76

FUSS nr 7

  • Upload
    fuss

  • View
    213

  • Download
    0

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Magazyn FUSS powstał z potrzeby wypełnienia luki, jaka znajduje się na polskim rynku prasy drukowanej i internetowej. Po jednej stronie znajdują się specjalistyczne pisma o sztywnej strukturze i naukowej treści, po drugiej – magazyny, w których zdjęcia mody i krótkie notki stanowią pozór zawartości zajmującej się problematyką kultury. Chcemy być pomiędzy: o kulturowych zjawiskach pisać w ciekawy i przystępny sposób, dowcipnie mówić o rzeczach ważnych, analizować zjawiska z pozoru błahe.

Citation preview

Page 1: FUSS nr 7
Page 2: FUSS nr 7

Magdalena Urbańska: Są dzieła literackie, filmo-we czy teatralne, w których znajdują się odpowiedzi na ważne, jeśli nie najważniejsze życiowe pytania i kwestie (vide słynna scena w „Kiedy Harry poznał Sally” ). Jednak dla mnie najbardziej wartościowe są te, które odwracają perspektywę: nie dają odpowie-dzi, lecz stawiają pytania. W ten sposób tekst kultury zamienia się w rozmowę – nawet jeśli jej przebieg kontynuowany jest w samym odbiorcy. Masz podob-ne odczucia: że DOBRA SZTUKA JEST DE FAC­TO STAWIANIEM PYTAŃ? Im bardziej są one niewygodne, złośliwe czy bolesne, tym bardziej rodzi się przekonanie, że powinny zostać postawione. Nie chodzi mi oczywiście o najistotniejsze życiowe kwe-stie typu „Jak stracić chłopaka w 10 dni”…

Marta Stańczyk: Albo „Jak się pozbyć cellulitu”. Ale nie trzeba chyba kopać leżącego – brak ambicji częściowo usprawiedliwia czczą gadaninę. Gorzej jeśli w dziele jest miejsce na filozoficzne dysputy, na życiowe pogawędki czy na wyrafinowane kon-wersacje – a nie ma dialogu z odbiorcą. Jeśli w dzie-le nie ma miejsca na widza, nie każe mu się wysilić i zastanowić, sztuka zamienia się w wygodne – choć nierzadko efektowne – jednorazowe „patrzydła”.

Z drugiej strony jest to, o czym, mam wrażenie, Ty mówisz, czyli sztuka w jakimś stopniu zaangażowa-na w życie społeczne. Ale to jeszcze nie wyczerpuje wszystkich opcji. Pytania nie muszą być zaczepne, ale koniecznie muszą się pojawić – i nieważne, czy dzieło ogrywa niedopowiedzenia, czy jest przegada-ny. Znasz „Kolację z Andrzejem”? Filmowe dziwadło, prawie w całości składający się z rozmowy właśnie, ale pytający tak naprawdę o to, CZY PRAWDZI­WY DIALOG JEST W SZTUCE MOŻLIWY.

MU: To film sprzed ponad trzech dekad, a jednak

ten autotematyczny motyw coraz częściej pojawia się w sztuce: nie stawia się pytań o – jakkolwiek banalnie to brzmi – świat wartości (a może sam świat?), lecz pyta się, czy te pytania mają sens i mogą rzeczywiście coś zmienić, czy możliwe jest nawiązanie dialogu. Za-wsze z dużym podekscytowaniem angażowałam się w takie postmodernistyczne rozważania, ale nie wiem, czy mnie już to nie męczy. Bo ile razy można o to pytać?

Zatem: „czy prawdziwy dialog jest w sztuce możli-wy?” – nie wiem, ale to nie zmienia faktu, że chcę, by ktoś próbował go ze mną nawiązać. Albo inaczej: nawet jeśli nie jest możliwy, nie znaczy, że nie należy próbować.

MS: Ty mnie w żadne postmodernizmy nie wpychaj! Właśnie w kontekście tego, co mówisz o tematyzo-waniu dialogu, uświadomiłam sobie częstą pułapkę: szufladkowanie rozmówcy. Jeśli wiesz lub raczej wy-obrażasz sobie, że wiesz, jakie poglądy prezentuje, przestajesz słuchać i rozmawiać. To samo tyczy się etykietek w sztuce – zauważyłaś, że nazwanie filmu „teatralnym” często jest synonimem dla „przegada-nego”? Ale jak wspaniale ta „teatralność” czasami wybrzmiewa w długich scenach rozmów – chociażby w „Głodzie”, żeby już zostawić przykłady sprzed trzech dekad (śmiech).

MU: Myślałam, że powiesz, że nazywanie filmu „teatralnym” deprecjonuje teatr. I że jak wspania-ła ta „teatralność” jest w… teatrze! Pewnie moż-na znaleźć tuzin – bardziej lub mniej oczywistych – odpowiedzi, dlaczego w kinie nie jesteś w stanie słuchać rozmowy, a w teatralnym fotelu zapadasz się jak zahipnotyzowana na długie godziny, mimo że ględzą tylko i ględzą (śmiech). Nie zmienia to faktu, że sama potrzeba dialogu z widzem w obu

2

ROZMOWA. DIALOG. KOMUNIKACJA.

Page 3: FUSS nr 7

dziedzinach jest taka sama. I mówiłaś o zaangażowa-niu sztuki w życie społeczne: pojawiło się ostatnio ta-kie - pytanie przy okazji kolejnych sztuk Demirskiego i Strzępki – czy krytyka, bez pozytywnych rozwią-zań i zaprezentowania możliwych alternatyw, jest rozmową? Banalnie mówiąc: CZY SAMO TEMA­TYCZNE WEJŚCIE W ŻYWĄ PROBLEMATY­KĘ SPOŁECZNĄ MUSI BYĆ RÓWNOZNACZ­NE Z ZAANGAŻOWANIEM? Dziś tej krytyki jest tak dużo, że automatycznie rodzi się pytanie „no i co z tego?”, a nie „no i co z tym możemy zrobić?”

MS: Może to staroświeckie, ale myślę, że sztuka kry-tyczna powinna uwierać – wtedy wiem, że twórcy zwracają się do widza i każą mu przyjrzeć się sobie i rzeczywistości. Czyli jest rozmowa. I to na konkret-ny temat. Tyle – aż tyle – wystarczy sztuce zaangażo-wanej, przynajmniej na początek.

MU: Z tym się zgadzam jak najbardziej. Pytanie ra-czej brzmi: czy w zalewie sztuki krytycznej nie obo-jętniejmy na rozmowę? Choć to brzmi jak pytanie do hipsterskich rozważań przy whisky (śmiech).

MS: Wiesz, krytykować łatwo – jak poprawiam teksty,

to się czepiam, a sama nie potrafię trzech zdań sklecić. Ten problem mam ze sztuką „zaangażowaną”. Twórcy słusznie celują, ale żywy temat zastyga na scenie, nie kieruje się ponownie na zewnątrz – pośmieję się z żartów napisanych przez Demirskiego, jednak zwykle nie czuję, żeby zapraszał mnie do rozmowy albo pro-ponował konkretne zmiany. Choć i tak jest to poziom dyskusji nieporównywalny do niesławnej „rozmowy” z Żebrowskim w TVN24. Ale może dobrze, że nie na-pisałaś na ten temat wstępniaka (śmiech).

MU: To niegłupie. Zawsze we wstępniaku piszę tro-chę o wszystkim i o niczym, jakby sugerując dla po-tencjalnych czytelników, gdzie i jakich pytań mają szukać w tekstach. Myślisz, że tę rozmowę możemy uznać za wstępniaka?

ROZMOWA. DIALOG. KOMUNIKACJA.

MAGDALENA URBAŃSKA redaktorka naczelna

ilustracje: Katarzyna Urbaniak

MARTA STAŃCZYKredaktorka i korektorka

Page 4: FUSS nr 7

Żywe Książki W Żywej Bibliotece Folklor Wraca Do Łask

W NUMERZE:

ROZMOWY (NIE)KONTROLOWANEMagdalena Myrlak // Magdalena Furmańczuk

DIALOGI WEWNĘTRZNEZ bożej łaski Tomasz // Kajetan Von Kazanowsky

6.

8.

12.

REDAKCJA:redaktorka naczelna: Magdalena Urbańska zastępczyni redaktorki naczelnej: Klaudyna Schubert ilustracja na okładce: Katarzyna Urbaniakredakcja i korekta: Marta Stańczyk wydawca: CelEdu Anna Katarzyna Machacz ul. Cegielniania 13/30 30-404 Kraków

www.fuss.com.pl // [email protected]

WŚCIEKŁOŚĆ I BLUZGJakub Kusy // Małgorzata Osileniec

16.

DIAMENTOWY CHŁOPAKZ Jaśkiem Melą rozmawia Joanna Pastuszak // Dawid Malek

19.

BĘDZIESZ LEGENDĄ. ZABÓJCO - czyli od dokumentu do fabuły Z Marcinem Koszałką rozmawia Filip Nowak // Katarzyna Krutak

24.

JA MAM W SOBIE MIESZANKĘ WSZYSTKIEGOZ Maszą Tryputsen rozmawiają Magdalena Urbań-ska i Jagoda Tendera // Klaudyna Schubert

30.

MIĘDZY KLASYKĄ A EKSPERYMEN-TEM, czyli o nowych ścieżkach sztuki cyrkowejZ Martą Kuczyńską rozmawia Sabina Drąg // Kasia Matyjaszewska

37.

ilustracje: Katarzyna Urbaniak

Page 5: FUSS nr 7

NIE JESTEM SŁITAŚNAZ Mają Kubacką rozmawia Chrystus Zmartwych-wstały, rzeźba Karola Wójciaka Heródka // Klaudyna Schubert

50.

ŻYĆ FOTOGRAFIĄ, NIE Z FOTOGRAFII

66.Z AKTOREM TRZEBA GADAĆZ Tomaszem Schuchardtem rozmawia Barbara Rusinek // Monika Źródłowska

45.

ORIENTACJA SEKSUALNA: JĘZYK POLSKIZ Ignacym Karpowiczem rozmawia Daria Kubisiak // Ribbon

60.

OSOBLIWOŚĆWojciech Panasiuk // Marcin Kubera

70.

Page 6: FUSS nr 7

ZYWE KSIAZKI W ZYWEJ BIBLIOTECE

Joanno, krótko i zwięźle, dla kogoś, kto z ideą Żywa Biblioteka się nie zetknął – jaki jest cel akcji i na czym ona polega?

Celem Żywej Biblioteki jest spotkanie, rozmowa z... człowiekiem, który z jakichś powodów jest dla nas ciekawy, ponieważ jest stereotypowo postrzegany, wy-kluczany społecznie – chcemy przełamać stereotypy. Każdy człowiek to historia, więc jest w pewnym sensie „Książką”. To jest okazja – której na co dzień nie mamy albo nie zauważamy – do rozmowy w komfortowych dla obu stron warunkach. Możemy zadawać najróżniejsze pytania bez obaw, że zostaniemy odebrani negatywnie, że ktoś się oburzy czy obrazi. Możemy posłuchać o do-świadczeniach tych ludzi, bo bardzo często, nie będąc w ich skórze, nie zdajemy sobie sprawy z tego, co przeży-wają na co dzień, z jakimi problemami się stykają.

Jak w ogóle powstała idea Ży-wej Biblioteki?

Pomysł pojawił się w 2000 roku w Danii wśród grupy młodych ludzi na Festiwa-lu w Roskilde. Dalej poszło już szybko. My zaczęliśmy w grudniu 2010 taką pierw-szą malutką akcją, a już w następnym roku naszym partnerem została Bibliote-ka Wojewódzka.

Jakie problemy spotykają najczęściej organizatorzy Żywych Bibliotek ?

Dla nas największym proble-mem są fundusze. Działania,

które podejmujemy, wiążą się z jakimiś kosztami, a nie dostajemy na nie żadnych grantów. Warto podkreślić, że wszystkie osoby zaangażowane w pracę – wszyst-kie „Książki”, organizatorzy, koordynatorzy – pracują za darmo, w ramach pracy społecznej, a i to nie zawsze wystarcza.

Jakie „tytuły” możemy znaleźć w Żywej Bibliotece? Czy każdy może zostać książką?

Tytuły są różne – od Osoby Niepełnosprawnej, przez Fe-ministkę, Geja, Osobę Transseksualną czy Weganina, do osób z mniejszości narodowych czy religijnych. Książką może zostać każdy, kto czuje się postrzegany stereoty-powo i nie boi się o tym rozmawiać. Zazwyczaj to my znajdujemy Książki, ale jeśli one znajdą nas – jesteśmy otwarci na propozycje.

Kto najczęściej pojawia się w roli czytelnika?

Głównie pojawiają się ludzie młodzi, studenci. Zdarzają się też przypadki, że przyprowa-dzają rodziców. Przeważnie są zachwyceni i wracają do nas.

Tegoroczna edycja Żywej Biblioteki w Krakowie, któ-ra odbyła się 24 maja, przy-ciągnęła duże grono Czytel-ników. Jeśli przekonaliśmy Was, że warto, zostańcie Czy-telnikami kolejnej Żywej Bi-blioteki. Jeśli nie – przyjdźcie i tak i przekonajcie się sami!

O tym, w jaki sposób książka może być żywa i gdzie taką znaleźć, czyli rozmowa z Joanną Balsamską, szefową Fundacji Na Rzecz Równości Polistrefa.

Page 7: FUSS nr 7

7

Jeszcze kilka lat temu folklor był tym obszarem dzia-łalności artystycznej, który bardziej deprecjonowano, a niżeli stawiano na piedestale twórczości. Dziś jest ina-czej. Lepiej. Choć tendencja do nazywania folklorem wszystkiego co przaśne, ludyczne, wiejskie czy obrzę-dowe nie do końca odpowiada mojej estetyce. Eksplo-rowanie wysublimowanej anatomii folkloru, łączenie sztuki współczesnego performansu z wielopłaszczyzno-wą twórczością ludową – nie dewaluując jednocześnie klasycznego ujęcia sztuki tańca, muzyki czy śpiewu stały się dla mnie przez ostatnie lata inspiracją do wielu dzia-łań. Jednym z nich są powstające właśnie Międzyna-rodowy Festiwal Folkloru pn. „Małopolskie Spotkania z Folklorem”.

Jaki będzie ten Festiwal?

Mam nadzieję, że będzie dobry. Z pewnością nad ta-kim wydarzeniem pracujemy. Nie organizujemy festy-ny, przeglądu czy biesiady. Staramy się doprowadzić do czegoś w rodzaju etniczno–kulturowej eskapady, gdzie zarówno widź, jak i artysta uczestniczą we wspólnej wyprawie, która jest okazją do wzajemnego poznania. W lipcu przyjadą do nas wykonawcy z różnych części świata: Europy, Afryki, Azji czy Ameryki. Nie schowamy ich w hotelu, prezentując jedynie na odseparowanych festiwalowych scenach. Dążymy do tego by widzowie nawiązali z artystami pewien rodzaj interakcji. Występy mają pozostawić w każdym nie tylko ślad artystyczny, ale

także i emocjonalny. Mamy poczuć, że jesteśmy częścią większej artystycznej całości, dla której wspólnym mia-nownikiem jest ludowa sztuka tańca, śpiewu i muzyki.

Czego możemy oczekiwać w programie pierwszej edycji Festiwalu?

Będziemy łączyć ze sobą różne działania i różne pozio-my folkloru, zachowując możliwie najwyższy poziom. Zespoły, które zaprosiliśmy reprezentują różne obszary geograficzne i zasadniczo odmienne gatunki folkloru. Ten zabieg wprowadzania różnorodności jest celowy i nie wymaga specjalnych wyjaśnień. Całość prezentacji wzbogacona zostanie artystami, którzy z folkloru czer-pią inspirację. Będą koncerty Pauliny Bisztygi, Angeli Gaber Trio czy Kapeli Hanki Wójciak.

Wszystko to ludowe lecz z nutą współczesności. I bynaj-mniej nuta ta nie będzie wybrzmiewać fałszem czy nie-czystością ale okaże się synkretycznym spoiwem muzy-ki, tańca i śpiewu.

Gdzie i kiedy odbędzie się ta impreza?

Główna scena festiwalowa zostanie ustawiona w uro-czym entourage’u Rynku w podkrakowskich Myśle-nicach. Artyści odwiedzający Małopolskę wystąpią także w Miechowie i w Wygiełzowie. Pierwszy koncert odbędzie się czwartek 3, a ostatni w niedzielę 6 lipca.

F O L K L O R WRACA DO

ŁASKRozmowa z Piotrem Szewczykiem

Dyrektorem Międzynarodowych Małopolskich Spotkań z Folklorem

Page 8: FUSS nr 7

8

tekst: Magdalena Myrlakilustracja: Magdalena Furmańczuk

Merytoryczna. Niekonkretna. Interesująca. Rozwlekła. Nużąca. Zwięzła. Oschła. Emo-

cjonalna. Służbowa. Osobista. Poważna. Zabawna… - Rozmowa. Towarzyszy człowiekowi od momentu, gdy ten tylko nauczy się mówić, i od tej chwili trwa z nim już do końca. W tym kontekście nigdy nie traci na wartości, nie zostaje zepchnięta w próżnię, jest wciąż żywa i obecna w jego życiu. Jej wartość stale utrzymu-je się na najwyższym poziomie jako zasób bez którego wręcz niewyobrażalny jest rozwój i właściwie wszelka aktywność ludzi. O jej potędze pozwolę sobie jednak napisać ze sporą dozą niepewności i sceptycyzmu. Bo-wiem bez wymiany poglądów i wiedzy, możliwej dzięki rozmowie, świat bez wątpienia nie byłby taki jaki jest teraz – „przegadany”.

Rozmowa jest wyjątkowym rodzajem myślenia. Jest płaszczyzną wymiany różnorakich treści. Na podsta-wowym poziomie jest sposobem porozumiewania się ludzi między sobą. W wymiarze indywidualnym staje się obszarem komponowania portretu, dając duże pole do popisu jeśli chodzi o możliwość prezentacji własnej osoby. Dzięki rozmowie i zapośredniczonym przez nią wyrażaniu opinii kreujemy swoją postać wobec innych.

Prezentujemy własną tożsamość, cechy, objaśniamy stanowiska, czasem manifestujemy swoją odmienność i oryginalność. Przede wszystkim jednak lansujemy pewne własne wyobrażenie o sobie samym, które we-spół z naszym wyglądem zewnętrznym i zachowaniem, ma tworzyć pieczołowicie obmyśloną, spójną kreację.

Rozmowa spełnia wiele funkcji – od komunika-cyjnych po kreacyjne. Jednak oprócz tego jest przede wszystkim potrzebą, czysto emocjonalną, niemal fi-zjologiczną, konieczną do utrzymania zdrowia psy-chicznego. Umożliwiającą wyrażanie emocji groma-dzących się w człowieku. Brak możliwości dzielenia się z innymi swoimi przeżyciami, wyrażania doznań, stosunków do czegoś lub kogoś sprawia, że – w dużym uproszczeniu – nie mamy dla kogo myśleć. Bo człowiek żyje tylko lub przede wszystkim w kontekście. Innymi słowy musi mieć porównanie, być w relacji, znajdować w innych punkt odniesienia czy też zdobyć akceptację. W związku z tym rodzące się w naszych głowach spo-strzeżenia i opinie poddawane są licznym rewizjom, szacunkom i ocenom tylko dlatego, że w perspektywie mają być wyrażone, wypowiedziane wobec innych. To samo przygotowanie się do wypowiedzi (choćby na

Początek końca czy tylko chwilowy kryzys? Poziom debaty społecznej sięga bruku czy łapie jedynie chwilową zadyszkę? Trudno dziś jednoznacznie ocenić jej kondycję,

przyglądając się dominującym tendencjom. Jednak opierając się na doświadczeniu ciągłej zastępowalności procesów można wydać niemal pewny sąd: debata będzie się zmieniać. Zatem nieskrępowana współcześnie skłonność wyrażania publicznie

wszelkich sądów prawdopodobnie już niebawem przejdzie w niebyt na rzecz kolejnej fali trendów, być może np. tajemniczej powściągliwości.

ROZMOWY ( n i e ) ko n t r o l owa n e

Page 9: FUSS nr 7

kilka sekund przed jej wyartykułowaniem) lub wspo-mnianej rozmowy potrafi być i często bywa bardzo twórcze. Zatem w większości przypadków myślimy bo chcemy się z kimś swoim pomysłem (choćby w przy-szłości) podzielić. W tym toku rozumowania rozmowa jawi się niemal jako najważniejsza składowa ludzkiego funkcjonowania. I tak z pewnością jest. Uniemożli-wienie lub tłumienie takich procesów może nieść ze sobą przykre konsekwencje. W końcu nie bez powodu jedną z najdotkliwszych kar stosowanych w więzie-niach jest umieszczenie osadzonego w izolatce, czyli bardzo dotkliwe w jego sytuacji pozbawienie go kon-taktu ze współwięźniami i możliwości wymiany zdań.

W sytuacji idealnej rozmowa jest dysputą, naradą lub debatą dwóch lub większej liczby osób. Jednak wo-bec istnienia osobowości narcystycznych można zrewi-dować tę część jej definicji. Okazuje się bowiem, że takie osoby nie potrzebują już nawet rozmówcy chyba że tylko jako elementu dekoracji. Dowodem są dobrze każdemu znane monologi lub choćby coraz częściej spotykane sytuacje prowadzenia publicznie dialogu wewnętrznego, będącego formą komunikacji interper-sonalnej i sposobem na zarządzanie własnymi myślami i emocjami. Ale w takim przypadku między kim/czym występuje ten dialog? W swojej istocie rozmowa ma w końcu brać pod uwagę co najmniej dwie strony dialo-gu. Co prawda celem jest skupienie uwagi na kwestie akcentowane przez poszczególne wypowiadające je je-dnostki. Czyli znów skupienie się na sobie nawet, po-mimo uzyskania końcowego konsensusu.

Rozmowa ma ogromny potencjał i może dużo zdziałać w kwestii zawiązywania więzi. Jej siła spraw-cza w tej kwestii zależy zazwyczaj od takich cech jak

inteligencja, umiejętność szybkiej i adekwatnej riposty czy błyskotliwość. A jej ranga rośnie tym bardziej, że w obecnych czasach ludzie mają tendencję do trywiali-zowania rozmów i prowadzenia tzw. rozmów o niczym. Jednak wciąż przegrywa z pierwszym wrażeniem.

Mamy dziś do czynienia z przypadkami depry-wacji rozmowy, obniżenia jej wartości, pozbawienia funkcji, a z pewnością upadku jej jakości. Stwierdze-nie „nie chcę nic mówić, ale…” powinno stać się dla niektórych złotą zasadą, co z pewnością obróciłoby się na korzyść słuchaczy. Mam tu na myśli przede wszyst-kim tzw. gadające głowy, popularyzowane głównie w telewizji jako rzekomi eksperci w danej tematyce. Pretendujący do tego miana zabierają głos w dysku-sjach, które dla przeważającej części społeczeństwa nie wymagają komentarza, a jednak są sztucznie wymu-szane i prezentowane jako istotny przedmiot uwagi. Rozmowa na błahy temat co prawda realizuje swoją funkcję przyciągania i zainteresowania lub po prostu daje możliwość „wygadania się”, ale jednak nie wnosi do debaty rzeczywistej i wartościowej treści, przez co zmienia się w popularne „bla bla bla” na każdy temat. Powszechny przymus prowadzenia lub podtrzymywa-nia ciągłej konwersacji realizuje się dziś także między innymi za pomocą tzw. small talków. Prowadzonych w komunikacji miejskiej, windzie czy osiedlowym skle-pie z przypadkowo spotkanym znajomym, z którym nie łączy nas żadna głębsza więź, ale czujemy na sobie pre-sję podjęcia jakiejkolwiek rozmowy. Choćby dlatego, by zagłuszyć wprawiającą w zakłopotanie ciszę i zrzucić z siebie społeczny bagaż skrępowania, według którego nie wypada milczeć w towarzystwie osoby, którą zna-my. Innym przykładem zalewających nas zewsząd para-rozmów, do których jesteśmy zapraszani i do których

9

WOBEC ISTNIENIA OSOBOWOŚCI NARCYSTYCZNYCH OKAZUJE SIĘ, ŻE TAKIE

OSOBY NIE POTRZEBUJĄ ROZMÓWCY CHYBA ŻE TYLKO JAKO ELEMENTU DEKORACJI.

Page 10: FUSS nr 7
Page 11: FUSS nr 7

11

chce nas się za wszelką cenę zaangażować, jest cała sfe-ra internetowych portali społecznościowych, blogów i for internetowych o różnorakiej tematyce. Autorzy wypowiadają tam ważne z ich punktu widzenia kwestie, a nas zachęcają do zapoznania się z nimi, ale także do odniesienia się do opublikowanych treści, skomento-wania ich, czyli tak naprawdę do wdania się w interak-cję: quasi–rozmowę. Dzieląc się z nami wszelkimi swo-imi przemyśleniami i troskami osoby te z jednej strony poddają pod ocenę swój sposób myślenia = prezentują się, kreują swoją postać, tworzą wizerunek. Z drugiej strony chcą wywołać jakąś reakcję na swoją aktywność = być zauważonym, chwalonym lub docenionym. Dla-tego czasami z premedytacją używają do tego – zdarza się to także równie często wśród osób wypowiadają-cych się publicznie – treści kontrowersyjnych, co ma wzmocnić ich publicity. Te „nibyrozmowy”, zgodnie z duchem czasu zapośredniczone wirtualnie, za pomo-cą internetu, coraz częściej spełniają funkcje rozmów face to face, zastępują je i próbują stworzyć ich substy-tut.

Dziś wielu uzurpuje sobie prawo do wyrażania opi-nii (całkiem słusznie), na forum i wobec wszystkich, chcąc zagarnąć jak największą liczbę odbiorców (aspekt bardziej kontrowersyjny). Niemal każdy chce nam coś ogłosić i – co ważniejsze – ma do tego środki (sic!). Tym samym, wobec daleko już posuniętego zamiło-wania do uzewnętrzniania uczuć, tworzą się ogromne zasoby różnych przekazów, najczęściej o marnej warto-ści poznawczej, bo nieodpowiednio przygotowane, wy-rażające aktualny stan emocjonalny czy skupiające się na chwilowych fascynacjach, niekoniecznie wciągające i ciekawe dla przeciętnego, niezaangażowanego bar-dziej odbiorcy. Wobec tego teoria, że wszystko może stać się tematem i wymaga skomentowania jest tu dość zgubna i zazwyczaj przeceniana. Trend ten jednak zy-skał tak powszechną akceptację, że właściwie trudno już obejść się bez wstawienia nowego posta dotyczą-cego naszej aktualnej sytuacji, zmiany statusu czy sko-mentowania najnowszych doniesień, tych małej lub

bardzo małej wagi.

Wobec zasłyszanego gdzieś ostatnio stwierdzenia, że „język jest elastyczny, a papier przyjmie wszystko” i w obliczu tak liberalnego podejścia muszę wyraźnie zaooponować, iż ucho i oko już niekoniecznie. Dlate-go przysłuchując się debatom publicznym, dyskusjom prowadzonym w telewizjach śniadaniowych, talk--show’ach czy na portalach społecznościowych, war-to zastanowić się o czym my tak naprawdę „gadamy”. Może to być prawdziwa terapia szokowa.

Magdalena Furmańczuk — grafik, poszukujący siebie, uwielbia zwierzęta w szczególności koty.

Magdalena Myrlak — absolwentka socjologii i Public Relations. Zafiksowana na punkcie seryjnych morderców i Indian Ameryki Północnej. Marzy o reportażu będącym relacją z wojny narkotykowej na granicy Stanów Zjedno-czonych i Meksyku.

Page 12: FUSS nr 7

12

tekst: Z bożej łaski Tomaszilustracje: Kajetan Von Kazanovsky

WEWNETRZNEDIALOGI

Kiedy myślimy o rozmowie, przeważnie wyobraża-my sobie dość standardowy model wymiany infor-

macji pomiędzy dwiema osobami. Często zapominamy jednak, że indywiduum, które najczęściej uczestniczy w naszych dyskusjach, to my sami. A w zasadzie nasze drugie ja, do którego tylko my mamy dostęp. Nasz we-wnętrzny rozmówca to dostarczyciel różnego rodzaju myśli, pomysłów, idei, poglądów, a przede wszystkim ostrej, często nieuzasadnionej i wykręconej, kryty-ki osobistej. Historii z dupy, z kolorowych aplikacji czarno-białych smartfonów. Bo co byś zrobił, gdybym przyszedł do Ciebie tak cholernie brzydki? Z głosem wewnątrz siebie.

Sam dla siebie byłem już wielokrotnie żenującym debilem, idiotą, nieśmiesznym, brzydkim, tępym, nie-wystarczająco inteligentnym, zakładającym spodnie w złym rozmiarze i niewyjściowo-niemodnym kolorze zgaszonej fuksji. Lektor wewnętrzny zawsze wychyla się ukradkiem w momencie odosobnienia, kiedy de-likatnie kładziemy nasze lico na aksamitnej poduszce. Tylko po to, by wbudowany analizator zaczął rozpatry-

wać nasze życie na każdej płaszczyźnie. Najczęściej ne-gatywnie. Cancel. Krzyczymy. Spierdalaj.

Nasz głos wewnętrzny jest naturalnym efektem świadomości i sfery psychicznej. Wpływa na szereg czynników – od chwilowego samopoczucia do ogólnej samooceny. Pojawia się w szerokim spektrum zacho-wań: odtwarzanie bardziej optymalnego scenariusza (kiedy wracamy do rozmowy z przeszłości, wyobra-żamy sobie, jak moglibyśmy ją przeprowadzić lepiej), symulacji („jeżeli zapytają mnie o A, odpowiem B”), wewnętrznego tłumaczenia i usprawiedliwania oraz wielu innych.

Tomasz wykręca w tym momencie sugestywnie ustami. Bóg katolicki znowu porwał dziewczynki z piaskownicy. Teraz porządek panuje w Krakowie. Tak to sobie tłumaczę. Bo niewiele osób przyzna-je się do tego, że zwyczajnie ze sobą gada. Jeżeli już, to najczęściej w sprawach błahych, pokroju „wielko-ści dupy w tym hipermarketowym lustrze”. A dalej już tylko chcę prać twoje ubrania. Bez namaczania.

Ubrawszy ulubioną piżamkę w słoniki, jak zwykle położyłem się na skraju łóżka, przybierając najbardziej komfortową pozycję horyzontalnego mistrza zen. Kiedy tylko

osiągnąłem nocne optimum, od razu pojawił się lekki sen. A z nim dudnienie wewnętrzne: „jebany pedale...”

Page 13: FUSS nr 7

WEWNETRZNE

Page 14: FUSS nr 7

W zasadzie samorozmowa wydaje się schizofrenicz-na: po co tłumaczyć się przed samym sobą, uzasadniać, skoro tak naprawdę już o przedmiocie wewnętrznej debaty doskonale wiemy? Czy aby przypadkiem nie potrzebujemy siebie samych, by potwierdzić własne

wybory i racje? Jaki jest sens powtarzania sobie czegoś, co sami wymyśliliśmy?

Głos wewnętrzny nas zdradza. Mówi rzeczy, do których nie chcemy się przyznać, tworzy scenariusze, do których nie chcemy dopuścić. Projektuje myśli —

szczególnie te, do których nie chcemy wracać. A co

najgorsze, pom-puje strach

przed rze-czami, które urzeczywist-niają się tyl-

ko w naszym umyśle. Strach przed porażką, odrzuceniem, zdradą. Kie-dy mamy już w głowie go-

towy pakiet, szukamy tylko

potwierdzeń w re-alnym świecie. Takich, które

utwierdzą nas w przekonaniu, że nasza racja to w istocie praw-

da. Zabawnym może się w takim razie wydawać fakt, że nasz głos

wew nętrzny jest naszym naj-większym przyjacielem i sprzy-mierzeńcem. Nikt nie zna nas tak dobrze i nikt nie dociera do nas z taką przenikliwością. I nikt nie przyklaskuje nam tak

głośno, kiedy tylko nam się zda-rzy większy sukces. Jednak i nikt

nie jest dla nas tak surowym katem, gdy powinie nam się noga.

I gówno. Pod domofonem ni-kogo, a może kiedyś były tłumy, już kwiaty pod drzwi podkładały. Pieśni pisały, świńskim sprin tem zabiegały o poklask. Nie widzę.

Page 15: FUSS nr 7

Mówi głos. Stare miasto, życie mija z wymowną wul-garnością. I tak wszystko poszło się jebać na końcu. Głos krzyczy, ja szaleję, maluję Muminka na ścianie. Wtedy jeszcze słyszę, że talerze się nie błyszczą, a ja smutną miną zabijam doskonałe poranki.

Widziałem coś na scenie. Unia Europejska zno-wu zakazywała mi być pedałem. Z jednej strony bar-dzo tego chciała, z drugiej było to oburzające dla chrześcijańskiego półświatka mafijnego z homosek-sualnym lobby. Mój głos się śmieje. Ze mnie, nade mną. Z mojej naiwności, że niby wierzę w trwałość rzeczy i więzów, które same z czasem pękają. I wte-dy leżę. Z głośników sączy się muzyka, która niszczy czas. Bezruch. Ciągle pedały. Jakby to mnie dotyczyło.

Nikt tego nie słyszy. Bo mojego głosu nie ma. Jest tylko półuśmiech, który tak doskonale wszyscy trenują, aby prezentować przypadkowym ludziom. Ja literacko niedopuszczający, półinteligencki, bełkotliwy. Ogól-nie mierny. Ciągle. Transmituję treści fabularnie bez sensu złożone. Grupy postępowych feministek mok-ną na niemieckiej ziemi nocą ciemną. Głos mówi, że to źle. Że wina ma, bo znowu czasu nie zatrzymałem.

Trochę jednak krejzi. Transcendencja myśli poza wszelki ocean, świat, księżyc na orbicie Saturna. Ten głos sprawia, że każda jedna rzecz może skończyć się źle. Pojawia się rysa, jedna, druga. Po-łysk jakby bardziej matowy. Ale ja wciąż widzę ogień, głębię chwili. Czuję

przywiązanie, chęć, palącą inicjatywę. I wtedy pik. Hot, hot, hot. Przegrywam z atawistycznym charakterem ludzkim i nową technologią.

Księżyc się znowu kurwi na niebie, idę przez labi-rynt myśli. Zły, debil, pajac. Robisz złe wrażenie. Obśli-niony członek. Sztywny. Tępy. Wyprostowany i dumny. Cipka jednak. Lepiej nie opowiadać. Zgłupiałem. Jadę neostradą. Może jednak skurwysyn i gnój, ale nijaki. Po angielsku do niego. Prymitywnie. Bez pseudonimu. Boże katolicki.

Odpinam mikrofon. Może kiedyś.

A ona mówi: „nie”.

Kajetan Von Kazanovsky — absolwent projektowania ubioru, spędzający wolne chwile rysując przy komputerze. pieprzony esteta, zachwycający się każdym odstępstwem od normy, oraz fanatyk muzyki, wydający ostatni grosz na kolejną płytę.

Z bożej łaski Tomasz — wielbiciel języka i komunikacji, szczęściem pederasta. Stara się spoglądać na życie pod różnymi kątami, lubi labirynty i gładki plastik. Myśli obra-zami, najwięcej komunikuje podprogowo.

Page 16: FUSS nr 7

16

tekst: Jakub Kusyilustracja: Małgorzata Osileniec

P O W I A T N A D C I Ą G ATa parafraza anegdoty znanego intelektualisty po-

kazuje, gdzie należy doszukiwać się źródeł nienawiści w polskim dyskursie. Nie ma ona podłoża fizjologicz-nego – nic nie wskazuje na to, by Polacy masowo cier-pieli na przerost nadnerczy; trudno też doszukiwać się przyczyn psychologicznych – rodaczki i rodacy są we-dług badań dość zadowoleni z życia.

Rodowód języka agresji jest ściśle związany z ro-dowodem statystycznego Polaka - wywodzącego się z gminu „ucywilizowanego oprycha”, dla którego mowa nienawiści jest niczym innym, jak ukrytą za pazuchą ga-zrurką, którą przy każdej nadarzającej się okazji gotów jest zdzielić współobywatela po łbie.

Chcąc nie chcąc zdecydowana większość Polaków wywodzi się z chłopstwa, warstwy przez wieki wyko-rzystywanej i pogardzanej. Ostatnie przejawy pań-szczyzny w postaci tzw. żelarki funkcjonowały w Łap-szach Niżnych jeszcze w 1931 roku.

Ów „gen (a raczej Dawkinsowski mem) chama” ko-duje w umysłach Polaków schematy folwarcznej kultu-ry wzgardy i poniżenia. Pragnienie „oderwania się od ziemi” znalazło odbicie w warstwie językowej, gdzie wspólne dla społeczeństw słowiańskich – Słowaków, Białorusinów, Słoweńców - „wy” zostało zastąpio-ne „panem”. Jednak lingwistyczna ucieczka w stronę

sarmackiej dumy nie wypełniła kulturowej i symbo-licznej pustki; wypełniła ją zła mowa nieprzewidująca istnienia równorzędnych uczestników dyskusji oraz ot-wartości na argumenty.

Mowa oparta na prostackiej przemocy, wynika-jąca z dążenia do dominacji, chęci poniżenia i po-gnębienia słabszego. Rodząca się z polskich kom-pleksów i resentymentu. Działająca na zasadzie fali w wojsku, której celem jest zgładzenie przeciwnika, jego eksterminacja. W tym przypadku werbalna.

Oswaja i trywializuje lęki przed „kulturową niewia-domą”. Jest prymitywną reakcją na wydumane, czające się za zagonem zagrożenia – emancypującego się geja, czeczeńską rodzinę, ortodoksyjnego Żyda w chałacie.

Hate speech przysłania także nasz wstyd związany z niewiedzą, chroni przed ośmieszeniem się lub, co gorsza, włączeniem do dyskryminowanej grupy, co w najlepszym wypadku skończyć się może ostracy-zmem.

T Y P E D A L E , T Y Ż Y D Z I E !Osią dyskusji o języku nienawiści w polskim dys-

kursie powinien być Żyd. Nie Żyd etniczny. lecz ten lu-dowy, przymiotnikowy - zwulgaryzowany przerywnik postawiony w jednym rzędzie z „kurwą”, żyd będący uniwersalną inwektywą średniego kalibru.

Hate, bluzg, mowa nienawiści. Dlaczego słownik współczesnej polszczyzny coraz bardziej przypomina szpalty Stürmera?

WŚC IEKŁOŚĆ I BLUZG

Page 17: FUSS nr 7

Żyd w języku potocznym został „spodczłowie-czony”, pomniejszony do rozmiarów karykaturalne-go żydka, gudłaja, mośka. W zbiorowej świadomości Żyd utracił konotacje z Zagładą, pogromami i antyse-micką nagonką 1968 roku. Żyd to nie swąd palonych w oświęcimskich krematoriach ciał, krew zakrzepła na kieleckim i krakowskim bruku, transparenty nawołu-jące syjonistów do udania się czym prędzej na Synaj.

Żyd to kibic Cracovii, dziennikarz „Wyborczej”, Pre-zes Rady Ministrów.

Równie niedobrze, jeśli nie gorzej, od Żydów mają się w Polsce lesbijki i geje, a raczej lesby, pedały i cio-ty. Według sondażu CBOS z 2010 roku dwa ostatnie wyrażenia zostały przez Polaków uznane za najbardziej dotkliwe inwektywy.

Niestety coraz częściej za napaściami werbalnymi pod adresem mniejszości seksualnych podążają akty przemocy fizycznej. Nie ma wątpliwości, że polskie społeczeństwo jest przesiąknięte nietolerancją. Peł-ne jest kseno- i homofobów, dla których Ormianin jest brudasem, Ukrainiec banderowcem, a gej parówą.

Zaryzykuję stwierdzenie, że jest wręcz „instytu-cjonalnie nietolerancyjne”. Ma twarz prokuratora Roszkowskiego z Białegostoku, według którego na-bazgrana na ścianie swastyka nie ma nic wspólnego z szerzeniem totalitarnego ustroju, jest zaś pradaw-nym symbolem szczęścia. Mówi ustami sędzi Maj-dalani, dla której słowo „pedał” jest tylko zwrotem potocznym, a dążenie do wymazania go ze słownika obelg jest wyrazem presji „określonych środowisk”. Zapewne Żydów, masonów i syndykalistów. W ca-

łej tej hecy wystąpienie ministra spraw wewnętrz-nych, szykującego się do bezlitosnej rozprawy z neo-nazistami, jest tylko głosem wołającego na puszczy.

W indolencji przedstawicieli prawa odbija się jak w lustrze stan umysłu 23% społeczeństwa, wierzącego w bajki o porywaniu przez Żydów chrześcijańskich dzieci.

K A P Ł A N I N I E N A W I Ś C IKościół katolicki ma swój znaczący wkład w roz-

panoszenie się hate speech. Notorycznie podgrzewa ludowe stereotypy „Żydów mordujących Pana Jezusa”. Koronnym przykładem takiego sposobu myślenia są coroczne inscenizacje „misterium męki” w małopol-skiej Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie postaci Żydów są przerysowane, z karykaturalnie podkreślonymi stereo-typowymi cechami fenotypowymi.

To prostackie szutki na imieninach u proboszcza, o których wielokrotnie wspominał ksiądz Lemański. Jego nieoceniony wkład w walkę z uprzedzeniami w kruch-cie „Polski powiatowej” został zauważony przez hierar-chów, doprowadzając do pozbawienia go probostwa.

To ksenofobiczne wyskoki gości anteny Radia Ma-ryja, które pomijane są wymownym milczeniem pro-wadzących audycje księży lub, co gorsza, ich obrzydli-wym, pełnym jadu uśmiechem.

Mowa nienawiści to także lekceważące, nienawistne czy poniżające wręcz nawoływania purpuratów do wal-ki z feministkami, liberałami i „genderystami”. To „bruz-da dotykowa” księdza Longchamps de Bérier, aber-racje księdza Oko, bredzącego na temat AIDS wśród

17

MOWA OPARTA NA PROSTACKIEJ PRZEMOCY, WYNIKAJĄCA Z DĄŻENIA DO DOMINACJI, CHĘCI PONIŻENIA I POGNĘBIENIA SŁABSZEGO. RODZĄCA

SIĘ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW I RESENTYMENTU

Page 18: FUSS nr 7

homoseksualistów, oraz wypowiedzi arcybiskupa Mi-chalika o odpowiedzialności feministek za gwałty, dzie-ciobójstwa i pedofilię. Istny język miłosierdzia.

S C H U J O W A C E N I E M Ó Z G O W I ANiestety w dobie, gdy priony nienawiści infekują

kolejne mózgi Polaków, inteligencja – klasa społeczna, która powinna przeciwstawiać się obskurantyzmowi, krzycząc „¡No pasaran!” – milczy, schodząc chamowi z drogi. Co gorsza - żyjąc w naiwnym przeświadcze-niu o głosie doniosłości swojego głosu, statystuje coraz częściej w nędznych spektaklach medialnych, w których emocje podgrzewane są przez skaczących po słupkach oglądalności dziennikarzy.

Prawdziwym szokiem był dla mnie ciąg mało wybrednych tweetów An-drzeja Celińskiego, których puentą była uwaga o złym prowadzeniu się Julii Ty-moszenko. W głosie uczest-nika marca ’68, członka KOR, byłego ministra – notabene – kultury po-brzmiewał rechot Andrzeja Leppera, przekonującego o niemożności zgwałcenia prostytutki.

Stara inteligencja stra-ciła twarz demokratycz-nej, chadecko-korowskiej opozycji Mazowieckiego i Kuronia, która nastrzyk-nięta botuliną postpolityki przeobraziła się w ogorzałą mordę chama.

I taka jest też kondycja młodej inteligencji, dla której dyskurs toczący się na „fejsbusiu”, od biedy w poczytnym blogu, ma wymiar hipsterskiego lansu, podszytego najzwyklejszą w świecie zawiścią. Koniec końców z chłopa pan, ale cham chamem na wieki wieków amen.

Małgorzata Osileniec — absolwentka studiów licencja-ckich w Kolegium Sztuk Pięknych w Kazimierzu Dolnym na kierunku grafika oraz absolwentka podyplomowych studiów na Wydziale Artystycznym UMCS-u w Lublinie, także na kierunku grafika, specjalizacja: grafika projekto-wa. Zajmuje się zawodowo grafiką komputerową, malar-stwem, rzeźbą, rysunkiem, komiksem...

Jakub Kusy — formalnie socjolog, z zamiłowania antropo-log miasta, w wolnych chwilach dziennikarz.

Page 19: FUSS nr 7

Chcę, żebyś na wstępie zaspokoił moją cieka-wość. Pochodzisz z północy Polski — co spro-wadziło Cię do Krakowa?

Powody mojej obecności w Krakowie są co naj-mniej trzy. Po pierwsze, zawsze podobała mi się atmosfera tego miejsca. Często zastanawia-łem się, jak mieszka się w tym mieście. Po dru-gie, zostałem kiedyś zaproszony do udziału w wydarzeniu organizowanym przez panią Annę Dymną, musiałem więc przyjechać do Krakowa, żeby móc w nim uczestniczyć. Po trzecie, w mię-dzyczasie powstawała koncepcja fundacji, któ-rą trzeba było gdzieś zlokalizować. I najbardziej naturalnym miejscem do tego okazał się Kraków.

[W DRODZE]

Zanim zostałeś prezesem fundacji, byłeś naj-bardziej rozpoznawalnym młodym podróżni-kiem.

Przed wyprawami z Markiem Kamińskim nie in-teresowałem się jakoś szczególnie podróżowa-niem, a tym bardziej wędrówkami za koło pod-biegunowe. Nasza znajomość oraz plany zdobycia w ciągu jednego roku dwóch biegunów były cał-kowicie spontaniczne. Potem dopiero przyszedł czas na przygotowanie się do wyprawy. Bardziej niż na chęci odkrycia dla siebie czegoś nowego zależało mi na pokonaniu swoich słabości, udo-wodnieniu innym, że jestem w stanie zrobić coś aż tak trudnego i wymagającego samodyscypli-ny. Było to dla mnie o tyle ważne, że wcześniej mało kto wierzył, że coś takiego może mi się udać.

I stałeś się ikoną. Kimś kto pokazuje, że jak się ma dobrą motywację, to można pokonać włas-ne słabości i osiągnąć zupełnie niewyobrażalne cele. Zauważyłeś, że lubimy takich pozytyw-nych bohaterów?

Tak, ale nie uważam tej wyprawy za coś nadzwy-czajnego. Dla mnie było to ważne, bo pokaza-łem sobie i najbliższym, kim jestem. Natomiast

D I A M E N T O W YCHŁOPAK

19

z Jaśkiem melą rOzmawiA JoAnna PastuszaK

ilustracje: Dawid Malek

Page 20: FUSS nr 7

20

medialne zainteresowanie zdobyciem biegunów zaczęło po jakimś czasie żyć własnym życiem.

Twoja ówczesna popularność była dobrym momentem do założenia fundacji. Miałeś już wtedy wizję siebie jako prezesa, który pomaga innym?

Nie miałem wtedy sprecyzowanego pomysłu na siebie. Powstanie fundacji było zupełnie naturalnym skutkiem współpracy z pewnymi środowiskami. Jednak początki naszej działalności nie były łatwe. W tej chwili rzeczywi-ście jestem osobą rozpoznawalną, pojawiam się czasami w mediach, żeby opowiedzieć o naszej działalności, a to służy nie tylko promocji, ale sprawia również, że jeste-śmy wiarygodni. Nasze zaangażowanie jest doceniane, firmy, które udzielają naszym podopiecznym wsparcia, wiedzą, że pieniądze zostaną wykorzystane w dobry spo-sób. Kiedy zaczynaliśmy ponad pięć lat temu, niektórzy kojarzyli mnie z wypraw na biegun, ale nie zawsze po-magało to w pozyskiwaniu pieniędzy. Im dłużej jesteśmy obecni w świadomości społecznej, tym łatwiej jest orga-nizować pewne wydarzenia oraz dzielić się wiadomoś-ciami, w jaki sposób osobom, które korzystają z naszego wsparcia, udało się pomóc.

[GR ANICE PR ZYDATNOŚCI]

Komu pomaga Fundacja Jaśka Meli Poza Horyzonty? Jakie są Wasze priorytetowe działania?

W pierwszej kolejności wspieramy finansowo osoby po amputacji. Drugorzędnym działaniem jest na przykład organizowanie imprez integracyjnych czy też even-tów, podczas których pozyskujemy finanse na naszą statutową działalność. Poza tym, po amputacji bywają sytuacje, gdy bardzo trudno jest dopasować odpowied-nią protezę – pomagamy w tym, kontaktując pacjenta za-równo ze specjalistami, jak również udzielamy wsparcia finansowego. Staramy się pomóc osobom ze wszelkimi

diagnozami, nie tylko po wypadkach, ale także z wadami wrodzonymi czy np. z komplikacjami cukrzycowymi.

Spośród wielu innych organizacji wspierających oso-by niepełnosprawne fizycznie wyróżniamy się tym, że nie ograniczamy wiekowo naszych potencjalnych po-dopiecznych, to znaczy, że mogą do nas zgłaszać się zarówno rodzice dzieci niepełnosprawnych, jak osoby starsze, które z różnych przyczyn straciły rękę lub nogę. Wspomnę tu o naszej podopiecznej, mającej około 67 lat, która musiała poddać się amputacji nogi w wyniku zaawansowanej cukrzycy. Lekarz uznał, że bardziej opła-calne będzie refundowanie protezy osobie młodszej. Uważam taką opinię za bardzo niesprawiedliwą.

Wygląda to na wykluczanie ze społeczeństwa osób uważanych za mało przydatne. W tym wieku i z taką dysfunkcją cóż jeszcze będą mogli zdziałać?

Jest to totalne podcinanie ludziom skrzydeł. Sam znam młode osoby, które są jak życiowi emeryci, siedzą, na-rzekają, nie robią prawie nic. Znam też wiele osób w bardzo dojrzałym wieku, które są bardzo aktywne, nie mogą usiedzieć na miejscu. W zeszłym roku skakałem ze spadochronem z naszym podopiecznym. Jan jest po

sześćdziesiątce, z podwójną amputacją nóg, jedną nad kolanem, drugą pod kolanem. Kazał mi kiedyś obiecać, że skoczę z nim ze spadochronem. Powiedziałem: do-brze, Janie, załatwię to. I skoczyliśmy. Można?

Pomagając młodszym osobom czy dzieciom, można jeszcze mieć nadzieję, że w jakimś stopniu proteza będzie im przydatna do rozwijania się, pracy zawo-dowej, a – mówiąc dosadnie – społeczeństwo będzie mieć z nich jeszcze jakiś użytek.

Wyznaczanie granicy wieku, do jakiej będziemy po-magać , jest idiotycznym kryterium. Ale przyznaję, że łatwiej jest uzbierać pieniądze na pomoc osobom

wsPomnę o nAszeJ pOdOpieCzneJ, mAjącej oKoło 67 lAt, którA musiała pOddać się amputAcJi nOgi w wyniku zAawansOwAnej

cukrzycy. leKarz uznAł, że bArdzieJ oPłaCalne będzie refundowanie protezy osobie młodszeJ.

Page 21: FUSS nr 7

młodszym. Widać to chociażby z odliczeń 1% od podat-ku, kiedy zebranie funduszy na dziecko jest 50 razy bar-dziej skuteczne niż dla starszej pani, bo jest takie przeko-nanie, że “ta babcia już się nachodziła”.

Pomijając kwestię konieczności zaprotezowania, w czym trudniej jest pomóc osobom, które przeszły amputację – w rehabilitacji fizycznej czy psychicz-nej?

Nie wiem, co jest trudniejsze, ale na pewno łatwe nie jest przeko-nywanie ich, że po amputacji ich życie się nie skończyło. Ludzie mają przekonanie, że jedyną atrakcją, która teraz ich czeka, jest gra w szachy lub warcaby. Sam lubię obie gry, ale cenię sobie też w życiu czynności nieco bar-dziej ekstremalne. Trudno jest zmo-tywować ludzi do działania i ciężkiej pracy nad sobą. Kiedy odwiedzam ich w szpi-talu, widzą, jak chodzę, i często myślą sobie: dosta-nę protezę i też będę biegać jak on. Powtarzam im wtedy, że ja chodzę z protezą już 12 lat i żeby było tak, jak jest obecnie, włożyłem w to bardzo dużo pracy. Po amputacji ludzie bardzo często zamykają się w sobie, zupełnie niepo-trzebnie uważają siebie za obywateli dru-giej kategorii. Staram się wtedy pokazać im, że mimo braku ręki czy nogi, można żyć zupełnie nor-malnie i bez większych ograniczeń.

Kiedy jadę na zrobienie serwisu mojej protezy, to pa-nowie zawsze łapią się za głowę, bo z protezy wypa-dają obluzowane śrubki, coś gdzieś jest porysowane, w domowy sposób połatane. Miło jest słyszeć, że jestem bardzo aktywną osobą, ale z drugiej strony jest to też dość przykre, że jestem jedyną znaną im osobą, która

zapyta, czy w tej protezie może jeździć konno albo czy może wyskoczyć na tydzień na wycieczkę do Gruzji. Nie mówię, że trzeba od razu jechać do dżungli, wystarczy normalne wyjście na spacer. Najważniejsze w tym, co ro-bię, jest chyba właśnie motywowanie ludzi, bo brak ka-wałka ręki czy nogi to drobny szczegół. Ważne, żeby nikt z nich nie myślał o swojej tak zwanej niepełnosprawności jak o totalnej barierze, której nie można przekroczyć.

Czyli sobie i podopiecznym Fundacji ciągle wyznaczasz “nowe hory-

zonty“.

Tak mam, że na każ-dej płaszczyźnie życia przyzwyczaiłem się do ekstremum. Dość

łatwo przychodzi mi rzucanie się na

głęboką wodę, po-dejmowanie no-wych wyzwań. Nieco gorzej jest

z codziennością, trzymaniem jakiejś dyscypliny, zaczyna-niem i kończeniem

różnych rozpoczętych spraw. Bardzo pilnie jed-nak uczę się trzymania

porządku w swoim życiu, bo to pomaga. Zrobiłem

sobie nawet kiedyś kurs rze-czoznawcy brylantów, ale nie

jest mi on obecnie do niczego potrzebny. Po prostu chciałem go

ukończyć. Mimo że w moim życiu było wiele ekstremalnych, nietypowych wyda-

rzeń i były one dla mnie bardzo budujące, mam świadomość, że nie mogą one być podstawą

życia. Codzienność jest poligonem, na którym nie liczy się nazwisko ani częstotliwość pokazywania się w me-diach, lecz umiejętność życia z kimś u boku, cierpliwość, inicjatywa wysłuchania czyichś problemów, pamięć o podlewaniu kwiatów. Wyznaczam sobie zatem ambit-ne cele, ale chcę je realizować na silnej podstawie, jaką jest codzienność.

21

Page 22: FUSS nr 7

22

[zadania specjalne]

Których sytuacji związanych z działalnością fundacji boisz się najbardziej?

Są takie spotkania, które stanowią dla mnie bar-dzo duże wyzwanie. Kiedy w ramach działalności fundacji idziemy do kogoś, na przykład po wy-padku, mam świadomość, że jest to osoba całko-wicie załamana i potrzebująca wsparcia. Strasznie trudne są sytuacje, kiedy jest ktoś po wypadku, chodzi o kulach, ma rany które nie chcą się goić, i jedynym słusznym krokiem w tej sytuacji byłoby poddanie się amputacji. Dobrej jakości proteza może być o wiele razy lepsza niż złej jakości noga. Ja nie miałem takiego dylematu, doszło do wy-padku i nikt mnie nie pytał o zdanie. Bywają sy-tuacje, że jadę gdzieś i moim jedynym zadaniem jest przekonanie kogoś, żeby dał sobie uciąć nogę. To brzmi przerażająco, ale niestety czasami jest to jedyne wyjście. Chociaż są to sytuacje bardzo obciążające dla mnie, wierzę, że za tym wszyst-kim stoi Bóg. Bo pojawia się czasem pokusa, żeby być właśnie tym kimś najmądrzejszym. Poczucie wiedzy i władzy może zamazywać obraz rzeczy-wistości. W takiej chwili przydaje się coś takiego jak pokora. Czasem myślę, że chociaż nasza praca jest świetna, pożyteczna i satysfakcjonująca, to jednak trudno jest potem zachować dystans do tego i podejmować kolejne, mozolne i mało me-dialne działania. Nawet mnie, kiedy jestem do-ceniany, zdarza się mieć pokusę, żeby poprzestać na dobrze wykonanej pracy i dać postawić się na piedestale.

Zauważyłam, że mimo tego, co robisz, pojawia-ją się pod Twoim adresem też nieprzychylne komentarze. Bardzo trudno jest sprostać ocze-kiwaniom naszego społeczeństwa…

Są różne oczekiwania, tylko że ja nimi coraz mniej się przejmuję. Jest wśród wielu ludzi takie przeko-nanie, że fundacje czy stowarzyszenia to organiza-cje do zarabiania pieniędzy i w dodatku nie zawsze uczciwie. Media chętnie naświetlają przekręty, rzadziej mówią o sukcesach. Też często czytałem na forach różne opinie, że wziąłbym się za uczci-wą pracę, a nie na cudzych pieniądzach żerował.

Jasiek melaw 2002 rOku, mAjąc 13 lAt, uległ ciężkiemu

wypAdKowi. scHrOnił się przed deszczem w niezabezpieCzOnym budynKu staCji

transformAtOrOwej - pOrAził gO prąd o nApięciu 16 000 V. w wyniku pOrAżeniA lekArze

zdeCydowali o amputAcJi lewegO pOdudziA i prawego przedramienia. Obecnie Jasiek cHodzi

z pOmOcą protezy nOgi. w 2004 rOku rAzem z markiem KamińsKim zdobył oba bieguny Polarne. tym sAmym zOstał nAjmłodszym i jedynym niePełnOsPrAwnym

nA świeCie, który tegO dOkOnAł. w pAździerniKu 2008 rOku rAzem z pOdOpieCznymi fundAcJi Anny dymnej „mimo wszystKo” wszedł nA daCh AfryKi - Kilimandżaro. w tym sAmym rOku pOdJął decyzJę

o zAłożeniu własnej fundaCji, którA niosłaby pOmOc niePełnOsPrAwnym, szczególnie osobom pO

wypAdKaCh.

Page 23: FUSS nr 7

Jak można zarabiać pieniądze na pomaganiu? Zupełnie się tym nie przejmuję, bo jeżeli wiem, że działam uczci-wie, to nikt nie może mi nic złego udowodnić. Podobnie jest w chwilach, kiedy idę na jakieś spotkanie z grupą, która przychodzi na nie tylko dlatego, że zostało to od-górnie zaplanowane. Od razu widać w ich spojrzeniach, że mają do mnie dystans. Przyszedł do nich jakiś cwa-niak z telewizji i będzie ich pouczać, jak należy żyć. To jest bardzo duże wyzwanie, bo pierwsze, co muszę zro-bić, to rozbić swoją maskę medialną, pokazać, że jestem normalnym człowiekiem, że lubię podobne rzeczy, po-pełniam te same błędy jak niejeden z nich. Kiedy ktoś po takim spotkaniu podejdzie i powie, że było fajnie, to jest to bardzo motywujące. To są słowa, które znaczą bardzo wiele.

[WY ZNACZANIE GR ANIC]

W swojej pracy dajesz z siebie bardzo dużo, cały czas jesteś otoczony ludźmi. Większość z nich w dodatku ma za sobą bardzo trudne doświadczenia. Jest to bar-dzo obciążające. Jak wyznaczasz granice między pra-cą a życiem prywatnym?

To jest bardzo trudna sprawa. Miałem taki okres w życiu, kiedy okazało się, że z każdej strony dochodziły do mnie informacje, że ktoś ma do mnie jakiś żal. Dziewczyna i rodzice narzekali, że nie ma mnie w domu, że zapomną, jak wyglądam. Wciąż słyszeli ode mnie, że pracuję, że fundacja mnie potrzebuje, że jest kolejny bardzo ważny projekt, który trzeba zrealizować. Okazuje się, że praca w fundacji nigdy nie ma końca. W końcu trzeba było wyznaczyć sobie granice. I to było bardzo trudne, bo w tej pracy większość ludzkich historii, z jakimi się spoty-kamy, to są naprawdę wielkie, życiowe tragedie. Bardzo ciężko jest czuć się moralnie komfortowo, kiedy trzeba komuś odmówić spotkania. Jednak nie mogę przedkła-dać w nieskończoność fundacji nad życie prywatne – i w końcu wychodzę gdzieś z dziewczyną czy jadę do rodziców. Moja praca z założenia jest procesem, zadania tak do końca nigdy się nie wyczerpią, bo nie zaopatrzy-my w protezy wszystkich pacjentów. Jednak na pewnym etapie trzeba zwolnić i przemyśleć, czy to, co się robi, jest wszystkim, co chcemy robić, czy w sferze prywatnej nie potrzebujemy czasem kogoś bliskiego. To jest coś, z czym mam bardzo duży problem, ale powoli uczę się rozgraniczać te dwie sfery. Z własnej inicjatywy dajesz z siebie dużo, a mimo to

zdarzają się pewnie sytuacje, kiedy słyszysz, że ko-muś coś się od Ciebie „należy“, że „musisz” coś dla kogoś zrobić.

Denerwują mnie takie sytuacje. Do fundacji przychodzą różni ludzie, ale trudno jest współpracować z kimś, kto od wejścia mówi, że skoro NFZ czegoś nie jest mu w sta– nie zagwarantować, to my, jako fundacja, musimy mu to dać, bo od tego przecież jesteśmy. Nie mam potrzeby by-cia wielbionym za to, co robię. Wkładam w swoją pracę kawał siebie, swojego czasu, serca, energii i chcę pomagać innym, ale pewnym ludziom wciąż jest za mało, zdarza się taka zwyczajna niewdzięczność, co bardzo podcina skrzydła. Ale na szczęście są też przykłady ludzi, których postawa i uśmiech dodają wiatru w żagle, dają poczucie sensu. Dopóki są, nasza praca będzie dalej ważna.

Postrzega się Ciebie jako człowieka otwartego, co niestety niektórzy mogą chcieć wykorzystywać do własnych celów. Pewnie nieraz już miałeś do czynie-nia z nie do końca uczciwymi partnerami?

Rzeczywiście zdarzają się osoby, które chcą wykorzystać cudzą pozycję do załatwienia własnych spraw, ale jedną z naszych zasad jest to, by nie wchodzić we współpracę z ludźmi, o których opinia nam się nie podoba. Nigdy też nie wchodzimy we współpracę polityczną. Specyfiką pracy fundacji jest to, że my nic nie musimy – nie przyj-dzie do mnie szef i nie powie: musimy współpracować z tym gościem, mimo że jest totalnym dupkiem, ale to nam się opłaci. Dla nas przede wszystkim ważny jest komfort działania i wiarygodność. Oczywiście część ludzi chce współpracować z fundacjami dla czystego biznesu, bo wspieranie organizacji jest dobrą reklamą, ale z doświadczenia wiem, że najlepiej współpracuje się jednak z ludźmi, którym przyświeca jakaś dobra idea. Trzeba uważać na dobór partnerów i przyznaję, jest to przykre, że nie można zaufać tak po prostu w czyste intencje.

Joanna Pastuszak — religioznawca, interesuje się wojsko-wością, prowadzi Studio Si, przygotowuje pracę doktorską z zakresu Nowych Ruchów Religijnych.

23

Dawid Malek — studiuje projektowanie graficzne na ASP w Katowicach. Zajmuje się głównie ilustracją prasową i książkową.

Page 24: FUSS nr 7

B ĘDZ I E S Z L EG ENDĄ , ZABÓJ CO – c zy l i o d d o kumen tu do f a buły

Obecnie w Pana karierze filmowca dokumentalisty dochodzi do swoistego przełomu. Mowa oczywiście o Czerwonym pająku, pańskim debiucie fabularnym, który jest jedną z bardziej oczekiwanych premier przyszłego sezonu. Czy to, w jaki sposób zostanie odebrany, będzie miało wpływ na Pana dalszy rozwój jako twórcy? Tacy reżyserzy jak Krzysztof Kieślowski czy Krzysztof Krauze na dobre porzucili dokument na rzecz fabuły.

To prawda. Chyba można uznać ten film za kluczowy w mojej karierze. Jest już właściwie skończony, chociaż musi zapaść jeszcze kilka istotnych decyzji. Jestem bar-dzo ciekaw jego przyjęcia. Jeśli wypadnie słabo, to bar-dzo możliwe, że zrezygnuję z fabuł. Jedno jest jednak pewne – i to daje mi wewnętrzny komfort – że nigdy nie porzucę kina dokumentalnego. Gdyby porównywać te dwie formy, to w kinie fabularnym niesamowite jest to, że można wykreować cokolwiek się zechce z absolut-nie niczego: od dostosowania do własnej wizji każdego pomieszczenia aż po uśmiercenie człowieka. W doku-mencie oczywiście nie jest to możliwe, ale w nim pocią-gająca jest przede wszystkim całkowita siła nieprzewi-dywalności – i to nie pozwoli mi zrezygnować z niego.

Przypuszczam, że w przypadku realizacji filmu Bę-dziesz legendą, człowieku musiał Pan zmierzyć się z tego typu nieprzewidywanymi „zwrotami akcji”. Ten dokument o Euro 2012, okazał się czymś zupeł-nie nieoczekiwanym, ale w jakiś sposób niedocenio-nym.

Film uchodzi za nieudany. Za wypadek przy pracy. Fak-tycznie, wpadłem w pułapkę sytuacji, ponieważ zro-biłem film o czymś, co jest znane wszystkim i na swój

sposób ważne dla większości społeczeństwa, więc budzi duże emocje. Odnoszę wrażenie, że oczekiwano ode mnie przedstawienia przyczyn porażki polskiej repre-zentacji, ukazania kadry w złym świetle, a nawet obśmia-nia. Ludzie nie zobaczyli tego. Zobaczyli francuskiego piłkarza o polskich korzeniach, który próbuje się odna-leźć w naszym społeczeństwie. Przyjeżdża ze swoją ro-dziną, dziećmi, a także babcią, która urodziła się w Pol-sce, ale już po polsku nie mówi. Oni oglądają te mecze i naprawdę dotkliwe przeżywają porażkę całego zespołu. Pamiętam, że robiłem zdjęcia z nimi w trakcie transmi-sji meczu z Czechami. Wyłączyłem wówczas kamerę. Po ludzku zrobiło mi się przykro. Jednak najważniejsze, co dał mi Perquis, to przeświadczenie o tym, że w naszym kraju niedługo pojawią się emigranci i nowy rodzaj prob-lemów, ponieważ polskie społeczeństwo zupełnie nie jest gotowe na przyjęcie tego przybysza z „innego świa-ta”. Może za jakiś czas, kiedy atmosfera euforii związana z Euro opadnie, spojrzy się na ten film z tej perspek-tywy. Wśród krytyków dostrzegli to jedynie Łukasz Maciejewski i Tadeusz Lubelski.

Film jest też eksperymentem z formą. Kolejny po Deklaracji nieśmiertelności oraz Zabójcy z lubieżności tak zwany dokument poetycki. Jest to o tyle ciekawe, że kilka lat temu w jednym z wywiadów wspomniał Pan o kryzysie filmu dokumentalnego. Nie tylko polskiego, ale i światowego.

Nie tyle o kryzysie dokumentu, bo takiego chyba nie ma. Chodziło mi o kryzys formy wizualnej, o problemy z jakością zdjęć. Sam jestem operatorem i szczególnie zwracam na to uwagę, zwłaszcza w pracy ze studenta-mi. Często pomija się tę kwestię przy realizacji filmów. Poszukując dobrego tematu oraz starając się uchwycić

z Mar c i n em Ko s załką rozmaw i a F i l i p Nowak

24

ilustracje: Katarzyna Krutak

Page 25: FUSS nr 7

odpowiednie relacje i emocje, reżyserzy bagatelizują sposób ich ukazania. W efekcie powstają liczne produk-cje, których zdjęcia są skandalicznie złe. Prowadzi to do „szmatowości” formy, nagminnej reportażowości, która jest niezwykle męcząca dla widza. Wystarczy udać się na dowolny festiwal filmów dokumentalnych, żeby się przekonać, jak duża jest skala tego problemu. Czasem ma się ochotę wrócić do lat 70. i filmów Karabasza, Kieślowskiego, Wiśniewskiego, a nawet Piwowskiego. Tam są świetne zdjęcia. Inteligenta praca kamery. Pole-cam zorganizować sobie dzień oglądania takich filmów, żeby dostrzec ich wyższość względem wielu współczes-nych, które opowiadają ciekawe historie, ale ich zdjęcia są po prostu złe.

Co w takim razie ze stroną formalną Czerwonego pa-jąka? Czy w fabule posługuje się Pan poetyką filmu dokumentalnego?

To jest opowieść w pełni fabularna. Jeśli ktoś oczekuje takiego paradokumentu jak Przełamując fale Larsa von Triera, który jest zarazem filmem bardzo kreacyjnym, vide mityczna scena z dzwonami, to się rozczaruje. Jest to historia seryjnego zabójcy – różniącego się od mor-derców znanych z filmów Finchera i choć wprawdzie

znajduje się tu element dokumentacji jego psychiki, jest to przede wszystkim opowieść o fascynacji złem. Fascynacji, która właściwie dotyczy każdego człowieka.

To przywodzi na myśl cytat z filmu Chinatown Polańskiego: większość z nas nie będzie miała okazji przekonać się, że jest się zdolnym do wszystkiego.

Tak, ale większość nie jest zdolna do wszystkiego bądź nigdy nie odważy się przekroczyć pewnej granicy. Często zastanawiałem się, dlaczego pociągają nas seryjni zabój-cy, czemu chcemy patrzeć na sceny przemocy. Często konsultowałem się w tej sprawie z profesorem Józefem Gierowskim, kryminologiem i psychologiem, który jako jeden z pierwszych w Polsce był szkolony przez FBI w tworzeniu portretów psychologicznych. On porównu-je to do chęci przekroczenia rzeki, za którą znajduje się coś zamglonego, nie do końca wyraźnego, ale pociągają-cego. Nie każdy jednak chce czy też nie ma odwagi wsiąść do łodzi, która go tam przewiezie. Ci, którzy się na to zde-cydują, odkrywają coś zupełnie nowego, a zarazem eks-tremalnego. Nazywa się to zabijaniem ludzi. Stojąc przed takim człowiekiem, odczuwamy w pewnym stopniu perwersyjną fascynację tym, że on przeszedł tę granicę.

Skupiłem się na tym motywie już w swoim filmie do-kumentalnym Zabójca z lubieżności. Nie tyle intereso-wałem się samym złem, co fascynacją nim. Bohaterem filmu jest Edi, dziennikarz, który zajmował się sprawą seryjnego zabójcy Knychały. Film jest dziwnym two-rem, eksperymentem balansującym miedzy skrajnym dokumentalizmem a totalną kreacją. Nie wiem jesz-cze, jak w przyszłości rozwinie się u mnie ta metoda, ale był to na pewno rodzaj ćwiczenia, które było bar-dzo pomocne przy pracy nad Czerwonym Pająkiem.

25

NIE KAŻDY JEDNAK CHCE CZY TEŻ NIE MA ODWAGI WSIĄŚĆ DO ŁODZI, KTÓRA GO TAM

PRZEWIEZIE. CI, KTÓRZY SIĘ NA TO ZDECYDUJĄ, ODKRYWAJĄ COŚ ZUPEŁNIE NOWEGO,

A ZARAZEM EKSTREMALNEGO. NAZYWA SIĘ TO ZABIJANIEM LUDZI.

Page 26: FUSS nr 7

Sam tytuł filmu zdaje się być dosyć przewrotny. Z jednej strony jest to określenie polityczne z epoki PRL-u, które dzisiaj przeżywa drugą młodość, a tak-że odnosi się do w istocie nieistniejącego seryjnego zabójcy, który rzekomo miał grasować w Krakowie.

Racja. Najpewniej tytuł ulegnie zmianie, bo chociaż po-dobał się dystrybutorom, według mnie jest zbyt amery-kański. Długo myślałem nad jego alternatywną wersją i chyba już znalazłem, nie chcę jednak za wcześnie jej ujawniać, ponieważ muszę omówić tę kwestię z produ-centem. W filmie unikam kontekstu komunistycznego. Wykorzystuję tylko scenerię, kraj zza żelaznej kurtyny, ale bez wyraźnych odniesień politycznych. A postać Czerwonego Pająka, miejskiej legendy, czyli Łucjana Sta-niaka, nie jest pierwowzorem mojego bohatera. Wpraw-dzie pojawi się tam taki motyw, ale będzie on czytelny jedynie dla znawców tematu, dla, że tak powiem, kone-serów. Sam Karol Kremer, bo tak nazywa się główny bohater, najwięcej wspólnego będzie miał z autentyczną postacią Karola Kota, mło-docianego Krakowskiego mordercy. Od niego wziąłem to, co najlepsze, czyli wiek i uśmiech, który widać na archiwalnym zdjęciu z wizji lokalnej. Ale to wszystko. Odrzuciłem jego biografię, za inspirację do pewnego stopnia obierając losy Marchwickiego, który jednak wydał mi się zbyt prosty. Znam także historię Władysława Mazurkiewicza, przedstawiciela krakowskiej elity, nazwanego mordercą dżen-telmenem. Lecz Karol Kremer nie będzie por-tretem konkretnej osoby.

W przypadku tak nietypowego bohatera kluczowym posunięciem był odpowiedni dobór obsady. W główną rolę wcielił się Filip Pławiak, świeżo upieczony absolwent łódzkiej filmówki, który zagrał już jednak w Bilecie na księżyc Jacka Bromskiego.

Fakt ten początkowo przemawiał na jego niekorzyść. Szukaliśmy debiutanta, nowej twarzy, ale stwierdziłem, że to wcześniejsze doświadczenie będzie przydatne – u Brom-skiego nabył sporo ogłady filmowej. Warszta-towo przedstawiał bardzo zbliżony poziom do innych ubiegających się o tę rolę, więc inne względy zdecydowały o jego wyborze. Pławiak ma w sobie coś z urody brytyjskich aktorów z lat 60., niekonotującej zagrożenia.

O rolę ubiegał się również Dawid Ogrodnik. Świetny młody aktor, ale odrzuciłem go ze względu na fizyczność. Jego spojrzenie, groźne i niepokojące, przypominało mi chociażby bohatera filmu Porozmawiajmy o Kevinie. Ogrodnik jako seryjny morderca byłby zbyt oczywisty.

Czy praca z aktorami była wyzwaniem? Zarówno ze względu na niełatwy temat, jak i specyfikę filmu fa-bularnego, dla Pana zupełnie nową.

Faktycznie, jest to coś innego niż praca z bohaterem do-kumentu. Ja nie przeprowadziłem jednak ani jednej pró-by aktorskiej. Spotkaliśmy się z aktorami, żeby omówić kluczowe kwestie, relacje między nimi, ale oni grali sami, często bardzo intuicyjnie. W szczególności dotyczyło to Pławiaka. Starłem się mu tylko nie przeszkadzać. Więcej pracy warsztatowej miałem z Julią Kijowską i Adamem Woronowiczem, czyli już doświadczonymi aktorami.

Page 27: FUSS nr 7

27

Patrzyłem na twarze aktorów i słuchałem ich głosu, pró-bując wyłapać ewentualny fałsz. Potem musiałem ich w jakiś sposób przekonać do tego, by zmienili to, co mi nie odpowiadało. Staraliśmy się przede wszystkim wy-pracować stan, w którym bohaterowie nie wydawaliby się jednoznaczni. Nie chciałem wprowadzać wyraźne-go podziału na dobro i zło. Tak jest w słabych filmach. Wydaje mi się, że pod koniec filmu może być nam na-wet trochę żal głównego bohatera. My go polubiliśmy, przynajmniej ja go osobiście bardzo polubiłem i nawet w scenach, w których czyni zło, nie odrzucałem go. Duża w tym zasługa Filipa, któremu udało się zagrać wielowy-miarową postać. Dysponuje niesłychaną intuicją – może być nadzieją polskiego kina.

Już pracuje Pan nad nowym projektem, którym jest dokument o krakowskiej odpowiedniczce Kiki de Montparnass.

Owszem. Bohater tego filmu jest niezwykle interesujący – Basia Królowa Nocy, słynna ćma barowa, która de facto stała się legendą jeszcze za życia. Jest częścią kra-kowskiego undergroundu, muzą artystów, dla których i dzięki którym żyje. Inspiruje Maleńczuka, zafascyno-wała całkowicie Marcina Maciejowskiego, a Świetlicki pisze dla niej wiersze. Jest jedną z najniezwyklejszych postaci Krakowa od czasu Przybyszewskiego i całej for-macji Młodej Polski. Reprezentuje krakowską cyganerię, wzorującą się, jak wiadomo, na paryskiej, i twierdzi, że ten styl życia jest motorem sztuki. Ćmy barowe, które nie są uzdolnione, stają się damami tego artystycznego dworu, zyskując nieraz większą sławę niż sami twórcy, którzy je wielbią. Być w towarzystwie Basi jest modnie. W tym środowisku ona naprawdę się liczy. Kiedy Basia pozwala ci postawić sobie drinka, to znaczy, że jesteś kimś. Jeśli nie pozawala, to znaczy, że jesteś nikim. Ona nigdy nie skalała się pracą, ale otaczają ją i zarazem utrzy-mują legendarni artyści krakowscy. I to jej wystarcza.

Ma Pan już jakiś pomysł na to, jak ukazać tego boha-tera? W jaki sposób, że tak powiem, „rozpruć” go?

Nie chcę tłumaczyć, na czym polega jej magnetyzm. Na to każdy sam powinien sobie odpowiedzieć w trakcie oglądania. Mnie w tym filmie bardziej by interesowała relacja twórcy z bohaterem dokumentu. W przypad-ku Basi na pewno będę mógł sobie na wiele pozwolić w ukazywaniu jej stylu życia, wnikaniu w jej intymność. Oczywiście przy pełnej akceptacji bohatera. Ona wie, w czym bierze udział, i godzi się na to. Z tym jest jak

z wyjazdem do Holandii w celu eutanazji. Jest świadoma konsekwencji, choć pewnie będzie to wzbudzać kontro-wersje i sprzeciw pewnej grupy krytyków, którzy zarzucą mi niemoralność. Nie zamierzam im zamykać ust, ale to, na ile możemy sobie pozwolić, jest naszą prywatną spra-wą – twórcy i bohatera. W związku z tym filmem wiążę też inne nadzieje. Chciałbym wykorzystać relację z Basią do obnażenia swojej własnej metody. Jestem zmęczony statusem filmu dokumentalnego jako tworu obiektyw-nego, pozbawionego ingerencji. Wielu moich kolegów nie przyznaje się do manipulacji, ale nie ma filmu doku-mentalnego jako dokumentalnego. Wszystko w pewnym sensie jest kreacją. Nawet Karabasz i jego Muzykanci są do jakiegoś stopnia ustawieni.

Skąd taka otwartość ze strony Basi? Przypomina mi się przypadek Jerzego Nowaka, bohatera filmu Istnienie. W jakiś sposób uzależnił się on wówczas od kamery, a raczej od Pana.

Do pewnego stopnia tak. I o tym też chcę zrobić ten film. O porzuceniu bohatera przez twórcę. Bo prawda jest taka, że my, dokumentaliści, właściwie nie utrzymujemy kontaktów z protagonistami naszych produkcji. Niektó-rzy twierdzą inaczej, ale z doświadczenia wiem, że jak kończy się projekt, to kończy się też znajomość. Brutal-nie ich porzucamy. Nie mogłem wytłumaczyć Nowako-wi, że sprawa jest zamknięta. Dzwonił do mnie i pytał, czy nie warto by było zrobić kolejnego filmu. Z Basią jest trochę podobnie. Ona ma swój cel w całym tym przed-sięwzięciu. Chce zaistnieć, ale jest również samotna, szuka bliskości. Ma już trzydzieści trzy lata, a wszystko, co osiągnęła, to jej twarz i osobowość. Pierwsza młodość zaczyna się już kończyć. Nie wiadomo, czy dalej będzie muzą, którą się maluje, szkicuje czy filmuje. Zobaczę, jak to się rozwinie, ale podejrzewam, że ona mocno się uza-leżni od kamery, która wszędzie będzie za nią podążać. Zastosuję specjalny efekt oświetlenia, tzw. ring świetlny, przez co Basia przesiadując w pubach będzie się znajdo-wać – jak nazwa wskazuje – w świetlnym kręgu. Każdy

BYĆ W TOWARZYSTWIE BASI JEST MODNIE. W TYM ŚRODOWISKU ONA NAPRAWDĘ SIĘ LICZY. KIEDY BASIA POZWALA CI POSTAWIĆ

SOBIE DRINKA, TO ZNACZY, ŻE JESTEŚ KIMŚ. JEŚLI NIE POZAWALA, TO ZNACZY,

ŻE JESTEŚ NIKIM.

Page 28: FUSS nr 7

będzie ją widział i lgnął jak ćma do lampy. Natomiast to, który temat przeważy – porzucenie bohatera, wzajemna relacja czy ujawnianie własnej metody twórczej – pew-nie okaże się dopiero na etapie montażu. Na tym polega właśnie nieprzewidywalność dokumentu.

Widać, że w każdym kolejnym filmie porusza pan tematy nie tylko znaczące, ale także drażliwe i nie-rzadko obrazoburcze. Zakładam, że ta tendencja nie zmieni się w najbliższym czasie.

Kiedyś zdarzyło mi się zrezygnować z pewnego projektu ze względu na jego kontrowersyjność. Chciałem zrobić film o domu publicznym dla więźniów, jaki znajdował się w Auschwitz. Kwestia była jednak zbyt delikatna, a ja zmęczony filmami o Zagładzie. Myślę natomiast o innym projekcie. Nie wiem jeszcze, czy będzie to do-kument, czy fabuła. Będzie odwoływał się do tradycji filmów górskich. Sam się wspinam, więc temat jest mi bliski. Chciałbym ją jednak rozszerzyć o kwestię tatrzań-skiej zdrady, czyli Goralenvolk. Nawet spotkałem się z Wojciechem Szatkowskim, autorem książki poświeco-nej temu, jak w czasie II wojny światowej Niemcy roz-budzili w góralach lokalny patriotyzm i poczucie wyż-szości, co skończyło się przejściem na stronę okupanta. Obecnie jest to dla nich najbardziej drażliwa kwestia. Oczywiście, bardzo przy tym skomplikowana.

W moim mniemaniu to lokalne elity przede wszystkim zawiodły, kolaborując z nazistami. Prości ludzie często nie mieli wiele do gadania. Niemniej jednak podoba mi się ten projekt, ponieważ pozwala w specyficzny spo-sób spojrzeć na problem zdrady i przez to uniwersalne przesłanie trafić również do publiczności zagranicznej. Skojarzenie munduru nazistowskiego z ludowym stro-jem góralskim jest naprawdę szokujące. Przywodzi na myśl prowokacyjny styl Tarantino. Wyobrażasz sobie taką scenę: najważniejsze góralskie rody przyjeżdżają w zaprzęgach weselnych na Wawel, by złożyć hołd przed gubernatorem Hansem Frankiem? To wszystko są udo-kumentowane fakty. Jeśli to zrobię, będę chyba musiał wyprowadzić się do Gdańska.

28

Page 29: FUSS nr 7

Filip Nowak — student piątego roku filmoznawstwa w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ. Obecnie za-interesowany kinem polskim i jego powiązaniami z za-granicznymi kinematografiami.

29

MARC IN KOSZAŁKA

Operator filmowy i reżyser filmów dokumentalnych. Tworząc dokumenty stale

współpracuje z amerykańską telewizją HBO. Absolwent katowickiej szkoły filmowej,

obecnie jej wykładowca. Dwukrotnie zdobywca Złotych Lwów za zdjęcia na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (Pręgi, Rewers) oraz Brązowej Żaby na Camerimage (Rewers).

Laureat licznych nagród za filmy dokumentalne miedzy innymi w Lipsku, Berlinie, Chicago

(Hugo TV Award) Karlowych Warach, Nyon, Krakowie, Tampere, Trento, Teheranie.

Członek Europejskiej Akademii Filmowej, Stowarzyszenia Autorów Obrazu Filmu

Fabularnego, Polskiej Akademii Filmowej, Stowarzyszenie Filmowców Polskich.

Specjalizuje się w zdjęciach specjalnych; lotniczych, podwodnych z wykorzystaniem

technik alpinistycznych.

Katarzyna Krutak — ilustratorka, malarka, leśna wiedź ma, studiowała w Cieszynie na Wydziale Grafiki.

Page 30: FUSS nr 7

JA MAM

W SOBIE MIESZANKĘ

WSZYSTKIEGO

Taniec to moja pasja, ale trzeba też iść dalej, poznawać świat – o tańcu, występie w You Can Dance i przeprowadzce do Polski opowiada Masza Truptsen, artystka o wyjątkowej osobowości

i nieskończonym apetycie na życie.

Z MASZĄ TRYPUTSENROZMAWIAJĄ

JAGODA TENDERAI MAGDALENA URBAŃSKA

30

Dlaczego Polska?

To takie skomplikowane pytanie. Ja zawsze mówię, że to jest los (śmiech). Bo ja nigdy nie miałam zamiaru miesz-kać w Polsce, ale tak wyszło, że jeden projekt, drugi pro-jekt…

Jaki był zatem Twój pierwszy projekt?

Pierwszym był „Prorok” realizowany w Sankt Petersbur-gu. Reżyserował go Janusz Józefowicz i przy tej okazji się poznaliśmy. Później Janusz zaprosił mnie do Buffo, żebym tańczyła w musicalu. Byłam jeszcze w czasie stu-diów, więc ciągle byłam rozerwana pomiędzy jednym miejscem a drugim. Jeździłam tu i tańczyłam, a tam stu-diowałam. Gdy przyjechaliśmy ze spektaklem do Polski po raz pierwszy, mieszkaliśmy tu cały miesiąc. Tak się poznałam z Polską. Mieszkaliśmy gdzieś za Warszawą i tak sobie wtedy pomyślałam na jednej z prób: „Fajnie by tu było pracować w teatrze i mieszkać”. Taka myśl przebiegła i, oczywiście, o niej zapomniałam. Przypo-mniałam ją sobie ostatnio, jak się już przeprowadziłam tutaj na stałe. Mówisz – masz (śmiech).

Czyli Twoim miastem jest Warszawa?

Tak, wracam tutaj jak do domu. Choć powiem ci, że Kraków jest takim przyjaznym, spokojnym miastem, że też chce się tu wracać.

Czy rzeczywiście sprawdza się stereotypowy podział: kulturalny Kraków i biznesowa Warszawa?

Tak, czuć tu luz, spokój, jest inna atmosfera. Podobnie jest z Moskwą i Sankt Petersburgiem. Ten drugi jest jak Kraków: takie inteligentne miasto, gdzie króluje sztuka, kultura…

Skąd znasz Petersburg? Studiowałaś tam?

Nie, studiowałam na Białorusi. W Petersburgu wystę-powaliśmy z „Prorokiem”. Dwójka znanych rosyjskich twórców Il’ja Olejnikow i Nikolaj Duksin zaprosili do współpracy Janusza Jozefowicza. To był bardzo „masz-tabny”, ogromny musical. Tam było kilkaset ton dekora-cji, tańczyliśmy w klatkach, a sukienki mieliśmy zrobione z żelaza, na kółkach. Przez to jednak, że było tak spo-ro wszystkiego, myśmy mało jeździli. Byliśmy właśnie w Petersburgu, kilka przedstawień mieliśmy na Biało-rusi. To był taki wspólny projekt białorusko-rosyjsko--polski. Bo z Białorusi byli artyści wybierani w ramach castingu.

Z tego, co wiemy, dobrze ci na tych castingach idzie…

No nie wiem, różnie to idzie. Różne projekty mają różne wymagania. Wierzę, że jest tak, że jak masz się dostać, to się dostajesz. Jak masz gdzieś być, to będziesz. Po You Can Dance długo się nigdzie nie mogłam dostać.

Page 31: FUSS nr 7

JA MAM

W SOBIE MIESZANKĘ

WSZYSTKIEGO

Page 32: FUSS nr 7

Myślałam: „Boże, co się dzieje? Czy wykorzystałam swo-ją dobrą karmę, czy co?”

Czy w musicalu tylko tańczyłaś, czy też występowałaś , śpiewałaś?

Jako aktorka też występowałam.

Śpiewałaś?

Śpiewałam. Choć nie śpiewam aż tak fajnie, uczyli nas trochę w szkole. Mikrofonów, oczywiście, nam – tancerzom – nikt nie dawał (śmiech).

A w jakim stylu tańczysz?

Na studiach tańczyłam, co innego niż tańczę teraz. Ta-niec ludowy też ćwiczyłam, i hiszpański, i gruziński. Ja miałam oddział współczesny choreografii, więc ćwiczy-łam przede wszystkim jazz, klasykę, takie rzeczy. Ja mam w sobie mieszankę wszystkiego. Ja i kontakt improwi-zację lubię. Lubię różne style, staram się je łączyć. Bo tam jest coś fajnego, tam są też ciekawe rzeczy i można je wszystkie wykorzystać. Ja to nazywam modern. Jak się tańczy swoim stylem, to się teraz nazywa modern (śmiech). W zeszłym tygodniu byłam jurorką na kon-kursie w Augustowie. Przeszło dziesięć zespołów i one wszystkie dla mnie były takie same. Ta sama noga, te same elementy, nie zapamiętuje się ich. Na scenie chce się zobaczyć osobowość tancerza, że żyje na tej scenie i co go porusza.

Po tych programach wszyscy myślą, że szpagat i piruet to najlepsze elementy na świecie, które można wykorzy-stać w tańcu. Jeżeli kręcisz piruet i podnosisz nogę o tu, to jeszcze nie znaczy, że jesteś tancerzem. Chodzi o to, co przez to opowiadasz. Najgorsze, że zespoły teraz od

siebie się nie różnią.

Jurorka, tancerka, aktorka, a jeszcze jesteś choreo-grafką. Kiedy zaczęłaś przygodę z choreografią?

Od dzieciństwa w tym trwam. Zawsze tak się rozrywa-łam: rysunek, taniec, śpiew, aktorstwo. Miałam arty-styczną szkołę, w każdej klasie były jakieś artystyczne zajęcia. Po pięciu latach trzeba było wybrać kierunek, w którym się idzie. Ja wybrałam taniec, choć męczyłam się strasznie z wyborem. W Mińsku nie dostałam się na filologię, więc poszłam do Instytutu Kultury, w którym uczyłam się tańca i choreografii.

Często taniec i choreografię traktuje się jako dwie różne dziedziny. Trzeba tańczyć, żeby zostać choreografem?

Trochę trzeba mieć doświadczenia. Nie każdy tancerz mo że być peda gogiem, nauczycielem, ale także chore-ografem czy reżyserem. Ale niektóre osoby to wszystko w sobie zbierają. Ja skończyłam studia z reżyserii, układania choreografii.

Dla nas to zupełnie dwa różne zagadnienia.

A my ćwiczyliśmy pięć lat aktorstwo, ruch aktorski. Rozwijaliśmy choreografię, kompozycję, reżyserię. Uczono nas patrzeć z różnych perspektyw, podejmować własne wybory i brać za nie odpowiedzialność. Moja profesorka zawsze mówiła: reżyserem trzeba się urodzić. Nie ma czegoś takiego, że można nim zostać. Całkowicie się z nią zgadzam. Trzeba mieć odpowiedni skład myśli, żeby widzieć wszystko w całości. Dlatego też nadaje się na pedagoga i może uczyć młodych reżyserów w szko-łach filmowych.

PO TYCH PROGRAMACH WSZYSCY MYŚLĄ, ŻE JEŻELI KRĘCISZ PIRUET I PODNOSISZ NOGĘ TO JUŻ ZNACZY, ŻE JESTEŚ TANCERZEM. ALE TO NIE O TO CHODZI. CHODZI O TO, CO PRZEZ TO OPOWIADASZ.

32

Page 33: FUSS nr 7

Kiedy zatem zobaczymy Twoje reżyserskie projekty?

Już robiłam kilka projektów, ale muszę jeszcze dojrzeć. W Polsce pracowałam z dzieciakami. Robię z nimi tea-tralno-taneczne przedstawienia. Zrobiłam teraz jeden musical dziecięcy, będę robiła jeszcze jeden. W sierpniu zrobiłam spektakl, pojechaliśmy z nim do Lublina na fe-stiwal. Chciałabym pracować z profesjonalistami, co nie znaczy, że muszą to być zawodowcy. Dużo zależy od do-finansowanie projektów, żeby maksymalne zrealizować idee i zrobić prawdziwy perfomance. Chciałabym, żeby tancerze tez jako artyści zarabiali, a nie pracowali za dzię-kuje. I żeby można to było grać i pokazywać ludziom, a nie zostawiać jako pamiątkę u siebie na laptopie. Ale żeby się rozkręcić, potrzeba czasu.

A jak długo już mieszkasz na stałe w Polsce?

Przeniosłam się zaraz po programie, bo jak przyjechałam

na ten pierwszy casting, to jeszcze byłam przyjezdna.

A nie ma białoruskiego You Can Dance?

Nie ma! Oni nie zrobiliby kalki z Zachodu. Mają swoje programy. W Polsce choreografia jest bardziej współ-czesna, ludzie patrzą na Zachód, na Stany, orientują się. Co jest na Zachodzie, jest i tutaj. A na Białorusi, w Rosji i na Ukrainie też biorą nowe style, ale nie pozbywają się tego, co ludowe. Tak więc taniec ludowy został, może na-wet za bardzo, bo nie daje się przez to wejść współczes-nej choreografii na scenę.

To jak to było z Twoim udziałem w You Can Dance?

Gdy występowałam w Buffo, mieszkałam w hotelu w Warszawie. A że w hotelu też trzeba było się czymś zająć – jak włączali telewizor, to się oglądało. I wtedy zobaczyłam, że jest taki You Can Dance. I pamiętam, że

33

Page 34: FUSS nr 7

akurat skończyła się 5. edycja i na dole ekranu pojawi-ła się informacja, że poszukują ludzi do kolejnej edycji. Sprawdziłam w Internecie i przyjechałam na casting do Wrocławia.

I od razu się dostałaś?

No dostałam się, choć do ostatniej chwili nie wiedzia-łam o tym, bo na początku nie za dobrze znałam polski język i kiedy Egurrola powiedział mi, że jestem dużą nie-spodzianką – ja nie miałam pojęcia, co to znaczy! Byłam pewna, że powiedział coś złego i już się chciałam bronić. (śmiech) Ale okazało się, że było to jednak coś pozytyw-nego.

Jest niewiele występów, które się pamięta oglądając taki program, ale Waszą „Fishikielę” pamiętamy do dziś.

Wszyscy ją pamiętają! (śmiech) Może to wyglądało dobrze, ale widzieliśmy sporo błędów u siebie, chociaż wokoło słyszeliśmy same dobre słowa. Jak to zobaczy-liśmy po programie, to nam się nie podobało! Ugięte kolana, brzydkie stopy…(śmiech) Ale widomo – na siebie inaczej się patrzy i zawsze więcej wymaga. Ale po jakimś czasie stwierdziliśmy, że chyba nie było najgorzej. A oglądając występ jako „zewnętrzny” widz, stwierdzi-łam, że było nieźle. To także zasługa pięknej choreografii Kasi Kizior. My od siebie dodaliśmy energię, tchnęliśmy życie w ten ruch.

Występ dla telewizyjnego programu jest zupełnie inny niż w teatrze, choćby poprzez rodzaj zaanga-żowania publiczności. W teatrze występuje jawny podział na scenę i widownię, a w programie – krzy-ki, wrzaski, hałasy w trakcie występu. Co ci bardziej odpowiada?

Wiesz, ja lubię połączenie tego. Na szczęście teraz współ-czesne projekty łamią te bariery i pozwalają widowni bardziej szaleć. To też zależy od tańca, bo oglądając balet

nikt raczej nie będzie wiwatował.

Telewizja w przeciwieństwie do teatru ocenia twój charakter, a nie tylko to jak tańczysz.

Telewizja to innego rodzaju sztuka. Ktoś może być świet-nym tancerzem i świetnie prezentować się w teatrze, ale w telewizji nikt nie zwróciłby na niego uwagi, bo go ka-mera nie lubi. Tancerz musi mieć osobowość, charyzmę, bo nie każdego kamera tak widzi. Rzeczywiście treningi w czasie programu są tak ciężkie?

Ta praca była najcięższa w całym moim życiu. Myślałam, że wcześniejsze projekty były ciężkie, ale tu 10 godzin dziennie treningi i to dzień w dzień przez kilka tygodni. Bardzo dużo dzieje się w bardzo krótkim czasie: co ty-dzień trzeba wystawić nowy duet, „wżyć” sie w ten ta-niec. Najciężej mi było z językiem polskim, brakowało mi trochę umiejętności i nie zawsze mogłam powiedzieć, co myślałam. To była szkoła życia pod każdym wzglę-dem: tańca, wtrwałości, siły i wiary.

Po programie było łatwiej zaistnieć?

(chwila ciszy) Tak, fakt. Tego nie doceniłam. Ale te-raz to jest dużo tych tancerzy i już nikogo nie dziwi, że ktoś, kto gdzieś uczy, występował w jakimś programie. Najśmieszniejsze było to, że nagrywaliśmy w takim ma-łym pomieszczeniu, a tu nagle wszyscy cię znają, choć ty nikogo. Ja w Polsce nikogo nie znałam poza paroma osobami z teatru (z którego mnie i tak wyrzucono, kie-dy powiedziałam, że idę do programu), więc owszem – program mi pomógł. Ludzie poznawali nas na ulicach, mówili dużo komplementów i dziękowali za nasz taniec. Docieniam to, że mogłam kogoś poruszyć i coś przeka-zać przez swój taniec. Ludzie dotąd pamiętają duety z Michałem Maciejewskim i Sebastianem Piotrowiczem.

Dalsze życiowe plany łączysz z Polską czy myślisz o powrocie?

34

Page 35: FUSS nr 7

MASZA TRYPUTSEN

ZAWODOWA TANCERKA CHOREOGRAFKA, REŻYSER, NAUCZYCIELKA.

ABSOLWENTKA BIAŁORUSKIEGO UNIWERSYTETU KULTURY I SZTUKI (WYDZIAŁ CHOREOGRAFII NOWOCZESNEJ). TAŃCZYŁA W TEATRACH WSPÓŁCZESNEJ CHOREOGRAFII „D. O. Z. S.K.I”,

„KARAKULI”. BRAŁA UDZIAŁ W MIĘDZYNARODOWYCH PROJEKTACH KONTAKT IMPROWIZACJI I SPEKTAKLACH TANECZNYCH. W POLSCE

ZNANA JAKO FINALISTKA PROGRAMU „YOU CAN DANCE 6 (2011)”.

WYSTĘPOWAŁA W MUSICALU „METRO” TEATRU MUZYCZNEGO BUFFO W WARSZAWIE, PRACOWAŁA JAKO CHOREOGRAF W TV

(BIAŁORUŚ). JEST STAŁYM JUROREM NA MIĘDZYNARODOWYCH FESTIWALACH TAŃCA, PROWADZI WARSZTATY I PRACUJE JAKO

NAUCZYCIEL W POLSCE I ZA GRANICĄ. INTERESUJE SIĘ EDUKACJĄ I ROZWOJEM

WEWNĘTRZNYM.

O powrocie do Białorusi – na pewno nie. Polska to jest mój drugi dom, a na Białoruś jeżdżę tylko do rodziców i zaraz wracam.

Na Białoruś zawsze mogę wrócić. Kocham ten kraj, ale chciałabym się rozwijać. Czuję, że powinnam coś ro-bić. Jestem podróżniczką - nie mogę siedzieć w miejscu, lubię poznawać inne życie i nowych ludzi. Nie zdziwię się, jeśli los mi wyprowadzi gdzieś dalej. Ale na razie jestem tu. Ja nie tylko tańcem się zajmuję, bo to się nu-dzi, kiedy cały czas robisz to samo. Głowa się masakruje. Ja lubię różne rzeczy: języków się pouczyć, coś zmienić. Studiuję filozofię i psychologię wschodu, zajmuję się re-

żyserią filmów, organizacją koncertów. Taniec to moja pasja, która stała się zawodem. Pewnie nim zostanie, ale trzeba też iść dalej, poznawać świat – w nim jest dużo ciekawego i na wszystko na pewno starczy czasu.Głupie pytanie na koniec: zawsze bardzo chciałyśmy z profesjonalnymi tancerzami iść na imprezę. Jak Wy tańczycie?

Normalnie! Dla zabawy czasem robimy piruety i szpaga-ty, ale wszystko zależy od tego, z kim pójdziesz. Ja lubię się pobawić i coś śmiesznego potańczyć. Ale najbardziej lubię obserwować ludzi, jak się ruszają.

35

Page 36: FUSS nr 7
Page 37: FUSS nr 7

z Marta Kuczyńską rozmawia Sabina Drąg

37

Czym jest Nowy Cyrk? Co odróżnia go od tra-dycyjnego modelu?

W latach 70. tradycyjny cyrk miał już wyrobioną renomę, wypracowany styl i wierną publiczność. Jednak było to środowisko dość zamknięte, do którego przynależnością mogły poszczycić się nie-mal wyłącznie osoby z konotacjami rodzinnymi, ludzie wybrani przez rody cyrkowe i garstka przy-padkowych szczęściarzy. Obok cyrku rodzinnego narodziła się alternatywa – nurt niezależny. Two-rzyli go głównie artyści z miast, zmęczeni mono-lityczną konstrukcją starego modelu. Rozpoczęli oni samodzielne działania, odcinając się od trady-cyjnego kontekstu, ale czerpiąc z niego inspiracje i kontynuując na swój własny sposób. To oni póź-niej zostali nazwani pierwszą falą Nowego Cyrku.

A jak idea Nowego Cyrku narodziła się w Pol-sce?

W Polsce wyglądało to trochę inaczej, chociaż ciężko jest mi ocenić to obiektywnie, ponieważ sama ten nurt współtworzyłam. Częściowo jest to trend, który przyszedł do nas z Zachodu – po-jawił się wraz z osobami, które poza granicami naszego kraju nasiąknęły ideami nowego nurtu. Uczyli się technik cyrkowych, kuglarskich, poka-zywali je na ulicach, zadziwiając przechodniów i zarabiając pieniądze. Te doświadczenia i umie-jętności importowali na polski grunt. Jest to temat

wciąż nieprzebadany, trudno mi określić dokład-nie, jak to naprawdę wyglądało. Wciąż otwarte zostają pytania o istnienie i charakter polskiego Nowego Cyrku. Wydaje mi się, że jako Kejos The--at-er byliśmy prekursorami tego alternatywnego nurtu u nas w kraju. W 2005 roku zorganizowali-śmy pierwszą edycję Festiwalu Środkowoeuropej-skie Spotkania Cyrkowo-Teatralne, kontynuowa-ne przez następne 4 lata. Rok wcześniej powstało Stowarzyszenie Kejos The-at-er, w którego statu-cie jest zapis o działaniach na rzecz nowoczesnego cyrku na terenie Polski. W międzyczasie powsta-wało dużo innych festiwali. Popularne stały się zwłaszcza festiwale ognia. Bardzo silny jest rów-nież nurt kuglarski związany z żonglerką. To jest też trochę rzecz nabyta, importowana z zagranicy.

Jakie są według Ciebie główne różnice między cyrkiem tradycyjnym a tym współczesnym?

Brak zwierząt to pierwsza cecha charakterystycz-na. Jest ona zdecydowanie najbardziej oczywi-sta. Pozostałe różnice są subtelniejsze. Na pewno cyrk nowoczesny ma inną dramaturgię. Tradycyj-ny spektakl zbudowany jest na bazie numerów, zapowiadanych przez głównego prowadzącego. Współczesny natomiast jest spójną całością, w której kolejne sceny stanowią wątki i rozwinięcia dla wiodącej historii czy pomysłu. Również sama struktura przedstawienia jest inna. Dość poważnie zmieniła się estetyka i sposób gry. Ludzie, którzy

ilustracje: Kasia Matyjaszewska

Page 38: FUSS nr 7

pojawiają się na scenie, nie mają już gimnastycz-no-sportowego podejścia. Są coraz bardziej zazna-jomieni z technikami tańca oraz aktorskimi meto-dami budowania postaci scenicznej. Każdy z nich wytwarza indywidualny styl. Często wchodzą w bezpośredni kontakt z publicznością. Nowy Cyrk przestaje być tylko i wyłącznie wido-wiskowym show, gdzie artyści wycho-dzą na arenę, by pokazać swoje umie-jętności czy wygimnastykowane ciało. Staje się coraz bardziej różnorodny, zwrócony w kierunku widzów, interdyscyplinarny i ar-tystyczny.

A jaka była Twoja historia?

Zaczęło się bardzo prozaicznie. Miesz-kałam jakiś czas temu w Amsterdamie i potrzebowałam zarobić pieniądze. Okazało się, że żonglowanie na ulicy to całkiem docho-dowe zajęcie, a do tego zaspokajało moją potrzebę autoprezentacji. Tak zaczęłam występować w przestrzeni publicznej. W międzyczasie Circus du Soleil robił projekt w jednym z miejscowych cyrków młodzieżowych – razem z moimi znajomy-mi uczęszczaliśmy na organizowane tam za-jęcia. Tak się właśnie zaczęło. Potem wróci-łam do Polski z nowymi pomysłami i zaczęłam szukać dla siebie miejsca. Okazało się, że we Wrocławiu jest grupa artystów o podobnych fa-scynacjach, ale co najważniejsze – był tam po-tencjał, żeby dalej działać. Przyjechałam i za-częliśmy wspólnie trenować. Tak też powstała grupa, a później Stowarzyszenie Kejos The-at-er.

Działałaś również z Magiczną Karawaną – opo-wiesz o tym?

Tak, miałam do czynienia z tym projektem, zai-nicjowanym przez Marcina Połoniewicza i człon-ków Kejos. To przykład nurtu cyrku społeczne-go, czyli takiego, który inspiruje młodzież do przekraczania granic, otwierania się i uczenia poprzez ruch oraz pracę w grupie. Projekt Magiczna Karawana polegał na tym, że jeździ-liśmy po małych miejscowościach, „dziurach” niemalże. Rozstawialiśmy tam namioty, organi-

zowaliśmy warsztaty, a na koniec każdego z 3 dni naszego pobytu robiliśmy pokazy. Brały w nich udział zarówno dzieci, jak i profesjonalni arty-ści – razem tworzyliśmy prawdziwe cyrkowe wi-dowisko. Cały projekt trwał około 2-3 tygodni w ciągu lata. Za każdym razem byliśmy w około 3-4

38

Page 39: FUSS nr 7

39

miejscowościach, gdzie powtarzał się ten sam schemat: przyjeżdżaliśmy, rozstawialiśmy namiot, robiliśmy warsztaty, organizowaliśmy spektakl, pakowaliśmy namiot i jechaliśmy dalej. Prawdzi-wa tułaczka cyrkowa i wielkie emocje dla uczest-ników.

A jakie jest Twoje doświadczenie z polską pub-licznością? Jak reaguje na nowocyrkowe dzia-łania?

Nowy Cyrk w Polsce nie ma jeszcze swojej pub-liczności. Dopiero zdobywa zrozumienie. Zresz-tą my też dużo eksperymentowaliśmy, nie mie-liśmy od kogo się uczyć, więc nasze pierwsze przedstawienia stosunkowo mocno tkwiły jeszcze w tradycyjnych strukturach cyrkowego przedsta-wienia. Aczkolwiek wprowadzaliśmy fabułę, grę aktorską, taniec itd. Odbiór był zazwyczaj bar-dzo entuzjastyczny. Na początku nasze działania mocno wiązały się ze środowiskiem alternatyw-nym. Festiwal cieszył się popularnością zwłasz-cza wśród ludzi z branży, ale na nasze cyrkowe kabarety przychodziło bardzo dużo młodzieży, jak również sporo osób starszych. Przedstawienia o bazie kabaretowej, zakorzenione silniej w nurcie tradycyjnego cyrku, spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem na festiwalach czy jakichś większych imprezach plenerowych, gdzie publiczność, była nastawiona na poszukiwanie nowych form w sztuce.

Jakie są według Ciebie główne różnice między cyrkiem tradycyjnym a tym współczesnym? W wielu swoich projektach wychodzicie poza kabaretową formułę, z jaką reakcją się spotykacie?

W przypadku spektakli trudniejszych, wycho-dzących poza ramy tradycji, z odbiorem jest już trochę gorzej. Na przykład niedawno zrobiłam spektakl „Pitagoras Pro”, w którym żongluję, tańczę, ruszam się. Jest tam teatr, taniec, cyrk, a wszystko doprawione elektroniczną muzyką i wideo. To przedsięwzięcie multidyscyplinarne, ale też odwołujące się do klasycznego monodra-mu, choć wolę nazwę mono-cyrk. Ciężko jest wy-promować to przedstawienie – dla ludzi zajmują-cych się cyrkiem jest ono zwykle za mało cyrkowe,

a dla tych związanych z teatrem jest z kolei cyrko-we aż za bardzo. Przedstawienie chyba nie wpisuje się w żaden jasno określony nurt, mnie samej cięż-ko ująć je w zdefiniowane ramy. To przedstawie-nie z pogranicza.

To chyba też związane jest z Twoją osobą, bo przecież sama realizujesz się w wielu dziedzi-nach. Jesteś akrobatką, żonglerką, zajmujesz się klaunadą, więc może potrzebujesz takiej eklektycznej formy?

No, tak. Akrobatka to może za dużo powiedziane, ale wplatam elementy akrobatyczne w swoje spek-takle. Bardzo dużo różnych rzeczy „liznęłam”, więc na scenie wszystkie zaczynają się ze sobą mieszać.

MARTA KUCZYŃSKAInicjatorka Kejos:

performerka, aktorka, żonglerka, reżyser, producent i kurator artystyczny.

Ukończyła PWST (JAMU – Divadelni Fakulta) na wydziale Aktorstwo

komediowe – Klaunada, Teatr Ruchu i Film w Brnie (Czechy) oraz Akademię

Praktyk Teatralnych Gardzienice i Krakowską Szkołę Scenariuszową.

Od 15 lat występuje i uczestniczy w projektach artystycznych

w kraju i zagranicą.

Specjalizuje się w tworzeniu i reżyserowaniu grupowych spektakli

z dziedziny nowego cyrku i teatru ruchu oraz w pracy z przedmiotami na

scenie. Współzałożycielka i Prezes Stowarzyszenia Kejos The-at-er

i współtwórca pierwszych w Polsce festiwali teatralno-cyrkowych: Środkowo Europejskie Spotkania Teatralno-Cyrkowe

we Wrocławiu oraz kurator artystyczny Carnavalu Sztuk-Mistrzów

w Lublinie.

Page 40: FUSS nr 7

To też jest charakterystyczne dla Nowego Cyrku. Często ludzie, którzy są jego twórcami, to samouki, artyści, którzy sami siebie stworzyli.

A jakie są Twoje doświadczenia z klaunadą? Wiem, że ukończyłaś Akademię Teatralną w Brnie właśnie na tym kierunku.

W Czechach było wielu znanych klaunów-aktorów, dzięki którym ta dziedzina wpisała się w poczet sztuk teatralnych. Została tym samym w pewien sposób uszlachetniona i do-ceniona. W Polsce natomiast postać klauna nadal kojarzona jest z tradycyjnym cyrkiem, widziana przez pryzmat jar-marcznego sztukmistrzostwa. Chociaż my również mamy bardzo ciekawe tradycje i historię w tej dziedzinie. Żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać spisane wspomnie-nia Din-Dona, klauna z okresu międzywojennego. Repre-zentował on typ klaunady politycznej, społecznie zaanga-żowanej, groteskowo krytykującej to, co dzieje się wokół. Din-Don opisywał wiele anegdot z życia klaunów, wskazując na ich dużą rolę w lokalnych społecznościach. Podróżując z miasta do miasta, przenosili oni zarówno ważne informa-cje, jak i plotki o miejscowych skandalach, a w trakcie swo-ich występów łagodzili konflikty, śmiechem rozładowując lokalne napięcia.

Na czym polega specyfika warsztatu klauna?

Klauni przepuszczają wszystko przez filtr własnej wraż-liwości, co zmusza ich do bycia szczególnie uważnymi.

KLAUN NIE JEST JUŻ TYLKO KIMŚ, KTO WYWRÓCIŁ SIĘ NA SKÓRCE OD BANANA.

Page 41: FUSS nr 7

W związku z tym nie grają oni konkretnych ról, ale przede wszystkim szukają twórczego potencjału w sobie. Przy oka-zji różnych warsztatów klauniarskich okazuje się, że osoba chcąca zajmować się tą dziedziną musi odnaleźć „swoje-go wewnętrznego klauna”. Indywidualność każdego z nas może stać się źródłem inspiracji, siły, żeby wyjść na scenę i dawać radość czy refleksję innym. Dobrzy klauni potra-fią za pomocą minimalistycznych środków przekazać dużo ważnych komunikatów, potrafią ośmieszyć, ale i wzruszyć do łez. Współcześni reprezentanci sztuki klauniarskiej od-chodzą od tradycyjnego make-upu. Często zdarza się, że nie mają czerwonego nosa. Czasami trudno jednoznacz-nie określić, czy ktoś rzeczywiście jest klaunem. Klaun nie jest już tylko kimś, kto wywrócił się na skórce od banana.

Jak z perspektywy 10 lat oceniasz rozwój inicjatyw no-wocyrkowych w Polsce? Coś się zmieniło?

Myślę, że tak. Najsilniejsze są dwa kierunki. Pierwszy to fe-stiwale plenerowe – np. krakowski, gdański czy poznański – które wciąż bardziej identyfikują się z teatrem. Drugi re-prezentowany jest przez młodsze pokolenie, które wycho-wywało się na konwentach żonglerskich. Jest w nich pasja i determinacja, które mogą zaowocować kolejnymi ekspe-rymentami. Największy polski festiwal otwarcie przyzna-jących się do sztuki cyrkowej to Carnaval Sztuk–Mistrzów w Lublinie. W tym roku w jego ramach odbędzie się kon-ferencja zatytułowana „Nowy Cyrk i sztuka w przestrzeni publicznej”. Jej idea narodziła się na spotkaniach między-narodowej organizacji cyrkowej i plenerowej Circostrada.

KLAUNI PRZEPUSZCZAJĄ

WSZYSTKO PRZEZ FILTR WŁASNEJ WRAŻLIWOŚCI,

PRZEDE WSZYSTKIM

SZUKAJĄ TWÓRCZEGO POTENCJAŁU

W SOBIE.

Page 42: FUSS nr 7

Sabina Drąg — socjolożka i kulturoznawczyni. Miłośniczka klaunady, życia fabrycznego i maszyn. Współzałożycielka Fundacji Manowce Kultury i redaktorka naczelna Archiwum Cyrkowego.

Kasia Matyjaszewska — absolwentka Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie oraz Lubelskiej Szkoły Sztuki i Projektowania. Zajmuje się projektowaniem graficznym i ilustracją. W wolnych chwilach fotografuje neony, podróżuję po Europie.

Okazało się bowiem, że o ile Europa Zachod-nia ma swoje silne przedstawicielstwo, o tyle Wschodniej zdecydowanie brakuje reprezentacji. Pojawił się wówczas pomysł stworzenia ośrodków, które zbierałyby informacje o tym, co dzieje się w tych krajach.

Zaczęłaś intensywnie działać w tym kierunku.

Zdałam sobie sprawę, że do tej pory nikt nie podjął się próby znalezienia i spisania ludzi zaj-mujących się nowym cyrkiem i sztuką plenerową w Polsce. Stwierdziłam, że byłby to dobry pretekst do dyskusji na temat tego zjawiska, a przez to – do zgromadzenia środowiska polskich cyrkowców. Ważne, żeby uświadomić sobie, jaka jest skala tego zjawiska w Polsce, a także określić, czym właści-wie jest współczesny cyrk i co go charakteryzuje. Konferencja będzie składać się z dwóch części. Pierwsza z nich, branżowa, ma dać możliwość za-prezentowania własnych projektów artystycznych i działań. Oprócz tego odbywać się będzie targ sztuki, skierowany do menadżerów i producen-tów. Będzie to przestrzeń budowania kontaktów między środowiskami twórców i organizatorów. Zaplanowana jest również część naukowa, której celem jest debata środowisk akademickich i kry-tycznych na temat Nowego Cyrku. Ma ona zwró-cić uwagę na potencjał artystyczny tej dziedziny.

Jakie są problemy polskiego Nowego Cyrku?

Największym problemem jest to, że nie traktuje się go jeszcze jako formy sztuki. Nie ma instytucji

wspierających i producentów, którzy wspoma-galiby powstawanie profesjonalnych spektakli. W Polsce jest wiele grup i indywidualnie działają-cych artystów o dużych ambicjach i na wysokim poziomie, których działania zasługują na wsparcie i promocję. Wciąż niewiele jest zaufania i wiary w to, że warto produkować tego typu sztukę. Dopóki w Polsce nie narodzi się rozpoznawalna gwiazda nowoczesnego cyrku, to będzie to nadal działal-ność gorszej kategorii, lokująca się w drugiej li-nii, poza kulturalnymi priorytetami. Profesjo-nalne wsparcie produkcyjne byłoby olbrzymim bodźcem dla dalszego rozwoju. Polski Nowy Cyrk wciąż pozostaje artystycznym undergroundem.

Mając nadzieje, że przyszłość przyniesie bar-dziej korzystne rozwiązania i dalszy, prężny rozwój idei Nowego Cyrku, bardzo dziękuję za rozmowę!

Dziękuję.

Page 43: FUSS nr 7
Page 44: FUSS nr 7

Z AKTOREM TRZEBA GADAĆ

Page 45: FUSS nr 7

45

Oglądałam różne wywiady z Tobą – wygląda na to, że jesteś stworzony do ich udzielania.

Absolutnie tak nie uważam. Po pierwszym zdaniu od razu myślę sobie: „to było źle”, więc muszę powiedzieć drugie, które ma wyjaśnić to pierwsze, ale wtedy mam wrażenie, że to drugie było jeszcze gorsze od tego pierw-szego, więc mówię jeszcze trzecie, żeby dookreślić… Błędne koło.

Przynajmniej dzięki temu dużo mówisz.

<śmiech> No tak, dużo mówię. Wolałbym mniej, a sen-sowniej. Dobrze, kiedy to wywiad dla prasy, gdzie można sporo wyciąć. Gorzej, gdy na żywo.

Ale wtedy możesz nadrabiać miną.

Ludzie twierdzą, że raczej mówię jakbym był pewny siebie. A że noga z nerwów lata, to tego na szczęście nie widać.

Oglądasz swoje filmy?

Każdy widziałem, ale nie lubię tego robić. To tak jak wtedy, gdy odsłuchujesz swój głos z nagrania i masz wrażenie, że brzmisz totalnie inaczej niż słyszysz siebie w swojej głowie. Tak samo jest z graniem. W odbiciu lu-stra ja to ja, a jak oglądam siebie na ruchomym obrazku, zastanawiam się: „Kto to jest?! Ja tak gram? Ja tak wyglą-dam?”. I widzę każde kłamstwo, każdy szew. Siebie nie mogę oglądać, ale z kolegami nie mam problemu.

W Polsce chyba nadal dominuje obsadzanie aktorów ‘po warunkach’, więc nic dziwnego, że nie masz prob-lemu z rozpoznaniem swoich kolegów w filmach.

Choć zdarzają się wyjątki, polska reżyseria castingu czę-sto udowadnia braki w wyobraźni. Kiedy do filmu po-szukuje się wysokiego, w miarę przystojnego blondyna, nikomu nie przyjdzie do głowy, że można zaangażować bruneta, którego się przefarbuje, a który ma większy ak-torski potencjał.

Rozmawiasz z kolegami aktorami o ich filmach?

Tak. Oczywiście, że nasza praca jest również tematem naszych rozmów, ale żeby było jasne: jednym z wielu te-matów.

Niedługo koledzy będą mogli ocenić Twoje nowe role. Czy bohaterowie z Twoich najnowszych filmów, Kebab i Horoskop oraz Mur, będą różnili się od po-przednich ról? Co możesz zdradzić?

Jeśli chodzi o film Grzesia Jaroszuka Kebab i Horoskop to chciałbym, żeby to wreszcie była dobra polska komedia. Właściwie to tragikomedia, ale mam nadzieję, że fak-tycznie będzie śmieszna tam, gdzie powinna śmieszyć. Jedyne czego się boję przy tym filmie, to to, czy widzo-wie zaakceptują specyficzne poczucie humoru. Opowie-ści z chłodni, krótkometrażówka Jaroszuka, miały ten sam klimat, ale trwały tylko pół godziny i to był idealny metraż dla tej historii. Boję się trochę wysokiego stęże-nia gorzkiego poczucia humoru przy półtoragodzinnym filmie, ale jak rozmawiałem z Grzesiem na postsynchro-nach, to mówił, że jest zadowolony. A czym będzie się różniła moja postać z tego filmu od poprzednich? Chyba głównie tym, że – jak cały film – jest tragikomiczna. Ta-kiego bohatera jeszcze nigdy nie grałem. Zobaczymy, czy się sprawdzi i czy będzie bawił bądź smucił, bo to dosyć nietypowa postać.

A co powiesz o filmie Mur Dariusza Glazera?

Mur ma pojawić się w kinach po wakacjach. Nigdy jesz-cze nie grałem w filmie w ten sposób. Dotychczas żaden reżyser nie wymagał ode mnie takich rzeczy jak prawda. <śmiech> Byłem w szoku, bo słyszałem, że gram zbyt teatralnie. Przed zdjęciami jak zawsze przygotowałem sobie taki wykres z wyszczególnionymi przełamaniami – momentami, w których muszę zaakcentować zmiany w postaci. Jednak podczas zdjęć sporo się zmieniło. Darek ograniczał okazywanie emocji i wolał duszenie ich w sobie. Mógłbym się z tym zgodzić, ale nie w momencie, kiedy przez cały film niewiele jest szans, żeby poznać bo-hatera. Kamera przez prawie cały czas chodzi za mną, ja

Po tym wszystkim, co mówię, można by pomyśleć, że kręci mnie tylko takie „męskie kino”. Może ciągle jestem dzieciakiem, który chciałby sobie postrzelać, być żołnierzem albo superbohaterem. Mam nadzieję, że nikt mnie nigdy nie zaszufladkuje w takim emploi. O swoich najnowszych rolach, polskim kinie i filmowych

preferencjach Tomasz Schuchardt opowiada Barbarze Rusinek.

ilustracje: Monika Źródłowska

Page 46: FUSS nr 7

chodzę, patrzę, maluję, drapię ścianę, niosę worek – nie są to sceny, w których odkrywa się wnętrze człowieka. Darek ostatecznie zgadzał się na zagranie mojej i jego wersji, ale przecież wiem, że jak reżyser tak stawia spra-wę, to po to, żeby mnie zmanipulować i poprawić moje samopoczucie.

Darek jest ciekawym człowiekiem, ale jest też intrower-tykiem. Ja w relacjach z ludźmi, z którymi pracuję, od razu próbuję „wrzucić luz”, zbratać się. Wiadomo jednak, że nie wszyscy muszą mieć takie podejście. Koniec koń-ców zrobiliśmy razem film, a że do tej pory w takim kinie nie grałem, to jednak dopiero na premierze zobaczę, co wyszło z naszej współpracy. Ufam, że Darek wie, co chce opowiedzieć.

Mur to reżyserski debiut Glazera. Często pracu-jesz też przy etiudach studenckich. Widzisz jakieś różnice między współpracą aktora ze studentami a prowadzeniem przez bardziej doświadczonych twórców?

Ja w ogóle nie rozróżniam reżyserów na studentów i tych „po”. Można rozpoznać pewnego rodzaju doświad-czenia, które niektórzy już mają, a inni dopiero mogą zdobyć, np. obycie na planie czy taką wypracowaną pew-ność siebie. Ale pod względem poziomu artystycznego nie ma między nimi różnicy. I wśród studentów, i wśród dorosłych reżyserów trafiają się tacy, którzy są konkretni i wiedzą, czego chcą, a są też totalne melepety, z który-mi trzeba długo rozmawiać. Są też tacy, którym można wmówić wszystko. Raz nawet przetestowałem jednego reżysera, namawiałem go do czegoś, czego sam absolut-nie nie chciałbym zagrać, ale kusiło mnie, żeby spraw-dzić, czy się zgodzi. Zgodził się, a ja musiałem szybko wytłumaczyć, że to tylko żart.

Nie zmienia to faktu, że uważam, iż studenci mają często ciekawsze pomysły. Są złaknieni pracy. Czasem jeszcze widać braki w warsztacie, ale gdzie się go uczyć, jak nie na planie? Ostatnio widziałem kilka dobrych etiud, m.in. Magmę Pawła Maślony, którego poznałem przy Chrzcie

jako asystenta reżysera, a teraz dopiero kończy filmówkę. Dostał już nawet jakieś nagrody, czyli się dzieje.A jak pracowało Ci się z Wojciechem Jagiełło przy Zasadach gry?

Ja z Wojtkiem bardzo się zakumplowałem. Umawialiśmy się zawsze w herbaciarni na Saskiej Kępie i jeszcze przed zdjęciami dużo gadaliśmy, tylko jakoś tak mało o filmie. <śmiech> Jak już zaczęliśmy, to analizowaliśmy sce-nariusz 12 godzin ciągiem. Wojtek nie pisał tej roli dla mnie, ale okazało się, że przypomina moje wspomnienia z liceum.

U Wojtka robi się bardzo dużo dubli. To jest coś, co fak-tycznie młodzi reżyserzy muszą przepracować. Wiąże

się to z decyzyjnością, której wielu reżyserom brakuje. Przykładowo Marcin Wrona nie ma tego problemu, jest konkretny. Piłuje scenę do momentu aż będzie zado-wolony. Ale potrafi też załatwić scenę dwoma dublami.

Dlatego też nadaje się na pedagoga i może uczyć mło-dych reżyserów w szkołach filmowych.

Tak. Byłem raz na jego zajęciach ze studentami i bardzo mi się podobały. To były takie warsztaty reżysersko-ope-ratorskie na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach, na których studenci mieli nakręcić „Hamleta” i m.in. na-uczyć się wyszukiwać odpowiednie ustawienia kamery. Tam Wrona pokazał, że jako pedagog też jest konkretny. Potrafi zjechać studenta od góry do dołu, ale konstruk-tywnie. Zwracał uwagę na przykład na to, że ani reżyser, ani operator nie zwraca uwagę na grę aktorów i nie dopa-sowuje do nich pracy kamery.

A co powiesz o swojej współpracy z Małgośką Szu-mowską? W jednym z wywiadów po premierze W imię… opowiadałeś, jak prowokowała Cię na pla-nie. Wolisz taką metodę pracy z reżyserem czy jed-nak lepiej czujesz się, kiedy reżyser jest „po Twojej stronie” i podpowiada Ci, jak grać?

Będąc aktorem trzeba zdawać sobie sprawę z tego, kim

46

Są też tacy, którym można wmówić wszystko. Raz nawet przetestowałem jednego reżysera, namawiałem go do czegoś, czego sam absolutnie nie chciałbym zagrać, ale kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy się zgodzi.

Page 47: FUSS nr 7

47

się jest. W relacjach z reżyserem aktor jest tylko akto-rem, pewnego rodzaju nośnikiem – i musi o tym pa-miętać. Czasem słyszę w tym momencie argument „a jak reżyser jest głupi?”. Wiadomo, że nikomu nie życzę takiej współpracy, ale aktor nie może próbować popra-wiać reżysera, bo może tylko zaszkodzić całości. Robiąc sztuki czy filmy, w których jest wiele postaci, a nie jed-na, aktor musi zajmować się swoją rolą i tyle. Również uważam, że ten zawód to po części misja, szanuję moich kolegów aktorów, szanuję też słowo i lubię bawić się ję-zykiem – ale znam swoje miejsce w szeregu.

„Aktor jest od grania, jak dupa jest od srania” – po-wiedział niegdyś Kazimierz Dejmek.

Dlatego to nie jest kwestia tego, jaką metodę pracy na planie bardziej lubię. Zresztą każdy reżyser jest mani-pulatorem. Musi mnie tak poprowadzić, żebym zrobił to, czego on chce. Wielu z moich kolegów uważa się za tak zwanych współtwórców. Aktorzy w pewnym stop-niu współtworzą, chociaż stawianie ich na równi z reży-serem jest błędem. Reżyser robi trochę szerzej, trochę więcej, czuwa nad całością. Ja bardzo lubię być reżysero-wany, a najbardziej lubię sytuacje, w których nie widzę, że jestem manipulowany, gdzie obecna jest pewna forma partnerstwa. Bywa też tak, że nie tylko widzę szwy ma-nipulacyjne, ale czuję, że ktoś mnie pcha w jakąś dziwną sytuację, nastawiając na przykład przeciwko mnie part-nera na planie. Niektórzy myślą, że takie wyzwolenie prywatnych, negatywnych emocji to jedyna droga do oddania niechęci czy wręcz nienawiści przed kamerą. Ja uważam, że jestem w stanie zagrać tę niechęć, nie muszę jej realnie odczuwać. Lubię tworzyć w radości.

To wszystko, o czym mówię nie dotyczy Szumy. Ona lubi manipulować i szukać konfrontacji, ale robi to ot-warcie i to się u niej sprawdza. Wtedy też próbuję ry-walizować z reżyserem, pod warunkiem, że nie prowa-dzi to do wojny, a działa na korzyść filmu. Jeżeli ktoś ma ciekawą osobowość, to podczas takiej konfron– tacji mogę go obserwować, a to jest fascynujące! Star-cia z Szumą polegały głównie na tym, że próbowaliśmy wzajemnie odkryć swoje słabości. Ale poza tym praca przy W imię… była wielką zabawą i chciałbym, żeby każdy kolejny plan tak wyglądał.

Ostatnio miałeś szansę konfrontować się z Jankiem Komasą. W jednym ze swoich pierwszych wywia-dów, po Chrzcie, powiedziałeś, że masz dość polskiej martyrologii w kinie. Myślisz, że Miasto 44 wniesie coś nowego do naszych filmów wojennych?

TOMASZ SCHUCHARDT

Urodził się w 1986 roku w Starogardzie Gdań-

skim. Jest absolwentem krakowskiej PWST. Pracuje w zespole Teatru im. Stefana Jaracza

w Łodzi, mieszka w Warszawie. Choć już w 2007 roku można było zobaczyć go w fil-

mie W stepie szerokim, za kinowy debiut Schuchardta uważa się główną rolą w Chrzcie

[2010] Marcina Wrony. Za rolę Janka Schu-chardt otrzymał swoją pierwszą nagrodę w

Gdyni. Podobnie jak dwa lata później za rolę Fokusa w Jesteś Bogiem, dzielił gdyńską nagro-

dę ze swoim filmowym partnerem [Chrzest – Wojciech Zieliński, Jesteś Bogiem – Dawid

Ogrodnik]. Popularność Schuchardta wzrosła w blasku sukcesu filmu o Paktofonice, jednak

młody aktor nie przestał grać w spektaklach te-atralnych ani etiudach studenckich. W najbliż-szym czasie będzie można zobaczyć go w długo

wyczekiwanym Mieście 44 Jana Komasy, a także dwóch reżyserskich debiutach: Kebabie

i Horoskopie Grzegorza Jaroszuka oraz Murze Dariusza Glazera.

Page 48: FUSS nr 7

Nadal mam dość martyrologii, tego cierpiętnictwa i ciągłego rozliczania się z przeszłością historyczną . W dodatku w Polsce nie mamy budżetów na takie epickie i spektakularne kino historyczne. Słysza-łem, że sekwencja ataku na Normandię w Szere-gowcu Ryanie kosztowała tyle, ile wynosi roczny budżet na polską kinematografię, więc o czym my rozmawiamy? Jedyną ciekawą wersją filmu wojen-nego przy niskim budżecie może być pokazanie wojny w człowieku.

Co do Janka Komasy, to kiedy dwa lata temu po-jawił się pomysł, że on, młody reżyser, zrealizuje film o powstaniu warszawskim, wydawało mi się, że wreszcie jest szansa na polski film o wojnie w ludziach. Dalej tak sądzę, ale Miasto… wciąż ewoluuje. Pierwotnie scenariusz Komasy wyglądał zupełnie inaczej niż ten, który ostatecznie zre-alizowano. Niedawno robione były dokrętki, film jest ciągle w trakcie postprodukcji, więc z ostateczną oceną muszę zaczekać do premiery. Janek na pewno znalazł się w wyjątkowej sytuacji, bo jest młodym reżyserem a dopuszczono go do tematu zarezerwowanego dotychczas wyłącznie dla starszego pokolenia bardziej doświadczonych twórców.

Do tej pory rozmawialiśmy o reżyserach, więc obróćmy się w stronę widza. Dlaczego zaangażo-wałeś się w projekt „Skrytykuj.pl”?

Nie każdy ma szansę robić zawodowo to, co kocha. Ja akurat mam taką możliwość i nie wyobrażam sobie sie-bie w innym zawodzie. Aktorstwo daje mi straszną fraj-dę. Staram się czytać różne biografie ludzi związanych z filmem, jak mogę, to chodzę do kina, jeżdżę po polskich teatrach. Wchodzę na e-teatr i Filmweb, żeby sprawdzić jakieś ciekawostki. To nie tylko moja praca, ale i hobby. Dlatego uważam, że każda działalność, która ma je ko-muś przybliżyć, zasługuje na wsparcie. Szerzenie kultury i kształcenie jej odbiorców jest wpisane w mój zawód, częściowo to mój obowiązek. Dlatego jeżeli ktoś napraw-dę myśli, że ta gęba może być reklamą czegokolwiek, no to ja się cieszę i wspieram. Mnie to nic nie kosztuje, a chyba dobrze, żeby ludzie się edukowali.

Edukowali i w ogóle chodzili do kina, bo my ideali-stycznie zakładamy, że wszyscy to robią, a box office

ściąga nas na ziemię. Często chodzisz do kina?

Jak mogę, to chodzę, ale uwierz, że największą frajdę sprawiają mi superspektakularne filmy typu Nieznisz-czalni 2, Spiderman, generalnie kino akcji albo takie epickie filmy jak Hobbit. Człowiek zasiądzie, widzi ładne obrazki z ładnymi ludźmi, którym zawsze chodzi o coś ważnego, czyli o uratowanie świata. <śmiech> Po ta-kich filmach i popcornie wychodzę z kina zrelaksowany. Zawsze mam problem przed wyjazdem na jakiś festiwal, bo wiem, że będzie tam dużo smutnych filmów. Jadę, oglądam je i jestem coraz bardziej zdołowany. Ale z dru-giej strony moim ulubionym reżyserem jest i zawsze będzie Michael Haneke . On zawsze mnie zaskakuje. Po Białej wstążce myśla-łem, że już nic lepszego nie zrobi. Bałem się obejrzeć Miłość. Ale okazało się, że nie-potrzebnie, Haneke znowu „dowalił”. Tyl-ko, że inaczej. Miłość to piękny film.

48

Page 49: FUSS nr 7

Barbara Rusinek — jeszcze studiuje filmoznawstwo, już nie studiuje organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej. Bardzo chce pracować nad filmem - produkcyjnie, planowo, festiwalowo, filmoznawczo. Wszystko jedno, byle nad filmem.

Chcesz powiedzieć, że na takie filmy jak Miłość też chodzisz do multipleksów?

Akurat na Miłości byłem w jakimś małym kinie. General-nie dużo częściej chodziłbym do kin kameralnych, gdy-bym mógł tam zobaczyć trailery. Bo ja kocham trailery! Jak byłem studentem, to chodziłem do Arsu i Pod Barany, ale w Krakowie jest dość specyficznie jeśli chodzi o kina. W centrum jest sporo studyjnych – i całkiem popularnych – kin, a do multipleksów trzeba pojechać gdzieś dalej.

Uwielbiasz Hanekego, ale w Skrytykuj.pl opowiadałeś o swojej miłości do Forresta Gumpa. To Twój ulubiony film?

Dokładnie. To jest pierwszy i aż do liceum jedyny film w moim życiu, który tak polubiłem. Widziałem go

miliony razy! Cytaty z niego znam na pamięć. Dla przyjemności oglądam go czasem wyrywkowo.

Jak poszedłem na studia do szkoły teatralnej, za-cząłem chłonąć więcej sztuki i zmieniło się też moje podejście do kina. Wcześniej mój kontakt ze sztuką był inny. Uwielbiałem czytać wiersze,

dramaty, zaprzyjaźniony nauczyciel podsy-łał mi różne ambitniejsze filmy i muzykę, ale w liceum byłem w mat-fizie. Nie ściąga-

łem filmów, oglądałem te, które akurat leciały w telewizji, bo wtedy miałem trochę inne zajaw-

ki. Dopiero od czasu studiów zacząłem rozwi-jać w sobie tak na poważnie pasję do kina. Oczy-wiście, jest mnóstwo filmów, których jeszcze

nie widziałem i pewnie większości nigdy nie nadrobię, bo się nie da. Lubię sporo różnych

filmów ambitnych, ale i klasy B, jednak na pierwszym miejscu zawsze

będzie Forrest.

A czy jest taka postać filmowa, którą tak bardzo chciał-byś zagrać, że szlag trafia Cię na myśl, że ktoś Cię uprzedził?

Mam kilka takich. Rola Ala Pacino w Pieskim popołudniu czy Zapachu kobiety. Daniel Day-Lewis, ale to pewnie w kilku filmach, bo bardzo go lubię. Główny bohater z francuskiego Proroka też jest niesamowity. Z tych naj-nowszych to Wilka z Wall Street na pewno chciałbym za-grać. Oj, bardzo bym się z tego cieszył!

Po tym wszystkim, co mówię, można by pomyśleć, że kręci mnie tylko takie „męskie kino”. Może ciągle jestem dzieciakiem, który chciałby sobie postrzelać, być żołnie-rzem albo superbohaterem. Mam nadzieję, że nikt mnie nigdy nie zaszufladkuje w takim emploi, bo nie chciałbym się powielać. O! Wiesz, kogo chciałbym zagrać? Tylko pod warunkiem, że nakręciliby to w Stanach. Wiedźmina. Albo Thorgala! Tylko to też w Hollywood…

Czyli jak mógłbyś wyprowadzić się z Polski i grać za granicą, to byłyby to Stany właśnie?

Nie chciałbym wyjechać, jestem za bardzo związany z tym krajem i za bardzo go kocham. Cokolwiek to znaczy, bo ostatnio oglądając sondę o współczesnym patriotyzmie zacząłem zastanawiać się, co sam bym odpowiedział na ta-kie pytania o miłość do ojczyzny. Pewnie bym milczał.

Monika Źródłowska — studentka grafiki. Wychodzi z założe-nia, że człowiek nic nie musi, ale może wszystko. W wolnych chwilach śmieje się z głupich i starych jak świat kawałów.

Page 50: FUSS nr 7

z Mają Kubacka rozmawia Chrystus Zmartwychwstały, rzeźba Karola Wójciaka Heródka

Page 51: FUSS nr 7

NIE JESTEM SŁITAŚNA

z Mają Kubacka rozmawia Chrystus Zmartwychwstały, rzeźba Karola Wójciaka Heródka

Page 52: FUSS nr 7

Maja Kubacka: O czym chcesz rozmawiać?Chrystus Zmartwychwstały: To ja zadaję pytania, nie ty.M.K.: Ale to nie spowiedź?Ch.Zm.: O czym nie chcesz rozmawiać?M.K.: O polityce, religii, pieniądzach. Ch.Zm.: Dlaczego?M.K.: Staram się być damą. Nie gadajmy jeszcze o kry-zysach małżeńskich, homoseksualizmie, gender. A, i o teatrze.Ch.Zm.: Opowiedz mi o damie. Brzmi staroświecko.M.K.: Wydaje mi się, że dama dziś, jak wiele innych spraw – na przykład szczęście, labrador, bieda, Rosja – to musi być „stan umysłu”. Przeczuwam, że to coś z tych kategorii: albo się to ma – albo nie.Ch.Zm.: Zawsze możesz ją po prostu zagrać.M.K.: Granie to jednak coś innego niż stan umysłu.

Ch.Zm.: W granie trzeba się wprowadzić…M.K.: Wprowadzić, wyprowadzić. A stan to stan. Ale mam dobre rokowania.Ch.Zm.: To znaczy?M.K.: Jeden znajomy powiedział, że powinnam pełnić w życiu funkcje bardziej ozdobne. Gdyby udzielił mi le-kcji etykiety, to podobno nadałabym się nawet na żonę dyplomaty.Ch.Zm.: Serio? (śmiech)M.K.: No co!? (śmiech)Ch.Zm.: A wzięłaś te lekcje etykiety?M.K.: A skąd! Lubię drobne przyjemności. Z drobnych przyjemności, jak z ości, zbudowane jest moje życie. Nie mogę się pozbawić ości, bo się zawalę.Ch.Zm.: Opowiedz mi o ościach. M.K.: Podpieram się łokciami, ziewam w miejscach pub-licznych, robię głupie miny. Nie lubię spódnic, garsonek. Nie noszę kompletów biżuterii. Poza tym mam podobno surowy wyraz twarzy, żeby nie powiedzieć – twarz gen-der, i szorstką mowę.Ch.Zm.: Rzucasz mięsem?M.K.: Strasznie. Mięsem i torbą. Miewam ataki śmiechu. W dyplomacji to nie uchodzi. Generalnie nie jestem, jak to się dziś mówi, słitaśna.Ch.Zm.: Wymykasz się.M.K.: Przynajmniej dyplomacji. (śmiech)Ch.Zm.: A co to znaczy, że Heródek się wymyka?M.K.: To jest formuła historyka sztuki, Żanety Groborz Mazanek. Wzór na Heródka.Ch.Zm.: Możesz go wyprowadzić?M.K.: Heródek wymyka się na różne sposoby. Został odkryty dwa razy i prawie dwa razy zapomniany. Został nazwany „orawskim Nikiforem”, a jest prawie nieznany. Nikifor nawet osobom niezainteresowanym sztuką, a tym bardziej nieprofesjonalną, coś mówi. Jak przez mgłę widzą niebo na kawałkach tektury, ulice, kamienice w pastelowych perspektywach, może czasami Krystynę Feldman. Kiedy powiesz: „Heródek”, zazwyczaj nie wi-dzą nic.Ch.Zm.: Jak to możliwe?M.K.: Nie wiem. Nie szukajmy przyczyn, winnych.

52

– Mam marzenie – spełnić marzenie Karola – mówi Maja Kubacka, inicjatorka obchodów 45. rocznicy śmier-ci Karola Wójciaka Heródka. – Nie odkryłam go. Tylko upominam się o niego – zaznacza reżyserka.

Karol Wójciak Heródek, zwany „orawskim Nikiforem”,

wymyka się. Odkryty dwa razy, potem zapomniany,

znany tylko wąskiemu gronu fascynatów sztuki innej. Złoża jego twórczości,

składowane w magazynach muzeów etnograficznych

i kamuflowane w prywatnych

kolekcjach, wystawiane są incydentalnie. Jakiś

czas temu przypomniany spektaklem „Nieudany krewniak”. Spektakl

powstał w 2012 roku ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Page 53: FUSS nr 7

Powiedzmy, że Heródkowi się nie złożyło. Wymykanie Heródka dotyczy też tego, że nie wiadomo, do jakiego nurtu sztuki go wpisać. Ludowej czy naiwnej? A może to art brut?Ch.Zm.: Naprawdę jesteśmy tak trudne do zaklasyfiko-wania?M.K.: Jesteście niejednoznaczne, niejednorodne – wy-mykacie się tradycyjnym kryteriom historii sztuki. Z jednej strony jesteście ludowe – przedstawiacie świę-tych, anioły, powstałyście na wsi. Ale wasza estetyka nie jest ludowa. Kiedy pokazywano was historykom sztuki, określali, że jesteście dziełem awangardowego artysty pla st y ka. Dodam – zawodowca.Ch.Zm.: A jak ty nas klasyfikujesz?M.K.: Nie mogę myśleć o Was w oderwaniu od Karola. Ani o Karolu w oderwaniu od was. Myślę, że jako twór-ca idealnie realizuje kanon innego. Życiorysy tego typu twórców są do siebie podobne pod wieloma względa-mi. Życie w hermetycznej społeczności. Skrajna nędza. Traumatyczne przeżycie, które kładzie się cieniem na dalsze życie. Pełnienie roli kozła ofiarnego. Uznanie za dziwaka, nierzadko z powodu naznaczenia choro-bą lub innego rodzaju wrażliwością. Odrzucenie. Sa-motność. Ucieczka do przyrody. Tęsknota za sacrum. Niewytłumaczalna potrzeba tworzenia. Wreszcie tworzenie – całym sobą, bez kalkulacji. Ciekawy jest zawsze wybór techniki. Zazwyczaj dyktują go oko-liczności. Tworzywem staje się coś, co jest najłatwiej dostępne. Resztki, odpadki, w których inni nie widzą żadnego potencjału. W przypadku Heródka to były polana drewna, słynne gnotki. Karol Wójciak spełnia wszelkie kryteria innego. Nawet i to: zadośćuczynie-nie mu po śmierci. Ci, którzy uważali go za wiejskiego głupka i z ledwością tolerowali, potem wypowiadali się o nim dobrze. Mimo tych podobieństw do wie-lu innych, Heródek jest osobny, jedyny, swoisty. Jest podzbiorem, ale osobnym.Ch.Zm.: Skąd ten pomysł, żeby wystawić nas w koś-ciele w Lipnicy Wielkiej?M.K.: W biografii Heródka ciągle napotykałam to niespełnione pragnienie. Chciał, żebyście znalazły się w „jego” kościele. Pomyślałam, że trzeba by mu to ma-rzenie spełnić. Że mu się to, kolokwialnie rzecz ujmu-jąc, należy. Teraz mam to marzenie. Marzenie Karola. Zmarł czterdzieści pięć lat temu, a teraz, co praw-da na jeden dzień, ale jako Karola osoby, staniecie

w lipnickim kościele. Cieszę się na to, jak na coś swojego!Ch.Zm.: Czemu dopiero teraz?M.K.: Dopiero? Już! W dwa lata po premierze spekta-klu i w rok po przywróceniu fotografii na jego nagrobek. Dwa lata temu to się nie mogło udać.Ch.Zm.: Dlaczego?M.K.: Wtedy byłam w Lipnicy Wielkiej prawie niezna-ną osobą. Po prostu potrzebne było przetarcie, potem otwarcie. Teraz wiem, że ono nastąpiło. Na różnych poziomach: władze gminy są życzliwe, proboszcz para-fii stał się gorącym orędownikiem spraw heródkowych, a mieszkańcy zaczynają mnie kojarzyć. Przyłącza się też Muzeum Etnograficzne z Krakowa i z Zubrzycy Gór-nej. Prywatni właściciele. No, ale przede wszystkim mamy za sobą wspaniale nastawione do pomysłu Muze-um Etnograficzne z Rabki-Zdroju. Osoby wystawione w lipnickim kościele głównie będą pochodzić z kolekcji tego muzeum. Z tego, co mi wiadomo, muzeum w Rabce posiada największą kolekcję Karola Wójciaka Heródka, trzydzieści osób.

Page 54: FUSS nr 7

To wyjątkowa okazja. Młodsze pokolenia Lipniczan będą mogły was zobaczyć pierwszy raz w życiu. Zazwyczaj słyszały coś o Heródku. Niewiele. Zazwyczaj, że nosił kilka krawatów. Ci, którzy Heródka pamiętają, będą mogli o nim opowiedzieć. Musi być jeszcze księga pamiątkowa.Ch.Zm.: Po co księga?M.K.: Chcę, żeby wpisali się do niej goście, którzy będą na obcho-dach i mają w domu rzeźby. Żeby podali kontakt do siebie. Mam pewien plan. Można zapoczątkować coś w rodzaju ewidencji rzeźb. Przynajmniej w regionie. Nawiązać kontakt z właścicielami, zrobić dokumentację fotograficzną. To przecież rodzaj dziedzictwa.Ch.Zm.: Coś knujesz.M.K.: (śmiech) Tak, no tak... Teraz jeszcze nie wiem, co i jak, ale już to widzę. Już mam to w oczach. Z okładką włącznie.Ch.Zm.: Książka!M.K.: Monografia. Zbierająca artykuły o nim, wycinki prasowe, wspomnienia ludzi, może treść dramatu, fotografie artysty, które co i rusz ktoś znajduje, przynosi, no i właśnie zdjęcia rzeźb. Zwymiaro-wanych, opisanych.Ch.Zm.: Sama tego nie zrobisz!M.K.: Nawet nie mam zamiaru! Będę potrzebowała pomocy. Chcę namówić muzea etnograficzne do współpracy. Jest wiele wymogów prawnych, czas ucieka. Myślę, że na 50-lecie śmierci Heródka, mo-głoby się udać. Nie istnieje żadna tego typu publikacja. Materiały są rozproszone, do dziś jest w obiegu błędna data śmierci. Chodzi o to, żeby umocniła się obecność Heródka w panteonie twórców takich jak Nikifor Krynicki, Maria Wnęk, Dorota Lampart. To ambasador sztuki polskiej na świecie.Ch.Zm.: Na świecie?M.K.: Na świecie. Obecnie wędrujecie w ramach wielkiej objazdo-wej wystawy po Finlandii. Widzieli was wielbiciele sztuki naiwnej w Belgii, w Niemczech.Ch.Zm.: Masz kogoś z nas?M.K.: Jeszcze do niedawna nie miałam. Teraz mam dwie osoby. To dary.Ch.Zm.: Dwie?! Są tacy, co daliby się pokroić na kawałki nawet za podróbę jednego z nas!M.K.: Wiem. To rasowi kolekcjonerzy. Oni muszą posiadać. To wspaniałe, bo dzięki nim ocalało wiele dzieł różnych twórców. Nie mam natury zbieracza. Nigdy nie myślałam o tym, żeby mieć rzeźby Heródka. Wszystkie jego rzeźby, wszystkie, które widziałam, miałam w głowie. Wystarczało mi to. Ch.Zm.: Co właściwie cię tak ruszyło w tej twórczości?M.K.: (długie milczenie) To bardzo trudne pytanie. Jak wiesz, to była miłość od drugiego wejrzenia. Ch.Zm.: Opowiadałaś, że to drugie wejrzenie to było…

Page 55: FUSS nr 7
Page 56: FUSS nr 7

M.K.: …gwałtowne zamilknięcie. Zobaczyłam Was i mnie, jak w tym wierszu, po twardowskie-mu, coś rąbnęło. (śmiech) Koniec. Stało się. Ch.Zm.: Coś. W wierszu to była miłość.M.K.: Ciągle zastanawiam się, dlaczego tak silnie się w tej twórczości i biografii przejrzałam. To była emocjonalna reakcja. Pozwól mi tego jeszcze nie nazywać. Pewnie do tego dojdę. Przyznam się. Sama przed sobą.Ch.Zm.: Jesteś osobą publiczną...M.K.: (śmiech)Ch.Zm.: Co się stało?M.K.: Osoba publiczna bardzo zabawnie brzmi. Zapominam o tym. Właśnie to lubię najbardziej, że jestem zupełnie nieznaną aktorką. Nierozpo-znawaną. Nieobserwowaną.Ch.Zm.: Ale to wbrew założeniom!M.K.: W brew, w nos, daj spokój... Ch.Zm.: Jesteś osobą publiczną – masz poczucie misji, że wpływasz na ludzi? Kształtujesz coś?M.K.: Co na przykład?Ch.Zm.: Dajmy na to – świadomość, poczucie estetyki, wrażliwość…M.K.: Czyją?Ch.Zm.: No, ludzi, odbiorców.M.K.: Ludzi, odbiorców. Nijako to brzmi. Nie. Nie mam żadnej. Misji szczególnie nie. A powin-nam mieć?Ch.Zm.: Myślałem, że w kontekście Heródka, Lip nicy Wielkiej… Lubisz w ogóle ludzi?M.K.: Nie.Ch.Zm.: Oscar za szczerość.M.K.: Nie chcę Oscara. Ludzie, ludzkość... Dale-kie i enigmatyczne. Lubię człowieka.Ch.Zm.: Do kiedy jest człowiek, a od kiedy za-czyna się ludzkość?M.K.: Człowiek to człowiek. Powiedzmy 30 osób to tłum, powyżej 50 to ludzkość (śmiech).Ch.Zm.: To co z tą ludzkością? M.K.: Z ludzkością jest chyba jak z małżeństwem. Dwoje cudownych ludzi może dać układ tak fatalny, że żadna ustawa tego nie przewiduje. Ludzie – podobnie. Każdy z osobna może być fascynujący: wkurzający, swoisty, tragiczny, można się zaczarować, wwąchać, wkochać w niego. Te konfrontacje mogą być nawet burzliwe

i bolesne, ale to ciągle kontakt z człowiekiem. Wszyscy, zusammen do kupy dajemy ludzkość – i jesteśmy nie do zniesienia. Zbiorowość do mnie nie przemawia. Ludzkość to abstrakcja. Nie wie-rzę w ludzkość. Wierzę w człowieka. Lubię, kiedy dzieci starają się połapać, kiedy jest jutro, dzisiaj, wczoraj, i logicznie, odmieniają człowieka w licz-bie mnogiej jako człowieki, człowieków. Jakoś… bardziej ludzko to brzmi.Ch.Zm.: Nie czujesz się częścią całości? Nie czu-jesz się częścią jakiejś historii?M.K.: Czuję się częścią historii. Swojej. Wpły-wanie na globalnym poziomie mi się zeruje, to idzie w jakiś kosmiczny gwizdek. Niepotrzebne mi to do jakiejkolwiek identyfikacji. Nie wpły-wam na ludzkość. Nie mam tego typu aspiracji. Natomiast zawsze mogę coś zrobić dla człowieka. Tego, który z jakiegoś powodu staje mi się bliski. Ch.Zm.: Na przykład Karol Wójciak Heródek?M.K.: Ten, konkretny człowiek.Ch.Zm.: Przyjeżdżasz do Lipnicy, chodzisz po ludziach, pytasz o Heródka, robisz o nim spek-takl, pojawia się fotografia na jego nagrobku, trwają przygotowania do wystawienia nas w koś-ciele. Kim jesteś? Dobrą wróżką?M.K.: Nie jestem dobrą wróżką. To nie są czary. To się nie robi samo. Sama też tego nie robię. Ch.Zm.: Co mówią o Tobie w Lipnicy?M.K.: Nie mam pojęcia! Dostałam tam przede wszystkim wiele dobra. Bardzo to doceniam. Na tym się skupiam. Na konkretnym dobru od kon-kretnych osób. Ch.Zm.: Jednak robisz coś dla ludzi.. Nie uciek-niesz od tego.M.K.: Peszy mnie, kiedy ktoś mówi, że robię coś dla kultury orawskiej. W Lipnicy Wielkiej jestem nie stutela. Jestem oderwana. Wpadam tylko na chwilę i wypadam. Czasami mi to przeszkadza. Żeby móc coś zrobić dla danej kultury, trzeba w niej być, oddychać nią.Ch.Zm.: Heródek był częścią tej kultury, był w niej i nią oddychał.M.K.: I w przeciwieństwie do mnie, garnął się do ludzkości. Im dłużej badam jego biografię i twórczość, tym bardziej chcę coś dla niego

Page 57: FUSS nr 7

zrobić. Żeby mu ta ludzkość, kultura teraz coś oddała. Ch.Zm.: Naprawdę nie masz poczucia, że możesz tym coś zmienić?M.K.: Ale co ma się zmienić? Zmianą nie da się sterować. Zmiana płynie z wewnętrznej potrze-by. Jeżeli faktycznie kolejne pokolenia miałyby się do Heródka przybliżyć, to trzeba im to po prostu umożliwić. Nie wyobrażam sobie, że wszyscy, za-czną uważać, że faktycznie, Karol Wójciak wielkim artystą był. Nie muszą! To się nie stanie. I dobrze. W Lipnicy Wielkiej zawsze była i jest grupa ludzi, dla których Karol to dziedzictwo. Spotykam tam też zachowany – jak żywą skamieniałość – stosunek do niego i jego twórczości, jaki opisywał w latach 70-tych profesor Ryszard Kantor po swoich badaniach tereno-wych. To nie jest wyidealizowany obraz. To jest cały, prawdziwy obraz sytuacji – i on sam w sobie ma war-tość. Nie chcę go zmieniać.Ch.Zm.: Rzeczywiście, nie jesteś dobrą wróżką.M.K.: Nie jestem od spełniania marzeń. Niczego nie zapewniam. Niczego nie obiecuję. Nie zajmuję się przecież tylko Heródkiem. Pracuję, coś płacę. Miewam katar. Mam swoje nienormowane normalne życie. Zaj-mowanie się Heródkiem to rodzaj luksusu. Wewnętrz-nej emigracji. Opowiadam o moich pomysłach. Jeżeli widzę uśmiech, błysk w oku, słyszę śmiech, mam zgo-dę, wtedy działam. Nawet z katarem. Nie udałoby się to wszystko do tej pory, gdyby nie ci, którzy mi pomagają, którym zapala się ten błysk w oku.Ch.Zm.: Zrobiłaś spektakl o człowieku religijnym, niektórzy mówili nawet, że spektakl jest religijny. Jesteś religijna? M.K.: Nigdy w życiu!Ch.Zm.: Nie trzeba wierzyć w Boga, żeby zrobić taki spektakl?M.K.: Mówię o sobie. Może ktoś inny uznałby, że to niezbędne. Był moment, dosłownie moment, kiedy na pewnym etapie pracy zorientowałam się, w jaką stronę spektakl zmierza. Nawet nie mógł w inną! Pomyślałam wtedy, czy mi wolno, czy powinnam? Poczułam się upoważniona.Ch.Zm.: Czym dla ciebie jest aktorstwo? Tylko nie mów, „nie wiem”.M.K.: Parę lat temu przeczytałam takie zdanie: „Ak-torstwo to kontrolowana utrata hamulców”. Krótko i na temat. [przyp. red. Notatnik teatralny 44/2007,

31 sierpnia w Lipnicy Wielkiej na Orawie

w 45. Rocznicę śmierci Karola Wójciaka

Heródka jego rzeźby wrócą pod Babią Górę i na jeden dzień staną

w lipnickim kościele pw. Św. Łukasza

Ewangelisty — tym samym spełni się

marzenie niezwykłego artysty, który zawsze chciał zobaczyć swoje

osoby w świątyni, do której chodził od

dziecka.Tego dnia odbędzie się uroczyste wniesienie

rzeźb do kościoła, koncert zespołu

„Orawianie” im. Heródka, i warta honorowa

ochotniczej straży pożarnej.

W domu, gdzie Heródek spędził ostatnie

lata życia odbędzie się również posiad. Zostaną zaproszeni

mieszkańcy, by powspominać.

Page 58: FUSS nr 7

Piotr Gruszczyński, „Być jak Danuta Stenka”]Ch.Zm.: Czy kontrolowana utrata hamulców to kon-kretna umiejętność?M.K.: I tak, i nie. Pewne rzeczy można naćwiczyć. Inne są niezbędne jako przydane. Poza energią, poczu-ciem rytmu i dystansem do siebie, potrzebna jest cała nieokreślona sfera zwana „tym czymś”.Ch.Zm.: Masz „to coś”?M.K.: Nie wiem. Nigdy nie widziałam siebie na scenie.Ch.Zm.: Nie myślisz w ogóle o tym, że jesteś aktorką?M.K.: Tylko w pracy. Nie używam aktorstwa do życia. Ch.Zm.: Dlaczego dla wielu aktorstwo to powód do dumy, rodzaj wybraństwa, przyzwolenie na ekstrawa-gancję?...M.K.: Terepere pum pum...Ch.Zm.: Profesja rządu dusz?M.K.: Chyba mówisz o czymś, co już nie funkcjonuje, co jest tylko tęsknotą.Ch.Zm.: Za czym?M.K.: Za idealizmem, za katharsis.Ch.Zm.: Teraz chyba ty przesadziłaś!M.K.: Może. W XXI wieku nadal – idziemy do teatru i oczekujemy katharsis.Ch.Zm.: Oczyszczenia?M.K.: Jeden chce, żeby mu się w teatrze coś zgodziło, doznać ukojenia. Drugi chce się śmiać. Trzeci chce coś silnie przeżyć. Żeby coś mu wsadziło palec w bok i go przekręciło, żeby nie mógł potem spać, żeby czuł, że po-czuł i nie musi się tego wstydzić. Ale mieliśmy nie rozma-wiać o teatrze.Ch.Zm.: Dlaczego nie chcesz rozmawiać o teatrze?M.K.: Nie lubię i nie umiem. Do tego jest teatrolog,

krytyk, performatyk, antropolog kultury, coraz częściej psycholog. Jestem aktorką. Aktor jest do używania. Do grania. Już to wiem.Ch.Zm.: Ale wyreżyserowałaś spektakl. M.K.: Zawsze się obawiałam aktorów, którzy reżyseru-ją, i reżyserów, którzy nie zostali aktorami. Ale mnie to spotkało. Nie warto mieć sztywnych koncepcji.Ch.Zm.: A jako reżyser – będziesz rozmawiać o teatrze?M.K.: Wolę robić teatr niż o nim mówić. Reżyser jest do robienia teatru. Żeby potem inni mieli o czym roz-mawiać.Ch.Zm.: Gdybyś nie była aktorką, co chciałabyś robić?M.K.: Mieć święty spokój, pisać książki i uprawiać... ogród kamienny.Ch.Zm.: Ze świętego spokoju to książki chyba nie da się napisać?M.K.: Da się. Święty spokój to móc żyć tak jak się chce. Wcale nie musi to oznaczać spokoju w sensie dosłownym.

Ch.Zm.: „Nieudany krewniak” to twój pierwszy dramat. Jak powstał?M.K.: Było w tej pracy mnóstwo intuicji i emocji, była też praca badawcza. Przyjęłam też pewne założenia: inny, inność, inaczej. Ryzykownie, bo wprost. Na granicy tau-tologii. Jak w sztuce ludowej, naiwnej: boli to boli, czer-wone – krew, niebieskie – niebo. Żadnego prawą ręką za lewe ucho.Ch.Zm.: A co potem?M.K.: Dodać inscenizacyjny cudzysłów. Moim zdaniem, niezbędny w teatrze.Ch.Zm.: Siano z papieru z niszczarki, kamienie z kartek, Babia Góra z Hanki Wójciak na drabinie.M.K.: Większy problem miałam z tym, co rzeczywiste.

Page 59: FUSS nr 7

Ciągle dochodziły now e informacje. Moim rozmówcom przypominało się coraz więcej szczegółów, poznali mnie lepiej, chętniej się otwierali. Dramat jako całość był już zespawany, więc musiałam z wielu wątków zrezygnować.Ch.Zm.: Jak pracujesz?M.K.: W kucki przy sofie. (śmiech) Nie mam systemu. Jak mi zaczyna dudnić w głowie, jak zaczynam słyszeć rytm, melodię tekstu, to już mnie łapie i nie mogę prze-stać. Zmuszam się, żeby przestać. Wyjść na wiatr, dać odpocząć oczom. Można pisać bez wytchnienia. Kosz-tem jedzenia i snu. Dostaje się wtedy przerostu mózgu, za to atrofii reszty ciała. Potrzebna przeciwwaga. Złoty środek. Niestety nie umiem się zaprogramować. Podzi-wiam artystów, którzy pracują według jakiegoś systemu. Dziś to i to. Jutro tamto i tamto. Jak się nie czuję niesiona, to nic nie wycisnę. Albo inaczej: wtedy wyciskam. I jest blado.Ch.Zm.: Jak to oceniasz, co jest wyciśnięte, a co ważne?M.K.: Normalnie. Czytam całość. Technicznie na czas. Obserwuję, gdzie siada tempo, gdzie mi spada uważ-ność, co odczuwam, jako obce lub wtórne. Ważne jest, żeby nie mieć przelotek emocjonalnych.Ch.Zm.: Nie jesteś za surowa?M.K.: Nie. Trzeba wyrzucać. Nie przywiązywać się. Poczekaj, coś sobie przypomniałam! Wiem, co mówią o mnie w Lipnicy.Ch.Zm.: Co?M.K.: O, przyjechała ta pani grubo ubrana!

Rzeźbę Karola Wójciaka Heródka Chrystus Zmar-twychwstały udostępniła na potrzeby sesji zdję-ciowej i wywiadu Dyrekcja i Dział Inwentaryzacji Muzeum Etnograficznego im. Władysława Orkana w Rabce-Zdrój.Make up: Katarzyna Jakubiec, zdjęcia: Klaudyna Schubert

MAJA KUBACKAukończyła Akademię Teatralną

im. A. Zelwerowicza w War-szawie, Wydział Sztuki Lal-

karskiej w Białymstoku na ki-erunku aktorstwo teatru lalek.

Ma za sobą około czterdzieści ról teatralnych. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa

Narodowego. Autorka projektu i spektaklu Nieudany krewniak

na podst. życia i twórczości Karola Wójciaka Heródka z Lip-nicy Wielkiej na Orawie. Autor-

ka interaktywnej książki dla dzieci Bibinka.

Page 60: FUSS nr 7

Orientacja seksualna: język polski

„Język służy przede wszystkim komunikacji, a gdzie są ludzie, tam zawsze społeczeństwo narzuca swoje normy. Niektóre słowa nie tyle pomagają nawiązać dialog, co skutecznie go uniemożliwiają. Mimo niedo-

skonałości polskiego języka z Ignacym Karpowiczem rozmawiała Daria Kubisiak.

zdjęcia: Ribbon

Page 61: FUSS nr 7

61

Nawiązując do słownika białoruskiego zamieszczo-nego w Twojej najnowszej książce „Sońka” chciała-bym zapytać Cię, Ihnat, jakie są Twoje wrażenia języ-kowe z pobytu w Krakowie?

Wrażenia językowe? Nie posiadam wrażeń językowych z pobytu w Krakowie, pewnie dlatego, że większość tu-tejszych mieszkańców nie pochodzi stąd, choć zdarza się tu usłyszeć lokalny dialekt czy gwarę. Jedną z takich osób była pani, która sprzedawała oscypki i tak po śląsku godała.

Nawiązując jeszcze do „Ihnata” – wytłumaczyłeś czy-telnikom w pierwszym przypisie w „Sońce”, że wpro-wadziłeś słownictwo białoruskie, które jeszcze do niedawna funkcjonowało na Podlasiu, aby dać oka-zję do zanurzenia się w innym, równoległym świecie językowym. Dlaczego w ogóle umieściłeś ten język w książce? Czy chciałeś w ten sposób zaprezentować regionalny krajobraz językowy?

Ja może nawiążę do swojej poprzedniej powieści, „ości”: tam w notce do jednego z bohaterów po haśle „orienta-cja seksualna” padała odpowiedź: „język polski”. Język dla mnie, ale też dla wielu moich bohaterów, jest abso-lutnie najważniejszy. Identyfikacja językowa jest o wiele ważniejsza od na przykład identyfikacji narodowej. I nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której obierając Białoru-sinkę, niezależnie czy tutejszą, czy tamtejszą, za główną bohaterkę, kompletnie pozbawiam ją jej języka. Nato-miast było oczywiste, że to nie może być całkowicie na-

pisane w jej języku, bo byłoby kompletnie niezrozumiałe dla polskich czytelników. Mam nadzieję, że udało się po-kazać, że istnieje świat równoległy.

Odnosząc się do Twoich innych książek, mam wra-żenie, że różnorodność istniejących tam języków wynika z koncepcji świata przedstawionego, ale i samej rzeczywistości, w której nie mamy finalnego słownika. Jak to jest w przypadku równoległości bia-łoruskiego i polskiego w „Sońce” – czy rzeczywiście można ten krajobraz językowy uznać za kreację rzeczywistości, czy raczej wynika to z Twojego doświadczenia?

Nie chciałbym tego jakoś uniwersalizować – to jest dla mnie po prostu absolutnie naturalna sytuacja, bo pierwsze lata życia spędziłem w takiej paralelnej rze-czywistości. Po białorusku rozmawiałem z dziadkami, a z rodzicami od kołyski po polsku. To przełączanie się z białoruskiego na polski i odwrotnie, nawet w jednej rozmowie, było czymś naturalnym i nie wymagało ode mnie żadnego wysiłku, to się po prostu działo. I pewnie można – tak jak próbowałaś to przed chwilą zrobić – dokonać jakiejś uniwersalizacji, jakiegoś uogólnienia. Kombinować, tak jak kombinowałaś, ale było to znacz-nie prostsze. Po prostu w takim świecie żyłem.

Jednak eksperymenty językowe, których używasz, sta-nowią dla mnie ciekawą metaforą świata, gdzie w jed-nej przestrzeni znajdują się te różnorodności, które wzajemnie się przeplatają i równolegle funkcjonują.

Dorosły człowiek do nikogo nie należy, jest tylko swój, a może być twój tylko wtedy, kiedy chce siebie dać

Page 62: FUSS nr 7

Jestem – w różnych tego słowa znaczeniach – humanistą. Po pierwsze są ludzie, a dopiero potem jest płeć, preferencje, kolor skóry, inteligencja. Przy takim nastawieniu te „bestie”, ich problematyzowanie i konstruowanie „innego” po prostu znika

To jest wspaniałe, że nawet w obrębie języka polskie-go, czyli rzekomo jednego języka, mamy tak naprawdę ogrom języków. Co w „ościach” jest dużo bardziej wi-doczne, ale można to odnaleźć też w „Sońce”. Inaczej mówi Sońka pierwszoosobowa, inaczej, kiedy jest prze-pisana na postać sceniczną. To wydobywa wspaniałe, bogate wartości języka. Daje to szeroki, ale też głęboki podgląd rzeczywistości, który odbija się w języku.

Interesują mnie też silne związki łączenia w Twoich książkach – zwłaszcza w „ościach” – opisu gramatyki z kreowaną rzeczywistością, a kiedy do tego docho-dzi jeszcze informacja, że większość postaci ma swo-je odpowiedniki w rzeczywistości, to wtedy Twoja powieść nabiera metanarracyjnego charakteru.

Mówi się, że wszyscy jesteśmy postmodernistami. Rze-czywiście w coś takiego absolutnie wierzę – nic nie dzieje się tak po prostu. Nawet rozmowa, którą teraz odbywa-my, jest składową wielu sytuacji i rozmów, które gdzieś usłyszeliśmy, braliśmy w nich udział lub skądś nam się kojarzą. Nie da się wyłuskać naszej rozmowy z tych sia-tek kontekstów, które ze sobą przynieśliśmy, zasiadając tutaj na tym fotelu. Mi to nie tylko nie przeszkadza, ale muszę powiedzieć, że mnie to cieszy. Świat wydaje się wtedy mniej bolesny.

Różnorodność językowa silnie łączy się z Twoją po-wieścią „ości”, w której obecny jest pewien interesu-jący wątek – homoseksualista nie jest „innym” czy „obcym” żyjącym na marginesie. W swojej powieści traktujesz homoseksualistę jako jeden z podmiotów funkcjonujących w tym świecie, naturalizując nieja-ko jego. Skąd ta perspektywa?

Tu odpowiedź będzie trochę podobna do odpowie-dzi na Twoje wcześniejsze pytanie – o ile przełączanie się z języka na język było dla mnie czymś naturalnym, tak fakt, że są geje, lesbijki, transwestyci, nie był dla mnie niczym dziwnym. Byli, są i będą. To są absolutnie normalni, zwyczajni ludzie, więc trzeba wykazywać się niewiedzą, niechęcią, uprzedzeniami czy, jak bywa dość często, fanatyzmem religijnym, żeby ich potępiać. Nie można upatrywać w nich jakiegoś zagrożenia. Wczoraj – to było okropne – na Rynku w Krakowie przeszła mani-festacja „Stop genderowi”. Były tam napisy „Stop dewia-cjom”, skandowanie „Chłopak, dziewczyna – normalna rodzina”. To jest absolutnie ohydne, bo za tym nie stoją żadne racje etyczne – to czysty dowód na to, że ludzie potrzebują skonstruować sobie wroga. No i skonstruo-wali sobie akurat takiego wroga, który nie istnieje i nie jest wrogiem, bo im nie zagraża. Gender, homoseksua-lizm, niebieskie oczy to nie są rzeczy zaraźliwe. No, ale to jest niestety tło polskiego zaściankowego katolicyzmu.

W moim odczuciu Twoja propozycja jest o tyle cie-kawa, że niespotykana w polskiej prozie czy sztuce. Twoja perspektywa niweluje pytanie o to, co z tym „innym” zrobić, tylko każe każdemu z osobna, indy-widualnie się w rzeczywistości zainstalować.

Choć zawsze taki byłem, stosunkowo niedawno uświa-domiłem sobie, że jestem – w różnych tego słowa znaczeniach – humanistą. Po pierwsze są ludzie, a dopie-ro potem jest płeć, preferencje, kolor skóry, inteligencja. Przy takim nastawieniu te „bestie”, ich problematyzowa-nie i konstruowanie „innego” po prostu znika, tego nie ma.

Page 63: FUSS nr 7
Page 64: FUSS nr 7

No i to jest świetne rozwiązanie…

Och, tak, ale jak wiemy, to jest nie do przeprowadzenia na szeroką skalę w tym kraju, przynajmniej w tym wieku.

Właśnie wydaje mi się, że w „ościach” można znaleźć wiele przykładów sytuacji nieprawdopodobnych w polskiej rzeczywistości – model związku 2+2.

Zapewniam Cię, że takie istnieją, kilku moich znajo-mych tak funkcjonowało i to działało. Przy czym za-zwyczaj było tak, że jedna z tych relacji była mocniejsza i silniejsza, ta druga też istniała, ale jakby na drugim pla-nie. To, co dla mnie było ważne, to uniknięcie kwestii z zatajaniem. Przykładowo żona wiedziała, że mąż cza-sem chodzi do łóżka z panią Basią z sekretariatu, a on na przykład wiedział, że i żonie coś tam się kiedyś przy-darzyło lub przydarzy. Istnieje więc ta pierwsza relacja, o wiele silniejsza, a jak ta poboczna sytuacja jest zazna-czona, to nikogo się nie krzywdzi. Jak to obserwowałem i obserwuję, to może to działać, ale, jasne, nie jest to dla każdego, nie każdy się w tym dobrze czuje. Niektórym jednak się to udaje.

Wydaje mi się jednak, że sytuacje i związki zapre-zentowane w Twojej książce są nieco uładzoną wer-sją, a czytelnik zbyt łatwo może uwierzyć, że jest to możliwe do przeprowadzenia w warunkach polskiej rzeczywistości. Wydaje mi się, że przypadki, o któ-rych piszesz i które odnoszą się do realnych związ-ków i układów, są bardziej skomplikowane i trudne do urzeczywistnienia.

Tak, one istnieją w lekko utopijnych wentylach. Oczy-

wiście, że w życiu jest wszystko bardziej skomplikowane, ale także bardziej szalone. Na przykład układ Norbert – Kuan – Maria – Patryk jest o wiele bardziej skompli-kowany przez grę „mówienia-niemówienia” i nawet jak oni o tym nie mówią, to każdy o tym wie. Ale mimo wszystko taki układ działa. Nie wiem, czy to jest dobre, ale nie można też wejść w taki stary okropny model, w którym traktuje się drugą osobę jak swoją własność: „ja kocham ciebie, więc Ty jesteś moją własnością”. Moi bohaterowie, ale też znajomi, lepiej lub gorzej, ale jednak odrobili tę lekcję. Dorosły człowiek do nikogo nie nale-ży, jest tylko swój, a może być twój tylko wtedy, kiedy chce siebie dać.

W „ościach” wyraźne jest również nienazywanie tych sytuacji. Język zawiera jednak pewne normy, które mogą być ograniczające…

No tak, język jest rodzajem pewnego przedłużenia, ale ograniczonego przedłużenia i może przedłużać pew-ne uczucia bardziej lub mniej. To raz. A dwa – duża część relacji przebiega werbalnie. Inaczej co prawda jest w przypadku Sońki i Joachima, którzy porozumie-wają się poza językiem. Natomiast w „ościach” moi bo-haterowie intuicyjnie doszli do tego, że pewnych rzeczy nie należy wypowiadać, że czasem trzeba wyminąć język porozumieć się poza słowami.

Powiedziałeś kiedyś, że starsze kobiety w Polsce mają gorzej niż geje. Czy z tego powodu bohaterki Twoich powieści, Olga w „Balladynach i romansach”, Ninel w „ościach” oraz tytułowa „Sońka”, są nie tylko „starymi” kobietami, ale mają również u boku mło-dego mężczyznę? Ponownie rozbijasz stereotypy.

Nic nie dzieje się tak po prostu. Nawet rozmowa, którą teraz odbywamy, jest składową wielu sytuacji i rozmów, które gdzieś usłyszeliśmy, braliśmy w nich udział lub skądś nam się kojarzą.

Page 65: FUSS nr 7

Daria Kubisiak — z wykształcenia animatorka kultury, filo-lożka polska i przyszła performatyczka. Trwa miłością błed-ną w tym życiu pełnym śmierci. Naiwność to jej młodsza siostra, więc uporczywie i niezłomnie wierzy w ludzi i siłę performansu.

Ribbon — absolwentka fotografii, w skarpetkach nie do pary. Księżniczka melanchujni- bez rodowodu.

Bardzo lubię rozbijać stereotypy. A rzeczywiście w pol-skiej kulturze, oprócz tego, że mamy homo- i różne inne fobie, to mamy wciąż zakamuflowany patriarchat. Czy-li jak stary jakiś dziadyga spotyka się z młodą modelką, to jest okej, ta sytuacja nikogo nie dziwi. A na przykład jak Ewa Kasprzyk miała dwadzieścia czy trzydzieści lat młodszego kochanka, to odezwały się głosy pełne obu-rzenia. Stara kobieta – nieważne jak wygląda – w Pol-sce nie ma prawa do miłości. Nie zgadzam się z tym, a poza tym wszyscy powinni się odpierdolić od cudzego życia. Wydaje mi się, że nietolerancja względem kobiet jest cięższa do przewalczenia niż homofobia. A przecież nie chodzi tu tylko o seks, ale też czułość. Najbardziej wzrusza mnie widok pary prawie stulatków, którzy led-wo chodzą, więc wspierają się nawzajem, żeby przejść na drugą stronę ulicy, ale również po to, żeby jakoś prze-żyć. Są razem i to jest piękne.

Tak, to najpiękniejszy widok, jaki można sobie wy-obrazić. Zawsze towarzyszy mi przy tym marzenie, żeby mnie też coś takiego spotkało.

Mhm, ja też bym tak chciał, bo przecież miłość nie koń-czy się po czterdziestce.

IGNACYKARPOWICZ

jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy,

tłumacz z angielskiego, hiszpańskiego i amharskiego,

podróżnik. Autor sześciu powieści,

laureat Paszportu „Polityki” 2010. Otrzymał trzy

nominacje do Nagrody Literackiej NIKE,

w tym do tegorocznej edycji za powieść „ości”.

W zeszłym miesiącu nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała

się jego najnowsza powieść „Sońka”.

Felietonista magazynu „Charaktery” oraz recenzent „Gazety

Wyborczej”.

Page 66: FUSS nr 7

FUSS: Czy jesteście zawodowymi fotografami i co to w ogóle według Was znaczy?

Joanna Lemańska: Bycie zawodowcem w jakiejkol-wiek dziedzinie wiąże się z zarabianiem pieniędzy i po prostu z życiem z tego, co się robi. Fotografia nie jest tu chyba żadnym wyjątkiem. W takim kontekście na pew-no nie jestem zawodowym fotografem, bo mam inną pracę, dzięki której opłacam rachunki. Nie znaczy to, że nie zarabiam dzięki fotografii. Sprzedaję, wystawiam i czasem biorę udział w kampa-niach reklamowych.

Łukasz Gurbiel: Fotografia była dla mnie zawsze przede wszystkim hobby. Owszem, po-siadam lustrzankę (i to nawet model, który kilka lat temu był uznawany za półprofesjonalny), mocną profesjonalną lampę błyskową i kilka obiektywów, a 1-2 razy w roku zdarza mi się wykonać jakieś zlecenie, ale to wszystko zdecydowanie za mało, żebym się mógł uważać za foto-grafa zawodowego.

Michał Koralewski: Każdy z nas traktuje fotografię jako coś dodatkowego – hobby i sposób na oderwanie się od codziennego stresu. Co wcale nie znaczy, że jest to dla nas jedynie zabawa. Jesteśmy pasjonatami, żyje-my fotografią i nierzadko poświęcamy jej tyle czasu, ile „zawodowy” fotograf. Staramy się doskonalić nasz warsztat pracy i docierać z naszymi zdjęciami w coraz to nowe obszary – np. do galerii sztuki czy na strony czasopism kulturalnych. Wierzymy, że nie są to obsza-ry zarezerwowane tylko dla zawodowców.

Fotografia mobilna zyskuje coraz większą rzeszę fanów. FUSS nie pozostaje na marginesie tych zainteresowań, począwszy od tego numeru będziemy Wam prezentować najciekawsze dokonania

w tym zakresie we współpracy z Grupą Mobilni. Poznajcie założycieli tej grupy.

ŻYĆ FOTOGRAFIĄ, NIE Z FOTOGRAFII

fot. Michał Koralewski

Page 67: FUSS nr 7

67

FUSS: Czy fotograf mobilny musi posiadać inne umie-jętności niż „tradycyjne”?

Łukasz Gurbiel: Fotografia mobilna i fotografia – że się tak wyrażę – klasyczna mają ze sobą bardzo wiele wspólnego przez fakt, że kreowany obraz ma w sumie taką samą genezę. Ale oczywiście występują również różnice – w końcu są to inne techniki. To trochę tak jak z malarstwem. Niby malarstwo olejne i malarstwo akwarelowe są po prostu malarstwem – tu i tu macha się pędzlami, jednak każdy artysta malarz doskonale wie, jak wielka jest między tymi dwoma technikami różnica. Laik stwierdzi: to obraz i to obraz... Podobnie jest z fotografią mobilną i tradycyjną.

Joanna Lemańska: Kim właściwie jest „fotograf trady-cyjny”? Jeśli to ktoś, kto sam wywołuje zdjęcia w ciem-ni, to na pewno musi posiadać całą masę umiejętności, o których ja nie mam pojęcia.

Łukasz Gurbiel: No właśnie! Świadome fotografo-wanie lustrzanką wymaga pewnej wiedzy dotyczącej

klasycznych praw fotografii, zaś fotografujący smartfo-nami bardzo często takiej wiedzy nie posiadają. I nie jest to zarzut! To cecha fotografii mobilnej – możesz tworzyć niesamowite prace, nie mając bladego poję-cia, co to jest przysłona. Dlaczego? Bo smartfonowe obiektywy po prostu nie posiadają regulacji przysłony. Dlatego fotograf mobilny nie zawraca sobie najczęś-ciej głowy takimi „drobnostkami” jak głębia ostrości. Obiektywy w smartfonach mają tak krótką ogniskową, że głębia ostrości jest ogromna i automatycznie właści-wie wszystkie plany są ostre...

Joanna Lemańska:Jednak – jakby na to nie spojrzeć – dobry fotograf powinien mieć dobre oko i w tej kwestii nie ma chyba zasadniczych różnic.

Michał Koralewski: Zgadza się – z jednej strony mamy tu niezwykłe uproszczenie obsługi technicznej aparatu, ale z drugiej, zarówno w fotografii mobilnej, jak i trady-cyjnej, nadal znaczenie ma kompozycja. Najpierw w głowie fotografa powstaje wyobrażenie jakiegoś kadru, a następnie poszukuje się sposobu na jego realizację.

fot.

Joan

na L

emań

ska

Page 68: FUSS nr 7

I choć fotografia mobilna nie wyklucza żadnej sytua-cji oraz pozwala nawet na spontaniczne pstrykanie, to jednak planowanie jest podstawą naszych działań ar-tystycznych. Przemyślenie kompozycji, poszukiwanie odpowiedniego światła, dopełnienie kadru – bezdy-skusyjnie są to zabiegi celowe, poprzedzone namysłem. I choć nigdy nie przyswoiłem sobie zasad ręcznego ustawiania czasu ekspozycji i wartości przesłony, to jednak w przypadku sprzętu, z jakiego korzystam, nie jest mi to potrzebne.

Łukasz Gurbiel: Wydaje mi się też – chociaż możecie się ze mną nie zgodzić – że fotografowie mobilni są lep-szymi i bardziej kreatywnymi grafikami od tych używa-jących bardziej klasycznego sprzętu. Obróbka zdjęć,

często bardzo mocno zaznaczona i zaawansowana (chociaż przeprowadzana na mobilnych urządze-niach!) jest bowiem właściwie zawsze nieodłącznym elementem fotografii mobilnej.

FUSS: Czym wobec tego charakteryzuje się fotografia mobilna?

Michał Koralewski: TTo pytanie, na które z każdym dniem jest coraz trudniej odpowiedzieć. Powszech-nie przyjęte rozróżnienie ze względu na sprzęt sta-je się dziś nieaktualne, ponieważ zdjęcia mobilne możemy wykonywać nie tylko smartfonami, ale też tabletem, iPodem, a za chwilę również za pomocą Google Glass i smartwatcha. „Mobilność” sprzętu

68fot. Łukasz Gurbiel

Page 69: FUSS nr 7

także jest chybioną definicją – dużo łatwiej jest nosić w kieszeni niewielkich rozmiarów aparat kompakto-wy, niż 10-calowy tablet lub iPhone’a z podłączonym obiektywem z lustrzanki (bo takie rozwiązania też są stosowane). Wydaje mi się, że na fotografię mobil-ną należy patrzeć jak na pewne zjawisko społeczne – masowe tworzenie strumienia zdjęć, udostępnia-nego w internecie, „lajkowanego” i komentowanego przez tysiące podobnych pasjonatów z całego świata.

Łukasz Gurbiel: Fotografia mobilna pozwala żyć foto-grafowaniem dosłownie cały czas. Daje możliwość ro-bienia zdjęć w sytuacjach, w których „dużym” aparatem spłoszylibyśmy nasze obiekty – przykładowo sprawdza się niesamowicie w fotografii ulicznej! Codzienne fo-tografowanie telefonem nieprawdopodobnie rozwija kreatywność oraz fotograficzną spostrzegawczość. Sta-jesz się po prostu lepszym fotografem! Jeżeli zabiegany fotograf amator robi zdjęcia jedynie w weekendy i na wakacjach, a poza tymi okresami wychodzi z „try-bu fotograficznego”, to jak porównać jego możliwości rozwoju z tymi, które posiada fotograf mobilny będący „pod prądem” 24 godziny na dobę, 365 dni w roku?

Michał Koralewski: Dokładnie tak. Nie na darmo powstało powiedzenie, że najlepszym aparatem foto-graficznym jest ten, który mamy pod ręką. Smartfon jest właśnie takim urządzeniem, które zawsze mamy w kieszeni spodni, torebce czy plecaku, nawet wów-czas, gdy nie planujemy sesji fotograficznej. On tam po prostu jest i czeka na okazję, żeby uwiecznić kolejną ulotną chwilę.

fot.

Joan

na L

emań

ska

fot.

Mic

hał K

oral

ewsk

ifo

t. Łu

kasz

Gur

biel

Page 70: FUSS nr 7

tekst: Wojciech Panasiukilustracje: Marcin Kubera

O s o b l i w o ś ć

I oto trzy tygodnie po Wielkiej Niedzieli, w nocy z 25 na 26 kwietnia 2015 roku na Rondzie De Gaulle’a w Warszawie objawił się Pan. Nieruchomo stojącego brodacza w skórzanych sandałach i obszernym płócien-nym wdzianku pierwsi ujrzeli trzej wcięci młodzieńcy, którzy nadeszli, jak pokazały nagrania monitoringu, od strony stacji Warszawa Powiśle. Widok Zjawiska chyba nieszczególnie ich poruszył, bo chwilę pokołysawszy się na krawężniku na rogu Nowego Światu i Alei, odpłynęli w kierunku placu Trzech Krzyży.

Siedem minut później Wyjątkowego Gościa dostrze-gli z radiowozu policjanci patrolujący tę część Śródmieś-cia. „Sierżant Piotr Zwiastowski, Komenda Stołeczna. Kim pan jest? Co pan tu robi o tej porze?”. „Jam jest Pan” – sms o takiej treści pojawił się w tej samej chwili w skrzynkach odbiorczych smartfonów obu policjantów, ale obaj mieli się o tym dowiedzieć nieco później, kiedy dochodzili do siebie, paląc trzymane w drżących dłoniach papierosy na parkingu komisariatu przy Wilczej. Były to pierwsze słowa Zjawiska, które miało potrwać równe dwanaście godzin. „Jeżeli nie ma pan dokumentów – kon-tynuował sierżant Zwiastowski trochę schodząc z tonu, być może już przeczuwając, że powinien mówić „Pan” przez wielkie „P” − zapraszamy do radiowozu. Jeżeli nie ma pan gdzie spać, znajdziemy noclegownię. Noce wciąż są zimne. Idziemy.” Tęższy z dwóch policjantów wyciąg-nął dłoń w skórzanej rękawiczce w kierunku ramienia Przybysza. W tym momencie pod funkcjonariuszem ugięły się kolana, jego odchylona do tyłu głowa rozpo-częła lot w kierunku ziemi, a w uśmiechniętych oczach zawirowały latarnie Alei Jerozolimskich i jasno oświet-lona plastikowa palma. Sierżant Zwiastowski w ostatniej chwili pochwycił upadającego kolegę i odciągnął do auta.

Niespełna kwadrans po odjechaniu tego pierwsze-go radiowozu pod pomnikiem maszerującego generała i w okolicach salonu Ferrari zaparkowało już kilkanaście aut różnych służb, w tym cztery karetki pogotowia, czte-ry policyjne Mercedesy Sprintery, ciężarowy Jelcz z dwo-ma tuzinami żołnierzy pod plandeką oraz kilka czarnych BMW z włączonymi kogutami, z których natychmiast

po zatrzymaniu wysypał się zastęp ponurych i bliźniaczo do siebie podobnych typów w garniturach i pod krawatem. Prawie w tym samym czasie pojawiły się pierw-sze wozy transmisyjne telewizji. Nim zaczęło świtać, nad pal-mą latał już śmigłowiec TVN.

Wciąż jednak był to niewiel - ki ruch w porównaniu z tym, co miało się dziać na rondzie przez na-stępne godziny, kiedy zjechały ekipy te-lewizyjne z całego świata, a lokale z oknami na rondo w pobliskich kamienicach i biurow-cach wynajmowane były na pniu za grubą go-tówkę we wszystkich możliwych walutach.

Komunikacja z Osobliwością była nie-zwykle prosta i, niestety, jednokierunkowa, bo Zjawisko nie reagowało na próby nawią-zania dialogu czy jakiejkolwiek interakcji. Słowa Przesłania pojawiały się na urządze-niach mobilnych nie tylko osób przebywa-jących w bezpośredniej okolicy ronda, ale Polaków w całym kraju. Na początku przyj-mowano zagadkowe wiadomości z rezerwą. Po prostu zanim ich adresaci zajrzeli do internetu lub zobaczyli programy newsowe w telewizji i zorientowali się, że to nie kolejna esemesowa promocja lub inny spam, odbierali je raczej jako dopust boży ze strony operatora niż Słowo Boga.

„Jam jest Pan. Nie odpowiem na wasze pytania. Moja obecność jest odpowiedzią./ Nie przyszedłem

Page 71: FUSS nr 7

d o k o n y w a ć cudów. Nie je-stem bohate-rem komiksu i nie zmie-niam świata w ten sposób./ Pr z y s z e d ł e m , aby na jedną krótką chwilę oczyścić wasze

seca./ Jestem, a ze mną dwanaście godzin światła. Odejdę, zostawiając dwanaście go-dzin milczenia./ Jestem lekarstwem o powolnym działaniu. Nie wy, lecz wasze wnuki pojmą sens tych dni./ Tymczasem nauczcie się wy-baczać sobie i innym, starajcie się więcej słuchać niż oglądać, czytać niż mówić, pytać niż osądzać, i pa-miętajcie, że każde stworzenie za-sługuje na miłość i że niczego nie musicie, a zwłaszcza nie musicie byćszczęśliwi.”

Cytowane słowa pojawia-ły się jako maile, smsy czy teksty w okienkach komunikatorów na urządzeniach przenośnych wszyst-kich mieszkańców kraju od mo-rza do Tatr, od klientów Biedron-ki po bywalców Marks&Spencer,

kawałek po kawałku, wiadomość po wiadomości, w nieregularnych

odstępach czasu przez dwanaście godzin istnienia Osob-liwości. Te „dwanaście godzin światła” poruszyły Polską i odbiły się szerokim echem w świecie. Wszystkie telewizje i serwisy interne towe nadawały non-stop relację z ronda De Gaulle’a w Warszawie. Oglądalność w skali global-nej była dużo wyższa niż przy relacjach z ataku na WTC z 2001 roku, co tylko częściowo da się wytłumaczyć gwałtownym rozwojem nowych mediów w ostatnich kil-kunastu latach. Kolejne słowa Osobliwości były na gorą-co komentowane w specjalnych wydaniach programów newsowych przez zapraszanych gości, wśród których byli dostojnicy kościelni, psycholodzy społeczni, socjolodzy, badacze zjawisk nadprzyrodzonych, filozofowie, eksper-ci od nowych technologii, ale także, by na koniec wymie-nić tylko tych na „p”, politycy wszystkich partii, pisarze, psychiatrzy, psychoterapeuci, a nawet piloci i piłkarze.

Atmosfera medialnego święta skończyła się jak nożem uciął, gdy zaraz po ulotnieniu się z ronda Nie-zwykłego Zjawiska (bardziej rozproszeniu, bo mo-ment zniknięcia przypominał raczej wybuch pikseli niż wniebowstąpienie) nastąpiło zapowiedziane dwanaście godzin milczenia. Mieszkańcy Polski poruszali warga-mi, ale z ich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Na dwanaście godzin utracili umiejętność pisania, więc nie ukazywała się ani świeża prasa, ani nowe publikacje w internecie. Dla wielu osób miało się to okazać najgłęb-szym doświadczeniem duchowym życia. Ulicami szli płaczący ludzie, przybici i zdezorientowani niemożli-wością artykułowania słów i uczuć. Inni biegli na oślep z otwartymi w niemym krzyku ustami, przekraczając w niedozwolonych miejscach jezdnie i granice szaleń- stwa.

Kiedy po dwunastu godzinach ludzie odzyska-li mowę, nastąpił wybuch euforii, że koszmar minął. We wtorek bezlistne do tej pory drzewa zaszumiały świeżą zielenią. Majówka, która rozpoczęła się dwa dni potem, jeszcze nigdy nie była tak radosna. W Warszawie oba majowe święta obchodzone były hucznie, z rozma-chem i, co szczególnie niezwykłe, łącznie, bo kiedy lu-dzie tłumnie wyszli na ulice paradować i tańczyć 1 maja,

Page 72: FUSS nr 7

to skończyli dopiero 3 maja w niedzielę wieczorem.

„Przez chwilę znów byliśmy jednością!” – miał w pierwszym wydaniu po długim weekendzie krzyczeć z okładki jeden z opiniotwórczych tygodników. Nie tylko podczas owego „majowego karnawału”, ale jesz-cze przez wiele kolejnych dni każdy chciał przynieść świeczkę lub kwiaty pod palmę, więc wkrótce na samej wysepce zabrakło miejsca i w kwiatach były całe Aleje od Ronda Dmowskiego do rogatek Mostu Poniatowskiego.

Już 4 maja ruszyła lawina publikacji na temat war-szawskiego objawienia. Wydarzenie rozpatrywano prze-de wszystkim w kategoriach politycznych, ale nie brako-wało ujęć socjologicznych czy teologicznych (teolodzy podkreślali fakt, że „o ile był to cud”, to na pewno nie był to cud „radosny”, że wydarzenie, choćby z uwagi na jego poniedziałkowy, dramatyczny finał, należy rozpa-trywać jeżeli nie w kategoriach „kary”, to co najmniej „przestrogi”). Zresztą, nawet w tekstach politycznych pojawiały się wątki niebezpośrednio związane z poli-tyką. Rozważano na przykład sprzeczność pomiędzy słowami Osobliwości, że „nie będzie dokonywać cu-dów”, a trudnym do wytłumaczenia faktem odebrania ludziom mowy na dwanaście godzin. Może w takim razie to nie był cud, pytano, ale zbiorowa halucynacja lub jakaś forma pośrednia pomiędzy cudem i autosu-gestią (pogląd popularny zwłaszcza w środowisku flek-sitarian)? Na świecie wydarzenie komentowano różnie, najczęściej z dużą dozą sympatii, choć bez głębszego zrozumienia. Zresztą nie minie rok czy dwa, przebrzmią emocje związane z niezwykłością wydarzenia i Obja-wienie Pod Palmą utrwali na świecie wizerunek Polski jako kraju ultrakatolickiego i – w każdym sensie tego słowa - „nawiedzonego” (naprawdę nie trzeba wszech-wiedzącego narratora, żeby wiedzieć to na pewno).

W drugiej połowie maja pojawiły się pierwsze oznaki medialnego wyeksploatowania tematu. W sieci pojawiły się pierwsze memy. Zatrzymany obraz z ka-mery monitoringu ze Zjawiskiem i dwoma policjan-tami, zdjęcie, które miało się stać jedną z ikon współ-czesności - podobnie jak obraz studenta samotnie zatrzymującego kolumnę czołgów na Placu Tiananmen kilka dekad wcześniej - komentowały lub reinterpreto-wały różne zabawne napisy. Znacznie częściej jednak głupawe: „− …a za te kilkanaście milionów wysłanych wiadomości zapłaci Ojciec. Albo Duch Święty…”; „− Niezła zmyłka z tą palmą. Byłem pewien, że ląduję w Izraelu”; „Promocja nowego Wiedźmina, czyli ambient

z transmisją hologramową na rondzie przed Empikiem.”

Od pojawienia się Przybysza do ukazania się pierwsze-go memu na społecznościówkach minęły mniej niż cztery tygodnie. Mało? „No, ale, proszę pani, nic nie trwa wiecz-nie, poza tym, mój boże, żyjemy w Polsce i cudów nie ma.”

***26 kwietnia 2115 roku w ramach państwowych uro-

czystości rocznicowych w parku przy skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu (rondo zostało zlikwi-dowane już w 2038 roku, a zwężone o dwa pasy Aleje stały się popularnym deptakiem z dużą ilością zieleni i pokrytym murawą torowiskiem tramwajowym) została odsłonięta kwiatowa tęcza – instalacja artystyczna upa-miętniająca wydarzenie sprzed stu lat (i architektoniczny „ukłon”, jak pisali dziennikarze, w stronę innej warszaw-skiej tęczy z przeszłości). Ta druga tęcza była ogromna, wysoka na trzy, może cztery piętra. Jej spód i boki po-rastały żywe kwiaty tworzące kolorowe pasy, a wnętrze skrywało największą w Europie zjeżdżalnię dla dzieci z ruchomymi schodkami i urządzeniem, które wysyła-ło przechodzącym pod nią turystom wideo-pocztówki z historycznymi „Słowami Przesłania” i krótką informa-cją o mijanej właśnie „Tęczy Przymierza i Tolerancji”.

Wojciech Panasiuk. Teatrolog, absolwent UJ. Publikował m.in. w Didaskaliach i Fragile. Laureat jednej z edycji konkursu Haiku dla Warszawy. Autor tekstów punkowych piosenek. Copywriter.Marcin Kubera. Fotografik, designer, absolwent Wyższej Szko-ły Fotografii przy ZPAF. Autor zdjęć do kilkudziesięciu książek kucharskich.

Page 73: FUSS nr 7
Page 74: FUSS nr 7

WALL OF FAMEAUTORZY

JAKUB [email protected]

SABINA DRĄ[email protected]

DARIA [email protected]

MAGDALENA [email protected]

FILIP [email protected]

JOANNA [email protected]

BARBARA [email protected]

Page 75: FUSS nr 7

WALL OF FAMEILUSTRATORZY

MAŁGORZATA [email protected]

www.malgorzata-osieleniec.manifo.com

DAWID MALEKwww.malekilu.blogspot.com

www.behance.net/DavidMalek

KATARZYNA [email protected]

www.katarzynaurbaniak.blogspot.com

MONIKA ŹRÓDŁ[email protected]

www.zrodlowska.pl

MAGDALENA FURMAŃ[email protected]

www.behance.net/magdafurmanczuk

KAJETAN VON [email protected]

www.facebook.com/VONKArysuje

KASIA [email protected]

RIBBONwww.facebook.com/RibbonMetlikcom

www. ribbon-art.pl

KATARZYNA [email protected]

www.facebook.com/pages/Katarzyna-Krutak

Page 76: FUSS nr 7

DOŁĄCZ DO NAS!

www.fuss.com.plwww.facebook.com/fuss.magazyn

KONTAKT:[email protected] [email protected]