doktor Sanders, chudy,
jasnowłosy Anglik, jest chemikiem, z kolei Chris Evans
to nasz fotograf.
A ja? Jestem kronikarzem wyprawy. Posiadam też
wiedzę w dziedzinach moich kolegów, co prawda
powierzchowną, ale pozwalającą mi na dostrzeżenie
zależności, które mogłyby komuś umknąć. Przybyliśmy
tu w celu zebrania okazów stonóg, pobrania próbek jadu
i przeprowadzenia analizy i opisu, na ile to będzie
możliwe w tych trudnych warunkach. W tak lichej,
ubogiej okolicy nie będzie problemu z małymi
zwierzętami do doświadczeń, które pomogą nam
określić moc jadu.
Niech mi będzie wolno wyznać, że do żadnych
stworzeń na tej upiornej planecie nie czuję takiej
nienawiści jak do stonóg. Nie jestem też w tym
odosobniony. Od wielu osób słyszałem, że wyjątkowo
nie cierpią stonóg, skądinąd tak odległych od naszej
rodziny ssaków. Niewątpliwie ważnym elementem
naszej misji jest ustalenie, czy słusznie stonogi
wywołują przerażenie i pogardę - o ile mi wiadomo -
powszechnie. Może są ludzie, którzy lubią stonogi.
Widywałem wprawdzie takich, co głaskali tarantule i
skorpiony, ale nigdy stonogi. Ja sam odnosiłbym się do
takiego człowieka bardzo podejrzliwie.
Dopiero co pieściłem swego kota.
- I jak się miewa mój mały kocurek?
Jaki mężczyzna czy kobieta głaskaliby po brzuchu
stonogę!
- Moja droga dorodna stonoga!
Jeżeli taki człowiek istnieje, radzę natychmiast go
zabić. To zdrajca rodu ludzkiego.
W środku nocy zbudziło nas szuranie i w świetle
latarni ujrzeliśmy Arachnida toczącego śmiertelną
walkę z największą stonogą, jaką w życiu widziałem.
Nie wiedząc, jak interweniować bez narażenia naszego
groźnego sojusznika na niebezpieczeństwo,
dopingowaliśmy z boku. Patrzyliśmy, aż Arachnid wziął
górę nad stonogą, która obrzydliwie wiła się i skręcała,
odsłaniając okropne żółte podbrzusze. Należy przy tym
dodać, że miała już odgryzioną głowę.
Następnie Arachnid uczcił zwycięstwo, przystępując
do uczty. Sen po czymś takim okazał się niemożliwy.
Wstaliśmy o świcie. Stało się jasne, że musieliśmy
znaleźć lepiej strzeżone lokum. Szczęście nam dopisało.
Kilka lat temu (ludzie nie określali tego precyzyjnie)
na wyspie wybuchło powstanie. Na jego czele stanęła
wykształcona w Anglii rewolucjonistka Dolores. Jak
powiedział nam szef policji, całe zdarzenie miało
bardzo tajemniczy przebieg. Najemni robotnicy rolni
nieoczekiwanie chwycili za broń i opanowaliby całą
wyspę, gdyby nie interwencja oddziałów brytyjskich.
Rebelianci okopali się na południu, gdzie ściągali z
ludności daninę, a zbudowane przez nich fortyfikacje i
tunele można oglądać do dziś. Sytuacja patowa
utrzymywała się przez mniej więcej dwa lata. W końcu
powstańców wyrżnięto, a Dolores została publicznie
powieszona.
Stare więzienie rozbudowano, by pomieścić
więźniów dostarczonych przez Brytyjczyków; dodano
dziedziniec, otoczony murem ze strażnicami. Pięciu
przywódców powstania osądzono i powieszono. Innych
deportowano na Trynidad i zmuszono do wieloletniej
pracy na plantacjach. Zwykłych rebeliantów trzymano
przez kilka miesięcy w więzieniu, potem przewieziono
na inne wyspy.
Od szefa policji usłyszałem, że pospolite
przestępstwo jest niemożliwe. Wyspa jest mała i każdy
zna każdego. Szef policji przytknął palec do oka. Ta
nieustanna obserwacja wszystkich przez wszystkich jest
jedną ze specjalności Esmeraldas. Najbardziej
pożądanymi przedmiotami są lornetki i teleskopy, a
twój status określa sprzęt obserwacyjny, na jaki cię stać.
Całe miasteczko nurza się w oparach szantażu. Dzieci
donoszą za drobne i cukierki. Nasuwa się oczywisty
wniosek: głównym szantażystą w Esmeraldas jest szef
policji.
Podczas rewolucji wszyscy mieszkańcy zostali
donosicielami, ponieważ nikt nie wiedział, ilu
rewolucyjnych konspiratorów przeniknęło do
miasteczek na wybrzeżu. Proces rebeliantów ugrzązł w
labiryncie tak sprzecznych zeznań, że Brytyjczycy
przenieśli go do trybunału wojskowego na Trynidadzie.
Za skromną opłatą wynajęliśmy więzienie. Ponieważ
zbudowano je z myślą o licznych więźniach, było dość
przestronne. Trzy drewniane strażnice runęły, ale
czwarta wciąż była w niezłym stanie.
Przypomnieliśmy szefowi policji, że przybyliśmy na
wyspę w celu badania stonóg.
- Jest pewien człowiek, który wie dużo o tych
zwierzętach... za dużo - powiedział szef. - Mieszka w
głębi wyspy - dodał z wymownym gestem,
świadczącym, że był niskiego zdania o każdym, kto
mieszkał „w głębi wyspy".
Pomocny naukowiec stanowiłby prawdziwy skarb, a
odległość nie mogła być duża. Wyspa nie ma więcej niż
trzynaście kilometrów średnicy. W takim miejscu każdy
wie, gdzie kto mieszka, a już na pewno cudzoziemiec.
Mimo to ludzie, do których się zwracaliśmy, udawali,
że nikogo takiego nie znają: za daleko - mają inne
sprawy na głowie - on wyjechał.
Wreszcie José, za astronomiczną kwotę, zgodził się
zaprowadzić nas do jego domu.
- Oni mają strach. - Uderzył się dłonią w chudą pierś.
Muy macho, nie bać się ludzi stonóg. To wszystko
brednie.
Zabraliśmy prowiant na jeden dzień, uzbroiliśmy się
w maczety i pistolety 410 z podwójną lufą, naładowane
szóstkami. Przekonałem się, że jest to najskuteczniejsza,
w pełni wystarczająca broń, kiedy może grozić
niebezpieczeństwo tylko ze strony węży bądź ludzi. Na
Malajach sprzątnąłem człowieka, który wpadł w szał;
strzeliłem mu w szyję z obu luf z odległości trzech
metrów.
Błotnista droga urwała się nagle w zaroślach i
krzakach. Roślinność zupełnie nie przypominała
południowoamerykańskiej dżungli, bo w ogóle nie było
tu dużych drzew. Mijaliśmy palemki, krzewy, palmy
kokosowe i bananowce. Szło się ciężko; raz po raz
musieliśmy torować sobie drogę maczetami.
Próbowałem wyciągnąć od naszego przewodnika
trochę informacji o kulcie stonogi.
- Kim są ludzie stonogi?
- Źli ludzie... - José splunął. - Mnóstwo szaleni...
wielbią pieprzonego robaka.
Przypomniałem sobie o egipskich skarabeuszach, o
Bogini Skorpiona i częstym motywie stonogi w
ceramice Majów. Jedna ze stronic kodeksu
majańskiego, skądinąd wątpliwej autentyczności,
przedstawia przywiązanego do łoża człowieka, któremu
zagraża wielka, długa na dwa lub dwa i pół metra
stonoga.
- Czy oni się zbierają?
José zmrużył chytrze oczy.
- Być może.
Postanowiłem na razie na tym poprzestać.
Ścieżka wiła się stromo w górę; panował duszący
upał. Czułem się bardziej zmęczony, niż uzasadniałyby
to warunki. Odnosiło się wrażenie, jakby przygniatał
nas jakiś potężny, złowrogi ciężar. Przewodnik
kilkakrotnie błądził i musieliśmy wracać po śladach.
Jego pies, mieszaniec airdale teriera, pobiegł przodem,
ujadając.
Czułem, jakbyśmy szli już wiele godzin, ale zegarek
wskazywał, że minęła dopiero godzina. Nagle dobiegło
nas gwałtowne szczekanie, jakby pies coś zwęszył.
Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce, ujrzałem dół
zasłonięty liśćmi palmowymi, skąd dochodził
udręczony jazgot. Zajrzawszy do głębokiego na blisko
dwa metry dołu, zobaczyłem wijącego się psa,
nadzianego na zaostrzone bambusy. Najwyraźniej była
to pułapka zastawiona przez rebeliantów.
- Dios - powiedział od razu José. - Pobrecito...
Najlepiej będzie, jeśli go pan zabije, señor.
Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem psu w głowę.
Potem przeładowałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Los psa nie wzruszył przewodnika. José otworzył
szkaradnie usta i dźgnął palcem.
- On za dużo jeść... Tu życie jest ciężkie.
*
Około południa wyszliśmy na polanę, gdzie stała
chata na palach.
- Aquí, señores.
Z werandy wolno wyszedł nam na spotkanie
człowiek. Jak rzadko poczułem do niego
natychmiastową antypatię. Wysoki i chudy mężczyzna
miał długie, zmierzwione włosy w kolorze rudoblond i
brudne krzaczaste wąsy. Wykrzywił twarz w grymasie -
który miał być uśmiechem - odsłaniając przegniłe zęby i
ziejąc tak cuchnącym oddechem, że cofnąłem się o
krok. Nie mogłem się odważyć, żeby podać mu rękę, ale
najwyraźniej wcale tego nie oczekiwał. Po prostu stał
tam, zagradzając dostęp do swego domu.
Jego matowoszare, pokryte bielmem oczy były w
nieustannym ruchu, ale ani razu na nas nie spojrzały.
Wiercił się w bardzo nieprzyjemny, spastyczny sposób,
jakby jego dłonie i stopy żyły własnym życiem.
Przedstawiłem nas, a on przy każdym nazwisku kiwał
głową i milczał.
- Jesteśmy z muzeum Peabody. Przyjechaliśmy badać
miejscowe stonogi i zebrać okazy.
Na dźwięk słowa „stonogi" człowiek drgnął, a jego
wąsy zadrgały.
- Powiedziano nam, że może nam pan pomóc.
- Nic nie wiem - powiedział niezwykle grubiańsko. -
Zajmuję się motylami. Stonogi można chyba znaleźć w
innej części wyspy... na zachodzie. - Wskazał ręką z
rozczapierzonymi palcami.
- Cóż, wobec tego nie będziemy więcej zabierać panu
czasu. - W tej chwili wyobraziłem sobie, jak
wyglądałaby jego twarz trafiona kulą kaliber sześć.
Spodziewałem się, że zamiast krwi wyciekłby z niej
jakiś ohydny biały płyn.
Odwróciliśmy się na pięcie i odeszliśmy.
- Muy malo recibido - zauważył José.
Wyspa Esmeraldas zaciera się w umyśle Halla. Przez
kilka nocy nie może posunąć się dalej, aż pewnego
ranka budzi się ze snu o Miejscu Ślepych Dróg:
Od wielu dni płyną w dół rzeki, szerokiej na półtora
kilometra i stale się rozszerzającej, o brzegach jak
zielona linia albo niewidocznych w porannej mgle.
Nasza łódź składa się z dwóch krytych dłubanek
połączonych bambusowym pokładem. Dwa maszty na
żagle do łapania słabego porannego wiatru służą też do
zawieszania brezentu, który chroni ich przed słońcem i
deszczem. Na noc najczęściej przybijają do brzegu.
Przewodnik wyszukuje szybszy prąd na środku rzeki,
a potem wpływa na prądy boczne prowadzące do
brzegu, jak zjazdy z autostrady. Niekiedy mijają farmy z
nieukończonymi, a już zniszczonymi budynkami,
niewielkie uprawy bananów i juki, bulwy obecnej na
każdym cynowym talerzu w Amazonii.
Rzeka powoli się zwęża i łódź nabiera szybkości.
Przewodnik jest teraz czujny, przepływa z prądu na prąd
jak surfer, a drzewa i piaszczyste brzegi zostają w tyle.
- Zbliżamy się do przesmyku!
Woda cicho szumi, zostawiają za sobą wąski
przesmyk. Tuż pod powierzchnią Neferti widzi trawę;
musiała zostać niedawno zalana. Przed nimi wznosi się
ściana zieleni, ale nadal korzystając z bystrego nurtu,
udaje im się wpłynąć wąskim korytem na rozległe
jezioro. Wkrótce tracą ląd z oczu.
Prąd nagle zamiera, łódź dryfuje coraz wolniej, aż w
końcu nie porusza się.
„Leniwa jak malowana łódź/Na malowanym
oceanie".
Woda jest przejrzysta jak powietrze. Trzydzieści
metrów w dole widzą wielkie głazy, przechodzące w
atramentową czerń, która rozpościera się pod nimi jak
atłasowy gobelin, poruszający się czasem, kiedy
przepływają pod nim kształty. W przejrzystej wodzie
pod powierzchnią nie widać ryb; o ich obecności można
wnioskować jedynie z poruszeń i fal ciemności na
obrzeżach pola widzenia.
Jezioro rozciąga się ku niebu we wszystkich
kierunkach - rozległe, okrągłe, niebieskie zwierciadło, z
linią czerwieni w miejscu, gdzie słońce dotyka wody.
Lekka fala dochodząca z czarnej głębiny, znak tego, że
przepływa jakieś wielkie stworzenie, łagodnie kołysze
łodzią.
Przewodnik zagląda do mapy, która rozkłada się jak
akordeon. Na jaskrawej mapie widnieją rysunki
niezwykłych istot. Niektóre wrastają w ziemię głową w
dół; z nóg wyrastają im pędy.
- Najbliższy prąd za pięćset kilometrów - cedzi
przewodnik. - Możemy wiosłować.
- Wiosłować? - powtarza Neferti, wskazując na
słońce, które od minuty nie ruszyło z miejsca.
Przewodnik Wilson, który stracił licencję białego
myśliwego za zastrzelenie nosorożca z bazooki, kieruje
na Nefertiego swoje zimne błękitne oczy, które stale
zdają się patrzeć prosto w lufę.
- Trzeba tylko pchać. W wodzie w ogóle nie ma
tarcia. - Szybko przeciąga dłonią w wodzie. Czarny cień
rzuca się i zęby kłapią tuż za palcami Wilsona. -
Widzisz, ile byś przeżył w wodzie? Zero tarcia... ryby
głębinowe potrafią poruszać się z niewiarygodną
prędkością.
- A nie moglibyśmy po prostu dmuchać z rufy?
- To na nic. W powietrzu też nie ma tarcia. Musimy
sobie poradzić bez powietrza i wody. Hm... - Nagle jego
oczy rozbłyskują piekielnym blaskiem. - W Eton
urządzaliśmy zawody w waleniu konia... wiecie, na
szybkość i odległość. Szybkie chłopaki preferowały
lekką broń palną, a ci, co spuszczali się daleko, woleli
długi zasięg. Nawet sześćset metrów. Może gdybyśmy
tak stanęli na rufie i odpalili... oceniam, że preferujesz
szybkość, zgadza się?
- Tak. Jeśli jestem w humorze, wystarczy jakieś
dwadzieścia sekund.
- No to lepiej bądź napalony i w humorze. Za
godzinę, właściwie za pięćdziesiąt minut, zacznie
zamarzać metabolizm... więc musimy się sprężać.
Ciśnienie różnicowe powinno nas wypchnąć ze
współrzędnych zamarzania...
Neferti potakuje i z roztargnieniem zrzuca przepaskę
biodrową, jak gdyby porzucał ją na zawsze. Mruży
podłużne zielonożółte wężowe oczy jak gad, który
zastyga w niemym oczekiwaniu na łup. Sutki, uszy i nos
przybierają barwę jaskrawej, pulsującej czerwieni.
Wilson, doskonały jak posąg, stoi nieruchomy z
wyjątkiem poszukującego, nabrzmiałego fallusa,
wypatrując zimnymi niebieskimi oczami odległego celu
na horyzoncie. Jest... celownik się ustawia... jądra mu
tężeją. Zaczyna naciskać spust. To wzbiera z jego
długich, chwytnych palców u nóg i stóp. Szczupłe ciało
Wilsona lśni jak rybia łuska. Zwija się w węzeł w
Punkcie Jeden Nefertiego, pięć centymetrów pod
miejscem, gdzie byłby pępek, gdyby go miał. Wydziera
się z niego ryczące, rozszalałe zwierzę, kozo-koto-jeleń.
Krzyczy w fantastycznej agonii, kiedy rogi przebijają
się mu przez czaszkę, a z nosa tryska krew.
Wilson strzela. Cel znika z celownika. Łódź płynie,
najpierw powoli, potem coraz szybciej.
- Naprzód! - krzyczy Wilson.
Trzymając się siedzeń, ledwo powstrzymują łódź
przed pruciem jak przebity harpunem marlin. Skręcają
w prąd płynący z prędkością trzydziestu kilometrów na
godzinę.
- Wyspa Stonóg - mówi Wilson, wskazując ręką.
Z odległości pięćdziesięciu metrów czują zapach
wyspy, czarny owadzi smród, który wnika w ubranie i
włosy. Czujesz, jakby oblazły cię stonogi.
- Spokojnie, chłopie. Na początku to powala każdego.
Kiedy wychodzą na wapienne nabrzeże, otacza ich
grupa urzędników w brudnych mundurach, którzy w
gnijących kaburach mają zardzewiałe pistolety.
Wyciągają ręce jak żebracy.
- Documentes, señores. Por favor... pasaportes -
zawodzą.
Wilson odpycha ich wielkopańskim gestem, a
urzędnicy padają na plecy i próbują wstać jak
przewrócone żuki.
- Idziemy do Explorers Club. Podają tam przyzwoite
steki i zimne piwo.
Ciemne ulice oświetlają tylko lampy naftowe,
umieszczone tu i ówdzie w kioskach. Nikt do nich nie
wchodzi, żeby kupić stare pocztówki i czasopisma,
pleśniejące zapiekanki wieprzowe w celofanie lub
przeterminowane batoniki. Nikt nie wchodzi.
Wszędzie wokół przewalają się tłumy półnagich ludzi
o oczach głodujących.
- Oni muszą się przemieszczać. Biedne dranie, nie
mają gdzie kimać. Kiedy stają, przewracają się i już po
nich, tak jak się stało z tamtymi na nabrzeżu. Jesteśmy
na miejscu.
Dom wygląda tak, jakby przeniesiono go z St. James
Square w tę okolicę pustych placów, śmieci i
rynsztoków. Krawędzie domów są równe i regularne,
ale porosłe mchem i pnączami obsypanymi
żółtozielonymi kwiatami, które wydzielają upiorny
smród odchodów i burdelowych perfum. W środku
słabe żółte światło daje złowrogi blask.
- Kolejna przerwa w zasilaniu - rzuca Wilson przez
ramię.
Zza kontuaru recepcji wychodzi człowiek w
zapleśniałym uniformie, po którym pełzają ślimaki bez
skorup, i zastępuje im drogę.
- Czy jest pan członkiem, sir? - Wpatruje się w
Wilsona władczym, surowym wzrokiem.
Wilson popycha go palcem, tamten pada na podłogę,
wije się na plecach i lekko macha nogami w powietrzu.
- Na twoim miejscu bym na niego nie nadeptywał
ostrzega Wilson. - Ohyda. - Rusza marmurowymi
schodami do baru.
- Co jest, George? Umarlak przy drzwiach?
- Przykro mi, sir. Naprawdę mi przykro, ale obecnie
zatrudnienie żywej pomocy jest niemożliwe... Poza tym
dzięki niemu hołota nie miała dostępu do Delegacji.
Rozumie pan, co mam na myśli.
- Szkocka z lodem, George, i...?
- Pernod.
- Pernod, już nalewam. Piękno całej sytuacji polega
na tym, że tylko nieliczni dociągają do wypłaty. -
George nachyla się. - Nie dalej jak trzy dni temu pijany
robol odrąbał głowę naszemu ostatniemu. Był mocno
wstrząśnięty.
- Wyobrażam sobie. Macie wolne pokoje, George?
- Klub jest pusty, sir. Możecie zająć dowolny pokój,
ale byłbym wdzięczny, gdybyście zamieszkali na tym
piętrze. Dzięki temu nie będę musiał wchodzić na górę,
ach, te moje plecy.
- Cóż, George, przykro byłoby patrzeć, jak wchodzisz
bez nich. Powiedz w kuchni, żeby przysłali nam dwa
steki z zimnym piwem. Będziemy pod osiemnastką, w
końcu korytarza.
- Żartowniś z pana, panie Wilson - śmieje się George.
- Zrobię steki i zaraz przyniosę.
Pokój pachnie opuszczeniem, jak hotel w kurorcie
poza sezonem. George rozkłada dla nich na stole
brudne, zatłuszczone talerze.
- George, ten dżentelmen z „National Geographic"
przyjechał tu badać warunki.
George patrzy posępnie na Nefertiego.
- Nie mam pojęcia po co, sir. Moim zdaniem im
mniej się mówi, tym lepiej.
- George, był tu kiedyś hiszpański profesor, autorytet
w tej dziedzinie... Należał do Klubu.
- A, tak, pamiętam. Cudzoziemiec, sir. Nie odwiedzał
nas już jakiś czas, ale mamy jego adres.
- Świetnie, możesz go wsunąć rano do butów pana
Nefertiego. Powiedz, czy uniwersytet nadal działa?
- Nie mam pojęcia, sir. Jeśli chce pan znać moje
zdanie, to właśnie tam zaczęły się kłopoty... Od
rozruchów studenckich.
- Sprawy są nieco bardziej skomplikowane, George.
- Tak, sir. Często tak jest, sir. Czy to wszystko, sir?
Dobranoc, sir.
Nazajutrz, po dobrym angielskim śniadaniu, ruszamy
w drogę. Niezły spacer. Jedyna taksówka w Strefie jest
na okrągło zajęta przez Delegacje. Jest to teren gruzów,
pustych placów i nieukończonych, rozsypujących się
budynków. Niektóre, dziesięciopiętrowe z
żelazobetonu, najwyraźniej miały być domami
mieszkalnymi. Teraz na piętrach koczują arabskie
rodziny z kozami i kurczakami.
- Czy to prawda, że żyje tu monstrualna stonoga?
- Owszem. Widziałem ją na własne oczy... Porzygać
się można. Smród zwala człowieka z nóg.
- Żywi się ofiarami z ludzi?
- Cóż, można tak powiedzieć.
Zwarty szereg budynków, nie większych niż
trzypiętrowe, wzniesionych z glinianych lub
betonowych połączonych byle jak elementów, w wielu
miejscach blokuje drogę, a ta biegnie górą po rampach
albo dołem tunelami. Całość przypomina wielkie
gniazdo sklecone przez owady, które z powodu
narkotyku straciły poczucie symetrii.
- Sam musisz wybrać ulicę... niektóre są zatkane na
amen. Bóg jeden wie, ilu umarlaków gnije w tych
brudnych norach.
- Co tu się wydarzyło?
- Cóż, nastąpił krach na giełdzie. - Wilson wskazał na
kłębiący się tłum. Potrafi przewidywać jego ruchy i
poruszać się wśród niego niemal tak szybko, jakby on i
Neferti mieli ulice tylko dla siebie. - Ujmijmy to tak:
kraj jest prosty, wsiórsko prosty. Państwo bankrutuje. W
skarbcu nie ma złota, a emitowane pieniądze są bez
pokrycia. Dochodzi do całkowitego krachu, a
banknotami można się podetrzeć. To samo stało się
tutaj. Emitowali fałszywe akcje ludzkie, bez pokrycia.
Zero złota. Tutejsze rezerwy mieściły się w Jednostkach
Energetycznych Sek. Obecnie są one całkowicie
pozbawione Sekem. Początkowo próbowali
kombinować, odbierać ludziom po kilka jednostek,
licząc na to, że nikt się nie połapie.
- Ile jest tych potwornych stonóg?
- Najpierw była tylko jedna. Potem unowocześniła
technologię i teraz musi ich być ze trzydzieści.
- Czy odczuwają braki Sek?
- Chryste, nie. Wprost kwitną, podobnie jak
większość owadów i niektóre rośliny. Potrzeba Sekem
jest potrzebą ssaków. Zauważyłeś, że tu w ogóle nie ma
zwierząt? Żadnych kotów ani wiewiórek!
- Przypuszczałem, że zostały zjedzone.
- Nic podobnego. Opuściły wyspę. Przybył flecista i
wywabił je swoją grą.
Wilson odwraca się i ogarnia wzrokiem tłum.
- Narzucające się rozwiązanie to wykopać cholernie
duży dół i zmusić ludzi dźganiem, żeby tam wleźli.
Wciąż reagują na dźganie. - Szturcha jednego człowieka
ostrymi prętami na końcu laski elektrycznej. Ten
wydaje nieludzki krzyk i odbiega na dwa metry.
- Widzisz, co mam na myśli? Chcesz zobaczyć
stonogi, tak? Włóż maskę.
Przed nami widnieje ściana wychudzonych ludzi,
wielu całkiem nagich, z odrażająco zdeformowanymi
genitaliami.
- Wygląda na to, że będą nam potrzebne nasze gnaty.
Są to rewolwery kaliber dziesięć, z trzydziestoma
trzycalowymi nabojami w magazynku. Podstawa i
czubek naboju są z twardego metalu, a między nimi
znajduje się miękka warstwa, która pod wpływem
uderzenia rozpłaszcza się do rozmiarów półdolarówki.
- Taki nabój nie przebiłby ludzkiego ciała, boby się
rozpłaszczył. Wchodzi za to w owadzie ciało.
Ruszajmy.
Rewolwery prawie nie wydają odgłosu; rozlega się
tylko trzask, jakby wyskakiwał korek z butelki
zwietrzałego szampana. Efekt jest jednak dramatyczny.
Ciała rozpadają się jak zgniłe melony.
- Włóż ten jednorazowy ortalion, chłopie.
Odziani w ortaliony do kostek, brną w przestrzeni
wyrąbanej przez strzały; poodrywane szczypce i szczęki
jeszcze drgają. Ortaliony zostają ostrożnie wrzucone do
pojemnika na odpadki.
Latające stonogi bzyczą, składając jaja w
nieszczęśnikach.
- Patrz, jak będą się wylęgać.
Nagi człowiek szarpie ciało z krzykiem, gdy głowy
stonóg przebijają mu się przez skórę, tryskają
strumienie ropy i krwi. Milczący tłum przechodzi;
ludzkie twarze są puste, katatoniczne. Człowiek wierzga
konwulsyjnie, kiedy głowa stonogi wysuwa się z jego
penisa. Druga wydostaje się przez oczodół. Wilson
zabija ofiarę jednym strzałem ZH&KP-7.
Gąszcz wąskich przejść między czterema piętrami
boksów, długich na metr osiemdziesiąt, głębokich na
metr dwadzieścia i wysokich na półtora metra. Górne
boksy są w połowie puste, bo tylko nieliczni mogą się
tam wdrapać po drabinkach sznurowych i żerdziach z
wyciętymi stopniami. Dolne boksy pełne są zmarłych i
umierających, którym ledwo starcza energii, by
wylewać pomyje na błotniste ścieżki między klitkami.
Na nagich wzgórzach i wśród zrujnowanych domów
boksy nikną.
Docierają do małego amfiteatru z wapiennymi
ławkami wokół okrągłej, wyłożonej gładkim marmurem
areny o średnicy siedmiu metrów. Na środku areny
wznosi się kamienna stela, pokryta drobnym pismem z
włosków, oczu, odnóży i szczypiec stonóg. Znaki drgają
i falują, tworząc spazmatyczne wzory, które przecinają
się, nachodzą na siebie, nieruchomieją i pełzają. Cały
kamień pulsuje ohydnym życiem. Pod stelą leży
człowiek, przywiązany skórzanymi pasami do łoża.
Nogi łoża z twardego drewna tkwią w starożytnych
otworach w marmurowej arenie.
Widzowie są całkiem nadzy, mają na sobie tylko
niezwykłe złote naszyjniki i bransolety w kształcie
stonóg z opalowymi oczami. Wargi się rozchylają, w
powietrzu unoszą się zaraźliwe oddechy, twarze kurczą
się i pełzają na czaszkach, w wielkich oczach lśniących
jak czarne zwierciadła odbija się obmierzły, szalony
głód.
- Odżywiamy się razem ze stonogą.
La jeunesse dorée z Pedeville.
Neferti i Wilson przepychają się do pierwszego
rzędu. Lękliwe Pędy, jak nazywają się miejscowi,
uciekają przed nim.
Słychać szum płynącej wody. Kiedy zbiornik się
napełnia, w głębi amfiteatru unosi się krata z brązu.
Wyłania się głowa potwornej stonogi, cuchnącej tak,
jakby sęp narobił na gnijące kraby. Kiedy stonoga się
zbliża, przywiązany człowiek zaczyna krzyczeć.
Stonoga unosi głowę, jakby czegoś szukała.
Neferti staje u wezgłowia, z jedną dłonią swobodnie
wspartą na steli, drugą wyciągniętą ku stonodze, która
podpełza z przerażającą prędkością. Palce Nefertiego są
nogami stonogi w powietrzu, płynny gest sprawia, że
starodawne pismo rozsypuje się w proch.
Stonoga zwija się w powietrzu po raz ostatni i w
postaci czerwonego pyłu osypuje się na kamienne ławy.
Leżący człowiek rozchyla skórzane pasy, które
rozsypują się w czarny proch.
Zadanie wykonane.
5
Neferti idzie zaułkami na przedmieściach Memfis,
zamieszkanych przez biedotę. Śledzą go oczy, w
których odbijają się nędza, choroby i głód. Ludzie
odwracają się od niego, kobiety zasłaniają twarze,
ponieważ jest skrybą i należy do elity, która wzbudza
nienawiść i lęk.
Neferti urodził się nad morzem jako syn rybaka. Jego
rodzina była biedna, ale nie głodowała jak ci ludzie tu,
w głębi lądu. Jest pewien skorupiak - zwany
skorpionem morskim - niezwykle ceniony przez
bogaczy, a Neferti wiedział, gdzie szukać tych
stworzeń, podobnie jak zawsze potrafił wyczuć w domu
obecność skorpiona czy stonogi. Umie je wyczuć, tak
samo jak wyczuwa niebezpieczeństwo. Skorpiony
morskie wypuszczają identyczne sygnały, słabsze, ale
mimo wszystko wyczuwalne.
- Zatrzymaj łódź. Tu są skorpiony morskie.
Kiedy dostarczał ten rarytas zamożnym klientom,
często składano mu propozycje. Neferti zdążył już
zdecydować, czy dana propozycja jest dla niego
korzystna. Wkrótce nadarzyła się okazja, jakiej szukał:
zaproponowano mu stanowisko skryby starego
pederasty Sesostrisa.
Neferti uczył się hieroglifów z zapierającą dech w
piersiach szybkością. Sesostris nigdy jeszcze nie miał
takiego ucznia. Neferti wiedział, że ściągnie na siebie
niebezpieczeństwo, zwracając na siebie uwagę,
zwłaszcza wybitnością. Czas jednak nie był jego
sprzymierzeńcem.
Każdego dnia Neferti zapisywał, z kim ma się
spotkać i jak zamierza postąpić. Oczywiście starannie
ukrywał ten eksperyment przed Sesostrisem. Idąc,
Neferti umie myśleć hieroglifami, pisać z mijanych
rysunków: rogata sowa, nogi, oczy, usta, czekająca
pusta droga. Idąc, pisze: nadchodzić, jego nogi i oczy
czekające na drodze; snop zboża na polu; sterczący
członek pod przepaską. Nadchodząc, czekać na ciebie
od dawna: nogi, oczy, usta, droga, wskazująca dłoń,
sterczący członek, snop zboża.
Poszczególne hieroglify można narysować na wiele
różnych sposobów. Można z nich stworzyć obraz,
obrazy z kolei mogą się poruszać. Tablice z
hieroglifami można ustawiać w rozmaite kombinacje.
Neferti zaprojektował własne hieroglify, oznaczające
całe tablice, a także sposoby ich łączenia. Wzlatująca
rogata sowa oznacza miejsce połączenia tablic.
Abata pełnił funkcję Probierza Skrybów, a ponieważ
skrybów było znacznie więcej niż dostępnej pracy,
Abata stał się bardzo ważny, a jego pozycję można było
porównać z rolą współczesnego krytyka sztuki.
Skrybowie dzielili się na kilka szkół: tradycyjną,
naturalistyczną, funkcjonalną, sytuacyjną, punktową,
losową i układankową. Abata niezmienne wybierał
najbardziej konwencjonalne, sztywne i banalne wzory
pisma, przez co szkoły wykonujące te martwe śmiecie
zalewały rynek. Pozycja Abaty była jednak zagrożona.
Handlarze zasięgali rady u własnych probierzy. Nawet
najbardziej prostaccy parweniusze z wyłaniającej się
warstwy kupców narzekali na jego nudne malowidła na
murach, pod każdym kątem i w każdym świetle
wyglądające identycznie.
- Chcemy pisma ze szkoły układankowej.
W dziełach tej szkoły hieroglify składają się na
większy obraz: oko, członek, woda, ptaki i zwierzęta
opowiadają pewną historię. Na pierwszy rzut oka jest to
tylko obraz, ale po chwili hieroglify wypływają z chmur
i wody, wyskakują ze zwinnych jaszczurek, biegną z
zającami symbolizującymi godziny, siedzą z ropuchą
liczącą milion lat, wytryskują z odchodami rzucanymi
przez gniewną małpę, ciurkają ze strumieni, chłopiec
onanizuje się w cieniu sowiego skrzydła, kurek na
dachu wiruje na wietrze.
Władza Abaty zależała od skutecznego nakłaniania
innych probierzy do popierania jego sądów, co ostatnio
stawało się coraz trudniejsze. Coraz powszechniej
uważano, że marny gust Abaty zagraża rynkowi. Inni
probierze, węsząc rozchodzący się smród porażki,
zaczęli go unikać, a stary wyznaczył cenę za
zlikwidowanie Abaty. Z każdego zaułka czy bramy
mógł polecieć nóż. Abata miał ochroniarzy, ale jeden z
nich mógł pracować dla twierdzy Alamout.
Czasy były niespokojne. W niebiosach toczyła się
wojna, ponieważ Jedyny Bóg dążył do eksterminacji lub
zneutralizowania Wielu Bogów i ustanowienia władzy
absolutnej. Kapłani opowiadali się to po jednej, to po
drugiej stronie. Od południa, wschodu i od strony
pustyń na zachodzie nadciągała rewolucja. Możni
trzymali w ręku nie tylko całą ziemię i bogactwa, ale
także Zachodnią Krainę. Prawo do mumifikacji, a
zarazem do nieśmiertelności, przysługiwało jedynie
członkom wybranych rodów.
Neferti opowiedział się po stronie rebeliantów i
wyznawców Wielu Bogów. Kapłani Jedynego Boga
wydali nowy edykt przeciwko sodomii. Karą było
wbicie na pal. Związki Nefertiego ze starym pederasta,
skrybą Sesostrisem, stały się nader niebezpieczne.
Patron Nefertiego był dobrodusznym, chwiejnym
człowiekiem. W ostrym sporze wokół pojęcia Jedynego
Boga nie potrafił się opowiedzieć po żadnej ze stron.
Neferti łagodnie zwracał mu uwagę, że neutralnej
pozycji nie da się utrzymać, zwłaszcza w obliczu
nowego edyktu. Wrogowie Sesostrisa tylko czekali na
taką okazję. Próbując nie robić sobie wrogów, stary
pederasta na pewno nie zyskał żadnych przyjaciół
godnych zaufania.
Neferti zamierzał zdobyć tajemny papirus Zachodniej
Krainy. Skrybowie tacy jak on nawet nie mieli prawa
wiedzieć o istnieniu takiego papirusu. Na wypadek
aresztowania Neferti nie rozstawał się z alabastrowym
flakonikiem z trucizną, nosił też cienki sztylet ze
żłobkowanym czubkiem zanurzonym w jadzie kobry.
Skrybowie terminatorzy mieszkali w dormitoriach,
gdzie obowiązywała surowa dyscyplina. Dotychczas
Nefertiemu nie zagrażały te uciążliwe warunki, a to
dzięki jego znajomości z Sesostrisem. Wyjątkowo
traktowany, a także ze względu na posiadane zdolności,
stał się obiektem nienawiści i zawiści, twardych jak cios
pięścią i ostrych jak siekiera.
Hieroglif plującej kobry chroni człowieka. Neferti
wie, gdzie plunąć i jakiego jadu użyć; ma też
sojuszników myślących tak samo. Teraz jednak jego
pozycja była mocno zagrożona. Podtrzymując związek
z Sesostrisem, wyznaczał coraz to nowe miejsca
spotkań: jednego dnia był to pokój w wiosce, innego
sekretne groty i zatoczki.
Wszyscy skrybowie poznawali egipski panteon: Ra,
Bast, Seta, Ozyrysa, Amona, Horusa, Izydę, Nut, Hator.
Wielu bogów jest znanych tylko grupie
wtajemniczonych, jak na przykład wrzeszczący
skorpion: pół kot, pół skorpion, zrodzony podobno ze
związku Bast z Boginią Skorpiona. Wyposażony w
ogon pełen zabójczego jadu, kocie pazury i owadzie
szczęki, jest przywoływany tylko w najstraszliwszych
klątwach. Jest też Bóg Stonoga o ciele stonogi, z kłami
jadowymi wyrastającymi z gruczołów szyjnych, o
przezroczystej ludzkiej głowie, w której za czerwonymi,
fasetowymi oczami jarzy się rozżarzony do białości
mózg. Jego ukąszenie powoduje śmierć w potwornych
męczarniach; ofiara smaży się żywcem. Bóg Stonoga
żyje w grotach z czerwonego piaskowca w rozżarzonej
Upalnej Krainie na południu.
Z gliny i twardego drewna Neferti wytwarza kostki,
na których kreśli wypukłe hieroglify. Potem wystarczy,
że odciśnie kostkę w tuszu, i może odbijać hieroglify na
papirusie. Demony i pomocników można powołać do
istnienia i nadać im funkcje oraz kontekst. Posiadają
szczególne właściwości, broń, sposoby dostępu,
wrogów i przyjaciół, panów i służących.
Jeden z pomocników ma charakterystyczne
wgłębienie na czubku członka, gdzie Stwórca
pozostawił odcisk kciuka. To był niewielki kciuk, nie
większy niż palec, ale znacznie dłuższy, z trzema
stawami. Pomocnik ten zostawia po sobie woń piżma i
pioruna, błękitny zapach morskiego wiatru. Nazywa się
Dawca Wiatrów. Chyży, o lekkich kościach, potrafi
śmigać po bagnach i lotnych piaskach, wspinać się na
skarpę lub ścianę pałacową. Długimi, cienkimi palcami
może zmiażdżyć człowiekowi szyję albo urwać mu
rękę. Jest pomocnikiem w groźnych podróżach i
niemożliwych ucieczkach. Zna Bangutot, sznur z
nasienia, który dusi śpiącego nieprzyjaciela, zna
zapachy męstwa i niebezpieczeństwa, fretek i
pikantnych koronek poplamionych przez promieniste
podróże.
Jego odpowiednikiem u Majów jest Ah Pook, patron
uliczników, wędrowców i wyrzutków (twarz z
zielonego marmuru, pełne okrągłe wargi, gorejące oczy
jak jadeitowe szparki). Ah Pook zna dzielnice nędzy
Tenochtitlán, nory i cuchnące zaułki Stonogowego
Miasta. Ma gładki, przezroczysty zielony członek,
wydziela woń grzybów, muchomorów, dżungli,
nieujarzmionych dzikich kotów, orchidei, mchu i
kamienia.
Innym pomocnikiem jest nastoletni Ka boga Samu.
Olśniewająco piękny, zna wszelkie sekrety seksu i
zalotów. Jest jedynym obrońcą przed boginiami
seksualnego zniszczenia i śmierci w orgazmie,
wampirycznej Lilith oraz Ixtab, bogini sznurów,
wnyków i perwersyjnego seksu. Jego członek jest
pulsującą rurą, pełną opalizującego różowego światła.
Jego słodki i ciężki zapach płonie w ciele, wywołując
ukłucia i fale rozkoszy. Ma płomiennorude włosy. Drży
przed nim nawet omdlewająca z miłości bogini Bast.
Pomocnik Uzdrawiacz jest spokojny, siwy, o dobrej,
nieszczęśliwej twarzy, doświadczył bowiem wiele bólu.
Jest zręczny i szybki: pod jego palcami ból ustępuje, a
choroba się cofa. Przynosi ze sobą woń czystych
bandaży i wiatru o świcie po gorączkowych majakach
oraz sen po bezsennej nocy.
Każdemu pomocnikowi odpowiada demon lub
przeciwnik. Wielu gra obydwie role. Istnieją demony
nękane bólem bezzębnej, bezpłodnej nienawiści, które
żyją tylko po to, by ranić. Zamieszkują one ciała złych
starych stróżów i dozorców.
Faraon jest wyznawcą Jednego Boga, ale nie ma
poparcia gwardii pałacowej. Wcześniej czy później
zostanie zamordowany. Neferti nie chce się angażować
w przegraną sprawę, której zresztą i tak się
przeciwstawia, nadal jednak podlega faraonowi i jego
tajnej policji. Są wszędzie, obserwują i nasłuchują.
Ludzie poruszają się jak w pantomimie, udając
niewinność.
O każdej porze dnia i nocy faraon może wezwać
wszystkich w pałacu na audiencję.
- Faraon oczekuje! Chodźcie!
Nie ma czasu, żeby się ubrać, tylko pospiesznie
narzucona szata i znowu ruszamy.
Przed faraonem ustawiają się szeregi. Strażnicy
pałacowi, wywodzący się z kasty genetycznych
eunuchów, starannie szukają broni. Na dany znak świta
pałacowa bardzo wolno przesuwa się przed tronem.
- Stać!
Każdy zatrzymuje się u stóp faraona na badanie.
Faraon, o alabastrowej twarzy i czarnych wężowych
oczach, patrzy na ciebie, wokół ciebie, na wskroś
ciebie; szuka sztyletu w twym umyśle, nasłuchuje
ukradkiem szeptanych słów, węszy za potem lęku
podszytego poczuciem winy. Strażnicy stoją w
pogotowiu po obu stronach tronu. Kiedy faraon daje
znak laską, żebyś szedł dalej, próbujesz ukryć uczucie
ulgi. Teraz wskazuje laską i strażnicy wyciągają kogoś z
tłumu.
Neferti jest biegły w sztuce telepatycznego
blokowania i mylenia tropów. Nie można opróżniać
swego umysłu, bo natychmiast zostałoby to
dostrzeżone. Trzeba stworzyć całkowicie nieszkodliwą
umysłową przykrywkę, do której faraon będzie mógł się
dostroić: „Dla mnie faraon jest bogiem". Nie można
jednak przesadzić.
Naturalnie wrogowie próbują wykorzystać audiencję
na swój użytek. Telepatyczni brzuchomówcy potrafią
rzucać nielojalne myśli: „Jak długo mamy znosić tego
obmierzłego wieprza faraona? Nasz czas nadejdzie...
niedługo, bardzo niedługo".
Są też miotacze zapachów, którzy potrafią rzucić
zapach na człowieka na zatłoczonej ulicy. Ludzie
odsuwają się z sykiem, pozostawiając ofiarę w kręgu
oczu płonących nienawiścią i pogardą. Zdarza się, że
miotacz zapachu wykorzystuje audiencję do
zdyskredytowania rywala i sprawia, że staje on przed
faraonem, cuchnąc odchodami. Jest to jednak
niebezpieczny eksperyment, ponieważ doświadczony
miotacz potrafi odrzucić smród ze zdwojoną siłą.
Grzech tajemnych malowideł się pleni, chociaż jest
karany wbiciem na rozżarzony do białości pal z brązu.
Ukryci malarze dzielą się na plemiona. Neferti należy
do plemienia kobry. Jego członkowie nigdy nie rozstają
się z narzędziami umożliwiającymi samobójstwo i
spotykają się w sekrecie, by porównywać broń
stosowaną przy samobójstwach i zabójstwach. Chętnie
zabierają ze sobą na tamten świat tylu ludzi, ilu się tylko
da.
Miejsca ich spotkań nie są sekretne w tym sensie, że
są ukryte. Dla postronnego obserwatora wyglądają jak
zupełnie zwyczajny dom czy gospoda. Gdyby
niepożądany obcy wszedł do środka, nie zobaczyłby nic
godnego uwagi, a raczej pustkę, brak czegokolwiek, co
mogłoby wzbudzić jego zainteresowanie czy
przyjemność. Jedzenie nie jest właściwe niesmaczne,
ale są to właśnie te potrawy, których nie lubi. Jeśli
podejmie próbę zbliżenia seksualnego, zakończy się ona
szorstkim orgazmem, zarówno bolesnym, jak i
odrażającym. Pościel nie jest brudna, ale sprawia
wrażenie takiej i cuchnie brudem.
Jeden ze smakoszy piszących recenzje do
przewodników turystycznych udał się do takiego
przybytku i wyszedł z kubkami smakowymi
pozamienianymi miejscami. Niczym Szalony Koń,
grany przez Jimmy'ego Durante, przewraca oczami przy
obmierzłych przystawkach, sardynkach wyjadanych z
puszki łyżką do butów i popijanych green river.
Potrawy mięsne składają się z odpadków z lokali
zamkniętych przez Instytut Higieny, przyprawionych
starym keczupem i popitych koktajlem wiśniowym,
pełnym granulek nierozpuszczonego słodu
syntetycznego, kupowanego na tony. Na deser ananas z
puszki i sałatka z prawoślazu.
Niepożądani goście najczęściej od razu gonią do
wyjścia i nie wracają.
Do pokojów młodzieży zakrada się pewien
szczególny gatunek wampirów, mogących przybierać
męską lub żeńską postać. Nie sposób się oprzeć
rozkoszom, jakie oferują, a ofiara jest całkowicie
zaabsorbowana tymi nocnymi wizytami, przed którymi
nie chroni żaden zamek w drzwiach ani zaklęcie. Ofiara
traci wszelkie zainteresowanie kontaktami z ludźmi.
Żyje tylko dla odwiedzin wampira, przez co staje się
coraz słabsza i bardziej wycieńczona. Na koniec
przypomina chodzącą mumię.
Podobne odwiedziny zdziesiątkowały tereny wiejskie
i teraz wielkie posiadłości świecą pustkami. Od dawna
podejrzewa się, że wampiry są duchami mumii, które w
ten sposób osiągają nieśmiertelność i zdobywają energię
potrzebną do utrzymania Zachodniej Krainy.
Rewolucja rozprzestrzenia się, a partyzanci zajęli
wiele opuszczonych posiadłości.
Przywódca partyzantów Mementot rzucił straszliwą
groźbę:
- Rozwalę każdą pieprzoną mumię, jaką dostanę w
łapy. Zachodnia Kraina bogaczy jest cała we krwi
fellachów, wznosi się na ciałach i kościach fellachów,
rozświetla ją duch fellachów.
Sterroryzowani bogacze sprowadzili z południa
najemników, brudnych Etiopów, którzy czerpią rozkosz
z torturowania więźniów. Powszechną rozrywką jest
palenie ofiar w muślinie. Nieszczęśnika owija się
kawałkami muślinu nasączonego pszczelim woskiem na
podobieństwo mumii, a następnie podpala, by bawił
zebranych tańcem mumii przy akompaniamencie
fletów... Przenikliwe dźwięki w ohydny sposób
naśladują krzyki poparzonego.
- Dalej! Dalej! Dalej! - skandują, obsikując się ze
śmiechu.
Rozlega się drgający syk i partyzanci atakują jak
milczące głodne duchy. Jeden ucina mieczem zwęgloną
głowę tańczącej mumii. Wykrzywiona we wstrętnym
grymasie, głowa toczy się pod nogi najemników. Kiedy
ich obrzydliwe pragnienie zadawania cierpień zostaje
zaspokojone dzięki ostrej stali, najemnicy, opuszczeni
przez mocodawców, którzy pozamykali się w
cytadelach, nieruchomieją jak marionetki i albo
przyłączają się do partyzantów, albo wycofują się do
Upalnej Krainy na południu.
W Upalnej Krainie jest siedem studni artezyjskich, a
osady skupiają się wokół cennej wody. Domy są
szczelnie pozamykane, z wyjątkiem ekranów
wentylacyjnych, impregnowanych oliwą, która zabija
owady. Człowiek wychodzący na dwór także musi
natrzeć oliwą wszelkie odsłonięte części ciała, włożyć
strój z wielu warstw jedwabiu i buty do kolan.
Wychodzi się tylko nocą, kiedy temperatura spada do
pięćdziesięciu stopni. Domy chłodzi się warstwami juty
stale polewanej wodą, której parowanie daje więcej
chłodu, w miarę jak skwar na zewnątrz się nasila.
Studnie są zasilane przez podziemne rzeki, które
czasami zmieniają bieg. W Japonii ludzie kąpią się w
takim ukropie, że trzeba trwać w całkowitym bezruchu,
dopóki woda nie ostygnie. Jeden ruch, a śmiertelnie się
poparzysz. Tu, w Upalnej Krainie, to samo dotyczy
powietrza, tyle że ono się nie ochładza. Jeden szybki
ruch i zaraz zaczynasz się smażyć. Przejście przez pokój
zajmuje godzinę. Od mówienia spalisz sobie wargi i
udusi cię spękany język. Tak mijają trzy miesiące, po
czym przychodzą powoli masy chłodniejszego
powietrza, studzącego twe płonące ciało, i boskie wiatry
niosące deszcz.
Tylko w tym regionie występują pewne cenne
minerały: metal dający się kształtować jak glina, który
twardnieje i robi się twardy jak brąz, metal, który jarzy
się łagodnym zimnym płomieniem, wydzielając
miarowy, cichy deszcz śmierci. Nawet jeden kontakt z
tą substancją prowadzi do śmierci po kilku tygodniach.
Ciało i wnętrzności usychają, kruche kości łamią się jak
sucha trzcina. Maść z metalu chroni przed śmiertelnym
oddziaływaniem płonącego srebra.
Tajemni malarze z plemienia kobry zebrali się w
nędznej gospodzie. Popijają wyśmienite wino z
glinianych kubków. „Niewłaściwy gość" dostałby wino
pasujące do naczynia, kwaśną zawiesinę oblepiającą
zęby i usta. Malarze nie uważają wszystkich obcych za
niepożądanych, których należy się jak najszybciej
pozbyć. Są jednak pewni ludzie przynoszący pecha i
tych sobie nie życzą: donosiciele, szpiedzy nadworni,
dostarczyciele plotek, szaleńców i religijni szubrawcy.
Jak zwykle porównują narzędzia służące do
samobójstwa i zabójstwa, zatrute szpilki, pierścienie,
klamry, kolczyki i zęby, truciznę wszytą pod skórę,
ubrania nasączone trucizną. Jako środek do
samobójstwa jady kobry i mamby są szybkie,
bezbolesne i nawet dość przyjemne. Niektórzy z
malarzy są uzależnieni od jadu kobry.
Jad kobry, ususzony i podawany w starannie
dobranych dawkach przez wdmuchiwanie roztworu w
ciało za pomocą zaostrzonej rurki, wywołuje łagodną
euforię, trwającą do trzech godzin. Regularne użycie
prowadzi do uzależnienia, a człowiek staje się odporny
na jad. Co jest przydatne przy używaniu kobry jako
broni.
Jad kobry jest obecnie stosowany wyłącznie w
obrzędach inicjacyjnych oraz przez grupę
zaawansowanych adeptów, którzy porozumiewają się
sykami, gadzimi pomrukami, a niekiedy lodowatymi
wrzaskami rozwścieczonego gada. Stopniowo stają się
zmiennocieplni i przestają śnić. Symptomy odstawienia
są bardzo bolesne; temperatura krwi spada do
dwudziestu czterech stopni, by w ciągu kilku godzin
wzrosnąć do trzydziestu siedmiu. Wtedy wszelkimi
dostępnymi sposobami należy powstrzymywać
pacjentów przed samobójstwem. W wypadku braku
jadu jedynym lekarstwem są ogromne dawki heroiny.
Nie zawsze ma się kobrę pod ręką, ale tylko nieliczni
decydują się na to niebezpieczne uzależnienie. Na
szczęście nałóg nie rozwija się szybko.
Teraz przechodzimy do bardziej żałosnych akt: hm,
tak, Reggie Carlton... anonimowe rysy, które nie
wiedzieć czemu są bardzo przykre. Człowiekowi zbiera
się na mdłości... ohydny członek sterczący tuż pod
pępkiem, pomarszczony i purpurowoczarny na końcu.
Spłaszczona pała podrywa się, wokół czubka
ociekającego zabójczym jadem widnieją
purpuroworóżowe guzki. Martwe, puste oczy, ohydny
kutas. Za jego plecami żebrzą zdeformowane dzieci.
Wszystkie kutasy są zdeformowane, niektóre
opuchnięte i nabrzmiałe, inne cienkie jak ołówki,
rozwidlone członki z drobnymi kłami nacierają na
siebie, tryskając jadem; odbyt, w którym znajdował się
członek; członek wyrasta powoli z pępka.
Te demony rodem z Boscha są pokrewne żmii
gabońskiej, gadowi z symetrycznym wzorem w
kolorach brązowym, czarnym i białym, grubemu jak
zwykłe udo, z tępo zakończonym ogonem. Po obu
stronach łba w kształcie szpadla znajdują się
przezroczyste szaroróżowe gruczoły jadowe, a na pysku
dwa małe purpuroworóżowe rożki, które wijąc się,
węszą za ofiarą (repliki koguta gabońskiego). Zamiast
wić się jak wąż, żmija gabońska pełza na żebrach prosto
przed siebie, niczym zdecydowana gąsienica.
Mimo napęczniałego, apatycznego wyglądu żmija
gabońska potrafi poruszać się wystarczająco szybko, by
schwytać poruszającego się szczura lub przerażoną
dłoń. Jad ma właściwości hemotoksyczne i
neurotoksyczne, toteż ukąszenie często prowadzi do
poważnych uszkodzeń układu nerwowego. Jad
działający na krew utrzymuje w miejscu jad nerwowy,
który sprawia, że ofiara staje się podatna na gangrenę i
inne zakażenia. Jeśli człowiek nie umiera od ukąszenia
wielkich, ociekających jadem zębów żmii gabońskiej,
często zostaje na zawsze sparaliżowany. Jedna ofiara
jest sparaliżowana od szyi w dół, inna powoli umiera z
powodu rozwijających się zakażeń. Rękę już
amputowano, zakażenie dociera do mózgu.
Na domiar złego żmija gabońska warczy, jak
warczałby pies, gdyby był zmiennocieplny. Warkot ten
sięga końca epoki gadów, kiedy pojawiły się zwierzęta,
mniej więcej rozmiarów wilka, będące po części
gadami, a po części już ssakami. Mogły być
zmiennocieplne, z sierścią i gadzimi zębami. Wyglądały
całkiem interesująco. Inne były stałocieplne, pokryte
łuską, z wilczymi zębami. Co się z nimi stało?
Najpewniej nawalił termostat.
Wyznawcy kultu Bra praktykują stan czujnego,
złowrogiego uśpienia, który może przejść w zimną
histerię zabójczej wściekłości. Kult ten czci wiele
gatunków jadowitych węży, które żują, jedzą i karmią
się śmiercią. Mamba spada z drzew niczym zielony
błysk, z rozwartymi małymi szczękami, albowiem ten
długi, smukły, delikatny wąż, nie grubszy niż solidna
laska, ma sto osiemdziesiąt centymetrów długości.
„Bardzo szybki. Bardzo dobry", jak powiedział Ernest
Hemingway o generale Omarze Bradleyu. Zęby mamby
są niewielkie, nie występuje podrażnienie ani
opuchlizna. Ofiara może nawet nie wiedzieć, że została
ukąszona, dopóki nie zaczną jej się plątać słowa i nie
wystąpią problemy z chodzeniem aż do upadku. Po
godzinie następuje śmierć w chwili przybycia do
szpitala, o ile w ogóle jest szpital, do którego można
przybyć. Żadnego bólu.
Według Brasów Boonowie są dość pospolici.
Grupa ospałych Brasów zebrała się w mieszkaniu
przy Cheney Walk, w którym jest jak w egipskim
ogrodzie w południowym skwarze. Grzejniki niestety
nie działają. Człowiek z London Electric, jedynej firmy
upoważnionej do naprawy grzejników, mruknął coś o
„części" trzy tygodnie temu i tyle go widziano.
Sycząc, słuchają opowieści Sanduna o tym, jak trzech
Boonów opróżniło gejowski bar w Chelsea.
- Siedzą przy barze, w białych krawatach jak z
reklamy Arrow Collar z lat dwudziestych autorstwa E.
C. Leyendeckera. Od pasa w dół są nadzy. Jak gdyby
nigdy nic sączą szampana, kiedy ohydni Boonowie,
warcząc, spryskują ich śmiercionośnym jadem.
Pięćdziesięciu wrzeszczących gejów utkwiło w wyjściu.
- Boonowie poszukują naczynia, które zapłodni ich
zabójczą spermę, więc co pewien czas robią takie
rekonesanse. Jednak cioty padają jak martwe gołębie.
Jad przeżera swój własny otwór. Boonowie się
wycofują.
- To niegodne naczynia. Zwijajmy się stąd, niech ci
kolesie skisną we własnym sosie. Są brudni.
- To było niezłe przedstawienie. Na pewno warte
grzechu.
Obszar kontrolowany przez oddziały faraona się
kurczy. Poza jego granicami rozpościera się pustkowie,
gdzie nikt nie sprawuje władzy; opuszczone posiadłości
ziemskie, pałace i wille mogą należeć do każdego, kto
je zajmie.
„Albowiem bogacze biednieli, biedacy zaś się
bogacili. Ten stan rzeczy utrzymywał się przez sto lat" -
pisze kronikarz.
Posiadacze ziemscy, którzy uciekli do miasta, zasilili
szeregi nowej biedoty, utrzymując się przy życiu z
pracy fizycznej i dzięki wsparciu dworu. Ich posiadłości
dostały się w ręce buntowników, którzy nie mogąc
sprzedawać produktów na dużą skalę, zajęli się uprawą
ziemi, rybołówstwem i myślistwem tylko na własne
potrzeby...
*
W pomieszczeniu zebrało się trzydziestu mężczyzn i
chłopców. Łuki i włócznie postawili pod ścianą, zasiedli
do długiego stołu i zabrali się do picia destylowanego
wina. Rozmawiają o różnych demonach, jakie
spodziewają się napotkać po śmierci, która może im się
przytrafić w każdej właściwie chwili. Wojownicze
plemiona, niezadowoleni najemnicy i byli żołnierze
włóczą się po okolicy jak sfory psów. Zebrani powołują
się na Księgę Umarłych oraz inne teksty i mapy
porozkładane na stole.
Dekretem demonicznych strażników mumifikacja
stała się nieodzownym warunkiem nieśmiertelności w
Zachodniej Krainie. Ale właściwie dlaczego?
Najwyraźniej mumie pełnią funkcję naczyń do zbierania
i przechowywania plazmy fellachów, niezbędnej do
zachowania ich panów. W zamian za to ssące mumie
otrzymują warunkową nieśmiertelność jako wampiry,
które doi się niczym mszyce.
Jeden Bóg, wsparty przez władzę świecką, zostaje
narzucony masom w imię islamu, chrześcijaństwa i
państwa, ponieważ każdy ze świeckich władców chce
być tym Jedynym. Być człowiekiem inteligentnym lub
spostrzegawczym pod takim jarzmem to być
„wywrotowcem".
- A ty na co się gapisz?
Starzy bogowie będą ledwie wegetować jako atrakcje
turystyczne.
- Kupi pan amulet? Zmniejszoną głowę? Zaostrzoną
kość? Baldzo bludna! Baldzo mocna!
Jeden Bóg może poczekać. Jeden Bóg to czas.
Stopniowo każda spontaniczna i żywa istota uschnie i
umrze jak stary dowcip. Co sprawia, że stary dowcip
staje się stary i martwy? Powtarzanie.
Kto zatem powołał do życia wszystkie te piękne
stworzenia, koty, lemury, norki, drobne delikatne
antylopy, śmiertelnie niebezpiecznego błękitnego węża,
drzewa, jeziora, morza i góry? Ci, którzy potrafią
tworzyć. Żaden naukowiec by tego nie wymyślił.
Naukowcy odwrócili się plecami do stworzenia.
Amulet, proszę pana?
Pełen gwoździ.
Dobry amulet.
Działa bez zarzutu.
Zmniejszoną głowę?
Wyrosną włosy.
Zaostrzoną kość?
Baldzo bludna.
Baldzo moćna.
Zachodni uczeni uważają oczywiście, że egipscy
zwierzęcy bogowie to twory fantazji prymitywnego,
zacofanego ludu, któremu nie było dane czerpać
korzyści ze wspaniałych zdobyczy rewolucji
przemysłowej, rewolucji, w wyniku której standardowy
produkt ludzki obala sam siebie, by postawić na swoim
miejscu (o ileż wydajniejsze) maszyny.
Jednak każda fantazja ma podstawy w faktach.
Twierdzę, że gdzieś kiedyś zwierzęcy bogowie
naprawdę istnieli i z tego właśnie istnienia zrodziła się
wiara w nich. Monolityczne pojęcie Jednego Boga
zmiażdżyło rewolucję biologiczną, która mogła
przełamać bariery międzygatunkowe, wywołując
niewyobrażalny chaos, przerażenie, radość i trwogę,
nieznane lęki i ekstazy, szalone zawroty głowy z
powodu ekstremalnych doznań, niezmierzone zyski i
straty, ohydne ślepe zaułki.
Cóż mają z nami wspólnego ci, którzy rodząc się, nie
poczuli takiego żaru?
Kulty jastrzębia o niebieskich oczach, surowych i
bezlitosnych jak słońce; kulty sowy o wielkich żółtych
nocnych oczach i ostrych jak igły szponach; latające
łasice i gady...
Jeden Bóg ma jednak wagę i czas. Ciężki jak
piramidy, upakowany ponad miarę, Jeden Bóg może
poczekać. Możliwe, że liczni bogowie nie mają więcej
czasu niż motyle, kruche i smutne jak okręcik z
uschłych liści, albo przezroczyste nietoperze, które
rodzą się raz na siedem lat, by wypełnić powietrze
niesamowitą burzą aromatu.
Wyobraźmy sobie Wszechświat Jednego Boga. WJB.
Duch cofa się z przerażeniem przed takim śmiertelnym
impasem. Jedyny Bóg jest wszechmocny i
wszechwiedzący. Ponieważ może zrobić wszystko,
może też nie robić nic, albowiem każda czynność
domaga się swego przeciwieństwa. Wie wszystko, więc
niczego nie musi się już uczyć. Nie może donikąd się
udać, bo jest już, kurwa, wszędzie, jak krowie łajno w
Kalkucie.
WJB jest zawczasu nagranym wszechświatem,
autorem nagrania jest On. Jest to płaski,
termodynamiczny wszechświat, ponieważ z definicji nie
ma w nim tarcia. Dlatego też On wynajduje tarcie i
konflikt, ból, lęk, choroby, głód, wojnę, starość i śmierć.
Jego WJB zwalnia jak stary zegar. Coraz więcej
kosztuje tworzenie coraz mniejszej liczby jednostek
energii Sek, jak nazywamy je w branży.
Wszechświat Magiczny, WM, jest wszechświatem
wielu bogów, często skłóconych. Tu paradoks
wszechmocnego, wszechwiedzącego Boga, który
zezwala na cierpienie, zło i śmierć, nie powstaje.
- Co się stało, Ozyrysie? Mamy głód.
- Cóż, wszystkich nie zadowolisz. Sam kombinuję,
jak mogę.
- Nie możesz nam dać nieśmiertelności?
- Może załatwię wam odroczenie. Doprowadzę was
aż do Duad, ale dalej musicie sobie radzić sami.
Większość ludzi nie może na to liczyć. Najwyżej jeden
na milion, a w kategoriach biologicznych to bardzo
dużo.
Naszą uwagę zwracają noże, odrodzenie i śpiewy.
Wszelka ludzka myśl spłaszczona na suchą łupinę za
rozdwojoną skorupą. Chodząc wśród hieroglifów, on
spłaszcza człowieka i naturę na kamień i papirus. Z
wyjątkiem kamienia i brązu znika wszelka głębia.
Byliśmy nieświadomi perspektywy. Celowo ją
ignorowaliśmy. Płaski świat należał do nas, wszystko w
nim miało kiedyś nazwę, a wszystkie nazwy były kiedyś
nasze. Wraz z pojawieniem się perspektywy, nazwy
uciekają z papieru i rozpraszają się po umysłach ludzi
tak, że nigdy więcej nie można ich przyskrzynić.
Możliwość samobójstwa zagraża ich pozycji. Nie
sprzeciwiamy się temu, że król nosił kiedyś imię, że
stawiano jego kamienne posągi, tajemne w
powszechnym rozumieniu, i... wściekłość ożywionego
prochu, która warczy jak pies... szczekanie i pomruki
czarnego granitowego pogodnego kryształu rozmawiają
w słońcu... odżyć na łodziach bagno w niebo znaczone
tratwami, dym ognisk w porannej mgle. Wszelka ludzka
myśl spłaszczona w teraźniejszości... błyski
niewinności... narodziny i śpiew na mokradłach.
Bóg nikłej szansy, niemożliwości, pijany od ciosów
bokser wstaje z desek i zwycięża przez nokaut, ślepy
Samson burzący świątynię, koń, który z ostatniego
miejsca atakuje do zwycięstwa, Bóg niebezpiecznych
podróży, pomocnik w drodze od śmierci do ponownych
narodzin, w drodze do Zachodniej Krainy.
Możliwość ponownych narodzin czyni twoje
położenie niemal beznadziejnym. On jest bogiem
prawie, bogiem gdyby tylko, bogiem cudów, który
wymaga od swych wyznawców więcej niż jakikolwiek
inny bóg. Nie wzywaj go, jeśli nie jesteś gotowy podjąć
najwyższego ryzyka, zdać się na najmniejszy łut
szczęścia. Szansa wymaga pełnej odwagi i oddania. On
nie ma czasu dla dłużników, sknerów i jęczydusz.
On jest bogiem drugiej szansy oraz ostatniej szansy,
bogiem samotnej walki, nożownika, szermierza,
rewolwerowca, pierwszego podróżnika na dziewiczym
szlaku, pierwszego, który wypróbowuje nowy pojazd
lub broń, na oślep stawia krok w ciemności, staje sam w
miejscu, gdzie nie był jeszcze nikt... Bóg mutacji i
zmiany, bóg nadziei w beznadziejności, przynosi zapach
morza, rozległych otwartych przestrzeni, zapach odwagi
i determinacji... zapach milczenia witającego rezultat.
Wielkie przebudzenie zrodziło się z grozy martwego,
bezdusznego wszechświata. Wszystkie stare autorytety,
takie jak Kościół i państwo, zawiodły. Setki kultów ze
swymi odpowiedziami jawią się jako kłamstwa w
nieuchronnie łagodnym białym świetle Białego Kota, to
kłamstwa, za którymi nie kryje się nic poza
przerażeniem i pustką.
Wszystko zaczęło się od prasy brukowej, „Enquirer",
„People", „The World": STAROŻYTNY PAPIRUS
EGIPSKI DOWODZI, ŻE ŻYCIE PO ŚMIERCI JEST
W ZASIĘGU KAŻDEGO.
W każdym numerze jest mowa o życiu po śmierci:
jakaś gospodyni domowa dostała od zmarłego męża
giełdowy cynk. Wkrótce papirus zaczął przekazywać
bardzo dokładne wskazówki, jak dotrzeć do Krainy
Zmarłych. Wiadomość ta pada na letnie pola golfowe
czekające na deszcz, na wysuszone pustynie
środkowych stanów Ameryki, beznadziejne ugory
rozpaczy; błysk światła i nadziei nad pogrążającą się w
mroku ziemią; wielka chmura w kształcie grzyba z
każdą chwilą bliższa.
Jak marynarze Starego Świata, którzy w olśnieniu
ujrzeli kulistą ziemię, nadającą się do żeglugi i
naniesienia na mapę, tak przebudzeni pielgrzymi
dostrzegają przebłyski leżących poza śmiercią
rozległych obszarów, które można stworzyć, odkryć i
nanieść na mapę, otwarte dla wszystkich gotowych
zrobić krok w nieznane, krok równie drastyczny i
nieodwracalny jak wyjście z wody na ląd. Jest to krok
od słowa do ciszy. Od czasu do przestrzeni.
Rozpoczęła się pielgrzymka do Zachodniej Krainy,
podróż przez Krainę Zmarłych. Przez oblaną morzami
ciszy planetę przetaczają się fale uniesienia. Na
twarzach malują się nadzieja, determinacja i pełna
czujność, jest to bowiem najbardziej niebezpieczna ze
wszystkich dróg, a każdy z pielgrzymów musi spotkać i
pokonać własną śmierć.
Rządy upadają przez zwykłą obojętność. Autorytety,
pozbawione wampirycznej energii, którą wysysają ze
swoich wyborców, zdają się tym, czym są: martwymi,
pustymi maskami manipulowanymi przez komputery.
Co stoi za komputerami? Piloty do zdalnego sterowania.
Oczywiście. Lepiej żeby cię tam nie było, kiedy cały ten
pierdolnik wyleci w powietrze. Nie zostało tu nic prócz
nagrań. Wyłącz je, są tak samo promieniotwórcze jak
stary dowcip.
Spójrz na więzienie, w którym siedzisz, w którym
wszyscy siedzimy. To kolonia karna, która zmieniła się
w obóz zagłady. Miejsce drugiej i ostatniej śmierci.
Rozpacz jest surowcem drastycznej zmiany. Nadzieję
na ucieczkę mogą mieć tylko ci, którzy są gotowi
porzucić wszystko, w co kiedykolwiek wierzyli.
*
W tym czasie Neferti mieszkał w pociągach nad
rzeką. Była to dawna stacja rozrządowa Kansas City,
labirynt krętych torów, mnóstwo wagonów pasażerskich
i pociągów towarowych. Stale powstają nowe tory, a
wagony są przesuwane przez lokomotywy manewrowe.
Mieszka tu około tysiąca ludzi.
Sygnał pociągu na dworze. Zabawiamy się sygnałami
pociągów przepuszczanymi przez komory pogłosowe,
zrujnowane magazyny, wybite okna, puste stacje
kolejowe, tanie pokoje hotelowe, samotne bocznice,
stłumione syreny we mgle, wrzaski zbłąkanych kotów,
stawy o zmierzchu, kumkające żaby, świetliki, muzykę
na polu golfowym. Ci, którzy mają stare lokomotywy
parowe, wyprawiają się do Denver i St. Louis. Inni
tkwią na opuszczonych, zardzewiałych, zarośniętych
zielskiem torach i nigdzie nie jadą. Jest w tym jakiś
sens.
Te młodziaki tak strasznie chcą dotrzeć do
Zachodniej Krainy, że nawet gdyby tam się znaleźli,
toby o tym nie wiedzieli. Trzeba iść dalej, dalej, dalej...
dokąd? Im szybciej się przemieszczasz, tym bardziej
wszystko wygląda tak samo. Kukurydza i trawa wyrasta
między wagonami, a wiele z nich oplatają pnącza.
Neferti rozchyla pnące róże i wchodzi do wagonu
restauracyjnego. Czarnoskórzy chłopcy w białych
garniturach wybiegają mu naprzeciw.
- Dobry wieczór, biały szefie, mamy suma
gotowanego żywcem w szczynach szparagowych...
naprawdę pikantny.
Ściągają maski i ciężko siadają...
- Zastanawiam się, czy kiedykolwiek uruchomimy
ten wrak.
- Jeśli chcesz jeżdżących pociągów, oni je mają.
Ciągnie cię do St. Louis, może do Doliny? Chciałbyś
pojechać do House of David i obejrzeć, jak dziewczyny
jedzą gówno? Pycha! Człowiekowi od razu robi się
lepiej. Może chciałbyś się wytarzać w utopionej dziwce,
która przez dwa tygodnie gniła w rzece des Peres?
Burdel Peorii i Pantalon Rose? Denver i Salt Chunk
Mary?
Chłopcy smażą suma na kuchence spirytusowej.
Może rzucić tu kotwicę i się rozejrzeć. Popatrzeć na
tamtą starą rzekę w dole.
Chłopcy częstują się nawzajem martini.
- Proszę, Jones. - Wręcza mu lśniącą
dziesięciocentówkę.
- Uczciwy z pana białas, szefie, naprawdę uczciwy
stary białas. Kiedy umrę, chcę, żeby pochowali mnie
nad panem, z pańskim fiutem w moim tyłku.
- Twoja postawa jest godna pochwały, Jones. Co byś
powiedział na „szefa kelnerów"?
- To muzyka gejowskich zer... chciałem powiedzieć:
sfer, szefie.
Jednak ten numer z kelnerem i białym człowiekiem
się wyczerpuje, a my dobrze o tym wiemy. Pozwólmy
sprawom się toczyć, aż staną w miejscu. Twoja śmierć
zawsze jest z tobą. Nie musisz się uganiać i jej szukać.
Wygląda na słońce zachodzące za rzeką.
- Gdzie moje race dymne, czarnuchu? Chcę mieć
zamglony zachód słońca.
- Zużyliśmy je w Ostatnich Zamieszkach.
Ostatnie Zamieszki były konfrontacją starego
porządku, Kościoła i państwa, rządów
nieprzystosowanych dla nieprzystosowanych,
biologicznym samobójstwem. Kiedy rozwiał się dym,
niewiele pozostało... tylko puste budynki i Sekhu,
ludzkie szczątki.
Po kolacji Neferti wyprawia się na targ. Towary leżą
na pływających domach i nadrzecznych straganach.
Wybiera pistolet pneumatyczny. Do ręcznie
obracanego bębenka można załadować sześć strzałek,
którymi strzela się kolejno. Pistolet ma sześćdziesiąt
centymetrów i wygląda jak flet. Neferti kupuje dwa
zapasowe bębenki, strzałki i wybór trucizn (ośmiornica
jadowita, wąż morski, szkaradnica, cyjanek). Wybiera
funkcjonalny model z hebanu, z aluminiowym
bębenkiem.
Zbiorniczki na jeden strzał, nie grubsze niż długopis,
wykonane są z hebanu, drewna tekowego, kości i kości
słoniowej. Mieszczą się w przyborniku skryby - małe
kałamarze z truciznami, które miesza się, jak malarz
miesza farby. Pistolet z gładką lufą, każdy nabój to
sześć strzałek wielkości gwoździ, które po trzech
metrach rozpryskują się na trzydzieści centymetrów.
Nie możesz chybić. Dasz radę pełnej sali dupków albo
ścigającemu cię tłumowi.
Wypoczęty po postoju na torowisku i oczyszczony
pustką, Neferti jest gotowy do ponownego podjęcia
niekończącej się podróży poza wzgórza i hen w dal. W
jego stroju znajduje się skomplikowany układ kieszeni,
które mają pomieścić narzędzia, narkotyki i broń.
Neferti studiował w Akademii Sztuczek. Kiedyś w
przebraniu nagiego tancerza wyciągnął przyrząd do
kastrowania wieprzy z krocza rywalizującego z nim
szejka, który usechł i umarł ze wstydu. Z umalowanymi
oczami, szczupłą, zręczną figurą i zabójczymi dłońmi
przypomina bardziej piękną, złą kobietę niż mężczyznę,
co znaczy, że zdołał nakierować kobiecy aspekt swojej
natury na zabójczy, rozżarzony cel.
Neferti idzie dalej, z nabytkami dyskretnie
rozmieszczonymi na całym sobie. Niesie lekki plecak.
W dłoni stalowa laska, zakrzywiona na końcu. Może nią
zaczepić czyjąś kostkę lub gardło - przedłużenie jego
rąk, którym może dotknąć i odsunąć na bok. Czujność
jest uzasadniona - kątem oka dostrzega cichy,
niebezpieczny ruch przeciwnika na stromej bocznej
uliczce. Neferti okręca się i wypala mu w pierś
strzałkami z cyjankiem. Tamten sinieje w mgnieniu oka,
nóż spada z brzękiem na ziemię, napastnik pada.
Do idącego dalej Nefertiego dołącza chłopak.
- Czego pan szuka?
- Ubrań, młody człowieku, dość szczególnych ubrań.
- Ma pan może na myśli ubrania od El Hombre
Invisible?
- Otóż to.
- Są drogie, sam pan zobaczy. Zaprowadzę pana.
- Neferti! Przynosi pan zaszczyt mojemu skromnemu
sklepikowi. - Stary człowiek wstaje, wpatrując się z
uprzejmą bezczelnością. - Ale czym mógłbym... -
zaciera ręce - panu służyć?
- Potrzebuję płaszcza.
Twarz starego tężeje i robi się chłodna.
- To, o co pan prosi, jest nielegalne.
- Czyż wszystko, co cenne, nie jest nielegalne?
Twarz starego capa rozluźnia się w wyrazie
zadowolenia.
- Oczywiście, trzeba zawsze widzieć sprawy w
szerokiej perspektywie... Tak, mam to, czego panu
trzeba. Proszę spojrzeć.
Przechodzą do skarbca. Na misternych ramach,
udrapowane tak, by pobudzić klienta - w tym wypadku
szczupłego, wzrost metr osiemdziesiąt - wiszą Płaszcze
Mroku i Niewidzialności. Niczym gruby czarny welwet,
gromadzący zawsze więcej ciemności, potrafią wyssać
światło z pomieszczenia lub ulicy.
Neferti wślizguje się w obcisły sweter. Przesuwa
palcami po niebieskoczarnej dżelabie. Są też buty do
bioder.
- Stroje ciemności, señor. Tak, mam różne rozmiary.
Oto płaszcz do noszenia o zmierzchu i o świcie, szaro-
czarny, jak pan widzi, welwetowy w dotyku, szarobiały
welwet w porannym świetle, czarny welwet kryje się na
obrzeżach jak mgła niewywołanego filmu, ścieżka
ciemności. Opończe... tak, człowiek może zarzucić taką
na siebie, rozsiewając smugi mroku, do tego obcisłe
spodnie, golf i rosyjski kapelusz. Strasznie eleganckie.
Jednak staromodne peleryny wciąż są popularne, można
się nimi okręcić... silny zamach welwetową ciemnością
wybija wsiowemu burakowi głupie słowa z ust razem z
cholernymi zębami.
Neferti drapuje sobie płaszcz na ramionach. Miękki i
lekki jak powietrze, idealnie przylega do ciała. Podobny
do peruki kapelusz zakrywa czoło i przylega do karku
pod płaszczem; buty do kostek stąpają po miękkiej
warstwie mroku.
Neferti wchodzi pod arkady na rynku. Jest późne
popołudnie. Wiele straganów świeci pustkami.
Namacalna cisza pustego targu, ciężka nieobecność
wielu głosów, ludzi wszelkiej maści, którzy spieszą, by
sprzedawać i kupować - wszystko to jest nieobecne, nie
ma nawet przeczącego wzruszenia ramion czy
zmarszczki na wodzie.
Ci, którzy wychowali się na targu, potrafią rozpoznać
rodzaj kupca po ciszy pustego straganu, sklepu lub
miejsca pod kolumnadą, gdzie ma zwyczaj rozkładać
towary. Człowieka wyraźniej określa bowiem to, czym
nie jest, niż to, czym jest, jak gdyby został wykuty z
kamienia. Ruchomy tunel milczenia pozostawiony przez
sprzedawcę wody, chłodnego milczenia, które nie jest
pragnieniem.
Tutaj zalega milczenie głośnego kaleki,
sprzedającego jakiś szmelc. Ledwie wyczuwalna woń
kadzidła, spokój, rozproszenie, mali ludzie posprzątali
po nim. Tężejąca cisza stronników ciszy. Wielu
odwraca się na bok, bo tylko nieliczni są w stanie
oddychać w miejscu, gdzie brakuje słów.
Neferti pilnuje, by nie opuszczać cienia, żeby nikt nie
dostrzegł plamy mroku tam, gdzie jest światło. Pod
arkadami zawsze jest cień, a zresztą targ jest pusty, no,
prawie pusty.
Mija małą kawiarnię z ławami pod ścianą, gdzie
ludzie piją herbatę z miętą i podają sobie fajki z kifem...
śmiech za jego plecami.
Dociera do placu pełnego gruzu i piachu, gdzie
wyładowuje się towary. Zapach koni, nawozu, wołów,
skóry, ostry smród wielbłądników. Neferti podnosi
wzrok: kłębowisko chmur. Będzie musiał przejść po
cieniach rzucanych przez nie.
Prawie przeszedł; tuż przed nim ścieżka wśród drzew
i szmer wody. Nagle zmienia się wiatr i Neferti zostaje
schwytany przez oślepiające słońce. Szybkim krokiem
rusza dalej.
Rozlega się okrzyk. Dostrzeżono go. Czterech
mężczyzn biegnie w jego stronę, wyciągając noże,
chwytając kamienie i zardzewiałe żelastwo. Neferti
dobywa pistolet pneumatyczny, pac, pac, pac, pluje
małymi podmuchami śmierci.
Jadem kobry trafia przywódcę grupy, brzuchatego
brutala o okrągłej świńskiej twarzy i krzaczastych
rzęsach. Kolczasta strzałka wbija się na cal w twardy,
tłusty, włochaty bandzioch. Grubas rozdziawia gębę,
potyka się i pada na kolana. Góra ciał jak w meczu
futbolu amerykańskiego. Strzałka z jadem szkaradnicy i
we krwi rozlewa się ból jak od żrącego kwasu. Stojący
przed Nefertim napastnik unosi toporek... jad kobry
prosto w otwarte usta. Usiłuje unieść toporek, ale ręce
ciążą mu jak drewniane kłody.
Napastnik trafiony strzałką z jadem szkaradnicy nie
przestaje krzyczeć. Tłum zbiera się nagle, jakby wyrósł
spod ziemi; gapie krążą i kłapią jak pobudzone rekiny.
Nadchodzi chwila, kiedy wszyscy zwrócą oczy na
Nefertiego. Odzywa się ostro:
- Nie widzicie, że ten człowiek ma atak? Natychmiast
sprowadźcie Uzdrowiciela!
Patrzą na krzyczącego wystarczająco długo, by
Neferti zdążył zapaść się w chłodnym cieniu drzewa
6
Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem
Marcową suszę zmoczy do korzeni
Wtedy i ludzi ogarnia pragnienie
Zbożnej pielgrzymki3
Jest coś podniecającego w idei pielgrzymki, gdy
wiosenny deszcz ożywia uśpione korzenie, rozchodzi
się nagle zapach morza, rozpościera się widok pustkowi
i zapanowuje świąteczna, a zarazem pełna determinacji
atmosfera. Każda taka okazja przyciąga chmary
oszustów, cwaniaków, przewodników i zawodowych
morderców.
Tugowie, oszuści, znowu działają, zjednoczeni w
morderczym bractwie czekają na radosny okrzyk:
- Beeeetho! (Obcy).
Wtedy podróżni przebrani za księgowego, hipisa,
speca od survivalu, rolnika, artystę, pracownika
akademickiego, konserwatystę, popowego muzyka,
agenta CIA i kagiebistę jak jeden mąż zrzucają
przebranie i duszą Beethów.
Jak można ochronić swoją karawanę przed
oszustami? Oczywiście można im uciec, ale nie ma
takiej potrzeby. Oczywistej prawdy duchowej nie
można podrobić, tak jak niepodobna podrobić wiersz,
3 Goeffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. Helena Pręczkowska.
obraz czy dobry posiłek, a wprawne oko natychmiast
rozpozna oszustwo. Czemu wiec tak wielu słucha
eleganckich kłamstw oszusta, który pragnie wyłudzić od
nich pieniądze za pomocą sztuczki lub przemocy?
Odpowiedź brzmi: jeleń boi się oszusta, boi się jego
silniejszej woli i błyszczących oczu. Słucha go jak
trzyletnie dziecko.
Oszust stawia na swoim.
Lękam się ciebie, wiekowy oszuście.
Lękam się twej kościstej dłoni.
Nie bój się, nie bój, gościu na zjazd
To ciało nie upadło
To było lipne morderstwo z wykorzystaniem
świńskiego pęcherza napełnionego krwią. Oszust udaje,
że zabija wspólnika, bo ten spartaczył interes, na którym
wszyscy mieli zarobić i w który jeleń zainwestował całe
swoje oszczędności. Teraz na jelenia spada
odpowiedzialność za współudział w zabójstwie.
Wywożą go z miasta i zaczynają doić.
- Niestety, mam złe wieści. Krewni domagają się
sekcji.
- Myślałem, że wszystko zostało załatwione.
- My też.
Najpierw muszą opłacić lekarza, żeby podpisał akt
zgonu „z przyczyn naturalnych". Następnie lekarz
zostaje oskarżony o fałszerstwo i wszystkie wystawione
przez niego dokumenty stają się przedmiotem śledztwa.
Na szczęście udało się nam dogadać z kimś z wydziału
rejestrów, kto wyciągnie nasze akta. Nagle pojawia się
nieoczekiwany świadek: strzał zbudził sprzątaczkę,
która leżała zemdlona w schowku na szczotki.
Wszystkich tych ludzi należy „opłacić".
Jeleń boi się oszusta, a zarazem za wszelką cenę
pragnie uczestniczyć w niebezpiecznym, wspaniałym
świcie Żółtego Dzieciaka Weila i High Ass Kida.
Oszust bezlitośnie macha marchewką, a jeleń, wyjąc,
wraca po jeszcze. Zdarza się też, że jeleń przejmuje
inicjatywę.
- Mówię ci, Henry, nie mogę tego znieść. On ciągle
do mnie wydzwania. „Jest robota?". Zmieniam adres, a
ten wynajmuje prywatnego dupka, żeby mnie znalazł.
Ustawił nawet jeleni, i to dobrych. Nie chcę jego jeleni.
Nie chcę jego pieniędzy.
- Czy nie mówiłeś kiedyś, że szukasz idealnego
jelenia? Cóż, chyba znalazłeś to, czego szukałeś. Zdaje
się, że dzwoni twój telefon.
Droga do Waghdas, miasta wiedzy, jest długim,
okrężnym objazdem, wiodącym przez labirynt
ignorancji, głupoty i błędów. Podobnie jak tugowie,
pielgrzymi używają rozmaitych profesji jako
przykrywek i udają, że się nie znają, ale w obliczu
zagrożenia formują zwarty front.
Często sprawdzają nas celnicy, musimy więc szukać
sposobu na ukrycie narkotyków i broni. Narkotyki
ukrywa się jako jedzenie, konserwy i maści, z kolei
broń jako laski i długopisy, dla pozoru rozmontowane
na części, pochowane w butach oraz odzieży i
przytroczone do zwierząt. Czasem trzeba zmusić
zwierzęta do połknięcia narkotyków i amunicji, które
później wyciąga się z odchodów; jeśli czasu jest mało i
potrzebujemy mięsa, zwierzęta zabija się i rozcina.
Grupa, do której dołączyliśmy, liczyła kilkaset osób,
w życiu nie widziałem żałośniejszej i nędzniejszej
bandy złodziei. Wszyscy pragnęli się wzbogacić,
zwabieni opowieściami o złocie, kamieniach
szlachetnych, cennych odmianach drewna i rzadkich
ziołach, które pozwoliłyby im spędzić resztę życia w
luksusie i nieróbstwie. Wiele tu było najróżniejszych
środków transportu oraz jucznych zwierząt; niektóre
ciągnęły wozy i czterokołowe powozy, a te raz po raz
grzęzły podczas rzecznych przepraw i w mokradłach.
Droga do Zachodniej Krainy z definicji jest
najbardziej niebezpieczną drogą na świecie, wiedzie
bowiem poza śmierć, poza podstawowe boskie pojęcia
lęku i zagrożenia. Jest to najpilniej strzeżona droga na
świecie, ponieważ prowadzi do daru przewyższającego
wszystkie inne: do nieśmiertelności.
W tę drogę rusza każdy. Do celu dociera jeden na
milion. Pod względem biologicznym jeden na milion to
bardzo dużo. Egipcjanie i Tybetańczycy odbywali tę
podróż po śmierci, a ich Księgi Umarłych zawierają
bardzo dokładne wskazówki - tyleż dokładne, co
arbitralne.
Kto ustala reguły? W Waghdas, punkcie startu dla
zachodnich pielgrzymów, większość szkół utrzymuje,
że czekanie na śmierć jest bardzo niekorzystne. Jeśli
oczekujesz na śmierć, podlegasz jej warunkom. Grasz
przeciwko kasynu. Przegrana jest niemal pewna.
Najlepsze, na co można mieć nadzieję, to pomyślne
odrodzenie.
- Nie czekaj, mały. Ruszaj teraz!
- Ale jak?
W Waghdas roi się od ludzi, którzy powiedzą ci jak.
Oto Targ Pielgrzymów w Waghdas, mieście wiedzy.
Jak okiem sięgnąć, ciągnie się we wszystkich
kierunkach. Są tu części podziemne i części orbitalne,
rozległe, skomplikowane konstrukcje wznoszą się
trzysta metrów nad ziemią.
Wiedza ma wiele postaci i kontekstów. Otoczone
krużgankami, porośnięte bluszczem sale, poważna
młodzież w strojach akademickich... to, co typowe, zbyt
często nie jest prawdą - celowo unikane tak jak banał - i
z czasem staje się nietypowe, a wtedy zgodnie z
nieubłaganą logiką mody ponownie staje się prawdą.
Wiedza może być równie wybuchowa jak materia
przechodząca w energię, równie zabójcza jak wirus, na
który jedynym lekarstwem jest śmierć. Wiedza może
łączyć ludzi w tajne bractwa, wiedza o jakimś
niewyobrażalnym czynie lub tak odrażającym
obrzędzie, że obcemu nie pomieściłby się w głowie.
Bracia są bezpieczni dopóty, dopóki będą trzymać się
razem i zachowają milczenie.
Na targu roi się od tajnych stowarzyszeń i stale
powstają nowe. Większość koncentruje się na
pielgrzymce i stosuje rygorystyczny trening, uważa się
bowiem, że tylko on może dać nadzieję na
przetrwanie... Trening obejmuje wiele rodzajów broni i
dyscyplin, medytację, wipassanę, zen, a także syntezy
dawnych nauk z najnowszymi zdobyczami w dziedzinie
badań mózgu i neurologii.
Inne stowarzyszenia żerują na pielgrzymach. Okolica
roi się od wszelkiego rodzaju szarlatanów i oszustów,
sprzedających lipne działki, wille i rezydencje w
Zachodniej Krainie. Siedzisz sobie w swojej pięknej
willi, jakby przeniesionej wprost z Disneylandu, nad
przejrzystym błękitnym jeziorem, z którego woda
schodzi z ostatnim szyderczym „cuuuuukier".
Dziwki, przewodnicy, macherzy i przedstawiciele
biur podróży krążą po targu jak rekiny. Na każdym rogu
stoją mesjasze, którzy przykuwają przechodniów
świdrującym spojrzeniem.
- Twoje życie leży w gruzach.
- Posiadamy jedyną drogę do osobistej
nieśmiertelności.
Swami, rinpocze, praktykujący JEST.
- Oto cała prawda, ludzie, to, co jest tu i teraz przed
wami, a kiedy uchwycicie JEST, zdobędziecie BĘDZIE.
Nieokrzesani specjaliści od survivalu, uzbrojeni po
zęby, wszędzie węszą śmiertelną zarazę.
- Przeklęci zboczeńcy i narkomani.
- Seks oraz przekraczanie granicy stanu i zastrzyki z
marihuany.
Partyzanci komunistyczni głoszą ludowi immoralizm.
- Nie czekajcie. Ruszajcie teraz. Jak?
Są tu kabiny elektromagnetyczne, gwarantujące
natychmiastowe oderwanie się od ciała. Zachowajcie
jednak ostrożność: być może tak naprawdę nie
wychodzicie z ciała, ale jest to jedna z tych
sfingowanych podróży, jak w Mission Impossible, gdzie
delikwent myśli, że wrócił do ojczystej Rosji, podczas
gdy w istocie znajduje się w pomieszczeniu
operacyjnym CIA.
Niebezpieczna droga. Możesz mieć pewność, że na
drodze do Zachodniej Krainy napotkasz każdą pułapkę,
każdy błąd i zasadzkę, jakie od zarania zastawiano na
człowieka.
Nie ma miasta, które przywiązywałoby większą wagę
do mody niż Waghdas; jest to też miasto najbardziej
podzielone i najbardziej wyczulone na najmniejsze
nawet zmiany. Prawda jest taka, że większość
pielgrzymów nie ma o niczym zielonego pojęcia.
Dlatego nieustannie krążą, a każda nowość przyciąga
rozgorączkowaną masę ochoczych pielgrzymów. Mody
przetaczają się przez Waghdas jak huragany przez
Miami albo tornada przez Kansas.
Nowa broń? Och, wcale nie nowa. Stara jak Egipt:
cep. Nagle wszyscy, którzy są kimś, oszaleli na punkcie
cepa: cepy z wplecionymi żywymi wężami, ze
stonogami i skorpionami w cienkich szklanych
pojemnikach, z zatrutymi ogonami jeżozwierzy czy
kostkomeduzą, wyciąganą z akwariowej kabury.
- A, madame, często zastanawiałem się, jaki klejnot
godzien pani niezrównanej urody mógłbym pani
ofiarować... teraz mnie nagle olśniło.
Zręcznie wyjmuje ze zbiornika jadowitą ośmiornicę i
umieszcza na szyi przerażonej kobiety. Ośmiornica
rozjarza się jasnoniebieskim światłem, błękit rozlewa
się na twarz kobiety, która pochyla się na krześle i pada
twarzą w pieczoną alaskę.
Potem przychodzi szał na broń pneumatyczną i
długopisy pneumatyczne, jak ołówki rysownika,
wykonane z bambusa i najcieńszego tekowego drewna,
kości słoniowej i hebanu.
- Nie chodzi o broń, kochanie, ale o sposób, w jaki z
niej strzelasz.
Wspaniali goście o przekrwionych twarzach, w typie
starych angielskich pułkowników, potrafią zanieść się
udawanym angielskim kaszlem... ehem... i z każdym
humfha ho wypluwają strzałkę z jadem żmii gabońskiej.
Jak w Masce czerwonej śmierci. Cały klub jest zasłany
ciałami trafionych agentów, którzy krwawią wszystkimi
porami i otworami ciała...
Wytworny młody absolwent Oksfordu z elegancją
trzyma pistolet pneumatyczny z kości słoniowej między
kciukiem a palcem wskazującym, wyrzuca strzałkę...
szput... która po prostu zdmuchuje przeciwnika jak jakiś
paproch. Grubiańskie typy, które bekają strzałkami
niczym karabiny maszynowe... Bek Bek Bek! (Ohydny
agent CIA o żabiej twarzy wybekał cały Bar Parade).
Śpiewający artyści strzałek... świst... strzałka
wyleciała... broń pneumatyczna w kształcie fletów,
garłacze jak klarnety... i trąbki mogące wyrzucić
dziesięć strzałek w rytmie Dead Man Blues. Irlandzcy
tenorzy sypią strzałkami i tabakierkami z zabójczą
tabaką... „A psik" - i wykichuje strzałkę niczym pocisk.
*
Wielu pielgrzymów ma nadzieję wcisnąć się do
środka wyłącznie dzięki stylowi, robiąc to, co
szykowne, na czasie, trendy, robiąc właściwą
swingującą rzecz. Gorączkowo próbują przybierać
modny wygląd, czego efektem są zwichnięte kończyny i
wypadnięty dysk, ponieważ moda galopuje z
oszałamiającą prędkością... niezdarny, zataczający się
numer wyszedł z mody... modny jest numer sprężysty,
zdecydowany, pełen gracji... nonszalancja i
zamaszystość nie jest modna... modna jest gorliwość i
zainteresowanie... seks jest niemodny, seks jest
modny... modny, niemodny... prawo, lewo. Nigdy nie
będzie z ciebie stylowa ciota, Brad, jeśli się nie
wyprostujesz, nieco przygarbisz, rozluźnisz, napniesz...
nie spuszczaj piłki z oczu... naucz się odwracać wzrok...
naucz się patrzeć na... stój... idź... pułapka stylu.
Styl zmienia się coraz szybciej, ponieważ najwyższy
arbiter wydaje instrukcje co tydzień, codziennie, co
godzinę. Ludzie zrzucają nieodpowiednie ubrania na
ulicy, uśmiechając się szyderczo na widok mniej
zwinnych rywali, którzy nie przeszli kursu Alexandra w
szybkim, sprawnym rozbieraniu się i przebieraniu.
Wszyscy noszą saszetki z przyborami toaletowymi na
wypadek nagłej zmiany stylu fryzur; można zobaczyć,
jak obcinają niemodne długie włosy i brody w
restauracjach, na ulicach czy w metrze, włosy unoszą
się w powietrzu i lądują w jedzeniu jak przyprawy.
Ludzie uczą się odbijać jak bumerangi. Ubrany w skórę,
wchodzisz do lokalu, gdzie cię olewają, albo wchodzisz
w smokingu do baru, gdzie modne są skóry - i efekt jest
taki sam.
Arbiter ma twarz szarą jak wosk, bardzo czerwone
wargi, jego oczy migoczą oślepiającą złośliwością.
Traci zmysły: od przepasek biodrowych do pełnego
stroju, skinheadzi, osiemnastowieczni dandysi, togi,
dżelaby. Wszyscy noszą teraz ogromne walizki.
Pielgrzymi wędrujący do Zachodniej Krainy
zaopatrują się w Waghdas, mieście wiedzy. Ponieważ
niebezpieczeństwa są bardzo liczne i dla każdego
pielgrzyma inne, rodzaj sprzętu i zapasów, jakich będzie
potrzebował, jest przedmiotem domysłów. Choćby nie
wiedzieć jak rzadkie, ekskluzywne, wyszukane,
dziwaczne były twoje wymagania, Waghowie potrafią
je zaspokoić.
W mieście pełno jest sprzedawców zabójczych
środków halucynogennych. Po zażyciu Zachodniej
Bańki pielgrzym widzi nagle panoramę jezior i dolin,
rozległych miast, świątyń i alei, po których uwolniony
od ciała porusza się bez wysiłku, nie czując głodu,
pragnienia ani znużenia. Po kilku godzinach wszystko
się rozpływa, a podróżujący pielgrzym zostaje sam ze
swoim głodem, pragnieniem, potrzebami cielesnymi, z
nieposłusznym ciałem, wśród drażniących, posępnych
miejsc, gdzie wszystko jest tym, na co wygląda. Nie ma
tajemnicy, nie ma magii. Śmierć jest równie prozaiczna
jak codzienna gazeta dla płaskich umysłów albo basen
dla pacjenta nieuleczalnie chorego na raka. Nic nie
może być tam dalej, ponieważ nic nie jest bliżej ani z
boku w tym martwym miejscu, pozbawionym celu i
sensu. Nieszczęsny podróżny wlał całą swoją magię w
bańkę... puf... szorstka powierzchnia, za którą nie ma
nic... zapach spalonego plastiku i zgniłych pomarańczy.
Podróżny zatrzymuje się przed murem pomalowanym
w błękitne i jasnoróżowe piramidy, stoją tam rozwalona
skrzynia, tokarki i pusty worek po cemencie.
Rusztowanie podpiera dach z podartej folii. Na murze
można dostrzec patykowate sylwetki ludzkie, podobne
do tych, jakie pozostały na murach Hiroszimy. Cienie
nie poruszają się. Są okna, dawniej mieścił się tu sklep...
lista cen na białej desce.
Wiesz, że za tym murem nie ma nikogo. Nie ma tam
nic prócz fotografii. Popatrz na cienie, które powinny
tańczyć na wietrze. Nie poruszają się. Spójrz na duże
ciemnoszare okno: po lewej coś, co może być chudą jak
szczapa męską nogą w szynach ortopedycznych. Głowa
mężczyzny znajduje się po prawej stronie okna, usta
otwarte, wąsy.
Tugowie działali w Indiach na początku
dziewiętnastego wieku, przed budową kolei. W tamtych
czasach podróżni i pielgrzymi przemieszczali się w
grupach, a czyjąś ewentualną nieobecność zauważano
po upływie kilku tygodni, a nawet miesięcy. Oszuści
przyłączali się do karawany i poruszali się osobno,
udając, że się nie znają. Każdy oszust miał własną
przykrywkę: jedni podawali się za kupców, inni za
cyrulików, żołnierzy lub kowali, a wszyscy byli biegli w
swoim fachu. Swoje ofiary określali mianem Beetho
(„obcy").
Na dany znak dusiciele rozprawiali się z podróżnymi
i ich okradali. Po to, by gazy nie wabiły psów, hien i
szakali, ciała cięli toporkami, a następnie grzebali w
miejscach ognisk. Ocenia się, że w ciągu około
dwudziestu lat oszuści zamordowali milion Beetho.
Uważa się to za jeden z największych zbrodniczych
spisków w historii. Wszyscy tugowie byli sługami
bogini zniszczenia Kali.
Pielgrzymujący do Zachodniej Krainy podróżują
grupami, a współcześni oszuści działają na tym terenie,
wyposażeni w nowoczesną broń. Podczas postojów
dochodzi do scen jak z mydlanej opery.
Oto na kanapie wyleguje się młoda para. Ona jest
nowoczesną dziewczyną, absolwentką Vassar, on
starzejącym się oszustem. Kłamstwo pozwala mu
zachować młodość.
Ona: Ty i ja musimy porozmawiać o naszym
związku.
On: Cóż, kochanie, myślę, że to piękna sprawa.
Ona: Tylko tyle to wszystko dla ciebie znaczy, Jerry?
Sprawa?
On: Nie ruszaj się, Wendy!
Strzela do czarnej mamby, która pełznie ku perłowej
szyi kobiety.
On (patrząc na zabitą żmiję): Widzisz, Wendy, na
tym to właśnie polega. Jeden człowiek wie, że może
polegać na drugim w obliczu śmierci.
Ona: Chyba rozumiem, Jerry. Zawsze tak będzie, bez
względu na to, co się stanie.
Beetho!
Przerażona kobieta otwiera szeroko oczy i już
wszystko rozumie, jej twarz wiotczeje i robi się pusta.
Kobieta osuwa się na podłogę. Mężczyzna wyciera nóż,
a jego twarz jest pusta, choć pogodna.
Były gliniarz i dwaj bezdomni piją na skrzynkach, z
których zrobili sobie stolik.
- Jeździliśmy bryką po okolicy, namierzyliśmy
jednego leszcza... zawołaliśmy do niego po
przyjacielsku: „Hej, chodź tu na chwilę", a ten
podchodzi cały roześmiany. Facet krzywi się ohydnie i
odsłania okropne żółte zęby.
- Potem daliśmy mu w ryj. - Znowu się wyszczerza. -
Daliśmy mu prosto w ryj.
- Walcie ich kijem w jaja - mówi gliniarz. - Wtedy od
razu miękną i możecie z nimi zrobić, co wam się
żywnie podoba.
- Daliśmy mu w ryj...
BEETHO!
Trzeci bezdomny bierze broń z tłumikiem i strzela
gadule prosto w usta. Gliniarzowi strzela w krocze.
Wywoływacz Beetho jest prawdziwym specjalistą i
musi wybrać odpowiedni moment działania. Niektórzy
specjalizują się w związkach międzyludzkich; zdarzało
się, że zakochiwali się w Beetho i uciekali z nim czy z
nią. Zew Beetho sięga jednak głęboko. Między
człowiekiem a wyznaczonym mu Beetho dochodzi
niekiedy do scen rozdzierających serce, my jednak
mamy do wykonania prostą robotę dla Kali.
Obozowisko pielgrzymów. Powodzie zatrzymały ich
na kilka tygodni. Siedzą przy ogniskach lub kręcą się
bez celu. Atmosfera hipokryzji i niejasny lęk tłumią
rozmowy. Ludzie rzucają uwagi w nadziei, że będą
cokolwiek znaczyć. Nie mają nic do powiedzenia, ale
boją się milczeć, toteż wszystko, co mówią, brzmi
płasko, pusto i mdło. Cień śmierci kładzie się na
twarzach. Każdy boi się sąsiada, i słusznie, ponieważ
oszuści pobierają należność w śmierci.
Horus Neferti jest nieco zmęczony rolą pierwszego
naiwnego, wiecznym odbiciem nieznośnej, promiennej
chłopięcości. Promienność jest jednak silną, lekką
bronią, która przydawała mu się w wielu
niebezpiecznych przygodach. Należy oszczędzać swoje
kilowaty, bo w przeciwnym razie, kiedy znajdziesz się
w opresji, może ci strzelić bezpiecznik.
Zmrok nad dzielnicą nędzy w Nekropolis. Ulice są
tak głębokie, że dno niektórych skrywa ciemność.
Światło jest tu najcenniejszym towarem. Bezmyślni,
bełkoczący zmarli coraz bardziej wydeptują ulice,
warstwa grobów po warstwie, coraz głębiej w mrok.
Bogacze mieszkają na ulicach światła po słonecznej
stronie, gdzie codziennie przez godzinę świeci słońce.
Pozostali grzęzną coraz bardziej w ciemnej otchłani.
Neferti znajdował się na zrujnowanych
przedmieściach Nekropolis, w głębokiej dolinie, ale
wciąż jeszcze nad powierzchnią ziemi. Zmierzch zapadł
wcześnie, w nieruchomym powietrzu unosił się duszący
smród umarłych. Wokół Nefertiego zacieśniał się krąg
dziesięciu wielkich padlinożernych psów, za którymi
krok w krok postępowała zgraja warczących złodziei
cmentarnych.
Neferti patrzy na nich, uśmiecha się i włącza
wewnętrzne światło. Najpierw wysyła tylko słaby blask,
jak świetlik, tylko tyle, żeby zwabić psy do swego
krocza, gardła i łydek. Kiedy nie wiesz, co robić, nie rób
nic. Wreszcie poczuł kulę ognia, wznoszącą się spod
pępka ku górze i tryskającą mu z oczu migotliwym
strumieniem światła. Psy i złodzieje cmentarni zostają
odrzuceni. Skowycząc, wyjąc i warcząc, odwracają się i
czmychają.
Horus Neferti skręcił do knajpy Odskocznia, gdzie
spełniają się marzenia. No, czasami. Działa to tak:
nosisz w głowie pewien scenariusz, zazwyczaj złożony
z marzeń. Skomplikowany sprzęt elektroniczny
materializuje marzenia; dokładniej rzecz biorąc, istnieje
nieskończenie wiele stopni ich materializacji. Jest na
przykład śmiertelna materializacja, która może cię zabić
albo powalić kastetem, jak duch Joego Varlanda w
Krótkiej podróży do domu. Chwiejna, kurcząca się siła,
zebrana na ostatni mocny cios.
Śmiertelna materializacja jest tu próbą złota.
Niektórzy ludzie to skąpiradła, kochanie. Wielu
zamawia, a potem próbuje się wymigać od płacenia
rachunku. Mam dla was nowinę, cwaniaki: nie da rady.
To wasz rachunek.
Ludzie chcą się zabawić, ale nie posunąć się za
daleko - nie ma sprawy. Dla chętnych jest płytka część
basenu. Marzyciele nigdy u nas nie giną, chyba że
zniesie ich na głęboką wodę.
Jak funkcjonuje ten mechanizm? W dużym stopniu
polega na skupianiu tego, co już jest. Wzmacniacz
marzeń.
Neferti przechadza się niespiesznie, przymykając
oczy w rozleniwionej pogardzie... przewodnicy,
macherzy, handlarze narkotyków, dziwki wszelkiej
maści. Jeden z handlarzy, o pomarszczonej, pokrytej
plamami twarzy, podchodzi do Nefertiego.
- Świetny skoczny towar!
Skoczny towar powoduje najgorsze uzależnienie, w
jakie może popaść człowiek. Za pierwszym razem
odlatujesz na osiem godzin. Koniec odjazdu
przypomina zejście po kokainie, połączone z kacem
alkoholowo-barbituranowym i ostrym narkotykowym
głodem. Trzeba wtedy brać coraz większe dawki, które
działają coraz krócej.
Neferti odsyła handlarza machnięciem ręki.
Sklepy ze zdrową żywnością gwarantują naturalne
produkty... jad żmii, owadów, ryb i mięczaków. To w
znacznym stopniu niezbadany obszar. Jad ryby
szkaradnicy, znajdujący się w ostrych kolcach, które
zostają w ciele, powoduje chyba najgorszy ból, jakiego
może doświadczyć człowiek. Narkotyk uśmierza ból,
więc co powiecie na jad szkaradnicy uśmierzony kobrą
królewską albo ośmiornicą jadowitą? Czujesz zapach
wchodzącego i wychodzącego narkotyku. Mocz cuchnie
rybą.
Pewien pracownik zatrudniony do pakowania
suszonego jadu kobry niechcący wciągnął do płuc
niewielką ilość. Stan wywołany przez jad opisał jako
pogodną euforię. Jad kobry, pod nazwą handlową
cobraxine, stosowano w latach trzydziestych
dwudziestego wieku jako środek przeciwbólowy w
przypadkach nieuleczalnego raka. Zaprzestano jednak
jego stosowania z powodu wysokich kosztów produkcji.
- Nie chcemy kolejnego nałogu - powiedział wysoko
postawiony urzędnik do spraw narkotyków. - Zaczną się
włamywać do ogrodów zoologicznych.
Pewien stary hodowca węży z Florydy przez
czterdzieści lat codziennie wstrzykiwał sobie jad kobry
królewskiej. Wygląda bardzo młodo jak na swój wiek,
który zna tylko Bóg, ale zapomniał. Jest to jedyny
człowiek, który może przeżyć ukąszenie kobry
królewskiej.
Neurotoksyczny jad kobry, węża morskiego, węża
tygrysiego, węży z rodzaju Bungarus, mamby i
ośmiornicy jadowitej nie powoduje bólu, a w
odpowiednich dawkach może być nawet przyjemny.
Hemotoksyczny jad grzechotników, mokasynów
błotnych, stonóg i większości żmij powoduje niezwykle
bolesną opuchliznę w miejscu ukąszenia. Zawsze należy
się liczyć z możliwością gangreny i innych
przewlekłych zakażeń. Wiele żmij, na przykład
gabońska, posiada toksyny zarówno hemotoksyczne, jak
i neurotoksyczne. Z wyciągów zwierzęcych można
produkować preparaty nadające się do wstrzykiwania
lub wdychania.
Dandysi w osiemnastowiecznych strojach zaczęli
nosić tabakierki. Bufotenina, wyciąg z jadu ropuchy,
powoduje truskawkową wysypkę, znakomicie pasującą
do różowych koronek. Są świry, które wprowadzają
trucizny przez odbyt. Duch mamby bierze ich w
posiadanie, zielenieją na twarzy, a po brodzie ścieka im
zielona ślina.
Neferti wpadł na dawnych kumpli z Czerwonej Nocy
i razem skoczyli rozerwać się do wężowiska. Dwie
młode cioty w przebraniu kupidynów, ze skrzydełkami,
łukami i kołczanami, strzelają do siebie strzałkami z
jadem węża tygrysiego. Szanse są pięćdziesiąt na
pięćdziesiąt, a czy może być uczciwsza zabawa? Lokal
jest gustownie urządzony, same cioty w stylu
starożytnej Grecji, w tle marmurowe posągi par i
kolumnady, gdzie wylegują się nadzy młodzieńcy.
Trafienie! Ugodzony młodzieniec z twarzą
zmartwiałą w idiotycznej żądzy pada na kolana, jego
wargi i język puchną, krew dzwoni mu w uszach,
pomalowane na niebiesko niebo czernieje, młodzieniec
umiera, mając wytrysk... Drugi tuli go w ramionach,
spuszcza niewinnie wzrok i uśmiecha się obleśnie.
Umierający młodzieniec wydaje ekstatyczny okrzyk, a z
jego członka tryska krew.
- Co to za debilne zabawy?!
Idiotycznie uśmiechnięte nagie stonogowe świry
rozsiadły się sobie na twarzach. Ciała mają pokryte
erogennymi nakłuciami głębokimi do kości; wolno
drapią rany, które pękają pod delikatnymi palcami, leje
się z nich cuchnący wysięk z krwią, podczas gdy
narkomani wiją się w galwanicznych spazmach.
Jeśli o nas chodzi, to tego rodzaju zabawy są sprawą
uboczną. Nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi
zwierzęcymi narkotykami. Wielu tradycjonalistów woli
wprowadzać jad bezpośrednio od żywych zwierząt, jak
Kleopatra i jej osa. Utrzymują przy tym, że łączy ich tak
bliskie pokrewieństwo z wężem czy nawet pająkiem, że
stworzenie zawsze wpuści odpowiednią dawkę jadu.
Dwóch Boonów wystawia się na zęby wielkiej żmii
gabońskiej, która waży dwanaście kilo i warczy jak
pies. Uprawiają seks, krew cieknie im z oczu, członków,
odbytu i wszystkich porów skóry; poruszają się coraz
wolniej, w miarę jak neurotoksyczny jad zaczyna
działać. Zlani krwią, pogrążają się w śpiączce, a wtedy
podchodzi lekarz i podaje im surowicę. Przeżyją, tylko
otarli się o śmierć. Z sennym jękiem żmija zabiera się
do trawienia królika.
Jest też oczywiście ciota w stroju Kleopatry,
bogowie!, musi mieć z dziewięćdziesiąt lat;
siedemdziesiąt lat temu uznano go za
najprzystojniejszego mężczyznę na świecie. Teatralnym
gestem kładzie sobie na piersiach osę, a lekarz
wstrzykuje mu w tyłek surowicę.
- Kleopatro, czy tak jest dobrze?
- Tak, to godne królowej... ach, żołnierzu...
Robi krok w przód, po czym pada na twarz martwy.
Atak serca. A może zabiła go surowica? Tak czy inaczej
umarł jak prawdziwa królowa.
Świry, które chcą być odrażające, obkładają sobie
ciała skorpionami i stonogami.
- O rany, jestem taki przygnębiony. Moja maleńka
doda mi animuszu! - To mówiąc, w lokalu Ma Maison
ściąga spodnie i kładzie sobie na sterczącym członku
trzydziestocentymetrową stonogę. W gości jakby piorun
strzelił. - Widzicie, to się potem zabliźnia.
Na hollywoodzkich potentatów wylegujących się
przy basenie spada deszcz jadowitych ośmiornic. Pijany
scenarzysta stoi, kiwając się w tył i w przód.
- Masz jakiś problem, Joe? - wyślizgują się słowa.
Joe, w gumowych rękawicach, wyciąga z torby
przedmioty przypominające małe niebieskie frisbee.
- Myślicie, że możecie kupić talent, a potem wyrzucić
jak wyciśniętą cytrynę? Zaraz wam pokażę naturalny
talent.
Ciska niebieskim krążkiem... Pac, na obwisły
brzuch... Pac, na tłustą zimną twarz.
Unoszą się na wodzie jak śnięte karpie, białe
owłosione brzuchy sterczą w nieruchomym szarym
smogu.
Dźwięk może działać jako środek uśmierzający. Jak
dotąd nie posiadamy jeszcze wystarczająco potężnej
muzyki, by mogła spełniać funkcję wygodnej broni.
Pamiętacie tę historię o angielskim dżentelmenie w
Indiach: spotkanie z grubiańskim miejscowym, który
nie zszedł białemu z drogi? Kiedy służący Anglika
ruszył do przodu, żeby ukarać zuchwalca, chłopak
sięgnął po zatknięty za pas flet jak po broń. Następnie
czmychnął.
W rządowym hotelu pomimo wypitych sześciu
kolejek whisky narrator miał problemy z zaśnięciem i
raz po raz nękały go ohydne sny.
- O trzeciej nad ranem obudziło mnie coś, co mogę
opisać jedynie jako trupa dmuchającego mi w uszy;
zdecydowanie najbardziej obmierzły, wstrętny odgłos,
jaki słyszałem w życiu. Bez wstydu przyznaję, że zdjęty
przerażeniem, chwyciłem spodnie i dałem nogi za pas.
Nazajutrz stwierdziłem, że mój pies i wierny miejscowy
chłopak nie zdążyli uciec... Oczy wyszły im z orbit, a
twarze zastygły w wyrazie takiego przerażenia, że nie
mogłem na to patrzeć. Natychmiast rozkazałem, by
zaplombowano ich w trumnach. Ta przeklęta muzyka
niosła ze sobą tak ohydną tajemnice, że żaden człowiek
nie może jej poznać i ujść z życiem.
To musiał być dobry pies.
Każdy marzy o niezawodnej broni... o promieniu, o
artefakcie. Nie ma nic bardziej przerażającego niż stać
twarzą w twarz ze śmiertelnym warczącym wrogiem i
mieć pod ręką tylko broń parapsychiczną, która może
zadziałać albo nie. W takiej właśnie chwili sięgasz w
głąb i dobywasz zatyczki.
Hinduiści nauczają, że świat niebiański stanowi
większe zagrożenie dla duszy niż świat piekielny, jest
bowiem bardziej zwodniczy i może prowadzić do
popełnienia fatalnego błędu: przesadnej pewności siebie
oraz przekonania o bezkarności. Dusza, jak wojownik,
musi nieustannie ćwiczyć, bo inaczej, rozparta na
widmowym tronie, osłabnie. Przepych pałacu,
niekończące się defilady, paradne łodzie, złoto i lapis-
lazuli, rydwany i łucznicy - wszystko to osłabiła
świadomość konfliktu będącego ostateczną
rzeczywistością...
„Bezpieczeństwo, przyjazna maska zmian, do której
uśmiechamy się, nie widząc, co pod nią się uśmiecha".
To przypomina album rodziny Romanowów.
Uroczystości od rana do wieczora. Każdy posiłek to
wydarzenie wagi państwowej. Jak mogli zachować
choćby odrobinę inteligencji i charakteru pod takim
naporem nonsensu i głupich maskarad? Odpowiedź
brzmi: nie zachowali. Stali się równie puści i banalni jak
role, które grali w rozsypującym się śnie o carskiej
Rosji... letnie pałace, jachty, marynarze i przeglądy
wojska, bale, polowania, rozrywki dla duszy i bardzo
mało życiodajnych sił. Nic dziwnego, że nie dostrzegają
gęstniejących cieni, wyraźnie widocznych dla
bezstronnego oka aparatu fotograficznego.
Starożytny Egipt jest oczywiście nieporównanie
bardziej okazały. Wszędzie złoto i drogie kamienie,
niewolnicy i wojownicy, wszystkie upajające atrybuty
władzy absolutnej. Na wkopanym w ogrodzie słupie
krwawi ucięta dłoń. Był panem psów myśliwskich, a
złodzieje otruli pięć rasowych mastyfów
sprowadzonych z północy. Mało jest rzeczy
groźniejszych dla duszy niż władza absolutna.
Pamiętajcie, władzę absolutną otrzymuje się w
określonym celu. Tym celem jest PRZESTRZEŃ.
W Waghdas ludzie zgadzają się co do celu, w
przeciwnym razie nie byłoby ich tam. Jeśli idzie o
środki do jego osiągnięcia, istnieje olbrzymia
różnorodność koncepcji i metod. Nieporozumień jest
tyle, że zostaje narzucone pole zbieżności. Wszyscy są
zgodni, że sam system autorytarny byłby zgubny dla ich
wspólnego celu i prowadziłby tylko do starych oszustw,
kłamstw i tworzenia hierarchicznych struktur.
Wykorzystując w ten sposób uzyskaną i
utrzymywaną wolność, pewne grupy pracują
niestrudzenie nad obaleniem wolności i przywróceniem
porządku Jednego Boga, Jednej Partii. Grupy te jednak
wymierają. Co pewien czas wydajemy Zarządzenie o
Naruszeniu Porządku Publicznego - ZNPP - i daną
grupę likwiduje się w ten czy inny sposób, jak krowy z
nosacizną.
Sekwencja filmowa... a teraz wyobraź sobie, że nie
żyjesz i całe twoje życie rozpościera się przed tobą
panoramicznie: rozległy labirynt pokoi, ulic,
krajobrazów, nie w sekwencji, ale w
przemieszczających się wiązkach skojarzeń. Twój pokój
na strychu w St. Louis otwiera się na poddasze w
Nowym Jorku, skąd wychodzisz na ulicę w Tangerze.
Są tam wszyscy ludzie, jakich znałeś. Coś podobnego
dzieje się, rzecz jasna, w snach. Kiedy ma się do
czynienia z nieprzyjacielem, strategia polega na
zwabieniu go na własny teren. Zamiast przekraczać
rzekę, sprowadź ludzi z przeciwległego brzegu na swoją
stronę, gdzie znasz wszystko i masz pod sobą swoich
sojuszników.
*
Miasto podobne do Tangeru nad wezbraną rzeką,
przepływającą tam, gdzie biegła kiedyś Avenida de
España. Razem z Waringiem i jego służącym
Targuistim zatrzymaliśmy się w pensjonacie Riverfront.
Mamy balkon nad rzeką, gdzie przesiadujemy
wieczorami na trzcinowych krzesłach, patrząc, jak
płetwy rekinów kroją połyskliwą zieloną wodę, po
której pływają łodzie. Zapach glinianych chałup i
stojącej morskiej wody. Siedzimy, popijając poncz, dżin
z cukrem i cytryną albo rum z mlekiem kokosowym, ale
w tę miłą, leniwą scenę wkradła się fałszywa nuta.
Do tego samego pensjonatu przychodzi na kolację
stary maniak religijny, bo jego żona jest zbyt wierząca,
żeby gotować, i całymi dniami czyta Biblię. Krąży też
ze trzydziestu naprzykrzających się typów, którzy
nazywają siebie wybrańcami Jehowy. Waring i ja
zamierzamy pozbyć się ich raz na zawsze, wnosząc
skargę do szwagra Targuistiego, kapitana policji. Kiedy
ma się do czynienia z takimi świrami, wszystkie chwyty
są dozwolone.
Jak to się często zdarza, los daje mi kuksańca.
Pewnego popołudnia stoję na tyłach pensjonatu, kiedy
jakiś wybrany dupek podpełza do mnie jak wredny stary
krab i mówi:
- Uważasz, że Missouri to dziura? Ja jestem z
Missouri. - Po czym wchodzi do holu, żeby czytać
Biblię. W odległości dwudziestu kilku metrów widzę
jego żonę, jak stoi przed drewnianym domem z 1910
roku i rozmawia z drugim starym wenusjańskim
śmieciem nazwiskiem siostra Willoughby. Wtedy dla
zabawy unoszę się w powietrze na wysokość szesnastu
metrów, chyba zrobilibyście to samo? Na mój widok
babsko zaczyna wrzeszczeć:
- Szatan! Szatan! Szatan! - Wbiega do domu i
wypada ze strzelbą.
Przy kolacji spotykam tego biblijnego pierdziela z
przygarbionym synem-tłuściochem, jakby
wyrzeźbionym ze starego łoju.
- Boże, Boże, gdzie jest moja towarzyszka? - jęczy
staruch i wlepia we mnie gały, nie podejrzliwie, ale po
prostu tak jak gapi się na każdego, kto pije piwo, a sam
wygląda paskudnie i niepoczytalnie. Zapomniałem, że
jest wegetarianinem, i nie będę miał przyjemności
oglądania, jak zjada swoją drugą połowę. Tak czy
inaczej nie ma czasu do stracenia. Musimy dotrzeć na
komisariat, zanim zgłosi zaginięcie żony, a siostra
Willoughby zacznie mówić językami.
- Przepraszamy, że zawracamy panu głowę naszymi
sąsiedzkimi sprawami, ale ta stara Willoughby wariuje.
Wrzeszczy na amerykańskie nauczycielki z ważnymi
kartami kredytowymi American Express, że są
dziwkami, a pensjonat Riverfront traci klientów, bo
wielebny Norton wygłasza w barze kazania o
wstrzemięźliwości... Ci ludzie nękają turystów.
Kapitan unosi wzrok, jego twarz pochmurnieje.
- Przyszliśmy do pana dlatego, że żona wielebnego
znikła jakiś czas temu. Mamy poważne podejrzenia...
wszystko wskazuje na to... świadek słyszał strzał...
- On ma oczywiście pozwolenie na broń.
(Marokańska policja nie przeoczy niczego).
- Kapitanie, on pewnie zjadł szczątki żony. To jeden
z obrzydliwych obyczajów tych ludzi. W dodatku ta
Willoughby... to bardzo niebezpieczna kobieta. Gotowa
jest napaść na turystę w drodze do banku.
Marokańczycy są światłym, cywilizowanym narodem.
Benemakada słynie, nawet w Ameryce, z szybkiego
radzenia sobie z ludźmi umysłowo chorymi, zanim
popełnią jakąś straszną zbrodnię.
(Myślę, że im wcześniej podadzą siostrze Willoughby
jakiś silny środek uspokajający, tym lepiej).
Pakujemy się do wozu policyjnego i zawozimy
siostrę Willoughby do Benemakada... Prosimy tędy, do
nieba bram. Po chwili wychodzi do nas młody angielski
lekarz, zdejmując biały fartuch.
- Torazyna, którą w nią wpompowałem, uspokoiłaby
wściekłego konia. Zanim straciła przytomność,
wrzeszczała, że spadłeś z nieba jak szatański sęp,
porwałeś jej siostrę i zamieniłeś w królika. - Unosząc
brew, przyjrzał mi się pytająco. - Naprawdę to zrobiłeś,
stary? Dobra robota, i w ogóle. A, chyba trzeba jej dać
jeszcze raz. Właśnie wezwała imienia pańskiego
nadaremno.
Teraz czas na wielebnego Nortona.
- Ależ mojej żony nie ma dopiero od tego popołudnia.
Po powrocie nie zastałem jej w domu, nie mogłem też
znaleźć siostry Willoughby, która miała przyłączyć się
do nas podczas wieczornej modlitwy.
- Pańscy sąsiedzi twierdzą coś innego. Ich zdaniem
pani Norton nie ma już od blisko dwóch tygodni. -
Kapitan wyciąga kartkę papieru. - Panie Norton, mam
tutaj zezwolenie na strzelbę. Gdzie jest ta broń?
- Cóż, właściwie nie wiem. Zazwyczaj trzymam ją
tam w kącie przy drzwiach. Może ukradły ją arabusy.
Wchodzi policjant ze strzelbą.
- Znalazłem ją zakopaną pod domem, kapitanie.
- Panie Norton, mam obowiązek aresztować pana pod
zarzutem zabójstwa. Jesteśmy cywilizowanym narodem.
Nie stosujemy kary śmierci. Jeśli uznają, że popełnił
pan morderstwo w afekcie, może dostanie pan tylko
dwadzieścia lat. - Uśmiechając się upiornie, kapitan
szturcha wielebnego. - Ona bzykała się z jakimś
Arabem. Pan dostał szału. Zanim zorientował się pan,
co się dzieje, zabił pan żonę. Kiedy pan to robił, szatan
musiał kierować pana ręką. Przyznaj się, człowieku,
ulżyj swojej duszy.
- Miałbym zabić moją świętą Mary? Musi pan być
szalony albo na żołdzie komunistów!
- Takie gadanie nie przyniesie panu nic dobrego. -
Kapitan wskazuje na drugiego policjanta, który trzyma
w objęciach szkielet. - Jak pan to wytłumaczy?
- To obyczaj naszej sekty.
Patrzę porozumiewawczo na kapitana, a on posępnie
kiwa głową.
- Niektórzy ludzie przechowują same prochy... my
zachowujemy cały szkielet, ponieważ Biblia mówi:
„Oczyśćcie aż do kości". Słono zapłaciłem za
wysuszenie i dezynfekcję tego szkieletu. To ciotka
Klara.
- To jest szkielet pańskiej żony, panie Norton. Pan ją
nie tylko zabił, ale i zjadł.
Cóż, pozostałych schwytano i błyskawicznie
deportowano w ładowni statku do przewozu bydła. W
ten sposób poradzono sobie z tym żmijowiskiem.
Tylko nieliczni pielgrzymi docierają do miasta
Ostatniej Szansy. Przeszkodami są lenistwo, folgowanie
sobie, alkohol, uzależnienia, starość i głupota. Ale
rzeczą nie do przeskoczenia jest brak specjalnej odwagi,
odwagi, by stawić czoło przeciwnikowi, twemu
ostatecznemu wrogowi. Jeśli brakuje ci jej, nigdy nie
dotrzesz do Ostatniej Szansy. Każdy pielgrzym, który w
życiu rozwiązywał problemy przemocą, musi przejść
przez Ostatnią Szansę albo cofnąć się do punktu
wyjścia. Nikt nie opuszcza Ostatniej Szansy, nie
odbywszy walki na śmierć i życie. Udział w tej walce
wiąże się z ryzykiem drugiej i ostatniej śmierci. W
Ostatniej Szansie grasz o wszystko.
Niektórzy twardziele wjeżdżają do miasta uzbrojeni
w pociski atomowe i likwidują cel wraz z najbliższym
otoczeniem, takim jak bar albo pół hotelu. Tych
„chłopców A" omija się szerokim łukiem. Miasto jest w
stylu westernowym: atrapy fasad, zapach kul ziela
toczących się na wietrze, bary, hotele, chińskie pralnie i
palarnie opium, burdele i szulernie. Na pielgrzymów,
którzy wolą rozstrzygać sprawy w pojedynku, czekają
rewolwerowcy...
- Zostaw to atomowe gówno i walcz jak mężczyzna.
Co z ciebie za twardziel? Narażasz życie dziwek,
nauczycielek i słodkich piegowatych szkrabów!
- Przepraszam. Ty po prostu nie jesteś mną.
Jest także Reguła Pojedynku, którą można
dostosować do tego, aby wyeliminować nic niewartą
hołotę, i zróbmy to dziś.
W ciągu pięciu dni pojedynków, odpowiadających
tygodniowi Ouayeb u Majów, należy przyjąć każde
wyzwanie. Rozsądni mieszkańcy, uzbrojeni po zęby,
kryją się na wieżach strzelniczych lub w piwnicach, ale
szaleńcy chodzą po mieście, wrzeszcząc:
- Wiem, że tam jesteście, francuskie pieski...
Wyjdźcie i walczcie!
Strzał z dalekiej wieży strzelniczej. Pocisk 45-70
trafia prosto w usta i rozrywa kark. Kręg i krew
tryskają.
Są też „otwarte sezony", które rozpętują się jak
tornada. Amatorzy pojedynków, w asyście sekundantów
i chirurgów, chodzą ulicami, policzkując przechodniów,
i wdzierają się do barów.
- Mówiłeś coś?
- Nie, ja nic.
- O, zdawało mi się, że coś mówiłeś...
OSTRZEŻENIE DLA WSZYSTKICH
MIESZKAŃCÓW OKRĘGU DOUGLAS... ZBLIŻA
SIĘ OTWARTY SEZON. OSTRZEGA SIĘ
MIESZKAŃCÓW, ABY NIEZWŁOCZNIE SIĘ
UKRYLI.
Uważa się, że reguła pojedynku jest wentylem
bezpieczeństwa, dzięki któremu zapobiega się
masowym zamieszkom i rewolucjom politycznym.
Celem jest utrzymanie wojen w małej, indywidualnej
skali... Człowiek przeciwko człowiekowi, stworzenie
przeciwko stworzeniu. Dlatego każdy, kto czuje
niesmak, może się udać do najbliższej Spelunki
Pojedynków i ulżyć sobie w ten czy inny sposób.
Ludzie przestają dusić w sobie negatywne emocje,
liczba zawałów serca regularnie spada, co więcej - na
Pasteura, Listera i Doca Halsteda! - liczba zachorowań
na raka także spada.
Tutaj możesz wybierać do woli. Diabelnie
przepisowe pojedynki, z sekundantami i chirurgami
stojącymi w pobliżu...
- Jasny gwint, panie, co za rana. Można wjechać panu
w trzewia powozem z czwórką koni.
Osiemnastowieczni dandysi.
- A, tak. - Patrzy na rywala, jakby usiłował ustawić
ostrość w teleskopie. - Jako wyzwany na pojedynek,
mam prawo. - Gładzi tamtego po policzku i cmoka.
- Taka piękna buzia, a blizny po szabli wcale nie są
atrakcyjne. Za to rapier robi tylko niewielki otwór... ale
wystarczy. - Zażywa tabaki.
- Powiedzmy, o jakiejś cywilizowanej porze... około
południa? To mi zaostrzy apetyt na déjeuner.
Jako fechmistrze są godni siebie. Sekundant
sprawdza czas na zegarze słonecznym.
- Przepadnie mi lunch u księżnej - zawodzi.
Chirurg już jest pijany. Szybka narada. Rywale
wchodzą do przebieralni, po czym pojawiają się ze
sztyletami w obu dłoniach, z czubów miękkich butów
wystają im półksiężyce ostrej jak skalpel stali, a wzdłuż
podeszew biegną małe stalowe ostrza do wymierzania
kopniaków w krocze. Wybucha kanonada pięści i nóg,
tryska krew. Jeden z walczących, wypatroszony po
pępek kopniakiem w krocze, pluje nienawiścią jak
zdychająca łasica i zadaje cios sztyletem. Przez żebra
prosto w serce.
Remis. Rywale będą się pojedynkować ponownie.
Przystojny meksykański chłopak spotyka się ze
starszym przeciwnikiem. Maczety z
osiemnastocalowym ostrzem, którym można by ogolić
włosy na rękach i piersiach. Chico jest szybki. Trafia
tamtego w wierzch dłoni, przecinając ścięgna i żyły. Nie
mrugnąwszy nawet okiem, ranny upuszcza maczetę,
podbija ją bosą stopą, chwyta lewą dłonią i rozcina
głowę chłopaka jak orzech kokosowy.
Pojedynek junkra studenta miał niewłaściwy
przebieg. Najpierw wysoki Sas tnie studenta księcia w
twarz. Sekundanci uśmiechają się, kiwając głowami...
- Ach ja, ach ja...
Jednak księciu to się nie podoba. Nieznacznie
przykuca, zadaje cios z biodra i w mig odcina Sasowi
łeb. Głowa toczy się po trawie, szczerząc z
niedowierzaniem zęby. Sekundanci są w szoku.
- Unerhört! Unerhört!
- Mein Gott, erhat den Kopf ganz abgeschutten!
*
Wiele z tych pojedynków oznacza niemal pewną
śmierć obydwu przeciwników, ale te, w których obaj
rywale na pewno zginą, są wykluczone, nie na mocy
formalnego zakazu, ale z powodu głębokiej odrazy.
Podejmowanie ryzyka jest dobre. Zabijanie się jest
odrażającym czynem, tak jak autokastracja.
Dwaj chłopcy rozebrani do pasa stają naprzeciw
siebie uzbrojeni w cepy, cienkie paski perforowanej
stali zostały zanurzone w jadzie szkaradnicy. Jedno
zranienie powoduje śmierć w ciągu kilku sekund
ohydnej agonii. Oczy obydwu płoną pełną nienawiścią.
Są bardzo podobni do siebie. Coraz bardziej. Jeden z
chłopców wydaje przeraźliwy krzyk, skacze do przodu,
świst, chybił.
Odskakuje w tył. Krążą wokół siebie, mrużąc oczy,
patrzą z wyrachowaniem. (Cepy mają rękojeści z
giętkiej stali lub sprężyn. Odpowiedni stopień wygięcia
to jeden z sekretów walki na cepy).
Zamarkowane cięcie w twarz, potem kucnięcie i
zamach na nogę... tylko draśnięcie, ale wystarczy. Gapie
kuksają jeden drugiego.
- To jest smakowite!
Chłopak unosi się na fali bólu. Ziemia chwieje mu się
pod nogami. Prask... silny cios w ręce i pierś. Trach...
dostaje w twarz i szyję. Zanim dotkną ziemi, obaj są
martwi, z nieludzko nabrzmiałymi twarzami.
Cep doskonale nadaje się do wprowadzania trucizny,
ponieważ zamiast jednej strzałki lub strzały pozostaje
do rozstrzygnięcia tylko jedna kwestia: która trucizna?
Neferti wybrał się kupować cepy... cepy w
długopisach i laskach... małe zakrzywione noże w
parasolce. Wydrążone spody można wypełnić
smakołykami... dziesięć stonóg i kubek prasowanych
pustelników brunatnych... gangrena w ciągu kilku
sekund dociera do kości... wbudowane pojemniczki z
trucizną... można ją też rozpylać eleganckim
rozpylaczem... zęby z ostrza piły wszyte w skórę. Albo
jeśli wolisz folklor, kawałki obsydianu w rzemieniach z
jeleniej skóry marynowanej w czarnych wdowach,
bieluniu, tojadzie i jadzie węża Bungarus... Cepy
dwuręczne, ze skalpelami i ołowianymi ciężarkami,
którymi można odciąć nogę... trzymetrowe bicze
zakończone sześciocalowymi podwójnymi stalowymi
ostrzami, cienkimi jak igła.
Neferti wybiera laskę z cepami z bambusa
maczanymi w kurarze i jadzie ośmiornicy.
W mieście Ostatniej Szansy ogromną rolę odgrywają
zasady dobrego wychowania. Ponieważ człowiekowi,
którego wyzwano na pojedynek, przysługuje prawo
wyboru broni, barowy rozrabiaka nie wie, w co się
pakuje... pojedynek w dwupłatowcach z pierwszej
wojny światowej, średniowieczny turniej, a może
pojedynek na motorach z użyciem łańcuchów
motocyklowych. Rywal, który nie posiada żadnych
szczególnych zdolności, może wybrać zabójczą wersję,
czyli pół na pół: jedna broń naładowana nabojami,
druga ślepakami, wybór przez losowanie. Obydwaj
strzelają jednocześnie z bliskiej odległości. Albo dwie
pigułki: jedna z cukrem, druga z cyjankiem. Obaj łykają
i czekają.
Pół na pół wzbudza największą grozę ze wszystkich
pojedynków, ponieważ zdolności w takiej walce nie
mają znaczenia. W pojedynku na pistolety czy miecze
walczącemu może przyjść w sukurs najzwyklejsza
odwaga; pół na pół to coś zgoła innego.
Przeciwnicy siedzą naprzeciw siebie przy stole. Na
stole leży srebrna taca, a na niej dwie filiżanki herbaty i
dwie białe kapsułki. Pierwszego wyboru dokonuje się za
pomocą rzutu kośćmi albo w inny sposób. Jeden z
przeciwników wybiera kapsułkę i popija herbatą. Jego
wróg połyka drugą. Potem czekają... i właśnie czekanie
jest sednem całej zabawy. Jak długo? Można tak
sporządzić kapsułki, by rozpuszczały się przez
określony czas, od sześćdziesięciu sekund do dwunastu
godzin.
Oto pojedynek papierosowy. Połknięta trucizna
rozpuszcza się w czasie wystarczającym na wypalenie
papierosa. Przeciwnicy zapalają papierosy i kierują na
siebie wzrok.
- Zamierzam swojego dopalić!
Rywal wybucha suchym, szeleszczącym śmiechem,
przypominającym odgłos samicy skorpiona pożerającej
partnera.
- Wiesz, jak działa ta trucizna? Jak piorun... zwali cię
z krzesła.
- Mnie?
- A kogo? Ja jestem w czepku urodzony.
- Słynne ostatnie słowa.
Ten, który przeżył, z wrażenia nasikał w spodnie.
Większość ludzi wycofuje się z pojedynku pół na pół.
Pół na pół może opróżnić każdy bar.
- Mówiłeś coś?
- Nic nie mówiłem, proszę pana. Muszę zanieść starej
matce czopek z opium.
To, czy sprawę rozstrzygną umiejętności, czy pół na
pół, zależy od tego, kto zgadza się na pojedynek. A
także od tego, co jest przedmiotem sporu.
- Ty marny obwiesiu, pół na pół, nie chowaj się za tą
tabletką z cyjankiem i zachowuj się jak mężczyzna.
- Nie zniesiesz zwykłego losowania, co,
rewolwerowcu?
- Pieprz się, kamikaze.
W końcu rewolwerowiec wyzywa człowieka od pół
na pół albo odwrotnie. Zezwala się na dziesięć dni
szkolenia. Ilu dobrym strzelcom przydarzyło się, że
zabrali na strzelnicę nowicjusza, który w życiu nie
strzelał, a poszło mu lepiej niż im.
W Ostatniej Szansie panuje uprzejma, mordercza
atmosfera powagi. Każdy bowiem przybywa tu, żeby
znaleźć swoich wrogów, a każdy, kto dotarł tak daleko,
posiada śmiertelnych wrogów, z którymi nigdy nie
będzie mógł się pogodzić i którzy nigdy z nim się nie
pogodzą. Prędzej czy później w Ostatniej Szansie
spotkasz swych wrogów. Tymczasem masz tu hotele i
restauracje na każdy gust i portfel.
Jeżeli obowiązują pewne reguły, to tylko
sporadycznie i na określonym terenie. Są tu dzielnice
nędzy, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone, a całe
miasto roi się od zabójców, ponieważ wielu bogaczy nie
chce spotykać się z wrogami na uczciwych zasadach.
Znacznie łatwiej jest wynająć kogoś, kto przekupi
wroga, złapie go w zasadzkę albo wyzwie na pojedynek.
Jednak zawodowi uczestnicy pojedynków nigdy nie
żyją długo.
Kim szuka zastępcy szeryfa znanego jako Zed
Barnes. Miał zwyczaj strzelać z krocza, więc nazywano
go Borsukiem. Legenda głosi, że walczący borsuk
zawsze atakuje krocze.
Pewnego razu Kim sikał o świcie. Zummmmm...
poczuł świst naboju 30-06, wystrzelonego przez Zeda z
trzystu jardów. Szeryf chybił o pół cala.
- Dopadnę cię, Borsuku - przysiągł Kim.
Uzbrojony w rewolwer 44 Special z krótką lufą oraz
dwulufowy pistolet kaliber 20, dosiadł deresza i ruszył
na poszukiwania.
Założył też stalowy ochraniacz na genitalia, z ostrym
szpikulcem z przodu.
Borsuk uciekł do Meksyku z tuzinem podobnych
sobie dupków. Niektórzy pracowali w Kongu
Belgijskim, gdzie pobierali opłatę za dostarczanie
odciętych murzyńskich genitaliów, byli też strażnicy i
nadzorcy znad Putumayo, z czasów kauczukowego
boomu. Borsuk zajął miasteczko w Chihuahua i zaczął
rozszerzać swoje terytorium, zatrudniając wszystkich
drani z okolicy, chłopców podpalających koty... o, ten
młodziak przyda się Borsukowi.
Borsuk działa z powodzeniem i wszędzie
rozmieszcza tajniaków. Tych, którzy są podejrzani o
zdradę, torturuje się na śmierć ku uciesze Borsuka i jego
pochlebców, którzy jeśli wypadną z łask, sami staną się
źródłem rozrywki.
Kiedy Borsuk dowiedział się, że Kim przetrząsa
Ostatnią Szansę, nie mógł przegapić okazji pozbycia się
swego najgroźniejszego wroga. Zed wie, że na równych
zasadach nie ma szans. Postawił na strzał z dużej
odległości ze swego 30-06 z teleskopowym
celownikiem.
Borsuk wjeżdża do miasta w przebraniu starego
brudnego poszukiwacza złota i wchodzi do baru-sklepu
Scrantona.
- Jajecznica na szynce!
Zjada.
- Butelka whisky!
Wypija, po czym zawija się w brudny śpiwór.
Dobrze się ukrył.
Kim wiedział, że Zed wyjdzie ze swojej querencia i
spróbuje szczęścia, ponieważ jego wróg zaczynał być
jego obsesją. Ilekroć coś się działo, Zeda oblatywał
strach; był przekonany, że Kim przekupił kucharzy,
żeby go otruli. Uczciwego kucharza kazał żywcem
ugotować w tłuszczu. Najbliżsi sojusznicy zaczęli się od
niego odsuwać.
Rozumiecie, on musi spróbować, tak jak przeciwnicy
Hasana i Sabbaha musieli spróbować. Sułtanowi nie
staje? To przez Starca. Sułtan rzucił wszystkie swoje
niezłe konkubiny na pożarcie krokodylom.
Zed musi przyjechać. Kim pozna, że przyjechał, po
najbardziej typowej rzeczy dla tego człowieka: po jego
zapachu.
Psy św. Huberta potrafią wytropić człowieka w
mieście wśród miliona innych ludzkich zapachów. Kim
ma jednak charta faraona, który wyczuwa zapach przez
stulecia. Daje chartowi do powąchania brudną bieliznę
Zeda, którą dostał od jego służącego, jedynego, o
którym Zed sądzi, że może mu ufać.
Charty faraona nie szczekają ani nie wyją. Kiedy
chwytają trop, ich uszy i pysk czerwienieją. Im
czerwieńsza barwa, tym bliżej zwierzyna.
Kim wchodzi do Scrantona z chartem faraona akurat
w chwili, kiedy stary poszukiwacz się budzi. Chart
węszy, uszy i pysk czerwienieją, a Kim mówi:
- Dobra, Barnes, daj sobie spokój z tym starym
poszukiwaczem.
Twarz Zeda przedstawia niezły widok: maska
odrażającej paniki. Obnaża zęby, wytrzeszcza oczy i
gwałtownie sięga po sidewindera z nabojami 45
pełnymi jadu grzechotnika diamentowego; jad zawarty
w jednym naboju wystarczy do zabicia pięciu ludzi.
Jednak chybia i zamiast w Kima trafia w krowę, która
pada na ziemię, mucząc rozpaczliwie. Kim rozwala go
jednym strzałem, który zarazem likwiduje całą ścianę
sklepu.
Kiedy właściciel sklepu, pan Scranton, zobaczył, że
psie uszy czerwienieją, ukrył się w piwnicy. Teraz każe
Kimowi płacić za zniszczenia i konserwy warte ze
dwieście dolarów, które wyparowały z półek; zapach
fasoli i pomidorów wgryzł się w deski, Scranton będzie
musiał rozebrać cały sklep i zbudować od nowa, a
najgorsze, że wszystko przesiąkło najpaskudniejszym na
świecie smrodem Zeda Barnesa.
Taki był koniec Zeda Barnesa, niezbyt godnego
przeciwnika, ale należało wyrównać rachunki za tę kulę
30-06, co świsnęła Kimowi obok fiuta.
Mówią, że Adama ulepiono z gliny. Cóż, Zeda
Barnesa ulepiono z sępiego gówna. Nie ma świństwa, w
które Bóg nie wetknąłby łap, żeby stworzyć więcej istot,
które będą kupować jego szajs. „Płódźcie się i
rozmnażajcie".
Potrzeba ich coraz więcej, więcej i więcej, żeby
wypełnić fabryki i biura, więcej, więcej i więcej, żeby
konsumować wyprodukowany szajs.
Dlatego Bóg zaczyna udawać. Wypuszcza ludzi bez
imion. Dosłownie Bezimiennych Dupków, BD. Ich imię
brzmi: błoto. Ich imię brzmi: gówno. Bez Anioła, Serca,
Sobowtóra czy Cienia. Same szczątki, utrzymywane w
ruchu za pomocą energii czerpanej z Banku Energii...
ciała ożywiane czekami na nędzne życie.
Sprzątnięcie Zeda mogło wywołać panikę, ponieważ
zasoby ludzkie znikają ze sceny. Stopniowo kończą się
goryle. Sprzedaje się już świnie i w szybkim tempie
sięga się nawet po niższe gatunki.
7
Droga do Zachodniej Krainy jest zdradliwa i
nieprzewidywalna. Aktualnie łatwe przejście wkrótce
może się okazać śmiertelną pułapką. Oczywista droga
prawie zawsze jest drogą głupca, poza tym strzeżcie się
dróg środka, umiarkowania, zdrowego rozsądku i
starannego planowania. Ale jednak jest czas na
planowanie, umiarkowanie i zdrowy rozsądek.
Ponieważ Neferti skłania się ku skrajnym doznaniom,
grawituje w stronę dzielnicy pariasów, zamieszkanej
przez wyrzutków, chorych, szaleńców, narkomanów,
parających się zakazanymi zawodami, nielegalnych
mumifikatorów, speców od aborcji i chirurgów
wykonujących dziwne przeszczepy. Stary mózg, młode
ciało? Stary dureń ma młode ciało, ale brak mu
młodzieńczej przytomności. Oddał duszę za protezę.
Można powiedzieć, że każdy projekt nieśmiertelności
oparty na podtrzymywaniu ciała, na łataniu go i
wymienianiu w nim części jak w starym samochodzie
jest najgorszy z możliwych. To tak, jak postawić na
pewniaka i podwoić stawkę, kiedy się przegrało.
Zamiast oddzielać się od ciała, zatapiasz się w nim; z
każdym oddechem przeszczepionych płuc, z każdym
wytryskiem młodego członka, z każdym wydaleniem z
młodzieńczych narządów coraz bardziej uzależniasz się
od ciała. Metoda przeszczepów przyciąga jednak wielu
głupców, a adeptów można spotkać właśnie w tej
dzielnicy.
Londyn, Paryż, Rzym, Nowy Jork... wiesz, gdzie
znajdują się ulice, place i mosty. Aby dotrzeć do danej
dzielnicy, wystarczy posłużyć się mapą i proszę: rząd
światełek pokaże ci, jak dojechać metrem do celu.
Jednak w Waghdas dzielnice, ulice, place i mosty
zmieniają kształt i z dnia na dzień przemieszczają się
jak wędrowne wesołe miasteczka. Wygodne, drogie
domy wokół schludnego placu (wszyscy mieszkańcy
mają klucz do bramy) mogą zmienić się w straszne
getto w chwili, gdy tam dotrzesz. Owszem, istnieją
mapy, ale dezaktualizują się, kiedy tylko zostają
wydrukowane.
Neferti orientuje się w terenie i odnajduje dzielnicę
pariasów za pomocą następującej metody: umieść siebie
w scenie z przeszłości, najlepiej takiej, której już nie
ma. Budynki wyburzono, ulice poprowadzono inaczej.
Dawny opuszczony plac, gdzie pod zardzewiałą blachą
znajdowało się węże, teraz jest parkingiem albo
budynkiem mieszkalnym. Nie zawsze jednak trzeba
zaczynać od scenerii, która już nie istnieje. Tu nie ma
sztywnych reguł, tylko wskazówki. Czy można wybrać
dowolne miejsce? Niektóre działają lepiej niż inne.
Pewne znaki podpowiedzą ci, czy wybrane miejsce jest
funkcjonalne. A teraz wstań i opuść to miejsce. Jeśli
masz umiejętności i poszczęści ci się, znajdziesz w
Waghdas punkt, którego szukasz.
Neferti odszukuje najokropniejszą część dzielnicy
pariasów. Ma na sobie nierzucające się w oczy
przebranie wędrownego sprzedawcy; towarzyszy mu
jeden ochroniarz. Napotykają przeszkodę w postaci
gromady żebraków. Neferti rzuca monetę bezrękiemu
trędowatemu, który chwyta ją w otwór po nosie, po
czym wraz z ropą i krwią wytrząsa do glinianego
naczynia. Inni żebracy podchodzą bliżej, demonstrując
swe rany. Ochroniarz wali cepem z miedzianymi
ciężarkami, żebracy cofają się, plując i miotając
straszne przekleństwa. Jeden z nich unosi swą szatę i
uśmiechając się przez ramię, wypuszcza z siebie
strumień odchodów.
Wchodzą do winiarni, gdzie toczy się konkurs obelg.
Ministerstwo zdrowia zakazało tych konkursów,
ponieważ zanieczyszczały powietrze, ale w tej dzielnicy
wszystko, i wszyscy, jest dozwolone. Sztuka obelg
przypomina flamenco.
Duch Obelg wstąpił w jednego z gości w kobiecym
stroju. Zerwał się na równe nogi i skoncentrował na
przeciwniku, naśladując wszystkie ruchy i gesty z
obmierzłą nienawiścią i głęboką empatią, przysuwając
twarz na odległość kilku centymetrów od ofiary.
Angielskiego majora z monoklem ogarnia histeria,
jego stężała twarz pęka, z ust chlusta struga nieczystości
- słowa cuchnące jak tryskające odchody. Major
krzyczy i wybiega z winiarni, ścigany szyderczym
rechotem.
Zwycięska królowa obelg staje na środku winiarni
niczym balerina. Odwraca się i patrzy na Nefertiego,
szukając punktu zaczepienia jak żerująca stonoga.
Neferti odrzuca przeciwnika z taką siłą, że tamten
rozpłaszcza się na ścianie i osuwa się na podłogę ze
skręconym karkiem.
Pozostali stają w półkolu. Neferti wymachuje cepem
z jadowitymi gąbkami. Twarze i ręce puchną, czernieją,
pękają. Chowa cep do pochwy. (Cepy chowa się,
przepychając rączkę przez dno pochwy, tak jak
ośmiornica chowająca się do jamy wciąga za sobą
macki).
Neferti poprawia nieistniejący monokl.
- Ruszajmy dalej. Niech te zgniłki kiszą się we
własnym sosie. Są obleśni.
Wstępuje do perfumerii, żeby natrzeć twarz i dłonie
maścią, a ubranie posypać sproszkowanym kadzidłem.
Wchodzą do Zajazdu Spotkań... bar wzdłuż ściany,
kilka stołów. Barman - krzyżówka człowieka z
pawianem - ma długie żółte kły. Kiedy mandryl daje
susa nad barem, rozsądni goście się kryją. Teraz kieruje
złowrogie przekrwione oczka na Nefertiego. Twarz
niechętnie przybiera wyraz szacunku. Staje się uniżony.
- Czym mogę służyć, szlachetny panie?
Neferti zamawia opiumowy absynt. Jego ochroniarz
wychyla podwójną brandy z mango. Neferti sączy
drinka, rozglądając się wokoło: kilku młodych dworzan
z Pałacu na wyprawie, obok stolik budzących grozę
Ziejących. Zażywając pewne zioła i odchody stonóg,
mają tak cuchnący oddech, że z odległości dwóch
metrów uderza on w człowieka jak kop w jaja. Z bliska
taki oddech może zabić.
Każdy Ziejący stosuje inny przepis. Jedni zażywają
odchody nietoperzy, inni wymioty sępów ze zgniłymi
krabami albo płyny zbierające się w niestarannie
zabalsamowanej mumii. Ziejący zaopatrują się w te
mieszanki w specjalnych sklepach. Rywalizują między
sobą w najwstrętniejszych oddechach, a te stopniowo
wyżerają dziąsła, wargi i podniebienia.
Jeden z Ziejących wydycha powietrze nad stołem
dworzan i martwe muchy wpadają do drinków. Ziejący
sepleni przez rozszczepione podniebienie:
- Wybaczcie, szlachetni panowie. Nie chciałem
dopuścić, żeby muchy drażniły wasze szacowne osoby.
Neferti wzdryga się na wspomnienie spotkania ze
starym Ziejącym...
Ziejący zastępuje mu drogę. Nie ma warg, a w
kącikach jego ust widać larwy.
- Co łaska, szlachetny panie.
- Z drogi, śmieciu.
Stary Ziejący ani drgnie. Uśmiecha się, z ust wypada
mu larwa.
- Proszę, dobry panie.
Neferti strzela mu w brzuch z czterdziestkiczwórki
special. Ziejący zgina się wpół, a z ust, wraz z lawiną
zgniłych zębów i larw, dobywa mu się tak odrażający
zapach, że Neferti mdleje.
Odzyskał przytomność w pałacowej komnacie, gdzie
krzątali się przy nim królewscy lekarze. Na
wspomnienie spotkania wymiotował tak długo, aż
zaczął wyrzucać z siebie zieloną żółć. Najgorsza była
świadomość tego, że jego Ka zostało zbrukane. Trzy
miesiące surowego postu oczyszczającego, podczas
którego jadł tylko owoce i pił najczystszą wodę
źródlaną, przywróciły go do zdrowia.
Do Nefertiego podpływa piękny młody Ziejący, o
gładkiej purpurowej skórze jak przejrzały tropikalny
owoc.
- Szlachetny panie - mruczy. - Potrafię ziać wieloma
zapachami. - Wydycha ciężki, lepki zapach piżma, który
sprawia, że krew napływa Nefertiemu do pachwiny. -
Mogę ci pokazać, jak przekroczyć rzekę Duad.
Duad jest rzeką ekskrementów, jedną z
najgroźniejszych przeszkód na drodze do Zachodniej
Krainy. Aby przekroczyć życie, musisz przekroczyć
kondycję życiową, gówno, bąki, szczyny, pot i gile
życia. Zmartwiałe obrzydzenie jest równie zgubne jak
chorobliwa fiksacja, to dwie strony tej samej fałszywej
monety. Należy osiągnąć stan łagodnego oderwania, a
wtedy Duad ukazuje się jak skomplikowana układanka.
Duad stanowił podwójną trudność dla Nefertiego,
ponieważ był on narażony na działanie zabójczej
trucizny chrześcijaństwa.
Dlatego Neferti kiwa głową do Ziejącego, a Ten,
Który Wydziela Silne Zapachy i Skalane Wiatry,
prowadzi ich przez labirynt zaułków, ścieżek, drabin,
mostów i chodników, przez zajazdy i place, patia i
domy, gdzie ludzie jedzą, śpią, wydalają i uprawiają
miłość. To jest dzielnica biedoty, gdzie tylko
nielicznych stać na luksus prywatnego domu, przez
który obcy nie mają prawa przechodzić. Istnieje wiele
stopni prywatności. W pewnych domach publiczne
przejście prowadzi tylko przez ogród. Inni mieszkają w
otwartych budach na ruchliwych ulicach albo w
labiryncie tuneli pod miastem lub na dachach, gdzie
sąsiedzi rozwieszają pranie i przywiązują owce, kozy
oraz drób. Niektórzy mają prawo pobierać myto. Pewne
trasy są wyłączną własnością klubu, tajnego
stowarzyszenia, sekty lub gildii. Walki o prawa do
przejścia są częste i krwawe. W tej dzielnicy nie ma
służb publicznych, policji, straży pożarnej, wody, prądu,
usług medycznych. Wszystko to zapewniają, albo i nie,
rody lub kluby.
Neph pozwala swoim dalekowzrocznym tropicielom
wypuścić się trochę za daleko. Czasem nazywa się ich
duchowymi przewodnikami lub pomocnikami. Mają oni
przeprowadzić rekonesans, żeby człowiek wiedział,
czego się spodziewać; powinni też zawiadamiać
centralę o zagrożeniach, warunkach, wrogach i
sojusznikach, z którymi należy nawiązać kontakt lub ich
unikać. Tropiciele dają mu ogólne pojęcie o terenie...
cenne i interesujące, ale w danym momencie niemające
zastosowania.
Neferti znajduje się w Złotym Zwieraczu,
maksymalnie obskurnym barze gejowskim na końcu
długiego, krętego zaułka, wydeptanego przez wiele
pokoleń ludzi, przestępujących przez ludzkie i
zwierzęce odchody pokrywające zbrązowiały kamień.
Bar leży na przedmieściach Waghdas, gdzie szakale
występują równie często jak przynoszące pecha koty.
Sączy drinka i rozgląda się: na końcu baru trzy stare
cioty, żałosne padlinożerne sępy trzęsące się z głodu i
przerażającej rozwiązłości.
- Zrób mi to, śmierci!
Trujące marionetki... W chudym rudzielcu przy barze
Neph rozpoznaje płatnego zabójcę. Jest dobry... Na
pewno pracuje dla Watykanu.
Przechodząc obok trzech ciot, szepcze niemal
odruchowo:
- Powinien was uśpić weterynarz.
Reprodukcja belgijskiego siusiającego chłopca i
muszla z różowego papier mâché, cała w plamach
wieloletniego brudu. Kiedy Neph sikał, z sedesu
wyskoczył chudy Turek z hiszpańską bródką. Z
rozporka sterczał mu stalowosiny członek.
- Podoba ci się.
Po powrocie do Złotego Zwieracza skinął głową do
Ziejącego.
- Tam jest tylne wejście.
W podmuchu stęchłego, chłodnego powietrza drzwi
otworzyły się na coś, co przypominało muzealny
korytarz. Kiedy zrobił krok, zatrzasnęły się za nim.
Neph poczuł podmuch czarnej nienawiści, potwornie
odrażającej, a zarazem smutnej i beznadziejnej.
Co go nienawidzi? To, co nie jest nim i nigdy nie
może nim się stać. Nienawidzą go za to, kim jest,
ponieważ muszą stać się tym, kim jest, albo umrzeć.
Człowieka określa to, czym nie jest. Niech więc ich
nienawiść będzie dłutem do wykucia posągu
olśniewającej urody. Każde przekleństwo, każde plujące
warknięcie, każde apoplektyczne parsknięcie, każdy
zjadliwy, szyderczy wrzask poleruje jego marmur,
usuwa skazy; lekki ruch ust ustaje, kiedy zmarszczki
zmartwień są gładkie jak biały kamień. Atak ustępuje i
zamiera jak bakterie uwięzione w ślepym zaułku
antybiotyku.
Lesbijska mistrzyni obelg przemyka z powrotem,
żeby zwymiotować kwasy żołądkowe na nieskazitelny
marmur.
- Dobrze by było, moje Żeberko, gdybyś pocałowała
mnie w paluch... tu jest drobna nierówność, zgrubienie...
odrobina twojego kwasu... Dziękuję, możesz już iść.
Lesbijka wypluwa zieloną żółć.
- Opanowany kloc. Mam nadzieję, że udławisz się
sam sobą.
Neph czuje chłodną, kamienną ulgę. Zniknęli... Na
razie.
Neferti i piękny Ziejący idą przez targ kwiatowy.
Nagle wybiega starucha i wrzeszczy na Ziejącego:
- Wyssałeś mi z kwiatów cały zapach. Voleur!
- Tylko po to, by oddać ci go po dziesięciokroć -
odpowiada Ziejący i zionie taką kwiatową wonią, że
nad całym targiem rozciąga się smog lepkiej słodyczy.
Mijają restaurację Notre Dame.
- Voleur! Moje jedzenie pachnie jak tektura.
Wyssałeś cały aromat!
Ziejący odwraca się, robi wydech, a całą dzielnicę
przenika cudna czosnkowa woń. W stronę Notre Dame
zewsząd zaczynają spieszyć śliniący się ludzie.
- Potrafię się poruszać jak ośmiornica. Widzisz,
jestem antywampirem. Zabieram trochę, oddaję dużo.
Nawet więcej, niż są w stanie użyć. Moja dewiza to
„być w ciągłym ruchu". Tylko tak można żyć.
Wampiryzm jednokierunkowy jest najgorszą rzeczą,
jaka może się przydarzyć człowiekowi. Mam na myśli
utrzymywanie trwałego obrazu za pomocą skradzionej
energii. Niektórzy zajeżdżają taki trwały obraz, wyjąc
na bezkrwistej pustyni. Inni trochę zabierają i trochę
zostawiają, żyją i pozwalają żyć, ale w kategoriach
wampiryzmu zawsze zabierają więcej, niż zostawiają.
Błąd polega na zafiksowanym obrazie.
- Zafiksowany obraz jest podstawowym błędem
śmiertelników, przekonanie, że istnieje jakieś JA,
któremu nie wolno się zmienić, a już na pewno nie
wolno mu zmienić koloru. Pamiętasz tego białego z
Johannesburga, którego pszczoły pogryzły tak, że cały
sczerniał? Zabrali go do szpitala dla czarnuchów, tam
budzi się i krzyczy:
- Gdzie ja jestem, czarne dranie?!
- Jezdeś u mamy i taty, mały.
Neferti odrzuca swoje ego, swoje „ja", swoją twarz, z
którą wychodzi na spotkanie innych. Tutaj nie ma nic,
przed czym musiałby się bronić. Czuje, jak stare
mechanizmy obronne osuwają się, szeleszcząc jak
płócienne worki, odpadają od kryształowych kości,
przepalają się jak koszulka Colemana... strzępy czarnej
opończy w nocnym wietrze.
W latach dwudziestych dwudziestego wieku każdy
miał farmę, gdzie spędzał weekendy. Pamiętam huczące
lampy Colemana, które wydzielały zapach odkażanych
toalet... Khaibit, mój cień, moje wspomnienie, szarpią
nim podmuchy wiatru.
MIODOWE DRZWI
Kamieniarze odkopali warstwę skamieniałych
plastrów miodu. Zgęstniała słodycz, zapieczętowana
przez stulecia, wyciekła z plastra, a Faraon, Wielki
Wychodek 8, wyniuchał ją w swoim pałacu, oddalonym
o pięćdziesiąt mil. Mówiono, że Wielki 8 wiedział,
kiedy jego poddany defekował, i potrafił poznać po
zapachu, który to.
Faraon wysłał na miejsce najbardziej
doświadczonych kamieniarzy. Warstwę skamieniałych
plastrów odłupano od skały i przetransportowano do
pałacu. Plastry o nieregularnych kształtach miały
dziesięć na osiem stóp, a w niektórych miejscach dwie
stopy wysokości.
Wielki 8 był bardzo stary, wydał więc polecenia
dotyczące jego mumifikacji. Po usunięciu organów
wewnętrznych oraz mózgu, po procesie suszenia i
konserwacji, naga mumia nie miała zostać owinięta w
len, ale umieszczona w sarkofagu z wyciętych plastrów
miodu, a ten miał zostać zalany miodem.
Wiadomo, że cukier się nie psuje. Wkrótce inni
ruszyli słodkimi śladami Wielkiego Wychodka 8,
nakazując, by ich mumie konserwowano w syropach
pomarańczowych i truskawkowych, różanych i
lotosowych, w glicerynie z okruchami opali... sarkofag
buja się na osi, okruchy unoszą się w glicerynie, a przez
małe kryształowe okno można oglądać zmarłego w jego
ostatniej siedzibie.
Kapłani niepokoją się i drepczą jak bydło węszące
niebezpieczeństwo. Fala nietypowych metod
balsamowania może podkopać fundamenty ich Sprawy,
biadolą. Te obawy nie są bezpodstawne.
Mistrz balsamowania, Złota Skóra, wynalazł metodę
polegającą na pokrywaniu mumii cienką warstwą
metalu. Mumię posypuje się węglem drzewnym, a
następnie zanurza w kadzi ze złotem, miedzią lub
solami srebra. Metale przylegają do mumii dzięki
urządzeniu, którego sekretu Złota Skóra strzegł jak oka
w głowie. Człowiek spowity w złotą skórę nie musi się
obawiać owadów, padlinożerców, czasu ani wody.
Wstępna mumifikacja musi być jednak bardzo
dokładna, w przeciwnym razie człowiek zostanie na
zawsze uwięziony w ohydnej, gnijącej, płynnej masie
ciała, kości i larw.
Złota Skóra zostawia niewielki otwór, zatykany
nieprzepuszczającą powietrza pieczęcią. Raz do roku, w
dniu poczęcia zmarłego, odbywa się Wdychanie.
Pieczęć zostaje zdjęta, zebrani dostojnicy podchodzą i
wąchają. Jeśli pojawi się choćby ślad rozkładu,
balsamista zostaje pocięty na małe kawałki, a te wrzuca
się do bardzo gorącego ognia - przy miechach pracuje
dziesięciu nubijskich niewolników - i każde włókno
mistrza rozwiewa się w powietrzu, aż nie zostaje nic,
nic, nic, popołudniowy wiatr unosi popiół i miesza go z
piaskiem i pyłem. To najgorsza rzecz, jaka może się
przytrafić mistrzowi balsamowania, który chciał być
zmumifikowany... już wybrał sobie posiadłość w
Zachodniej Krainie, już za nią zapłacił.
Zdarza się czasem, że konkurent, niezadowolony były
pracownik albo złośliwy dowcipniś dobiera się do
grobowca, robi otwór w złotej skórze i wtryskuje do
środka lewatywę z rzadkiego gówna, rozkładającej się
krwi i pełnej larw padliny sępa. Następnie zamyka
otwór i czyści metal, by zatrzeć ślady.
Z okazji Piątego Wdychania zebrał się spory tłum.
Podczas poprzednich wdychań z mumii rozchodził się
słodki, pikantny aromat, a goście wzdychali z uznaniem.
Tym razem, kiedy Złota Skóra odkręcił zakrętkę,
wyrwał mu ją z rąk cuchnący gejzer, który obryzgał
dostojników gównem i wijącymi się larwami.
Złota Skóra uniknął egzekucji, ponieważ faraon i
arcykapłan poznali rękę budzącego grozę demona Fuku,
znanego też jako pogromca mumii, napadającego na
bezbronne zmumifikowane ciała.
Fuku jest bogiem arogancji. Nie szanuje niczego i
nikogo. Raz wydarł się na faraona Wielkiego Dwa
Domy 9:
- Jak mi będziesz pyskował, oderwę fiuta z twojej
mumii!
Stworzenie Chaosu, bóg dowcipnisiów i duchów,
budzący grozę wszystkich ludzi nadętych, oszustów,
hipokrytów, chwalipiętów... dziki, nieujarzmiony, nie
ma innego władcy niż Pan, bóg paniki. Wszędzie tam,
gdzie Pan gna wrzeszczące tłumy przy świdrujących
dźwiękach fletni, znajdziecie Fuku.
Oferujący konkurencyjne ceny balsamiści proponują
miesięczne opłaty za ubezpieczenie mumii. Jeśli
będziesz żyć pięćdziesiąt lat albo umrzesz nazajutrz,
masz zapewnioną przyszłość w Zachodniej Krainie.
(Obejmujące się stare małżeństwo stoi przed swoją
skromną małą willą). Zachodnia Kraina jest obecnie
otwarta dla klasy średniej, czyli kupców,
rzemieślników, spekulantów, awanturników, alfonsów,
hien cmentarnych i prostytutek. Kapłani załamują ręce i
ostrzegają przed okropną nadpodażą dusz. Egiptowi
zagraża inwazja z zewnątrz i bunt wewnętrzny. Chcąc
zapewnić sobie lojalność klasy średniej, Faraon
postanawia rzucić jej największy ochłap, jaki posiada.
Da ludziom nieśmiertelność.
- Jeżeli doprowadzimy do alienacji ludzi z klasy
średniej, zaoferują swoje talenty partyzantom i
buntownikom.
- Mówisz prawdę, Wielki Wychodku, ale mnie się
podobają dawne metody.
- Mnie też. Dawniej mieliśmy przyjemny mały klub.
Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, zawsze możemy
zlikwidować nadmiar mumii.
Zespoły balsamistów mogą oferować niskie ceny,
ponieważ proces balsamowania przebiega na pasach
transmisyjnych, a każda grupa zajmuje się daną częścią
procesu: usunąć mózg, usunąć organy wewnętrzne,
owinąć ciało. Balsamiści stają się niezwykle zręczni i
szybcy. To, co zajmowało miesiąc, wykonują w jeden
dzień.
- Te zmiany są zbyt szybkie dla Khepery - jęczy
arcykapłan. (Khepera, żuk gnojnik stawania się, coraz
szybciej gorączkowo ugania się tam i sam. Bezradny,
pada na grzbiet i słabo wierzga odnóżami w powietrzu).
Trzy godziny i dwadzieścia trzy minuty od śmierci do
mumifikacji: godzina na dokładne wypatroszenie,
godzina w kadziach suszących, godzina w kadziach z
wapnem, organy wewnętrzne umieszczone w
gustownych dzbanach, owinąć ciało i przenieść do
strzeżonych dzień i noc komunalnych lochów, gdzie
skrupulatnie pilnuje się poziomu wilgotności i
temperatury.
- Widzisz, Wielki Wychodku, sprawy wymknęły się
spod kontroli.
- To prawda. Wcześniej czy później zawsze tak jest.
Nawet ubodzy fellachowie balsamują zwłoki
domowym sposobem w szopach do suszenia ryb i
wędzarniach. Praktycznie każdy może się dostać do
Zachodniej Krainy.
Młodzi kwestionują ideę mumii:
- Przechowywać tego samego dupka po wsze czasy?
Czy to apel do młodych?
- Cuchnie jak zaschnięte gówno.
- Macie do zaoferowania coś lepszego? - pyta
poważny młody skryba. - Wiemy, że mumifikacja może
zapewnić nieco nieśmiertelności. - Zwraca się do
Nefertiego: - A cóż lepszego możesz zaoferować niż tak
niepewne przetrwanie?
- Mogę zaoferować niezgodę na przetrwanie na takich
warunkach, na katastrofalnych warunkach narodzin.
Mogę zaoferować zdecydowane szukanie ratunku na
innych obszarach. Kto nam narzuca tę całą brednię o
mumiach?
- Bogowie.
- Kim oni są, żeby narzucać takie warunki?
- Są tymi, którym udaje się narzucać takie warunki.
- Dotarcie do Zachodniej Krainy oznacza wyzwolenie
z lęku. Czy wyzwalasz się z lęku, kuląc się na
wieczność w swoim ciele? Twoje ciało jest łodzią, którą
należy odrzucić, kiedy dotrzesz na odległy brzeg, albo
sprzedać, jeśli znajdziesz amatora... ta łódź jest pełna
dziur... pełna dziur.
Neferti i Ziejący stoją przed drzwiami ze
skamieniałych plastrów miodu.
- Oto szczyt jego sarkofagu - mówi Ziejący.
- Co zrobiliście z Faraonem Wielkim Wychodkiem
8?
- Zjedliśmy go. Był niewiarygodnie smaczny.
Ziejący zionie na drzwi ciężką, lepką słodyczą. Neph
szybko się cofa, żeby się nie scukrzyć, ponieważ słodki
oddech może być równie zabójczy jak cuchnące
wyziewy.
Drzwi uchylają się na naoliwionej osi. W środku
toczy się festiwal Ziania. Rozśpiewani Ziejący
wydzielają odpowiednie zapachy, mariachi bekają
smażoną fasolą i chili. Są tu piece do chleba i tortilli.
Świętym patronem Ziejących jest Humwawa, Pan
Odrazy, który unosi się na szepczącym południowym
wietrze, jego twarz to kłębowisko wnętrzności, a
oddech to trupi odór. Żadne kadzidła ani perfumy nie są
w stanie usunąć smrodu Humwawy. Jest panem
wszystkiego, co kwaśnieje, gnije, czyli w efekcie Panem
Przyszłości. Jest też Pazuzu, Pan Gorączki i Zarazy...
Zieje wonią szpitali i gangreny, przeżartego trądem
ciała, ropiejących gruczołów, czarnych wymiotów,
biegunki cholerycznej, smrodem palonego plastiku i
zgniłych pomarańczy.
On nauczy Nepha jeździć na zapachach.
- Stań tutaj. - Ziejący staje sześć stóp przed Nephem i
zionie na niego odorem padliny. Zgodnie ze wskazówką
Neph nie broni się przed odorem. Czuje się tak, jakby
jadł bardzo ostrą paprykę albo wdychał sole trzeźwiące.
Gwałtowne oczyszczenie głowy, lekkość, uniesienie w
chwili, gdy wdychasz śmierć i bez mrugnięcia okiem
stajesz twarzą w twarz z jej zapachem, jej zgnilizną, gdy
wdychasz własną śmierć.
Wdychaj swą śmierć.
Śmierci, jesteś w środku. Wdychaj.
Jesteś w środku. Oddychaj śmiercią.
W oddechu. Jesteś śmiercią.
Ludzie wierzący w nieśmiertelność powinni
pamiętać, żeby niczego nie traktować zbyt poważnie.
Należy też pamiętać, że frywolność jest jeszcze bardziej
zgubna... a zatem, co teraz?
Wychodzimy ze Złotego Zwieracza, Na dwór tylnym
wyjściem... stopnie w dół... skała wysoka na tysiąc stóp,
żwir, w dół, w dół, w dół, hen, w dal, schodzimy w dół
przechyleni jak spadający samolot. Wspierasz się na
lasce i szybujesz w dół, żeby obniżyć lot, tak więc
ześlizgujemy się po schodach. Po obu stronach rosną
krzewy i kaktusy... okolica wygląda jak Gibraltar. Czy
jesteśmy sławnymi małpami ze Skały, pędzącymi w dół
po zboczu? W dół, prosto w zabudowania, gdzie kobiety
wieszają pranie i plotkują. Chłopcy na rowerach.
Jesteśmy Brytyjczykami, pozostaniemy Brytyjczykami -
martwe palce w dymie wskazujące na Gibraltar.
Na końcu schodów znajduje się małe betonowe
lądowisko przy autostradzie, a po drugiej stronie szosy
jeszcze jedno, o ile uda ci się do niego dotrzeć. Jak
okiem sięgnąć - pustka. Atmosfera całkowitego
opuszczenia... nie ma tu nic, zupełnie nic.
Siadam na małej betonowej półce i opieram się o
porośnięte trawą zbocze. Patrzę na trawę pod moim
podbródkiem, rozprostowuję nogi na kamiennych
schodach prowadzących ku drodze. Przed sobą mam
autostradę, ale nic po niej nie jeździ. Po co iść dalej?
Oglądam się za siebie, na schody. Niebo jest ciemne od
deszczu. Najwyraźniej utknąłem tu... czekam.
Wsiąść do pociągu. Jest noc, za oknem widzę wodę,
migoczące punkciki światła zostają w tyle, teraz
pojawiają się zielone skaliste zbocza, pociąg trąbi
kołysze się stuk stuk nabiera szybkości... przełęcz
Raton... zrujnowane magazyny powybijane okna migają
za szybą... kołyszę się z boku na bok, idąc korytarzem
do toalety... stęchły zapach dymu z cygar, para żelazo
sadza i odchody zaschnięte na popękanych skórzanych
siedzeniach. Nie widzę swojej twarzy w lustrze na
drzwiach toalety... lustro jest puste... huuuuuuuuuu...
milknie... Pociąg jedzie teraz wzdłuż zatoki lub bardzo
szerokiej rzeki...
Spójrz na ich Zachodnią Krainę. Jak wygląda? Domy
i ogrody bogaczy. Czy tylko tyle bogowie mają do
zaproponowania? W takim razie już czas na nowych
bogów, którzy nie proponują tak lichych łapówek.
Niebezpiecznie jest nawet myśleć w ten sposób. Życie
to rzecz bardzo niebezpieczna, przyjacielu, i tylko
nielicznym udaje się z nim ujść. Nie ujdziesz z życiem,
uchylając się od niebezpieczeństwa, kiedy do wygrania
mamy cały wszechświat, a do stracenia zupełnie nic. Już
wszystko zostało stracone. Po tym, co teraz wiemy, nie
może być przebaczenia. Pamiętaj, dla nich jesteśmy
koszmarem. Czy możesz ufać propozycjom
pokojowym, sojuszom i porozumieniom
proponowanym przez przeciwnika, który przygląda ci
się w ciemności? Oczywiście, że nie.
Sami możemy stworzyć własną Zachodnią Krainę.
Wiemy, że Zachodnią Krainę utwardza krew i energia
fellachów, wysysana przez wampiryczne mumie, tak jak
doprowadza się wodę, by stworzyć oazę. Taka oaza
trwa dopóty, dopóki jest woda i technologia
umożliwiająca jej doprowadzanie. Jednak oaza
samowystarczalna, odtwarzana przez jej mieszkańców,
nie potrzebuje niegodnej wampirycznej deski
ratunkowej.
Możemy stworzyć krainę marzeń.
- Ale jak możemy ją utrwalić?
- Nie możemy. Na tym właśnie polega błąd mumii.
Mumie utrwalają ducha. Kiedy to jednak robisz, duch
przestaje być duchem. Uczynimy siebie mniej trwałymi.
Cóż, na tym właśnie polega sztuka, prawda? Nie
tylko sztuka, ale wszelka twórcza myśl jest zabieganiem
o nieśmiertelność. Dopóki żyją niechlujne, głupie tak
zwane demokracje, dopóty duchy różnych nudnych
ludzi, których nie spamiętam, będą się kręcić wśród
bałaganu, jaki zrobili.
My, poeci i pisarze, jesteśmy schludniejsi, gaśniemy
w pełne świetlików wieczory, bal maturalny i daleki
gwizd pociągu, żyjemy w służącej otwierającej jajko
ugotowane dla dawnego rekonwalescenta, żyjemy w
śniegu na grobie Michaela, spływającym miękko z
jakiejś kosmicznej przestrzeni, jakby nadciągał stamtąd
na świat kres dla wszystkich - żyjących i zmarłych -
żyjemy w zielonym świetle na końcu przystani Daisy, w
ostatnim i największym z ludzkich marzeń...
Pluję na chrześcijańskiego Boga. Kiedy Biały Bóg
przybył wraz z Hiszpanami, Indianie przynieśli owoce,
ciastka kukurydziane i czekoladę. Biały Bóg
chrześcijański poobcinał im ręce. Nie był
odpowiedzialny za chrześcijańskich konkwistadorów?
Owszem, był. Każdy bóg ponosi odpowiedzialność za
swoich wyznawców.
Co robię w Gibraltarze z moim posępnym Ba?
Oczywiście czekam. Cóż innego ludzie robią w
Gibraltarze? Czekają na statek, czek bankowy, list,
czekają na uszycie garnituru, czekają na naprawę
samochodu, czekają na wizytę u angielskiego lekarza.
Pierwszą noc Hall spędza w hotelu Rock. Angielska
kolonialna mgła jest nieznośna, pokój ciasny i
niewygodny, po południu, kiedy chciał spać, łomotali
robotnicy. Przeniósł się więc do pokoju przy Main
Street, do którego szło się po brudnych schodach, mijało
ciemną recepcję, a sam pokój wychodził na szyb
wentylacyjny. Czym dokładnie śmierdzi to miejsce?
Tłustymi frytkami i nieświeżą rybą, starymi
materacami, nigdy niedotykanymi przez słońce, i stalą
temperaturą 26,6°C. Hall przypomina sobie identyczny
smród tanich hoteli w Panama City.
Korespondencję kazał kierować na adres Lloyda,
gdzie posiada skrytkę.
- Przykro mi, sir, nic dla pana nie ma.
Realizuje czek i rusza Main Street w cieniu Skały.
Ten wielki zwal skał, krzewów, fortyfikacji i wież
radiowych widać zewsząd.
Jesteśmy Brytyjczykami, pozostaniemy
Brytyjczykami.
Herbaciarnia z wyłożoną kaflami podłogą i roślinami
w donicach ciągnie się na pięćdziesiąt stóp od ulicy,
lustra po obydwu stronach odbijają Halifax, Maltę,
personel wojskowy i cywilny, rozmowy o urlopach,
przydziałach i służących. Hall z trudem tu oddycha.
Płaci i wychodzi, czując na sobie niechętne spojrzenia.
„To nie był ktoś z zamorskiego personelu".
Sklepy odzieżowe z irlandzkim tweedem, sklepy z
aparatami fotograficznymi, lornetkami polowymi,
pozytywkami, sklepy hinduskie, wierne kopie sklepów
w Panamie, na Malcie i Madagaskarze... kule z kości
słoniowej powkładane jedna w drugą, gobeliny z
tygrysami i brodatymi jeźdźcami z zakrzywionymi
szablami. Kto kupuje to gówno? Hall podejrzewa, że
sklepy muszą być przykrywką dla jakiegoś
monstrualnego spisku. Oczywiście wielu Hindusów
zajmuje się wymianą pieniędzy.
Bar dla żołnierzy i marynarzy z drzwiami
wahadłowymi, kilku starych tangerczyków wpadło na
jeden dzień na zakupy. Herbata Earl Grey, marmolada
Fortnum & Mason, brązowy cukier, specjalne
ciasteczka śmietankowe. Krawiec obiecał, że garnitur
będzie gotowy nazajutrz. Czy zostaną na noc na Skale?
Z powrotem do hotelu, ciężki klucz wieszasz na
haczyku. Łóżko nieposłane... pościel wygląda na brudną
i cuchnie brudem, nie jest biała, ale szara, w kolorze
cukru z sierocińca, poza tym wilgotna, lepi mu się do
skóry jak przepocony całun. O wpół do szóstej wstaje z
łóżka, wypija w pokoju dwie duże whisky, siedząc na
poplamionym krześle z czarnego drewna, na ścianie
portret Edwarda VII, niewątpliwie prezent od firmy,
która instalowała klozety z miedzianymi rurami i
nieustannie kapiącym rezerwuarem pod sufitem.
Hotelowa restauracja jest prawie pusta... staroświecki
komiwojażer z zestawem pozytywek z Hongkongu,
tanich radioodbiorników i latarek „paluszków". Szpetny
grubawy kelner ma zmierzwione czarne włosy i złote
zęby; ma na sobie brudną czarną marynarkę i białą
koszulę, czarną na kołnierzyku.
Zrezygnowany Hall zamawia stek z frytkami i pół
butelki czerwonego wina.
- A, na początek przynieś mi podwójną whisky.
- Nie mamy pozwolenia na alkohole
wysokoprocentowe.
- Z pewnością nie macie.
Spalony stek jest cienki, pomarszczony i twardy jak
podeszwa. Frytki ociekają tłuszczem, a kelner przyniósł
słodkie białe wino.
- Przynieś mi czerwone wino, ty małpo gibraltarska o
włochatym tyłku, albo wypiję je z twojego gardła! -
chrypi bardzo cicho Hall, nie otwierając ust.
Zaskoczony kelner cofa się, wydając z siebie charkot.
Hall wskazuje na pozycję w karcie.
- To... zabierz to, a przynieś mi to. - Kelner chwyta
butelkę i odchodzi, mrucząc pod nosem. Obrusy są tak
samo wilgotne i szare jak pościel, poplamione
jedzeniem, winem, piwem i popiołem z papierosów.
Zupełnie nie do zniesienia. Hall przypomina sobie, że z
lotniska przy East Beach widział napis: Hotel Panama.
Hall wymeldowuje się z hotelu i dociera na postój
taksówek na placyku pod drzewami, na których jest
pełno wróbli.
- To gdzieś w okolicy East Beach...
GUINNESS JEST DLA CIEBIE DOBRY.
Personel hotelu Panama jest uprzejmy w porównaniu
z innymi hotelami na Skale. Prowadzą go do pokoju na
tyłach, z widokiem na dzielnicę robotniczą i wieże
radiowe na Skale. Pokój jest czysty, z dużym
wygodnym łóżkiem, szafą, biurkiem, łazienką ze sporą
wanną z różowej porcelany. Gorącej wody jest ile dusza
zapragnie.
Nazajutrz idzie do Lloyda.
- Przykro mi, sir. Nic dla pana nie ma.
„Mój Boże, statek odpływa za trzy dni. Jeśli książki
nie dotrą do tego czasu...".
Przed hotelem wzdłuż plaży biegnie droga
prowadząca do płotu wokół lotniska, oddalonego o
jakieś pięćset metrów od hotelu. Jeśli spojrzeć w
przeciwną stronę, widzi się East Beach Road, która
łączy się z główną szosą, biegnącą wokół Skały na
wysokości około czterdziestu stóp nad poziomem
morza. Przy skrzyżowaniu East Beach z główną szosą
stoi miejska spalarnia śmieci z wysokim kominem,
paprzącym niebo tłustym czarnym dymem.
Znowu u Lloyda.
- Proszę bardzo, sir. Proszę tu podpisać...
W ostatniej chwili. Statek odpływa nazajutrz o
dziewiątej wieczorem. Hall kupuje torbę na paczkę z
książkami. Otworzy ją dopiero na statku. Kupuje zapas
alkoholu, jakieś biszkopty i ser. Pod wpływem impulsu
skręca w stromą boczną ulicę. Brama, ciemne schody.
DOKTOR HENLEY, INTERNISTA I CHIRURG.
„Czemu nie spróbować?".
Gabinet jest mocno zaniedbany, podobnie jak ubranie
lekarza w jaskrawych barwach. Wysoki, szczupły lekarz
jest po sześćdziesiątce, ma ruchliwe niebieskie oczy, jak
sroka rozglądająca się za błyskotką, którą mogłaby
porwać.
- Czym mogę służyć, młody człowieku?
- Panie doktorze, mam problem. Jestem uzależniony
od morfiny, a jutro wypływam do Wenezueli... rejs trwa
piętnaście dni.
- Hm, cóż... rzeczywiście masz problem.
- Wystarczy mi gran dziennie, panie doktorze. - Hall
wysuwa z portfela dwudziestofuntowy banknot. Lekarz
patrzy na banknot.
- Mogę panu wypisać receptę najwyżej na dziesięć
granów albo dam panu pięć granów dilaudidu.
- Wezmę dilaudid.
Lekarz wypisuje receptę. Hallowi przesuwa się przed
oczami kłopotliwa przeszłość. Same utrapienia.
Hongkong, Singapur, Aden, Aleksandria. Jak to się
stało, że wylądował na Skale?
Lekarz mówi coś przez telefon, po czym odkłada
słuchawkę.
- Proszę z tym pójść do angielskiego aptekarza na
Main Street i zapytać o señora Ramireza.
Natychmiast pędzi do apteki. Señor Ramírez
spogląda na receptę.
- Dwie minutki, sir.
Wraca z ciemnobrązową fiolką.
- Dziesięć funtów, sir. - Aptekarz wie, że klient nie
będzie się targował.
Hall jest jedynym pasażerem na statku. Kiedy tylko
wchodzi na pokład, podnoszą kotwicę. Jego kabina jest
idealna: łóżko, biurko, krzesło i komoda. Wstrzykuje
sobie jedną ósmą grana i idzie spać.
Budzi go ruch statku i zapach morza. Po śniadaniu
rozpakowuje książki. Gdzie jak nie w Londynie mógł
kupić właśnie te tytuły, których potrzebuje?! Może w
Paryżu, bo wiele tekstów źródłowych jest po francusku,
ale wtedy książki nie dotarłyby na czas. Wszystko tu
jest... analiza jadu stonóg, opisy przypadków, ilustracje
trzech tysięcy odmian. Otwiera przenośną maszynę do
pisania...
8
Święto Dziękczynienia, wtorek, 24 listopada 1985
roku. Miasto przyszłości o nazwie Leukan, zwarty
kompleks domów z czerwonej cegły, z balkonami i
schodkami przeciwpożarowymi. Na pryczy przykrytej
zwykłym wojskowym kocem tulę białe dziecko. Jest
całe białe. Nawet jego oczy są białe. Nie widzę
wyraźnie twarzy. Dziecko ma długie białe szpony. Oczy
migoczą biało jak diamenty lub śnieg, piżmowa gorąca
zwierzęca woń, strzępki kliszy rozjaśniają scenki
wydarzeń, zanim wypalą się jak koszulka lampy
Colemana.
Ulica jak tratwa, róg Pershing i Walton... róg
odpływa wśród drzew, wędkarze łowią ryby z
chodników, delikatne drganie liści, wiewiórka
odskakuje i zastyga w bezruchu, stary druk jest kruchy,
odpada od kartki, fale biją o ściany morza, stare zdjęcia
zwijają się i pękają. Parada Fałszywego Proroka unosi
się w upalnej letniej nocy... żółta poświata, ogromne
liście, deser: różowe ciasto, podmuch wiatru szarpie
tekturę na brzegach, falochrony osuwają się w morze,
zrujnowany dom, deszcz, szare niebo.
Spójrz na ten pojazd kosmiczny, wygląda jak
używany samochód albo samolot, podziurawiony
przeplatanymi milami i fatalnymi usterkami. Masz
nadzieję, że nadaje się na podróż w jedną stronę. Pojazd
nazywa się MAM NADZIEJĘ, ŻE MNIE DOWIEZIE.
- Joe, chyba skrzydło się odrywa.
- Oba się odrywają, szefie.
- No to je napraw!
(Dawniej był jakimś potentatem, nie potrafi się
oswoić z myślą o niebezpiecznym statku kosmicznym, a
„niebezpieczny" to zbyt słabe słowo na ten złom).
- Naprawić? Czym, szefie, plastrami i gumą do żucia?
Może rozbierzesz się do pasa i dołączysz do ludzi.
Wyjdź na zewnątrz i sam go napraw.
- Ja? Hm... - Zaczyna do niego docierać. Ci starzy
kolesie od kasy i władzy są najgorsi, gorsi od
pułkowników KGB.
Kim w marynarskiej czapce odgrywa gejowską
parodię. Jest już w kosmosie, daleko w lodowatym
mroku, ale jednocześnie jest tu, w mieście ze
scenografii. Całe Lawrence wystawiono na sprzedaż,
wykupują je Rosjanie albo ktoś taki. Z żywą Ziemią
łączą teraz Kima tylko koty, kiedy sceny z przeszłości
eksplodują jak bańki mydlane, małe przypadkowe
błyski, podejrzane przez Kocie Drzwi. Drzwi prowadzą
na zewnątrz, a potem z powrotem do środka. Delikatnie
dotknij przyrządów kontrolnych dla pogodnych
magicznych chwil: zielonego reniferka w Forest Park,
małych szarych ludzików, którzy grali w moim bunkrze
i czmychnęli przez znikające kocie drzwi.
Drzwi cię otaczają... staw o zmierzchu, rzuca się
ryba, kot tuli się do mnie i unosi łapkę, by dotknąć
mego brzucha...
To wrzosowisko, ten spokój, ta cicha scena...
Czy Wordsworth brał do ust alkohol? Czy był
ukrytym opiumistą? No wiecie, półpasiec. My, ludzie
światowi, rozumiemy te sprawy. Czy był, mówiąc
wprost, pedofilem?
- Masz tu ćwierć pensa, Lucy.
- Ojooooj... ćwierć pensa, sir, dla mnie?
- Tak, moja słodka kaczuszko, dla ciebie.
(Dla ciebie, jeżeli mnie wpuścisz).
- Co się stało mojemu małemu słodkiemu
pączusiowi?
- Och, wie pan, idzie zima, a ja potrzebuję nowego
płaszczyka.
- Przecież kupiłem ci w zeszłym roku.
4 stycznia 1986 roku. Śniło mi się, że dzielę pokój z
Józiem Stalinem. Była to alkowa wychodząca na
korytarz, który prowadził do restauracji. Wszystko
działo się w Chicago, ale nie przypominało Chicago.
Miasto wygląda jak tekturowa scenografia w szarej
mgle. Po drugiej stronie rzeki jest wschodnie St. Louis,
chwasty wyrastają przez popękane chodniki, mała nisza
lat dwudziestych dwudziestego wieku... tu i tam proste
linie, zapach rzecznych statków i koczowisk
włóczęgów.
Patrzę na Stalina, myśląc, że oto jest człowiek z
krwią milionów na rękach. Niewątpliwie zabiłby mnie
równie lekko jak każdego innego dekadenckiego
burżuja. On jednak zachowuje się przyjaźnie, wcale nie
jak Józio Stalin, którego znam z kronik i filmów. I
tamten, i ten są niscy, ale ten Józio nie ma wąsów. Jest
nieogolony, zaniedbany, w średnim wieku, brudny i
przepocony.
„Niedźwiedzia gawra jest w Chicago".
Powyższe zdanie zostało wzięte z tekstu lub snu, jaki
przyśnił mi się w Tangerze w 1963 roku. Wtedy nie
miało dla mnie żadnego znaczenia. Nadal nie ma. Oto
jeszcze jedno: „Kapitan Bairns został dziś aresztowany
w morskim morderstwie Chicago. Odlegli świadkowie
widzieli jasny błysk, kiedy aresztowano sprawcę".
„Życie to chybotliwy płomień, przed którym i po
którym jest przemoc", powiedział mi we śnie Ian
Sommerville.
Co, do diabła, je Józio? Jakąś czarną pulpę mięsną,
może kaszankę. Nie mogę oderwać wzroku od tej sceny,
jakbym wypatrywał nieomylnych znaków
wielomilionowych morderstw. Najtrudniejsze jest
pierwsze sto tysięcy. Podobno później jest już z górki.
Tłusta mięsna potrawa nie zdradza żadnych oznak, ani
dobrych, ani złych. Józio nie jest nawet odrażający.
Mimo to wygląda jak ktoś, kto kiedyś był kimś...
- Patrz, to Al Capone albo John Barrymore, albo Jack
Buck, albo Manolete. - Ktoś, kto kiedyś był kimś... tam,
w koszuli bez kołnierzyka, z wystającym mosiężnym
ćwiekiem. Ale owszem, on był kimś... bez dwóch zdań.
To nie jest nawet prywatny pokój. Przez okno widzę
kasę i hostessę prowadzącą stałych klientów do
stolików. Są to mężczyźni w średnim wieku, którzy do
żon zwracają się „matko".
- Wiesz, matka i ja byliśmy w Meksyku i wcale nam
się nie podobało. Matka miała atak hemoroidów, nie
mogliśmy dostać maści na nie, a ja od razu
powiedziałem: „Kiedy się, ludzie, ucywilizujecie?". Na
to aptekarz: „Nie chcemy waszego syfilisu, dość mamy
własnego", potem dał matce czopek z opium i trochę jej
ulżyło.
Hostessa wygląda jak Olive Oyl, długa szyja i głowa
kurczaka. Patrzę na Józia. Ten znał sekret władzy: siedź
długo, ruszaj się szybko. Hitler umiał się ruszać, ale nie
umiał siedzieć. Stalin umiał siedzieć jak każdy chłop.
Zignoruj psa, a wpadnie w rozpacz, zacznie skomleć i
szczerzyć zęby w uśmieszkach, jak Gary Cooper w
najbardziej niesmacznej ze swoich ról: uroczego
milionera. Gra ekscentrycznego milionera, który kupuje
całą piżamę, a chce tylko górę... czyż to nie słodkie?
- Tylko górę, sir? Cóż, obawiam się... - Gorączkowe
znaki od właściciela sklepu. - Ach, tak, oczywiście,
panie Wentworth. Rozumiem.... tylko góra.
Siada do pianina i uwodzi sprzedawczynię.
- Moja dzieweczko, wyjdź pod okieneczko.
Zerka na nią raz po raz, posyłając te swoje ohydne
uśmiechy. Dziewczyna zajada jednak dymkę i trzyma
go na dystans.
- Włóż mi obrączkę na palec... dopóki tego nie
zrobisz, będę z tobą walczyć wszystkimi dostępnymi
warzywami.
Walcz z nim rzygowinami. Na to właśnie zasługuje.
Masz różnicę między gwiazdorem a aktorem. Aktor
może zagrać każdą rolę, ale gwiazdor zawsze gra siebie.
Jest coś szczególnego, co tylko Gary Cooper może
wnieść do roli, niezależnie od tego, czy wiesza
najlepszego przyjaciela za kradzież bydła, czy jest
Panem Dobrym Amerykaninem.
Tak, gwiazdor gra siebie po kawałku. Przypomnij
sobie Johna Wayne'a w Czerwonej rzece. Wszyscy dali
słowo, że dotrwają do końca przeganiania bydła... muu
muu muu. Kiedy jednak zaczęło być ostro, dwóch
tchórzliwych skunksów zdezerterowało.
Złapali ich i przywlekli do Księcia, który leżał oparty
o siodło, jak zwykle pijany. Popijając, wymamrotał:
- Pokażę im coś, czego nie zapomną. Tamte
tchórzliwe gnidy skomlą:
- Dobrze, dawaj, zastrzel nas!
Książę pociąga solidny łyk, ociera usta wierzchem
dłoni, a potem padają słowa, wypowiedziane tak
szkaradnie, że chyba nie słyszałem nic gorszego:
- Zaraz was powieeeeszę!
Oczywiście powstrzymuje go przed tym jego PR-
owiec.
- To by źle zrobiło twojemu wizerunkowi, Książę.
Będziemy musieli wezwać Starego, żeby strzelił ci w
nogę i cię powstrzymał.
Dezerterzy czmychają jak kojoty, bo nimi są. Później,
w wywiadzie, Książę bronił swego pierwotnego
stanowiska.
- Cholera, jasne, że powieszę tych sukinsynów! Może
przedstawiają mnie jako surowego, okrutnego
człowieka, ale nigdy jako małodusznego czy skąpego.
Cóż, odrobina małostkowości mogłaby wyglądać
znacznie ładniej. Bo już brzydziej chyba być nie mogło.
Hollywood sfilmował ten gatunek aż do kości. Nie
ma takiego ludzkiego marzenia, którego Hollywood nie
zredukowałby do obrzydliwej trawestacji. Trzeba wam
wiedzieć, że ludzki stereotyp został przełamany...
wypełza potworna stonoga z głową hollywoodzkiego
Żyda i pada z pacnięciem na stronę tytułową
„Völkischer Beobachter".
Ruch nazistowski zamknięty w trzech minutach czasu
filmowego. Pucz monachijski... Mein Kampf...
olimpiada... obozy koncentracyjne... Blitzkrieg... front
rosyjski... bunkier... egzekucje w Norymberdze... kat
próbuje zainstalować krzesło elektryczne na Samoa...
prąd redukuje go do garstki popiołu.
Stary sierżant tańczy hula.
- Chciałbym spotkać moa z Samoa.
W oślepiającym błysku pierdół przychodzi chwila,
kiedy nagle widzi wszystko, widzi, jak wszystko
stanowi część wielkiej całości. On jest wszystkim, a
wszystko jest nim, nie ma samotności ani oddzielenia,
jest tylko nieskończona miłość. Zna wszystkie pytania i
wszystkie odpowiedzi, a jest tylko jedna odpowiedź,
napisał więc Nature Boy i wyzdrowiał.
Największy sekret na tym świecie niesłychanym:
Po prostu kochać, po prostu być kochanym.
Szarża Lekkiej Brygady: Mamy przewagę
zaskoczenia. Wirusowi wrogowie nie mogą pojąć
giętkości. Nie mogą uwierzyć, że jesteśmy w stanie
przetrwać ich pozornie niezawodne audycje.
Start. Maszyny są zbudowane ze światła, a ty musisz
być zupełnie pusty. Szybkość rozsadzi każdą trwałą
myśl na atomy. Cel znajduje się w południowej części
stanu Utah... wszystkie eskadry kierują się na cel...
współrzędne SU 23... pudło... szukać dalej... radary...
sieć przesuwa się w górę, w dół i w bok jak wielka
mechaniczna zabawka... magnetyzm na odwrót...
potrafią wyciągać ci myśli z mózgu i z powrotem je
wciskać... przed nami ściana... bardzo wąskie
przejście... ściana jest czarna... przejście wygląda jak
szczelina... wypływamy na Jezioro Samotnej Gwiazdy...
Jezioro jest puste, nabrzeże zrujnowane. Kilka
potrzaskanych kadłubów pełnych wody. W aluminiowej
łodzi wiosłowej wypływam na nieruchomą czarną toń.
Wściekłe ataki wrzeszczących demonów Boscha, z
wmontowanymi równolegle wsiórami, lubującymi się w
mordowaniu czarnuchów i tłuczeniu pedałów... oprócz
tego warczące psy... drut kolczasty... psy... wieże...
Achtung! Ogień broni maszynowej... grzęźniemy w
starych filmach wojennych.
Przypominam sobie zabawę ze szkolnego autobusu:
Dziecko 1: Wpuszczę ci do domu żmiję miedziankę.
Dziecko 2: Wpuszczę kobrę do kuchenki twojej
matki.
Dziecko 1: Wypuszczę czarne wdowy w wychodku
twojej babci.
Dziecko 2: Wpuszczę ci piranie do wanny.
Dziecko 1: Wleję ci kwas siarkowy do płynu do ust.
Dziecko 2: Wleję ci kwas azotowy do kropli do oczu.
Cuda są zrobione z najbardziej niewiarygodnych
składników. Cuda są też najgroźniejszą bronią. Kiedy
wszystko inne zawodzi, ostatnią deską ratunku jest cud.
To jest wiek cudów albo wiek całkowitego braku
magii, antycudów, całkowicie przewidywalny
wszechświat, który zanika aż do Nada.
Orgon uczepił się słupa. Chrystus krwawił, czas się
skończył. Termodynamika zwyciężyła w żółwim
tempie.
Cud Białego Kota.
Biały Kot ma milion obrońców, którzy gotowi są
walczyć do śmierci za swego Białego Kota.
- Śmierć zarządowi!
- Śmierć spiskowi stanowemu!
- Wyjdźcie i powiedzcie, co robicie! Wimpy zrywa
się i woła:
- Próbujecie zabić naszego Białego Kota?
Wimpy leży mi na kolanach, mrucząc głośno. Tak
bardzo potrzebuje miłości. Moja malutka brązowa
bestyjka Wimpy.
Nieoczekiwany składnik? Jakież niebezpieczeństwo
może się wiązać ze starym człowiekiem, który pieści
swoje koty? Wielkie czarne koty wychłeptują Drogę
Mleczną.
Wyłaźcie spod stołu, członkowie zarządu, stańcie
twarzą w twarz z Białym Kotem i z kryjącymi się za
nim twarzami.
Czyżby bali się niegroźnego koniecznego kota? Nie.
Śmiertelnie boją się bogów i duchów, które symbolizuje
Biały Kot. „Ten kot to nikt inny tylko Ra". Biały Kot
symbolizuje też wiele innych dużych i małych mocy, o
których od dawna sądzili, że są martwe lub
zablokowane.
- Mówię wam, nic nie mogło przedostać się przez tę
blokadę... nic... ale oto jest... Biały Kot.
Kot jaśnieje nieubłaganym białym światłem, które
pada na akta i operacje, na wytyczne i notatki, wszędzie
pada. Nie pozostaje ani trochę ciemności. W tym
świetle wszelka moc słabnie i obraca się w proch.
Światło na kłamstwa i plany awaryjne dla drastycznie
zredukowanego personelu, garstki samozwańczych
wybrańców, którzy przeżyją wywołaną przez siebie
zagładę.
Operacja Kliper: statek kosmiczny napędzany siłą
wybuchu, który obraca Ziemię i jej mieszkańców w
dymiący popiół. To nie jest dobre dla wizerunku, o nie.
A.J. Crump był filantropem. Nie zawsze nim był.
Wiele lat przed nawróceniem odkrył, że znacznie
bardziej opłaca się wypłacać pensje, niż je otrzymywać.
Zbyt skąpy, żeby zatrudniać księgowego, sam odręcznie
prowadził księgi rachunkowe, które trzymał w wielkim
rejestrze w obskurnym biurze, skąd kierował wartą
wiele milionów dolarów firmą hardware, obejmującą
zasięgiem całe Stany. Przeglądając rachunki w dniu
Bożego Narodzenia, postanowił rozszerzyć maksymę:
„Rozdawanie pieniędzy przynosi większy zysk niż
zarabianie".
Z tego powodu założył Fundusz Crumpa. Na
początek kazał zainstalować przed łaźnią turecką koryto
dla koni. Dlaczego to zrobił? Czy on sam był czysty?
Czy był czystym starszym panem? Nie, nie był czysty,
ponieważ nie mógł się zdobyć na to, żeby się wykąpać;
bał się, że poniesie stratę. Za to aprobował czystość u
innych. Dlaczego koryto dla koni? Czy kochał
zwierzęta? Nie ma powodu, by tak sądzić, ale nigdy nie
widziano, żeby skrzywdził zwierzę.
Była to zresztą tylko jedna z wielu jego inicjatyw
obywatelskich. Założył też schronisko dla bezdomnych
zwierząt. Szczególnie lubił koty. Nie stosował eutanazji.
- W przeciwieństwie do ciebie, nie uważam, żebym
wyświadczał kotu przysługę, zabijając go.
Kiedy sąsiedzi skarżyli się, że jego koty uciekają i
zabijają ptaki, założył sieć karmników dla ptaków.
Pojawiły się też kuchnie z zupą i noclegownie dla
bezdomnych. Wszystkie przybytki uświetniła
naturalnych rozmiarów fotografia Założyciela.
Podatki obciął do kości. W domu, gdzie mieszkał,
mieścił się Urząd Międzynarodowego Żywienia,
specjalizujący się w paczkach żywnościowych
zawierających witaminy, minerały i białka w
specjalnym pakiecie Crumpa, nie większym niż pudełko
papierosów, a dzięki temu łatwym w dystrybucji.
Jest dzień Bożego Narodzenia. Stary Crump wraca
myślą do dawnych świąt. Cóż, zawsze lubił rozdawać
rzeczy. Jasne, cnota się wyczerpuje, ale potem powraca,
powiększona o odsetki.
Obecne święta... głaszcze białego kota na kolanach.
Przyszłe święta...
Około piętnastu lat temu wymyśliłem program
telewizyjny, który miał się nazywać „Na wezwanie".
Zaproszeni do programu goście mieli odpowiadać na
szereg szczegółowych pytań. Gośćmi mogły być
zarówno znane osoby, jak i ludzie nieznani. W razie
gdyby gość się nie pojawił, pytania zadawalibyśmy
kukle, wyglądającej jak gość, i sami udzielalibyśmy
odpowiedzi. Nie bądź kukłą. Staw się na wezwanie.
Pomysł programu czekał spokojnie aż do dzisiejszego
ranka. Zdarza się, że jakaś wiadomość doprowadza
człowieka do takiej irytacji, że w rezultacie osiąga on
oświecenie. Jest to tak zwane szajbnięte oświecenie -
jedna z trudniejszych dróg, którą poszedł na przykład
Ezra Pound. Nie jest tak, że człowiek dziękuje za
irytujące zdarzenie, którego efektem jest perła. Nie
chciał tego zdarzenia i prawie na pewno cofnie się przed
oświeceniem przez to zdarzenie wywołanym.
Dziś rano wymyśliłem program telewizyjny oparty na
Białym Kocie. Biały Kot symbolizuje srebrzysty
księżyc, który wściubia nos w ciemne zakamarki i
sprząta niebo przed następnym dniem. Pojęcie Białego
Kota oddaje sanskryckie słowo margaras, które oznacza
myśliwego, detektywa, tropiciela, tego, który idzie
szlakiem. Jest też niszczycielem sił czających się w
ciemnościach. Nieubłagane srebrne światło Białego
Kota obnaża wszelkie ukryte motywy i istoty.
Program telewizyjny mógłby nosić tytuł „Kocie
Oko". Goście mają się stawić przed Kocim Okiem.
Przypomina to starą grę „Prawda i konsekwencje". Oto
zasady: w Warwick w stanie Rhode Island mieszka
pewien śmieć, który zabił kota w kuchence
mikrofalowej. Dowiadujemy się, jak się nazywa i gdzie
mieszka. Fotografujemy gnoja i jego dom.
Przeprowadzamy wywiad środowiskowy.
Następnie wzywamy go do programu telewizyjnego.
PRAWDA. Gość oczywiście odmawia.
KONSEKWENCJE. O wszystkim mówimy w
programie. Korzystamy z obleśnej kukły. Pokazujemy
zdjęcia gnoja. Pokazujemy jego dom. Zapraszamy
telewidzów, żeby dzwonili i nadsyłali swoje
komentarze. Lepiej by zrobił, gdyby wystąpił w
telewizji. Konsekwencje, jakie możemy wywołać, są
zabójcze. Facet się przeprowadza. Zmienia nazwisko.
Biały Kot go odnajdzie. Nigdy nie rezygnuje.
Jeszcze inny program nazywa się „Prawda i
Rekompensata". Zapoznani artyści, nieznane zasługi,
zapomniani wynalazcy, pomysły, koncepcje,
nierzucający się w oczy pracownicy sił Djoun, mali
ludzie.
Tematem programu są schroniska dla zwierząt, gdzie
się je trzyma, a nie zabija. Przepraszam... mówi się
„usypia". Czy chciałbyś zostać uśpiony? Zwierzęta też
tego nie lubią. Potrafią poznać śmierć, kiedy ją zobaczą,
a tak zwane humanitarne schroniska społeczne to obozy
śmierci. Nie mogłem tam pracować za żadne pieniądze.
Owszem, schroniska wykonują dobrą robotę. Znajdują
domy dla niektórych zwierząt itd. Bez dwóch zdań. Ale
nie w moim programie.
Pod Nowym Jorkiem są dwa stałe schroniska, jest też
jedno w Chicago o nazwie Tree House. W programie
pokazujemy ich pracę, namawiamy telewidzów do
składania darowizn, podsuwamy dobre rady.
Wyszukujemy ludzi nieznanych, nienagrodzonych.
Człowiek, który zatrzymał się i pomógł. Ludzie, którzy
przygarniają bezdomne zwierzęta. Kowalscy tego
świata. Karzemy ludzkie śmieci i nagradzamy
Kowalskich.
Chodźcie, pijacy i ćpuny... chodźcie, zboczeńcy w
dygocie.
Przyjmijcie za zasługi spóźniony wieniec laurowy.
Otrzyma go każdy, gdziekolwiek na niego zasłużył.
Wy, ludzkie śmieci, robole, milaczki, klubowicze.
Zejdźcie z drogi przed wieńcem laurowym.
To wieniec nieśmiertelny i nie wam się należy.
(Louise Bogan)
Droga do Zachodniej Krainy jest najbardziej
niebezpieczną ze wszystkich dróg, a co za tym idzie,
przynosi największą nagrodę. Wiedza o istnieniu tej
drogi narusza ludzkie przymierze: nie wolno ci stawać
twarzą w twarz z lękiem, bólem i śmiercią, nie masz też
prawa się dowiedzieć, że święte ludzkie przymierze
zostało zawarte pod grozą lęku, bólu i śmierci. Tamci
mogą zachowywać przymierze na wypadek, gdyby
zostali przyłapani na tym, że od miliona lat wierzyli w
brednie.
Wkroczenie do Zachodniej Krainy oznacza
pozostawienie ludzkiego przymierza w wychodku, wraz
z katalogami z małpiarni.
Waghdas zajmuje rozległy obszar wokół jeziora, na
obrzeżach przechodzi w przedmieścia i tereny wiejskie.
Wokół miasta znajduje się kilka ośrodków z całą gamą
stylów życia. Neph odbył kilka przypadkowych
podróży, często wybierając drogę za pomocą rzutu
monetą.
Towarzyszy mu Neku, młodzieniec kipiący energią
życiową, oraz Mekem o ciele jak z żywego marmuru,
cichy jak głaz. Docierają do rozstajnych dróg, gdzie
Neph chwyta woń stonogi, podobną do smrodu zgniłych
przypraw, niesionego przez gorący wiatr, który pokrywa
skórę pęcherzami i drapie w płuca. Wracają po śladach,
skręcając pod kątem prostym.
O zachodzie słońca docierają do miasteczka nad
bagnistym jeziorem. Neph skręca i czuje na twarzy
wiatr znad jeziora... czysty, wyraźny, błękitny zapach.
W tej części Waghdas stoją stare domy z czerwonej
cegły, kryte łupkiem, dachówką i miedzią, otoczone
drzewami i ogrodami. Trawniki ciągną się aż do jeziora
i molo.
Dom w alei Pershing jest oddalony od brukowanej
ulicy, wydeptanej do gładkości przez wieki
przemarszów. Neph znajduje klucz, przekręca go w
zamku. W środku potyka się o stertę zabawek... kolejne
święta Bożego Narodzenia piętrzą się warstwami... na
szczycie sterty strzelba trzydzieści na trzydzieści i
pudełko nabojów. Ozdoby choinkowe kruszą się pod
jego stopami jak śnieg.
Neph przechodzi przez jadalnię zawaloną brudnymi
naczyniami, mija spiżarnię, kuchnię, przeciska się przez
kupy śmieci. W końcu wychodzi na werandę z tyłu
domu, skąd rozciąga się widok na podwórze i alejkę.
Ogród zarasta zielsko. Opuszczony budynek mieszkalny
przy alei Euklidesa rozpada się, powybijane szyby...
cała okolica pachnie pustką i brakiem.
Ze strzelbą w dłoni przechodzi przez ogród, mija
popękany beton alejki i wychodzi na ulicę. Od
dwudziestu czy trzydziestu lat nikt tą ulicą nie szedł.
Chwasty, pnącza i niskie drzewka prawie całkowicie
zarosły chodnik.
Co tu się stało? Nic się nie stało. Przyczyna śmierci:
zupełnie nieciekawa. Ci ludzie nie byli w stanie
stworzyć żadnego wydarzenia. Zmarli z powodu braku
jakichkolwiek powodów, by pozostawać przy życiu...
przyzwoici bezbożnicy.
Sny są ci potrzebne. Są biologiczną koniecznością i
twoją liną ratunkową łączącą cię z przestrzenią, inaczej
mówiąc: ze stanem Boga. Z byciem jednym ze
Lśniących. Wynika z tego, że bogowie są biologiczną
koniecznością. Stanowią integralną część człowieka.
Pomyśl o faraonach: byli jak bogowie. Dokonywali
nadludzkich wyczynów siły i zręczności. Potrafili
czytać w myślach i sercach ludzi, umieli przewidywać
przyszłe wydarzenia. Stali się bogami, co oznacza, że
czasami musieli wymierzać straszliwe kary: odrąbać
rękę złodziejowi albo odciąć wargi krzywoprzysięzcy.
Teraz wyobraź sobie intelektualistę, humanistę, złego
katolika jako Boga. Taki człowiek nie zniósłby
spowodowania żadnego cierpienia. Co więc się dzieje?
Nic. Nie dochodzi do strasznych wypadków. Nawet
staruszka nie ginie w pożarze noclegowni. Żadnych
huraganów, tornad, opozycji, bólu, rozkładu. Żadnej
śmierci. Tak więc przyzwoici bezbożnicy, którzy nie
mogli zaakceptować żadnego boga ani też przyjąć
boskich prerogatyw, po prostu rozsypali się w proch, jak
ciastko przed laty zamoczone w kawie bezkofeinowej
Postum... ostatnia drżąca ovaltine. Długa przerwa nie
przyniosła odświeżenia.
„Profesor nie żyje, wypadek w USA". To jest stary
cut-up z Minutes to Go (1960), który przez wszystkie te
lata czekał na swoje miejsce w wielkiej układance.
Wprowadza nabój do komory i strzela w zakurzone
okno sklepowe... trach... kurz wylatuje przez otwór w
nieruchome powietrze. Od lat nikt tutaj nie oddychał.
Ani krztyny powietrza... uschły liść leży tam, gdzie
upadł.
Idzie na zachód do Maryland Terrace i prosto do
King's Highway. Widmowy bagaż pokryty kurzem.
Fronton hotelu Park Plaza zawalił się, wygląda jak po
wybuchu bomby; w holu pełno jest uschłych liści i
ziemi, rośnie trawa i pnącza. Odlany z brązu chłopiec
jest zielony od śniedzi i upstrzony ptasimi odchodami.
Przechodzi przez King's Highway, mija olbrzymie
domy z marmuru i cegły, zakurzone rozwalone
szklarnie, gdzie rośliny wylewają się kaskadami przez
otwory wybite w brudnym szkle. Nigdzie nie widać ani
jednego szkieletu. Z okna wypada szyba i rozbija się...
jeszcze jedna... i jeszcze. Teraz widzę, że kit kruszy się i
wypada, drewniane ramy gniją na moich oczach. Lepiej
się stąd wynieść, póki mam na kościach ciało.
Biegiem przez Lindell do parku Forest... mały staw,
gdzie przychodził z siatką łapać żaby i rybki, które
wrzucał do wiaderka... iść dalej... w stronę zoo i Forest
Park Highlands.
Oto zoo w St. Louis, zarośnięte jak starożytne ruiny.
Ledwo widać alejki, gdzieniegdzie zardzewiałe
ogrodzenia, staw, zielony od glonów, ale przejrzysty.
Można zajrzeć w zielony półmrok, gdzie szkielet
niedźwiedzia porusza się, gdy powiew marszczy wodę,
a z głębiny dobywa się czarny smród padliny.
Ostrożnie idzie dalej... nagła woń słoni. Pyk... pac...
nabój wystrzelony przez tłumik. Pada na ziemię, turla
się. W tych klatkach trzymano małe zwierzęta... wilki i
lisy... piżmowy zapach.
Biegiem pędzi do ujęcia, skąd można pić. Przed sobą
ma budynek... strzały padają z dachu.
„Schwytano go w zoo dla pozycji i przewagi". (Stary
cut-up).
To jest berlińskie zoo. Znowu ma na sobie buty z
Waffen-SS. Przez własną głupotę zgodził się na to
spotkanie, podczas którego miał oddać listę za
pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich.
Przeszukuje dach. Nagłe poruszenie. Wysuwa
strzelbę do przodu. Wystrzał brzmi głośno, z lufy tryska
płomień. Pocisk trafia agenta, uzbrojonego w karabin z
tłumikiem. To pewnie był Anglik.
- Haiti - Tuż obok niego gwizdnął pocisk kaliber
dziewięć milimetrów. Obrócił się i strzelił do gliniarza,
który poleciał na plecy, wypuszczając broń.
Dostrzega niemieckiego gliniarza w czarnym
mundurze, uzbrojonego w zgrabny czarny
półautomatyczny pistolet Heckler & Koch P-7, który
czyści co noc; gliniarz zatacza się w tył, a broń wypada
mu z dłoni, jakby była zbyt gorąca. Gliniarz znika z
pola widzenia, a pistolet upada na ziemię z głuchym
odgłosem. Ludzie krzyczą i wskazują rękami z coraz
dalszej odległości, jakby widziani przez oddalający się
teleskop.
Kiedy zabijasz gliniarza, robisz drzwi, myśli z
zadowoleniem. Nie chciał zastanawiać się nad tym
filozoficznie. Czy „jeśli taka będzie wola Allacha",
może być daleko? Poza tym słowa te, napisane przez
pisarza, cuchną co najmniej nepotyzmem, o ile nie
jawnym oszustwem.
Ogrodzenie... nie cierpi tego niebezpiecznego drutu
kolczastego tuż pod kroczem. Z torby z narzędziami
wyjmuje przecinak, przecina drut i przechodzi, w dół po
stromym błotnistym zboczu ku autostradzie. Ależ one
się rozpadają... betonowe bloki rozsadzane przez
korzenie drzew... w końcu wrosną w nasze kości...
żwirowana droga prowadzi do wejścia... podmuch
gorąca od strony sceny, zapach prażonej kukurydzy,
słoni i dużych kotów... słyszy trąbienie i posępny
warkot. Upał wzbudza w kotach niepokój.
Treser lwów, Wielki Armand, ostro pije i nagle
ogarnia go strach, którego woń koty doskonale
wyczuwają. Słoń rozdeptuje trzyletnie dziecko na
różową miazgę. Wygląda na to, że nad całym
przedstawieniem wisi klątwa.
Nadciąga burza, powietrze jest ciężkie i nabrzmiałe
od przemocy. Grupki wrogich młodych ludzi o
milczących, pustych twarzach patrzą, czekają. Żadnych
śmiechów, bardzo niewiele rozmów.
- Lada chwila rozniosą całą tę budę w drobny mak...
już to widziałem - mówi stary naganiacz. Zamyka się w
swoim wagonie towarowym i robi sobie zastrzyk.
- HEJ, ĆWOKU!
Chwilę później brzuchaty aborygen rzuca się na
naganiacza z palikiem od namiotu, potem strzela do
niego w miejsce, gdzie koszula wylewa się nad
paskiem. Naganiacz pada, drąc się jak kastrowany
wieprz.
Biegnie dalej. Ma pewien plan. Wielki Armand,
treser lwów, ogarnięty żałosnym lękiem, pije bimber ze
słoika.
- Nie mogę tam wejść. Rozszarpią mnie na
kawałeczki.
- Nie musisz wchodzić. Po prostu wypuść koty.
Biegną w tę stronę ze śledziami od namiotu,
palikami, nożami, bronią palną i siekierami. Warczące
koty wypadają z klatek. Ćwoki na przedzie cofają się z
krzykiem, ale ci z tyłu napierają, wrzucają ich prosto w
środek stada kotów, robi się zamieszanie jak we młynie
podczas meczu futbolu amerykańskiego, koty dostają
zupełnego świra, skaczą w kłębowisko wymachujących
rąk, nóg i ciał, gryzą i drapią pazurami.
W końcu z ciemniejącego nieba spada deszcz.
Joe zachował fragmentaryczne wspomnienia z Krainy
Zmarłych: kamienne ulice z plamami ropy naftowej...
zielona mgiełka namacalnej groźby i zła... zieleń
tornada. Jest to jednak statyczne tornado, ciężka,
wsysająca pustka. Twarze na ulicy przepływają w tym
ciężkim zielonym medium, twarze zniekształcone nie
do poznania przez nienawiść, zło i rozpacz... twarze, w
których odbijają się ohydne nieznane potrzeby i głód.
Wiatry rozdzierającego bólu przetaczają się ulicami w
falach krzyków i jęków, skomlenia i szalonego,
dzikiego śmiechu. Jarzące się oczy, strzelające
błękitnym płomieniem... ulice biegną w dół, ludzie
ślizgają się w kałużach ropy i z krzykiem wpadają w
zielonoczarny mrok.
PUNKT KONTROLNY... straszna Policja Śmierci
sprawdza, selekcjonuje. Areszt może oznaczać tylko
Drugą i Ostateczną Śmierć. Zabierają jakiegoś chłopca,
który wydaje wysoki, sierocy okrzyk rozpaczy.
Ka Joego, szybkie i lekkie jak cień, prześlizguje się
przez Punkt Kontrolny. Jeden z Gliniarzy Śmierci
dostrzega ulotny błysk i unosi broń śmierci, podobną do
śmiertelnego promienia z bilardu elektrycznego. Ka
Joego zdejmuje gliniarza strzałem z ciężkiego pistoletu
pneumatycznego, wielkie ciśnienie wyrzuca
mikroskopijny pocisk. W miejscu, gdzie stał gliniarz,
zostaje tylko ziejąca czarna dziura.
W nogi. Dziura za nimi wessała policyjny patrol.
Biegną przez wielkie, opuszczone wesołe miasteczko,
zarośnięte ostami i ciernistymi pnączami. Czuje zapach
rzeki Duad, smród zgniłych cytrusów i palonego
plastiku.
Rozwalony, palący się elewator zbożowy... kolejka
górska staje w płomieniach, rozrzucając wrzeszczących
pasażerów jak race. Ropa naftowa zbiera się w czarne
kałuże... smród mineralnych odchodów. Gdzieniegdzie
pojawiają się wiry niesamowitego spokoju, jakiego
można doświadczyć tylko w obliczu śmiertelnego
zagrożenia. Ponieważ to właśnie jest to. Jesteś zdany
tylko na siebie. Stoisz w obliczu Drugiej i Ostatecznej
Śmierci. Bagniste brzegi rzeki Duad są tuż przed tobą.
Duad wije się przez wielkie wesołe miasteczko ku
niebu, diabelskie młyny, tunele, kolejki, wybuchają
nagłe zamieszki, po których zostaje sterta uciętych
kończyn, morze krwi, wnętrzności i mózgów
wdeptanych w tłuste ulice... wśród trupów pełzają
wężowato-łasicowate stworzenia o wielkich oczach,
chłepczą krew, jedzą mózgi... jaskrawe, śmiertelnie
prawdziwe niebezpieczeństwo i prymitywna symulacja
oraz pozornie prawdziwe zagrożenie i niegroźne
złudzenie.
Gabinet luster, tunel strachów, karuzele, sceny,
strzelnice, ekspozycje zwierząt, pokazy dziwolągów,
powodzie, pożary, wybuchy, tanie hotele i knajpy, bary,
łaźnie, kuglarze, oszuści, przewodnicy, alfonsi,
jaskrawe kolory, różowy, pomarańczowy, wiśniowy,
purpurowy, zielony groszek, ogłuszające eksplozje
muzyki, fajerwerki...
Na Joego spada deszcz rac i rzymskich świec,
rozdzierający ból. W jego polu widzenia pojawia się
twarz Kima.
- Ledwo mu się udało.
Nagły chłód wypełnił tę scenę, temperatura spadła o
piętnaście stopni... zamarzający pot, niebo na
horyzoncie przybrało barwę jasnozieloną, wielkie koty
zostawiły ofiary, które skomląc, pochowały się pod
wagonami towarowymi, a ćwoki zwiały z zagrożonego
terenu, pognali z wrzaskiem, bombardowani gradem
wielkości kurzych jaj, robiącym dziury w namiotach.
Słonie zatrąbiły niespokojnie, a potem rozległ się ten
odgłos: jakby nisko przelatujący odrzutowiec, wagony
towarowe poprzewracały się jak pudełka zapałek, drące
się koty wyleciały w powietrze razem z wężami,
dziwolągami i namiotami, kołki od namiotów gwizdały
jak strzały... ławki, krzesła, strzelnice, rumiane lalki z
loczkami, huczące wagony kolejowe - wszystko porwał
w niebo czarny wir.
Para z przedmieść, która właśnie podejmowała Szefa,
z przerażeniem ujrzała, jak lew spada do ich ogrodu
różanego, skąd zerwał się z wściekłym rykiem i rzucił
się na oziębłą matronę, panią Światową we własnej
osobie. Zasłoniła się dłonią...
- Aaaaach!... - Lew wbił do wewnątrz jej głowę jak
zgniłe jajko o cienkiej skorupce. Kruche stare kości
kobiety rozsypały się na kamiennym tarasie, podczas
gdy dostawcy i służący rozbiegli się pospiesznie, kryjąc
się w domu albo w ogrodzie.
Lew dopadł uciekającą ciotę, która prowadzi sklep z
antykami.
- Na pomoc! - krzyczy ciota. Jego młody kochanek,
syn gospodarzy, nadbiega z dubeltówką, z jednej lufy
rozwala głowę kochankowi, z drugiej kładzie trupem
lwa.
- Nie wiedziałem, co robię - tłumaczył potem policji.
- On był moim najlepszym przyjacielem. - Szlochając,
rzucił się w kamienne objęcia starego sierżanta
dyżurnego.
OSOBA Z TOWARZYSTWA ZABIJA LWA
ZRZUCONEGO PRZEZ TORNADO
Spiesząc na pomoc przyjacielowi, zaatakowanemu
i przygwożdżonemu do ziemi przez lwa zrzuconego
przez tornado, William Bradshinkle III przypadkowo
postrzelił śmiertelnie swego przyjaciela, Grega
Randolpha.
Bradshinkle powiedział, że potknął się, biegnąc na
miejsce zdarzenia z dubeltówką. Jedna z luf
wystrzeliła, a Randolph został trafiony w głowę. Lew
pobiegł w stronę Williama, ten strzelił z drugiej lufy,
powalając zwierzę.
„Czuję się okropnie - powiedział młody człowiek. -
On był jednym z moich najlepszych przyjaciół".
Salon w domu Bradshinkle'ów. Niemodna dzielnica
w północnej części St. Louis, nieopodal parku Forest
Highlands. Duża posiadłość leży na wapiennym
wzgórzu, porośniętym drzewami i ogrodami - spokojna
wyspa wśród magazynów, fabryk i rozpadających się
drewnianych i ceglanych domów dla biednych
robotników.
Z miejsca, gdzie siedzą, rozciąga się widok na ogród i
staw rybny, aż po zasnuty dymem horyzont i czerwony
zachód słońca - prawdziwy Turner. Dom zdaje się
unosić nad St. Louis jak czarodziejski dywan.
Billy jest uderzająco przystojnym młodzieńcem o
ciemnych włosach, błękitnych oczach, z wyrazem
permanentnej niezgody na twarzy.
(To ma być życie? Jak oni mają czelność
obdarowywać mnie tak nędznym losem? Gówno,
szczyny i smród, tak długo, aż polubisz. Życie, mój
drogi, nadaje się tylko do konsumowania najuboższych.
Co ja mam tu robić?).
- Coś trąciło mi rękę, mamo.
- Nikt cię nie obwinia, kochanie. Pani Randolph
telefonowała, żeby powiedzieć, że to był wypadek i że
wie, jak bardzo kochałeś Grega. Powiedziałam jej, że
dostałeś środki uspokajające.
- Dobrze, ale kiedy pociągałem za spust, pilnując,
żeby pociski nie trafiły Grega... poczułem, jakby coś
poruszyło moją ręką.
- Naturalnie, kochanie. Wszyscy jesteśmy we
władaniu mocy. Nie jednej, ale wielu, często ze sobą
skłóconych. Stanowi to część jakiegoś planu mocy.
- Greg opowiadał właśnie, jak wielbi zieleń tornado,
wtedy spojrzałem w górę, zobaczyłem lwa lecącego nad
garażem i zrozumiałem, że to prawdziwy lew z cyrku,
który od tygodnia dawał przedstawienia w parku Forest
Highlands. Greg nie zobaczył lwa, bo stał odwrócony
do niego plecami, a ja popędziłem do domu po
dubeltówkę. Nie wiem, dlaczego za mną nie ruszył.
Dobiegając do drzwi tarasu, zobaczyłem, że lew ląduje
w krzakach róż. Ciernie musiały go rozwścieczyć, bo
rycząc, zerwał się i skoczył na panią Światową, która
właśnie zamierzała zejść z tarasu do ogrodu. Upadła na
taras, i przysięgam, rozprysła się na kawałki jak sopel
lodu, wypłynęło trochę gęstej krwi, podobnej do
czerwonego kwasu. Spójrz tam... nie można jej zmyć,
wżarła się w kamień... Tym właśnie była pani
Światowa... lodem i kwasem. Wciąż widzę Grega
biegnącego w stronę stawu w przypływie głupiej paniki.
Kiedy wróciłem z dubeltówką, lew dopadł go nad
stawem, więc zaszedłem zwierzę od tyłu i strzeliłem mu
nad lewym barkiem. Nagle, gdy pociągałem za spust,
zobaczyłem w celowniku twarz Grega, kompletnie
zniekształconą przez lęk...
- Niech umarli grzebią umarłych - mruknęła pani
Bradshinkle.
- Ależ mamo, jak to jest, kurwa, możliwe?
- Nie bądź grubiański. To tylko takie powiedzenie.
- Ten lew szybujący po zielonym niebie z
wystawionymi pazurami. To przypominało starożytny
egipski kicz, kochanie. Brakowało mu tylko świetlistych
skrzydeł.
- Łatwo dostaję siniaków, ale szybko się goję -
skrzeczy papuga.
Bill posyła jej poirytowane spojrzenie.
- Wulgarne ptaszysko. - Podobnie jak w wypadku
wielu nadzwyczaj przystojnych ludzi, jego irytacja nie
ma żadnej mocy. Cała obecność Billa jest niematerialna,
zbyt doskonała, by mogła być cielesna. Wydaje się, że
lada chwila przeobrazi się w... portret.
- Mamo, chciałbym ci przedstawić Kima Nefertiego
Carsonsa, Wielkiego Faraona Dwóch Wychodków,
który oddycha sprawiedliwością i prawdą, najlepszego
strzelca na zachód od Pecos...
Kim ujmuje jej dłoń w swoje dłonie...
- Bóg planuje bezbłędnie.
Schodzą poniżej stawu rybnego. Zalesione wzgórze
urywa się nagle stromym wapiennym urwiskiem, sto
pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią jeziora. Znajdują
się na cyplu, który osiąga wysokość dwustu czterdziestu
metrów, i idzie się wśród pagórków, zanim dotrze się do
krawędzi, ma się wrażenie falujących wzgórz.
- Co się stało z St. Louis?
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Jak się schodzi nad jezioro?
- Och, jest cały system jaskiń... prowadzi aż do grot.
W miejscu, gdzie łączy się z lądem, cypel ma
szerokość sześciuset metrów, ale zwęża się do zaledwie
dziewięćdziesięciu metrów na przeciwległym końcu,
gdzie na niewielkim kawałku ziemi leży ogród. Dom
jest dziobem wielkiego statku, zakotwiczonego wśród
skał i drzew stałego lądu.
System jaskiń wrzyna się w ląd na wiele kilometrów.
Nikt nie wie, jak daleko sięgają korytarze. Jedne
zwężają się w ślepe zaułki, inne otwierają się na
olbrzymie pieczary z podziemnymi rzekami i jeziorami.
Panuje tu śmiertelny bezruch nieprzeniknionej
wzniosłości; w gęstej atmosferze trudno jest oddychać.
Człowiek dusi się w opustoszałych krainach wróżek,
zaczarowanych oknach, zrujnowanych pałacach.
Siadają nad marmurowym stawem, gdzie żyją
człekokształtne traszki.
- Musieliśmy je zabrać z głębszych pieczar, bo
zapadała się ziemia. Niektóre nie przeżyły przeprawy
przez suche tunele. Nosiliśmy tyle wody, ile się dało,
ale nie zawsze wystarczyło. Teraz zostały tylko trzy...
Traszki mają barwę migotliwej macicy perłowej, a w
ich wielkich przezroczystych oczach odbija się ostatnia
daleka, zapadająca się pieczara, gdzie tysiące lat temu
schroniły się przed licznymi wodnymi, ziemnymi i
powietrznymi drapieżnikami. Kiedy po raz pierwszy
tam trafiły, przez szczelinę w skale sączyło się światło.
Z czasem jednak szczelina się zamknęła. Oczy traszek,
niewidzące od tysięcy lat, pełnią teraz funkcję narządu
oddechowego: tęczówki kurczą się i rozkurczają,
pompując wodę do płuc.
Traszki są tak smutne, że ich widok wzbudza
odwieczny ból beznadziejnych ślepych zaułków.
- Istnienie to rzecz bardzo niebezpieczna i jedynie
nielicznym udaje się ujść z życiem... Jestem tylko
pokornym posłańcem. Czasy starożytnego Egiptu to
jedyny okres w historii, kiedy wrota nieśmiertelności
były otwarte, wrota Anubisa. Wrota zostały jednak
zajęte i zmonopolizowane przez nieszczęsny element...
wampiry dość niskiego rzędu.
- Ustalono, że spotkasz się z człowiekiem, który
przełamie ten monopol. Nazywa się Hasan i Sabbah...
HIS.
9
6 czerwca 1985 roku. Piątek. Jestem gdzieś w Iranie,
szukam na mapie tajemniczej miejscowości Dżunbara,
gdzie Hasan i Sabbah schronił się przed
nieprzyjaciółmi. Dżunbara znajdowała się na północ od
stolicy. Nie powinno jej być na mapie, a mimo to
została wyraźnie zaznaczona.
Przez szczelinę w wapiennym bloku dostrzegam
człowieka wielkiej mocy, kamiennego człowieka o
rękach i nogach z gładkiego marmuru.
Kamienny Człowiek dał HIS-owi bazę, w której HIS
mógł się schronić przed wrogami i przegrupować
nadwątlone siły.
Zagrożenie jest dla człowieka biologiczną
koniecznością, jak sen i marzenia senne. Jeśli stajesz
twarzą w twarz ze śmiercią, to w momencie
bezpośredniej konfrontacji jesteś nieśmiertelny. Dla
zachodniej warstwy średniej zagrożenie jest rzadkością,
a jego pojawieniu się towarzyszy uczucie zaskoczenia.
Mimo to wszyscy stale jesteśmy w niebezpieczeństwie,
ponieważ nasza śmierć istnieje: Mektub - została
napisana - tylko czeka na ujawnienie sensu zdziwionego
rozpoznania.
Czy istnieje technika pozwalająca na stanięcie oko w
oko ze śmiercią bez bezpośredniego fizycznego
zagrożenia? Czy można dotrzeć do Zachodniej Krainy
bez śmierci fizycznej? Takie pytania zadawał Hasan i
Sabbah.
Don Juan mówi, że każdy człowiek stale nosi ze sobą
własną śmierć. Wojownik bez skazy raz po raz
porozumiewa się ze swoją śmiercią, staje z nią twarzą w
twarz i jest nieśmiertelny. Szkolenie w Alamout
polegało więc na kontaktowaniu adepta z jego śmiercią.
Po nawiązaniu takiego kontaktu zabójstwo stawało się
koniecznością. Szkoleni przez HIS-a zabójcy nie
próbowali nawet uciekać, chociaż po schwytaniu
poddawano ich torturom. Dokonując zabójstwa,
przekraczali zarówno własne ciało, jak i śmierć
fizyczną. Agent zabijał własną śmierć.
Współcześni agenci uważają, że takie rozumowanie
to romantyczne bzdury. Zamierzasz zrezygnować z
agenta, którego szkoliłeś tyle lat? Owszem, ponieważ
został on wyszkolony tylko w jednym celu: zabić jeden
raz. Współczesny agent robi coś zgoła odmiennego od
posłańców HIS-a. Współcześni agenci ochraniają i
rozwijają kółka polityczne. Szkolenie proponowane
przez HIS-a przygotowywało ludzi do warunków
przestrzennych, do istnienia bez ciała fizycznego. Jest to
logiczne posunięcie ewolucyjne. Ciało fizyczne w
obecnej postaci nie jest przystosowane do przestrzeni.
Jest za ciężkie, bo obarczone szkieletem, który ma
umożliwiać zachowanie wyprostowanej pozycji w polu
grawitacyjnym.
Rozdźwięk między strukturami politycznymi a
warunkami charakterystycznymi dla przestrzeni coraz
bardziej się powiększa. Struktury polityczne
nieuchronnie odcinają liny ratunkowe łączące nas z
przestrzenią, narzucając nam zunifikowane środowisko,
w którym mutacje ewolucyjne są niemożliwe.
Według przestankowej teorii ewolucji, jeśli
zachwiana zostaje równowaga, stosunkowo szybko
pojawiają się mutacje. Ryby przeniesione do zupełnie
nowego, innego środowiska już po kilku pokoleniach
ujawniły szereg zmian biologicznych. Kiedy jednak
przeniesiono więcej ryb, ich pierwotna forma powróciła.
Zmiany występują w odpowiedzi na drastyczne
zachwianie równowagi w małej izolowanej grupie.
Wszystkie izolowane grupy nieuchronnie asymilują się
w dominującym jednolitym środowisku.
Jestem kotem samotnikiem, dla którego wszystkie
supermarkety są do siebie podobne. Nie tylko one, ale i
ludzie w środku, od Helsinek po San Diego, od Seulu po
Sydney.
Co odkrył w Egipcie Hasan i Sabbah? Odkrył, że
Zachodnia Kraina istnieje, odkrył też, jak ją znaleźć. To
był ogród, który pokazał swoim zwolennikom. Odkrył
też, jak pełnić funkcję Ka dla swych uczniów.
W chwili śmierci Ren, Sekem i Khu opuszczają ciało,
które szybko zamienia się w tonący statek. Ka jest
przykute do ciała. Jest oficerem na pierwszej linii,
narażonym na takie samo ryzyko jak jego ludzie, i to
dzień po dniu, a nie tylko raz, jak Jezus. Jeśli jego
chłopiec zginie w Krainie Umarłych, on też zginie. Na
zawsze. Twoje Ka jest więc twym jedynym
przewodnikiem wiodącym cię przez Krainę Zmarłych
do Zachodniej Krainy, a to najbardziej niebezpieczna
spośród wszystkich dróg, bo prowadzi przed oblicze
samej śmierci. Nie wierz w chrześcijańskiego Boga,
Allacha ani nikogo z tej marnej zgrai, zamieszkującej
obskurne niebiosa pełne pereł, złota i hurys, nie wierz w
bogów niewolników i służących, bogów składających
kłamliwe obietnice... Bogów niewolników.
HIS-a widziałem wielokrotnie w parkach, na placach,
w herbaciarniach. Spotykał się z wieloma ludźmi, ale
zawsze w jakimś celu. Zbierał kawałki układanki, tu
kawałek, tam kawałek, jak Izyda składająca na powrót
Ozyrysa, którego pocięto na czternaście kawałków i
rozrzucono po całym Egipcie. O ile sobie przypominam,
długo nie mogła znaleźć jego fiuta.
Kair i Aleksandria były kulturalnymi stolicami
świata. Uczeni z Chin, Indii i Europy przybywali do
tych miast po naukę. Oficjalną religią był islam, ale
spotykało się też Żydów, Koptów i najróżniejsze sekty
muzułmańskie.
HIS miał kontakty wśród elity akademickiej. Nie
wiedzieli, co zamierza. A zamierzał przejąć Zachodnią
Krainę, mordując demonicznych strażników rękami ich
ludzkich przedstawicieli. Już sporządzał listy.
Do działania demonom potrzebni są ludzcy nosiciele.
Dobroczynne istoty mogą zamieszkiwać lasy, wodę i
chmury. Kiedy przybierają ludzką postać, dzieje się tak
na żarliwe życzenie nosiciela. Demony, podobnie jak
tajniacy, nie potrzebują zaproszenia. Kiedy już wejdą,
trzeba się piekielnie napracować, żeby je wyrzucić.
Demony potrzebują nosiciela równie rozpaczliwie jak
narkoman opium... miła, ciepła kołderka... uchroni
przed zimnem.
Jeśli przetniesz związek między demonem a
nosicielem, wyrzucisz demona na dwór. Demony
dobrze się jednak kryją. Mogą być sklepikarzami,
pracownikami poczty... Szczególnie upodobały sobie
konsjerżki, dozorców i woźnych. Jak poznać tych,
których trzeba zabić? Doświadczony agent ich
wyniucha. Można też szeroko zarzucić sieć.
Program telewizyjny o szczepionce na zapalenie
wątroby typu B, podawanej gejom zgłaszającym się na
ochotnika. Fragmenty wywiadów:
- Ile kontaktów seksualnych odbył pan w ciągu
minionych sześciu miesięcy?
- Sześciu miesięcy? [chichot] Cóż, dokładnie nie
pamiętam, ale...
Tam siedzą demony...
(Podsłuchane w Londynie, podczas mijania drużyny
skautów:
- Właśnie tu wstępują te demony. Dymają skautów).
Nie wyglądają zresztą bardzo demonicznie. Im
bardziej znajomo coś wygląda, tym mniej wzbudza lęku
i wrogości. Kiedy słowo „gej" staje się potoczne, a
jedna mama nachyla się nad płotem i zwierza się
drugiej: „Mój syn jest gejem", bliska staje się cała
parada rodziców gejów z transparentami:
MÓJ SYN TO GEJ
I TO JEST OKEJ
JESTEM DUMNY Z MOJEGO SYNA GEJA
Ale, i jest to poważne „ale", pewien odsetek ludzi z
różnych środowisk dąży w przeciwnym kierunku: im
więcej gejów się ujawnia, w tym większą histerię
wpadają ci ludzie, często uciekając się do przemocy. To
są nosiciele demonów. Po ich bestiach ich poznacie.
Naklejka na gruchocie: ZABIJ PEDAŁA DLA
CHRYSTUSA.
HIS już sporządzał listy. W tych czasach wiele
aktywnych demonów można było znaleźć pośród
ortodoksyjnych muzułmanów. Demony zawsze można
znaleźć wśród fundamentalistów, takich, co nigdy nie
przyprą demona do muru i nie powiedzą: „Co ty tu
robisz? Zabieraj swój tyłek z mojego tyłka, ale już!".
Mimo to wciąż jeszcze nie zrobiliśmy pierwszego
kroku, żeby zlokalizować Zachodnią Krainę i uzyskać
do niej dostęp. Czy Zachodnia Kraina ciągle istnieje?
Zdobywcy zazwyczaj próbują zniszczyć starych bogów.
Gdyby zdobywcy byli chrześcijanami, nie istniałaby
taka potrzeba. Egipcjanie ciągną do chrześcijaństwa jak
sępy do padliny. Jedni i drudzy wierzą w
zmartwychwstanie ciała. Na tym właśnie polega sens
mumifikacji.
Jednakże islam to zupełnie inna bujda. Zachodnia
Kraina nie mogła zniknąć, nie zostawiając planu.
Wyruszamy na poszukiwanie tego szkicu. Ja, moich
dwóch strażników, HIS ze swoim kochankiem i
ochroniarzem, który podobnie jak Jezus Chrystus jest
cieślą, i jeszcze czterech ismailitów, cichych, jak cienie.
Na początek udajemy się do Memfis, gdzie na końcu
długiej, wyboistej ulicy w dzielnicy kupców czeka na
nas dom. Ogród okalają wysokie mury najeżone
szpikulcami. Dwa duże warczące psy najwyraźniej
stanowią integralną część domu.
Na widok psów twarz Hasana ciemnieje; rzuca kilka
słów strażnikom w nieznanym mi dialekcie. Strażnicy
dobywają krótkich mieczy i za pomocą kilku zręcznych
cięć rozprawiają się z psami. Ledwo pochowano psy,
pojawia się piękny biały kot.
Oglądamy świątynie i posągi... tępi dozorcy żebrzą
wzrokiem o pieniądze. Posągi budzą grozę, niektóre
mają piętnaście metrów wysokości, olbrzymie ramiona
z gładkiego granitu, blisko dwumetrowe pięści, większe
niż w rzeczywistości i o ileż bardziej nieśmiertelne w
kamieniu.
Jedna rzecz się tu nie zmienia: rzeka, błoto i
fellachowie, z błotem w duszach, o tępych,
przygaszonych żółtych oczach. Fellachowie są
pożywieniem Ozyrysa, błoto to jego odchody, rzeka jest
wielkim pisuarem, do którego bogowie oddają mocz, a z
cuchnącego błota powstali boscy królowie i bogowie,
którzy obdarzyli nieśmiertelnością garstkę wybrańców,
kapłanów i skrybów, wezyrów i książąt. Obdarowani
wznieśli Zachodnią Krainę, z kolei ich niewolnicy
wybudowali piramidy, grobowce i świątynie.
Dobrze jest słuchać. Najlepiej jest być posłusznym.
Zachodnia Kraina zbudowana jest z błota, ze śmierci
fellachów i energii uwalnianej w chwili śmierci.
Teraz zdaję sobie sprawę, że Mugwumpy z Nagiego
lunchu byli poborcami śmierci, tak jak Feku, poborcy
gówna. Hieroglif oznaczający „stawanie się"
przedstawia żuka gnojnika, Khepera. Ze śmierci
zbudowali Zachodnią Krainę, natomiast z bólu, lęku,
chorób i odchodów zbudowali Duad - fosę wokół
Zachodniej Krainy, aby ten ekskluzywny klub nie został
opanowany przez wieśniaków.
Powyższe przemyślenia kształtowały się w oparach
haszyszu i herbaty miętowej, pośród kwiatów i
krzewów naszego ogrodu. Dla uwiarygodnienia
„przykrywki" wędrownego kupca dyskretnie nabyłem
olejek różany, piżmo i rzadkie pakistańskie jagody,
wywołujące wizje wspaniałego, przejrzałego zepsucia,
pachnących trupów i zgniłych kwiatów.
Feku, poborcy śmierci, są tak wyspecjalizowani, że
nie przypominają już ludzi. Ich twarze mają miedziany
połysk jak skrzydła żuka. Usta wydłużają się w
purpurowy dziób, wielkie czarne oczy błyszczą owadzią
niewinnością ludzkich uczuć. Długa różowa trąbka
może wysuwać się z ust na sześćdziesiąt centymetrów,
wsysając energię uwalnianą w chwili śmierci.
Gwałtowna śmierć jest najpożywniejsza, dlatego
stworzenia te zlatują się jak sępy na pola bitewne, w
miejsca zamieszek i egzekucji.
Pierwsze zdjęcie, zanim bogowie... obrabiający banki
bandyci z lat trzydziestych dwudziestego wieku, mapy
samochodowe rozłożone na kuchennym stole w
kryjówce na farmie.
- Blokady na pewno będą tutaj... i tutaj... tu
moglibyśmy się zaszyć.
- Mhm... nie wywęszą nas, kiedy będziemy
wychodzić, będą przeszukiwać dom za domem.
- To ma sens... spróbujmy tutaj... ruszajmy.
Jak zwykle zdjął go zimny, wsysający lęk.
- Tak, ruszajmy - wychrypiał przez zaschnięte gardło.
- Walimy prosto na nich. - Zastanawia się, czy boją się
tak jak on. Pewnie tak, ale o tym się nie mówi. Nie
wypada.
Po co wiódł to życie? Przecież każda sekunda mogła
być ostatnią... i właśnie dlatego tak żył. Kiedy stale
masz przed sobą śmierć, przez ten czas, jaki ci
pozostaje, jesteś nieśmiertelny. Zawsze tak było:
niezdrowy, wsysający lęk i poczucie, jakby mdlał...
potem przypływ odwagi i czysta słodycz narodzin.
Gdzieś czytał, że tak właśnie czuł się po strzelaninie
jeden z rewolwerowców na Dzikim Zachodzie. Jednak
lęk może trwać, aż staje się nie do zniesienia; w końcu
łamie cię, a wtedy właśnie pęka sam lęk - i budzi się w
tobie nadzieja.
Jakim człowiekiem był Hasan i Sabbah? Kim był?
Przez ostatnie czterdzieści lat życia HIS zajmował
górską twierdzę Alamout na terenie dzisiejszego
północnego Iranu. Starzec wysyłał asasynów z twierdzy
Alamout, kiedy uznał, że byli gotowi, a ich misja
niezbędna. Mówiono, że potrafi sięgać nawet do Paryża.
Co się tyczy szkolenia asasynów, nie dysponujemy
dokładnymi informacjami. Nieliczne dane historyczne,
jakie przetrwały, są fałszywe, takie jak przekazana
przez Marco Polo sławna relacja o pełnych hurys
niebiosach, obiecywanych męczennikowi po wykonaniu
zadania.
Jedno ze świadectw mówi o tym, że HIS kazał ściąć
własnego syna za to, że przemycił do twierdzy butelkę
wina. Nie ma wątpliwości, że prawdziwy powód był
inny. Chłopak prawdopodobnie spiskował przeciwko
Starcowi. Takie rzeczy zdarzają się w najlepszych
rodzinach Wschodu.
Oprócz tego mamy niewiele informacji. Czy Hasan i
Sabbah kiedykolwiek opowiedział dowcip, czy się
uśmiechał albo pił? Niektórzy twierdzą, że pod koniec
życia został alkoholikiem, a przemycona butelka wina
była przeznaczona dla niego i zatruta. Pogłoski...
Niewiele z nich można się dowiedzieć o samym
człowieku, a obraz, jaki się wyłania, nie wzbudza
sympatii. Trudno przestać myśleć o tych złych starych
mułłach, o zaciętych, surowych twarzach. Chcę
powiedzieć, że nic nie wiemy o jego życiu osobistym,
zwyczajach, dziwactwach. Bardzo możliwe, że chciał
zachować anonimowość.
O tak, poznałem go osobiście, ale w ogóle go nie
znałem. Był człowiekiem o wielu twarzach i wielu
charakterach. Z dnia na dzień zmieniał się nie do
poznania. Czasami z jego twarzy bił oślepiający blask
czystego ducha. Innym razem surowe szare bruzdy lęku
i rozpaczy zdradzały klęskę, poniesioną w jednej z
bitew duchowych. Bitwy toczy się po to, by zwyciężać,
a to właśnie się dzieje, kiedy przegrywasz. Jedno wiem
na pewno: był oficerem z pierwszej linii, który nigdy
nie wymagał od swoich ludzi tego, czego sam by nie
zrobił. Gotów był walczyć z nimi ramię w ramię, od
stóp do głów we krwi.
HIS obracał się w rozmaitych kręgach islamskich. W
tamtych czasach działało wiele odszczepieńczych sekt,
jak sentymentalni sufi, zbyt słodcy, by mogli być
niebezpieczni. W czasach, gdy Arabowie stanowili
awangardę cywilizacji, istniał cały labirynt arabskiej
myśli i nauki. Pijacy zawdzięczają Arabom destylację, a
handel wprowadzenie zera. Co począłby bez zera
Burroughs albo IBM? Spośród wszystkich istniejących
sekt właśnie ismailitów dotknęły szczególnie bezlitosne
prześladowania, ponieważ dopuścili się najstraszniejszej
herezji w islamie: przejęli prerogatywy Stwórcy, i to w
całkiem dosłownym sensie. Celem Hasana i Sabbaha
było tworzenie nowych istot.
Widać, jak żyła na czole zamyślonego mułły
nabrzmiewa i pulsuje niczym pobudzony robak. Imam
przekazuje przywództwo poddanemu w bezpośrednim
kontakcie. Tego nie można udawać. Zobaczy to każdy,
kto potrafi patrzeć duchowym okiem.
W momencie, kiedy poddajesz się kondycji ludzkiej,
rodząc się, staje się ona beznadziejna... prawie. Istnieje
jedna szansa na milion, a w kategoriach biologicznych
to bardzo dobry wynik. Zacznij w miejscu, gdzie stoisz,
patrząc prosto w lufę. Dziewięć dziesiątych twojej
działalności to bezcelowe wiercenie się, zapalanie
kolejnego papierosa... dziewięć dziesiątych zbędnego
balastu, który cię obciąża... grasz przeciwko kasynu.
Filmy mają organizować kilka chwil istotnej akcji,
ale i tak w sześćdziesięciu procentach składają się one
ze zbędnego balastu. Weźmy na przykład Ojca
chrzestnego... cięcie, cięcie, cięcie. Kto by chciał
oglądać, jak ten gość kupuje brzoskwinię, wkłada
płaszcz, wypija kieliszek wina? Mamy tu może dziesięć
minut prawdziwej akcji, a to jest bardzo dobry film.
Scenariusz swego życia możesz przelecieć przez
tydzień, często znacznie szybciej. Jakiś statysta
przechodzień przepuszcza kasę w kilka sekund.
Ustaw się na planecie poruszającej się w tym tempie.
Każde spotkanie jest złowieszcze jak kometa. Powietrze
pełne jest zagrożeń, lęku, żalu i ekstazy. Coraz szybciej
dookoła.
Delegat rosyjski podarł Kartę Atlantycką na kawałki i
ku zdumieniu Narodów Zjednoczonych podtarł nią
tyłek.
- Nawet do tego się nie nadaje - stęknął.
Czerwony alarm spodziewany lada chwila... do
Centrali... wydano sprzęt... przechodzić... prezydent na
gorącej linii... Sprawdzają broń, srają coraz szybciej na
koniec szeregu do wyjścia dołączyć do szeregu do
wejścia... coraz szybciej dookoła... samoloty NATO
startują i lądują... palec sierżanta z obsługi technicznej
sięga do przycisku... prezydent na gorącej linii...
dookoła coraz goręcej... palec się cofa, znowu się
wysuwa... dookoła coraz bliżej... CZERWONY AL...
prezydent na gorącej linii... tymczasem spadły głowy
trzech Rosjan... głowy turlają się. Na Kremlu
strzelanina w stylu dawnych weteranów...
*
Starzec, Hasan i Sabbah, stoi w ozonowym smrodzie
determinacji, persona imama jaśnieje...
- Ta przyszłość może się nie wydarzyć, jeśli wszyscy
uderzycie we właściwym momencie we właściwe
miejsca. Mamy więc ludzkie życie z kilkoma
znaczącymi i sensownymi momentami, rozrzuconymi tu
i ówdzie... to nie muszą być wspaniałe dzieła
śmiertelnego kunsztu, ale po prostu nocne niebo nad St.
Louis albo gdziekolwiek. Może to być biały kot na
ścianie z czerwonego błota z widokiem na Marrakesz...
ten kocur jest samym Ra. Kot ucieka: jeśli widzisz coś
pięknego, nie przywiązuj się; jeśli widzisz coś
strasznego, nie wzdragaj się, radzi tantryczny mędrzec.
Przebłyski, nieważne jak uzyskane, są rzadkie, jak więc
mamy znieść mordęgę długich lat zbędnego balastu,
przewalania naszych starzejących się ciał z miejsca na
miejsce? Znosimy to dzięki wiedzy, że jesteś moim
twórcą, a nie odźwiernym, ogrodnikiem, sklepikarzem,
cieślą, aptekarzem czy lekarzem, na jakiego wyglądasz.
- Ilu dzisiaj zabiłeś, doktorku? - woła znajomy agent
z Hicksville. A ty czujesz się świetnie, kiedy powiesz
coś głupiego i wulgarnego, napawasz się rozkoszą
oszukiwania i dwulicowości, rozkoszą bycia kimś
zupełnie innym niż twarz pokazywana światu, kimś
niebezpiecznym.
Odgrywanie banalnej roli dostarcza ogromnej
przyjemności... Słuchanie opinii konserwatywnych
zatwardzialców. Mam go na liście. Nikt nie będzie po
nim tęsknił.
- Co do Żydków, to masz rację. Czytałeś Protokoły
Mędrców Syjonu?
Sobotni poker... Wygrywasz zawsze, jeśli tylko
chcesz, w głębi serca kryjesz pogardę, którą tamci
wyczuwają, ogarnia ich strach, więc chcą cię
udobruchać, przegrywając... Cała komedia ludzka
wystawiona ku twojej uciesze.
Tak naprawdę to czekasz na chwilę działania. Kiedy
się ruszysz? Wtedy gdy twój Ka zawładnie tobą,
zacznie kierować twymi ruchami, a ty się z nim
zjednoczysz.
Ka, sobowtór, podejmuje w Krainie Zmarłych takie
samo ryzyko jak ty. Jeśli umrzesz, i on umrze. Jeśli
będziesz torturowany, on też. Wasze interesy są więc
całkowicie zbieżne, a jest to jedyna podstawa
absolutnego zaufania. Nie opuści cię w potrzebie,
będzie też wiedział, kiedy ta chwila nastąpi.
Męski Ka pełni funkcję sprawcy zaprojektowanego
tak, by troszczył się o najszerzej rozumiane męskie
interesy, ze szczególnym uwzględnieniem
nieśmiertelności. Przypomnij sobie sen, w którym
kobiety w szarych szortach i bezrękawnikach,
przejeżdżając na rowerach przed sceną, unoszą w górę
pięści i intonują Śmiertelność!
Pamiętaj, że skoro jesteś mężczyzną, twój Ka musi
być męski. Każde żeńskie Ka jest z pewnością
zabójczym intruzem, z radością przyjmowanym przez
przerażająco duży odsetek zidiociałych, omamionych
mężczyzn, którzy nie mogą się doczekać, aż zostaną
zamienieni w wieprze. Pamiętaj, że egipski hieroglif
oznaczający tchórza to kobieta jako mężczyzna, czyli
żeńskie Ka, biorące w posiadanie męskie ciało.
Poszczególne Ka różnią się nieco od siebie, ale
ludzie, którzy są do siebie podobni, mają podobne Ka.
Można ich rozpatrywać wymiennie. Podstawowy duch
Ka, męski Ka, jest w istocie imamem. Najszybszą formą
kontaktu jest seks. Seks jest podstawą lęku, przyczyną,
dla której wpadliśmy w pułapkę i zostaliśmy
wpakowani w beznadziejną kondycję ludzką. Ka może
uwolnić pozbawiony lęku akt seksualny.
Oto rozpoczyna się magiczny rytuał: „Niechaj
Lśniący nie mają nade mną władzy".
Co za sknerstwo! Czy Lśniący to twoje psy
podwórzowe? Mają wykonać robotę i wracać do nieba?
Adept, który najpierw zastraszył Lśniących amuletem
i laską mocy z kości słoniowej, teraz przekupuje ich
kadzidłami z domu towarowego Woolworth, onanizuje
się albo posuwa swoją dziewczynę, a oni muszą go
słuchać i dopełnić warunków umowy.
Niech Lśniący we mnie wejdą. Ja też chcę lśnić.
Właśnie dlatego przywołuję Lśniących.
Dobrze wiem, że łamię wszystkie możliwe prawa i
regulaminy lotu. Co z tego? Czas się zatrzymać -
zmiana - start. Celem kontaktowania się z demonami,
sukubami, inkubami, promienistymi chłopcami i
Lśniącymi jest kopulowanie z nimi i płodzenie
pożądanego potomstwa, przez co rozumiem potomstwo
o długofalowym potencjale przetrwania.
*
W dzisiejszym Egipcie, tak jak wśród ruin Majów i
Azteków, człowiek styka się z przerwaną historią, gdzie
współczesna rzeczywistość straciła wszelki związek z
przeszłością historyczną, wznosząc trwałą barierę
czasową. Z tego względu ostatnim miejscem, gdzie
powinno się szukać kluczy do starożytnego Egiptu, jest
sam Egipt.
Zależy mi zwłaszcza na dotarciu do Egiptu sprzed
około tysiąca lat, kiedy działał tam Hasan i Sabbah.
Wtedy właśnie rodzi się koncepcja zbawienia przez
zabójstwo. Pierwszą użyteczną wskazówką jest egipska
koncepcja siedmiu dusz. HIS pojmuje, że Ka, sobowtór,
jest przewodnikiem prowadzącym do ogrodu. Ka musi
jednak zabić fałszywe Ka w cielesnej postaci. Fałszywe
Ka, czyli Feku, musi się ujawnić, kiedy prawdziwe Ka
w pełni zawładnie ludzkim organizmem. Być
naczyniem dla prawdziwego Ka - oto rola ludzkiego
organizmu. Wrogowie HIS są rozmaitymi cielesnymi
manifestacjami fałszywego, pasożytniczego Ka.
Przewaga Feku polega na tym, że jest nieskończenie
płodny i podlega mutacjom, jak wirus. Feku atakuje Ka
i natychmiast zaczyna tworzyć fałszywe kopie, które
pozostają w pewnym związku z oryginałem, tak jak
nowotworowe komórki wątroby powstają z komórek
wątroby. Na pozór jest to autentyk, ale nie może
przetrwać kontaktu z autentykiem. Komórka
nowotworowa i zdrowa komórka nie mogą zajmować
tej samej przestrzeni.
Religie są orężem, a niektóre działają bardzo szybko.
Zwróćmy uwagę na potężną ekspansję islamu,
docierającego aż do bram Wiednia, południowej
Hiszpanii, na wschodzie do Persji i Indii, na zachodzie
do Słupów Herkulesa oraz zdążającego w głąb czarnej
Afryki. Na obszarach zatrzymanego czasu, jak w
Egipcie, należy posłużyć się dzwonem nurkowym. W
takich miejscach czas się cofnął i zastygł.
- Zabezpieczyć luki, panie Hyslop. Schodzimy na
dno.
Z powrotem przez warstwy gazet, wiwatujące tłumy,
w dół, mijając Nasera, aż do tłustego, smutnego
komedianta Faruka, w dół przez duszne sale
restauracyjne hotelu Shepherd, spalone przez
rebeliantów, brytyjskim kolonistom - pewnym siebie jak
aktorzy odgrywający role cichego uprzywilejowania i
opanowania - płomienie w hotelu wydają się
płomykami świec... w dół przez nawoływania do
modlitwy, przez duszącą stagnację świata arabskiego, z
powrotem do dawnego wybuchu energii, który
rozprzestrzenił się aż po bramy Wiednia, południową
Hiszpanię, aż po Atlantyk, a potem KLUNK. Allach
nadział się na tysiącletni blok pisarski.
- Zimne słońce na chudym piegowatym chłopcu -
powtarza Burroughs przez tysiąc lat.
Allach rozpisał się na tysiąc lat i dziś nie jest w stanie
napisać nic lepszego niż Chomeini. Mówię wam, ci
starzy mułłowie mieli w oczach straszne spojrzenie.
Oczy zezowały w górę i na lewo, nadając twarzy wielce
nieprzyjemny wyraz. Te twarze miały fakturę
uschniętego drewna. To jest paskudna pisanina,
Allachu, i - mówię w imieniu Szwadronu Szekspira -
bardzo się nam nie podoba.
Najostrzejsza odmiana bloku pisarskiego zaczęła się
w chwili, gdy doprowadziłem opowieść do Hasana i
Sabbaha w Egipcie, gdzie podobno posiadł tajemnicę
tajemnic, dzięki której mógł przyciągnąć zwolenników,
założyć twierdzę w Alamout i z daleka kierować
zabójcami.
Rozumiem, że całe moje podejście do HIS-a było
błędne. Postawiłem go na odległym piedestale, a potem,
powodowany opóźnionym odruchem chrześcijańskim,
wzywałem jego pomocy, jak katolik dotykający
świętego medalika. Kiedy poniosłem klęskę, poczułem
się zdradzony. Nie przyszło mi na myśl, że i on poniósł
klęskę, że stawiając na mnie, sporo ryzykował. Zamiast
pytać o pikantne szczegóły, zadałem kolejne pytanie:
„Czy HIS czuł się w Egipcie tak źle jak ja w hotelu
Express?". Natychmiast zrozumiałem, że odpowiedź
brzmi: „Tak!".
Ja jestem HIS-em, a HIS jest mną. Nie jestem
agentem czy przedstawicielem, którego można
porzucić, kiedy robi się gorąco, albo którego może się
wyprzeć jakiś szef z odległego gabinetu. Taki jest
właśnie rezultat szkolenia HIS-a. Ka jego zabójców
zlało się z jego własnym Ka. Od tej pory HIS znajduje
się w takim samym niebezpieczeństwie, właściwie w
tym samym niebezpieczeństwie, co pracujący dla niego
zabójcy.
HIS pojmuje, że jego niefortunna próba zostania
wezyrem sułtana zrodziła się z głębokiej bezbronności.
Niektórzy nazwaliby ją tchórzostwem. Rozpaczliwie
potrzebował ochrony przed wrogami, którzy nienawidzą
go za to, kim jest, ale jeszcze bardziej za to, co mógłby
osiągnąć. HIS stanowi bowiem największe zagrożenie
dla ich pasożytniczej pozycji. Jest głosem oczywistego
duchowego faktu.
Wpaść w ręce takich wrogów to piekło, a on ledwo
uszedł z życiem.
Osamotniony w Egipcie, bez pieniędzy i
zwolenników, HIS znalazł się w rozpaczliwym
położeniu. Wyczuwa otaczającą go nienawiść: warczące
psy i niechętni odźwierni, wrodzy urzędnicy i
właściciele domów. Mija trzech starców siedzących na
ławce przed małą kawiarnią. Odprowadzają go zimnym,
nieprzyjaznym wzrokiem. Idzie dalej, wyczuwając
nienawiść jak namacalną siłę, kiedy w plecy uderza go
niewielki kamień.
HIS odwraca się gwałtownie... widzi ulicznika z
twarzą wykrzywioną w psim grymasie. Chłopak spluwa.
Starcy przyglądają się, marszcząc brwi. Nie ma sensu
robić z tego sprawy. Odwraca się na pięcie i oddala
szybkim krokiem.
Żar jak z pieca. Za ostatnie pieniądze musi wynająć
mieszkanie. Porozsyłał wici do zwolenników, ale nie
ma pewności, czy przybyli i kiedy, jeśli w ogóle, i czy
może liczyć na pomoc.
Właściciel domu, zwalisty brodacz zionący
zwietrzałym winem i cebulą, nie wzbudza jego
zaufania. Mimo to zgadza się zapłacić za tydzień z góry.
- Rachunek wsunę ci pod drzwi.
To też mu się nie podoba. Słowo człowieka powinno
wystarczyć. Jest jednak zbyt zmęczony, żeby szukać
dalej.
Pokój to klitka, gdzie jedyną wentylacją jest kratka w
drzwiach. Na podłodze leży siennik, jest też dzban z
wodą, miednica i kilka drewnianych kołków w
ścianach. W przepasce biodrowej i koszuli, ze
zdobionym nożem za pasem, kładzie się na sienniku i
natychmiast zapada w niezdrowy sen.
Ktoś łomocze do drzwi. HIS narzuca dżelabę i
otwiera drzwi. W progu stoi właściciel domu.
- Czego chcesz?
- Czego chcę? - Właściciel uśmiecha się szyderczo. -
Oczywiście chcę pieniędzy.
- Przecież zapłaciłem ci za tydzień.
Właściciel przygląda mu się z zimną arogancją.
- Nic mi nie zapłaciłeś. - „To cudzoziemiec", myśli
właściciel domu. „Pewnie z Libanu albo z jakiegoś
kraju jeszcze dalej na wschodzie, w dodatku jest pewnie
heretykiem. Tacy ludzie nie mają czego szukać w
Kairze". - Jeżeli się stąd nie wyniesiesz, wezwę policję.
Chybabyś tego nie chciał, co?
HIS ocenia sytuację. Czerwona fala przetacza mu się
wzdłuż kręgosłupa, jeży włosy na karku i wystrzela z
oczu jako błysk światła. Właściciel domu wydaje
zduszony okrzyk i cofa się, kiedy nóż wbija mu się pod
żebra i trafia w serce. Blednie jak płótno, otwiera i
zamyka usta.
HIS pospiesznie chowa nóż do pochwy, wciąga
wiotczejące ciało do pokoju i rzuca na siennik.
Przeszukując trupa, znajduje za pasem sakiewkę z
monetami. Następnie wychodzi, zamykając za sobą
drzwi.
Szybkim krokiem na dół po schodach i na ulicę.
Skręcając za rogiem, o mały włos nie wpada na jakąś
kobietę, która otwiera usta, żeby go przekląć, potem
jednak zamyka je i pierzcha.
Gdy tak przemyka wąskimi, krętymi uliczkami,
pozwalając nieść się nogom, po raz pierwszy od
przybycia do Egiptu czuje się wolny i spełniony. Dla
ludzi tego pokroju jest tylko jedna odpowiedź.
Jest wieczór i od rzeki wieje lekka bryza. Nagle zdaje
sobie sprawę, że umiera z głodu. Od dwóch dni nie miał
nic w ustach. Staje przed małą restauracją, z ławą pod
ścianą. Na płonącym węglu drzewnym kipią kotły, na
stole stoją miski i kosz świeżego chleba.
- Wejdź.
Mężczyzna ma zniszczoną brzydką twarz. Brak mu
przednich zębów, ale uśmiech i spojrzenie mówią same
za siebie, kiedy nalewa do miski pikantny gulasz
jagnięcy z cieciorką, po czym wręcza HIS-owi bochen
jeszcze ciepłego brunatnego chleba.
HIS szybko zjada gulasz, potem prosi o dokładkę.
Kiedy kończy, mężczyzna przynosi fajkę z kifem,
zapala ją i podaje gościowi.
- Przybywam z dalekiego Wschodu - mówi HIS,
starannie dobierając słowa. - Nazywają mnie między
innymi Ismail.
Właściciel restauracji wyciąga dłoń... jeden długi
uścisk, jeden krótki.
- Darzę szacunkiem to imię. - Przynosi dwie filiżanki
miętowej herbaty i ponownie nabija fajkę.
HIS opowiada o właścicielu domu. Restaurator kiwa
głową.
- Znam tego człowieka. Sam był cudzoziemcem,
Hetytą, a przy tym policyjnym informatorem. Najlepiej
będzie, jeśli niezwłocznie opuścisz Kair.
Memfis: plątanina straganów i filarów połączonych
pomostami, smród ryb, rzecznego błota, ścieków i potu
fellachów. Oczy spoglądają na niego z błotnistą
wrogością, zimne i nieczułe jak przemykające bokiem
skorpiony. HIS-owi towarzyszy młody wioślarz Ali,
młodzieniec o kręconych włosach, lisiej twarzy o
ostrych rysach i czujnych oczach ulicznika. Ali
wydziela ledwo uchwytny zapach wiwery. Nosi ciężki
kij, a w pochwie z krokodylej skóry nóż do trzciny.
Oddalając się od rzeki, docierają do dzielnicy
willowej, gdzie domów strzegą mury i zaryglowane
bramy. Widok i zapach HIS-a jak zwykle doprowadza
do szaleństwa psy, które skaczą na bramy i szczekają.
Ta bezsensowna nienawiść denerwuje HIS-a, który wie,
że psy widzą w nim nie tylko intruza, ale zagrożenie dla
ich życia, coś immanentnie niepsiego. Od tego
człowieka czy jego zwolenników pies nie dostanie
jedzenia, miłości ani schronienia.
Skręcają w uboższą dzielnicę kupców,
rzemieślników, handlarzy, skrybów, specjalistów od
balsamowania zwłok, magów i czarownic.
Ali stuka głośno kijem w zielone drzwi z ciężkim
mosiężnym zamkiem. Drzwi otwierają się i całkiem
łysy starzec o jasnych piwnych oczach ptaka zaprasza
ich gestem do środka. Potem zaryglowuje drzwi i
prowadzi gości do pomieszczenia wychodzącego na
mały, okolony murem ogród. Starzec ma taką samą lisią
twarz jak Ali i wydziela ten sam zapach wiwery.
- Ten człowiek chce amulet na psy - mówi Ali.
Starzec obnaża w uśmiechu bezzębne dziąsła.
- Jest mu potrzebny. Widziałem, jak nadchodzicie od
strony rzeki. Oczywiście mam amulety... jednak amulet
jest wart tylko tyle, ile jego właściciel. Podobnie jak
broń, może pomóc. Oto kocia bogini Bast.
Wskazuje na namalowany na ścianie obraz w
jaskrawych barwach, przedstawiający Bast z kosą,
stojącą po kolana we krwi... morze krwi sięga nieba.
- Na każdą boginię przypada bóg. Tylko nieliczni
wiedzą o kocim bogu Kunuku, co czyni go jeszcze
potężniejszym. Widzicie, znanego boga wzywa tylu
ludzi, że traci on moc.
Przedstawiony na obrazie Kunuk jest niewysoki - ma
półtora metra wzrostu - pokryty srebrzystym futrem, z
oczami jak opale. Trzyma kosę, którą potrafi rzucać tak
zręcznie, że kosa ścina głowę i wraca do jego dłoni.
Kunuk umie też żonglować trzema sierpami.
Kunuk jest dzikim, wolnym, kapryśnym duchem,
miotanym lodowatymi namiętnościami. W rękach
słabego, lękliwego człowieka jego amulet jest więcej
niż bezużyteczny, bo przyciąga ataki, których Kunuk
nie chce odpierać. Sprzeczka niegodna jego sierpa albo
straszliwych, trzycalowych szponów, zdolnych
wypatroszyć ofiarę jednym szybkim ruchem. Czasami
ścina psom głowy, którymi potem żongluje na
odległych, widmowych targowiskach.
Głos Kunuka jest równie ostry jak jego sierp. Tylko
nieliczni go słyszą, a jeszcze mniej ludzi potrafi go
naśladować. Żaden pies nie może znieść głosu Kunuka,
bo wbija się w uszy jak rozżarzone do czerwoności igły,
aż z nosa i oczu tryska krew. Dla kotów głos ten jest jak
łagodna pieszczota. Wyginają grzbiet, miauczą i
mruczą. Najszybciej można zbliżyć się do Kunuka,
słysząc jego głos.
Jedną ze ścian zajmują drewniane przegródki ze
skórami zwierząt i węży, czaszkami, mazidłami,
butelkami, słojami i ziołami. Z ogrodu wchodzi
purpurowoszary kot i ociera się o nogę HIS-a.
Starzec wraca ze srebrną szkatułką o wymiarach trzy
na pięć na jeden cal. W szkatułce znajduje się misterna
plątanina miedzianych, srebrnych i złotych drutów,
przyspawanych do boków i dna. Starzec zamyka
wieczko szkatułki. Na brzegu najwyższej warstwy
drutów znajdują się otwory w kształcie hieroglifów,
wycięte w wieczku. Starzec podnosi szkatułkę i pokój
zaczyna wibrować wysokim dźwiękiem.
HIS czuje brzęczenie aż w kościach, wibruje jak
struna od ouda. Czaszka i zęby bzyczą na wysokiej
częstotliwości, jak sonda srebrzystego światła.
- Myślę, że mogę zaradzić twoim kłopotom z psami...
pozostaje jeszcze kwestia mojego wynagrodzenia.
- Naturalnie. Najpierw chciałbym jednak
przetestować to urządzenie. Nie wątpię w twoją
uczciwość, ale urządzenie może w moim wypadku nie
działać.
- Oczywiście. Wyjdź przez bramę i skręć w prawo.
Idź ulicą, aż dotrzesz do meczetu. Pies nazywa się
Cerber. Nie musisz go wołać, wyjdzie sam.
Ali wstaje, ale starzec powstrzymuje go gestem dłoni.
- On musi pójść bez nikogo. W przeciwnym razie to
nie będzie prawdziwa próba. Musi też zostawić nóż i
kij.
HIS czuje, jak zalewa go fala chorobliwego,
lodowatego lęku.
- Jeśli nie zaufasz w pełni tej szkatułce, będzie
całkowicie bezużyteczna.
HIS odkłada nóż na stół zdrętwiałymi palcami. Bierze
głęboki wdech. Lęk coraz mocniej ściska mu pierś.
Zawroty głowy.
- Pamiętaj, szkatułka cię nie zawiedzie, jeśli ty nie
zawiedziesz szkatułki.
HIS wychodzi przez bramę na rozpaloną
południowym słońcem ulicę jak człowiek idący na
egzekucję; walczy z lękiem i z każdym krokiem ponosi
kolejną klęskę. Jest bliski omdlenia. W ręku nie ma ani
krzty siły. Nawet gdyby miał nóż, wie, że nie zdołałby
go wyciągnąć z pochwy. Oczami wyobraźni widzi, jak
zrywa się do ucieczki, a gówno i szczyny ciekną mu po
udach. Kurczowo przyciska szkatułkę do walącego
serca. Wciąga powietrze głęboko do płuc i koncentruje
się na jednym punkcie, dwa cale pod pępkiem. Tych,
jak i innych sekretów walki nauczył go pewien
podróżny z Dalekiego Wschodu.
Potyka się, powłóczy nogami, wreszcie widzi
niebieską kopułę meczetu... otwarta brama... niski
warkot... olbrzymi czarny pies. Na widok HIS-a oczy
zwierzęcia rozbłyskują zielonym ogniem. Pies skrada
się, sierść jeży mu się na grzbiecie, mięśnie prężą do
zabójczego skoku. HIS wysuwa szkatułkę w stronę psa.
HIS czuje, jak energia ki spływa po jego ręce do
szkatułki; słyszy słowa swego nauczyciela:
- Nie opuszczę cię w potrzebie.
Nagle na HIS-a spływa spokój. Lęk go opuszcza. Pies
warczy, cofa się i znowu naciera. HIS stapia energię ki
w błysk srebrzystego światła. Pies odskakuje w tył,
wyjąc z bólu i wściekłości. Kiedy zbliża się znowu, HIS
zwiększa moc. Tym razem pies odskakuje jak
szarpnięty niewidzialnym łańcuchem. Z nozdrzy i uszu
cieknie mu krew. Skomląc i wyjąc, odwraca się z
rozpaczliwym skowytem i ucieka z powrotem do
ogrodu.
HIS czuje, jak jego spokój łagodnie stapia się ze
słonecznym blaskiem i cieniami na ulicy, z białymi
ścianami i bramami. W bramie pojawia się starzec,
który patrzy na HIS-a ze złowrogą podejrzliwością. HIS
wyciąga szkatułkę i dozorca się cofa.
- Trzymaj bramę zamkniętą, a psa nie spuszczaj z
łańcucha.
Brama zamyka się ze szczekiem. Twarz dozorcy i
warkot psa zlewają się w jego umyśle jak okruchy snu.
- Przekonałeś mnie.
- W takim razie pozostaje kwestia mojego
wynagrodzenia. Nie chodzi o pieniądze, ale o coś
znacznie cenniejszego. Moim wynagrodzeniem jest
prawo, żeby ci służyć.
W odróżnieniu od innych mistrzów, HIS zostaje jego
sługą. Jeśli sługa przegra i poniesie klęskę, również HIS
przegra i poniesie klęskę. Z tego powodu nie traktuje
lekko brania sobie sług. Tak naprawdę to wcale ich nie
przyjmuje. Jak przedłużenie jego osoby może być
sługą? Pan zachowuje dystans między sobą a sługą.
Tutaj mamy do czynienia ze szczególną bliskością,
właściwie z tożsamością, na której opiera się związek.
Rola strażnika polega na ochronie dziecka w
niełatwym okresie po pierwszej śmierci. Jest to trudna,
niebezpieczna i niewdzięczna praca. W razie
niepowodzenia nie uznaje się żadnych wymówek, nie
ma też żadnych nagród za sukces. Strażnik łączy
bezlitosną kompetencję w wypełnianiu obowiązków
piastuna z głęboką czułością wobec ochranianego
dziecka.
Strażnik powstaje w chwili poczęcia, jest więc
biologicznie związany ze swym podopiecznym.
Strażnicy mają zazwyczaj silny odruch pieszczoty.
Pieszczą skunksy, szopy pracze, koty, lemury i...
- W telewizji wół piżmowy w głębokim śniegu,
którego chciałem objąć, bo to szlachetne zwierzę o
wielkich wilgotnych oczach, całe porośnięte gęstym
futrem.
Zapłata nie wchodzi w grę. Strażnik jest kimś innym
niż Khu. Wieczne Khu po śmierci opuszcza ciało. Khu
nie ryzykuje w Krainie Zmarłych. Ma dobre intencje,
ale angażuje się tylko w ograniczonym stopniu.
Strażnik angażuje się całkowicie. Zajmuje prawie
taką samą pozycję jak Ka, ale niezupełnie. Można
powiedzieć, że Ka jest oficerem prowadzącym
strażnika. Jeśli Ka chce skutecznie działać, nie może
tracić z oczu szerokiej perspektywy.
W mieście Waghdas jest wielu zawodowych
strażników, specjalizujących się w rozmaitych
rodzajach ochrony. Jedna z agencji oferuje ochronę
przed tugami. Ci chytrzy ochroniarze są typowymi
agentami o lodowatym spojrzeniu, których interesuje
wyłącznie kariera we wszechświecie, który jest polem
gry.
Weź dowolną książkę szpiegowską:
Kiedy Peter wszedł do gabinetu, na ustach szefa
zagościł uśmiech. W przeszłości zdarzało się, że
uśmiech szefa powodował odmrożenia u agentów.
- Masz kłopoty z tym żydowskim chłopakiem?
- Jest trochę wyniosły - odparł Peter swobodnie.
- Pewnie, że tak. Parcha będziemy traktować jak
Żyda, a Żyda profesjonalistę z klasą, pochodzącego z
Rutherford w stanie New Jersey, potraktujemy jak
parcha. Od razu mu powiedz: „Chcesz się dostać do
miłego gojowskiego Country Clubu? Lubimy miłych
Żydów z bombami atomowymi, którzy opowiadają
żydowskie dowcipy".
Peter wyobrażał sobie szefa jako starego speca od
deratyzacji o zimnym spojrzeniu, który zastanawia się,
jakiej przynęty użyć do wytrucia szczurów w
magazynie... trochę melasy, odrobina łososia z puszki i
mnóstwo arszeniku. Peter wiedział, że ma do czynienia
z kimś wielkim. Przez chwilę wahał się, bo słowa
wydały mu się sentymentalne, ale w końcu powiedział
wylewnie:
- Dopiero zaczęło do mnie docierać, co z ciebie za
cholerny drań!
Szefowi sprawiło to wyraźną przyjemność, ale odparł
chłodno:
- Cóż, można to i tak ująć. Ja nazywam to
kontrolowaniem gry.
- Nawet jeśli oznacza to...?
- Operacja ma kryptonim POP.
- Ofiar mogą być miliony.
- Miliardy, Peter. Miliardy. - Szef rozłożył ręce i
uśmiechnął się. - Wszystko to będą ludzie z zewnątrz.
Nikt z naszych nie ucierpi. Operacja Bunkier.
- Jak długo?
- Wystarczająco długo, żeby sprawy przycichły.
Potem wyłonimy się jak Feniks, oczywiście bez
niedogodności bycia spopielonym, jak to się stanie z
wieśniakami.
Peter poczuł cudne ssanie w żołądku. Oto była
prawdziwa wielkość. Autentyku nie podrobisz.
- Ty naprawdę jesteś cholernym draniem! -
wykrzyknął.
- Po prostu rzuć kilka wskazówek... miejsce w
bunkrze dla odpowiednich Żydów. Wiesz, co mam na
myśli... białych Żydów. Żadnych galicyjskich śmieci.
Słyszałem, że portugalscy Żydzi są najlepsi, podobnie
jak portugalskie ostrygi.
- Gość zaczyna mięknąć, szefie. Ni stąd, ni zowąd
mówi: „To parchy z naszej rasy przynoszą nam złą
sławę".
- Dzień jutrzejszy zawsze jest biały i niebieski -
odparł tajemniczo szef. - Jakieś kłopoty z białasem?
- Nawet nie pisnął. Posmarowałem starym dobrym
smalcem w rodzaju: „Co ty tam robisz z czarnuchami,
małpami i Żydkami? Bądź tutaj, gdzie twoje miejsce, i
zachowuj się, jak przystało na białego".
- A jak się miewa nasz czarniawy?
- „W bunkrze zawsze znajdzie się miejsce dla
odpowiedniego czarniawego".
- I on to przełknął? Wierzy w amerykański sen jak
wszystkie czarnuchy... Cóż, jak powiedziała jedna
miesiączkująca piczka do drugiej: „Sedno tkwi w
szmacie".
Szef uśmiechnął się powoli i obleśnie.
Ludzie bez długofalowych zobowiązań. Każdy może
ich kupić, ale to nie przynosi im honoru. Zatrudnienie
takich ludzi jako ochroniarzy daje niepewną i
tymczasową ochronę przed protektorami... stara zabawa
w ściąganie haraczy.
- Jeśli masz olej w głowie, będziesz się przede mną
ochraniał. Za pewną cenę. - Szantaż kwitnie, a ceny
rosną.
Tak więc inne agencje ochraniają cię przed tymi,
które chronią cię przed tugami, i tak dalej. Hitler
stworzył SS, żeby chronić się przed SA i aby
wyeliminować SA. Gdyby żył dostatecznie długo,
potrzebowałby kogoś, kto ochroniłby go przed SS,
potem ochroniarzy przed tymi ochroniarzami... Gdzie
jest tego koniec? Może na końcu jest tylko jeden
ochroniarz, będący oczywiście twoim śmiertelnym
wrogiem.
Kiedyś widziałem obraz przedstawiający balon, który
nieoczekiwanie wzbił się w niebo, a ludzie trzymający
za sznury zostali porwani w górę, bo większość z nich
nie miała instynktu samozachowawczego, nakazującego
w porę się puścić. Po kilku sekundach znaleźli się
dwadzieścia, trzydzieści metrów nad ziemią. Ci, którzy
nie puścili sznurów, zlecieli z wysokości stu
pięćdziesięciu lub trzystu metrów. Podstawowa zasada,
jeśli chcesz przetrwać: Naucz się puszczać.
Inaczej mówiąc: nigdy nie trzymaj się kurczowo,
kiedy twój strażnik nakazuje ci się puścić.
NATYCHMIAST.
Przypuśćmy, że to ty trzymałeś jeden z tamtych
sznurów. Czy puściłbyś w porę, czyli oczywiście po
pierwszym szarpnięciu? Powiem ci coś ciekawego.
Teraz, po przeczytaniu tego akapitu, miałbyś znacznie
większą szansę na puszczenie się w porę, niż gdybyś go
nie przeczytał. Pisarstwo, jeśli jest czymkolwiek, to
właśnie przestrogą...
PUŚĆ!
Słowo o warunkach panujących w Krainie Zmarłych:
mieszkania są niestabilne, trudno do nich trafić z
powrotem, a prywatność jest fikcją. Drzwi są słabe,
często wcale ich nie ma, toteż mieszkania wychodzą na
korytarze, chodniki, ulice, zawsze też da się inaczej do
nich dostać, i dlatego można zastać u siebie każdego i
wszystko, jeśli człowiek ma dość szczęścia, że w ogóle
posiada jakiś lokal. Łazienki są brudne i niewłaściwie
wyposażone. Trzeba się golić w toalecie kawałkiem
rozbitego lustra.
Jak zwykle szukam miejsca, gdzie mógłbym zjeść
śniadanie, co zawsze jest trudne. Tym razem jest to
stołówka. W kolejce za mną staje świętej pamięci
Mikey Portman. Jak zwykle nie ma pieniędzy... ja
zapraszam. Dochodzi jedenasta. Stołówka kończy
wydawanie posiłków. Zimny, wodnisty omlet po
hiszpańsku pacnięty na brudny talerz razem z gąbczastą
grzanką i zimną kawą. Dlaczego musimy jeść, skoro
jesteśmy martwi? Przypuszczam, że spożywamy samą
ideę jedzenia.
Tym razem mieszkamy w piwnicy pełnej betonowych
korytarzy, drewnianych ścianek działowych i
siatkowanych drzwi. Zamieszkałem na wysokości
pięciu metrów nad betonową posadzką, na gzymsie, do
którego wchodzi się po chybotliwej żelaznej drabince.
Pochyły gzyms ma szerokość stu osiemdziesięciu
centymetrów, więc stale grozi mi, że spadnę. Arabka
Fatima czeka, aż będzie mogła wejść i posprzątać.
Lokale często przypominają hotele, windy wywożą
człowieka na niewłaściwe piętro albo grzęzną między
piętrami. Psy mające pilnować drzwi naprzykrzają się
ludziom na korytarzu, niektórzy je oswajają. Tutaj
napotyka się te same trudności, kiedy chce się znaleźć
lokum, zjeść śniadanie - w jednym miejscu kelner
powiedział mi, że restauracja jest za mało wytworna - a
kiedy człowiek już znajdzie mieszkanie, nie zna dnia i
godziny.
Biali myśliwi oferują ochronę przed bardzo groźnymi
zwierzętami, gadami i płazami, jakie można spotkać w
rzece Duad oraz na okolicznych zapowietrzonych
nizinach, trzęsawiskach i bagnach. Myśliwi muszą
długo zabijać zwierzęta, zanim nabiorą pewności, że są
martwe. W przeciwieństwie do strażników chroniących
przed tugami, biali myśliwi mają kodeks honorowy. Ich
obowiązkiem jest narażać życie dla klienta, nawet jeśli
nim gardzą.
Przez gęste zarośla przedzieramy się ku łące, która
schodzi nad rzekę. Przeciwległy brzeg kryje się we
mgle.
- No, to chodźmy.
Biały myśliwy powstrzymuje swego klienta.
- Nie uszedłbyś nawet trzech kroków. Patrz...
Ciska kamień na łąkę. Kamień przebija cienką
warstwę błota, z otworu bucha para, trawa dookoła
zaczyna się wić i skręcać jak na obrazie van Gogha, aż
nagle wyłania się parujący szpon.
- Nie chodzi tylko o błoto, które jest lepkie jak
rozgrzana guma, nie sposób po nim chodzić, nie da się
pływać. W gorącym błocie żyją drapieżniki, oczywiście
ślepe, ale wystarczy przebić powierzchnię, żeby zaroiło
się od olbrzymich krwawych robaków o okrągłych
otworach gębowych jak piły obrotowe; pełno tam też
krabów i węży o ostrych jak igły zębach,
zakrzywionych do wewnątrz. Lepiej spróbujmy podejść
od strony dżungli.
Skręcamy i idziemy skrajem zabójczej łąki,
porośniętej błyszczącą zieloną trawą. Przed nami
ogromne drzewa. Nasza droga ginie w mroku. Z
gorącego siarkowego źródła, tryskającego z rozpadliny
w wapieniu, wypełza wielka stonoga. Wilson strzela z
dubeltówki, rozrywając stonogę od głowy do dupy.
Cuchnące, wypatroszone ciało zwija się, z kłów
strumieniami strzyka jad, który rozpuszcza wapień.
Weź pod uwagę taki scenariusz: HIS i Neph udają się
na pielgrzymkę i docierają do Zachodniej Krainy.
Wiedza, z jaką wracają, mogłaby zniszczyć istniejący
ład, zaprowadzony przez wenusjańskich kontrolerów.
Przejawem tego ładu są wszelkie autorytarne rządy i
organizacje: Kościół, partia komunistyczna, właściwie
wszystkie obecnie działające rządy. Jest to ścisły
monopol władzy.
Spróbuj więc zdobyć władzę w jakimś małym kraju,
a następnie powołaj do życia system całkowicie
odrębny od innych systemów. Dokładnie to zrobił HIS
w Alamout. Po pierwsze, w rejestrach nie ma żadnych
zbrodni bez ofiar. Jeśli ktoś chce brać narkotyki, to jego
sprawa. Zanim zdążysz mrugnąć, KGB, CIA i wszystkie
inne agencje dostają rozkaz, żeby się z tobą rozprawić.
HIS i Neph uciekli do Egiptu, mając na karku
wszystkich łapsów świata. Dotarłszy do górskiej
twierdzy Alamout, HIS utrzymywał ją przez następne
trzydzieści lat. W przeciwieństwie do tego, co niektórzy
twierdzą, wcale nie poniósł klęski. Jego celem nie było
prowadzenie polityki w starym stylu, polegającej na
zdobywaniu terytorium. Alamout nigdy nie miała trwać.
Twierdzę założono po to, by zyskać czas na
wyszkolenie agentów do przyszłej walki, która toczy się
tu i teraz, na oczach was wszystkich. Granice zostają
wytyczone.
- Słowo Boże mówi, że okultyzm to nieprzyjaciel.
Jakiś nawrócony sukinsyn wsłuchuje się w Głos
Swego Pana jak dobry ludzki pies.
- Magia jest nieprzyjacielem. Stworzenie jest
nieprzyjacielem.
ALAMOUT
Czasami można to zrobić w kilka minut. Na inne
okazje trzeba czekać latami. Niekiedy wcale się to nie
wydarza. Smutne, ale zawsze jest pożyteczna praca do
wykonania. Kiedy do tego dochodzi, obydwaj wiedzą.
Nie sposób tu oszukiwać. Ani HIS, ani adept nie
mogliby tego sfałszować. Weź czystego chłopca z
pustyni, bez żadnych mechanizmów obronnych, a
uzyskasz bezpośredni dostęp do Ka. Można zapisać
tajemne imię i wysłać zabójcę z misją.
Przez miękką bramę w strudze roztopionego złota
wchodzi do ogrodu pana i wie, że Starzec stanie obok
niego i pokaże, kiedy, gdzie i jak uderzyć.
Nogi prowadzą go domu. Właściciel w średnim
wieku ma dość smutny wyraz twarzy. Wymieniają
sygnały dłoni. Właściciel nazywa się Temsemani.
Wyciąga plan miasta i pokazuje mu, którędy sułtańska
lektyka będzie przejeżdżać podczas festiwalu.
Ali przez trzy dni pokazuje się w tej okolicy,
wchodząc w szacowną rolę płatającego psikusy
ulicznika, odganianego z krzykiem przez sklepikarzy.
Sześćdziesiąt lat temu sułtan wyruszył przeciw
nomadom z zachodniej pustyni - komiczna wyprawa, bo
nomadzi cofają się przed sułtańskimi wojskami.
Wyprawa ruszyła. Sułtan z konkubinami i
dworzanami zamieszkał w przepysznym namiocie. Jest
fircykowatym, niezwykle przystojnym młodzieńcem o
zimnej twarzy, przypominającej żłobiony dłutem
marmur. Zwiadowcy odkryli jezioro smoły, bulgoczącej
od podziemnego gorąca. Sułtan rozkazał napełnić
beczki smołą, która świetnie nadaje się do polewania
oblegających wojsk.
Grupa młodych chłopców z pustyni przyłączyła się
do wyprawy, wykonując prace fizyczne w zamian za
resztki jedzenia. Oczy sułtana zatrzymują się na jednym
z chłopców i mrużą się w chciwym oczekiwaniu. Sułtan
daje mu dłonią znak, żeby się zbliżył. Chłopiec
podbiega z olśniewającym uśmiechem.
- Umiesz biegać?
Chłopiec przytakuje skwapliwie, spodziewa się, że
zostanie posłańcem, co oznacza jedzenie od nadawcy i
adresata. Na rozkaz sułtana zwiadowca oblewa chłopca
smołą i przykłada pochodnię. Wrzeszcząc w agonii,
chłopiec przebiega pięćdziesiąt metrów i pada na
wydmę.
Sułtan podchodzi niespiesznie, wciągając głęboko do
płuc woń pieczonego ciała i ostrej oliwy. Chłopiec leży
twarzą do ziemi, dygocząc spazmatycznie. Sułtan
obraca go pogardliwym ruchem buta. Przez ułamek
sekundy chłopiec patrzy na sułtana, a zwęglone oczy
zieją nienawiścią.
Muzyka zaczyna się wczesnym rankiem. Sułtan ma
się zjawić za godzinę. Brodaci syryjscy strażnicy stoją
już na ulicach, powstrzymując tłumy trzymanymi
poziomo pałkami. Ali przemyka się przed tłumem.
Ludzie zaczynają wiwatować, Ali czuje, jak dreszcz
przebiega mu po plecach aż do karku, bije z oczu
gwałtownie, a Starzec jest tam, owinięty w świetlistą
opończę.
Sułtan jest chudym, starym człowiekiem z siwą,
starannie przystrzyżoną brodą. Powinien być wspaniały,
ale nie jest. Sprawia wrażenie małostkowego, wrednego
człowieka o złym charakterze. Nigdy nie patrzy przed
siebie, ale zawsze nieco w górę i na lewo. Nie wiadomo,
co tam widzi, ale najwyraźniej mu się to nie podoba.
Sułtan rządzi od dawna, a jego kraj kwitnie. Udziela
audiencji, podczas których każdy może przedstawiać
swoje skargi. Wieści o miłosierdziu i mądrości sułtana
rozeszły się po całym kraju. Dzięki sułtańskim
akweduktom i spichlerzom ludzie są wolni od głodu.
Tym, którzy nie mają ziemi lub sprzętu rolniczego,
sułtan każe rozdawać chleb i zupę. Jego wojska strzegą
granic, przynosząc wolność od lęku.
Ali przeciska się przez wiwatujący tłum: ot, zwykły
ulicznik, pilnuj swojej sakiewki. Twarz sułtana jest
maską ze starej kości słoniowej, poprzecinaną
zmarszczkami szlachetnego spokoju, z którym jednak
kontrastują oczy martwe jak smolne jeziora.
Teraz! Ali czuje to w karku i oczach - błysk
srebrzystego światła. Ulica faluje mu pod nogami,
przenosząc nad barierą z pałek. Jak spadająca gwiazda
pędzi w stronę sułtana.
Z niewiarygodnym wysiłkiem sułtan zwraca oczy na
stojącego o metr przed nim chłopca, dno odpada z
sułtańskich oczu i zostaje tylko ohydna maska krabiego
przerażenia. Sułtańska maska rozpryskuje się w krzyku
żałosnego rozpoznania:
- Ty!
Sztylet Alego uderza sułtana w podbródek i przebija
czaszkę. Jeden ze świadków powiedział, że kiedy
sztylet ugodził, oczy sułtana zajęły się ogniem i płonęły
jak smoła.
Wezyr eunuch nieporadnie gramoli się z lektyki,
krzycząc:
- Brać go żywcem! - Ale hetyccy strażnicy zdążyli
już roztrzaskać Alemu czaszkę pałkami. -
Powiedziałem...
- Nie słyszeliśmy, panie. - Strażnik uśmiecha się
złowrogo do wezyra.
- Każę cię...
- Na pewno, panie?
- No cóż... uważajcie... i pamiętajcie, że to ja wydaję
wam rozkazy.
- Będziemy pamiętać, panie.
Na widok tych wyszczerzonych w uśmiechu
brodatych twarzy wezyra ogarnia lodowaty lęk.
Żeby tylko ze wszystkimi szło tak łatwo. Wystarczyło
tylko wślizgnąć się w tę dłoń, jakbym wciągał
rękawiczkę. Kierowanie chłopcem w taki sposób może
być ryzykowne. Zdarza się, że chłopcy zablokowują
przyrządy kontrolne, zawsze też istnieje groźba
wrogiego przejęcia. W razie nieprzyjacielskiej okupacji
może dojść do całkowitej przerwy w zasilaniu.
Zazwyczaj istnieje jakiś promyk, nikła szansa, ale
całkowita przerwa w zasilaniu zawsze oznacza, że cała
operacja jest spalona. Tamci dobrali się do twojego
agenta i przeciągnęli go na swoją stronę. Trzeba się
szybko wycofać.
Sułtan i tak nie mógł żyć długo, jeśli pamięta się o
ambitnym generale, wezyrze zdrajcy i jego dwóch
ponurych synach. Starzec wie, co się wydarzy. Wezyr
pospiesznie otruje sułtańskich synów, generałowi
zapewni zajęcie przy zagranicznych podbojach, a sam
powoła do życia umiarkowany reżim. Wezyr jest
tchórzliwym, skorumpowanym, leniwym, ale bardzo
chytrym człowiekiem. Podczas gdy sułtan
rygorystycznie prześladował heretyckie sekty,
przysparzając sobie wielu śmiertelnych wrogów, nowy
reżim będzie łagodny, dzięki czemu Starzec będzie
mógł bez trudu porozmieszczać swoich agentów.
Stary ogrodnik wytrząsnął popiół z fajki na kif.
Nieruchomo siedział na stołku w cieniu szopy z
narzędziami. Wydawało się, że nasłuchuje, głowa i
tułów poruszały się niemal niedostrzegalnie, jak kobra
kołysząca się w takt melodii fletu zaklinacza.
Wstał. Podniósł sierp i sprawdził ostrze. Poszedł nad
staw i znowu zabrał się do ścinania trawy i zielska
wzdłuż brzegu.
Każdego dnia o tej porze, czyli wczesnym
wieczorem, generał przechadzał się po ogrodzie.
Znakomity ogrodnik sprawił, że ogród znacznie
przewyższał inne. Generał przystanął, żeby przyjrzeć się
ogrodnikowi przy pracy. Powolne ruchy starca zdawały
się wypływać z wewnętrznego rytmu.
- Ten człowiek pracuje w takt muzyki - uzmysłowił
sobie generał i ta myśl uwolniła jego umysł od
dręczącej obsesji na punkcie Starca. Właśnie
organizował wyprawę przeciwko twierdzy Alamout;
ślubował uwolnić Persję od heretyka i wyplenić
zdradziecką sektę. Nienawiść zżerała go tak bardzo, że
budził się w środku nocy, przeklinał i miotał
bluźnierstwa. Za każdym krzakiem widział czających
się zabójców.
Widok precyzyjnych ruchów ogrodnika przynosił
ukojenie. Stary pracował teraz coraz szybciej, wirował
w szalonym tańcu derwiszów. Generał zbyt późno
usłyszał świdrujący dźwięk fletów i groźne pulsowanie
bębnów; z wściekłym charkotem dobył miecza.
Sierp błysnął w słońcu, przecinając na pół
bluźnierstwo generała, jego głowa spadła na klomb
różany, gdzie wykrzywiona w grymasie, nadziała się na
kolce. Ciało zatoczyło się w niezdarnym niedźwiedzim
tańcu, po czym runęło, tryskając szerokim strumieniem
czarnej krwi.
Z pałacu nadbiegli strażnicy. Stary ogrodnik ruszył
ku nim tanecznym krokiem, wirując i wymachując
rękami, aż padł, przygwożdżony lancami i mieczami.
A.J. przychodzi na bal kostiumowy w przebraniu
meksykańskiego bandyty, w brudnych, podartych
bawełnianych spodniach i koszuli oraz szerokim
sombrero podziurawionym przez kule.
- Chinga! - krzyczy, wyciąga maczetę i jednym
ruchem ścina głowę rosyjskiemu chartowi lady
Caroline.
AJ. wskazuje na śliniącą się głowę, ohydnie małpuje
najpierw ją, potem spazmatycznie drgające ciało. Z
rozporka wypada mu wielki gumowy członek, pręży się
i spryskuje gości cuchnącym żółtym wysiękiem.
- Jeśli komukolwiek nie podoba się to, co zrobiłem,
mogę jeszcze raz użyć maczety.
Po chwili wchodzi ponownie, tym razem jako pirat z
opaską na oku i sępem na ramieniu, za pas zatknął
pałasz i rusznicę.
- Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni! - śpiewa z
entuzjazmem.
Dobywa pałasza, ścina głowę pułkownikowi
Greenfieldowi; purpurowa z wściekłości twarz wpada z
chlupotem w homara w sosie śmietanowym, obryzgując
gości gęstą breją.
- Jo, ho, ho, i butelka rumu!
A.J. ścina głowę pani Światowej, której twarz
zastygła w obłędnym grymasie, coś między lodowatą
dezaprobatą a jawnym przerażeniem. Głowa toczy się
po tarasie, sypiąc diamentami z naszyjnika.
- Kto pierwszy, ten lepszy! - krzyczy zidiociały
angielski lord, odsłaniając długie, żółte końskie zęby.
Ochlapani krwią goście przepychają się, łapią toczące
się diamenty.
A.J. ścina ambitnego młodego polityka. Nieszczęśnik
rozdziawia usta, gasnącymi oczyma błaga, by go
wysłuchać, jakby za pomocą srebrnego, wywalonego aż
po nasadę języka chciał zdobyć jeszcze jeden głos.
- Gorzała i diabeł załatwili pozostałych.
AJ. wyciąga dubeltową rusznicę, naładowaną
żelaznymi opiłkami i kryształami cyjanku, zdejmuje
dwóch tajniaków, zanim zdążyli wyjąć uzi z neseserów
zamykanych na skomplikowany mechanizm.
Stary ogrodnik zatacza w tańcu koncentryczne kręgi.
Plum, głowa gwiazdki filmowej tonie w błękitnej
lagunie.
W twierdzy Alamout muzycy i adepci robią przerwę
na herbatę miętową. Przed chwilą koncentrowali się,
aby za pomocą muzyki uaktywnić dalekiego agenta.
Teraz zaśmiewają się do łez, bo Starzec zabawia ich
swoim manekinem. Manekin o rozmiarach dorosłego
człowieka ma siwą brodę i oczy z niebieskiego szkła,
strzelające promieniami światła.
- Widzisz, mój synu, całą teraźniejszość, całą
przeszłość i całą przyszłość można zawrzeć w
pojedynczym dźwięku muzyki.
- Uracz nas jeszcze swą mądrością! - papla manekin.
- Ponieważ muzykę odbiera się całym ciałem, za jej
pomocą jeden organizm może porozumiewać się z
drugim.
Agent CIA nachyla się do przodu, lustrując
pomieszczenie laserowym spojrzeniem.
- To skuteczny sposób przekazywania instrukcji i
odbierania informacji od agentów.
Muzyczna inteligencja. Agent przychodzi na koncert
i otrzymuje instrukcje. Informacje i rozkazy wysyłane i
odbierane przez śpiewaków ulicznych, zespoły licealne,
gwiżdżących chłopców, artystów kabaretowych,
śpiewających kelnerów, za pośrednictwem audycji
muzycznych, szaf grających, płyt i radioodbiorników.
Żagle czerwone na morzu dalekim,
Gdy słońce kona...
Zaczyna się czerwony alarm.
Wróćcie bezpiecznie kochankę do domu
W moje ramiona4.
Wszyscy agenci wracają do bazy.
Grupa oddanych rosyjskich agentów przebranych za
wieśniaków ryczy Gwiaździsty sztandar na wiecu
politycznym.
Czerwona łuna rakiet
Rosyjskie rakiety są w drodze.
W zapadającym zmroku
ROSYJSKIE POCISKI UDERZAJĄ W
WASZYNGTON.
- Uciekajmy na wzgórza!
Jakie wzgórza? Stukające liczniki Geigera odliczają.
Rozkładający się ołów literuje ostatnie sylaby
zarejestrowanego czasu. Orgon zaparł się na pozycji.
Chrystus krwawił. Czas się wyczerpał. W dyscyplinie
połowicznego rozpadu zwyciężyło promieniowanie.
- Kiedy metal gnije, wszystkie chwyty są dozwolone
- powiedział stary mądry szeryf z Teksasu. Jego młody
zastępca zastanawiał się, jak można powstrzymać
rozpad ołowiu. Może ołów potrzebował po prostu
4 Utwór Red Sails in the Sunset wykonywał m. in. Nat King Cole. Słowa: Jimmy Kennedy, muzyka: Hugh
Williams, tłum. Michał Lipszyc.
miłości dobrej kobiety i szarlotki? Jakie to proste,
myślał, kiedy więzienie się rozpadało. To było ponad
siły szeryfa.
- Na czym może polegać człowiek, kiedy jego
więzienie się rozpada? Wracać do środka, grzechotniki
rogate! - krzyczy, sięgając niedłońmi po stopioną
strzelbę.
- „Że tylko głupcy zwykli się litować nad niecnotami,
których ukarano, nim złe spełnili"5 - cytuje Kim,
wypychając ohydnego wsióra z szalupy ratunkowej.
Rekiny przyciszają jego wrzaski do znośnego poziomu,
wreszcie cisza.
- Ciekawe, kiedy on doszedłby do tego samego
wniosku na mój temat? W samą porę.
Kim pociąga solidny łyk brandy z piersiówki i
otwiera puszkę z wołowiną, dziękując Allachowi za
oczy do patrzenia i ręce do wiosłowania. Słońce ścieli
się szkarłatnym szlakiem na ciemniejącym morzu, które
ciągnie się po horyzont we wszystkich kierunkach.
Jeszcze jeden łyk brandy, żeby uczcić i rozsmakować
się w błogosławionej nieobecności.
Co pewien czas łódź kołysze się delikatnie, jakby dno
oceanu nieco się poruszyło, nie mącąc powierzchni. To
tak, jak gdyby ktoś powoli poruszył akwarium bez
rozrywania błonki na powierzchni wody, na której
rozsypano pokarm dla ryb. Kim tym właśnie jest:
pokarmem dla ryb.
Kim przypomina sobie Ducha Rekina, małą
5 Król Lear, William Szekspir, tłum. Józef Paszkowski.
drewnianą figurkę wyrzeźbioną gdzieś na południowym
Pacyfiku. Widział ją w londyńskim muzeum
Burlington... chytry, tajemniczy, bardzo stary i
cierpliwy, napędzany zimnym, zabójczym,
nieubłaganym głodem wszystkiego, co może
wyszarpnąć i połknąć jego wielki pysk. Każdy rekin jest
zastępowalny, ale głód pozostaje, by znaleźć sobie
nowe naczynie. Rekin przetrwał trzysta milionów lat
dzięki wielkiemu pyskowi do odrywania kawałów
mięsa i jelitom zdolnym strawić prawie wszystko.
Nie można sobie wyobrazić, by Homo sapiens w
obecnej postaci mógł przetrwać jeszcze tysiąc lat.
Bezdennie głupi ludzie o barbarzyńskich manierach. Co
zresztą znaczą lata, abstrahując od ludzkich metod
pomiaru i ludzkiej percepcji? Czy czas upływa, jeśli nie
ma nikogo, kto mógłby rejestrować jego upływ?
Oczywiście, że nie, albowiem czas jest wytworem
ludzkiej percepcji.
Z przodu po prawej Kim dostrzega czarny kształt
wynurzający się z morza, to najpewniej wyspa, choć nie
widać świateł. Kim wstaje i wiosłuje ku odległemu
lądowi w stylu śródziemnomorskim, pochyla się w
przód i robi długi zamach wiosłami, łódź sunie przed
siebie, potem rozluźnia się, wyciąga z wody pióra,
znowu przechył w przód. Niespełna godzina do
zmierzchu.
Książka z jaskrawymi różami, które oplatają i
przebijają słowa. Widzi, jak róże przebijają mu ciało,
bolące czerwone przezroczyste ciernie wyrastają mu z
palców rąk i nóg, jego członek to jarząca się róża.
Po przeciwnej stronie ulicy widzi ludzi w białych
szatach stojących w bramie. Ludzie rozstępują się, a on
wchodzi w pustą białą przestrzeń, rozjaśnioną światłem
wydostającym się z jego ciała. Jego oczy to ocienione
purpurowe róże z migoczącymi czarnymi różyczkami w
miejscu źrenic, usta pełne są ciernistych zębów. Rosnąc,
przenosi się z miejsca na miejsce, unoszony przez
rwący, cichy roślinny strumień. Dociera do białego
pokoju bez jednej ściany. Po kruchym niebie w kolorze
błękitnej skorupki jajka szybują jastrzębie. Pokój
wychodzi na skarpę, opadającą stromo, tysiąc metrów,
ku dolinie.
Tuż przed nim staje Starzec, który trzyma instrument
w kształcie pędzla. Pisze wskazówki przez drzwi, mija
dwóch odźwiernych, skręca w lewo. Droga pnie się
stromo pod górę do znajomej krainy olbrzymów,
karłów, zamków i drzwi, które otwierają się nagle na
prowadzące w dół schody, po czym się zatrzaskują;
magia pajęcza, magia zwierciadlana, magia karciana,
magia fusów od kawy, magia widelców i łyżek.
Wchodzi do średniowiecznej karczmy, zimne, wrogie
twarze zwracają się w jego stronę. Siada i kładzie ręce
na stole.
- Karczmarzu!
Flejtuchowaty osiłek podnosi wzrok znad baru, który
wyciera brudną szmatą.
- Do mnie mówisz?
- Owszem. Natychmiast przynieś mi piwo, ser i
chleb.
- Może to niewłaściwi ludzie, niewłaściwe miejsce.
- Niewłaściwi ludzie uczą się miejsc.
Róża mówi pospiesznie. Dłonie i palce, z których
wyrastają ostre ciernie, zaciskają się lekko na szyi
karczmarza. Róża rośnie z powrotem do swego stołu.
Karczmarz dotyka gardła, patrzy na swoje zakrwawione
dłonie.
- Już podaję, panie - mówi karczmarz, patrząc, jak za
stołem Róży staje człowiek w mundurze straży
pałacowej i dobywa miecza.
- Musisz pójść ze mną, cudzoziemcze. Twoje
dokumenty?
Róża rozprostowuje palce lewej dłoni, wyciskając
ciernie, które z łoskotem wbijają się strażnikowi w
pierś. Twarz strażnika przybiera barwę
jaskrawoczerwoną, potem trupio bladą. Łagodnie osuwa
się na podłogę.
Na dworze zapada zmrok, wiatr wzmaga się od
kociego miauczenia do wrzasku. Róża rozpościera
pelerynę jak lemur; unoszony podmuchami wiatru,
coraz szybciej leci nad doliną, zostawia za sobą
strumień siarkowych bąków, pędzi po niebie jak
kometa, napędzany tysiącletnimi zwierzęcymi
pierdnięciami, które wyskakują i przepalają go na
wskroś.
Wychodzę na światło w cichym barze, scenografia
przedstawia pokój stołowy, dyskretna rozmowa,
elegancko ubrani goście, którzy najwyraźniej są
statystami. Nadskakująco uprzejmy restaurator
prowadzi mnie do najlepszego stolika.
- Doktor telefonował, żeby powiedzieć, że spóźni się
kilka minut, proszę pana. Czy napije się pan czegoś?
Zamawiam martini z odrobiną absyntu, z którego
słynie ten lokal. Martini przechowują tu w zamrażarce.
Każdy, kto poprosiłby o lód, zostałby natychmiast
wyrzucony na zewnątrz, na bruk zaułka.
Doktor siada naprzeciwko. Przystojny stary białas,
sztuczny jak Żółtek Weil. Na stoliku pojawiają się dwa
kieliszki martini.
- Przepraszam, że kazałem ci czekać, Bill.
Doktor unosi kieliszek. Pijemy. Uśmiecha się
znacząco nad kieliszkiem.
- Cóż, sprawy wymknęły się z rąk.
- Z czyich rąk?
- Z moich, rzecz jasna. - Doktor zagląda do pustego
kieliszka, obracając nim w palcach. - Nie wiem, co mam
z tobą począć, Bill, naprawdę nie wiem.
- Kiedy masz wątpliwości, nie rób nic.
- Przeciwnie... kiedy masz wątpliwości, zawsze coś
rób. Może to być twoja ostatnia czynność, zanim
sparaliżuje cię zwątpienie. W terminalnej fazie paraliżu
trzeba cię karmić siłą, ponieważ nie potrafisz
zdecydować, by jeść; jest tyle powodów, żeby tego nie
robić. - Stary oszust pochyla się, wybucha śmiechem i
szturcha mnie w ramię.
Na moim talerzu pojawia się wyśmienity stek z sarny
z dzikim ryżem, stary uśmiecha się półgębkiem i
potrząsając głową, wbija wzrok w stół. Wcale mi się to
nie podoba. Wszystko to jest tandetne, groźne i
zdradliwe... bardzo zdradliwe.
- Wiesz dobrze, Bill, że złamałeś reguły gry i
przysporzyłeś wielu zgryzot wielu ważnym osobom.
Starą Hrabinę strasznie rozbolała głowa, monsieur
nabawił się wrzodów. Gdybyś tylko zechciał posłuchać
głosu rozsądku.
- Słucham. Powiedz coś rozsądnego.
- Właśnie to zrobię. Chcesz, żebyśmy ci powiedzieli,
czego chcemy, a to nie jest rozsądne.
- Zależy, kto decyduje.
- My decydujemy, Bill. My decydujemy.
- Udowodnij to. Tu i teraz.
Doktor odwraca się, unosząc dłonie w teatralnie
obronnym geście.
- Nie napadaj na mnie, Bill. Zawsze grałem z tobą
uczciwie. Jestem tylko starym komediantem.
- Dobrze, do rzeczy, drogi panie.
- Cóż, ujmijmy to tak, Bill. - Doktor chodzi dookoła
patio zrujnowanej hiszpańskiej willi z lat dwudziestych.
Może to być Floryda albo południowa Kalifornia.
Aksamitna noc, w powietrzu woń rozkwitającego w
nocy palczaka. - Mogę przedstawić ci propozycję.
- W zamian za co?
- Hm, najpierw rozważ propozycję: miłe, bezpieczne
miejsce, strzelnica, basen i pełno wszystkiego, czego
tylko chcesz, Bill. Jesteśmy ludźmi światowymi. Jasne,
że jesteś nieco do naprawy. Mamy szczepionki, które
temu zaradzą.
Cóż warte jest życie, kiedy znika sens? Przemykając
się w źle dopasowanym ciele z wyprzedaży od dawna
świecącej pustkami, jeśli jest kimkolwiek, to nosicielem
dziecka ukształtowanego z jego umysłu i ciała. Każdy
zabójca, jakiego wyszkolił, stał się jego dzieckiem. Sam
stał się swymi agentami i posłańcami.
Głos Starca brzmi jak cichy, suchy szelest skóry
zrzucanej przez węża.
- Prawdziwa walka jest dopiero przed nami. To, co
tutaj robimy, to tylko ćwiczenia. Poznaliście czystą
wolę zabijania, która bierze się z pełnej świadomości
tego, co zabijacie.
Dni rozpaczliwych pościgów i ucieczek, pułapek
wyczuwanych w samą porę, szybkiego noża w zaułku,
uczucia po zabójstwie - słodkiego i czystego jak
ponowne narodziny nieustannej czujności, potwornego
zmęczenia, spania co noc w innym miejscu, zmian
tożsamości: kupiec, święty, uczony, żebrak, lekarz,
człowiek bez zawodu, podróżny po niebezpiecznych
drogach zmieniających się sojuszy, niepełnego
zaangażowania, fałszywej lojalności. (Wie, że ten
człowiek go zdradzi). Kryjówki, które nie są
bezpieczne. (Wie, że nie może tam wrócić na noc.
Zorganizowali zasadzkę).
Tu, w Alamout, jest bezpieczny. Nikt nie może go
tknąć. Ale bezpieczeństwo to najbardziej niebezpieczny
ze stanów.
10
DOLINA
Nie ma wyjścia z Doliny, otoczonej stromymi
zboczami z przewieszką. Jak dostali się tutaj
mieszkańcy Doliny? Nikt nie pamięta. Są tu od wielu
lat. Dzieci rodziły się, starzały i umierały w Dolinie, ale
nie było ich wiele. Brakuje pożywienia. Przez Dolinę
płynie strumień, więc ludzie wznieśli tamę i założyli
staw, żeby hodować ryby. Wzdłuż strumienia uprawiają
kukurydzę. Co pewien czas zabijają ptaki, jaszczurki i
węże. Większość dzieci trzeba zabijać zaraz po
urodzeniu, a przy życiu pozostaje tylko określona
liczba, zapewniająca przetrwanie społeczności.
Niektórzy mówią, że może ktoś ich zobaczy, że
spuszczą dla nich liny ratunkowe. Legenda głosi, że
pewien człowiek zbudował machinę latającą ze skór
jaszczurek, węży i ryb, rozpiętych na szkielecie z
lekkiego drewna. Budowa zajęła mu całe życie; miał
siedemdziesiąt lat, kiedy machina była wreszcie gotowa.
Wyglądała jak olbrzymia ważka z
dwudziestometrowymi skrzydłami.
Budowniczy obliczył, że prądy powietrzne, w upalne
popołudnia wznoszące się z dna Doliny, zdołają unieść
machinę. Pojazd udźwignąłby tylko jedną, w dodatku
lekką osobę. Wybrano trzynastoletniego chłopca. W
tym czasie budowniczy był już dość korpulentny z
powodu dodatkowych racji żywności, przyznanych mu
na czas budowy pojazdu, który - jak mieli nadzieję -
stanie się ich wybawieniem: „Esperanza".
Budowniczy miał przyrząd podobny do różdżki,
misternie skonstruowany z najlżejszych rybich ości.
Właśnie tą różdżką sprawdzał powietrze, a przyrząd
zdawał się przedłużeniem jego dłoni, zgrubiałych od lat
ciężkiej pracy. Potrząsał głową.
Ale pewnego dnia różdżka zaczęła podrygiwać, drżeć
i wskazywać na niebo nad skałami. Budowniczy skinął
głową.
- Nadszedł czas, ale musisz się pospieszyć.
Chłopiec zajął miejsce. Nie ma czasu na pożegnania.
Mężczyźni i kobiety z Doliny delikatnie unieśli
wielki pojazd nad głowy.
- Ahora!
Wyrzucona rękami mieszkańców Doliny, machina
wzbiła się w powietrze. Poszybowała do przodu,
wydawało się, że się rozbije, potem porwał ją prąd
powietrza i uniósł hen, prawie ku ogromnym
przewieszkom; słońce zamigotało tęczowo na rybich
łuskach, na skórach jaszczurek i węży, samą Dolinę
skrywał już cień.
Potężny podmuch z dna ciemniejącej Doliny porwał
machinę jak sępa na wietrze... potem jedno skrzydło
oderwało się, powietrzny statek przechylił się i stracił
równowagę. Drugie skrzydło zawadziło o szczyt skały i
chłopiec runął w dół, ciągnąc za sobą powiewające
strzępy kadłuba.
To się działo wiele lat temu, nikt dokładnie nie wie
ile. Mierzenie czasu nie ma tu sensu. Tylko starzy
ludzie pamiętają, a nikt nie wie, ile oni mają lat. Od
tamtej pory nikt już nie próbował zbudować podobnej
machiny.
Dolina jest wąska, w najszerszym miejscu liczy
zaledwie sześćset metrów, dlatego słońce dociera tu
tylko przez kilka godzin dziennie. Ludzie wyhodowali
odmianę kukurydzy wschodzącej w świetle księżyca i
gwiazd, jasnobłękitnej kukurydzy o metalicznym
smaku, mieniącej się słabym blaskiem. Kukurydza jest
pożywna, ale gniją od niej dziąsła, wypadają zęby, aż
kukurydza atakuje podniebienie... na koniec język,
dziąsła i wargi zostają przeżarte do kości.
Kukurydzojady upodabniają się do wyszczerzonych
czaszek, ich zakażone ciała jarzą się w ciemnościach.
Większość z nas unika zabójczej kukurydzy, bo wiemy,
co się dzieje, kiedy atakuje kości i pożera kręgosłup...
głowa żyje potem jeszcze przez kilka godzin.
Jedyną rzeczą, jaka trzyma nas przy życiu, jest
muzyka, a Kukurydzojady są w tej dziedzinie wybitne.
Śpiewają przez przegniłe dziąsła, wydając dziwny,
lepki, nieskończenie smutny odgłos, lament żywej
ektoplazmy; grają też na delikatnych instrumentach z
piór, rybich skór, liści i owadzich skrzydeł...
instrumenty rozpadają się w dłoniach, delikatne flety
pękają i opadają na ziemię...
Kiedyś mogliśmy hodować paprykę chili, ale wybiła
ją zaraza. Myślę, że pozabijalibyśmy się, gdyby nie
grifa. Rośliny posadziliśmy pośrodku Doliny nad
strumieniem, żeby codziennie mogły korzystać ze
słońca. Rośliny są ciemnozielone, niemal czarne i
oleiste. Jedno pociągnięcie z fajki wystarczy na wiele
godzin. Grifa, podobnie jak wszystko inne, jest
starannie wydzielana. Jak się przestrzega reglamentacji?
Nie ma potrzeby niczego przestrzegać tu, gdzie wszyscy
znamy ograniczenia potrzeb. Ryby, grifa, pokrzywy,
mrówki, jaszczurki, węże, mech ze skraju urwiska,
ptaki, wszystko jest dokładnie wydzielane. Muzycy
mają pierwszeństwo i otrzymują dodatkowe racje.
Zdarza się, że Kukurydzojad całymi latami
przygotowuje na instrumencie jedną pieśń.
Na czym jeszcze upływa nam czas? Codziennie
musimy planować, co będziemy jedli. Snucie planów
wiąże się ze skomplikowanymi kalkulacjami: trzeba
liczyć ryby, kolby księżycowej kukurydzy, pokrzywy i
mech. Błąd w obliczeniach mógłby doprowadzić do
głodu i naszego wymarcia. Musimy wierzyć, że nasz
ród jest cenny i musi być podtrzymywany.
Często słyszymy: „Dziś nie będzie jedzenia", czasem
jedynym pokarmem jest skąpa racja gotowanych
pokrzyw. Z ogniem miewamy kłopoty, na szczęście
jednak są płonące kryształy. Czasami mamy ucztę:
zdarza się, że ktoś zabije dwa duże węże albo można
złowić jedną z ryb. Podczas takich rzadkich okazji
Kukurydzojady dają występ, a nazajutrz niektórzy z
nich umierają. Ich ciała trzeba pociąć i wykorzystać do
użyźnienia uprawy księżycowej kukurydzy dla
przyszłych Kukurydzojadów.
Kukurydzojady mają powołanie, jak kapłani. Mieć w
rodzinie Kukurydzojada to zarazem zaszczyt i hańba. W
okresie dojrzewania ujawnia się znak Kukurydzojada:
wyraz marzycielskiej rozpaczy, głodnego ducha w czas
głodu, dostrzec też można szlachetną rezygnację, która
jest silniejsza niż głód. Początkowo Kukurydzojady są
krzepkie i silne. Na tym etapie wielu usiłuje wypełznąć
z Doliny. Słyszano o kilku, którzy dotarli aż do
przewieszek.
Wkrótce nadciąga zgnilizna. Kukurydzojady budzą
się, plując zębami, krwią i ropą. Powinni zacząć uczyć
się starodawnych pieśni i muzyki, powinni zabrać się do
budowania instrumentów. Kukurydzojady warzą też
piwo z księżycowej kukurydzy, które pije się podczas
uroczystości. Browar śmierci jest zabójczy. Jeden kubek
zabija w trzy dni... trzy dni strasznego bólu kości,
krwawienia przez skórę, dosłownego pocenia się krwią.
Chcąc uniknąć tak potwornej śmierci, Kukurydzojad
wybiera towarzysza, który zabije go o świcie.
Śmiertelny cios zadaje się nożem z obsydianu pod
żebro, w serce.
Ucieczka z Doliny zaprząta nasze myśli. Może
udałoby się wydrążyć tunel. Budowę rozpoczęto, ale po
pięciu latach pracy nie dało się doprowadzić powietrza i
robotnicy się udusili. Tunel już dawno się zapadł, ale do
dziś widać wejście. Dobrze się tam łapie węże i
jaszczurki.
Niektórzy zaczynają ćwiczyć wychodzenie z ciała, co
ma im pozwolić na wylot z Doliny. Latacze dostają
dodatkowe racje grifa, ale zdaniem wielu są zwykłymi
leniwymi pasożytami.
- Stary, muszę opanować wychodzenie z ciała,
kapujesz? - Opanowują więc, słońce wschodzi i
zachodzi, dzieci się rodzą, starzy umierają.
Nie ma jak wysłać wiadomości z Doliny. Przywiązać
ptakowi do nogi? Nie wiemy nawet, co to jest.
Próbowaliśmy też puszczać sygnały dymne, ale musimy
wydzielać skąpe porcje opału.
Latacze zajęli się telepatią. Jeden z nich zmontował
urządzenie z kryształu kwarcu i drutu, który uzyskał,
wkładając do ognia pewne kamienie, z których wytopiły
się buły. Stopiony metal wyklepał na cienkie
kawałeczki, z rybich skrzeli uformował sobie nauszniki,
wreszcie przeprowadził druty od odrutowanego
kryształu do nauszników. W nausznikach dało się
słyszeć trzaski, urywki muzyki i ludzkich głosów.
Słyszeliśmy ich... oni nas nie. Ale wiedzieliśmy, że tam
są.
Z tej okazji urządziliśmy festyn. Wszyscy się popili.
Rozdano piwo z księżycowej kukurydzy, dodatkowe
racje grifa. Nie przesadziliśmy, ale było co świętować.
Nie jesteśmy sami! Ktoś żyje na zewnątrz Doliny. Oni
nas znajdą. Spuszczą liny. Wyciągną nas z Doliny tam,
gdzie przez cały dzień świeci słońce. Nie zabraknie nam
jedzenia. Znajdziemy się w niebie.
Pewnego dnia stało się. Nad głowami usłyszeliśmy
ogłuszający huk, spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy na
niebie coś, co wyglądało jak legendarna Ważka.
Zaczęliśmy machać i wołać. Pojazd unosił się przez
chwilę, potem zawrócił i odleciał. Nazajutrz wrócił nad
Dolinę z kilkoma takimi samymi jak on.
Jeden z pojazdów minął przewieszki i wylądował nad
strumieniem. Latacze wybiegli na spotkanie dwóch
ludzi wysiadających z pojazdu.
- Mucho gusto... buenos días... muchos años aquí.
Przybysze wyjaśnili, że wszystkich nas ewakuują, ale
teraz mogą zabrać tylko pięciu. Pięciu lataczy wsiadło
do powietrznego statku, który następnie wystartował.
Kolejna maszyna wylądowała, ale na widok
zbliżających się Kukurydzojadów piloci podjęli decyzję
o odwrocie.
- Tych żółtków trzeba poddać kwarantannie.
- Do mojego helikoptera nie wsiądą.
- Skontaktujemy się z Atlantą.
Piloci ostrożnie zrzucili paczki żywnościowe.
Wprowadzono surową kwarantannę... wokół Doliny
rozmieszczono żołnierzy. Uzbrojone helikoptery miały
uniemożliwić każdą próbę dotarcia do Doliny z
powietrza. Żołnierze zawrócili helikopter wynajęty
przez dziennikarzy, ostrzegając, że mają rozkaz
zestrzelić każdy obiekt latający, który naruszy
kwarantannę.
Wszystkich mieszkańców Doliny, czterdziestu
mężczyzn i trzydzieści pięć kobiet w ubraniach
ochronnych, przetransportowano do Atlanty i
umieszczono w odosobnieniu. Dolina znajdowała się, co
prawda, w Kolumbii, ale miejscowe władze z radością
przekazały sprawę w ręce gringos, zamiast ryzykować
przyjęcie odpowiedzialności za jakąś straszliwą
epidemię.
Okazało się, że Kukurydzojady cierpią na chorobę
popromienną. Mimo to ani na kukurydzę, ani na zmiany
chorobowe na ciałach nie reagowały najczulsze i
najnowocześniejsze wykrywacze promieniowania.
Komisja badająca tę sprawę doszła do następującego
wniosku: „Jeśli czynnikiem etiologicznym jest
promieniowanie, to musimy stwierdzić, że jest to
nieznana dzisiaj odmiana promieniowania".
Dziennikarze oczywiście prześcigali się w
domysłach, gromko domagali się zgody na
przeprowadzenie wywiadu z ludźmi z Doliny i na ich
sfotografowanie. W odpowiedzi usłyszeli, że z uwagi na
groźbę wybuchu epidemii należało zastosować
drastyczne środki zapobiegawcze. Tylko naukowcy i
lekarze z Centrum Kontroli Chorób będą mieli prawo
dostępu do ludzi z Doliny, chyba że się okaże, iż nie ma
niebezpieczeństwa rozprzestrzenienia się nieznanej
choroby w świecie albo takie niebezpieczeństwo zostało
zażegnane.
Dziennikarze utyskiwali, węszyli po Centrum,
podtykali mikrofony każdemu, kto wchodził lub
wychodził. Dokładne testy wykazały, że choroba
kukurydziana nie jest bezpośrednio zaraźliwa, ale
wywołuje ją nieznana substancja w kukurydzy bądź w
ziemi uprawnej. Wszystkie próby wyodrębnienia
tajemniczej substancji spełzły na niczym.
W końcu ludzi z Doliny wypuszczono i zwołano
konferencję prasową. Latacze zdominowali konferencję,
opowiadając legendę o Ważce zwanej „Esperanza". Bez
końca snuto domysły, jak ludzie znaleźli się w Dolinie:
odgrodziło ją od świata trzęsienie i obsunięcie się ziemi,
mieszkańcy Doliny przeżyli katastrofę statku
kosmicznego, oni lub ich przodkowie spuścili się do
Doliny po linach, które następnie spadły.
Kukurydzojady założyły zespół rockowy o nazwie
Świecąca Kukurydza i stały się fantastycznie bogaci.
Kiedy przestały jeść zakażoną kukurydzę, rozwój
choroby ustał. Chorzy zrobili sobie operacje plastyczne.
Pozostali ludzie z Doliny się rozpierzchli, przy czym
większość przeniosła się do latynoskich barrios w Los
Angeles i Nowym Meksyku. Kilka osób pojechało do
Nowego Jorku.
Po kilku latach o Dolinie zapomniano.
Względny Einstein, znany w rodzinie jako wujek,
odkrył zależność między materią a energią. Niektórzy z
nas uważają, że należało go zamordować w sitowiu.
Einstein ustalił też, że prędkość światła wynosi 300 000
kilometrów na sekundę. Przy tej prędkości ziemia traci
światło. Każdy mierzalny czynnik jest ilościowy, a
każdy czynnik ilościowy wyczerpuje się w czasowym
wszechświecie. Proces ten znacznie przyspieszyła
fotografia. Zdjęcie nie posiada własnego światła i żeby
zobaczyć fotografię, potrzebne jest światło. Ilekroć ktoś
robi zdjęcie, o tyle mniej światła jest w obiegu.
Ciemność na granicy pola widzenia gromadzi się,
najpierw powoli... przytłumione głosy na granicy
słyszalności.
Śmiały rabunek światła... sprawcy zbiegli z milionem
kilowatów, wartym co najmniej sto milionów na
czarnym rynku światła. Moduł Świetlny, czyli MŚ, jest
niewielkim prostokątem podobnym do grubej karty
kredytowej, który można umieścić w czytniku i
wytworzyć określoną ilość światła.
Chcesz oświetlać swój dom i ogród w ciągu dnia?
(Według przepisów strefowych masz taki obowiązek).
Nad swoją pułapką masz kawałek przytulnego nieba jak
parasol? Solidna klasa średnia, o krok przed wielkim
zaciemnieniem... niebezpieczne zawody... jednego dnia
rozświetlony niczym choinka, następnego dnia pogrąża
się w mroku.
Czarnorynkowi spekulanci... Bar u Joego, neon zgasł
wiele lat temu. Bar oświetla dziesięciowatowa żarówka,
stoliki skrywa mrok. Do stolika przysiada się chłopak.
- Mam trochę światła. Wymienię na towar.
Chłopak traci wzrok od ciągłego przebywania w
ciemnościach. Dopóki nie pojawi się światło, nie
możesz wiedzieć, czym jest ciemność. Znikąd nie
dobiega ani krztyna światła. Chłopak mruga w
półmroku. Zależy mu tylko na takiej ilości światła, żeby
mógł sobie zrobić zastrzyk. Wkrótce oślepnie i będzie
potrzebował świetlnego chłopca jako przewodnika.
Jeśli zostały ci zapasy, możesz sam wytworzyć trochę
światła; za określoną sumę można też zrobić transfuzję
światła. Politycy usiłują przekonać ludzi, że mają
system, który pozwala zjadać głosy i srać światłem.
Mimo to światła jest coraz mniej, o czym wszyscy
wiedzą. Światło oddala się od tej planety z prędkością
300 000 kilometrów na sekundę i nic nie jest w stanie
sprowadzić go z powrotem. Wkrótce nie będzie można
kupić światła za żadną ilość modułów świetlnych.
Koniec dnia
Zaszło słońce
Za jezioro
Za wzgórza
Za niebo
Pierwsze spotkanie Joego z Krainą Zmarłych:
pierwszą rzeczą, jaką zauważa, są kałuże ropy na
ciemnych ulicach, a może to tylko plamy oleistej
ciemności. Czuć jednak wyraźnie ropę i zapach metanu.
Niebo jest czarne i ciemnozielone.
Przychodzi do domu przy alei Pershing. Jest tam jego
matka, a z Joego wysuwa się długa gadzia szyja,
zakrzywia nad głową matki i zaczyna żarłocznie
wygryzać jej z pleców kawałki ciała, złowrogi
drapieżny gad ze starodawnego dołu ze smolą. Matka
wybiega z sypialni, krzycząc:
- Śniło mi się coś strasznego! Śniło mi się, że zjadasz
mi plecy!
Szary kot Palacz jest sojusznikiem w tej mrocznej,
oleistej okolicy. Tamtej nocy, kiedy zginął Ruski, a ja
myślałem, że nie powinienem był z nim tu przychodzić,
Palacz znalazł go i wyprowadził, tak jak Fletch zdjął z
drzewa rosyjskiego niebieskiego kociaka.
Istnieje wiele innych miejsc...
restauracja/hotel/dworzec, gdzie człowiek nigdy nie jest
pewny swojej rezerwacji i rzadko udaje mu się trafić z
powrotem do pokoju, jeśli wyruszy na poszukiwanie
śniadania, które zawsze trudno jest namierzyć.
Le Grand Hôtel des morts: windy, schody,
wielopoziomowy kompleks pokoi, restauracji i sklepów.
W windzie kilka razy miga mi Ian Sommerville, mijam
go na korytarzach i w poczekalniach. Do recepcji stoi
długa kolejka ludzi czekających na pokoje. Sam mam
rezerwację na numer 317, ale nie mogę jej być pewny,
skoro tyle osób napływa do hotelu. Wielu gości
wygląda na Amerykanów; ostrzyżeni na jeża, z
plecakami, niewątpliwie wrócili z Wietnamu.
Słyszałem, że doszło do strasznego spiętrzenia.
To miejsce jest wielkim lotniskiem, portem,
dworcem, są tu hotele, restauracje, kina i sklepy. Iana
spotykam na półpiętrze przed butikiem. Jest
niewyraźny, zwiewny, chłodny... przeprasza i wchodzi
do środka. Stanowi dziwne połączenie matematyka
(naprawdę rozumie takie sprawy jak teoria kwantów) z
zimnym draniem. Jako starszy i mądrzejszy, jest gotów
na tym poprzestać. Po chwili jednak wchodzę za nim i
pytam dziewczynę o Iana Sommerville'a.
- Ach, tak - odpowiada dziewczyna, kiedy Ian
wychodzi. Wymieniamy kilka martwych zdań. Nie ma
znaczenia, kto co mówi.
- Czy jest tu Brion?
- Nie. Nie przyjedzie.
- Ciekawe, czy nadal mam rezerwację - jęczę
żałośnie, Ian nie ma zdania na ten temat.
- Zeszłej nocy spałem na kanapie w pokoju z
czterema czy pięcioma osobami.
- Cóż, to całkiem szczere stwierdzenie - odpowiada
lakonicznie Ian, odwracając się na pięcie.
Butik składa się z kabin ułożonych według jakiegoś
tajemnego wzoru. Wchodzi kilka czarnych dziewczyn, z
którymi Ian rozmawia na tematy zawodowe, ale nie
rozumiem, o czym mówią... skręty w niewłaściwą
stronę, zgubione tropy prowadzą nas do tego butiku na
obcej planecie, gdzie on czuje się swojsko, a ja nie, i nie
sposób zasypać tej przepaści, Ian przyjechał tu w
sprawach, o których nie mam pojęcia.
Hotel nazywa się La Farmacia, ale nigdzie nie mogę
znaleźć apteki, żeby kupić kodeinę. Miasto wygląda na
europejskie... Szukam lokalu, gdzie mógłbym zjeść
śniadanie. Z tym zawsze są problemy. Idę aż na koniec
linii metra, potem wracam do hotelu. Tam muszą być
restauracje. Wchodzę do jednej, dość wypełnionej
ludźmi, ale kelner mówi:
- To nie jest odpowiednie miejsce. Nie jest zbyt
wytworne.
Przypomina mi się anegdota o pani Rubenstein:
„Och, Ryszardzie, tak żałuję, że nie byłeś wczoraj na
moim przyjęciu". Natychmiast połyka przynętę. „Ależ,
księżniczko, nie zostałem zaproszony". „To było bardzo
wytworne przyjęcie".
Zgrabny obraźliwy prztyczek od kelnera - szpetnego,
kanciastego Włocha o kościstych kolanach i zapadniętej
klatce piersiowej, porośniętej włosami, które wystają
między guzikami koszuli. Ma długie, skołtunione włosy
i znoszony czarny garnitur.
Odnajduję drogę powrotną do pokoju hotelowego. Z
korytarza wchodzą za mną dwa psy, brunatny i szary.
Najwyraźniej są to psy drzwiowe, ale ponieważ
znajduję się w Krainie Zmarłych, nie muszę się
martwić.
Kraina Zmarłych: długa ulica po obu stronach
wysadzana drzewami, które niemal stykają się
konarami. Dochodzi do końca ulicy, gdzie żelazne
schody prowadzą w dół. Na schodach znajduje
pieniądze, które skrzętnie wrzuca do pojemnika na
śmieci, nucąc:
- Śmiecenie jest samolubne i niechlujne. Nie rób tego.
W Krainie Zmarłych ilościowa waluta jest
bezwartościowa, a każdego, kto użyłby takiego środka
płatniczego, uznano by za człowieka kompletnie
pozbawionego smaku. U stóp schodów, prowadzących
na kamienną promenadę nad rzeką, dostrzegam monetę
wielkości srebrnego dolara. Moneta jest ze srebra albo
jakiegoś jasnego metalu. Na środku widnieje płaski
relief, przedstawiający dwie prawie połączone kości
łopatkowe, tak jak łopatki rosyjskiego kota niebieskiego
niemal się łączą, jeśli kot jest czystej rasy. To jest kocia
moneta, a dokładniej rosyjska niebieska moneta,
ponieważ w Krainie Zmarłych obowiązuje waluta
jakościowa, odzwierciedlająca cechy, jakimi pielgrzym
charakteryzował się za życia. Kocią monetę znajdzie
tylko wielbiciel kotów.
Są tu monety dobroci: ich posiadacz pomógł komuś,
nie oczekując zapłaty, jak tamten recepcjonista z hotelu,
który przestrzegł mnie przed glinami, albo gliniarz,
który podrzucił mi skręta, żebym mógł wypalić w
wozie. Są monety dziecięce. Pamiętam dzieciaka ze snu,
z oczami na szypułkach jak ślimak, który pytał:
- Nie chcesz mnie?
- Chcę!
Poza tym są monety łez, monety odwagi, monety
Johnsona, monety prawości.
Czy są rzeczy, których nie zrobiłbyś za żadne
pieniądze? Pod żadnym pozorem. W zamian za młode
ciało! Moneta prawości zaświadcza o tym, że jej
posiadacza nie można przekupić żadną łapówką
ilościową. Moneta potwierdza, że jej posiadacz
kategorycznie odrzucił pakt z diabłem.
Monety nie można ukraść ani przekazać nikomu, kto
nie uzyskał prawa do jej używania. Monet nie można
sfałszować. Skradziona moneta często matowieje i
czernieje. Zawsze zadźwięczy fałszywie testowana na
kamertonie. Każdy sklepikarz i właściciel zajazdu ma
kamerton do sprawdzania monet, którymi płacą klienci.
Prawdziwa kocia moneta zamruczy harmonijnie.
Fałszywa lub skradziona moneta będzie syczeć i
trzaskać. Każda moneta ma unikatowe brzmienie.
Moneta prawdy z chińskim ideogramem
oznaczającym człowieka, który dotrzymuje słowa,
dźwięczy prawdziwie. Nie potrzebujesz rachunku. Jeśli
będzie fałszywa, zadźwięczy pusto i fałszywie jak Jerry
Falwell. Kłamstwo wyjdzie na światło dzienne.
- Poproszę o rachunek.
- Wsunę ci go pod drzwi.
- Świetnie. Wtedy dam ci pieniądze.
Pewne monety są niezbędne do uzyskania innych
monet. Tylko za monety tchórzostwa, upokorzenia i
wstydu można kupić monetę prawdziwej odwagi.
Jedynie za monety łez można kupić dziecięce i kocie
monety, a także monety dobroci. Z kolei za kocie i
dziecięce monety można nabyć niezmiernie rzadką
monetę kontaktu. Zaświadcza ona, że posiadacz
kontaktował się z innymi istotami. Monety świadczące
o kontakcie z kotami są niezbędne do uzyskania monety
kontaktu zwierzęcego.
Monety nikłej szansy, koń, który zrywa się z ostatniej
pozycji i wygrywa na linii mety, oszołomiony od
ciosów bokser, który podnosi się, kiedy sędzia doliczył
do dziewięciu, i zwycięża przez nokaut, Samson
zwalający świątynne kolumny. Wszyscy spisani na
straty, ostatnia rozpaczliwa rozgrywka, moneta będąca
ostatnią deską ratunku. Takiej monety można użyć tylko
raz.
Tyle monet, a żadnej nie można kupić za pieniądze
ani nic ilościowego. Diabeł handluje tylko towarem
ilościowym.
- Czy jest coś, czego nie zrobiłbyś za pieniądze? Za
młode ciało? Za nieśmiertelność?
- Owszem... nie wydłubałbym kotu oka... i wielu
innych rzeczy.
Rozmowa natychmiast zostaje przerwana.
- Cóż, jeśli zamierzasz być taki.
Zamierzam. Wolę już biedzić się ze swoim
siedemdziesięcioletnim ciałem niż przystać na jakąś
szemraną propozycję.
Jest tam jeszcze jeden sklep. W którym domu, Kiki?
Przerwy. Odnowić sojusz, który nie jest zabawny?
Znajomość okoliczności informator policyjny.
(Przerwa na słowo ode mnie).
Pensjonaty ze snu szepczą z Meksyku do Paryża...
pył bezsennych nocy.
(Indianin wyszedł).
Limfatyczny szary zimowy spacer w porze przerwy.
Rzucam się na chłopaka tłustego jak szczur.
- Ssss. - Planeta zwierzęcych niechlujów.
Duchu kolibra, nie stworzyłeś owoców.
(Drobny zimny chichot).
Wyjechali, zostawiając okiennicę łomoczącą na
wietrze.
Ślady opon w zamarzającym błocie.
Sztywna od spermy bandana w suchej szufladzie
pustego hotelu, a obok zaschnięty karaluch.
Deszcz na pajęczynach, puste toalety letnich szkół.
Skorupki od jajek, wilgotne skórki od chleba,
wyczesane włosy.
Duże puste poddasze: gipsowy pył opada mi na
ramiona, co przypomina pierwszy łopot żagla podczas
burzy, która wzbiera w ciszy morskiej. Gips sypie się
już w całym pokoju. Wynośmy się stąd, póki czas!
W rowie z chłopcem z czasopisma. Letnia noc
oddycha przez zasolone skrzela, porowaty smak na
języku wśród pokryw skrzydeł i muszli, kamienie
ułożone w kształt róży pod łukami bram, woń
hiacyntów. Matka i ojciec zawiozą mnie do Liberty,
miasteczka studenckiego w stanie Ohio. Kiki wcale się
to nie podoba.
Ciepły wiatr zimowe rżysko
Późne popołudnie w latach dwudziestych
Pokój nad kwiaciarnią przy pustym placu, gdzie
znajdowałem węże pod zardzewiałym żelastwem
Mały zielony wąż pieści miłośnie mi twarz.
Woń spelunek, białe jedwabne szale, smokingi, zjawy
z lat dwudziestych, blaknące na papierze.
Boże Narodzenie było ciepłe sadza na topniejącym
śniegu
Idąc wzdłuż granitowych murów ulicą Euklidesa
Powiedziałem do kuzyna
„Nie mogę uwierzyć, że to Boże Narodzenie".
Wigilia
W całym domu
Nie drgnie nic
Nawet wesz.
Wysoki pokój
Homary w wysokim pokoju
Na końcu ulicy imprezują
Trzeba ich było powstrzymać
Mick Jagger i ja chyba
Zaciągnęliśmy zasłony
To nie koniec
Wyruszam na polowanie
Pamiętaj
Zeszłej nocy wyły psy
Trzeba nakarmić psa
Błyskawica na południu Hiszpanii
Powiem ci trochę kryształów
I ananasów... ostatni homar
Zjesz homara?
Kochać się z tobą
W wysokim pokoju
Słodkie różyczki drogi stary książę
Gruby i połyskliwy w ciemnych okularach
Martwy na sedesie
Chodźcie, wybiórczy historycy
Nie bądźcie drażliwi
Drażliwy w mieszkaniu
Usłużnie dostrzegłem odrobinę centralnego
ogrzewania
Drobny whippet i centralny żar
Wygłupy a jednak gdybym mógł
Telefon rozbrzmiewa na niebie
Zaśmieconym srebrem i BUM BUM
Masz szampana? Gdzie ja?
Mój Boże to wszystko jest takie -
Homar...
Niedźwiedzie polarne pasą się na soczystych
zielonych łąkach. Wrzeszczący czarnoskóry chłopak
tańczy w cywilnych kościach... szmaragdowe trąby
powietrzne.
- To zawsze jej palce u stóp, żeby zostawić w
spokoju.
Te magiczne wizje są całkowicie pozbawione
zwyczajnych ludzkich uczuć i doświadczeń. Nie ma w
nich przyjaźni, miłości, wrogości, lęku ani nienawiści.
Nie ma reguł ani serii kroków, mogących doprowadzić
człowieka do punktu, skąd coś widać. W konsekwencji
takie wizje zagrażają każdemu systemowi dogmatów.
Każdy dogmat musi postulować drogę, pewne kroki,
które doprowadzą do zbawienia, obiecywanego przez
ów dogmat. Chrześcijańskie niebo perłowych bram i
śpiewających aniołów, muzułmański raj wiecznych
dziwek i wody pod dostatkiem, komunistyczne niebo
państwa robotników. W przeciwnym razie nie ma
miejsca na hierarchiczną strukturę, która mediuje
między dogmatem a człowiekiem, która dyktuje drogę.
Chcąc trwać w czasie, każda struktura musi raz po raz
pojawiać się w przewidywalny sposób. Wizje,
przebłyski Zachodniej Krainy istnieją nie w czasie, ale
w przestrzeni. Jest to inne medium i inne światło, bez
żadnych czasowych współrzędnych czy znaków.
Medium to posiada pewne podobieństwo do
hologramów.
Pamiętam wystawę wczesnych hologramów, w
większości figur szachowych, w małych szklanych
gablotkach. Przedmioty te mają w sobie coś dziwnie
przytłaczającego, obcego. Medium wzroku można
sfałszować. Może je sfałszować hologram. Jednak
sfałszowane medium staje się mylące i przykre.
Hologram jest złudzeniem magii bez magii.
Jednym z najrzadszych duchów, którego najtrudniej
zobaczyć, jest kotojeleń: pół jeleń, pół kot. W tym
duchu roślinożerca jednoczy się z mięsożercą.
Kotojeleń jest jasnozielony, ma łeb i rogi jelenia oraz
kocie pazury. Potrafi się wspinać na drzewa i biec z
dużą szybkością. Może jeść mięso albo trawę. Kiedy je
mięso, ma kocie zęby. Kiedy je trawę, ma zęby jelenia.
Kotojelenia można zobaczyć tylko na leśnych polanach
w czarnozielonym świetle tornada.
Kotojeleń jest bowiem duchem tornad i trąb
powietrznych, o zwinności i sile kota oraz szybkości
jelenia. W jego zielonoczarnych oczach trzaskają
błyskawice. Kotojeleń potrafi unieść nawet najcięższe
brzemię rozpaczy i beznadziei, lęku, apatii i śmierci.
Kiedy zostaje przywołany, cały ciężar czarnej magii i
negatywnych sił zostaje wciągnięty z powrotem do
źródła i wessany w czarny lej. Tego ducha nie mogą
przywołać żadne słowa, a tylko całkowita pustka.
Musisz znaleźć małą, okrągłą polanę, otoczoną
krzewami i drzewami, ale otwartą z jednej strony. Na
środku polany na stercie czarnych kamieni umieść
kryształowy barometr. Kamienie są gładkie,
wypolerowane przez nasienie ze snu. Teraz stań na
północnym skraju polany. Wszystkie myśli i uczucia
wyrzuć przez kość ogonową. Zostanie z ciebie szkielet z
kryształowych kości. Kiedy ciało wtopi się w mech,
temperatura obniży się o dwadzieścia stopni w ciągu
dwudziestu trzech sekund, barometr zacznie spadać, aż
imploduje w czarnym świetle. Wtedy w zielono-
czarnym świetle tornada ujrzysz kotojelenia.
Kotojeleń będzie stał przez sekundę zatrzymanego
czasu. Potem usłyszysz świst wiatru wśród drzew, koci
jęk przechodzący we wrzask, czarne kamienie zawirują
swobodnie wokół kotojelenia. Niebo i drzewa, jezioro i
rzekę, wszystko wciągnie wirujący lej. Nie zostanie
kamień na kamieniu. Kotojeleń jest duchem totalnej
rewolucji i totalnej zmiany. Kotojeleń jest duchem
czarnej dziury.
PRACUJĘ DLA CZARNEJ DZIURY,
GDZIE NIE OBOWIĄZUJĄ PRAWA NATURY.
Pracuję dla czarnej dziury
Sprawię, że muł się ocieli
Jestem nieproszonym prętem
Zbłąkaną samowolną dusza
Wyskakuję to tu
To tam
Nie mam ludzkiego celu
Jestem osobliwością
Nie mam ludzkiego ja
Nikt mi nie może zapłacić
Nikt mnie nie może uwolnić
Jestem zamkiem bez klucza
Osobliwością.
Drzewa mają po sześćdziesiąt i dziewięćdziesiąt
metrów wysokości. Podnosząc wzrok, widzi coś, co na
pierwszy rzut oka przypomina liście w jaskrawych
kolorach, jednak barwy przemieszczają się i zmieniają,
w miarę jak kolorowe wiatry mieszają się i wirują,
czerwone, pomarańczowe, żółte, rdzawe, tylko zielone
liście i błękitne niebo pozostają ostre i bolesne. Pod
drzewami biegnie bardzo stara ścieżka, koryto głębokie
na mniej więcej metr. Gdzieniegdzie po bokach wystają
korzenie, które krzyżują się na dnie... trzeba patrzeć pod
nogi.
Stwierdza jednak, że jego ciało unika przeszkód.
Stąpa lekko, długimi krokami. Mięśnie rysują się pod
ubraniem, palce stóp są porozdzielane, genitalia w
sączku. To jego druga skóra z lekkiego, mocnego,
gładkiego materiału w zielone i żółte cętki,
zmieniającego kolor, kiedy idzie przez światło i cień.
Nasiąka ciszą i nie jest w stanie wymówić: „Dokąd
idę?".
Odchodzenie i przychodzenie są obecne
jednocześnie, nie rozdziela ich linearna sekwencja słów.
Teraz mija długi, niski budynek. Rynsztok ciągnie się
w dal. Wzdłuż budynku biegną jakby tory kolejowe,
które rozgałęziają się na bok w złożonych wzorach. W
tym labiryncie są wewnętrzne wieże, znane jedynie
mieszkańcom, ponieważ labirynt jest wbudowany w
duszę. Człowiek z innym wzorem labiryntu z pewnością
by zabłądził.
Widzi kanały, drogi i wieże, sięgającą nieba misterną
siatkę zamków, śluz, ogrodów i pływających domów,
ciągniętych przez wielkie żółwie z otworami na liny w
skorupach. Żółwie o błoniastych łapach poruszają się ze
zdumiewającą szybkością i siłą, ciągnąc barki z
towarami i pasażerami.
W oddali dostrzega duże jezioro w mlecznym świetle.
Nigdzie nie widać słońca ani satelity. Tak łagodne,
równomiernie rozchodzące się światło musi być
światłem odbitym. Co pewien czas spotyka na swej
drodze ludzi. Ich ciała wyczuwa jako dokładne
przemieszczenie.
Wreszcie sobie przypomniał. Wcześniej ani razu nie
udało mu się odtworzyć tego snu po przebudzeniu.
Szedł w wielkim tłumie ludzi, którzy mieli w sobie coś
wschodniego. Świeciło upiorne jasne słońce, a ludzie
byli na wpół nadzy. Milczący, spowolniali, wyglądali na
zagłodzonych. Panowała całkowita cisza, tylko słońce i
milczący tłum.
Szedł wśród nich, niosąc duży zakryty kosz. Miał go
gdzieś zanieść, ale nie potrafił znaleźć miejsca, gdzie
mógłby go zostawić. Strasznie było tak iść przez tłum,
nie wiedząc, gdzie złożyć brzemię, które dźwigał od tak
dawna.
Szedł tak długo, aż dotarł do torów kolejowych. Po
obu stronach ciągnęły się rzędy rozpadających się
domów. Na ciasnych podwórkach za domami gniły
wychodki, a na sznurach suszyły się podarte, dymiące
szmaty. Sama ziemia wyglądała na brudną i
opuszczoną. Niekończący się przepływ ludzkości przez
niekończący się czas. Ostrzeżenie... snop przerażenia,
przyszłość czerni, błąd i zniszczenie między
świetlistością a mrokiem. Potworny sen, jęki, szuranie
nogami po podłodze, może nawet coś więcej.
25 grudnia: Wczoraj przepisałem fragment ze snem z
książki Serce to samotny myśliwy Carson McCullers. W
myślach biegłem w tym śnie, kiedy zdjął mnie znajomy
chłód, zwiastujący zdziwione i straszne zrozumienie...
- Co jest w koszu?
Powracający sen o wchodzeniu do ciemnego pokoju.
Ktoś leży na łóżku. Budzę się, krzycząc:
- Nie! Nie! Nie!
Przypadek z koszem. Straszne jasne słońce utknęło na
niebie. Nie ma gdzie postawić kosza, kiedy tak idzie
przez milczący tłum ludzi o wygłodniałych twarzach.
Nie jest to głód jedzenia, ale czegoś innego, czego tam
nie ma. Nie wie, gdzie złożyć brzemię, które dźwigał od
tak dawna.
W koszu umiera dziecko. Znikąd pomocy pod tym
słońcem, co utknęło na starym filmie, z którego życie
wycieka powoli i cicho jak sunący tłum.
Powiedzenia starego Białego Myśliwego.
Nie zdobędziesz prawdziwej odwagi, dopóki nie
stracisz odwagi. Musisz ją stracić podle, całkowicie...
podwinąć ogon i czmychnąć. Żadna euforia nie może
się równać z odzyskaną odwagą. Dlatego prawie zawsze
jest to odwaga zgubna. Czym mógłbyś ją przebić? A
jeśli nie zostało ci nic, czym mógłbyś ją przebić, na co
tu jeszcze czekasz?
Nigdy nie walcz z lękiem twarzą w twarz. Wszystkie
te bzdury o wzięciu się w garść, a im mocnej ciągniesz,
tym jest gorzej. Wpuść lęk do środka i bacznie mu się
przyjrzyj. Jaki ma kształt? Jakiego jest koloru? Niech
lęk obmyje cię od środka. Wycofaj się i trwaj. Udawaj,
że lęku nie ma. Stań się trywialny. Ciekawe, co podadzą
na tym przyjęciu wydziałowym? Na pewno jakiś żrący
poncz, od którego nabawię się przepukliny rozworu
przełykowego. Mozolny rytuał przyjęć wydziałowych i
biurowych ma ci przypomnieć, że ostry lęk i nuda
wzajemnie się wykluczają.
Istnieje wiele sposobów na zdystansowanie się od
lęku. Zachowaj milczenie i oddaj głos lękowi. Poznasz
go po tym, co robi. Śmierć nie lubi, by oglądać ją z tak
bliska. Śmierć musi zawsze wywoływać zdziwiony
okrzyk: „To ty!".
Ostatnia osoba, jaką spodziewałeś się ujrzeć, a
jednocześnie któż, jeśli nie ona?
Kiedy de Gaulle, po ostrzelaniu jego samochodu z
karabinów maszynowych, strzepnął z klapy potłuczone
szkło i powiedział: „Encore!", śmierć nie mogła go
tknąć.
Nie można mówić do śmierci: „A, to znowu ty!".
Śmierć nie jest w stanie tego znieść.
Francis Macomber i Lord Jim: stracona odwaga.
Obydwaj czmychnęli. Odwaga odzyskana: śmierć.
MASZYNA ŻYCZEŃ
Stary pisarz mieszkał w przerobionym wagonie
towarowym na wysypisku śmieci nad rzeką. Wysypisko
należało do firmy rozbiórkowej, a pisarz zatrudnił się
jako dozorca. Dowódca wysypiska śmieci. Czasami
nosił marynarską czapkę. Już nie pisał. Blokada
twórcza. Zdarza się.
Zapadał zmrok, był wieczór Bożego Narodzenia.
Pisarz przeszedł właśnie czterysta metrów do postoju
ciężarówek, gdzie sprzedawano kanapki z indykiem na
gorąco, z sałatą i sosem. Wracał z kanapką do domu,
gdy usłyszał miauczenie. Drogę zaszedł mu mały czarny
kot. Pisarz postawił torbę, nachylił się do kota, a ten
skoczył mu w ramiona i przytulił się, mrucząc głośno.
Duże, miękkie płatki śniegu sypały się z nieba, jakby
nadciągał stamtąd na świat kres dla wszystkich -
żyjących i zmarłych, przypomniał sobie pisarz. Dlatego
zabrał małego czarnego znajdę do wagonu towarowego
i podzielił się z nim kanapką z indykiem.
Nazajutrz poszedł do najbliższego sklepu i kupił
zapas karmy dla kotów. Znajdę nazwał Palacz,
nawiązując do Czarnych Palaczy. Są to szczeliny w
skorupie ziemskiej, trzy tysiące metrów pod
powierzchnią morza, gdzie nie ma tlenu ani światła, za
to panuje ogromne ciśnienie. Wydaje się oczywiste, że
nie mogą tam istnieć żadne formy życia. Mimo to
wzdłuż szczeliny Czarnego Palacza życie wprost kipi:
olbrzymie kraby, robaki długości stu dwudziestu
centymetrów, małże wielkie jak talerze. Kiedy
wyłowiono jednego z takich małży, rozszedł się
podobno smród, jakiego nikt wcześniej nie znał.
Stworzenia te zjadają minerały i wysysają składniki
odżywcze z siarkowodoru.
Palacz był dziwnym kotem. Sierść miał połyskliwą i
czarną jak sadza, białe oczy migotały w ciemności. Rósł
szybko. Palacz, stworzenie z pozbawionych światła
otchłani, gdzie życie w znanej postaci nie może istnieć,
przyniósł ze sobą światło i kolor, tak jak kolory
wylewają się ze smoły. Z obszaru całkowicie
pozbawionego powietrza, gdzie ciśnienie zmiażdżyłoby
łódź podwodną jak puszkę po piwie, kot przyniósł
skompresowaną odmianę życia. Odżywiał się
fosforyzującymi minerałami, więc jego oczy migoczą
jak diamenty. Jego ciało jest uformowane z braku
światła. Palacz darzy pisarza szczególną miłością,
pochodzącą ze szczególnego miejsca; ma do
przekazania pilną jak wulkan lub trzęsienie ziemi
wiadomość, którą tylko pisarz potrafi odczytać.
Pisarz znowu zaczyna pisać, oczywiście opowiadania
o zwierzętach. W poszukiwaniu bohaterów wertuje The
Audubon Society Bool of Animal Life... Nietoperz
tropikalny o długich, smukłych czarnych palcach i
spiczastym smutnym czarnym pyszczku, do złudzenia
przypominającym pyszczek Palacza. Z żółwiej skorupy
wyziera nietoperz rybak nocny. Podpełza nietoperz
blady, jedyny odżywiający się na ziemi. Przewracając
strony, pisarz gładzi ilustracje i przyciąga je ku sobie
ruchem zaobserwowanym u pewnej kotki, która
przyciągała ku sobie pięcioro kociąt.
Na widok lemura mokoka o okrągłych oczach i
wystającym czerwonym języczku pisarz doświadcza
niemal bolesnej rozkoszy... jedwabista sierść,
błyszczący czarny nosek, oślepiająca niewinność.
Galago o wielkich okrągłych żółtych oczach, palcach
przednich i tylnych łap wyposażonych w maleńkie
przyssawki... Rosomak o gęstej czarnej sierści, z ciałem
płasko przy ziemi, głową zadartą w górę, by obnażyć
zęby w złośliwym, obleśnym uśmieszku. (Rosomak
skrapia swoje pożywienie piżmem, którego nie zniesie
żadne inne zwierzę). Piękny lemur katta, skaczący po
lesie jak na pogo, lotokot z dwoma tajemniczymi
zwojami w mózgu. Należący do najrzadszych zwierząt
palczak wielkości kota, z długim puszystym ogonem, o
okrągłych pomarańczowych oczach i cienkich,
kościstych palcach, zakończonych długimi, ostrymi jak
igły pazurami. Tak dużo zwierząt, a on kocha je
wszystkie.
Palacz zniknął. Stary pisarz porozwieszał po okolicy
jego zdjęcie i wyznaczył pięćdziesiąt dolarów nagrody.
W końcu kupił maszynę życzeń. Instrukcja obsługi jest
prosta. Fotografię, obcięty paznokieć, włos lub
cokolwiek związanego z przedmiotem twojego życzenia
umieszczasz między dwiema miedzianymi płytami,
poruszanymi przez induktor, zasilany zwykłym prądem.
Następnie wypowiadasz życzenie.
- Wiesz pan, nie twierdzę, że to działa, ale znam
gościa, który usunął trądzik ze szpetnej twarzy swojej
córki. Dopóki nie usunął trądziku, nikt nie wiedział, jak
bardzo paskudną miała twarz, więc może nie powinien
był tego robić. Potem ten sam gość wypowiedział
życzenie, żeby hemoroidy jego babki w znacznym
stopniu ustąpiły. Przedtem były jak dżdżownice, teraz
wyglądają jak małe czerwone robaczki, które zakładasz
na haczyk. Inny facet wyciągnął tasiemca ze swojej
ciotki, która przytyła o pięć kilo w ciągu tygodnia.
- Czy ta maszyna może zrobić coś pozytywnego, na
przykład odnaleźć zaginionego kota?
- No, nie wiem, ale coś mi się zdaje, że dla tego
ustrojstwa nie ma rzeczy niemożliwych.
- „Wszystko jest w zaniechaniu, w niewierze, w
zawahaniu".
- Że co?
- Ezra Pound.
- Powiedz Ezrze, żeby schował próżność do kieszeni.
Pamiętaj też, że to jest maszyna do mordowania. Musisz
to usłyszeć: pewien człowiek życzył sąsiadowi śmierci.
Sąsiadowi odbiło, rzucił się na tamtego z piłą
mechaniczną, przeciął go na pół jak w numerze
cyrkowym z przepiłowaną kobietą, z tą różnicą, że
facet, który życzył sąsiadowi śmierci, nie mógł się
ukłonić. Na koniec sąsiad padł trupem, takie to było
wspaniałe. Dlatego zanim wypowiesz jakieś ohydne
życzenie, dobrze się zastanów.
Stary sprzedawca maszyn do życzeń pada na kolana i
splata dłonie.
- Daj mi kobitek, obsyp mnie bogactwem! - szydzi.
Bogowie przypadku nie lubią dłużników, sknerów,
jęczydusz. Daj maszynie jękliwe życzenie, a wkrótce
dostaniesz prawdziwy powód, żeby jęczeć. Tym, co
wypowiadają życzenia bez przekonania, zostanie
odebrane nawet to, co mają.
- Chcę tylko jednego.
- Wobec tego, w taki czy inny sposób,
przypuszczalnie to dostaniesz. Oto twoja maszyna,
zapakowana jak prezent gwiazdkowy. Muszę jeszcze
zadzwonić w kilka miejsc.
Po powrocie do wagonu towarowego stary pisarz
rozpakował maszynę życzeń i podłączył do prądu.
Następnie usiadł przed maszyną i wymówił w myślach
bezwarunkowe życzenie powrotu Palacza, martwego
lub żywego, bez względu na konsekwencje. Wiedział,
że spełnienie życzenia może spowodować trzęsienie
ziemi (niespotykane w tej okolicy) albo zimowe
tornado. Kto wie, może nawet rozedrze znany
wszechświat na strzępy?
- Niech spadnie.
Przez okno wagonu widział spadające płatki śniegu,
jak w szklanej kuli, przycisku do papieru. Jego życzenie
jest potężną siłą. Pisarz może sięgnąć przed siebie i
odwrócić przycisk do papieru do góry dnem. Może
rozbić go na połówki. Widzi, jak Palacz, ze śnieżnymi
kryształkami na sierści, biegnie przez zimowe rżysko,
jest coraz bliżej. Nagle, choć trudno w to uwierzyć,
rozlega się drapanie do drzwi i ćwierkoczące
miauczenie Palacza. Pisarz uchyla drzwi i do środka
wlewa się ciemność.
- Wygląda na to, że otworzył drzwi, żeby zaczerpnąć
powietrza, dostał zawału i zamarzł - oświadczył
rzecznik policji.
Czujny, ambitny reporter przeprowadził dochodzenie
i napisał artykuł, który stał się jego przepustką do
Nowego Jorku i sławy dziennikarza śledczego,
specjalizującego się w zjawiskach nadprzyrodzonych.
ZDUMIEWAJĄCA HISTORIA
WIDMOWEGO KOTA PISARZA
- To było coś jak ze Strefy mroku - mówi sąsiad
zmarłego. - Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Kiedy William Steward Hall wprowadził się rok temu
do Lost Fork, tylko jeden człowiek wiedział, kim on jest
i skąd przybył. Tym człowiekiem jest Eugene Williams,
emerytowany profesor literatury angielskiej. Poniższa
relacja jest oparta na wywiadzie z profesorem
Williamsem:
Trzydzieści lat temu Hall napisał książkę
zatytułowaną O chłopcu, który strugał zwierzęta z
drewna. Opowiadała ona o kalekim chłopcu, który
strugał z drewna zwierzęta, a następnie ożywiał je za
pomocą rytuałów masturbacyjnych. Kiedy jego kreacje
na powrót zamieniły się w drewno, chłopiec umarł,
przez co tchnął w nie życie po raz ostatni. Zwierzęta się
rozpierzchły. Książka przyniosła pisarzowi sławę. Stała
się przedmiotem zajadłych ataków i pochwał bez
umiaru. Hall już nigdy więcej nic nie napisał.
Podczas pobytu pisarza w tych stronach profesor
Williams był jego jedynym gościem:
- Był dobrym rozmówcą, ale nauczyłem się nie pytać
o jego następną książkę. Z głębokim, wprost żałobnym
smutkiem poprosił mnie, żebym już nigdy o tym nie
wspominał. Chyba naprawdę był w żałobie. W tamtej
książce uśmiercił sam siebie.
- Na Boże Narodzenie wyjechałem z miasta. Po
powrocie na początku stycznia poszedłem odwiedzić
Billa. Powiedział mi, że w Boże Narodzenie znalazł
kota, którego nazwał Palaczem. Słyszałem dziwne
ćwierkoczące miauczenie, ale nic nie widziałem.
Dopiero po chwili zrozumiałem, że to Bill wydaje ten
odgłos, nie otwierając ust. Trochę nieswojo się
poczułem, ale to było nic w porównaniu z tym, co stało
się potem.
- Bill otworzył puszkę karmy dla kotów, ciągle
wydając ten odgłos, a ja niemal widziałem tam kota.
Potem klęknął na czworaka i mrucząc, otarł się o
niewidzialne nogi. Wyprostował się, postawił puszkę na
podłodze, klęknął i zaczął jeść.
- To było dla mnie za dużo. Dopiero po tygodniu
zdobyłem się na to, żeby ponownie go odwiedzić.
Zastałem go w stanie rozpaczy. Powiedział, że Palacz
zniknął. Zamierzał wyznaczyć nagrodę i pokazać
sąsiadom zdjęcie Palacza. Przewołana fotografia była
tylko czarną plamą, ale ludzie chcieli zrobić mu
przyjemność, więc udawali, że widzą tam kota.
- To rzeczywiście bardzo czarny kot.
Pomyślałem, że zdobędę czarnego kotka i powiem
Hallowi, że znalazłem go w pobliżu, ale zanim
zdążyłem to zrobić, opowiedział mi o maszynie życzeń,
która pozwoli mu odzyskać Palacza.
- Cóż, warto spróbować - powiedziałem.
- To wszystko, co mam do powiedzenia. Myślę, że
życzenie Halla spełniło się, w taki czy inny sposób.
- Co się stało z maszyną życzeń?
- Mam ją. Policja znalazła odręcznie spisany
testament, w którym Hall zostawił mi cały swój
dobytek. Nie było tego wiele: naczynia kuchenne,
karma dla kotów, trochę narzędzi, maczeta, Ruger
Speed-Six Magnum, dubeltowa strzelba Rossi kaliber
dwanaście oraz maszyna życzeń.
- Czy zamierzasz jej użyć?
- Nie... ale kto nie przyjmie amuletu z małpiej łapki?
Rok 1959 w Paryżu, w hotelu Beat przy Git-le-Coeur
9, był gorączkowym, pompatycznym okresem.
Wydawało się nam, że jesteśmy międzyplanetarnymi
agentami prowadzącymi śmiertelny bój... bitwy...
szyfry... zasadzki. Wtedy to wszystko wydawało się
prawdziwe. Kiedy patrzysz stąd, to kto wie? Obiecano
nam ewakuację z czasu i przestrzeni. Otrzymywaliśmy
wiadomości, nawiązywaliśmy kontakty. Wszystko
miało znaczenie. Zagrożenie i lęk były jak najbardziej
prawdziwe. Gdy ktoś próbuje cię zabić, nie masz
wątpliwości. Lepiej rusz tyłek i walcz.
Pamiętasz, jak wywołałem wybuch energii, który
zgasił wszystkie światła w londyńskiej dzielnicy Earl's
Court aż do North End Road? Za pięć funtów
tygodniowo wynajmowałem wtedy pokój w hotelu
Express, dawno już rozebranym. A wiatr, jaki
przywołałem niczym Conrad Veidt w jednym z filmów?
Z uniesionymi rękami stał wysoko na wieży, wołając:
„Wiatr! Wiatr! Wiatr!". Wichura pozrywała okiennice
ze sklepów przy World's End i wywołała fale, które
zabiły kilkaset osób w Holandii, Belgii czy gdzieś tam.
Z miejsca, gdzie teraz jestem, wszystko to czyta się
jak powieść fantastyczno-naukowa, może nie
najwyższych lotów, ale wtedy nosiło to wszelkie
znamiona realności. Były ofiary śmiertelne... nawet
całkiem sporo.
Cóż, stąd nie można się wydostać. Nie ma żadnego
ważnego zlecenia. Ratuj się, kto może. Jak powiedział
tamten dziad we śnie: „Może przegraliśmy". To właśnie
się dzieje, kiedy człowiek przegrywa.
Jednak w tamtych czasach wciąż jeszcze istniały
purpurowe spłachcie, wiry czasowe przy brzegu rzeki.
Pamiętam Cygana z pawianem skaczącym przez koło w
takt starej, obleśnej melodii, pamiętam niedźwiedzia w
kagańcu, tresowaną kozę wchodzącą na drabinę i
niemieckiego grajka o wilczej twarzy i drobnych
ostrych zębach. Odeszli, wszyscy odeszli... Wkrótce ci,
co mogliby po nich tęsknić, także odejdą.
Jestem więc tu, w Kansas, z moimi kotami, jak
honorowy przedstawiciel planety, która zgasła wiele lat
świetlnych temu. Może faktycznie nim jestem, kto wie.
Reżyser miota się po pustej scenie, wydając
bezsensowne polecenia. Radio nie działa. Broń przestała
funkcjonować wiele lat świetlnych temu. Cień, czyli
potwornie okaleczona pamięć, czepia się szczątków,
czyli Sekhu. Duch, który musi pozostać w ciele po
odejściu pozostałych: te same szczątki, które
umożliwiły innym odejście, pierwotnie dostarczyły im
zbiornika, gdzie mogli zamieszkać.
Palm Beach na Florydzie. Sanford Avenue 202.
Matka i ja pijemy whisky z cukrem i skórką cytrynową,
którą przyrządzam codziennie o szesnastej. Próbujemy
uchronić mojego syna Billa przed zaplątaniem się w
jeszcze większe tarapaty przed procesem, który
wytoczono mu pod zarzutem posługiwania się
sfałszowanymi receptami na amfetaminę.
Matka wchodzi do mojego pokoju z torbą pełną
buteleczek po środkach uspokajających, które leżały u
Billa, gdzie bez trudu mogli je znaleźć gliniarze z
wydziału narkotykowego. Obciążoną kamieniem torbę
zabieram nad jezioro Worth i wrzucam do wody.
Codziennie idę do końca piaszczystej drogi nad
morzem, żeby doczekać szesnastej. Raz zatrzymał się
wóz policyjny, wjechał na drogę, gliniarze przyjrzeli mi
się i zawrócili.
- To tylko stary pierdziel z laską i podwiniętymi
nogawkami.
Przynajmniej śmiem zjeść brzoskwinię.
Sen rozgrywa się dokładnie tam, na piasku, pośród
drewna wyrzuconego przez fale. Budynek w kształcie
litery L z otwartymi drzwiami. W drzwiach stoi stary
dziad, który mówi:
- Przegraliśmy!
Były chwile zarówno katastrofalnej klęski, jak i
chwile tryumfu. Czysty instynkt zabijania. Przekonujesz
się, co znaczy przegrać. Haniebny lęk i upokorzenie.
Walczyliśmy dalej, choć nie mieliśmy broni.
Opuszczeni. Odcięci. Mimo to nosiliśmy mundury
galowe odległej planety, która dawno już zgasła.
Wiadomości z centrali? Jakiej centrali? Ratuj się, kto
może, o ile ktoś ma jeszcze jakieś „się". Nie ma takich
wielu.
Patrzę na dużą książkę, z papieru wytworzonego z
jakiegoś ciężkiego, przezroczystego materiału. Kartki są
niebieskie, druk niewyraźny. Książka jest
przytwierdzona do podłogi balkonu. Patrzę na książkę,
kiedy wtrącają się dwie Chinki, mówiąc do kogoś, kogo
nie widzę zbyt wyraźnie:
- To śmieszne. W końcu to tylko stary dziad.
Wojny prowadzi się po to, by zwyciężać, a oto co się
dzieje, kiedy przegrywasz. Mimo to samo pozostanie
przy życiu to już zwycięstwo.
Śmierć duszy przybiera wiele postaci:
osiemdziesięciolatek pije z wypełnionego po brzegi
sedesu, zatkanego gównem.
- Przegraliśmy!
Oddziały onkologiczne, gdzie śmierć jest równie
banalna jak basen dla chorych. Tylko puste łóżko, które
trzeba przygotować na przyjęcie kolejnych szczątków.
Chodzące szczątki, wypełniające wielkie szpitale,
nawiedzane przez nicość.
Drzwi zamykają się za tobą i zaczynasz się
orientować, gdzie jesteś. Ta planeta jest obozem
zagłady... drugą i ostatnią śmiercią. Szansa na
wydostanie się stąd wynosi może jeden na miliard. To
już ostatnia partia.
Nie powinno się lekkomyślnie przywoływać
zaprzyjaźnionego Palacza, stworzenia z pozbawionych
światła otchłani, gdzie ciśnienie spłaszczyłoby lufę.
Palacz wyłania się w wybuchu ciemności.
Pamiętaj, Palacz przypomni ci złożoną obietnicę.
NOWOŻEŃCY ZGINĘLI W GWAŁTOWNYM
POŻARZE...
- Nie w ten sposób! - woła przerażony człowiek,
który wypowiedział niemądre życzenie. - Spartaczył
operację, w wyniku czego zostałem sparaliżowany, a
potem zabrał mi cholernego ptaka. Chciałem tylko
zrujnować go oskarżeniem o błąd medyczny, chciałem,
żeby stracił prawo do wykonywania zawodu, żeby
ledwo wiązał koniec z końcem jako akuszer, a ona żeby
handlowała na Piccadilly. Nie zamierzałem ich spalić.
Hm, cóż, faktycznie powiedziałem: „Do diabła z nim, a
ona niech się smaży razem z nim". Ale nie miałem na
myśli...
Uważaj i pamiętaj, że istnieje coś takiego jak za dużo
dobrego. Tak jak ten mądrala, który chce, żeby
wszystkie jego życzenia natychmiast się spełniły. Budzi
się, musi się ogolić i ubrać - tylko to powiedział, a już
zrobione, śniadanie zjedzone, w biurze kolejny milion
dolarów, coraz szybciej i szybciej, całe życie wypalone
w kilka sekund. Chwyta się radości, młodości,
niewinności, czarownych chwil, które pękają pod jego
dotykiem jak bańki mydlane.
Pan Hart pragnął niezawodnej broni, która
zapewniłaby mu stałe bezpieczeństwo. Ma niezdrową,
pokrytą krostami twarz, która aż pęka pod naporem tak
odrażającej tajemnicy, że tylko nieliczni mogą ją poznać
i przeżyć. Ludzie uciekają przed nim w panice lub
padają z wywalonymi językami i popękanymi oczami.
Może te oczy widziały Palacza.
Joe krząta się po domu, parzy herbatę, pali papierosy,
czyta jakieś bzdury, ale raz po raz przyłapuje się na tym,
że wstrzymuje oddech. W takich chwilach z ust wyrywa
mu się odgłos bólu prawie nie do zniesienia. Nie sposób
umiejscowić tego bólu gdzieś w ciele. Dokładnie rzecz
biorąc, nie jest to nawet jego ból. Joe czuje, jakby jakaś
istota w jego wnętrzu straszliwie cierpiała, a on nie wie
dlaczego ani jak uśmierzyć ten ból, który odbiera jako
paraliżujące znużenie, niemożność wykonania choćby
najprostszej czynności, jak wypełnienie wniosku o
przedłużenie prawa jazdy. Co noc obiecuje sobie, że
zrobi to nazajutrz, ale nazajutrz stwierdza, że po prostu
nie może. Myśl o tym, że miałby usiąść i to zrobić,
sprawia mu pośredni ból który wysysa z niego siły tak,
że ledwo może się ruszyć.
Co jest nie w porządku? Po pierwsze to, że nie ma ani
jednego miejsca, skąd cokolwiek wygląda w porządku.
Joe nie może wyobrazić sobie drogi wyjścia, ponieważ
nie ma miejsca, które mógłby opuścić. Jego jaźń
rozsypuje się na strzępy i odłamki, fragmenty starych
piosenek, luźnych cytatów, ulotnych, zdecydowanych i
ukierunkowanych zrywów, które nie prowadzą donikąd
i do niczego, jak ciało opuszczane w chwili śmierci
przez kolejne dusze.
Jako pierwszy odchodzi Ren, tajemne imię.
Przeznaczenie. Znaczenie. Reżyser wtacza się na
zapadającą się scenę. W obskurnych hotelach
teatralnych aktorzy gorączkowo się pakują.
- Nie zawracaj sobie głowy tymi mandami, John.
Reżyser jest na scenie, a wiesz, co to oznacza w show-
biznesie!
- Ratuj się, kto może!
Następna w kolejności jest Sekem, energia. Inaczej
mówiąc, technik, który wie, które przyciski wciskać. Po
przyciskach nie zostało ani śladu. Sekem znika z
beknięciem.
Potem Khu, strażnik, intuicyjny przewodnik po
niebezpiecznym labiryncie. Teraz jesteś zdany sam na
siebie.
Później Ba, czyli serce. „Tępy rozkład uczuć". Nie
zostało mu nic oprócz uczuć dla kotów. Ludzkie
uczucia usychają i zostają po nich tylko martwe
okruchy, porzucone w jakiejś odległej szufladzie. „W
pomarszczonej dłoni trzymał zdjęcie małego chłopca...
w zamglonej, poszarpanej dali ktoś zatrzasnął szufladę
biurka", (cut up z lat 1962-1963).
Czy to Ka, sobowtór, cierpi tak straszny ból?
Uwięziony, nie może uciec, nie może nawet określić
miejsca, do którego mógłby uciec?
Następnie Cień, pamięć, arbitralnie wybrane i
przedstawione sceny... borsuk zastrzelony przez
wychowawcę z Południa na obozie w Los Alamos,
smutny, kurczący się pysk, toczący się po zboczu,
krwawiący, umierający.
Na kilka sekund Joego elektryzuje rozżarzona
wściekłość. Wyrywa wychowawcy rewolwer i uderza
go nim w twarz.
- Przecież on mógł pogryźć jednego z chłopców!
Chłopcy? Nawet pożądanie umarło. Chłopcy gasną
jeden po drugim jak umierające gwiazdy. Borsuk to już
kości i proch. Wychowawca umarł wiele lat temu we
śnie na zawał. Mroczna postać stoi nad wychowawcą,
mierząc mu w pierś ze starej automatycznej
czterdziestkipiątki.
- Ale, ale... ja, ja...
Kule wbijają mu się w pierś, wyciskają dech. Z
zardzewiałym rewolwerem stoi na pustym wzgórzu, jak
stary korzeń obrastający popękaną kolbę.
- Gibony. - Tak dyrektor A.J. Connell nazywał
swoich chłopców. Małpy bezogoniaste. Fu! Gibon to
bardzo niebezpieczne zwierzę. Mój przyjaciel łagodnie
odepchnął swojego udomowionego gibona, a ten okręcił
się z wściekłym wrzaskiem i przegryzł mu tętnicę
udową. Przyjaciel wiedział, jak się zachować. Przeżył.
Gibona oddał do zoo.
A wy byście tak nie zrobili? Odłamki i fragmenty.
Wielki dom w Los Alamos. Boże, jak zimno było na
tych pryczach.
- Złazić i chodzić jak kaczki! - mówi wychowawca,
który prowadzi piętnastominutową gimnastykę przed
śniadaniem. Wiatr i kurz... tam gdzie wieją balsamiczne
bryzy... Los Alamos. Ziemię skrywa cień ogromnego
grzyba.
Jezioro Ashley wciąż tam jest. Joe łapie pstrąga,
dużego pstrąga, ma ze trzydzieści centymetrów. Zjada
się mięso z grzbietu... ości pstrąga.
Woń kadzidła. W swoim pokoju w Los Alamos palił
kadzidła i czytał Małe Niebieskie Książeczki.
Lata dwudzieste, szukam mieszkania w Village. Mam
na sobie pelerynę, a w dłoni szablę, metrową szablę w
żłobionej drewnianej pochwie z mosiężnym zapięciem.
Czy da się ją nosić po prawej stronie, żebym nie musiał
zdejmować całego pasa?
Szabla: „Je suis Américain, catholique et
gentilhomme. Żyję ze swojej szabli". Złota strzała
Josepha Conrada.
Opłakiwać wadę, którą sobie wyobrażasz. Jaka postać
wyłoniłaby się wraz z wybuchowym odrębnym bytem,
rozpaczliwą ostatnią szansą? Numer 4, kaliber 12, albo
nigdy wybuchowa szczerość. Widzisz to się bierze z
uczciwości poświęcenie oszołomionego od ciosów
liczonego boksera. Trach i masz swoją krzyżówkę,
prędkość światła plask. As w dziurze koty drapią
głęboko zakopane twoje własne prawa przyrody
tworzymy nasz własny plan. Kilku ludzi HIS-a
wybuchło na niebie, co z krzyżówką? Tak potwierdził
prymitywne nie do pomyślenia nie czas. Strażnik jest
najsmutniejszym strzałem ma w sobie łzę. Wielki
Wybuch strzelba sztuka orgazm dowolnego ciała
stałego jedynego w swoim rodzaju. Szansa beznadziejna
wiadomość błyska ostatnią rozpaczliwą rozgrywką
nieba Ruski rozwala kasyno niezmienne wyniki tak
proste jak wyciśnięcie energii ukierunkowana praca
pędzla.
Chcę dotrzeć do Zachodniej Krainy - jest tuż przed
tobą, po drugiej stronie szemrzącego strumyka. Ten
strumyk to zamarznięty rynsztok. Nazywa się Duad,
pamiętasz? Pomiędzy tobą a Zachodnią Krainą płynie
wszelki brud, trwoga, lęk, nienawiść, choroby i śmierć z
całej historii ludzkości. Niech płynie! Mój kot Fletch
przeciąga się za mną na łóżku. Drzewo jak czarna
koronka na tle szarego nieba. Błysk radości.
Kiedy wreszcie ludzie pojmą, że nie chcą, nie mogą
chcieć tego, czego „chcą"?
Jeśli chcesz ujrzeć niebo, musisz się znaleźć w piekle.
Przebłyski z Krainy Zmarłych, przebłyski pogodnej,
ponadczasowej radości, równie starej jak cierpienie i
rozpacz.
Stary pisarz nie mógł więcej pisać, ponieważ dotarł
do kresu słów, kresu tego, co można uczynić ze
słowami. I co dalej? „Jesteśmy Brytyjczykami,
pozostaniemy Brytyjczykami". Jak długo można trwać
na Gibraltarze, z kilimami, na których wąsaci jeźdźcy
na bułatach polują na tygrysy, z kulami z kości
słoniowej powkładanymi jedna w drugą, z
wyzierającymi szwami, z długą herbaciarnią z lustrami
po obu stronach, zmęczonymi fuksjami i fikusami,
sklepami sprzedającymi angielską marmoladę i herbatę
od Fortnum & Mason... czepiają się swojej Skały jak
małpy gibraltarskie, czepiają się, a w dłoniach zostaje
im coraz mniej.
Bar Parade w Tangerze jest zamknięty. Na Górze
kładą się cienie.
- Proszę się pospieszyć. Już czas.