35

Farma lalek

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Krotowice – miasteczko zagubione gdzieś w Karkonoszach. Jedenastoletnia Marta nie wraca do domu na noc. Policja rozpoczyna poszukiwania i szybko odnajduje pedofila, który przyznaje się do gwałtu i zabójstwa. Ale to tylko początek. Stare uranowe sztolnie kryją bowiem wiele tajemnic. Dla komisarza Jakuba Mortki staż w Krotowicach miał być odpoczynkiem i spokojną chwilą na przemyślenie własnego życia. Zamiast tego będzie zmuszony szukać sprawcy makabrycznej zbrodni, której okrucieństwo przerasta wszystko, z czym do tej pory się spotkał. Autor: Wojciech Chmielarz Liczba stron: 376 Wydawca: Czarne Wydawnictwo ISSN: 978-83-7536-642-6

Citation preview

Page 1: Farma lalek
Page 2: Farma lalek

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Page 3: Farma lalek
Page 4: Farma lalek

Wszel kie po wie la nie lub wyko rzysta nie ni niej sze go pli ku elektro niczne go inne niż jedno ra zo we po bra nie wza kre sie wła sne go użytku sta no wi na ru sze nie praw au torskich i podle ga odpo wie dzial no ści cywil nej oraz karnej.

Pro jekt okładki PIOTR BU KOW SKIFo to gra fia na okładce © by WOJCIECH CHMIELARZFo to gra fia Au to ra © by DAG MA RA CHMIELARZ

Co pyri ght © by WOJCIECH CHMIELARZ, 2013

Re dakcja TO MASZ ZA JĄCKo rekta AGA TA CZER WIŃSKA / D2D.PL, ZU ZANNA SZA TA NIK / D2D.PLRe dakcja techniczna RO BERT OLEŚ / D2D.PLSkład wersji elektro nicznej MICHAŁ NA KO NECZNY / VIR TU ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-642-6

Page 5: Farma lalek

Spis treści

Dedykacja

Motto

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Page 6: Farma lalek

Rozdział 21

Od autora

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 7: Farma lalek

Dla ro dzi ców

Page 8: Farma lalek

Żadna rma nie jest samowystarczalna i nie ma niewyczerpanych zasobów, alenajczęściej ma nieograniczone potrzeby, konkurujące o rzadkie zasobyprzedsiębiorstwa. Dlatego prace, które inni mogą wykonać taniej i skuteczniej,trze ba zle cać na ze wnątrz, bo in aczej firmy marno trawi ły by swo je zaso by.

Mark J. Power, Kevin C. Desouza, Carlo Bonifazi, Out so urcing.Podręcz nik sprawdzo nych praktyk,przeł. To masz Rzy choń

Page 9: Farma lalek

Prolog Dżinsowa kurtka marki jednej z niemieckich rm odzieżowych, idealna nakapryśną górską wiosnę, została wyprodukowana w ramach outsourcingu w Chinach,a do Polski tra ła w kontenerze z używanymi ubraniami. Teraz nosiła jąjedenastoletnia dziewczynka z blond włosami zaplecionymi w dwa warkocze.Wielkie błękitne oczy upodobniały dziewczynkę do postaci z japońskiej kreskówki.A w szczególności do bohaterki jednego z tych niegrzecznych lmów anime, któremężczyzna siedzący w terenowym bmw tak lubił oglądać, kiedy wiedział, że jest sami nikt mu nie bę dzie prze szkadzać.

Mężczyzna wziął łyk red bulla, przełknął i natychmiast poczuł, że gardło znów robimu się suche z ekscytacji, a penis twardnieje, napierając na rozporek zbyt ciasnychspodni.

Dziewczynka siedziała na skraju drogi, bazgrząc patykiem po ziemi i ocierając nosdżinsowym rękawem. Chyba płakała, co sprawiało, że cała sytuacja robiła się jeszczebardziej podnie cająca.

Czy się zgubiła? Czy zaraz ktoś po nią przyjdzie – tata, mama, starszy brat? Możezostawili ją dla przestrachu, bo była niegrzeczna, a teraz dyskretnie pilnują, ukryci zadrze wem?

Mężczyzna odłożył puszkę z napojem do specjalnego uchwytu zawieszonego przysamochodowym oknie, uważając przy tym, żeby nie wylać ani kropli na tapicerkę.Wychylił się lekko do przodu, by zbadać okolicę. Nie zauważył nikogo dorosłego.Jedyna para turystów zeszła w dół dobre dziesięć minut temu. Było dość wcześnierano, więc tak niewielki ruch mimo ładnej pogody wydawał się zrozumiały. Ostatnidom w mie ście stał dwadzie ścia me trów dalej, a jego okna zasłaniał gę sty ży wo płot.

Nikt ich nie widział. Mężczyzna poczuł, że napięcie narasta. Miał ochotęwy ciągnąć pe ni sa ze spodni i natychmiast zacząć się masturbo wać.

Powstrzymał się z trudem. Sięgnął po puszkę, wypił ostatni łyk, po czym zgniótł jąi wyrzucił za półotwarte okno. Wziął dwa głębokie oddechy i z mocno bijącymsercem urucho mił silnik.

Dziewczynka podniosła główkę dopiero, kiedy bmw zatrzymało się niecały metr odniej, a męż czy zna otwo rzył drzwi od stro ny pasaże ra. Uśmie chał się przy jaź nie.

– Cześć – rzucił we so ło.Nie odpo wie działa. Ściągnął okulary prze ciwsło necz ne.– Zgubi łaś się?Chwyciła mocniej patyk i zaczęła wbijać go szybko w ziemię, tworząc nieregularny

wzór z nie wielkich dziurek.– Dlaczego milczysz? Mama cię nie nauczyła, że należy odpowiadać, jak dorośli

Page 10: Farma lalek

py tają?Bąknę ła coś, cze go w pierwszej chwi li nie zro zumiał.– Słucham? Mo żesz po wtó rzyć?Westchnęła cichutko, a jemu przeszedł dreszcz po plecach. Była taka malutka, taka

seksowna.– Mama mó wi ła, że nie wolno mi roz mawiać z nie znajo my mi.Był przy go to wany na takie stwierdze nie.– Two ja mama ma ab so lut ną rację. Ale ja nie je stem nie znajo mym.Spoj rzała na nie go i zmarsz czy ła brwi.– To jak się nazy wam? – zapy tała.Ro ze śmiał się, roz bawio ny jej bez czelno ścią i by stro ścią.– Nie wiem, kochanie – przyznał. – Ale znam twoją mamę. A najlepiej to znam

wiesz kogo?– Kogo?Patrzy ła na nie go z wy cze ki waniem.– Panią ze skle pu – zary zy ko wał.– Panią Mariolkę?– Oczywiście, że panią Mariolkę. Jestem jej dobrym przyjacielem, wiesz? Bardzo

często robię u niej zakupy i sobie rozmawiamy. Czasami przychodzi do nas twojamama i dyskutujemy wspólnie, niekiedy to nawet o tobie. Właściwie to… – zawiesiłna chwi lę głos, zwiększając jej cie kawość – …po win naś mnie pamię tać ze skle pu.

– Nie pamię tam.– By łaś tam nie dawno z mamą, jadłaś bato na. Przy po mi nasz so bie?Zastanawiała się przez chwilę. Tymczasem mężczyzna drżał wewnątrz z niepokoju.

Czy połknie przynętę? Czy jego mała rybka da się schwytać? Dała. Pokiwała głowąenergicz nie, a on uśmiechnął się lekko.

– No właśnie. Jak weszłaś z mamą, to właśnie rozmawiałem z panią Mariolką,potem zabrałem swoje zakupy, miałem takie dwie wielkie czerwone torby,pożegnałem się, powiedziałem „dzień dobry” twojej mamie i wyszedłem. Pamiętaszjuż?

– Może… – po wie działa z ociąganiem.– Tak właśnie było. Zapy taj mamę, jak wró cisz do domu.Kiwnęła głową. Mężczyzna sięgnął do torby schowanej za przednim siedzeniem

i wy ciągnął ko lej ną pusz kę z red bullem.– Chcesz napo ju?Spojrzała na niego podejrzliwie, ale tym razem mniej nieufnie niż wtedy, kiedy do

niej podjechał. Wiedział, że musi się pospieszyć. Lada moment ktoś może tędyprzechodzić, a wtedy cały plan, który tak długo układał sobie w głowie, tra szlag.Pę kło by mu serce.

Trzymał puszkę nonszalancko, jakby mu nie zależało, żeby ją wzięła. Ciągle sięuśmiechał, patrząc bardziej na drogę niż na dziewczynkę. Kątem oka zauważył, żepodchodzi do samochodu, chwyta napój, wyciąga go z jego dłoni, a potem cofa sięnatychmiast dwa kro ki, zasko czo na łatwo ścią, z jaką prze pro wadzi ła tę ope rację, oraz

Page 11: Farma lalek

tym, że nie pró bo wał jej złapać. Ko lej na barie ra po dejrz li wo ści w jej gło wie padła.Otwo rzy ła red bulla.– Naprawdę zna pan panią Mariolkę? – zapy tała mię dzy ły kami.– Bardzo do brze. Od lat u niej kupuję.Kiwnę ła gło wą.– Co tu ro bisz? – zapy tał.Wy ko nała nie okre ślo ny ruch ręką, wskazując na po bli skie góry.– Idziesz na wy ciecz kę?– Tak – przy znała nie chęt nie.– Sama? – zapytał i natychmiast ujrzał w jej oczach iskierki złości. Wystraszył się,

że powiedział coś nie tak i że zaraz ją straci. Podniósł dłonie w geście wyrażającym,że właściwie nic go to nie obchodzi, czy idzie sama, czy z kimś. Miał nadzieję, żedała się na to nabrać. Była jak małe futrzane zwierzątko, które bardzo łatwoprze straszyć.

– Zmę czy łaś się?– Tak.– Bo prze szłaś kawał dro gi. Nie zła z cie bie turyst ka.– Aha.– Idziesz w górę?– Tak.– Jadę tam właśnie. Podwieźć cię?Milczała, nie potra ąc się zdecydować. Widział malującą się na jej twarzy

rozterkę – z jednej strony miał przecież miłą, przyjazną twarz, znał panią Mariolkę,a pewnie i mamę, ale z drugiej strony ciągle nie potra ła mu zaufać. Dostrzegając towahanie, chciał po prostu wyskoczyć z samochodu, chwycić ją w pas i wrzucić dobagażnika. Tak byłoby najlepiej. Ale wtedy ktoś mógłby usłyszeć jej krzyki. Nie,musiał się kontrolować. Pod powiekami ciągle widział fragmenty japońskiego lmuanimowanego, w którym bohaterka miała takie same oczy jak ta dziewczynka. I taksłodko jęczała. Najpierw się broniła, ale potem jęczała. Ta mała też będzie jęczeć.Kie dy już prze stanie krzy czeć.

– No nic. Jak chcesz, to idź na piechotę – powiedział, postanawiając zagrać vabanque i się gając po klam kę od drzwi.

Zatrzy mała go, kie dy już nie mal zamknął.– Niech pan po cze ka.Skoczyła na równe nogi i wślizgnęła się do samochodu. Uśmiechnął się po raz

ko lej ny i po mógł jej zapiąć pas, przy okazji, niby przy padkiem, muskając jej udo.– To jedziemy – powiedział i wskazał na puszkę red bulla w jej dłoniach. – Uważaj,

żeby nie wy lać.Uruchomił silnik i ruszył. Nie zauważył, jak z lasu wyszła dziewczyna z psem,

któ ra długo przy glądała się odjeż dżające mu samo cho do wi.

Page 12: Farma lalek

Rozdział 1

– Jezu, jak tu pięknie – po wie działa Ola.Mortka pomyślał, że jego była żona ma rację. Ciepłe majowe słońce padało na

twarz policjanta, przebijając się przez gęsty dach zielonych, pachnących wiosną liści.Siedzieli w ogródku tuż przed zabytkowym poniemieckim pałacem, a za ich plecamirozciągała się malownicza panorama Karkonoszy. Zanurzył usta w chłodnym piwiei przez chwilę, krótką jak mrugnięcie powieki, czuł się szczęśliwy. A potem Adam,nowy chłopak Oli, który siedział naprzeciwko, ale którego Mortka w cudowny sposóbusunął ze swo je go pola wi dze nia, musiał się ode zwać.

– Wiecie, że tu nieopodal, za tym hotelem, znajduje się fabryka dywanów? Tasłynna fabryka dywanów! – Wskazał na pałac za swoimi plecami, w którym wynająłpo ko je dla sie bie, Oli i chło paków.

– Nigdy o takiej nie słyszałem – powiedział kwaśno komisarz, zastanawiając sięjedno cze śnie, czy Adam i Ola zamiesz kali w jednym po ko ju, czy jednak osob no.

– Nigdy, naprawdę? W PRL-u dywany z tej małej mieściny były prawdziwymrary tasem. Moja mama o mało co nie zgi nę ła, kie dy pró bo wała kupić je den.

– Co się stało? – zainteresowała się Ola, która właśnie kończyła dopijać kawę.Wy glądała pięknie: uśmiechnię ta, wy luzo wana, emanująca seksapi lem i spełnie niem.

– Mama dowiedziała się dzień wcześniej, że rzucą dywany. Od czwartej nad ranemsiedziała pod sklepem, kolejka gęstniała z minuty na minutę, zrobił się prawdziwytłum. Wszyscy napierali na drzwi do tego sklepu, bo każdy chciał dostać towar.I w pewnym momencie, mniej więcej wtedy, kiedy mieli już otwierać, ale z jakiegośpowodu nie otwierali, ludzie zaczęli się pchać. A moja mama była w pierwszymszeregu. Dosłownie wbili ją w szklane drzwi, które zbiły się z hukiem, a ona samawpadła do środka. Najpierw o mało co jej nie stratowano, a potem się zorientowała,że upadła tuż obok wielkiego, ostrego jak brzytwa kawałka szyby. Upadłaby kilkacentymetrów w prawo, a odłamek przebiłby jej tętnicę szyjną. – Adam uśmiechnął sięlekko i wyciągnął szyję, żeby przyjrzeć się opuszczonym fabrycznym halom, którekry ły się za pałacem. – Wy obrażacie to so bie? Ludzie się zabi jali o te dy wany.

– Dosłownie – dodała szybko Ola i chwyciła go za rękę. Adam mruknął cichoz zado wo le niem.

– Mama do dzisiaj ma blizny. Na szczęście tylko na dłoniach. Jeden z odłamkówprze szedł na wy lot.

– Nie samo wi te.– Te dywany były wtedy marzeniem każdej pani domu. Do wszystkich demoludów

je wy sy łano.– A te raz? – zapy tał Mort ka, uznając, że po wi nien się ode zwać z grzecz no ści.

Page 13: Farma lalek

Adam podniósł jedną brew w ge ście życz li we go zdzi wie nia.– Nie wiesz? Prze cież tro chę tu już miesz kasz.– Nie miałem okazji się zainteresować – odpowiedział zmieszany policjant, zły na

sie bie, że w ogó le wpadł mu do gło wy po mysł, by otwie rać usta.– Zakład padł po transformacji. Przerost zatrudnienia, przestarzały park

maszynowy, tańsza konkurencja zagraniczna, konserwatywny sposób zarządzaniai mentalność z poprzedniego ustroju – wymieniał jednym tchem Adam. – Czyli tosamo co w ty siącach po dob nych zakładów, któ re prze spały re formy Balce ro wi cza.

Mortka pokiwał głową, jakby się zgadzał, ale tak naprawdę czuł się coraz bardziejnieswojo. Z utęsknieniem spojrzał na drzwi pałacu, gdzie kilka minut wcześniejzniknęli jego synowie, żeby kupić sobie lody. Postanowił, że kiedy wyjdą, weźmie ichna spacer, na wycieczkę czy nawet do Izby Pamięci Górniczej, którą mijał, idąctutaj. Dokądkolwiek, byleby pozbyć się towarzystwa tego nadętego, przystojnegoi bogatego dupka, który aktualnie dymał jego byłą żonę i którego z całego sercanie nawi dził.

– Jak ci tu jest, Kuba? – zapy tała Ola.Mort ka wzruszył ramio nami.– Nudno. Nic się nie dzie je.– Żadnych morderstw? – zacie kawił się Adam.– Zabójstw – poprawiła go Ola i natychmiast się zaczerwieniła. – Nawyk żony

po li cjan ta.– A czym to się różni? Coś kojarzę ze studiów, ale szczerze mówiąc, teraz bardziej

się orien tuję w cy pryj skim prawie po dat ko wym niż w polskim karnym.– Morderstwo to zabójstwo popełnione ze szczególnym okrucieństwem. Inna

kwali fi kacja czy nu – wy jaśnił Mort ka.– A rzeczywiście – Adam pstryknął palcami tuż obok swojego ucha – coś mi się

przy po mi na. To nie miałeś tutaj żadne go morderstwa?– Nie.– A zabój stwo?– Jedno. Facet zabił brata…– Po pijaku, nożem kuchennym, pokłócili się o pieniądze – dokończyła za

komisarza Ola. – Gdybym dostawała złotówkę za każdym razem, kiedy Kuba wracałdo domu z taki mi hi sto riami, by łabym bo gata. A tak swo ją dro gą, trafi łam?

– Prawie. Nogą od tabo re tu, nie no żem. Resz ta się zgadza.Roześmiali się wszyscy. Adam i Ola szczerze, komisarz dla towarzystwa. Dopił

swoje piwo i stwierdził, że powinien zamówić następne, bo inaczej tutaj niewy trzy ma. Spoj rzał na ze garek. Do cho dzi ła dzie siąta rano.

– A poza tym? – do py ty wał się Adam.– Kradzieże, włamania, kilka pobić, przemoc domowa, drobny handel narkotykami.

Nudy.Prawnik po drapał się po no sie.– To co ty tutaj właściwie robisz? Bo mnie się wydaje, że ty się tutaj po prostu,

wybacz to określenie, marnujesz. Ola co prawda wspominała, że masz uczyć

Page 14: Farma lalek

tutejszych policjantów sposobów prowadzenia dochodzeń, nowych metod,wy mie niać się do świadcze niami…

– Teo re tycz nie tak właśnie po win no być.– A praktycz nie?– A praktycz nie to je stem tutaj za karę. I zo stały mi jesz cze dwa mie siące.Adam najpierw zamrugał zdziwiony, a potem otworzył usta, żeby zadać kolejne

pytanie, ale Ola dała mu znak, żeby milczał. Mortka był jej za to wdzięczny. Niechciał mó wić o po wo dach swo je go ze słania. A na pewno nie Adamo wi.

W tym momencie zadzwonił telefon komisarza. W samą porę, żeby wybawić ich odniezręcznej ciszy, która niewątpliwie zaraz by zapadła. Mortka wstał, wyciągnąłaparat z kieszeni kurtki, uśmiechnął się i odszedł na stronę. Dopiero wtedy odebrałpo łącze nie.

– Komisarz Mortka? – Usłyszał szczebiotliwy głos dyspozytorki z miejscowegokomisariatu. Nie pamiętał, jak się nazywała, ale była mała, pulchna i przypominałamu cho mi ka.

– Przy te le fo nie.– Wiem, że dzisiaj pan nie pracuje, ale mamy mało ludzi, niektórzy pobrali urlopy,

wy je chali z ro dzi nami, sam pan ro zumie, majówka i…– O co cho dzi? – prze rwał jej.– Jest zgłoszenie. Możliwe zaginięcie. Mała dziewczynka. Jedenaście lat. Nie

wró ci ła na noc do domu.– Gdzie?Wyciągnął notatnik i zapisał podany adres. Pożegnał się z dyspozytorką i wrócił do

stolika z przepraszającym wyrazem twarzy, który zamiast pomagać, wywoływałzawsze tylko wściekłość Oli. Teraz też tak się stało. Najpierw zbladła, potem lekkopoczerwieniała, poprawiła włosy, a jej usta zmieniły się w wąską, niemalnie wi docz ną li nię.

– Muszę iść – powiedział Mortka, starając się unikać wzroku byłej żony. – Jestsprawa do załatwie nia. Po staram się szyb ko uwi nąć.

– Jaka sprawa? – zapy tała chłodno.– Zagi nę ła je de nasto lat ka.– I akurat cie bie we zwali?Komisarz wyciągnął przed siebie ramiona, jakby tym gestem chciał pokazać, że

nig dzie w po bli żu nie wi dać in ne go po li cjan ta. Po tem się gnął po port fel.– Daj spo kój – zapro te sto wał Adam. – Ja zapłacę.Mortka uśmiechnął się tylko, wyciągnął dziesięć złotych i położył pod pustym

kuflem.– Cześć – rzucił i ob ró cił się na pię cie.Z ulgą opuścił ogródek piwny i zostawił za sobą stary pałac, Adama i Olę. Szybkim

krokiem zmierzał pod wskazany adres. Dopiero po pięciu minutach intensywnegomarszu zo rien to wał się, że nie po że gnał się z sy nami.

Mortka pomyślał, że wszystkie mieszkania w blokach w całej Polsce wyglądają tak

Page 15: Farma lalek

samo: staro, ciasno i pachnie w nich gotowanym rosołem. To nie było wyjątkiem.Le dwo się zmie ścił w przedpo ko ju po mię dzy szafą, ro we rami i sto sem ubrań.

Do środka wpuściła go mniej więcej czterdziestoletnia kobieta o brązowychwłosach: przetłuszczonych, zaczesanych gładko do tyłu i związanych w luźny końskiogon. Miała na sobie spodnie dresowe i czarną koszulkę, którą zakrywał poplamionyfartuch kuchenny. Zamiast powiedzieć „dzień dobry” lub coś podobnego, długoprzy glądała się Mort ce, milcząc po nuro.

– Nie znam pana – stwierdzi ła wresz cie. – Na pewno jest pan po li cjan tem?– Nazywam się komisarz Jakub Mortka. Jestem z warszawskiego Wydziału do

walki z Terro rem Kry mi nalnym i Zabójstw Ko men dy Sto łecz nej.– Ale tutaj jest nie Warszawa, tylko Kro to wi ce – zauważy ła przy tom nie ko bie ta.– Zgadza się – odpowiedział Mortka i zaczął recytować wyuczoną na takie okazje

formułkę: – Biorę udział w policyjnym programie „Most”. Polega on na tym, żepolicjanci odbywają staże u kolegów z innych miast. Program służy wymianiedoświadczeń, poznaniu problemów kryminalnych innych jednostek, zdobyciu wiedzyi nawiązaniu kontaktów, które mogą się przydać w przyszłości. Równocześnienormalnie pracujemy. To oznacza, że mam takie same uprawnienia i obowiązki jakko le dzy z kro to wic kie go ko mi sariatu.

Kobieta rozważyła to, co właśnie usłyszała, a potem kiwnęła aprobująco głową.Ge stem kazała po li cjan to wi iść za sobą.

Mortka przecisnął się między rowerami, jednym dla chłopca, jednym dladziewczynki oraz jednym dla dorosłego, i stanął obok drzwi prowadzących do dużegopokoju. Ujrzał w nim mężczyznę ze sporą nadwagą siedzącego na kanapie w samympodkoszulku i bokserkach. W jednej ręce trzymał puszkę z piwem, a w drugiej pilotaod telewizora. Bezmyślnie skakał po kanałach. Nagle przerwał i obrócił się w stronępo li cjan ta.

– Sama wró ci – stwierdził tubalnym gło sem. – Stara nie po trzeb nie robi afe rę.– Oby – powiedział komisarz i poszedł do kuchni. Kobieta czekała na niego, stojąc

przy na wpół otwartym oknie z zapalonym papierosem w dłoni. Na kuchencegazo wej rze czy wi ście go to wał się, ci cho bulgo cząc, ro sół.

– Mogę usiąść? – zapytał Mortka i wskazał na sfatygowane krzesło oboknie wielkie go sto łu.

– Pro szę, jak pan musi.Policjant zajął miejsce, wyciągnął długopis i notatnik. Położył je obok

poplamionego zeszytu, spomiędzy którego kartek wystawały białe strzępyparago nów.

– Pani Jo an na Gawryś? – zapy tał.– Prze cież pan wie.– To formalno ści.– Tak. Nazy wam się Jo an na Gawryś.– Zgło si ła pani zagi nię cie córki?– Marta wy szła wczo raj z domu przed po łudniem i nie wró ci ła na noc.– Dlacze go do pie ro te raz zgło si ła pani zagi nię cie?

Page 16: Farma lalek

Ko bie ta zaciągnę ła się papie ro sem i wy dmuchała dym za okno.– Myślałam, że śpi u jakiejś koleżanki – wyjaśniła zmęczonym głosem. – Czasami

tak robi. Bywa też, że ktoś nocuje u nas. Zwykle informujemy się o takiej sytuacji,wie pan, między matkami, ale niekiedy człowiek jest tak zmęczony, że zapomni.Zdarzało się już tak, więc się nawet bardzo nie denerwowałam. Ale nie wróciładzisiaj rano do domu. Obdzwoniłam matki jej przyjaciółek. U żadnej się niezatrzy mała.

– Może ko goś pani po mi nę ła?– Te le fo no wałam do każ dej.– Może to jakaś nowa ko le żan ka?– Znam jej przyjaciółki. Każdą jedną – prychnęła Joanna Gawryś. Z papierosem

w dłoni podeszła do kuchenki, żeby zamieszać zupę. – To nie Warszawa, paniepo li cjan cie, tutaj się wszy scy znają.

Mort ka kiwnął gło wą.– Czy córka mó wi ła, gdzie idzie, wy cho dząc z domu?– Byłam wczoraj w pracy. Na porannej zmianie na stacji benzynowej. Wyszła przed

moim po wro tem do domu.– A mąż?– Stary! – wrzasnę ła w stro nę duże go po ko ju. – Marta mó wi ła ci, gdzie wy cho dzi?!– Nie! – odkrzyknął męż czy zna. – Ile razy mam to po wtarzać?!– A brat? – zapy tał ko mi sarz.– Skąd pan wie, że ma brata?– Ro wer chło pię cy w przedpo ko ju.– Ach tak… – W jej oczach uj rzał coś na kształt uznania. – Janek! Janek!Nikt nie odpowiedział. Odłożyła papierosa do trzymanej za oknem na parapecie

po pielnicz ki, prze pro si ła na mo ment i wście kłym kro kiem wy masze ro wała z kuchni.– Janek! Ile razy mam ci mówić, że jak cię wołam, to masz przychodzić?! Za uszy

cię te raz zaciągnę! – krzy czała.Mortka usłyszał jeszcze, jak trzaska drzwiami od pokoju dziecięcego, a w chwilę

potem Joanna Gawryś wróciła do kuchni. Wbrew swoim obietnicom z pustymirę kami.

– Nie ma go w domu – po wie działa od razu.Po li cjant zmarsz czył brwi.– A gdzie jest?– Nie wiem. Duży jest. Nie mówi mi, gdzie cho dzi.Joanna Gawryś wsadziła sobie do ust odłożonego do popielniczki papierosa, ale się

nie zaciągała. Przez chwi lę wy dawało się, że papie ros pali się sam.– Ile ma lat?– Janek?– Tak.– Trzy naście.– Wró cił do domu na noc?Ko bie ta aż sap nę ła oburzo na.

Page 17: Farma lalek

– Oczywiście, że wrócił! Za kogo mnie pan uważa, że niby nawet nie wiem, czymoje dzie ci wracają na noc do łó żek?!

– Nie o to mi cho dzi ło.– To o co?Mortka postanowił szybko zmienić temat, zanim wda się w beznadziejną kłótnię,

z któ rej nic nie bę dzie wy ni kało.– Jakie są stosunki Janka z Martą? – Po twarzy kobiety przemknął grymas

oburzenia, kiedy usłyszała słowo „stosunki”, więc policjant szybko sprecyzował, coma na my śli. – Lubią się? Bawią się razem?

– Ona by chciała, on nie. To chłopiec, starszy. Ma swoje pomysły. Czasami ją bije,ale lekko. Jak to rodzeństwo. Poza tym ona nie pozostaje mu dłużna. Sam pan wie,jak to jest, nie?

– Tak, wiem.– No właśnie.Kobieta skończyła palić i zgasiła niedopałek za oknem. Mortka przypatrywał jej się

przez chwilę, rozważając to, co właśnie zobaczył i usłyszał. Joanna Gawryś napewno nie była dobrą matką, ale nie należała też do tych złych. Mieściła się idealniew kategorii bylejakości. Marta mogła przenocować u jednej z koleżanek, możeu kogoś z rodziny, mogła też wpaść na jakiś szalony pomysł, który może przyjść dogłowy tylko jedenastoletniemu dziecku, i wrócić do domu w ciągu godziny lub dwóch,a cała sprawa zakończy się na solidnym laniu. Bo też – Mortka w to nie wątpił –rodzina Gawrysiów prawny zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci miaław głębokim poważaniu. Chociaż zapewne nie przekroczyli nigdy tej cienkiej granicy,która oddziela karanie od katowania. Zarazem jednak Joanna Gawryś,w przeciwieństwie do męża, rzeczywiście przejmowała się zniknięciem córki. Pozatym przeczucie, a raczej chęć zwalczenia krotowickiej nudy, podpowiadałoko mi sarzo wi, żeby po trakto wać tę sprawę po waż nie.

Sprawdził na czystej kartce w notatniku, czy długopis nie jest wypisany, a potemwy ciągnął z kie sze ni kurt ki drugi, zapaso wy, tak żeby mieć go w razie cze go pod ręką.Uśmiechnął się przy jaź nie do ko bie ty.

– Bę dzie pani taka uprzej ma i odpo wie mi jesz cze na kilka py tań.

Kiedy wyszedł z bloku, komisarz Bogusław Lupa już na niego czekał, opartyo karoserię swojej terenowej toyoty RAV4. Mortce rzuciła się najpierw w oczy jednaz jego słynnych już kraciastych koszul, spod której wystawał biały podkoszulek. Lupamiał na sobie również jasnobrązową skórzaną kurtkę, dżinsowe spodnie i czarne butyà la kowbojki. Brakowało mu tylko kowbojskiego kapelusza i wykałaczki w ustach,a moż na by go wziąć za zagi nio ne go w Karko no szach ame ry kań skie go ran cze ra.

Lupa zamachał do Mortki, który zaskoczony obecnością kolegi przystanął namo ment.

– Dowiedziałem się o zgłoszeniu zaginięcia jedenastolatki. Podobno ty się zająłeśtą sprawą. – Lupa prze szedł od razu do rze czy.

– Tak.

Page 18: Farma lalek

Mort ka podszedł do ko mi sarza. Przy wi tali się uści skiem dło ni.– Po waż na rzecz? – zapy tał Lupa.– Być może.Lupa cmoknął ci cho.– Co to za dziewczyn ka?– Marta Gawryś. Znasz tę ro dzi nę?Kro to wic ki po li cjant po krę cił dło nią w lewo i w prawo.– O tyle o ile. Tutaj wszyscy wszystkich znają. Mniej lub bardziej. Ci Gawrysiowie

nie wyróżniają się niczym szczególnie. Mieliśmy chyba dwa czy trzy zgłoszeniaw sprawie przemocy domowej, ale jak przyjeżdżał na miejsce patrol, to i on, i ona,i dzieciaki robili buzię w ciup. Nawet się nie do końca orientuję, kto kogo miałby tambić. On ma co prawda masę, ale ona charakte rek.

– Zauważy łem.– Kie dy zagi nę ła dziewczyn ka?– Wczo raj rano wy szła z domu. Nie wró ci ła na noc.– Jakieś ślady, po my sły?– Na razie nie.– Aha.Mortka przyjrzał się koledze, który nerwowo bawił się kluczykami

samochodowymi. Nigdy nie widział go tak przejętego i zmartwionego. KomisarzBogusław Lupa był jedynym policjantem w miejscowej komendzie, którego Mortkaautentycznie szanował i z którego zdaniem się liczył. Wcześniej Lupa pracował wewrocławskim oddziale Centralnego Biura Śledczego, gdzie zajmował się zwalczaniemprzestępczości zorganizowanej. Przez pewien czas działał jako agent podprzykryciem, wnikając w struktury grup przestępczych i doprowadzając do parubardzo spektakularnych w swoim czasie zatrzymań. Po kilku latach takiej służby Lupazdał odznakę CBŚ i poprosił o spokojniejszy przydział. I tak wylądowałw Kro to wi cach, z cze go wy dawał się zado wo lo ny.

– Co się dzie je, Bo guś? – zapy tał Mort ka.Lupa drgnął. Po tem wskazał kciukiem na samo chód.– Wskakuj. Wy tłumaczę ci wszyst ko po dro dze.Nie czekając na odpowiedź, Lupa zajął miejsce kierowcy. Mortka obszedł auto

i wsiadł po drugiej stro nie. Ruszy li, zanim zdążył zapiąć pasy.– To o co cho dzi? – po no wił py tanie Mort ka.Lupa wes tchnął cięż ko.– Jeśli Marta naprawdę zaginęła, to by była druga dziewczynka w tym wieku, która

zniknę ła w oko li cy w ciągu ostat nich trzech mie się cy.Mort ka zmarsz czył brwi.– Czytałem wasze akta – powiedział. – Nie było w nich zgłoszenia o zaginięciu

dziec ka.– Bo go nie ma. Nig dy nie zło żo no formalne go zawiado mie nia.– Nie ro zumiem.– Pro ste. Dziec ko zniknę ło, ale ro dzi ce uważają, że nie ma sprawy.

Page 19: Farma lalek

– Co to za ro dzi ce?– Cy gań scy – odpo wie dział Lupa.Mortka zapadł się głębiej w fotelu. W Krotowicach mieszkało około dwustu, trzystu

Romów. W miasteczku, które liczy około dziesięciu tysięcy mieszkańców, to nie jestdużo, ale Romowie sprawiali wrażenie, że jest ich trzy razy więcej. Niemal wszyscyzajmowali budynki komunalne przy ulicy, którą miejscowi ochrzcili mianemHarle mu.

Mortka zorientował się już na początku swojego pobytu, że Krotowice mają z tymproblem. Kiedy pojawiła się plotka, że do miasta miałoby się sprowadzić jeszczekilkanaście romskich rodzin, o mało nie doszło do zamieszek. Przygotowywanodemonstrację przed ratuszem, do radnych wysłano anonimowe groźby, którychauto ra nie udało się ustalić.

Mieszkańcy zazdrościli Romom programów pomocowych i socjalnych, a przy tymtwierdzili, że Romowie, po pierwsze, nie pracują, po drugie, nie chcą pracować, a potrzecie, są głośni, śmiecą, nie pilnują swoich psów i dzieci oraz bywająniebezpieczni, szczególnie wtedy, kiedy są pijani. Zarazem Romowie wcale niespieszyli się do integracji z miejscową społecznością i czasami trudno było nieodnieść wrażenia, że większość z nich całe dnie spędza na leniwym włóczeniu się pookolicy lub na niekończących się rozmowach o wszystkim i niczym. Miejsce takichdyskusji można było potem rozpoznać po porzuconych na chodnikach stosach łupinpo pestkach słonecznika i dziesiątkach niedopałków. Rezultat tego był taki, że obiespo łecz no ści nie prze padały za sobą.

– Opo wiedz mi o tej cy gań skiej dziewczyn ce – po pro sił Mort ka.– Adela Siwak, lat jedenaście. Zaginęła mniej więcej dwa tygodnie przed twoim

przy jaz dem. Ro dzi ce odmó wi li zło że nia zawiado mie nia.– Jak to uzasadni li?– Ni jak. Nie gadali z nami.– Tak po pro stu?– Tak po pro stu.Mortka zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć odpowiednie przepisy

z Ko deksu ro dzin ne go i opie kuń cze go.– A prokurator? Kurator? Opieka społeczna? Ktokolwiek? Nie mogliście ich

przy ci snąć?– Pewnie mo gli śmy – odpo wie dział po nuro Lupa. – Ale sam wiesz, jak jest.– Jak jest?– To pieprzeni Cyganie, Kuba. Nikt ci tego głośno nie powie, ale nastawienie jest

takie, że jednego Cygana mniej, to jeden problem mniej. Zaginęła jedenastoletniadziewczynka, a wszyscy, wszyscy mają to, kurwa, w dupie. – Policjant uderzył pięściąw kierownicę. – Chociaż oczywiście w papierach wszystko się zgadza. Dokumentykrążyły elegancko od jednego biurka do drugiego, aż wreszcie wylądowaływ szu adzie. I tyle. Ale jak teraz zniknęła jedna z naszych, to pewnie wkrótcespro wadzą tu pie przo ny he li kop ter. Chuj wie, na co, jak tu wszę dzie lasy.

Lupa niemal trząsł się ze złości. Ta sprawa go wyraźnie poruszyła, a Mortka dziwił

Page 20: Farma lalek

się, że nigdy wcześniej o niej nie rozmawiali. Ostatnio spędzali razem sporo czasu.Dwaj policjanci i Tomasz Nowak, lekarz z miejscowego szpitala, spotykali sięwieczorami w barze o wdzięcznej nazwie USA, gdzie marnowali czas, pijąc piwo orazoglądając mecze piłki nożnej i siatkówki. Mortki wydarzenia sportowe za bardzo nieobchodziły. Nie potra ł wskrzesić w sobie kibicowskiego ducha, którego wybiły muna początku służby wizyty na stadionie przy Łazienkowskiej, dokąd wysyłano gorazem z resztą oddziału prewencji i gdzie na ich głowy leciały w najlepszym raziepetardy i zwoje papieru toaletowego. Niemniej cieszył się towarzystwem Nowakai Lupy. Pomagało mu lepiej znieść to karkonoskie zesłanie. Podczas długich godzin,kiedy siedzieli wpatrzeni w telewizor nad regularnie napełnianymi ku ami,rozmawiali o pracy, rodzinie, dzieciach i tysiącach innych spraw, które akuratwpadały im do gło wy. Nig dy jednak nie padło nazwi sko rom skiej dziewczyn ki.

– Nie ro zumiem, dlacze go ro dzi ce…– Jesteśmy dla nich nieczyści – przerwał mu w pół słowa Lupa. – Mają coś takiego,

co nazywają romanipen. To rodzaj kodeksu honorowego. Według niego każdy, ktowspółpracuje z policją, podpada pod wielkie skalanie. Nie wiem, jak oni to nazywająpo swojemu. Po prostu taki Cygan sam staje się nieczysty. Hańba spada na niego i najego ro dzi nę, a on sam prze staje być Cy ganem.

– Co takie go?– Kuba, sam tego dobrze nie rozumiem, ale tak właśnie jest. Jeśli jakiś Cygan

współpracuje z policją, przestaje być Cyganem. Nie można z nim jeść, mieszkać,rozmawiać. Wyrzuca się go poza nawias społeczności. Dożywotnio. To najcięższakara.

Wyjechali poza miasto i skierowali się obwodnicą Krotowic w stronę szpitalamiejskiego. Urządzono go w ogromnym poniemieckim gmachu, umiejscowionym nazboczu pobliskiej góry. Z tarasu na pierwszym piętrze rozciągał się piękny widok naŚnieżkę, a sam szpital z daleka przypominał luksusowy hotel. Dopiero kiedypodjechało się bliżej, czar pryskał – sanatorium rodem z Czarodziejskiej góryzmie niało się w ko lej ny nie do in we sto wany zakład opie ki me dycz nej.

– Nie współpracują z policją – powiedział Lupa ni to do Mortki, ni to do siebie –mają własny język, inny kolor skóry. Kurwa, gdyby byli choć trochę sprytniejsi, tomie li by śmy z nimi duży pro blem.

– Wiem, o czym mówisz. Na Mazowszu zastanawiamy się, co zrobićz Wiet nam czy kami.

– Też nie chcą sy pać?– Czasami my albo chłopaki z CBŚ dorwiemy się do jakiegoś „banana”, ale

„banany” raczej wypadły z obiegu i wiedzą tyle co nic. A „pikachu” w większościnawet nie znają polskie go.

Lupa ro ze śmiał się.– O czym ty, kurwa, mó wisz, Kuba? Jakie „banany”, jakie „pi kachu”?– „Pi kachu”. Tak jak z tej kre skówki Po ke mo ny. Znasz?– Tak. Znam. Moje córki to kie dyś oglądały. Zbierz je wszyst kie, co?– Właśnie. Pikachu to ten mały żółty stworek. Tak właśnie nazywamy

Page 21: Farma lalek

Wiet nam czy ków.– A „banany”?– Spolonizowani Wietnamczycy. Żółci na zewnątrz, biali w środku. Jak banany.

W większości drobni przedsiębiorcy, właściciele restauracji, robią co najwyżej małeprze krę ty na rachun kach. Ro bo ta bardziej dla skarbówki niż dla po li cji.

Lupa, wciąż rozbawiony, skręcił z obwodnicy w wąską lipową aleję prowadzącąbez po średnio do szpi tala.

– Po co tam je dzie my? – zapy tał Mort ka.– Czas na mały wykład – rozpoczął Lupa. – Cygańska dziewczynka, która zaginęła

jakiś czas temu, to Adela Siwak. Jej matka to Esmeralda Siwak. Pieprzona wariatka.Podobno kiedy była młoda, miała dwanaście, trzynaście lat, zalecał się do niej białychłopak. To były takie końskie zaloty, jak to u dzieciaków w tym wieku. Esmeraldapobiła go, złamała mu nos i o mało nie zatłukła go cegłówką, a potem poradziła, żebysię odpie przył.

– Ładnie.– Ojciec Adeli to Lucas Siwak. Jeśli Esmeralda to wariatka, to powiem tak: dobrze

się dobrała z mężem. Facet ma na swoim koncie bójki i pobicia. Podejrzewamy goo przemyt wódki i papierosów do Niemiec. Nic grubego, tyle, ile się zmieści dobagaż ni ka.

– Im port, eks port, drob ne kradzie że?– Właśnie. To bardzo brutalny i czuły na punkcie swojego honoru typ. Do tego

stopnia, że ludzie, również biali, boją się przeciwko niemu zeznawać. Pobici przezniego, nawet miejscowi chojracy, najpierw składają zawiadomienie, a potem kręcą,że nie pamiętają, że nie wiedzą, nie widzieli dobrze, a może to był jakiś inny Cygan,a tak właści wie to oni nie odróż niają jedne go od drugie go.

– Chy ba prze wi nę ło mi się to nazwi sko w waszych aktach.– Dobra. Esmeralda ma siostrę. Lucillę Kowal. A raczej Katarzynę Kowal, bo

zmieniła sobie imię w urzędzie. Niezwykła babka. Chcieli ją wydać za mąż w wiekutrzynastu lat. Wiesz, to jeden z ich durnych zwyczajów. Jak rodzina nie chcechłopakowi oddać dziewczyny, to chłopak ją porywa na noc. Następnego dnia z niąwraca. Ale ponieważ jest domniemanie, że córeczka straciła dziewictwo, rodzice niemają innego wyjścia, jak oddać ją za żonę porywaczowi. U Cyganów to normalne, aleKaś ka ucie kła z domu.

– Tak, tak, sły szałem o tych zwy czajach… I co było dalej z tą Kaś ką?– Przygarnęła ją biała rodzina, która zgodziła się ją ukrywać, ale za to traktowała

jak darmową służbę. I przez pięć lat Kaśka im sprzątała, gotowała, prasowała, myłaokna. Słowem, zapieprzała jak mały cygański samochodzik. A kiedy skończyłaosiemnaście lat, pokazała im środkowy palec, wyrobiła sobie dowód i wyjechała doKrakowa. Tam pracowała jako kelnerka, skończyła szkoły dla dorosłych, potemstudia i jako pani polonistka i pedagog wróciła do Krotowic. Pracuje teraz jakonauczy cielka w naszej podstawówce. To ona nauczy ła mnie wszyst kie go o Cy ganach.

– Nie bała się z tobą roz mawiać? – zdzi wił się Mort ka. – Ten ich cały ko deks.– Kaśka twierdzi, że nie do końca jest już traktowana jako Cyganka. Pomaga

Page 22: Farma lalek

miejscowej społeczności załatwiać sprawy w urzędzie, namawia rodziców, żebypo sy łali dzie ci do szkół. Tro chę ją akcep tują, ale jest już raczej manusi pen niż Roma.

– Manusi pen?– To gorzej niż Cygan, ale lepiej niż gadzio. Tak nazywają białych. Chociaż Kaśka

zastanawia się, czy przypadkiem nie jest już gadziem. To dość skomplikowanai płyn na kwe stia.

Mort ka zaczy nał żało wać, że nie wy ciągnął no tat ni ka, aby to wszyst ko zapi sać.– Skąd w ogó le wiesz o tym zagi nię ciu?– Szkoła zareagowała, kiedy Adela przestała się pojawiać na lekcjach. Początkowo

uważali, że to… czekaj, jak to było… zaprzestanie realizacji obowiązku szkolnego.Ale kiedy nawet Kaśka nie potra ła się dowiedzieć, co się stało z dziewczynką,zaniepokoili się. Powiadomili nas. Jedynie oni pokazali, że przynajmniej trochę imzale ży.

– Ro zumiem.– Lucas ma siostrę – kontynuował Lupa. – Zresztą niejedną, bo oni się mnożą jak

króliki. Ale teraz chodzi o Sarę. Mąż Sary siedzi w więzieniu za kradzieżsamochodów. Ona opiekuje się trójką dzieci. Tylko że teraz leży w szpitalu, bo ktośją po bił. Bardzo. Ma złamane dwa że bra.

– Ktoś?– Stawiam na Lucasa.– Za co?– Może przyglądała się odrobinę za długo jakiemuś innemu mężczyźnie? Honor

rodziny jest najważniejszy, więc pewnie Lucas pomyślał sobie, że naprostujesiostrzyczkę pięściami, zanim wpadnie jej do głowy głupi pomysł. Albo coś takiego.Temu gnoj ko wi naprawdę wie le nie po trze ba.

– A może to zro bił jakiś inny Cy gan?– Jeśli ktoś inny podniósłby rękę na siostrę Lucasa, to już znaleźlibyśmy jego ciało

w rzece. Serio, Kuba, ten gość jest wariatem. Kilka lat temu niemal zatłukł na śmierćfaceta, który powiedział, że chętnie przeleciałby jego żonę. Rozumiesz? Nie, żeprzeleciał, ale że przeleciałby. Ktoś inny to może by nawet wziął to za komplement.Koleś miał pecha, że Lucas właśnie odlewał się w krzakach i to usłyszał. To byłzresz tą je dy ny raz, kie dy udało nam się tego czarnucha wsadzić za krat ki.

Zaparko wali na parkin gu przed szpi talem.– Chcesz iść do Sary? – do my ślił się Mort ka.– Tak.– Po co, sko ro nie roz mawiają z po li cjan tami?– Jest w szpitalu. Sama. Nikt na nią nie doniesie. Poza tym, jeśli się nie mylę, ma

żal do Lucasa. Może zdradzi nam coś na te mat zniknię cia Ade li.Mort ka rzucił okiem na ze garek.– Nie wiem, czy powinniśmy… Trzeba by zarządzić poszukiwania, przygotować

akcję, we zwać po siłki z Je le niej czy Kamien nej Góry.– Nawet nie wiesz, gdzie masz szukać – przerwał mu Lupa. – Poza tym chłopaki na

ko mi sariacie już się tym zaj mują. Kazałem im.

Page 23: Farma lalek

Mortka spojrzał na budynek i poczuł, że kurczy mu się żołądek. Nienawidziłszpitali, bał się ich i, inaczej niż w prosektoriach, czuł się w nich niekomfortowo.Najchętniej zostałby w samochodzie. Ale Lupa już wchodził do środka, więc, chcącczy nie, ruszył za nim.

– Czołem, Boguś, czołem, Kuba. – Doktor Nowak przywitał ich przy wejściu. Byłniewysokim mężczyzną o bladej cerze i włosach obciętych tak krótko, jakby właśniewyszedł z wojska. Spokojny i wycofany, wyglądał trochę tak, jakby zawsze czuł sięnie na miej scu.

– Cześć, To mek. Dzię ki, że po nas wy sze dłeś.– Żaden pro blem. Jaką macie sprawę?– Chcę po roz mawiać z Sarą.Nowak najwyraźniej był przyzwyczajony do takich odwiedzin, bo nie zadawał

wię cej py tań. Od razu po pro wadził ich szpi talny mi ko ry tarzami do właści wej sali.Gmach wybudowano w stylu neogotyckim, przez co wewnątrz budynek wyglądał jak

nawiedzony zamek z powieści grozy. Ostra woń detergentów wżerała się Mortcew nos.

– Uprze dzić ją o waszej wi zy cie? – spy tał No wak.– Gdy byś mógł, to le piej nie – po wie dział Lupa.– Jak chcesz.Wkrótce stanęli przy drzwiach od sali. W środku znajdowały się cztery łóżka, ale

zajęte były tylko dwa. Mortka zorientował się od razu, do kogo przyszli – do kobietyz podbitymi oczami, siniakami na rękach, opatrunkami i zaciętą miną, która miałaodstraszyć postronnych. Wściekłe, pełne gniewu spojrzenie kobiety mówiło, że jestgotowa zrobić wszystko, byle tylko obronić dobre imię swojej rodziny. Romnidojrzała policjantów, rozpoznała Lupę i demonstracyjnie obróciła się twarzą dościany. Druga pacjentka w pokoju, starsza kobieta z opatrunkiem na brzuchu, tylkopodnio sła wzrok znad krzy żówki.

Sara nie odpowiedziała na żadne z pytań, które jej zadali. Próbowali przez bliskopiętnaście minut. Przez ten czas kobieta na łóżku obok coraz głośniejszymichrząknięciami dawała im do zrozumienia, jak bardzo jej przeszkadzają. Wreszciezrezygnowali. Pożegnali się z lekarzem i wrócili do miasta. Nie zamienili po drodzeani słowa. Mortka próbował ułożyć sobie w głowie wszystko, co usłyszał od Lupy,a Lupa z marso wą miną skupiał się na pro wadze niu.

Zatrzymali się na tym samym osiedlu, na którym mieszkali Gawrysiowie, ale przyin nym blo ku.

– Gdzie tym razem?– Pogadać z Kaśką Kowal – wyjaśnił niechętnie Lupa. – Chcę, żebyś też usłyszał, co

ma do po wie dze nia na te mat sio strze ni cy.– A jeśli się mylisz? Jeśli te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego?

Prze cież Cy ganie wy dają za mąż już trzy nasto lat ki. Może Ade lę też wy dali.– Trzy nasto lat ki, Kuba. Nie je de nasto lat ki. Nawet oni nie są tacy po pierdo le ni.Lupa bez słowa wyszedł z samochodu i ruszył przed siebie. Mortka po chwili

wahania po szedł za nim.

Page 24: Farma lalek

Przy drzwiach od klatki minęli staruszka, który właśnie wynosił z piwnicyzapakowanego w worek na śmieci martwego kota. Spod błękitnej, pomarszczonejfolii wystawały szpiczaste uszy, a z drugiej strony zwisał rudy ogon, który terazprzypominał grubego, włochatego robaka. Staruszek stanął przed Lupą na bacznośći ski nął gło wą po żołniersku.

– Dzień do bry panu ko mi sarzo wi – po wie dział suchym gło sem.– Dzień do bry.– Kolejnego martwego kota wynoszę – wyjaśnił staruszek. Miał na nosie okulary

w grubej kościanej oprawie i z porysowanymi, chociaż czystymi szkłami. – Z naszejpiwnicy sobie, kurwa, umieralnię zrobiły. Jak to… cmentarzysko słoni. Corazjakie goś martwe go znaj duję. Nie któ rych szko da, bo nawet całkiem mło de były.

– Może to trut ka na szczury? – zasuge ro wał Mort ka.– Może – powiedział staruszek, który chyba lubił zgadzać się z innymi, bo na jego

twarzy pojawił się miękki uśmiech. – Ale wie pan, my okna zamykamy, wszystkiedziury zatkane, a te cholery i tak włażą do środka i zdychają. W naszej piwnicyśmierdzi już jak nie szczę ście od tego ko cie go ścierwa.

Pożegnali się ze staruszkiem i weszli na drugie piętro. Lupa zadzwonił do drzwi polewej stronie. Otworzyła im trzydziestoletnia kobieta o orientalnej urodzie.Umalowana, w obcisłym swetrze i dżinsach, z kruczoczarnymi włosami wyglądała jakhinduska gwiazda lmowa. Dopiero przy kolejnym spojrzeniu można było dostrzecmankamenty jej urody: widoczny już drugi podbródek, lekko obwisłe policzki, a nadlewą brwią znamię, z któ re go wy rastały trzy długie ciem ne wło ski.

– Boguś! – krzyknęła na widok Lupy i rzuciła się na niego z rozpostartymi szerokoramionami. Uścisnęli się serdecznie jak para dobrych przyjaciół. – Wejdźcie dośrodka!

Ko bie ta wzmoc ni ła zapro sze nie eks pre syj nym machnię ciem ręką.– To mój kolega, Kuba Mortka, policjant z Warszawy – przedstawił komisarza Lupa,

wcho dząc do nie wielkie go przedpo ko ju.Kobieta mieszkała w kawalerce podobnej do tej, którą przydzielono Mortce.

Chociaż oczywiście ta należąca do Romni była bardziej zadbana oraz lepiejwy po sażo na.

– Sły szałam o panu.– Skąd? – zacie kawił się Mort ka.Rom ni uśmiechnę ła się, ukazując rząd lekko żółtawych zę bów.– To małe miasteczko, niewiele się tutaj dzieje. Po pana przyjeździe w pokoju

nauczycielskim przez prawie tydzień o panu plotkowano. Podobno zesłano pana donas za karę, bo zabił pan czło wie ka. To prawda?

Ko mi sarz skrzy wił się.– Nie do koń ca – mruknął.– A jak było?– Kaś ka! Prze stań! – Lupa prze rwał ko bie cie.– Sorry, Boguś, ale wiesz, jaka jestem. Walę prosto z mostu, bez jakichś tam

podcho dów. To jak było naprawdę?

Page 25: Farma lalek

Mortka westchnął i spojrzał z pretensją na kolegę. Lupa tylko wzruszył ramionamiw prze praszającym ge ście.

– Zabiłem człowieka – przyznał Mortka. – W samoobronie. To był podpalaczi zabójca czterech osób, w tym dwójki dzieci oraz swojej matki. Ale nie dlatego tutajprzy je chałem.

– To dlacze go?Mortka nie miał zamiaru zdradzać tajemnic ostatniej rozmowy ze swoim szefem

ob cej ko bie cie.– Zaproponowano mi ten wyjazd dla podreperowania nerwów i odpoczynku.

Skorzystałem z oferty, bo podobnie jak Boguś potrzebowałem trochę spokoju. To niebyła kara – skłamał gładko.

Przeszli do pokoju. Policjanci usiedli na czerwonej kanapie ustawionejnaprzeciwko niewielkiego telewizora i biurka, na którym stał komputer z włączonympasjansem. Nad monitorem wisiała drewniana półka, na której ułożono starannieróżnokolorowe malutkie dzbanki. Niektóre ze szkła, inne z wypalanej gliny lubporce lany.

– Kolekcjonuję je. Takie hobby. Jak gdzieś jestem, to muszę kupić takidzbanuszek, niezależnie od tego, czy to dzieło sztuki, czy zwykła tandeta – wyjaśniłako bie ta. – Pan coś ko lekcjo nuje, panie ko mi sarzu?

– Mów mu Kuba – wtrącił się Lupa.– A więc, Kuba, ko lekcjo nujesz coś?Mortka miał wrażenie, że ta dwójka zmówiła się wcześniej i teraz go wspólnie

przesłuchują. Jeszcze tylko nie wiedział, które z nich jest dobrym, a które złymgli ną.

– Nie. Nie ko lekcjo nuję – odpo wie dział.– Kaśka – Lupa wtrącił się po raz kolejny – tak naprawdę przyszliśmy tu niestety

służ bo wo. Chcie li śmy po roz mawiać o Ade li.Twarz Romni najpierw zastygła, a zaraz potem odmalowały się na niej ból i złość.

Kobieta zacisnęła pięści i podeszła do półki z dzbanuszkami. Wzięła jeden, małeporcelanowe cacuszko o pozłacanych brzegach, i gładziła go opuszką palca. Mortkapomyślał, że ten drobiazg podobałby się Oli. Zawsze miała słabość do takichbibelotów. Kiedy odwiedzali jego rodziców, potra ła godzinami oglądać serwisyi kryształy, które ojciec Mortki, ordynator z miejscowego szpitala, dostawał odpacjen tów jako do wo dy wdzięcz no ści lub zwy kłe łapówki.

– Dlacze go? – zapy tała.– Mamy swo je po wo dy.Kiwnę ła gło wą.– Co chce cie wie dzieć?– Wszyst ko.Odło ży ła dzbanek na półkę.– Adela była, chyba mogę już tak o niej mówić, bardzo zdolną dziewczynką.

Bardzo mądrą, inteligentną. Tego nie było widać po ocenach, bo oczywiście uczyłasię gorzej niż białe koleżanki. Tylko że Polki zaczynają ze znacznie wyższego

Page 26: Farma lalek

po zio mu niż my. Szcze gólnie tu, w Kro to wi cach.– Dlacze go szcze gólnie tu? – zain te re so wał się Mort ka.– Naprawdę mam panu opowiadać o historii cygańskiej społeczności

w Krotowicach? O tym, że komuniści najpierw zabrali nam nasze tabory, potemniemal siłą zaciągnęli do pracy w fabrykach, a po 1989 roku, kiedy te fabryki padały,to Cyganie byli pierwsi do zwolnienia? Tutaj są rodziny, w których mężczyźni odponad dwudziestu lat nie potra ą znaleźć stałej pracy. Ci bardziej obrotni już dawnowy je chali. Niech pan sam so bie do śpie wa, kto zo stał.

– Wróć my do Ade li – po pro sił Lupa.Kiwnę ła gło wą.– Była inteligentna, zdolna i chciała się uczyć. Jestem pewna, że gdyby jej tylko

pozwolić i trochę pomóc, poszłaby przynajmniej do gimnazjum i liceum. A potem, ktowie, może nawet na studia. Miała dryg. Ale jej tatusiowi się to nie podobało. Matcezresz tą też. Bo guś, opo wiadałeś Kubie o Lucasie i Esme raldzie?

– Tak.– To wiesz już, Kuba, czego się po nich spodziewać. Cyganie nie cenią

wykształcenia, szczególnie u dziewczynek. Dla Lucasa najlepiej by było, żeby Adelawyszła za mąż, kiedy skończy trzynaście lat, a potem rodziła dzieci rok po roku jakjakaś suka rozpłodowa. Bo to jest według niego romanipen. – Kiedy mówiła, w jejoczach pojawiła się złość. – Lucas chciał, żeby Adela przestała się uczyć. Planowałzabronić jej chodzić do szkoły. Umiała czytać, umiała liczyć, czyli już wiedziaławięcej, niż cygańska kobieta wiedzieć powinna. Przynajmniej według Lucasa. Doszłodo tego, że wymykała się chyłkiem z domu, by pójść do szkoły. Dostawała potemlanie, i to potężne. Widziałam siniaki, inne nauczycielki również. Możesz pójśći spy tać.

– Nie mo gli ście jakoś zare ago wać? Ko goś zawiado mić?Zamiast mu odpowiedzieć, prychnęła znacząco. Mortka domyślił się, co to miało

oznaczać. Nikogo nie obchodził los małej Romni. A nawet jeśli ktoś taki by sięznalazł, nie miałby jak złamać zmowy milczenia, za którą jak za murem schroniła sięrom ska spo łecz ność.

– Pewnego dnia Adela po prostu nie przyszła do szkoły. I od tego czasu ani ja, aninikt inny jej nie wi dzie li śmy – do koń czy ła Kaś ka.

– Komisarz Lupa już mi wytłumaczył, dlaczego sprawą nie zajęła się policja. Niktz Cyganów nie będzie rozmawiał z policjantami, a bez zawiadomienia lub,w najgorszym wypadku, odnalezienia ciała nie za bardzo mamy możliwość zrobićcokolwiek. – Mortka mówił powoli, ostrożnie dobierając słowa. – Chciałbym cięjednak zapytać, czy ty sama czegoś się nie dowiedziałaś? Jeśli dobrze zrozumiałem,to bie mo gli by coś po wie dzieć, bo też je steś Cy gan ką.

– Tłumaczyłeś mu, że to trochę bardziej skomplikowane? – Kobieta zwróciła się doLupy, który tylko kiwnął głową. – Jestem Cyganką, ale tylko dla was, dla białych. Dlanich nie. By cie Cy gan ką to nie kwe stia ko lo ru skó ry.

– Tak, wiem…– Skoro wiesz, Kuba – przerwała mu – to powinieneś się też domyślić, że po

Page 27: Farma lalek

pierwsze, nie mówią mi wszystkiego. A po drugie, Lucas ogłosił, że to nie mojasprawa. I tak zamknął dyskusję. – Nagle roześmiała się. – Zresztą, Kuba, spójrz namnie! – Wskazała dłonią na swoje nogi. – Jestem w spodniach! U Polska Roma to bypewnie wystarczyło, żebym była skalana! A do tego rozmawiam z dwomapo li cjan tami!

Mort ka zmarsz czył brwi i po słał py tające spoj rze nie Lupie.– Wiesz, że tutaj miesz kają nie Polscy Cy ganie, tylko Bergit ka, górscy? – zapy tała.Kiwnął głową, mając nadzieję, że Romni nie będzie drążyć tematu. Nie miał

ocho ty na ko lej ny wy kład.– Masz jakieś po dej rze nia, co się mo gło stać z Ade lą?– Obawiam się, że Lucas coś jej zrobił. Może nie specjalnie. Może przez

przypadek. Uderzył o kilka razy za dużo, kiedy sprawiał jej lanie. Zawsze byłporywczy. Nie potra ł się kontrolować. – Westchnęła kilka razy głęboko. – Dlaczegopy tacie mnie o to wszyst ko?

Lupa wstał z kanapy i strzep nął z rę kawa nie wi dzialny py łek.– Zawiadomiono nas o zaginięciu innej dziewczynki. W tym samym wieku. Marta

Gawryś. Znasz ją?– Tak, oczy wi ście. Czy te dwa zagi nię cia…Lupa prze rwał jej, zanim zdąży ła do koń czyć py tanie.– Nie wiem, Kaś ka. Po pro stu nie wiem.

– I co o tym my ślisz? – zapy tał Lupa, kie dy wcho dzi li do ko mi sariatu.Komisariat policji w Krotowicach mieścił się w przedwojennej jednopiętrowej

willi letniskowej, która kiedyś należała do jakiegoś bogatego fabrykanta z okolicBerlina. W 1945 roku w nieudolny sposób przystosowano ją do nowych zadań. Byłoto rozwiązanie prowizoryczne, bo władze zapowiadały, że zostanie wybudowanaodpowiednio wyposażona i zaprojektowana siedziba specjalnie dla ówczesnejmilicji, ale jak zwykle prowizorka okazała się najtrwalsza i ciągnęła się już ponadsześćdziesiąt lat. Największy mankament stanowiło nawet nie to, że budynek był zamały albo zaniedbany, lecz to, że z powodu dziesiątek mniejszych lub większychremontów, których w żaden sposób nie dokumentowano, nie wiedziano, jakdokładnie biegną rury ani gdzie są położone kable elektryczne. Każdanajdrobniejsza nawet awaria zmuszała więc krotowickich policjantów doarcheologicznej pracy, podczas której starali się odkryć, co się zepsuło i gdzie się toustroj stwo właści wie znaj duje.

Lupa z Mortką przeszli do sekcji kryminalnej, która mieściła się na pierwszympiętrze budynku. Prowadziły na nie strome drewniane schody. Trzeszczały takbardzo, że wydawało się, jakby zaraz miały runąć z łoskotem w dół, chociaż ichremont wykonano ledwo dwa lata wcześniej. Taki to był komisariat – mimo żez daleka wszystko zdawało się tu mocne i solidne, w rzeczywistości wyglądało tak,jakby się zaraz miało rozpaść na kawałki lub spaść przypadkowemufunkcjo nariuszo wi na gło wę.

– I co o tym my ślisz? – po wtó rzył swo je py tanie Lupa.

Page 28: Farma lalek

– A ty? – odpowiedział mu pytaniem Mortka, zajmując miejsce za przydzielonymmu tymczasowo biurkiem. Był to stary, maleńki mebel, który na okazję jegoprzy jaz du wy ciągnię to z piwni cy i wstawio no w kącie po ko ju.

– Kuba, ja jestem przestępczość zorganizowana. Zabójstwa i takie tam to twojadziałka.

Mort ka uśmiechnął się lekko i zało żył dło nie za gło wę.– Dwie dziewczynki w tym samym wieku, obie zaginęły w tajemniczych

okolicznościach… Dużo podobieństw. Niebezpiecznie dużo. Ale wiesz, może sięokazać, że matka zadzwoni do nas za godzinę i powie, że Marta właśnie wróciła dodomu.

– Pewnie masz rację. Po prostu… Kurwa, nudzę się tutaj, rozumiesz? To jest takadobra nuda, tęskniłem za tym, kiedy byłem w Biurze, ale trochę od tego mi odbija. Tasprawa z Adelą… Wiesz, że niektórzy gliniarze mają obsesję w związkuz nie roz wiązany mi sprawami?

– Wiem – odpowiedział i pomyślał, że przez podobną obsesję znalazł sięw Kro to wi cach.

– Ja mam trochę tak z tą cygańską dziewczynką. Po prostu chcę wiedzieć, co sięz nią stało. Ro zumiesz?

Nagle Lupa machnął ręką. Nie czekając na odpowiedź, poszedł przeglądaćzalegające mu na biurku dokumenty. Mortka milczał, zaskoczony tym szczerymwyznaniem. Przypatrywał się koledze. Lupa wyglądał tak, jakby miał ochotę kogośude rzyć.

Roz le gło się pukanie do drzwi.– Wejść! – krzyknął Lupa.Drzwi otworzyły się i ujrzeli głowę młodego policjanta, a dopiero za nią pojawiła

się reszta ciała. Mortka, który nawet nie próbował się nauczyć imion i nazwiskpracujących z nim kolegów, kojarzył go tylko z jednego wieczoru w knajpie, kiedygrali razem w rzut ki. Mort ka prze grał wte dy.

– Przepraszam, panie komisarzu, ja à propos tej dziewczynki, której mamyszukać.

– Co z nią? – zain te re so wał się Mort ka.– Tego… Znam ją, niedaleko mieszkamy, więc skojarzyłem nazwisko. I tego, mam

taką koleżankę, wczoraj się z nią widziałem. Piwo piliśmy z jej chłopakiem, nie…Zadzwo ni łem te raz do niej, żeby tak po gadać o tym, co ro bi my dzi siaj, i…

– Kurwa, Marcin, przej dziesz w koń cu do rze czy? – rzucił zi ry to wany Lupa.– No, ta moja koleżanka to wczoraj tę Martę widziała. Była na porannym spacerze

z psem i wi działa, jak dziewczyn ka wsiadała do czarne go bmw, te re no we go takie go.– I co dalej?– Nic. Odjechali. W stronę Strugi Zdrowia, wie pan – teraz młody policjant zwrócił

się w stro nę Mort ki – tego spa, co je wy budo wali kilka lat temu.– To bmw… Jaki mo del?– Panie komisarzu, ta moja koleżanka to dziewczyna jest. Dobrze, że chociaż

wie działa, że to bmw było – wy jaśnił, uśmie chając się pod no sem.

Page 29: Farma lalek

– A nume ry re je stracyj ne?– Nie przyj rzała się, py tałem.– Nawet nie wie, czy były lo kalne, czy skądi nąd?Mło dy po krę cił prze cząco gło wą.– Szko da – mruknął Mort ka.– Mogę sprawdzić w Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców, ile mamy

zare je stro wanych w oko li cy czarnych te re no wych bmw – zapro po no wał po li cjant.Mortka spojrzał pytająco na Lupę, który z kolei odpowiedział mu tym samym.

Komisarz zrozumiał, że to on, a nie miejscowy kolega ma prowadzić tę sprawę.Wes tchnął ci cho pod no sem.

– Dobrze. Słuchaj, młody. – Zwrócił się do wciąż stojącego w drzwiach policjanta. –Przygotuj nam ten wyciąg z CEPiK, ale najpierw pojedź do tej swojej koleżanki albowezwij ją tutaj, spisz zeznania. Postaraj się dowiedzieć jak najwięcej o tymsamochodzie i o samym zdarzeniu: gdzie stała ta dziewczynka, skąd ją widziała… –Prze rwał na chwi lę. – Nie zapi sujesz tego?

– Zapamię tam, panie ko mi sarzu.– Le piej zapisz.Policjant gestem pokazał mu, że nie ma długopisu. Mortka porwał jeden ze

swojego biurka i rzucił go funkcjonariuszowi. Potem kazał mu wziąć czystą kartkę zesto su papie ru do drukarki.

– A więc tak… – Przerwał, żeby młody policjant miał czas rozpisać długopis,opierając kartkę o ścianę. – Jak najwięcej o samochodzie. Kolor, rejestracja, model,typ silnika. Wiem, mówiłeś, że to dziewczyna, ale masz ją o to pytać, może sobie cośprzypomni. Potem kierowca. Czy go widziała, a jak tak, to jak wyglądał, jak sięzachowywał, czy go zna. Gdzie pojechali. I tak mówiłeś, że pojechali do tego spa, alemasz ją py tać, jasne?

– Tak, panie ko mi sarzu.– To dobrze. Zorientuj się też, gdzie ona była, skąd wracała, dlaczego zwróciła

uwagę na samo chód. Po radzisz so bie?– Jasne, że tak.– To oddawaj długo pis i spadaj.Po li cjant nie mal podbiegł do biurka Mort ki, odło żył długo pis i opuścił po kój.– Dy cha, że się zje bie – rzucił z uśmie chem Lupa.Usłyszeli, jak chłopak zbiega po schodach, ale ponieważ nie doszły ich odgłosy

upadku, zało ży li, że do tarł na dół bez piecz nie.– A my co zro bi my? – zapy tał Lupa.– Pojedźmy do Strugi Zdrowia i rozejrzyjmy się za tym samochodem. Lepszego

tro pu nie mamy.

Krętą drogą, która z każdym kilometrem gubiła asfalt, a zyskiwała wyboje, wyjechaliz miasteczka i zanurzyli się w posępny górski las. Mortka oparł głowę o szybę i spodwpół przymkniętych powiek patrzył na mijane stoki, drzewa celujące koronamiw błękit nieba i głazy, które jakby tylko czekały na okazję, żeby się stoczyć lawiną,

Page 30: Farma lalek

miaż dżąc wszyst ko, co spo tkają na dro dze.W końcu zza zakrętu wyłonił się ośrodek spa – stylizowany na górskie schronisko

dwupiętrowy hotel z wielkim parkingiem i z umieszczoną na tarasie restauracją.Ozdabiały ją rozłożone parasole z nazwą jednego z popularnych browarów,a z roz palo ne go grilla uno sił się pio no wo w górę siwy dym.

Lupa zatrzymał samochód i wysiedli. Natychmiast doszedł ich zapach pieczonychkiełbasek i karkówki. Mortka poczuł, że cieknie mu ślina, i uświadomił sobie, że odśniadania nic nie jadł. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że najwyższy czas cośprze kąsić.

– Szukamy tego samo cho du? – zapy tał Lupa.– Tak, tak – odpowiedział Mortka i zerknął tęsknie w stronę tarasu, gdzie

brzuchaty facet w żółtej koszulce odbierał od kucharza dwa talerze pełneocie kające go so kami mię sa i grubych pajd chle ba.

Zamiast jeść, przeszli wolnym krokiem wzdłuż parkingu, przypatrując się uważniesamochodom. Dominowały kilkuletnie volkswageny passaty i srebrne skody octavie.Terenowe, czarne bmw x5 znaleźli mniej więcej w połowie drogi. Mortka wyciągnąłnotatnik i spisał numery rejestracyjne. Litery na tablicy informowały, że autozo stało zare je stro wane we Wro cławiu.

– Sprawdzisz to? – po pro sił Lupę.Policjant kiwnął głową i sięgnął po telefon komórkowy. Mortka tymczasem

upewnił się, czy nie ma innego samochodu terenowego tej marki na parkingu. Niebyło. Po szedł do ho te lu.

Spodziewał się, że wnętrze będzie urządzone w stylu górskim, z dużą liczbą ciupagi głów upolowanych zwierząt na ścianach, ale został przyjemnie zaskoczony.Recepcja była jasna, przestronna, pomalowana na łagodną żółć, a na podłodze lśniłyczyste brązowo-czarne kafelki. Ściany ozdabiały dyplomy i zdjęcia celebrytów,którzy odwiedzili Strugę Zdrowia i którym bardzo się tu podobało, a przynajmniej takwy ni kało z po spiesz nie napi sanych czarnym mazakiem po dzię ko wań.

Mortka oparł się łokciami o blat recepcji i zadzwonił malutkim dzwoneczkiem. Pochwili z zaplecza wyszedł młody mężczyzna w okularach na nosiei z pro fe sjo nalnym, sztucz nym uśmie chem tuż pod nim.

– Dzień do bry, czym mogę służyć?– Komisarz Jakub Mortka, policja. – Komisarz przedstawił się i machnął przed

twarzą recepcjonisty legitymacją służbową. Mężczyzna skulił się odruchowo, jakbywłaśnie pró bo wał so bie go rącz ko wo przy po mnieć, za co może być ści gany.

– Dzień dobry – powtórzył przestraszony chłopak. – Jak mogę pomóc panu władzy?Coś się stało?

Pan władza, powtórzył w myślach rozbawiony Mortka. Dawno już nie słyszał tegookreślenia. A przynajmniej nie wymawianego w ten sposób, śmiertelnie poważnie,bez cie nia szy derstwa.

– Szukam właściciela tego samochodu. – Komisarz wyciągnął notatnik i odczytałgło śno numer re je stracyj ny auta.

– Coś się stało? – dopytywał się recepcjonista, który powoli zaczynał odzyskiwać

Page 31: Farma lalek

re zon.– To nie jest teraz ważne. Czy może mnie pan skontaktować z właścicielem tego

po jaz du?– Nie ste ty, nie za bardzo. Nie mamy takiej moż li wo ści…– Prze praszam, ale o co cho dzi? – ode zwał się ktoś z boku.Mortka odwrócił się na pięcie. Stał przed nim mocno opalony trzydziestolatek

o długich, jasnych włosach, które spadały mu falą na kark. Uśmiechał się szeroko,jakby w ten sposób chwalił się rzędem nieskazitelnie białych zębów. Zza czarnegopaska spodni wylewał mu się jednak brzuch. Gdyby był odrobinę młodszy i chudszy,moż na by go wziąć za mo de la.

– A pan to?– Grzegorz Bratkowski. Wydaje mi się, że przeczytał pan numer rejestracyjny

mo je go samo cho du. Mogę zerknąć?Mortka pokazał mu zapisany na kartce numer. Bratkowski ściągnął z głowy okulary

przeciwsłoneczne, na których oprawce można było dostrzec napis Ray-Ban, i wsadziłje so bie za kołnierz białe go podko szulka.

– Tak, to mój wóz. Czyż bym źle zaparko wał?– Nie, ale mam do pana kilka py tań. Pan tu miesz ka?– Je stem o coś po dej rzany?– Niech pan odpo wie na py tanie.Męż czy zna wzruszył ramio nami.– Grzesiu, wracaj do nas! – krzyknęła blondynka siedząca na kanapie niedaleko.

Wraz z nią byli jeszcze jedna dziewczyna i dwóch mężczyzn. Wszyscy przypatrywalisię uważnie Mortce i szeptali coś między sobą. Bratkowski machnął do nich ręką, żezaraz przyj dzie.

– Odwie dzam przy jaciół z Warszawy, któ rzy akurat ko rzy stają ze spa.– Czy li nie miesz ka pan tutaj? – upewnił się po li cjant.– Przecież przed chwilą powiedziałem, że nie! Powie mi pan wreszcie, o co

cho dzi?– Co pan ro bił wczo raj rano? Tak do dwunastej?Bratkowski uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się, posłał znaczące spojrzenie

znajo mym i prychnął na ko niec lekce ważąco.– Ja wiem? Wstałem, ubrałem się i przy je chałem rano na śniadanie do znajo mych.– Przy je chał pan ze swo je go domu?– No jasne, że ze swo je go domu.W tym momencie do hotelu wszedł Lupa. Policjant odszukał wzrokiem Mortkę

i podszedł do niego. Wyszeptał mu do ucha kilka słów. Komisarz słuchał uważnie,potem ledwo dostrzegalnie skinął głową i schował trzymany do tej pory w rękachno tat nik do kie sze ni spodni.

– Proszę pana – powiedział – wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby pojechał panz nami na ko mi sariat.

Page 32: Farma lalek

Rozdział 2

Boże, jak tu pięknie, pomyślała, kiedy pakowała zakupy do torebki, a potemzarzuciła ją sobie na ramię. Patrzyła na równo ułożoną kostkę brukową, żółto-czerwony dyskont Biedronka i budyneczek publicznego szaletu, jedynego w całymmieście, a i tak niepotrzebnego, bo wszyscy chodzili w krzaki obok, gdzie nie trzebabyło płacić złoty pięćdziesiąt za wejście. Tam, skąd pochodziła, wyglądało todokładnie tak samo. Tylko że tutaj w każdej ubikacji znajdował się porcelanowysedes, a nie dziura w ziemi obita blachą, nad którą człowiek musiał kucać, kiedyzałatwiał swo je po trze by, balan sując przy tym ciałem jak sko czek narciarski.

Dwaj chłopacy siedzieli na murku. Przyglądali się jej pożądliwie. Jeden mógł miećokoło siedemnastu lat, a drugi pewnie więcej, bo jego twarz była ogorzała od słońcai wypitego alkoholu. Ten starszy rzucił jakąś uwagę. Nie słyszała dokładnie z tejodległości jaką. Młodszy roześmiał się posłusznie. Posłała im lekceważącespoj rze nie i po szła przed sie bie, krę cąc zalot nie po śladkami.

Tak jak się spodziewała, zeszli z murka i ruszyli za nią. Ten starszy znowu sięodezwał. Miał chropawy głos. Wydało jej się, że usłyszała słowa „cipa”, „kutas”,„wsadzić”. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie żeby się nim przejmowała, znała goprzecież dobrze. Towarzyszył jej całe życie, nawet tam, w domu, zanim wydarzyło sięto wszystko, zanim postanowiła zawalczyć o własną przyszłość. A jednakprzy spie szy ła. Oni byli bli sko. Sły szała te raz wy raź nie każ dy ich krok.

Zawsze podobała się mężczyznom, bo była, jak to jej matka ujmowała, śliczna.Śliczna, a nie ładna czy piękna. Miała lekko zadarty nosek, który dodawał jejłobuzerskiego uroku, delikatne, ledwo widoczne piegi, wielkie zielone oczy i blondwłosy jak z obrazka. To było jej przekleństwem. Bo taką śliczną dziewczynką musisię zaopiekować tatuś albo brat, ktoś musi ją odgrodzić męskim ramieniem od złegoświata. Takiej śliczności szkoda, taką śliczność trzeba wziąć na ręce, otulić,posadzić na kolanach i mocno trzymać. Broń Boże nie puszczać. Bo jej miejsce jestw mę skich, tro skli wych ramio nach.

Tyle razy jej to po wtarzano, że nie mal w to uwie rzy ła.Teraz była jednak starsza i mądrzejsza. Śliczność zakryła agresywnym makijażem

i warstwą opalenizny z solarium. Nawet włosy chciała zafarbować na kruczo, alefryzjerka w ostatniej chwili zapytała raz jeszcze: „Czy naprawdę chce to panizrobić?”. Takie włosy, takie piękne. Nie chciała. Kazała je ściąć, na krótko, żeby byłopo chłopięcemu. Fryzjerka znowu próbowała protestować, że takie piękne, że takiedługie, że każda kobieta by takie chciała, ale Olga tylko spojrzała na nią, a tazamilkła przestraszona i sięgnęła po leżące niedaleko nożyczki. Kiedy wykonywałapierwsze cięcie, zamknęła oczy, jakby nie chciała oglądać fryzjerskiego aktu

Page 33: Farma lalek

barbarzyń stwa, któ ry właśnie po pełniała.Olga pomyślała, że gdyby teraz wróciła do domu, to matka spuściłaby ze smutkiem

głowę, przekonana, że jako rodzic poniosła wychowawczą klęskę. A potem syknęłabyz wy rzutem, że takie ślicz ne dziewczyn ki nie po win ny tak wy glądać.

Zawsze nazy wała ją dziewczyn ką. Nawet kie dy Olga skoń czy ła osiem naście lat.Ale do domu nie wróci, bo nie ma po co. Matkę pewnie wyżarł już ten sam rak,

przed któ rym Olga pró bo wała ją rato wać.Ci dwaj chłopcy, młodszy i starszy, ciągle szli za nią. Pokręciła tyłkiem, żeby się

przypadkiem nie zniechęcili, i jak na życzenie natychmiast doleciał ją pełenpodniecenia głos starszego. Skręciła na deptak przed ratuszem. Było popołudnie i dotego weekend, więc kręciło się tam sporo osób. Przed pobliską kawiarnięwyciągnięto stoliki. Przy jednym z nich siedziało dwóch starszych panóww kaszkietach chroniących przed słońcem. Popijając w milczeniu herbatę, rozgrywalipartię szachów. Matki pchały przed sobą wózki lub próbowały zapanować nadciągnącymi je do lodziarni dziećmi, podczas kiedy ich mężowie szli tuż obok,uśmiechając się i szukając pieniędzy w portfelu. Od czasu do czasu chwytalirozbrykane pociechy, podrzucali je w górę lub żartobliwie grozili klapsem. Tutejsipijaczkowie siedzieli na ławeczkach i raczyli się kolejnym piwem ukrytymw foliowej torebce, a potem wystawiali twarze do słońca, mrucząc coś przy tymniezrozumiale, rozkoszni jak małe kotki. Byli też Romowie. Pilnowali, żeby nieprzekroczyć tej niewidzialnej granicy, która dzieliła ich od Polaków i dzięki którejobie społeczności były zawsze obok, a nigdy razem. Tylko ich dzieci, brudne,hałaśli we i roz bry kane, jej nie do strze gały.

Znów przyspieszyła kroku, śledzący ją chłopacy zrobili to samo. Zacisnęła zęby,a na jej plecach pojawiły się krople zimnego potu. I tak jak zawsze w takichsytuacjach przypomniała sobie to, co przeżyła, i zrozumiała po raz kolejny, dziesiątylub setny, że wszystko, co najgorsze, jest już za nią. I tak jak zawsze, kiedy to do niejdo cie rało, przez chwi lę miała ocho tę po pro stu usiąść na zie mi i płakać.

Zamiast tego znalazła otwartą bramę. Wiało z niej chłodem i kwaśnym zapachemmoczu. Weszła do środka, skryła się we wnęce i czekała spokojnie, pewna tego, co sięstanie, i tego, co chce zro bić.

Wreszcie ich zobaczyła. Stanęli skąpani w słońcu, tuż-tuż. Wydawało się jej, że sątak blisko, że może ich dotknąć. Młodszy rozglądał się gorączkowo dookoła,a starszy dopalał papierosa. Wreszcie rzucił go pod nogi i przygniótł czubkiem buta,żeby zaraz po tem splunąć w bok. Marsz czył brwi, my śląc in ten sywnie.

Page 34: Farma lalek

WYDAW NICTWO CZAR NE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl

Se kre ta riat: ul. Koł łą ta ja 14, III p., 38-300 Gorli cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75e-mail: ma te [email protected],to [email protected], do mi [email protected],ho no ra [email protected], [email protected]

Re dakcja: Wo ło wiec 11, 38-307 Sęko watel. +48 18 351 00 70e-mail: re [email protected]

Se kre tarz re dakcji: mal go rza [email protected]

Dział pro mo cji: ul. An dersa 21/56, 00-159 Warsza watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: [email protected], [email protected],do ro [email protected], zo [email protected]

Dział marke tin gu: ka ta [email protected]

Dział sprze da ży: [email protected]. 504 564 092, 605 955 550agnieszka.wil [email protected]

Au dio bo oki i ebo oki: Iza be la Re gól ska, [email protected]

Wo ło wiec 2013Wyda nie I

Page 35: Farma lalek

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.