86

FUSS NR 9

  • Upload
    fuss

  • View
    224

  • Download
    5

Embed Size (px)

DESCRIPTION

POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI WWW.FUSS.COM.PL

Citation preview

Page 1: FUSS NR 9
Page 2: FUSS NR 9

FUSS magazyn

2 |

SPIS TREŚCI.W POSZUKIWANIU PITEGO ELEMENTU 4. KAROLINA BŁAŻEJCZAK| MAGDALENA KOŹLICKA

MIĘSO, METAL, KONKRET, 8.CZYLI JAPOŃSKI CYBERPUNK MAŁGORZTA DUDEK | JUDYTA MIERCZAK

PRZYSZŁOŚĆ?TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ... 16.PRZEMEK ZAŃKO | LUNA TAKEGASHI

ZAKLĘTY KRĄG WYOBRAŻEŃCZY PRZYSZŁOŚĆ 2D? 20.SEBASTIAN ŁĄKAS| AGNIESZKA GIERA

BACK TO THE SERIES,CZYLI O SERIALOMANII SŁÓW KILKA 24.zuzanna lewandowska | agata trybus

POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI 30.MAŁGORZATA RADZISZEWSKA | MATEUSZ JASZAK | ADAM OCZKOŚ

SASNALE SHUTY 38JAKUB KUSY | KATARZYNA DOMŻALSKA

OCALENI W 2040 ROKU 42.MARYSIA MUCHA | KAJETAN VON KAZANOWSKY

DROGA NA OPAK 46.KATARZYNA NOWACKA | KATARZYNA URBANIAK

Page 3: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 3

SYNEKDOCHA, NOWY JORK 52.MARTA STAŃCZYK | JERZY JACHYM

#HOT16CHALLENGE:O KILKU TAKICH, CO UKRADLI HIP-HOP 58.JOANNA PODGÓRSKA | MONIKA ŹRÓDŁOWSKA

FILOZOF Z GÓRROZMOWA Z OLKIEM OSTROWSKIM- NARCIARZEM WYSOKOGÓRSKIM 62.MAGDALENA URBAŃSKA

SUCHĄ STOPĄ PO DNIE MORZA,CZYLI WSPOMNIENIA Z HOLANDII 70.NINA JANSEN

KIEDYŚ BYŁO LEPIEJO dziwnych wyprawach mentalnych w czasie słów kilka, 76.Z BOŻEJ ŁASKI TOMASZ | JOANNA MARCJANNA

MAKING FUSS 84.FUNDACJA MAGAZYN KULTURY | FUNDACJA MYWAY

SPIS TREŚCI.

© FUSS magazynISSN 2300-3758

REDAKCJA:redaktorka naczelna: Magdalena Urbańska zastępczyni redaktorki naczelnej: Klaudyna Schubert ilustracja na okŁadce: LUNA TAKEGASHIredakcja i korekta: Marta Stańczyk

wydawca: CelEdu Anna Katarzyna Machaczul. Cegielniania 13/30 30-404 Kraków

www.fuss.com.pl | [email protected]

Page 4: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

4 |

W POSZUKIWANIU PIĄTEGO ELEMENTU

KAROLINA BŁAŻEJCZAK | MAGDALENA KOŹLICKA

Jakiś czas temu dostałam darmowe bony na obiad w studenckim bistro we Wrocławiu. Zwykle nie jadam w tym miejscu, bo wystrój przypomina futurystyczny świat z Piątego elementu (1997) Luca Bessona – krzesła są jaskrawozielone, na ścianach komunikaty o promo-cji dnia, a wokół głośna popowa muzyka. Lubię Piąty element; po prostu obiad wolę jeść w teraźniejszości.

Nieważne, jak bardzo sentymentalny i przepełniony ki-czem jest ten film, mogę go oglądać bez końca. Może dlate-go, że to uniwersalna opowieść o przeszłości, teraźniejszo-ści i przyszłości. O tym, jak nasze wyobrażenia o świecie, dalekie są od rzeczywistości. Besson swoją opowieść o otaczającej nas przemocy, wszechobecnej reklamie i me-dialnej autokreacji opakował w  futurystyczną formułę „przypowieści z przyszłości”.

Page 5: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 5

WYGLĄDA NA TO, ŻE WYOBRAŹNIA I WIARA SĄ WYNIKIEM EWOLUCJI,

A JEDYNYM SENSEM ŻYCIA JEST AKUMULACJA I PRZEKAZYWANIE

WIEDZY

Mamy 2014 rok, nasze samochody nie latają, nie śpimy w modułach umieszczonych w ścianie i nadal nie chodzi-my w futurystycznych ubraniach poza wybiegami. A jed-nak żyjemy w  przyszłości. W  piękny sposób pokazuje to sekwencja początkowa filmu dokumentalnego Ludzki wy-miar (2012, Andreas Dalsgaard). Film opowiada nie tylko o miastach bardziej dostępnych dla samochodów niż dla ludzi; jest to również diagnoza mentalnego chaosu, w ja-kim przyszło nam funkcjonować. Ten właśnie chaos pró-buje w  swoim nowym projekcie uporządkować artysta--samouk Norman Leto.

Wystawa prezentująca jego pracę nad pełnometrażo-wym filmem Photon odbyła się całkiem niedawno w war-szawskim Centrum Sztuki Współczesnej. W  swoich pra-cach Leto często łączy odległe dziedziny – nauki ścisłe i estetykę błędu, hiperrealistyczne wizualizacje kompute-rowe i filozoficzną refleksję. Tak szerokie spektrum zainte-resowań współgra z ambicjami Photonu – film ma być pod-sumowaniem zdobytej przez ludzkość wiedzy o świecie do roku 2013. Brzmi to dosyć niewiarygodnie, jednak żeby podnieść wartość edukacyjną filmu, Leto konsultował swoją wiedzę m.in. z  zakresu fizyki kwantowej czy funk-cjonowania naszych organizmów z naukowcami z Uniwer-sytetu Harvarda, Arizony i Princeton.

Mimo że film nie został jeszcze skończony, artysta za-prezentował w CSW storyboard projektu, który wypełniają niezbyt radosne wnioski. Otóż według wszelkiej wiedzy, jaką posiadają nasi naukowcy, wolna wola nie istnieje.

Wszystko jest natomiast uwarunkowane biologicznie, na-wet wybór, czy kupimy makaron świderki, czy muszle. Wygląda również na to, że wyobraźnia i wiara są wynikiem ewolucji, a  jedynym sensem życia jest akumulacja i prze-kazywanie wiedzy. Jej transfer może się odbywać poprzez rozmnażanie, jednak niedługo może się okazać, że rozmna-żanie pochłania zbyt wiele energii w stosunku do niewy-magającego wysiłku zapisu danych na innych nośnikach. Całość brzmi jak science-fiction i można by to zignorować, gdyby nie fakt, że Leto otwarcie (choć całkiem logicznie) konfabuluje jedynie jeśli chodzi o przyszłość, a część doty-czącą teraźniejszości opiera na aktualnej wiedzy.

Nie jest żadnym odkryciem, że akumulacja wiedzy nie odbywa się już przez bezpośredni kontakt. Każdy z  nas przyczepiony jest do podręcznej pamięci – komórki, tab-letu czy komputera. Wymiana informacji to wymiana plików, więc jeśli kiedyś uda się zapisać ludzką wiedzę i doświadczenie w systemie zero-jedynkowym, nie będzie większego problemu, żeby łączyć mózgi, a  samodzielne myślenie przestanie mieć znaczenie, ponieważ to umysł zbiorowy będzie napędem rozwoju.

Możliwe, że to, co mówi Leto i  naukowcy jest prawdą – że nie mamy wolnej woli, a w pędzie do rozprzestrzenia-nia wiedzy kiedyś naprawdę rozbijemy się o ścianę. Jednak z  drugiej strony, jeśli wszystko polega na uczeniu się, to równie możliwe jest, że kiedyś będziemy mieć miasta „dla ludzi”, centra będą przerabiane na parki, a stare galerie han-dlowe staną się siedzibami inicjatyw lokalnych. Myślenie

Page 6: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

6 |

Page 7: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 7

o przyszłości zawsze prowadzi do punktu, w którym wie-dza przestaje wystarczać, dlatego warto przemyśleć banały w  rodzaju „teraźniejszość tworzy przyszłość”. Wiemy, że świat zmienia się i mamy jakiś wpływ na nadawanie mu no-wych kierunków, jednak żyjemy w wielkim eksperymen-cie, którego efektów nie możemy być pewni. I to zarówno na małą, jak i wielką skalę.

Teraźniejszość dotyczy nas wszystkich i dlatego ma prze-wagę nad przyszłością. Przyszłość wymaga niejasnego wy-boru między wiarą w naukowców lub w Boga – w równej mierze opartego na niepewności (każdy przecież inne do-wody lub ich brak uznaje za znaczące). W „teraz” natomiast możemy być jak Neo z  (1999, Andy Wachowski, Lana Wachowski) i  adoptować prawdziwe pszczoły albo jak Robin Wright w  Kongresie (2013) Folmana na wieki zostać awatarem żyjącym pośród tych elektrycznych. To konkretny wybór między technologią a czynnikiem ludz-kim, które nieustannie walczą o dominację – pierwsza o jej przejęcie, drugi o utrzymanie.

Bohater Photonu mówi w filmie: „Pocieszeniem jest to, że nawet jeśli człowiek jest bezwolnym automatem, to wciąż jest zdolny do wyrażania emocji, poczucia humoru i  tworzenia tak niepraktycznych rzeczy jak dzieła sztuki”. Bez względu na to, w  którym świecie – łączy nas jedno. Kiedy już zarobimy na prąd, dostęp do internetu i  jedze-nie z cateringu, nie chcemy wracać do pustych domów – szukamy ludzi nie tylko na Facebooku. I tak jak u Bessona, brakującym elementem jest miłość – chyba wszystko jed-no, czy powodowana biologicznym przedłużaniem gatun-ku, czy po prostu ucieczką przed odmętami samotności. Można się z tym nie zgadzać, jednak każdego dnia wybie-

ramy między światem bez bezpośredniego kontaktu, jak w filmie Ona (2014) Spike’a Jonze’a, a byciem jak WALL-E (2008) Stantona, który ostatecznie kończy w  ramionach EVE.

Nawet Norman Leto to robi, bo ostatnio się ponoć ożenił.

KAROLINA BŁAŻEJCZAKZ za sa dy in te re su je się wszyst kim, dla te go wol no jej idzie. Wie rzy w Pip pi Poń czo szan kę i je śli na wet tłu ma czy po-waż ne spo tka nie, to przy naj mniej z cze skie go. Związana z portalem BAD TASTE poświęconym kinu niszowemu, gdzie można przeczytać więcej tekstów jej autorstwa.

MAGDALENA KOŹLICKAAb sol went ka pro jek to wa nia gra ficz ne go na ka to wic kiej ASP, ilu stru je, ani mu je, ro bi in ter ne ty. Mi ło śnicz ka spor-tów de sko wych, po dró ży i die te tycz nej co li.

Page 8: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

8 |

MIĘSO, METAL, KONKRET, CZYLI JAPOŃSKI CYBERPUNK

MAŁGORZTA DUDEK | JUDYTA MIERCZAK

Pojawienie się cyberpunka w japońskim kinie moż-na określić jako reakcję na szalony wzrost ekonomicz-no-technologiczno-gospodarczy w  latach powojen-nych XX wieku. W  przeciwieństwie do zachodniego wariantu, który wiąże się głównie z  wydaniem Neu-romancera Williama Gibsona w  1984 roku – książki przedstawiającej świat hakerów i wojny informacyjnej, w japońskim wariancie dominującym okazał się temat dehumanizacji jednostki ludzkiej. Człowiek stał się mięsem, w  dodatku często ulegającym hybrydyzacji z maszyną, która w świecie przyszłości jest bogiem, fe-tyszem, czymś nadludzkim.

Jak to zwykle bywa w futurystycznych wizjach, filmy te są po części metaforycznym ujęciem obaw dotyczących konsekwencji tego, co teraźniejsze, lub ostrzeżeniem przed możliwością powtórzenia potwornych wydarzeń, które ak-

tualnie nie przystając do oficjalnej wykładni, były skrzętnie ukrywane przez polityków i  media. Japoński cyberpunk wywodzi się z  undergroundu, stosowane przez jego twór-ców środki formalne można przyrównać do fabrycznej su-rówki, a filmy do złomowiska na obrzeżach nowoczesnej metropolii. Nie bez powodu Ishii Sogo, niekwestionowany geniusz japońskiego nurtu cyber, stworzył w  kolaboracji z  niemieckim zespołem Einstürzende Neubauten wspa-niałe wideo Halber Mensch w 1986 roku. Widoczna w nim fetyszyzacja maszyn oraz motywy posthumanistyczne w latach 80., zarówno w RFN, jak i Japonii, były odwoła-niem do skrajnie nacjonalistycznych ideologii oraz zbrod-ni obu krajów dokonywanych podczas II wojny światowej, krytyką następującego po nich konformizmu społecznego oraz prognozą dotyczącą mutacji, jakim może być w przy-szłości poddany cały gatunek ludzki z  powodu rozwoju technologii.

Page 9: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 9

JA PO NIA ZA TRANS­FOR MA CJĘ ZA PŁA­

CI ŁA SIL NĄ WE­STER NI ZA CJĄ ŻY CIA

CO DZIEN NE GO. SA­RA RI MAN TO PO STAĆ CHA­

RAK TE RY STYCZ NA DLA SPO­ŁE CZEŃ STWA JA POŃ SKIE GO

OSTAT NICH TRZECH DE KAD ZE SZŁE GO WIE KU.

KONTEKST

Powracając do kontekstu powstania Burst City (1982, Ishii Sogo) czy Tetsuo, człowiek z żelaza (1989, Tsukamoto Shin’ya), warto wspomnieć o tym, jakiej transformacji ule-gała Japonia po klęsce odniesionej w II wojnie światowej i po latach amerykańskiej okupacji. Społeczeństwo japoń-skie stało się homogeniczne, zaczęła przeważać klasa śred-nia. Po latach kryzysu nastąpił czas dobrobytu. Tak koja-rzony z Japonią sarariman, czyli ubrany w czarny garnitur pracownik biurowy, niewychodzący praktycznie z  firmy i  cierpiący na pracoholizm, to postać, która swoje istnie-nie zawdzięcza boomowi ekonomicznemu i jest charakte-rystyczna dla społeczeństwa japońskiego ostatnich trzech dekad zeszłego wieku. Wtedy to Japonia stała się trzecią gospodarką na świecie, za co zapłaciła zresztą silną wester-nizacją życia codziennego – w  japońskiej kulturze domi-nowały wtedy i nadal dominują formy zaczerpnięte wprost z produkcji zachodniej (kryminały, rock&roll, moda, filmy gangsterskie etc.) lub ich warianty, jak choćby kino chan-bara czy teatr shingeki.

Wraz z technologizacją życia nastąpiła mechanizacja je-dnostki, co też umożliwiał zorientowany na kolektywizm system wartości w  tym azjatyckim kraju. Sarariman to trybik w  korporacyjnej machinie, jego aktywność służy zwiększaniu efektywności całości zespołu i  jego poszcze-gólnych elementów. Fabrykami usiano cały kraj, zalewając wcześniej pola ryżowe betonem. Charakterystyczne dla krajobrazu stały się niemal identyczne betonowe miasta, zamieszkałe przez klasę średnią. Brzmi katastroficznie? Możliwe, że wzrost siły mieszczaństwa jest reakcją na kry-zys wartości. Żyjąc w dobrobycie klasa średnia zapomina o  przeszłości, troszcząc się o  utrzymywanie iluzji kon-sumpcyjnego dobrostanu.

Alex Kerr w książce Psy i demony. Ciemne strony Japonii

stwierdza wprost, że Japończycy budują kraj pełen ma-skotek, robotów, fabryk i  betonu, przysłaniając nieustan-ne poczucie zagrożenia ze strony środowiska przyrodni-czego oraz niezabliźnione rany związane z  historią kraju. Kerr wiąże kryzys aksjologiczny ze zdziecinnieniem osób dorosłych. Wszelkie zagrożenie jest odsuwane poza świa-domość. Pozostają obrazy przesłaniające to, co groźne, niebezpieczne czy brzydkie. Autor podaje przykład metra, które w każdej chwili może stać się grobem milionów osób w przypadku trzęsienia ziemi. Dzięki licznym komunika-tom, instruującym, w jaki sposób należy się zachowywać,

obywatele mogą zapomnieć o tym, że ze względu na swoje podłoże geologiczne na Pacyficznym Pierścieniu Ognia Wyspy Japońskie są nieustannie zagrożone trzęsieniami ziemi i wybuchami wulkanów. Japończycy maja poczucie bezpieczeństwa dopiero po pacyfikacji zjawisk przyrodni-czych. Zamiana potencjalnie niebezpiecznych elementów przyrody na sztucznie wytworzone ich zamienniki, gene-ruje przekonanie o posiadaniu kontroli nad środowiskiem, którego jest się częścią.

Page 10: FUSS NR 9
Page 11: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 11

Motywy nieuchronnej przemijalności i  nietrwałości świata stanowiły integralną część przedwojennej Japonii. Po wojnie nastąpiła zmiana. Trudno nie wiązać tego faktu z  amerykańskim atakiem na Hiroszimę i  Nagasaki, który mocno zmienił charakter kultury. Japończycy łatwo zgo-dzili się na westernizację kraju, uznając wyższość Ameryki, ponieważ czuli się bezbronni w starciu z posiadaną przez nią technologią i zdobyczami cywilizacyjnymi. Adaptując je, a następnie rozwijając w dużo większym stopniu, odbu-dowywali po wojnie poczucie narodowej siły. Trzeba było stworzyć nowoczesną, stechnicyzowaną i bogatą Japonię, aby zapomnieć o tej starej, która poniosła klęskę.

Jednak te dwie iluzje (sztucznego bezpieczeństwa oraz siły kraju) rozbijane są nieustannie za sprawą twórców fil-mowych. Motyw zagrożenia nuklearnego przetrawiano i  przepracowywano tak w  kinie artystycznym (np. Black Rain Imamury Shoheia z 1989 roku), jak i rozrywkowym (filmy kaijjū z serią Gojira na czele). Wątek środowiskowej katastrofy odnaleźć można w Cybrog She (2008, Jae-young Kwak) oraz Himizu (2013, Sono Sion). Oba złudzenia są zaś motorem napędzającym wyobraźnię twórców cyber-punkowych.

Ich dzieła przeniknęły szybko z  czeluści japońskiego undergroundu do światowego obiegu, wiele uznaje się za dzieła absolutnie kultowe. Chciałabym zwrócić szczególną uwagę na twórczość trzech twórców: wcześniej wspomnia-nych już Ishii’ego Sogo oraz Tsukamoto Shin’yę, a  także Fukui’ego Shozina. Każdy z  nich jest twórczą indywidu-alnością – mimo wielu zbieżności tematycznych oraz wy-korzystywania podobnych rozwiązań formalnych, w  ich dziełach nacisk położony jest na zupełnie inne problemy. Każdy z nich ma swoje fobie i fetysze, inaczej też postrzega proces transformacji jednostki ludzkiej.

HORROR MATERIALNOŚCI

√964 Pinocchio (1991) Fukui’ego Shozina to film, któ-ry darzę wyjątkowym sentymentem – wraz z  Tetsuo był moją inicjacją w  japońskie kino. Akcja filmu rozgrywa się w nieokreślonej przyszłości, a może nawet w Tokio lat 80. Ten film o niemal zerowym budżecie kręcony był na ulicy, w  metrze, markecie, przestrzeniach industrialnych – trudno rozstrzygnąć zatem, czy ukazuje przyszłość, czy mroczne strony teraźniejszości. Obraz w  tym trwającym 97 minut horrorze cielesności jest rozedrgany, zaśnieżony, heterogeniczny. Świat przypomina ten znany z  Głowy do wycierania (1977) Davida Lyncha. Pinocchio został pod-dany praniu mózgu i eksperymentom medycznym, które stworzyły z  niego seksualnego niewolnika, mającego za-spokajać wszelkie seksualne żądze kobiet (notabene, właś-cicielką korporacji wytwarzającego jemu podobnych jest do szpiku kości zepsuta hetera-burdelmama). To model wadliwy, ponieważ, po pierwsze, zapomina o swoim prze-znaczeniu, a po drugie – nie jest zdolny do erekcji. Z tego drugiego powodu zastaje wyrzucony na ulicę, a  banda skrytobójców dostaje rozkaz, aby go wyeliminować. Mimo początkowej pomocy ze strony Himiko, dziewczyny żyją-cej w opuszczonej fabryce, zostaje wyrzucony poza obręb ludzkiego świata jako intruz, monstrum.

Film przepełniony jest estetyką wstrętu. Co charak-terystyczne dla dzieł cyberpunkowych, fabuła jest sche-matyczna i  szyta grubymi nićmi. Ważniejsze okazują się elementy sfery wizualno-dźwiękowej. Postacie cierpią na zmechanizowany gigantyzm, zaczynają przypominać sek-sualne zabawki, lalki lub roboty, ich główną cechą staje się potworne nienasycenie. Hedonizm zostaje doprowadzony do absurdalnego poziomu – do perwersyjnego pożąda-nia niepotrzebującego obiektu. Nagonka na Pinocchia,

Page 12: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

12 |

którego można określić mianem nagiego życia, zbudowa-nego z psychicznego cierpienia i mięsa, lub błazna cieles-ności, jest polowaniem na to, co pożądania zaspokoić nie może, a co za tym idzie – jest nieużyteczne w społecznej machinie.

Pinocchio jest jak Frankenstein, nieudany eksperyment nowoczesności, niefunkcjonalny potwór obdarzony uczu-ciami i samoświadomością. Tak jak w powieści Mary Shel-ley, jego jedynym celem staje się zemsta na własnym twór-cy. W wielu scenach przypomina też aktora butoh, który manifestuje arbitralność pojęcia człowieczeństwa. Parano-idalny finał niszczy wszelkie pozory urody ludzkiej formy, pokazuje ją jako felerną, możliwą do zainfekowania, trans-formacji oraz zmontowania z organicznych i nieorganicz-nych elementów. Pinocchio jest produktem kapitalizmu, zmieniającego jednostki w  konsumentów sterowanych pożądaniem za sprawą działań korporacji. Podobnie jak w  przypadku oglądania tresowanej małpy, jego domnie-many brak wolnej woli i  samoświadomości powoduje przerażenie. Ten Pinocchio nie ma szans, aby stać się praw-dziwym chłopcem i mimo wszystko jest to dla niego swe-go rodzaju ocalenie. Zamiast powrócić do dawnej postaci sprzed prania mózgu, ulega finalnej metamorfozie w twór bardzo cielesny. Tylko bowiem nowe ciało może sprostać ekstremalnym stanom mentalnym, jakie w jednostce wy-twarza otaczający świat.

SARARIMAN I TECHNOFETYSZYSTA

Tetsuo, człowiek z żelaza Tsukamoto Shin’yi to film tak znany i  często opisywany, że trudno o  nim napisać coś nowego. Twórczość reżysera łatwo zestawić z  pracami Fukui’ego na zasadzie podobieństwa formy, stylu i  po-dejmowanej problematyki, charakterystycznej dla cyber-punka. U  Tsukamoto, trochę jak w  Metamorfozie Kafki, technologią zostaje zainfekowany sarariman, a więc kwint-esencja przeciętności. Bohater powoli zaczyna zamieniać się w  maszynę, czemu towarzyszą niepokojące zmiany w otaczającej go rzeczywistości, które tak naprawdę są re-zultatem przemian jego percepcji. Przejście od bycia czło-wiekiem do stawania się hybrydą ukazane jest niemal jako stosunek sadomasochistyczny. Widoczne jest to zwłaszcza w  momentach konfrontacji z  partnerką bohatera. Sek-wencja zostaje zwieńczona kultową sceną z gigantycznym fallusem-wiertłem, które przewierca kobietę w momencie deliryczno-technologicznego uniesienia.

Inaczej niż w  √964 Pinocchio, gdzie nieludzki boha-ter powstał dzięki eksperymentom naukowym, w  Tetsuo proces przemiany odbywa się niejako samoistnie od mo-mentu, gdy bohater podczas porannej toalety znajduje kawałek metalu w  policzku. Technologia jest jak grzyb, który szuka nosiciela i zakłada w nim kolonię, tak jak on zdolna do reprodukcji w nieskończoność. Tsukamoto po-kazuje przejście od człowieka, istoty nieudolnej, do orga-nizmu cyborgicznego, który, chociaż potworny, jest lepiej przystosowany do otoczenia za sprawą alloplastyki, czyli wszczepienia się metalu w zastępstwie chorej tkanki. Mi-strzem dostosowania jest antagonista głównego bohatera, czyli technofetyszysta, trickster z koszmaru, jakim jest rze-czywistość sararimana. To on w sposób pośredni inicjuje zmiany.

Maszyny w Tetsuo posiadają wolę, mają moc transforma-cji nosiciela. Nie są pokazane jako inteligentne, ich dzia-łaniem nie kieruje logika, raczej dzika, atawistyczna chęć rozprzestrzeniania się. Złączenie z nimi staje się pragnie-niem bohaterów. Elementy metalowe – traktowane jako fetysz – pozwalają przezwyciężyć stagnację związanej z ży-

JA POŃ CZY CY MA­JA PO CZU CIE BEZ PIE­CZEŃ STWA DO PIE RO PO PA CY FI KA CJI ZJA­

WISK PRZY ROD NI­CZYCH. ZA MIA NA NIE BEZ PIECZ­

NYCH ELE MEN TÓW PRZY RO DY NA ICH SZTUCZ NIE WY TWO RZO­NE ZA MIEN NI KI GE NE RU JE PRZE­

KO NA NIE O PO SIA DA NIU KON­TRO LI NAD ŚRO DO WI SKIEM.

Page 13: FUSS NR 9
Page 14: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

14 |

ciem anonimowego mieszkańca metropolii. Tsukamoto w ten sposób krytycznie odnosi się do modernizacji kraju, pokazując, jak w  wyniku fascynacji innowacjami i  nasta-wienia na funkcjonalizm ludzka podmiotowość ulega roz-padowi. Nie tylko ciało, ale i psychika ludzka potrzebuje protez, aby przetrwać w systemie, który jest dla niej opre-syjny.

Mimo panującej opinii o  pesymistycznym wydźwięku filmu, opisywanym w kategoriach dehumanizacji czy ano-nimowości jednostki, moim zdaniem to historia o pochła-nianiu człowieka przez miasto, o konfrontacji między za-siedlającym a zasiedlanym – i to o raczej ambiwalentnym wydźwięku. Człowiek okazuje się przegrywać konfronta-cję z maszyną, nie jest nawet zdolny do życia w symbiozie. Transformacja bohaterów Tetsuo jest wykonana metodą DIY. To eksperymenty dokonywane na własnej fizycznej formie i  psychice z  dozą perwersyjnej fascynacji. Przy-zwolenie sprawia, że sytuacja bohatera jawi się w  mniej tragicznym świetle niż u Fukui’ego. W końcu japoński ter-min tetsuo (鉄男) oznacza „mężczyzna z żelaza”, ale także „mężczyzna jasno myślący, o  filozoficznej naturze”. Film jest wielopoziomowym traktatem na temat relacji człowie-ka i maszyny, w którym technika dzierży władzę, okazuje się bytem lepiej dostosowanym. Sam człowiek, aby zmie-nić stosunek sił, powinien wyjść poza bierną egzystencję przeciętnego mieszczanina. I  stworzyć siebie na funda-mencie symbiozy mięsa i metalu.

REWOLTA, PUNK, ANARCHIA

Ostatni z  wielkiej trójki japońskiego cyberpunka, Ishii Sogo, to postać mająca najwięcej z  punkiem wspólnego. Podobnie jak w przypadku Fukui’ego i Tsukamoto, u tego twórcy również kluczową rolę w  konstruowaniu filmów można przypisać muzyce. Jednak Ishii więcej niż z  suro-wych, industrialnych brzmień czerpie z punk rocka. W fil-mie Burst City pojawiają muzyczne gwiazdy tego gatunku, ale reżyserowi bliski jest także światopogląd tej subkultury. Żywiołem Ishiiego jest bowiem rewolucja, anarchia oraz ostre brzmienia. Akcja jego kręconych za grosze, z użyciem kamery 8 mm filmów jest szybka jak rozpędzone koła mo-torów członków gangów bōsōzoku. Nie inaczej jest w Burst City, dziele portretującym japoński ruch punkowy w po-stapokaliptycznej scenerii. Dobór kapel jest wynikiem nie tylko fascynacji samym gatunkiem muzycznym i związaną z nim estetyką, ale też znakiem, że wizja ukazująca degene-rację gatunku ludzkiego w przyszłości stanowi reakcję na kształtujące teraźniejszość wydarzenia z przeszłości, czyli porażkę podczas II wojny światowej oraz katastrofę zwią-zaną z atakami armii amerykańskiej na Hiroshimę i Naga-saki.

W tekstach piosenek odnaleźć można hasła pełne obawy o  możliwość ponownej katastrofy nuklearnej oraz nastę-pujących po niej mutacji człowieka. Nie bez powodu tłem fabularnym wizji Ishiego jest walka z  bojówkami policji

Page 15: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 15

rządowej dokonywana przez rebeliantów-motocyklistów. Protestują oni przeciwko budowie w  Tokio gigantycznej elektrowni atomowej, planowanej przez prominentnego businessmana. Motyw sprzężonej z  biznesem instytucji policyjnej, tak charakterystyczny dla dzieł cyberpunko-wych, w Burst City nabiera cech oskarżenia całego systemu polityczno-ekonomicznego powojennej Japonii. Tokio przyszłości pełne jest autostrad i  cywilizacyjnych wysy-pisk śmieci, odpadów pozostałych po przebiegającym w zawrotnym tempie rozwoju technologicznym.

Głównym tematem wydaje się jednak dokumentacja wy-stępów kapel takich jak Stalin, The Roosters i The Rockers. Jak już było sugerowane na wstępie niniejszego tekstu, film ten można odczytywać jako dystopię, metaforycznie ujmującą frustracje, obawy i  niezadowolenie dorastają-cych w ówczesnej Japonii młodych ludzi. Obraz Ishii’ego stanowi wyraz alienacji i poczucia beznadziei oraz krytyki opresyjnego charakteru miejskich aglomeracji, ukształto-wanych przez gry interesów.

Wszystkie trzy filmy pochodzą z  okresu największego dobrobytu i  ekonomicznego wzrostu w  Japonii. Zapew-ne można je nazwać też wizyjnymi: w  1995 roku miało miejsce katastrofalne w skutkach trzęsienie ziemi w Kobe, a w roku 2011 wybuchła elektrownia atomowa w Fukushi-mie oraz nastał największy kataklizm od 140 lat – potęż-niejsze trzęsienie ziemi i tsunami. Wciąż też z Wysp nad-

chodzą wieści o  kolejnych technologicznych nowinkach, zatem wizje Tsukamoto, Fukui’ego i  Ishii’ego wydają się całkiem prawdopodobne, a może już znalazły swoje urze-czywistnienie.

MAŁGORZATA DUDEKUr. w 1990r. na Dolnym Śląsku. Studentka Performatyki i Porównawczych Studiów Cywilizacji na UJ. Zajmuje się pisaniem, grafiką, fotografią i filmem. Od kilku lat prowa-dzi cykl projekcji filmowych Extremazja w Krakowie.

JUDYTA MIERCZAK | JUDYTA BLACK LINEAbsolwentka Uniwesytetu Śląskiego, mieszka w Bielsku Białej. Komiksuje, rysuje, maluje, poszukuje.

Page 16: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

16 |

PRZYSZŁOŚĆ? TO JUŻ PRZESZŁOŚĆ...

PRZEMYSŁAW ZAŃKO | LUNA TAKEGASHI

Przestaliśmy wierzyć w  przyszłość. Kiedy w  latach 60. ludzkość wyruszała w gwiazdy, kultura popularna aż puchła od optymistycznych fantazji na temat pod-boju odległych planet, życzliwych kosmitów i  dosko-nałych społeczeństw, które wkrótce zbudujemy. Dzi-siejsze seriale, filmy, książki i komiksy, jeśli już w ogóle się w przyszłość zapuszczają, rysują przed nami wizje raczej ponure.

Zakończony kilka lat temu Battlestar Galactica przedsta-wiał niedobitki ludzkości walczące z przeważającymi siła-mi wroga, skupiając się na towarzyszących tej walce kon-fliktach wewnętrznych, rywalizacji o  władzę i  trudnych warunkach życia. Anulowane po pierwszym sezonie ame-rykańskie Almost Human pokazało pracę policjanta w nie-dalekiej przyszłości, zmagającego się z nowymi rodzajami przestępstw, których powstanie umożliwił rozwój techno-logii. Rewolucja nakreśliła przed nami obraz nieuniknione-go upadku cywilizacji zależnej od elektryczności i cofnię-cie się ludzkości do poziomu walki o surowce. Brytyjskie

Czarne lustro pokazuje tragiczne społeczne konsekwencje wynalazków, które w niedalekiej przyszłości staną się częś-cią życia codziennego. Nie lepiej jest w filmach: popularne Dystrykt 9 (N. Blomkamp, 2009), Elizjum (N. Blomkamp, 2013), Wyścig z  czasem (A. Niccol, 2011) czy Niepamięć ( J. Kosinski, 2013) to w  najlepszym razie dystopie lub postapokaliptyczne wizje Ziemi, wspominającej ze smut-kiem dawną chwałę. Katastrofizm i pesymistyczna atmo-sfera przesączają się nawet do fabuł dla dzieci: w animacji studia Pixar opustoszałą planetę pełną złomu przemierza nostalgiczny robot Wall-E (A. Stanton, 2008).

Dystopie oraz postapokalipsa towarzyszą nam oczywi-ście od dawna i  trudno by było obronić stwierdzenie, że są obecnie znacznie popularniejsze niż kiedyś. Nieustanny lęk oraz poczucie bezsilności powszechne były chociaż-by w fabułach z czasów Zimnej Wojny, co uchwycono na przykład w Strażnikach Alana Moore’a. Ale o ile zakończe-nie Strażników tchnęło pewną nadzieją, dzisiejsze teks-ty kultury wydają się jej prawie całkowicie pozbawione.

Page 17: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 17

CHCEMY WIDZIEĆ ŚWIAT WYPRANY Z BARW, UWIKŁANY W KONFLIKTY,

HEROSÓW UPADAJĄCYCH ALBO JUŻ UPADŁYCH

Chcemy widzieć świat wyprany z barw, uwikłany w kon-flikty, herosów upadających albo już upadłych. Nolanow-ska trylogia o  Batmanie (2005, 2008, 2012) z  lubością zagłębia się w tematy terroryzmu, inwigilujących obywa-teli rządów czy chaosu. Twórcy Człowieka ze stali (2013, Z. Snyder) każą Supermanowi zabić. Gdzie się zatem po-działy wszystkie podnoszące na duchu opowieści?

Trudno się dziwić, że wyobrażamy sobie przyszłość w  ciemnych barwach, skoro już teraźniejszość jawi nam się jako, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Jednym z  do-minujących nurtów w serialach o przyszłości ostatnich lat jest militarne science fiction, przedstawiające świat ogar-nięty wojną. We Wrogim niebie Ziemię podbijają kosmici, przeciwko którym walczy ludzki ruch oporu, zmagając się równocześnie z głodem, strachem i zwątpieniem. Debiutu-jące Z Nation to opowieść – zapewne czerpiąca inspirację z  popularnego The Walking Dead – o  grupce ludzi usiłu-jących przeżyć w  Stanach Zjednoczonych opanowanych przez zombie. Jest to oczywiście po części spowodowane tym, że na niwie serialowej dominują Amerykanie, dla któ-rych ostatnie dekady rzeczywiście pełne były konfliktów zbrojnych. Dlatego nawet dość pogodne w tonie przygo-dy agentów S.H.I.E.L.D. przedstawiają nam świat w stanie nieustannego zagrożenia, w którym – jak ujął to Zbigniew Bauman – godzimy się poświęcać wolność, byle uzyskać poczucie bezpieczeństwa.

Duch czasu przejawia się także w typie bohatera, jaki roz-gościł się we wszystkich bez mała gatunkach serialowych

i filmowych. Mowa o złośliwym antybohaterze, który jeśli już pomaga ludziom lub ratuje świat, robi to z cynicznym uśmieszkiem na ustach i lekceważąc ostentacyjnie wszyst-kie reguły, także te dotyczące życia społecznego. Ów mod-ny rodzaj protagonisty reprezentują postacie takie jak dok-tor House, doktor Thackery z The Knick, detektyw „Rusty” Cohle z  Detektywa; często występuje też odmiana „nie-znośny geniusz”, by wspomnieć tylko o Sherlocku z serialu BBC czy Sheldonie Cooperze z Teorii wielkiego podrywu. Nawet z reguły pogodny i heroiczny protagonista Doktora Who w swojej dwunastej inkarnacji stał się oschły, wycofa-ny i nieprzyjemny dla przyjaciół. Bycie dupkiem to zaleta, zdają się mówić współczesne seriale. Uprzejmość i szacu-nek dla innych są oznakami słabości, a nadzieja to po pro-stu przejaw naiwności. Bohater naszych czasów nie wierzy w nic.

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że snując wizje przyszło-ści, ludzkość projektuje po prostu swoje obecne marzenia i lęki. Nawet strach przed technologią towarzyszy nam od wieków: już Sokrates w  jednym z  Platońskich dialogów ubolewał nad powszechnym ogłupieniem młodzieży, jakie już wkrótce sprowadzi ten nowy, wstrętny, zniechęcający do ćwiczenia pamięci wynalazek – pismo. Ale niepokojącą cechą współczesności jest fakt, że tak trudno nam w ogó-le tworzyć jakieś wizje przyszłości. Wiek XX obfitował w najróżniejsze, mniej lub bardziej utopijne poglądy na te-mat tego, co nastąpi: ideologie komunizmu i nazizmu śniły o własnej przyszłej potędze, ruchy wolnościowe – o świe-cie po zburzeniu muru berlińskiego, futurologowie stra-

Page 18: FUSS NR 9
Page 19: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 19

szyli nas atomową zagładą i katastrofą ekologiczną. Wiek XXI, być może zrażony porażkami poprzednika, woli nie wyobrażać sobie niczego. Literaturoznawca Przemysław Czapliński ujął to najlepiej: „Koniec nastąpił na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i nie polegał na zaniku dziejów. Wyrażał się raczej w  zaniku wymyślania przyszłości. A kiedy ustaje ruch wymiany poglądów na te-mat dziejów możliwych i innych niż dane, historia dobiega – chwilowego – końca”.

Kryzys wyobraźni przyszłościowej, o  którym pisze Czapliński, ma trzy aspekty. Pierwszy – to omówiona już wszechobecna atmosfera pesymizmu, stagnacji, niepoko-ju. Drugi – to powielanie idei zamiast tworzenia nowych, co łatwo zaobserwować, śledząc bieżącą produkcję kultu-rową: króluje wtórność, zaś naprawdę nowe, świeże pomy-sły na urządzenie świata lub przynajmniej pojedynczego ludzkiego życia można policzyć na palcach jednej ręki. (Nie bez kozery tak popularne są wszelkiej maści parodie oraz „burzenie czwartej ściany”, czyli zjawiska sugerujące przesycenie pewnymi tropami w kulturze). Aspekt trzeci i ostatni – to fala nostalgii.

Ten element jest nieco wyraźniej widoczny w  Polsce, gdzie od wielu sezonów święci triumfy Czas honoru, boha-terska opowieść o II wojnie światowej, która już w tytule odwołuje się do pewnego heroicznego mitu przeszłości. Ale i w serialach zagranicznych nie brak nostalgii. Amery-kanie w pełnych wątków westernowych Firefly i Rewolucji wspominają czasy pionierów i  otwierających się przed nimi nieograniczonych możliwości. Brytyjczycy w  Dow-nton Abbey cofają się do pełnych elegancji oraz godności początków ubiegłego stulecia. Inny brytyjski serial, Życie na Marsie, historia o  współczesnym policjancie przenie-sionym w  barwniejsze, mniej skrępowane zasadami lata 70., spodobała się nie tylko w  swojej ojczyźnie – Rosja-nie nakręcili własną wersję, zatytułowaną Ciemna strona Księżyca, ukazującą kontrast współczesności oraz epoki ZSRR. Przykłady można by mnożyć. Ten szczególny ape-tyt na nostalgię u współczesnego widza wydaje się świad-czyć, jak twierdzi cytowany Czapliński, o  niezadowole-niu z  teraźniejszości. Ale świadczy też o  czymś bardziej niepokojącym. Stając przed nieakceptowanym tu i  teraz, widz mógłby projektować wizje lepszej przyszłości, a jed-

nak zamiast tego aktywnego rozwiązania wybiera bierną (i iluzoryczną) ucieczkę w „dawne, dobre czasy”. Czyżbyś-my aż tak bardzo stracili nadzieję?

Być może jednak nie warto jeszcze załamywać rąk. W  pewnym sensie obecny pesymizm to naturalna ko-lej rzeczy. Analizując historię fabuł superbohaterskich, Grant Morrison zauważa w  swojej książce Supergods, że kultura popularna wydaje się funkcjonować jak wahadło, wychylając się na przemian to ku opowieściom jasnym i  pełnym nadziei („hippie”), to znów mrocznym i  ponu-rym („punk”). I faktycznie, jeśli prześledzić dzieje kultury w ostatnim półwieczu, można zauważyć te następujące po sobie fazy – hurraoptymizm ery podboju kosmosu, na-rodziny punka dekadę później, lata 80. pełne popu oraz marzeń o latających samochodach, lata 90. niosące grun-ge i  śmierć Supermana... Wystarczy porównać kolorową ekranizację przygód herosa w czerwonych majtkach z roku 1978 z pełnym śmierci, zniszczeń i spranych barw współ-czesnym Człowiekiem ze stali, by stało się jasne, że druga dekada XXI wieku zdecydowanie stoi po ciemnej stronie Mocy. Ale jeśli tak, to o czym świadczy ogromna popular-ność kolorowych, radosnych filmów superbohaterskich Marvela? Wahadło przecież wciąż się kołysze. Być może zbliża się czas nowej nadziei?

PRZEMEKZAŃKOpoczątkujący autor prozy, ciut mniej początkujący fan seriali. Skończył polonistykę. Lubi książki Dukaja, Pink Floyd i GTA Vice City.

Page 20: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

20 |

ZAKLĘTY KRĄG WYOBRAŻEŃ

CZY PRZYSZŁOŚĆ 2D?SEBASTIAN ŁĄKAS| AGNIESZKA GIERA

Powrót do przyszłości... Paradoksalna figura reto-ryczna, która pytaniem o jutro każe zanurzyć się w hi-storii – czy może pyta o teraźniejszość?

Przypomnijmy jedną rzecz – nasze poznanie uza-leżnione jest od kategorii czasu i przestrzeni. Bez wnikania w  rozważania, czy istnieją one – zwłaszcza czas – obiek-tywnie, poza doświadczeniem człowieka, czy też są ściśle odpowiednie wyłącznie dla istot żyjących. Faktem jest cicha dominacja tych kategorii nad naszą codziennością. Godzinę temu słońce znajdowało się w innym punkcie na horyzoncie. Godzinę temu mogliśmy nie wiedzieć, co bę-dziemy robić teraz, choć mogliśmy także z  pełną preme-

dytacją zaplanować czytanie „FUSSa”. Można więc powie-dzieć, że jesteśmy określonym projektem przyszłości. Jako że jest ona mniej lub bardziej uchwytna, zawsze można wrócić do momentu jej planowania. Powrót do przyszłości staje się tym samym mniej paradoksalny.

Zaprośmy bohatera. Mały Jaś ciągle rozwija się i  do-

stosowuje do złożonego otoczenia – wypadkowej czasu urodzenia oraz decyzji innych ludzi z  bliższych lub dal-szych kręgów. Przyszłość wydaje się więc niepewna, a na pewno niejednoznaczna. Zależnie od wizji: optymisty-czna lub pesymistyczna. Jej potencjał pozwala na wybicie się sprzecznych koncepcji – orwellowskich antyutopii,

Page 21: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 21

TYM „CUDOWNYM LEKIEM” NA NIEUBŁAGANIE LINEARNY UPŁYW CZASU

I NIEAKCEPTUJĄCĄ TELEPORTACJI PRZESTRZEŃ JEST WIRTUALNOŚĆ. KAŻDEMU

Z NAS ZNANA, ZNOSI NASZ POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI DO „WIECZNEGO” (BO TRUDNEGO

DO UCHWYCENIA) TERAZ.

futurystycznych technicznych rajów prędkości czy reli-gijnego czasu apokalipsy. Nie przypadek, a  zmieniający się kontekst społeczny i  historyczny zawsze determinuje to, co można jeszcze stworzyć. Jakie więc warunki dzisiaj określają naszą przyszłość?

Obecnie stare paradygmaty czasu i  przestrzeni zda-ją się nie przystawać do zmieniającej się rzeczywistości, stara się je wyłamać, złamać i wyrzucić precz. W nowych wizjach przyszłość staje się programowalnym projektem opartym na statystyce, biotechnologii czy mediach, prze-szłość zaś jest na wyciągnięcie ręki, dawny Janek jest teraz w  kilku miejscach jednocześnie. Jak to się dzieje? Tym „cudownym lekiem” na nieubłaganie linearny upływ czasu i  nieakceptującą teleportacji przestrzeń jest wirtualność. Każdemu z nas znana, znosi nasz powrót do przyszłości do „wiecznego” (bo trudnego do uchwycenia) teraz.

W zaciszu domów oraz w ferworze pracy używamy tech-nologii, której do końca nie znamy. Widać tylko ograniczo-ną relację kliknięcia – przyczyny – i skutku. Wirtualność to kot w worku, co do którego nie da się przeczuć, jak wyglą-da. Potencjał wirtualnego „worka” dorównuje temu, jaki skrywa się w  przyszłości. Zapominamy, że kiedy kot jest

w worku, znajduje się w innym – równoległym – świecie, w który wchodzimy z wdrukowanymi w umysł wirtualny-mi strategiami poruszania się. Mnogość szans, możliwości, ale i  przeszkód skomplikowanego świata przesłania pro-stota interfejsu. Jaś spotyka innych, traktując ich jak ikon-ki, które na żądanie pragnie zmienić, wyłączyć – niestety, wirtual jako technologia pozbawiony jest psychiki, tajem-nica jej zachowania nie pociąga, ale nie pociąga już także „zwykły” ludzki świat.

Sfera społeczna jest całkowicie różną od civitas sfery wirtualnej. Przede wszystkim jest warstwowa, układa się na podobieństwo skał osadowych, szczątków dawnego życia, dynamiczna za sprawą oddolnych niemierzalnych ruchów ludzkich. Nagromadzenie tajemnicy jest więc de facto ogromne, bo jest to świat starych zasad – czasu line-arnego i przestrzeni wypełnionej związkami międzyludz-kimi – świat czterowymiarowy.

Z kolei elektroniczne poznanie czy myślenie to matryca hiperlinków, horyzont płaskiej pustyni, której synteza two-rzy fatamorganę przestrzeni. Udaje ona przejrzystość i głę-bię przekazu. Oczywiście – od czasu do czasu trafia się oaza, izolująca od informacyjnego szumu rozprzestrzeniającego

Page 22: FUSS NR 9
Page 23: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 23

się we wszystkich kierunkach. Wykorzystanie technolo-gii ma nie tylko negatywne cechy. Kult nauki towarzyszy nam od (co najmniej) Oświecenia. Dzięki temu dziś na światło dzienne wychodzą projekty nowego człowieka--cyborga, który za pomocą techniki przedłuża swoje możliwości i  uzupełnia braki. Technika od dawna po-zwala na integrację i asymilację w świecie. Nigdy jednak nie było sytuacji analogicznej do dzisiejszej. Wirtualność kreuje sztuczny raj, zmieszane języki świata osiągają po-rozumienie w kodzie binarnym, wznoszącym nową wie-żę Babel. Futuryzm dzisiejszego świata to (nie)rzeczy-wistość wirtualna – komputerowa symulacja, która na podstawie odpowiednich założeń pragnie przewidzieć statystycznie przyszłość. Elektroniczna sieć potencjalnie zawiera w sobie różne uzupełniające się i/lub sprzeczne wizje dotyczące świata. Powoduje to, że nie wierzy się już w istnienie jakiegoś filozoficznego realizmu, dającego możliwość syntezy. W dobie wirtualności okazuje się, że zmieniają się fundamenty, na których budowano wiedzę o świecie, okazuje się, że rzeczywistość zawsze jest kon-strukcją. Równoprawność tych konstrukcji zrzuca jednak na wybierającego odpowiedzialność za swoją przyszłość. Chyba dlatego tak wiele mówi się dzisiaj o elastyczności, terminie któremu przyklasnąłby Darwin.

Gdyby szukać źródła tej fascynacji techniką, najpraw-dopodobniej można by wskazać Kartezjusza i  wzbu-dzany od XVI wieku prąd humanizmu. Stworzyli oni podwaliny pod rozwój fascynacji technologią widoczny do dziś. Wydaje się jednak, że charakterystyczna cecha techniki – udoskonalanie – jest także częścią ludzkiej natury. Dążność do zmiany, projektowania doskonałości jest normą ludzkiego świata – szukamy wzorców w reli-gijnych guru, symbolach popkultury, mitach. To natu-ralna, czasami nieświadoma, energetyczna matryca. Hu-manizm zapoczątkował również inny trend – nacisk na indywidualność, psychologię człowieka, całą – powie-dzielibyśmy dzisiaj – sytuację egzystencjalną jednostki. Na jej naturę.

Umykająca (a  może pojawiająca się?) teraźniejszość to ciągle świat styku biologii (narodzin, determinacji ge-nowej, cielesności) i technologii (szans, ułatwień, pozo-ru, obietnic, wizji). Żyjąc w takim rozdarciu Jaś ma gros możliwości! Ich granice pozwalają zatopić się w cieles-nej, psychicznej, międzyludzkiej tajemnicy, „bebechach” świata, lub – w skrajnym wypadku – pogrążyć się w nie-materialnej, dwuwymiarowej przejrzystości Wirtualu. Przyszłość jawi się zawsze gdzieś na horyzoncie – tam, dokąd zmierzamy, na pewno istotnym czynnikiem bę-dzie wirtualność. Przychodzimy jednak z miejsca, gdzie tożsamości nie zmienia się jak rękawiczki, nie można non stop kreować złudnych awatarów. Realne i wirtualne uzupełnia się, kreując zupełnie nowe wizje przyszłości, której największe wartości leżą w projektach przedłuże-nia zdolności ludzkiego organizmu, zniesienia dotych-czasowych ograniczeń, stworzenia... I znowu wpadamy w utopię.

SEBASTIAN ŁĄKASProfesja: student. Na chwilę obecną krzewiciel utopijne-go poglądu, że sztuka jest do wszystkiego. Pomagają mu w tym studia nad historią sztuki i filozofią.

AGNIESZKA GIERAAbsolwentka malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Interesuje się między innymi astronomią, surrealizmem i muzyką elektroniczną, w swoich pra-cach wykorzystuje motyw zarówno marzeń sennych, jak i temat współczesnych mediów czy gier komputerowych.

Page 24: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

24 |

BACK TO THE SERIES, CZYLI O SERIALOMANII SŁÓW KILKA

ZUZANNA LEWANDOWSKA| AGATA TRYBUS

„Umarł film, niech żyje serial!” – krzyczą dotychczasowi kinofile i to nie tylko na forach, blogach czy portalach poświęconych szeroko pojętej kulturze filmowej, ale także – o zgrozo! – w kręgach akademickich. Miano „weir-do” nie przynależy już do serialomaniaka, ale właśnie do tego, kto seriali nie ogląda, nie spędza przed monitorem całych nocy, nie buszuje w sieci w poszukiwaniu aktywnych torrentów czy trailerów zwiastujących oczekiwany z utęsknieniem sezon nowego pożeracza czasu. Skala ogólnego zaangażowania w oglądanie seriali zdaje się rosnąć z roku na rok – wystarczy chociażby rzucić okiem na facebookowe ekscytacje naszych znajomych czy podjąć chociażby próbę „ogarnięcia” tego, co w serialowym światku piszczy. Pytanie, czy to faktycznie nowy trend, czy

zwyczajnie powrót do starych „zajawek” wiecznie głodnych rozrywki przeciętnych konsumentów kultury.

Page 25: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 25

Cofnijmy się do czasów, w których o medium bardziej nośnym niż kartka papieru nie śniło się nawet filozofom, a mianowicie do wieku XIX. Anglia i Francja. Za sprawą coraz większej popularności prasy powieści zaczęto pub-likować w  odcinkach. i  to nie tylko te z  gatunku „tanich sensacji”, do których czytelnik łapczywie dobierał się w  kolejnych numerach gazety codziennej czy tygodnika, ale i  „wielkie dzieła” Émile’a Zoli czy Charlesa Dickensa. Na Wyspach pojawiają się tzw. penny dreadful stories – wy-dawane cykliczne na tanim papierze krwawe, trzymające w napięciu historyjki, na które to w głównej mierze rzucała się młoda klasa robotnicza.

Podobny trend pojawia się w  Stanach Zjednoczonych pod postacią dime novels, których tematyka oscylowała za-zwyczaj wokół zbrodni i sensacji, na co – jak powszechnie wiadomo – nigdy nie braknie fanów: tygodniowo na rynku pojawiało się ponad tysiąc egzemplarzy każdego z co naj-mniej kilkunastu tytułów. I tak sukcesorami penny dreadful i dime novels stały się słynne amerykańskie pulp magazines – równie, a może i jeszcze bardziej ociekające trywialnym kryminałem i  mrożącymi krew w  żyłach fabułkami. I  to byłby trailer serialomanii.

PILOTAŻOWE RUCHY

XIX-wieczne „tanie piśmidła” nie tylko wyznaczyły istotny trend w społecznej recepcji kultury popularnej, ale i  stworzyły podwaliny pod samo pojęcie seryjności oraz konstrukcję serialu jako takiego. Oto mamy więc klasyczne dla serii gatunki – kryminał, horror, melodramat etc., któ-re jak żadne inne trzymają odbiorcę w napięciu, na każdej stronie dostarczając dreszczyku emocji. Czytelnik z  nie-cierpliwością wypatruje nowych odcinków swojej ulubio-nej pulp story, oczekując rozwinięcia ciągnącej się przez kolejne numery intrygi. Czy nie wyłonił się wtedy typ bohatera przypominający protagonistów obecnych w czo-łowych produkcjach telewizyjnych? Detektyw, samotnik, Inny, czarny charakter – dziś w napięciu śledzimy poczyna-nia Rusta Cohle’a czy Waltera White’a, a sto lat temu czy-telnicy zachłannie wczytywali się w losy postaci takich jak Doc Savage The Phantom Detective czy – patrzą c jeszcze

dalej wstecz – Dick Turpin z jednej z penny dreadful stories: Black Bess or the Knight of the Road, która w latach 1867-68 doczekała się aż 254 epizodów. I  skąd jak nie z  powieści detektywistycznych (nie tylko tych odcinkowych), wzięła się – tak popularna w  serialach kryminalnych – strategia

zastępowania porządku wydarzeń porządkiem odkrywa-nia? Skąd w  końcu chwyt cliffhangera, czyli zawieszenia akcji w  punkcie kulminacyjnym, jak nie ze słynnych za-kończeń w stylu „otworzył drzwi i nagle…”? Odpowiedź wydaje się oczywista.

SERIALOZA JAKO CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ KABLOWĄ

Wraz z  pojawieniem się nowych mediów jak radio, a  w  szczególności telewizja, tanie fabułki znalazły nowe sposoby dostępu do odbiorców. O  dziwo, to nie krymi-nał w  odcinkach zawładnął ekranami i  eterem w  pierw-szej kolejności, a…sitcom. I  Love Lucy, czyli kultowy produkt amerykańskiej kultury mieszczańskiej, do dziś święci tryumfy w  rankingach seriali bijących wszelkie możliwe rekordy popularności. Sukces, jaki odniosły hi-storyjki o sympatycznej i zwariowanej gospodyni domo-wej, wywołał lawinę produkcji podobnego pokroju – od

SERIAL TO NIE TYLKO „DZIEŁO SZTUKI” – JEST TO RÓWNIEŻ

ZWYCZAJNY PRODUKT, KONKURUJĄCY Z INNYMI

PRODUKTAMI NA JEDNYM Z NAJTRUDNIEJSZYCH RYNKÓW NA ŚWIECIE,

JAKIM JEST TELEWIZJA.

Page 26: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

26 |

The Honeymooners w latach 50., przez Happy Days i All In The Family (lata 60. i 70.), aż po lepiej znane młodszemu odbiorcy seriale typu Seinfeld, The Bill Cosby Show czy Pełna chata (lata 80. i  90.). Na wysyp seriali z  kręgu ko-medii sytuacyjnej wpłynęło wiele czynników – od tanich kosztów produkcji, przez lekką i pozbawioną zbyt angażu-jących tematów formułę (która była wręcz stworzona do spełniania reguł zawartych w  kodeksie Haysa zabrania-jących pokazywania na ekranie zbyt gwałtowanych scen przemocy, przestępstw, seksu, a  nawet… porodu), aż po zwyczajne ludzkie zapotrzebowanie na identyfikację z po-staciami, które są zarazem idealnymi, jak i przerysowany-mi wersjami ich samych.

Swe sukcesy święcił również western w  wersji odcin-kowej – pierwszym hitem stał się słynny Jeździec znikąd (pierwsza ważna produkcja stacji ABC), potem przyszedł czas na Gunsmoke (najdłużej, bo aż 19 lat, emitowany w hi-storii telewizji serial o Dzikim Zachodzie), by w końcu na ekranach zagościł Bonanza, do dziś uznawany za najlepszy serialowy western ever.

Oczywiście nie można pominąć również produkcji, przy których gospodynie domowe zalewały się płaczem podczas prania bielizny, czyli oper mydlanych. Na temat fabuły poszczególnych tytułów można by pisać i pisać, ze względu na ilość epizodów, wątków, postaci i zwrotów ak-cji. Jednak ten, kto widział choć jeden odcinek Mody na sukces (bet you did!), wie, że nie ma to większego sensu.

Ilość absurdów przekłada się na oglądalność – produkcje typu Dallas czy Dynastia nie mają sobie równych w rankin-gach (chociażby Nielsena). Można by wspomnieć o pro-dukcjach z  nieco innych biegunów gatunkowych, jak np. Star Trek, ale po co – to przecież zbyt niska oglądalność... Kryminał doczekał się wprawdzie dwóch hitów (i  to na dość przyzwoitym jak na te lata poziomie) w  postaci Columbo i Kojaka, ale najwyraźniej tego typu formuła nie była wystarczająco atrakcyjna, by powielać ją na szerszą skalę. Przynajmniej nie w poprzednim stuleciu.

U WRÓT NOWEJ ERY

Jak widać, serialoza to nic nowego, zmieniają się tylko preferencje odbiorców, a wraz z nimi – siłą rzeczy – same produkcje. Różnice między serialami „starej generacji” a  tymi spod znaku „złotej ery” same rzucają się w  oczy. Gdy spojrzymy na przytoczony wyżej skrócony przekrój kultowych seriali amerykańskich sprzed XXI wieku, ude-rzy nas przede wszystkim ich gatunkowy charakter – ko-media to komedia (i to w 90% familijna), a romansidło to romansidło (ze schematami tak powtarzalnymi, że pogu-bić się nie jest wcale trudno). Bohaterowie mało skompli-kowani, świat dosyć czarno-biały, wszystkie wartości na swoim miejscu – zgodnie z oczekiwaniami ówczesnej ame-rykańskiej klasy średniej. Ilość, a nie jakość – tak w gigan-tycznym uproszczeniu można by określić gros ówczesnych produkcji, które wyrastały jak grzyby po deszczu, niczym się jednak specjalnie od siebie nie różniąc. Do czasu.

TEN, KTO WIDZIAŁ CHOĆ JEDEN ODCINEK MODY NA SUKCES (BET YOU DID!), WIE, ŻE OPIS FABUŁY NIE MA WIĘKSZEGO SENSU.

Page 27: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 27

ILOŚĆ ABSURDÓW PRZEKŁADA SIĘ NA OGLĄDALNOŚĆ – PRODUKCJE TYPU DALLAS CZY DYNASTIA NIE MAJĄ

SOBIE RÓWNYCH W RANKINGACH.

Page 28: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

28 |

„TO NIE TELEWIZJA, TO HBO”

Prowokacyjne, nowoczesne, konsekwentnie realizują-ce założone przez siebie cele – takie jest HBO. Jak wielu twierdzi, to już nie telewizja, to jakość sama w sobie. Gdy w 1999 roku ruszyli na podbój serialowego światka z Ro-dziną Soprano, nikt nie przypuszczał, że antybohater an-tybohaterów, Tony Soprano, może zaskarbić sobie serca miliona widzów, pozostających mu wiernymi z  sezonu na sezon, z  roku na rok. O  kolejnych produkcjach stacji, w rankingach seriali wszechczasów bijących konkurencję na głowę, wystarczy wspomnieć, bo każdy serialowy fre-ak zna je na pamięć: Prawo ulicy, Deadwood, Dziewczyny, Gra o  tron, Detektyw… Za HBO szybko zaczęły podążać inne stacje, odcinając się od wypuszczania tradycyjnie „skleconych” produktów,mających wypełnić ramówkę w primetime’ie, a stawiając sobie za cel przyciągnięcie (co-raz bardziej wymagającego!) widza bardziej ambitnymi projektami. I  tak oto obok giganta telewizji jakościowej, czyli HBO, uplasowały się przede wszystkim Showtime (Homeland, Dexter, Trawka) i AMC (Walking Dead, Mad Men, Breaking Bad). Oczywiście strategia emisji bardziej wartościowych produkcji nie wynika wyłącznie z tego, że telewizyjni magnaci nagle poczuli ducha misji, by uczynić z „jedenastej muzy” domową wersję ambitnego kina. Se-rial to nie tylko „dzieło sztuki” – jest to również zwyczaj-ny produkt, konkurujący z innymi produktami na jednym z najtrudniejszych rynków na świecie, jakim jest telewizja. W momencie, w którym widz ma do wyboru „ileś set” ka-nałów, z  równie ogromną liczbą produkcji, nadawcy nie mogą pozwolić sobie na wypuszczenie byle jakiego two-ru – dobra jakość jest nie tyle gwarantem oglądalności, co przede wszystkim – powracalności. A wciąż powiększają-ce swe kręgi rzesze zagorzałych fanów są tym, o czym ma-rzy każda stacja telewizyjna.

SPOTKANIA PRZY SZKLANYM EKRANIE

W tym miejscu dochodzimy do meritum całego powyż-szego wywodu, a mianowicie: co nas kręci, co nas podnie-ca jeżeli chodzi o seriale? I czy to nowe ekscytacje, czy te same „fioły” pojawiające się wraz z kolejnymi boomami na seryjne oglądactwo? Przez całe minione stulecie telewidzo-wie zasiadali przed ekranami odbiorników, by o tej samej porze dnia spotkać się ze swoimi ulubionymi bohaterami – „telewizyjnymi bogami” – i razem z nimi walczyć z prze-ciwnościami losu, stawiać czoła problemom, przeżywać miłosne rozterkietc. Banalne? Ale prawdziwe. Powtarzalne wątki i motywy dawały poczucie trwałości, a rozgrywają-ce się na ekranach „sceny z życia codziennego” umacniały widza w przekonaniu, że uczestniczy w czymś dobrze mu znanym, swojskim i bliskim. Większość produkcji sprzed „złotej ery serialu” operowało dość prostymi i łatwo przy-swajalnymi fabułami, niosącymi wzniosłe przesłania na te-mat miłości, rodziny i poczucia szczęścia, czyli tego, czego w ówczesnych – dość chwiejnych i niespokojnych czasach – ludzie potrzebowali. A czego my dziś potrzebujemy?

NOWE TRENDY – TA SAMA MANIA

Dziś – patrząc na naszych serialowych ulubieńców – wydaje się, że znów powracamy do ery penny dreadful stories i pulp magazines (o czym zresztą dobitnie, a wręcz literalnie świadczy jedna z ostatnich produkcji Showtime pod jakże symptomatycznym tytułem Penny Dreadful). Sympatyczny seryjny morderca, pociągający kanibal Han-nibal, bezwzględny producent metamfetaminy i… cała plejada bohaterów Gry o tron? Krew leje się hektolitrami, jedna zbrodnia goni kolejną (często coraz to wymyślniej-szą), a  i  sceny gwałtu na ekranie to już nic nowego. Po-dobnie jednak jak przed laty jednoczymy w  „rytuałach

Page 29: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 29

ZUZANNA LEWANDOWSKAAb sol went ka fil mo znaw stwa i te atro lo gii na po znań skim UAM. Z bra ku la ku po że ra se ria le, a po pkul tu ro wą pap kę chło nie jak gąb ka, usil nie sta ra jąc się prze two rzyć ją na coś sen sow ne go.

AGATA TRYBUSMagister form przemysłowych, stu dentka architektury wnętrz. Projektantka, z zami łowania instruktorka fitness i zumby.

teleuczestnictwa” – kiedyś kibicowaliśmy miłosnej grze Rachel i Rossa, dziś kibicujemy Dexterowi, żeby dorwał, kogo ma dorwać. Kiedyś kobiety rozprawiały nad losami biednej Izaury przy okazji ploteczek przy kawie, dziś na fo-rach internetowych spierają się, który z tej Prawdziwej krwi jest najbardziej hot. Obecnie jednak jesteśmy „władcami torrentów”, więc nie przejmujemy się godzinami emisji – wystarczy przecież dobrze poszukać. Mamy wszystko na wyciągnięcie ręki, a  raczej myszki. Konsumujemy zatem i pochłaniamy coraz więcej i więcej – a producenci progra-mów telewizyjnych wychodzą nam naprzeciw. Kiedyś wy-starczył jeden serial w tygodniu, dziś oglądamy ich dziesięć naraz. Co więcej – by serialomaniakom żyło się wygodniej, stworzono Netflix – platformę udostępniającą internau-tom produkcje telewizyjne w ofercie abonamentowej. Dla tzw. „widza poza ramówką” to rozwiązanie wręcz idealne – nie musi czekać aż nowe sezony „zassą się” na pulpicie, bo ma przecież każdą możliwą produkcję pod nosem – i to całkowicie legalnie. Gdy Netflix postanowił na własną rękę wyprodukować serial – a mowa tu o słynnym już House of Cards – i odniósł przy tym gigantyczny sukces, HBO za-drżało. „Musimy stać się HBO, zanim oni staną się nami” – mówią ludzie z Netfliksa. A my już stoimy przed kolejną – zupełnie nową, bo nieograniczoną telewizyjną ramów-ką – erą serialomanii. Być może dla odmiany zamiast fabuł à la penny dreadful stories, przywrócimy do łask familijny sitcom – kto wie. Jedno jest raczej pewne – serialoma-nia, czy jak kto woli – serialoza, była, jest i zawsze będzie. A więc – „Umarł serial, niech żyje serial!”

CO NAS KRĘCI, CO NAS PODNIECA JEŻELI CHODZI

O SERIALE? I CZY TO NOWE EKSCYTACJE,

CZY TE SAME „FIOŁY” POJAWIAJĄCE SIĘ WRAZ Z KOLEJNYMI BOOMAMI NA

SERYJNE OGLĄDACTWO?

Page 30: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

30 |

POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI

MAŁGORZATA RADZISZEWSKA | MATEUSZ JASZAK | ADAM OCZKOŚ

MAŁG

ORZA

TA R

ADZI

SZEW

SKA

Page 31: FUSS NR 9

MATE

USZ

JASZ

AKMA

TEUS

Z JA

SZAK

Page 32: FUSS NR 9

MATE

USZ

JASZ

AK

Page 33: FUSS NR 9

MAŁG

ORZA

TA R

ADZI

SZEW

SKA

Page 34: FUSS NR 9

MAŁG

ORZA

TA R

ADZI

SZEW

SKA

MATE

USZ

JASZ

AK

Page 35: FUSS NR 9

MAŁG

ORZA

TA R

ADZI

SZEW

SKA

Page 36: FUSS NR 9

ADAM

OCZ

KOŚ

Page 37: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 37

MAGORZATA RadziszewskaEntuzjastka fotografii mobilnej, fo-tografuje i koloruje miasto, w którym mieszka. Na co dzień przykładna żona i mama Tymka. Blogerka kulinarna na stronach Amku-Amku.

ADAM OCZKOŚFo to graf mo bil ny i wiel bi ciel swo je go ro dzin ne go mia sta, El blą ga. Kre ator spo koj nych i no stal gicz nych fo to gra fii.MA

ŁGOR

ZATA

RAD

ZISZ

EWSK

A

MATEUSZ JASZAKWnikliwy obserwator własnej projek-cji rzeczywistości, którą dokumentu-je Lumią 830 i Lumią 520. Startuper, redaktor magazynu Madame i Mana-ger+, student fizyki.

Page 38: FUSS NR 9

między innymi

38 |

SASNALE

SHUTYjakub kusy| KATARZYNA DOMŻALSKA

Skąd pomysł porównania Mościc, miejsca szerzej Pola-kom nieznanego, i Nowej Huty – czarnej legendy Krako-wa? Z dwóch przyczyn. Pierwsza to antropologiczna cie-kawość Huty, druga zaś to wryty w pamięć obraz Mościc końca lat 80., do których podróż autobusem linii 0 (nie pamiętam, czy A, czy B) była dla mnie niczym wyprawa Kon-Tiki.

Czy takie porównywanie ma w ogóle sens? Ma. Mości-ce i NH nie są tylko przyfabrycznymi osiedlami. To one w pewnym stopniu ukształtowały wyobrażenie o dwudzie-stoleciu i Polsce Ludowej.

Oba były monumentami swoich czasów. Pierwsze miało ukazywać ogromny potencjał odradzającego się państwa i  wielkość polskiej myśli technicznej, drugie symbolizo-wało potęgę władzy ludowej i wyższość inżynierów radzie-ckich.

Podobieństw, między obiema dzielnicami nie ma ich jednak zbyt wiele i tyczą się raczej statystyki niż historii.

Nowe osiedla powstały w  szczerych polach nieopodal macierzystych miast. Budowy obu kombinatów – Pań-stwowej Fabryki Związków Azotowych i  Huty im. W.I.

Tarnowskie Mościce i Nowa Huta. Dwie rzeczywistości, dwie skrajnie odmienne narracje. Dlaczego dzielnica Wilhelma Sasnala przez tych, który mają w ogóle pojęcie, gdzie leży Tarnów, utożsamiana jest z nowoczesnym

polskim przemysłem, a dzielnica Sławomira Shutego z niezbyt dobrą kondycją naszego społeczeństwa?

Page 39: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 39

MO ŚCI CE I HU TA NIE SĄ TYL KO

PRZY FA BRYCZ­NY MI OSIE DLA MI.

TO ONE W PEW­NYM STOP NIU

UKSZTAŁ TO WA ŁY WY OBRA ŻE NIE

O DWU DZIE STO­LE CIU I POL SCE

LU DO WEJ.

Lenina trwały po 4 lata każda. Obie dzielnice włączono do miast w roku 1951.

Grzech pierworodny

Różnice między Mościcami i  Nową Hutą zarysowują się już w momencie ich powstawania, będą także determi-nowały postrzeganie ich obu do dziś.

Budowa Mościc to wzorowe przedsięwzięcie logistycz-ne. Robotnicy ściągający na budowę z całego kraju otrzy-mywali zakwaterowanie (wraz z rodzinami) w przestron-nych barakach. Ich komfort był niewyobrażalnie wyższy, niż zimne i  przeludnione budy „Meksyku”, w  których stłoczeni niemiłosiernie, umordowani pracą junacy mogli liczyć na podłą „zupę Stalina”.

R jak Robotnik, r jak robotnik

To sformułowanie dotyczy odmienności robotników „Azotów” i nowohuckiego kombinatu; inności tak daleko posuniętej, że stwierdzenie o istnieniu dwóch klas robot-niczych jest w  pełni uzasadnione. Tarnowscy robotnicy tworzyli instytucje oświatowe, samopomocowe i  dorad-cze, prężnie działały spółdzielnie robotnicze, wytworzył się prawdziwy etos robotnika. O  jego sile wspominał w  jednym z  wywiadów Wilhelm Sasnal, przytaczając hi-storię-legendę swojego dziadka, pracownika „Azotów”, który z  własnym umieraniem zaczekał ponoć do końca zmiany...

Brak kapitału kulturowego budowniczych socjalistycz-nego miasta władze traktowały jako największy kapitał. Propaganda podsycała niechęć do inteligenta jako wroga klasowego idącego na pasku reakcji.

Page 40: FUSS NR 9

między innymi

40 |

Partii będącej z  nazwy robotniczą samoświadomość klasy robotniczej nie leżała zbytnio na stalowym sercu. Wręcz przeciwnie – nieuświadomione masy poddaje się łatwiejszej obróbce propagandowo-ideologicznej, moż-na od nich wymagać ślepego posłuszeństwa w imię wy-uczonych frazesów, nawet jeśli stoją w  jawnej opozycji do otaczającej rzeczywistości.

To podtarnowski zakład, a nie „socjalistyczny” ustrój wyznaczył nowoczesne standardy w polityce społecznej, wprowadzając obowiązkowe badania profilaktyczne. Dzięki aktywności na polu sportowym był także ponad-klasowym spoiwem – w  przedwojennych Mościcach funkcjonowała druga co do wielkości w Polsce sekcja ba-lonowa, do której należeć mogli pracownicy: bez wzglę-du na status społeczny czy pełnioną w fabryce funkcję.

Nowohuccy robotnicy mogli tylko marzyć o podob-nej ofercie. Świetlice, biblioteki czy kina oferowały wów-czas nic niewartą propagandową papkę, więc wyrwani z dotychczasowych środowisk trwonili pieniądze i czas na wódkę i grę w karty...

Na sam koniec jeszcze jedna różnica. Pech Nowej Huty i szczęście Mościc. O ile dziś nikt nie ma nowohu-

cian za barbarzyńską hordę, o tyle krakowianie żywią się resentymentem, przez co od 60 lat z  okładem NH nie figuruje w ich mentalności jako integralna część miasta.

Szczęście Mościc polegało na dużo słabszej miasto-centryczności tarnowian, którzy szybko zaakceptowali obecność przyfabrycznego osiedla. Dzięki temu Tarnów z  zapyziałej galicyjskiej mieściny awansował do rangi ważnego ośrodka nowo tworzonego COP-u.

JAKUB KUSYFor mal nie so cjo log, z za mi ło wa nia an tro po log mia sta, w wol nych chwi lach dzien ni karz.

KATARZYNA DOMŻALSKAAbsolwentka kierunku Projektowanie Graficzne na ASP we Wrocławiu (2012). Na co dzień zajmuję się projekto-waniem graficznym, ilustracją oraz animacją. Laureatka licznych konkursów. Obecnie freelancer.

Page 41: FUSS NR 9
Page 42: FUSS NR 9

między innymi

42 |

OCALENI W 2040 ROKU

MARYSIA MUCHA | KAJETAN VON KAZANOWSKI

Ocaleni to osoby, które przeżyły molestowanie, w tym nadużycia seksualne ze strony osób duchownych. Obecnie w Polsce ich coming outy medialne są rzadkością, podobnie jak procesy sądowe przeciwko ich oprawcom. W przeciwieństwie do Ocalonych zza oceanu, nie otrzymują oni żadnych finansowych odszkodo-wań od instytucji, które ukrywały ich oprawców. Często zresztą nie mają odwagi nawet się ujawnić, bojąc się reakcji otoczenia, w którym agresor stanowi pewnego rodzaju autorytet, chociażby dla społeczności lokal-nej – jak np. ksiądz, biznesmen czy polityk – a czasami wręcz jest to poważany w rodzinie mężczyzna, wujek lub ojciec. Ale to się zmieni. Wracamy do przyszłości, 25 lat później, na międzynarodową konferencję SNAP:

Ocaleni są silni!

Page 43: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 43

WRACAM DO PRZYSZŁOŚCI

Wystarczyło wsiąść na początku sierpnia do Boeinga 747 relacji Amsterdam-Chicago. Ten ogromny samolot linii KLM przewoził około 500 pasażerów, w tym siostry zakonne, muzułmanów z 5 żonami, górali podhalańskich, Afrykańczyków, Azjatów, dzieci w pieluchach i nas – Oca-lonych.

Kiedy lecisz do USA, musisz przejść przez kilka bramek kontrolnych. Przed pierwszą z nich widziałam tylko setki obcych twarzy z różnych kultur i klas społecznych. Wszy-scy byli spięci, zniecierpliwieni, obserwujący. Po odstaniu godziny w kolejkach i przejściu przez lotniskowy labirynt, na tych samych twarzach malował się już wyraz ulgi. Tak jakby najgorsze było już za nami – teraz wystarczy tylko wsiąść do samolotu i przelecieć Atlantyk. Czekaliśmy tam wszyscy na otwarcie rękawa, zintegrowani ze sobą znajo-mością języka angielskiego. Afryka, Europa i Azja miały za moment zostać w tyle. Nie tylko fizycznie, ale też mental-nie: wyznawczynie Allaha pokazywały twarze, siostry za-konne uśmiechały się do Azjatów, niemieckie dzieci roz-śmieszały Francuzów.

Nie wiem, czy pozostali tez wracali do przyszłości. Wte-dy odniosłam wrażenie, że to jakiś jeden wielki exodus, że leci z nami cały świat, że wszyscy chcą zrzucić z siebie cię-żar hidżabów – tak materialnych, jak i duchowych.

POLONIA W CHICAGO

W Wietrznym Mieście spotkaliśmy Polaków. Takich sa-mych jak my, tylko... 25 lat później. Jeden z nich nosił na szyi duży krzyż i deklarował swoje przywiązanie do, jak to mówił, „polskich wartości katolickich”, co wcale nie wyklu-czało się z głosowaniem na partię Janusza Palikota. Śmiał się też, że kiedyś ludzie sądzili, że od bycia tolerancyjnym można zostać np. homoseksualistą.

„Tak, zdecydowanie jestem w  innym wymiarze” – my-ślałam sobie.

Stereotypy na temat chicagowskiej Polonii jako ultra-konserwatywnej okazały się krzywdzące. I  choć fakty-cznie, prawie wszyscy Polacy, których spotkałam podczas mojego wyjazdu, wspominali o  tym, jak ważna jest dla nich pamięć o JPII czy spotkania z polskim księdzem, to w żadnym wypadku nie przypominali oni „typowych mo-herów”, a swoją otwartość ideologiczną uskuteczniali każ-dego dnia. W końcu żyją w multikulturowej, kilkumiliono-wej aglomeracji, gdzie nie ma miejsca na rasizm, seksizm czy homofobię. Po prostu osobom, które 20 lat temu wyjechały z naszego kraju, Polska już zawsze kojarzyć się będzie na zasadzie patriotycznego sentymentu z chrześci-jaństwem i  Wojtyłą. Jednak wydostali się z  zaściankowej

mentalności, co może nam również uda się za 25 lat?

MIĘDZYNARODOWA KONFERENCJA SNAP

Głównym celem mojego wyjazdu nie było jednak spot-kanie z  Polonią, ale z  liderami SNAP (największej na świecie organizacji, która pomaga ludziom molestowa-nym przez duchownych), którzy z okazji 25-lecia działal-ności zorganizowali międzynarodową konferencję. Po-leciałam tam jako liderka SNAP Poland na ich specjalne zaproszenie.

ŚMIAŁ SIĘ, ŻE KIEDYŚ

LUDZIE SĄDZILI, ŻE OD BYCIA

TOLERANCYJNYM MOŻNA ZOSTAĆ NP.

HOMOSEKSUALISTĄ.

Page 44: FUSS NR 9

między innymi

44 |

Konferencja trwała 3 dni, a  każdy z  nich złożony był z  wykładów, warsztatów oraz networkingu. Pierwszego dnia, przed rozpoczęciem głównego panelu kongresu, uczestniczyłam w spotkaniu liderów SNAP z całego świa-ta. Z  większości kontynentów przyjechały osoby, które prowadzą grupy wsparcia dla Ocalonych w swoim regionie lub organizują różne działania oddolne. Podczas spotkania usłyszałam świadectwa Ocalonych – mówiliśmy o najbar-dziej przełomowych wydarzeniach w  naszym życiu, po-znałam zasady prowadzenia grup samopomocowych dla ofiar molestowania, nauczyłam się zasad postępowania z dorosłymi ofiarami nadużyć seksualnych i w końcu – do-wiedziałam się, co to znaczy być liderem lokalnym i z jaki-mi wyzwaniami łączy się ta praca.

Kiedy na mównicę zaraz po ateiście wychodziła osoba duchowna, wiedziałam, że to nie jest Polska anno domi-ni 2014: otwartość światopoglądowa, tolerancja wobec cudzych poglądów, brak złośliwości. Choć z perspektywy kraju palonych tęcz nie wydaje się to takie proste – wspa-

niała współpraca w  celu ochrony praw dziecka i  Ocalo-nych. Ta różnorodność i pluralizm nie były źródłem kłótni i nie przeszkadzały w dialogu.

Na zakończenie drugiego dnia konferencji prezeska SNAP, Barbara Blaine, w poruszający sposób opowiadała o 25 latach działalności swojej organizacji, która obecnie zrzesza tysiące ludzi na całym świecie, lecz początki jej istnienia nie były łatwe. Przypominały… obecną polską rzeczywistość! Blaine wracała jednak do tych wspomnień z sentymentem – jak gdyby stan nietolerancji, ignorancji i hipokryzji odszedł już dawno w niepamięć.

Niestety, w  Polsce ciągle żyjemy między dwoma zwal-czającymi się obozami. Ksiądz odprawiający mszę w  tę-czowej stule i popierający prawa mniejszości? Antyklery-kał przyjaźniący się z księdzem? W Polsce to wszystko jest ciągle nie do pomyślenia, a ma miejsce za Oceanem – choć wymagało to lat pracy i edukacji społecznej. A przecież na początku swojej działalności SNAP spotykał się z proble-mami podobnymi do tych w Polsce.

Najbardziej zapadła mi w pamięć prezentacja Brytyjczy-ka, Pete Saundersa, fundatora jedynej rządowej organizacji niosącej pomoc Ocalonym – NAPAC (National Associa-tion for People Abused in Childchood), molestowane-go w  dzieciństwie przez członków rodziny i  nauczycieli, w tym przez dwóch jezuitów. Pete był jedną z tych osób, która w  czerwcu br. spotkały się na prywatnej audiencji z  papieżem Franciszkiem. To spotkanie zostało mocno skrytykowane przez Ocalonych z całego świata jako czy-sto PR-owe posunięcie. Mnie też tak się wydawało. Jednak kiedy Pete wytłumaczył, że dla niego, praktykującego ka-tolika, takie spotkanie to ogromne wyróżnienie, które dało mu energię do pomagania innym Ocalonym, zrozumia-łam, że doceniać należy nawet symboliczne gesty ze strony Kościoła.

A JEŚLI W POLSCE TO SIĘ NIE UDA?

Page 45: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 45

Nie mam pewności – może jakiś czarny charakter (i piszę to bez podtekstów) przemieści się w czasie i pokrzyżuje nam plany? Obecnie takimi czarnymi charakterami, często nieświadomie, jesteśmy my sami: albo całkowicie ignorując problemy dzieci, albo wręcz przeciwnie – siejąc nienawiść w  sto-sunku do wszystkich księży. Wierzę jednak w ludzi i w to, że w kraju nad Wisłą też uda się osiągnąć to, co widziałam w Chicago.

Najpiękniejsza sentencja, którą usłyszałam pod-czas konferencji brzmiała: „jeśli chcecie iść szybko – idźcie sami, ale jeśli chcecie zajść daleko – idźcie razem”. Jeśli tylko będziemy się integrować, krok po kroku zmienimy prawo, stopień jego egzekwowania oraz polską mentalność.

W  kwestiach prawnych należy wydłużyć okres przedawniania się przestępstw na tle seksualnym oraz podnieść wiek przyzwolenia. Należy zadbać, aby tzw. autorytety otrzymywały takie same kary, jak przeciętny Kowalski. W końcu musimy eduko-wać społeczeństwo i media oraz zrzeszać się i dzia-łać razem! Mam nadzieję, że Ty również nam po-możesz. Gotowi na wspólną podróż do przyszłości?

MARYSIA MUCHAOd po nad ro ku za an ga żo wa na w dzia ła nia na rzecz ofiar nad użyć sek su al nych, czło nek za rzą du or ga ni-za cji na rzecz ofiar księ ży, wspó łor ga ni za tor pierw-szej w Pol sce kon fe ren cji na te mat pe do fi lii kle ry-kal nej w Pol sce, uczest nicz ka pa ne li dys ku syj nych na rzecz świec kie go pań stwa, obec nie jed na z li de-rek dwu ję zycz nej fun da cji Oca le ni | Po lish Su rvi-vors. Ab so le went ka UAM w Po zna niu. Pry wat nie ma ma 5-let nie go Ol ka.

KAJETAN VON KAZANOWSKIAb sol went pro jek to wa nia ubio ru, spę dza ją cy wol ne chwi le ry su jąc przy kom pu te rze. pie przo ny es te ta, za chwy ca ją cy się każ dym od stęp stwem od nor my, oraz fa na tyk mu zy ki, wy da-ją cy ostat ni grosz na ko lej ną pły tę.

OSO BOM, KTÓ RE 20 LAT TE MU WY­JE CHA ŁY Z NA SZE GO KRA JU, POL SKA

JUŻ ZA WSZE KO JA RZYĆ SIĘ BĘ DZIE NA ZA SA DZIE PA TRIO TYCZ NE GO SEN­

TY MEN TU Z CHRZE ŚCI JAŃ STWEM I WOJ TY ŁĄ.

Page 46: FUSS NR 9

między innymi

46 |

Wehikuł czasu w postaci pięknego samochodu mar-ki DeLorean, marzenie wszystkich fanów Powrotu do przyszłości (1985) Roberta Zemeckisa, w  przerwach między lataniem i  podróżowaniem poprzez stulecia, wcale nie musiałby poruszać się prawą stroną drogi. Bo co gdyby wylądował na początku XX wieku w Pra-dze? Albo, powiedzmy, w 1966 roku w Sztokholmie…?

Ruch lewostronny kojarzy się zapewne Polakom głów-nie z  Wielką Brytanią, która jest jednym z  najczęstszych celów naszych przeprowadzek i  wędrówek w  poszukiwa-niu zarobku. Sama jeszcze niecały rok temu nie poświęca-łam powyższemu zagadnieniu zbyt wiele uwagi i nie inte-

resowała mnie historia lewostronnego ruchu. Ba, w ogóle nie sądziłam, że jest jakaś historia.

W czasie swoich pobytów w Wielkiej Brytanii uznałam schemat tamtejszej komunikacji drogowej po prostu za (nie)groźne dziwactwo i  przeszłam nad nim do porząd-ku dziennego. No, może nie do końca, prawie za każdym razem, kiedy przechodziłam przez przejście dla pieszych, wydawało mi się – mimo pomocnych napisów Look right/Look left – że lada moment zginę śmiercią tragiczną. Nie-łatwo w końcu pozbyć się wpajanych od dzieciństwa na-wyków, wszak mama i  pani w  szkole zgodnym głosem tłumaczyły, że zanim wejdziemy na jezdnię, patrzymy:

KATARZYNA NOWACKA | KATARZYNA URBANIAK

DROGA NA OPAK

Page 47: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 47

lewo-prawo-lewo. Trudno się tego oduczyć, niełatwo też wsiadać do autobusu po przeciwnej niż „normalnie” stronie ulicy. W końcu do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić, a  jeśli ktoś jest niezłym kierowcą, to choć zdarza się uderzyć prawą ręką w drzwi pojazdu w poszu-kiwaniu dźwigni zmiany biegów, przestawienie się na pro-wadzenie samochodu według zasad lewostronnego ruchu zajmuje nie więcej niż kwadrans uważnej jazdy. Ciągle jed-nak ruch lewostronny może być uznawany w  powszech-nej opinii za kuriozum: wiadomo, Wielka Brytania, a tam osobliwe gniazdka elektryczne, włączanie światła za sznu-rek, osobne krany z zimną i gorącą wodą, domy z grzybem, fasolka na śniadanie itd. Nic dziwnego, że Brytyjczycy jeż-dżą „drugą” stroną – ot, jedno dziwactwo więcej.

Sprawy mają się jednak trochę inaczej. Dzisiaj ponad 70 krajów i  terytoriów na świecie posługuje się ruchem lewostronnym, a  do XVIII wieku obowiązywał on więk-szą część globu. Jeszcze przed I wojną światową tramwaje w Krakowie jeździły lewą stroną! Mało osób jednak o tym wie; zakładam, że na szybko każdy byłby w stanie wymie-nić maksymalnie 5 państw z  tej grupy. Wielka Brytania, Australia, Nowa Zelandia, Japonia, może Indie albo RPA – no właśnie, gdzie jeszcze? Na logikę – na przykład na tery-toriach zależnych dawniej od Wielkiej Brytanii. Możliwe jednak, że historia lewostronnego ruchu drogowego jest stara jak cywilizacja, a przykład Albionu to jedynie współ-czesna „wersja pop” omawianego zjawiska.

Wiele krajów europejskich, amerykańskich, afrykań-skich i  azjatyckich dokonało konwersji na ruch prawo-stronny dopiero w  XX wieku; spore zmiany zaszły też pod koniec XVIII wieku, dlatego powszechnie zmiana ta kojarzona jest z  rządami Napoleona. Z  czego wynikało,

że wcześniej prawie cały świat i  państwa o  różnych pod-łożach cywilizacyjnych poruszały się lewą stronę drogi? Istnieje kilka popularnie przytaczanych wyjaśnień, wyda-wałoby się – logicznych, ale niepopartych oszałamiającą ilością danych historycznych. Od czasów starożytnych przez średniowiecze ruch lewostronny miał ułatwiać jaz-dę konną i walkę wręcz. Jako że większość populacji jest praworęczna, poruszanie się lewą stroną drogi ułatwiało szybkie dobycie broni i ewentualną obronę przed napast-nikiem nadjeżdżającym z przeciwka. Dodatkowo na konia wsiadamy z jego lewej strony, więc wygodniej było to robić przy lewej krawędzi drogi.

Jedną z niewielu poszlak mających potwierdzić taką or-ganizację ruchu – który był oczywiście wówczas znikomy – są pochodzące z czasów rzymskich wykopaliska w Wiel-kiej Brytanii. Na drodze prowadzącej z  kamieniołomu odkryto wyraźne ślady po wozach z ciężkim załadunkiem po lewej stronie drogi, co wydaje się stanowić dobry do-wód na to, że Rzymianie poruszali się lewą stroną traktu. Dominacja imperium rzymskiego nad większością ziem europejskich pozwala sądzić, że były to powszechnie sto-sowane zasady. Od średniowiecza we Francji podobno powszechny był też zwyczaj poruszania się przez arysto-krację wozami po lewej stronie drogi, podczas gdy plebs czy w ogóle piesi spychani byli na prawo. Świat spokojnie trwał w  takiej postaci do czasów rewolucji francuskiej. W 1789 roku prześladowani arystokraci mieli nabrać zwy-czaju podróżowania prawą stroną drogi w celu wmieszania się w  tłum i  niewyróżniania spośród ludu. Nie do końca wiadomo, dlaczego, ale armia Napoleona również kon-sekwentnie stosowała zasadę poruszania się prawą stro-ną, a  przepisy regulujące tę kwestię wprowadzane były kolejno na wszystkich podbitych przez nią terytoriach.

DŁUGO NIE ISTNIAŁY ŻADNE OFICJALNE PRZEPISY, REGULUJĄCE

ZASADY RUCHU DROGOWEGO

Page 48: FUSS NR 9
Page 49: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 49

Państwa, które oparły się inwazji Napoleona, zostały przy lewostronnym ruchu, przez co XIX wiek stał się okresem mieszania się tych dwóch porządków. Długo nie istniały też żadne oficjalne przepisy, regulujące zasady ruchu dro-gowego – pierwszej takiej kodyfikacji dokonano dopiero w XVIII wieku w Wielkiej Brytanii, a wiele krajów na po-dobne ustalenia musiało czekać aż do pierwszych dziesię-cioleci XX wieku.

W czasach zaborów na ziemiach polskich obowiązywały niejednolite zasady organizacji ruchu drogowego. Niemcy i  Rosja stosowały ponapoleońską regułę ruchu prawo-stronnego, podczas gdy Austro-Węgry trzymały się ruchu lewostronnego. Mimo tych oficjalnych zasad większość

ludzi w Galicji i  tak poruszała się prawą stroną – było to przyzwyczajenie z  czasów wspieranego przez Napoleona Księstwa Warszawskiego. Oficjalnie dopiero w 1918 roku został wprowadzony w Polsce prawostronny ruch drogo-wy. W Europie można znaleźć sporo takich skomplikowa-nych przykładów. Np. mimo lewostronnego ruchu drogo-wego obowiązującego w całej Austrii aż do czasu II wojny światowej, mieszkańcy Tyrolu – ze względu na wpływy napoleońskie (region ten przyłączony został wówczas do Bawarii) – poruszali się prawą stroną. Bardzo niejasna sy-

tuacja panowała też we Włoszech, gdzie właściwie nie ist-niały jednolite przepisy. Jeszcze w czasach międzywojen-nych część ruchu odbywała się po prawej stronie (głównie na prowincji), podczas gdy duże miasta wyznawały zasadę ruchu lewostronnego. Na granicach miejscowości zwykło się stawiać oznaczenia informujące o sposobie poruszania się po drogach. Rzym i  Mediolan przeszły transforma-cję na ruch prawostronny dopiero w  połowie lat 20. XX wieku, co nie zakończyło jednak produkcji samochodów z kierownicą po prawej stronie.

Sporo zmian w  Europie zaszło w  związku z  II wojną światową. I  tak na przykład zaanektowana w  1938 roku przez III Rzeszę Austria zmuszona była przejść na prawo-

stronny ruch drogowy, przy czym na rozkaz Hitlera zmiany zostały wprowadzone w ciągu jednego dnia. W Czechosło-wacji z kolei rezygnacja z lewostronnego ruchu planowana była już od wielu lat (jako konsekwencja Umowy Pary-skiej z 1929 roku), jednak przez długi czas nie udawało się wprowadzić jej w życie. Okupacja przez Niemcy czeskiej części państwa przyspieszyła ten proces i  prawostronny ruch został wprowadzony w marcu 1939 roku. W słowa-ckiej części proces ten trwał od 1939 do 1941 roku.

NIEMCY I ROSJA STOSOWAŁY PONAPOLEOŃSKĄ REGUŁĘ RUCHU

PRAWOSTRONNEGO, PODCZAS GDY AUSTRO­WĘGRY TRZYMAŁY SIĘ

RUCHU LEWOSTRONNEGO.

Page 50: FUSS NR 9

między innymi

50 |

Obecnie na starym kontynencie z  lewostronnym ru-chem – oprócz Wielkiej Brytanii i  Irlandii – możemy się spotkać tylko na Cyprze i na Malcie. Na tej ostatniej sama doświadczyłam pewnych trudności. Na lotnisku kilkana-ście kilometrów od Valetty wylądowałam około północy i wraz z przyjaciółmi udałam się do wcześniej zamówionej taksówki. Miły pan taksówkarz czekał na nas w hali przy-lotów i machając karteczką z nazwiskiem, zaprosił do swo-jego samochodu. Jako że podróżowaliśmy w  4-osobowej grupie, ktoś zmuszony był usiąść na przednim siedzeniu, obok kierowcy. No właśnie, obok, a nie na miejscu kierow-cy. Nieprzyzwyczajeni do lewostronnego ruchu, bezmyśl-nie zaczęliśmy ładować się za kierownicę auta, wzbudzając histeryczny śmiech taksówkarza.

Tak jak w przypadku Malty, poza Europą historia ruchu drogowego ma związek głownie z kolonializmem. I tak In-donezja do dzisiaj trzyma się ruchu lewostronnego, mimo że Holendrzy, którzy go tam wprowadzili, od wielu lat stosują już ruch prawostronny. Kanadyjczycy, jako miesz-kańcy kolonii brytyjskiej, aż do lat 20. XX wieku poruszali się lewą stroną drogi, choć ze znaczącymi wyjątkami – we francuskiej prowincji Quebec jeżdżono prawą stroną. Również Stany Zjednoczone należały do podróżującej lewą stroną części świata. Zasada poruszania się po pub-licznych drogach prawą stroną została wprowadzona po raz pierwszy w 1804 roku w Nowym Jorku, jednak amery-kańskie samochody jeszcze na początku XX wieku produ-kowane były z kierownicą po prawej stronie.

Ciekawą sytuację tego typu można zaobserwować do dzisiaj na Wyspach Dziewiczych Stanów Zjednoczonych. Odwiedzającym to miejsce turystom często zdarzają się pomyłki przy prowadzeniu samochodu. Większość z nich – a przynajmniej ci, którzy nie zajrzeli przed podróżą do przewodnika albo internetu – z dużą pewnością siebie zaj-muje prawy pas jezdni: „Przecież jesteśmy na terytorium zależnym od USA! A zresztą, zobacz, mamy kierownicę po lewej stronie!”. Popełniony błąd uświadamia im zwykle do-piero samochód nadjeżdżający z przeciwka. Tym samym pasem. Wyjaśnienie okazuje się niezbyt skomplikowane: Wyspy zachowały lewostronny ruch z czasów duńskiej ko-lonii, a  samochody z  kierownicą po lewej stronie są tam używane ze względu na znacznie niższy koszt sprowadze-nia takiego typu pojazdów z kontynentu. W związku z tym przyjęła się tam zasada niewyprzedzania – w takim ukła-dzie manewr ten jest nie dość, że niebezpieczny, to prak-tycznie niewykonalny.

W  Ameryce Północnej i  Środkowej lewostronny ruch najpowszechniejszy jest na wyspach, obowiązuje m.in. na Bahamach, Kajmanach czy Jamajce, natomiast w Ameryce Środkowej zachował się w  Gujanie, Surinamie i  na Falk-landach. Sporą grupą podróżujących do dzisiaj lewą stroną drogi mieszkańców może pochwalić się też Afryka (obok RPA, Kenii czy Ugandy jeszcze kilkanaście innych państw) i Azja (również blisko 20 krajów, w tym Indonezja, Tajlan-dia czy Pakistan). Intrygujący przypadek stanowi Chiń-ska Republika Ludowa, w  obrębie której lewostronnym

Page 51: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 51

KATARZYNA NOWACKAKrakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, stu-dentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

KATARZYNA URBANIAKAb sol went ka Wy dzia łu Ar ty stycz ne go UMCS w Lu bli nie; ma lu je, ilu stru je, zaj mu je się pro jek to wa niem gra ficz nym i cią gle po szu ku je.

ruchem posługują się jedynie dwa terytoria: Hongkong i Makau – nie przekraczając granicy państwa możemy więc być zmuszeni do poruszania się raz jedną, raz drugą stroną jezdni.

Nie jest to jednak koniec historii, organizacja ruchu drogowego na świecie wciąż podlega bowiem transforma-cjom. Obecnie najczęstszym powodem zmian są kwestie ekonomiczne, związane z  importem samochodów z  za-granicy, oraz bezpieczeństwa – zwłaszcza w  sytuacji, gdy wszystkie sąsiednie kraje posługują się przeciwną stroną jezdni. Jeden z najgłośniejszych przypadków zmiany orga-nizacji ruchu drogowego to tak zwany Dagen H („Dzień H”, od szwedzkiego Högertrafik – „ruch prawostronny”), kiedy to 3 września 1967 roku Szwecja przeszła z  ruchu lewostronnego na prawostronny. Odbyło się to po wielo-krotnie podejmowanych już wcześniej próbach takiej re-wolucji, zawsze jednak oprotestowywanych przez obywa-teli. Akcja wymagała wieloletnich kampanii społecznych, tłumaczących sens takiej zmiany. Żeby uniknąć dużego ruchu i potencjalnego zagrożenia, transformacji dokonano wcześnie rano w niedzielę. Rok później identycznej akcji, związanej oczywiście z  gigantycznymi kosztami, podjęła się również Islandia (H-dagurinn) – co ciekawe, źródła po-dają, że jedyną ofiarą tego „dnia na opak” był rowerzysta, który złamał nogę.

Można by mnożyć przykłady konwersji z  ruchu lewo-stronnego na prawostronny z  niedawnej historii, warto jednak wspomnieć o interesującym przykładzie odwrotnej

zmiany – 7 września 2009 na Samoa wprowadzony został ruch lewostronny. Decyzję motywowano potrzebą dosto-sowania się do organizacji ruchu w bogatszych, sąsiadują-cych z Samoa państwach.

Nasze poczucie normalności jest wysoce relatywne; fakt, że poruszamy się prawą stroną drogi, jest właściwie efektem stosunkowo niedawnych transformacji politycz-nych, terytorialnych i  ekonomicznych. Może nie warto zatem obrażać się na Wyspy Brytyjskie; wystarczy pomy-śleć, że jeszcze niecałe 100 lat temu poruszalibyśmy się po Krakowie czy Wiedniu lewą stroną drogi!

Page 52: FUSS NR 9

SYN

EK

DO

CH

A,

NO

WY

JO

RK

marta stańczyk | jerzy jachym

Pod krakowską Bagatelą przypominają mi się iro-niczne porównania tego przyteatralnego skrzyżowa-nia do Times Square. Nawet Kraków z jego zacietrze-wionymi obrońcami murów na Wawelu poddaje się porównaniom z Nowym Jorkiem: miastem-wzorem, które chociaż stosunkowo młode, zawłaszczyło sobie prawa do symbolicznej reprezentacji metropolii jako takiej. I doczekało się własnej biografii.

Nowy Jork znam przede wszystkim z popkulturowych pocztówek. Z  Dziewczynami zwiedziłam szeregowe ka-mienice na Harlemie, z  Przyjaciółmi piłam kawę przy Central Parku, a w przerwach opowieści o tym, Jak po-znałem waszą matkę, Ted oprowadził mnie po Empire State Building. Tylko pierwszy z tych seriali powstawał faktycznie w  NYC, plany pozostałych zlokalizowane były na Zachodnim Wybrzeżu, co dobitnie pokazuje, że „Miasto, które nie śpi”, funkcjonuje niekoniecznie w swej konkretności, a  staje się metaforą wstrzykniętą całemu światu w  umysły. Nierealność metropolii jest jednym z  głównych założeń Delirycznego Nowego Jorku Rema Koolhaasa, książki, która została przetłumaczona na ję-zyk polski po ponad 30 latach od wydania. Już pisząc o pomysłach zabudowy Coney Island – półwyspu słyną-

Page 53: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 53

cego do dzisiaj z lunaparków – wprowadził termin „Tech-nologii Fantastyczności”, w której nienaturalność wypiera-ła rzekomą przyziemność i pospolitość. Zapoczątkowało to zainfekowanie urbanistyki „Niedoborem Rzeczywistości”, będącego wypadkową działań megalomańskich architek-tów i wielkiej finansjery. Nowy Jork, a zwłaszcza jego serce – Manhattan, rozwijał się w sposób schizofreniczny, łącząc, według autora, wizyjność z czystym pragmatyzmem.

Koolhaas opisuje działania kolejnych Frankensteinów, jak sam nazywa nowojorskich urbanistów, mnożących sztuczne rzeczywistości w  imię urbanistycznej ideo-logii: manhattanizmu. Zakładała ona życie w świecie od początku do końca stworzonym przez człowie-ka – wewnątrz fantazji. Ta wypreparowana „eksta-za architektoniczna” znalazła na terenie dawnego Nowego Amsterdamu – jaką nazwę osadzie nada-li holenderscy handlarze futrami – odpowiedni plac budowy. Niemożliwy na wyspie natural-ny rozrost miasta powodował powstanie pla-nu nie horyzontalnego, a  pionowego, który umożliwiał testowanie najbardziej nawet fantasmagorycznych projektów. Wytwo-rzona „Kultura Zagęszczenia” wiązała się również z megalomanią – z góry patrzo-no nie tylko na wymazaną z  mitycznej niemalże „Siatki” naturę, ale również na resztę świata. To na Manhattanie stworzono „laboratorium nowo-czesności”, fascynujące artystów już w początkowej fazie trwania ekspe-rymentu nowojorskiego. Powstało centrum krwiobiegu kulturowego. Pępek świata.

„Ikony budowlane zastąpiły ikony religijne. Architektu-ra to nowa religia Manhattanu” – dlatego na 34. Ulicy ma miejsce nie tylko bożonarodzeniowy cud. Przede wszyst-kim powsta tam Empire State Building, „orgazm Manhat-tanu nieświadomego”, którego wertykalny przyrost miał doprowadzić do „masowego wniebowstąpienia”. Wyspa w uniesieniu pokrywa się kolejnymi iglicami, przeszywa-

Page 54: FUSS NR 9

mIĘDZY SŁOWAMI

54 |

jącymi niebo. Ale w tym gwałtownym pięciu się w górę zapominano zwykle o człowieku, architektura przestała być humanistyczna, zaczęła być hedonistyczna. Gmachy funkcjonowały jako pojemniki, dokonano „architekto-nicznej lobotomii”, odcinając wnętrza obiektów od ich zewnętrza i  skazując człowieka na upadek tym cięższy, że z  wysoka, co prezentuje dość dosłownie chociażby czołówka Mad Menów. Cytując dla odmiany L.U.Ca, porównanie Ojczyzny do „mięsnego jeża” można od-nieść do Nowego Jorku, w którym obfitość czasami staje kością w gardle. Opisany przez Koolhaasa emocjonalny splot można podsumować słowami: „Oj dusisz mi duszę, a ja się w Tobie durzę…”

Manhattan otrzymał liczne walentynki od Woody’ego Allena czy od twórców złączonych przy projekcie o zna-czącym tytule: New York, I  Love You (2009), stając się mocną konkurencją dla europejskich stolic miłości po rom-comach Nory Ephron czy musicalach, których akcja toczyła się na Broadwayu. Jednak ten wizerunek posia-da również swój mniej turystyczny rewers. Popkultura niczym sejsmograf wykryła podskórne drżenia, których historię nakreślił Rem Koolhaas. Poczynając od mito-logizowaniu początków miasta, gdzie eksterminację przedstawia się jako „ustępowanie barbarzyństwa wyra-finowaniu”, rozpoczął się cykl nierozerwalnie połączo-nych aktów tworzenia i  niszczenia. „Jedynym źródłem suspensu w tym spektaklu jest eskalacja intensywności przedstawienia”. Choć autor uważa, że hedonizm i gene-rowanie ciągłych rozrywek wykpiwa możliwość apoka-lipsy, a Manhattan przedstawia „jako zagęszczenie moż-liwych katastrof, do których nigdy nie dochodzi”, często inne obrazy oglądamy na ekranach kin czy telewizorów.

Mroczną stronę miasta i bardzo konkretne katastrofy ukazują filmy o Chłopcach z  ferajny (1990) walczących z  innymi Gangami Nowego Jorku (2002) na Ulicach nę-dzy (1973). Tutaj za źródło antagonizmów można uznać symboliczne piętra – miejsca w  hierarchii społecznej. Kiedy opuści się wzrok na ulice, idealizm i  zachwyty ustępują realizmowi. Miasto Po godzinach (1985) za-stępuje Słodki smak sukcesu (1957) – Wstydem (2011). Nagie miasto (1948) to nie tylko życie Wilków z  Wall Street (2013), ale również ludzi, którzy mają czasami Pieskie popołudnie (1975) lub modlą się, jak Taksówkarz (1976), o „deszcz, który zmyje z chodników cały brud i śmieci”. Słowem: jest to miasto, w którym stratyfikacja społeczna przyjęła wizualny odpowiednik, co zdaje się tym bardziej potęgować destrukcyjne ruchy oddolne.

Jednak to nie w  takich „subtelnościach” realizuje się nowojorska poetyka niszczenia. Manhattan przez swoją hipergęstość zdaje się prowokować los – kosmitów, po-twory, demony (nawet jeśli przybierają kształt Stay Puft Marshmallow Mana, z  którym walczyli Pogromcy du-chów, 1984) i meteory. Jest to sceneria idealna do tego, by przedstawić zjawiskową „rozpierduchę”, przed którą próbują bronić zastępy przemieszczających się między drapaczami chmur Spider-Manów i Supermanów. I choć Marvelowskim Avengersom (2012) wciąż udaje się de-fensywa, to Watchmeni (2009) z  ekranizacji komiksu Alana Moore’a poruszają się już po przestrzeni postapo-kaliptycznej. Bo jeśli już niszczyć, to w epicki sposób – na biblijną skalę. Nie da się inaczej, skoro atakuje się serce świata. W 1933 roku małpa na dachu ESB była traktowa-na jako zagrożenie (King Kong), ale w roku 1968 – czy raczej w 3978 – szczątki Statuy Wolności znajdują się już

Page 55: FUSS NR 9
Page 56: FUSS NR 9

mIĘDZY SŁOWAMI

56 |

na Planecie małp. W Ucieczce z Nowego Jorku (1981) „Duże Jabłko” zamienia się w więzienie, w dystopijnej wizji obra-zując eskalację przemocy sprzed kadencji Giulianiego, choć na ścianach widnieją wciąż graffiti typu „I love New York”, a w czasie podróży po mieście (obowiązkowo – żół-tą taksówką) widać obiekty z  listy must-see – Broadway, Central Park czy gmach Biblioteki Publicznej. Ważną rolę fabularną odgrywa tym razem inny wieżowiec – World Trade Center.

To właśnie wyrwa po Twin Towers dopisuje interesują-cą glosę do książki Koolhaasa o „mieście sci-fi”. Architekt schyłek manhattanizmu wyznaczył na niespokojny koniec lat 30. Tym razem również następuje zwrot w stronę ska-li mikro – prowincji, przedmieść, domków parterowych, małych społeczności. Filmy jak 25. godzina (2002) poka-zują bardzo emocjonalnie, że miejsce po wieżach wciąż zieje pustką – niezależnie od budowy „zastępczego” kom-pleksu budynków. Dokonano zamachu nie tylko na Ame-rykanach, ale i na Nowym Jorku, uświadamiając „delirycz-ność” założeń domków z  kart: „Miasto może doczekać się ostatecznej realizacji jedynie jako model”, zbyt kruche w  swym nawarstwieniu. „Świat zagęszczonych hiperbol” traci swą fizyczność i przeradza się w miasto-synekdochę z narracją jednocześnie prywatną i uniwersalną. Najlepszy film na swój własny temat.

CYTATY POCHODZĄ Z KSIĄŻKI REMA KOOLHAASA PT.

„DELIRYCZNY NOWY JORK. RETROAKTYWNY

MANIFEST DLA MANHATTANU.”

(KARAKTER, 2013)

MARTA STAŃCZYKStudentka Uniwersytetu Jagielloń skiego, filmo znawca wannabe. Trochę ogląda, trochę czyta i trochę słucha, po-nieważ marzy o zostaniu kulturalnym krakusem.

JERZY JACHYMZ wy kształ ce nia eko no mi sta, en tu zja sta fo to grafii, za pa lo-ny fo to graf mo bil ny. Do edy cji swo ich prac, z pa sją, uży wa wy łącz nie smart fo na i ta ble tu. Słu cha mu zy ki elek tro nicz-nej i pi je du żo ka wy.

Page 57: FUSS NR 9
Page 58: FUSS NR 9

ZASŁYSZANE

58 |

#HOT16CHALLENGE: O KILKU TAKICH, CO UKRADLI

HIP-HOP

Page 59: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 59

W ZABAWIE NIE LICZY SIĘ TYLKO UMIE­JĘTNE NAWINIĘCIE 16 WERSÓW, ALE

RÓWNIEŻ SPOSÓB WYKONANIA I BIT, KTÓRY NIEJEDNOKROTNIE OKAZAŁ SIĘ

O WIELE LEPSZY OD SŁÓW NAPISANYCH NA SZYBKO PRZEZ RAPERÓW

#KTOUKRADŁHIP-HOP?

„Trzeba wymyślić swoje 16 wersów, na raz nawinąć je do kamerki pod wybrany przez siebie bit, w wybranej przez siebie konwencji – nie ma żadnych ograniczeń, a następ-nie nominować osoby, które również mają być w to zamie-szane” – po tych słowach Solara internet zapełnił się na-graniami polskich raperów, nominujących się wzajemnie do #Hot16Challenge. Im głębiej wchodziło się w  serwis YouTube, tym bardziej zaskakiwały pseudonimy nowo na-rodzonych hiphopowców, którzy prawdopodobnie przez przypadek dotknęli kiedyś mikrofonu i do tej pory pozo-stali pod urokiem tej chwili. O ile takie legendy jak Tede czy Ten Typ Mes mówią cokolwiek osobom, które na co dzień nie słuchają rapu, o tyle niejacy Guma, Szmagla czy mój ulubiony Phiuz z  9 wyświetleniami brzmią jak nicki wzięte prosto z  komentarzy na Glamrapie. Jak łatwo się domyślić, z  ich rapem jest podobnie: przerost formy nad treścią i  nagromadzenie rymów częstochowskich. A  co

w  tym wszystkim jest najgorsze? Raperzy z  tzw. „górnej półki” wcale nie odbiegają od nich poziomem („Diox, Diox, Diox, Diox, wyliczanka, co nie ma końca”).

W  zabawie wymyślonej przez Solara nie liczy się tyl-ko umiejętne nawinięcie 16 wersów, ale również sposób wykonania i bit, który niejednokrotnie okazał się o wiele lepszy od słów napisanych na szybko przez raperów (i nie mówię tu o bicie pożyczonym np. od A$aP Rocky’ego, jak w  przypadku Lilu). Największą ilością odtworzeń w  ser-wisie YouTube może się pochwalić Tede (niemal 1,5 mln) oraz O.S.T.R. (trochę ponad 1 mln). Pierwszy z nich zasko-czył przede wszystkim faktem, że do zabawy nominował Rycha Peję, z którym od wielu lat pozostaje w konflikcie. Natomiast O.S.T.R., który niejednokrotnie udowodnił, że jest mistrzem freestyle’u, nie miał chyba najmniejszych problemów ze złożeniem 16 wersów. I  bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę, nagrywając filmik, w którym główną rolę odegrał przede wszystkim jego syn – Jaś.

JOANNA PODGÓRSKA | MONIKA ŹRÓDŁOWSKA

Jest modny hasztag, jest i polski rap. Nasz kraj może pochwalić się swoim własnym „challengem”, który nie ma nic wspólnego z oblewaniem się lodowatą wodą i wpłacaniem pieniędzy na cele charytatywne. #Hot16Challenge z założenia miał zaktywizować polskich raperów do tworzenia „na szybko” swoich 16 wersów. Zabawa, oprócz

tego, że przywróciła do gry kilku zapomnianych już artystów, obnażyła smutną prawdę o polskim rapie.

Page 60: FUSS NR 9

ZASŁYSZANE

60 |

„OD CHU… ZWROTKI JESZCZE NIKT NIE UMARŁ”. NAPRAWDĘ?

Większość raperów wypuściła do sieci coś, co przypomi-na raczej „bragga na siłę” niż świadomy rap. „Jestem najlep-szy bla bla bla” – no całkiem fajnie, ale pokaż to po swoich wersach. Raperami, którzy nieco odeszli od tej hasztago-wej przepychanki, jest Stasiak i Łona. Pierwszy z nich w 16 wersach opowiedział o  płytach, które go ukształtowały i zainspirowały („Potem Hey – to pokazała mi siostra i na zawsze na propsie Kasia Nosowska”). Natomiast Łona – mistrz słowa wśród raperów (oczywiście teraz możecie wyciągnąć swoje argumenty, dlaczego to właśnie Chada lub Borixon bardziej zasługują na to miano) – nawinął 16 linijek z podziękowaniami i dedykacjami („Dwie następne dla tych z własnym zdaniem, co cenią suspens i nie piszą 16-stek na kolanie”).

LUDZKA STONOGA, CZYLI KOGO NOMINO-WAĆ

Jak łatwo się domyślić, bardzo często raperzy nomino-wali kolegów ze swojego podwórka. Alkopoligamia nomi-nowała Alkopoligamię. I  tak w  kółko. Ale ale! Niektórzy z  raperów próbowali „wskrzesić” swoich kolegów, którzy w latach 90. tworzyli polską scenę hiphopową. I tak wśród nominowanych znalazł się Eis, którego „gimby nie znajo”. Oprócz tego padła ksywa Smarkiego i Dizkreta, którzy już dawno nie wypuścili żadnego kawałka. Panowie co prawda nie odpowiedzieli na wyzwanie, ale gra nie jest jeszcze za-mknięta. Może niebawem dowiemy się, gdzie jest Eis.

WYGRANI I PRZEGRANI

#Hot16Challenge nadal pozostaje otwartą konkurencją. Co prawda zabawa ogarnęła już większość sceny hiphopo-wej i bezlitośnie obnażyła braki co poniektórych „kotów”, ale w serwisie YouTube wciąż pojawią się nagrania mniej lub bardziej znanych raperów. Niektórzy uważają, że nie da się wskazać zwycięzców #Hot16Challenge. Według mnie jest jednak dwóch raperów, którzy „pozamiatali”. Ras i Wena, bo o nich mowa, po raz kolejny udowodnili, że są najlepsi wśród młodego pokolenia polskiego hip-hopu. Dlaczego? Bo zignorowali ten challenge i w ogóle się nie dograli. Przynajmniej na razie.

JOANNA PODGRSKAStu dent ka fil mo znaw stwa i wie dzy o no wych me diach. Lu bi słu­chać, co w ra pie pisz czy, dzie lić się swo imi spo strze że nia mi z in­ny mi.

MONIKA ŹRÓDŁOWSKAStu dent ka gra fi ki. Wy cho dzi z za ło że nia, że czło wiek nic nie mu si, ale wszyst ko mo że. W wol nych chwi lach śmie je się z głu pich i sta rych jak świat ka wa łów.

Page 61: FUSS NR 9
Page 62: FUSS NR 9

ROZMOWA Z OLKIEM OSTROWSKIM- NARCIARZEM WYSOKOGÓRSKIM

FILOZOF GÓR

MAGDALENA URBAŃSKA

Page 63: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 63

W zeszłym roku, gdy Olek pisał dla FUSSa o zdobyciu Piku Lenina (7134 m n.p.m.) i samotnym zjeździe na nartach północną ścianą ze szczytu, był studentem rozdartym między chęcią spełniania podróżniczych marzeń a  uczelnianymi obowiązkami. Dzisiaj ciężko się z nim umówić na rozmowę – a to biegnie ultrama-raton, to ma pokaz na festiwalu podróżniczym, innym razem odpoczywa w rodzinnej Wetlinie. Gdy udaje się nam spotkać, rozmawiamy o  tym, co zrobić, by speł-niały się marzenia: na ile ważne są motywacja, „twarda psychika” i pieniądze.

Alpinista, narciarz wysokogórski czy wspinacz?

Zdecydowanie narciarz wysokogórski. Jest wiele okre-śleń na tą aktywność górską, ale to określenie najbardziej mi odpowiada, najlepiej charakteryzuje to, co robię, i – co znaczące – jest po polsku.

Z  nazwy wynika, że zjazd jest istotniejszy niż wejście na szczyt.

Zawsze zjazd jest ważniejszy! Wejście na szczyt to do-piero osiągnięcie punktu startowego przygody, chociaż często i to nie jest łatwe do zrealizowania.

Narciarstwo wysokogórskie traktujesz jako pracę?

To nie jest mój zawód, nie zarabiam na tym. Na razie utrzymuję się po części z narciarstwa, bo w sezonie zimo-wym jestem instruktorem. Ale gdybym miał żyć tylko z gór, to bym pewnie nie narzekał (śmiech).

Medialne zainteresowanie tematem alpinizmu po-jawiło się po głośnej, tragicznej wyprawie na Broad Peak w  2013 roku. Wiele osób zaczęło analizować środowisko himalaistów. Ukazał się wówczas wywiad z profesorem Jackiem Hołówką, który nazywa alpini-stów „gladiatorami” i  „niedojrzałymi ryzykantami”, którzy wchodzą na górę po „przebóstwienie” i „pró-bę kompensacji”.

Na pewno nie jeżdżę w góry, żeby się zabić. Nie jestem samobójcą.

Ale niebezpieczeństwo jest i masz tego świadomość. Jest ono podniecające?

Niebezpieczeństwo – nie, przygoda. Ryzyko jest w przy-godę wpisane. Nie jeżdżę w  góry dla ryzyka czy ekstre-malnych, skrajnych przeżyć. Udało mi się wejść na Cho Oyu i z niej zjechać, czyli dokonać rzeczy, która udaje się niewielu osobom. Było to oczywiście niebezpieczne: dużo zmiennych może decydować o  tym, że wyprawa może skończyć się bardzo źle. Udało się jednak bezpiecznie wejść, nie odmroziłem się, wróciłem w jednym kawałku – a wracając z gór miałem wypadek autobusowy niedaleko Katmandu! I  to był najniebezpieczniejszy element całej wyprawy. Zawsze mówię, że dojazd do gór jest najbardziej ryzykownym etapem. W  różnych górach już byłem i  na drodze zawsze przytrafiały mi się najgorsze sytuacje.

Nie mam takiej idei, że chcę zginąć w górach, a tym bar-dziej w wypadku samochodowym (śmiech).

Po powrocie nie masz jednak poczucia, że jesteś wszechmocny?

Chyba nie. Były kryzysy większe, mniejsze, brak moty-wacji, zastanawiałem się: „co ja tutaj robię?!”. Przed wy-jazdem nie byłem pewien, czy da się tam w ogóle jeździć na nartach, więc po powrocie psychicznie lepiej się z tym

NA PEWNO NIE JEŻDŻĘ W GÓRY, ŻEBY SIĘ ZABIĆ. NIE JESTEM

SAMOBÓJCĄ.

Page 64: FUSS NR 9

64 |

w drodze

czuję. Wiem, że mogę takie rzeczy robić. Ale że jestem nie-śmiertelny i  mogę wszystko? Nie, staram się podchodzić z pokorą do gór, zapoznawać się z nimi na spokojnie.

Wszedłeś na wysokość 8201 m n.p.m. bez tlenu. Świadomość człowieka w tym stanie funkcjonuje ina-czej?

Faktycznie, organizm człowieka na takiej wysokości dziwnie funkcjonuje – i pod względem psychicznym, i fi-zycznym. Były momenty, że np. nalewałem sobie herbatę z termosu i byłem przekonany, że muszę się nią z kimś po-dzielić, że nie jestem tam sam. Ale szybko się opanowywa-łem. Dziwne uczucie. Byłem dłuższą chwilę na takiej wy-sokości, bo kopuła szczytowa jest bardzo rozległa i  samo zdobycie szczytu, czyli wysokości w okolicach 8 tysięcy m n.p.m., zajęło mi sporo czasu. Ogarniałem jednak rzeczy-wistość. Tego dnia sporo osób zdobywało szczyt, głównie z  użyciem dodatkowego tlenu, więc oni zdecydowanie szybciej się wspinali. Ale mimo tego niektórzy zupełnie nie wiedzieli, co się dzieje, np. nie byli w stanie przepiąć się na poręczówce. To prosta czynność, której niektórzy zupełnie nie potrafili pojąć, nie mówiąc już o sprawnym poruszaniu się w dół. Tak wpływa na człowieka wysokość i skrajne wy-czerpanie.

Dlaczego zdecydowałeś się wchodzić bez tlenu?

To jest moja filozofia, podejście do gór. To jest dodat-kowa pomoc i mówi się, że przy użyciu tlenu wchodząc na ośmiotysięcznik, zdobywa się siedmiotysięcznik. A nie po to jechałem na ośmiotysięcznik.

To Twoja druga próba nie tyle zdobycia góry, co zdo-bycia pieniędzy na wyprawę na Cho Oyu.

Ośmiotysięczniki to jest bardzo droga zabawa. Są spon-sorzy sprzętowi, ale zostaje jeszcze duża kwota, którą trze-ba pokryć. Sporo udało mi się uzbierać dzięki portalowi PolakPotrafi, ale dużo się też zapożyczyłem. Wszystko jed-nak udało się dzięki temu, że na swojej drodze spotkałem bardzo pozytywnych ludzi, którzy uwierzyli w  to, że nie jestem do końca wariatem i chcieli mi pomóc w wyprawie.

OLEK OSTROWSKI

POCHODZI Z WETLINY (BIESZCZADY). OD URODZENIA ZWIĄZANY Z GÓRAMI.

RATOWNIK GRUPY BIESZCZADZKIEJ GOPR, CZŁONEK KW KRAKÓW, INSTRUKTOR

NARCIARSTWA PZN, ZAPALONY SKITOUROWIEC, WSPINACZ I BIEGACZ

GÓRSKI. SAMOTNIE ZJECHAŁ NA NARTACH PÓŁNOCNĄ ŚCIANĄ PIKU LENINA (7134

M N.P.M.), JAKO PIERWSZY POLAK WRAZ Z EKIPĄ POKONAŁ NA NARTACH

POŁUDNIOWO­WSCHODNIĄ ŚCIANĘ KAZBEKU (5047 M N.P.M.). MA NA SWOIM

KONCIE WIELE TRUDNYCH TATRZAŃSKICH ZJAZDÓW. WE WRZEŚNIU TEGO ROKU

USTANOWIŁ POLSKI REKORD WYSOKOŚCI ZJAZDU NA NARTACH, SAMOTNIE

ZJEŻDŻAJĄC Z CHO OYU (8201 M N.P.M.).

Page 65: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 65

Co się zmieniło w przeciągu roku, że z wariata stałeś się godnym zaufania?

W zeszłym roku odpuściłem. Z chłopakami, z którymi planowałem wyjazd, nie znaleźliśmy na niego pieniędzy, a wtedy w ogóle nie myślałem o samotnej wyprawie, nie miałem takiej odwagi. Przez 2 lata temat medialnie się roz-kręcił, m.in. przez wyróżnienie naszego projektu wyprawy w Memoriale Piotra Morawskiego „Miej Odwagę”. W tym roku początkowo skład był trzyosobowy. Niestety znowu żadna firma nie zdecydował się na finansowanie całej wy-prawy.

Nie wygraliśmy w lotka, na bank nie chcieliśmy napadać, więc wyglądało na to, że historia się powtórzy i w tym roku też się nie uda. Ale nakręciłem się, pomyślałem, że trzeba spróbować, pożyczyć pieniądze – jak się uda, to się uda, jak nie, to pojadę na najdroższe wakacje życia (śmiech). Pozostała część ekipy nie chciała jechać w  tym układzie: zapożyczać się na wyjazd. Potem zaczęło się to kręcić,

spotykałem dobrych ludzi, którzy uwierzyli w ten projekt. Pojawili się sponsorzy – narty, ubrania…

Na taki zjazd potrzebne są specjalne narty?

W narciarstwie wysokogórskim waga odgrywa najwięk-szą rolę, więc są one przede wszystkim lekkie. Technolo-gia poszła na tyle do przodu, że narty produkuje się m.in. z włókna karbonowego: są lekkie, ale sztywne, wytrzyma-łe. Powinna być to narta szersza. Karierę teraz robią także rockery, czyli narty z podniesionym dziobem. Ja nawiąza-łem współpracę z polską firmą Majesty, która dostarczyła mi nartę idealną do takich zadań, poza tym cieszyłem się, że będę jeździł na polskim sprzęcie.

Jak się jeździ na takich wysokościach?

Mówi się: „zjechał na nartach”. Wydaje się: wszedł, za-piął narty i zjechał. A dopiero na szycie zaczyna się zaba-wa. To jest „orka” – tlenu jest mało, człowiek jest totalnie

Page 66: FUSS NR 9

66 |

w drodze

zmęczony. Jedzie się parę skrętów i  człowiek dyszy, nie może złapać oddechu, trzeba się zatrzymać. Ja akurat tra-fiłem na bardzo słabe warunki śniegowe i do tego bardzo zmienne. Zjazd wymagał dużej koncentracji i  pochłaniał dużo energii.

Ile czasu zajął Ci zjazd i dokąd udało Ci się dojechać?

Moją filozofią jest zawsze zjechać jak najniżej się da, a ideałem jest zjazd ze szczytu do samej podstawy góry bez odpinania nart. Tutaj warunki pozwalały na zjazd do obo-zu pierwszego – na wysokości 6400 m n.p.m., bo niżej już nie było śniegu. To mi się udało, a po drodze zlikwidowa-łem obóz drugi (7100 m n.p.m.), do którego dotarłem po ok. 2 godzinach jazdy ze szczytu. Odcinek z „dwójki” do „jedynki” pokonałem w ok. godzinę.

W kontekście Twojego wyjazdu, jak i wielu innych, mówi się o „samotnej wyprawie”, „samodzielnym ata-ku szczytowym”. Wyprawa jednak nie jest do końca sa-modzielna…

Oczywiście, że nie. Pierwsze wrażenie jest takie, że „chłop sam pojechał, nikogo nie było dookoła”. Cho Oyu jest jednak jedną z  najbardziej skomercjalizowanych gór, zaraz po Mount Everest, ponieważ jest to „magiczne 8 ty-sięcy”, ale nie ma dużych trudności technicznych, raczej się chodzi, a nie wspina. Dużo jest chętnych mających pie-niądze – płacą agencji, która im wszystko organizuje: daje Szerpę, przewodnika, idą z małym plecaczkiem, a w odpo-wiednim momencie dostają maskę z tlenem. Żeby jednak pojechać do Tybetu (czyli de facto Chin), trzeba współ-

pracować z agencją, inaczej nie da się załatwić wszystkich pozwoleń. Z tą samą co ja agencją współpracowała trójka chłopaków: Francuz, Włoch i  Japończyk; i  z  Katmandu podróżowaliśmy już razem. Oni jednak mieli inny plan niż ja: każdy miał indywidualnego Szerpę, używali dodatko-wego tlenu – nie było więc możliwości współpracy. Życie bazowe dzieliłem jednak z nimi.

Czy wchodzi się także wspólnie?

Niekoniecznie. Ja miałem układ taki: załatwili mi wszyst-kie pozwolenia, transport, karawanę do bazy, w której za-czyna się właściwa działalność górska (na wysokości 5700 m n.p.m.), a na miejscu był kucharz, który nam gotował. Do góry wychodziłem sam i cała działalność górska nale-żała już do mnie: zakładanie obozów, wnoszenie sprzętu, aklimatyzacja, atak szczytowy. Jeśli więc mówimy o  „sa-motnej wyprawie”, to pod tym względem była ona jedno-osobowa, bez wsparcia z zewnątrz. Ponieważ fizycznie nie jest się tam samemu, ale psychicznie – tak. Mam świado-mość, że gdyby coś się stało, nie wszyscy byliby chętni do pomocy. Każdy w końcu płaci grubą kasę, żeby tam wejść.

W  takim razie musisz mieć wówczas dużą świado-mość własnego organizmu, żeby wiedzieć, kiedy jest się gotowym, na ile ciało pozwala na pójście wyżej itd.

Tak, na każdej wyprawie obserwuję swój organizm i wy-ciągam wnioski, a  na dużej wysokości trzeba być jeszcze czujniejszym. Dużo mi daje także bieganie długich dystan-sów w górach – poznaję swój organizm, uczę się tego, co kiedy się dzieje, na ile mogę sobie jeszcze pozwolić.

MOJĄ FILOZOFIĄ JEST ZAWSZE ZJECHAĆ JAK NAJNIŻEJ SIĘ DA,

A IDEAŁEM JEST ZJAZD ZE SZCZYTU DO SAMEJ PODSTAWY

GÓRY BEZ ODPINANIA NART.

Page 67: FUSS NR 9
Page 68: FUSS NR 9

68 |

w drodze

Zrobiłem 3 wyjścia aklimatyzacyjne z głównego obozu przed atakiem szczytowym. Wychodziłem z obozu głów-nego do obozu pierwszego, przesypiałem noc, schodziłem z  powrotem, 2 dni odpoczynku i  dalej do obozu drugie-go… Idziesz tak do góry, rozstawiasz namiot, wracasz. I tak to trwa.

Przy finalnym ataku szczytowym – wyszedłem z bazy do „jedynki”, przespałem się, zabrałem narty, poszedłem do „dwójki”, przespałem się i w nocy ruszyłem do ataku szczy-towego.

Bałem się pokonywania tego odcinka nocą, zdecydowa-łem się więc wyjść troszkę później, żeby się nie odmrozić. Tego dnia ale zdecydowanie wcześniej szczyt zdobyli ko-ledzy, z którymi dzieliłem bazę. Wspinając się, spotkałem ich schodzących i  pocieszyli mnie, że „jeszcze w cholerę mam do szczytu” (śmiech). Wdrapałem się na szczyt po 15 godzinach od wyjścia z obozu drugiego.

Na szczycie jest konkretny punkt, który oznacza jego zdobycie?

Kopuła szczytowa jest bardzo rozległa i płaska. Najpierw jest stromo, wydaje Ci się, że to szczyt, a  potem jest da-lej i  dalej, i  dalej. Wszystko jest na bardzo podobnej wy-sokości. Zasada jest taka, że jak zobaczysz Everest (bo w pewnym momencie góra się wyłania), to jesteś na szczy-cie. Szerpowie wnieśli flagi modlitewne, więc wyznaczyli szczytowe pole. Ale nie ma krzyża (śmiech).

A w jaki sposób wyznacza się trasę zjazdu? Przecież byłeś tam pierwszy raz.

Wchodząc na szczyt, sprawdza się trasę i  zapamiętuje. Poza tym zostaje obserwacja od dołu. Na Cho Oyu linia zjazdu jest w głównej mierze linią podejścia. Podczas ata-ku szczytowego mijałem pas skał, który potem trzeba było objechać, żeby bezpiecznie je przekroczyć bez odpinania

nart. Trzeba zapamiętać charakterystyczne punkty, bo jak siądzie pogoda, to jest ciężko z orientacją. Tego dnia sporo ludzi przedeptało drogę podejścia, więc na szczęście była ona wyraźna. Gdyby pogoda była zła, to nie wiem, czy bym się zdecydował na objazd skał.

Odpięcie nart nie wchodzi w grę?

Bezpieczeństwo jest najważniejsze, więc oczywiście ściągnięcie nart wchodzi w grę, ale gdy jakiś fragment po-konujesz pieszo, dla mnie zjazd jest niepełny i nie możesz powiedzieć, że zjechałaś z góry.

Ale prognozy były dobre…

Skąd je znałeś? Nie do końca wiedziałeś przecież, którego dnia będziesz na szczycie. Technologia docie-ra tak wysoko?

Nie było mnie stać na zabranie z Polski telefonu sateli-tarnego. Miałem jednak do dyspozycji telefon agencyjny w bazie, więc jakiś kontakt z Polską był. Bogatsze agencje miały lepsze technologie, a co za tym idzie – dokładniej-sze prognozy, ale w bazie był przepływ informacji między wspinaczami.

Na facebooku i  w  internecie informacje jednak na-pływały na bieżąco.

Gdy wracałem z wyższych obozów, wysyłałem smsa, że wszystko OK, i informację z przebiegu akcji górskiej. Poza bazą nie było ze mną żadnego kontaktu. Atak szczytowy trwał 4 dni, rodzina odetchnęła więc dopiero po moim zjeździe. Bo chociaż miałem przez radio kontakt z kucha-rzem w bazie, ze szczytu nie udało mi się z nim połączyć. Dopiero jak zjechałem trochę niżej, poprosiłem go o wy-słanie wiadomości do Polski, że wszystko jest w porządku, że byłem na szczycie, że zjeżdżam. Napisał smsa takim ła-manym angielskim, że rodzina nie wiedziała do końca, co się dzieje (śmiech).

Page 69: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 69

Jest to najwyższy polski zjazd na nartach?

Tak, jest to polski rekord wysokości w zjeździe na nar-tach.

Czy w takim razie normalna jazda na nartach spra-wia Ci jeszcze przyjemność?

Nudy straszne (śmiech). Długie lata trenowałem nar-ciarstwo alpejskie, więc w ogóle mało jeździłem tak

rekreacyjnie. Albo jeździłem na zawody, albo trenowałem – nigdy nie jeździłem „luźno”. Teraz w zasadzie pracuję na stoku jako instruktor, ale wciąż rzadko jeżdżę. Po zajęciach jest albo freeride, no albo się idzie w góry.

Page 70: FUSS NR 9

70 |

w drodze

SUCHĄ STOPĄ PO DNIE MORZA, CZYLI WSPOMNIENIA Z HOLANDII

nina jansen

Holandia, Królestwo Niderlandów, jest niewielkim państwem w  Europie Zachodniej. Od wschodu graniczy z Niemcami, od południa – z Belgią, a północno-zachodnie granice kraju wyznacza wybrzeże Morza Północne-go. To sąsiedztwo sprawia, że klimat jest umiarkowany morski, z  dość chłodnymi latami i  łagodnymi zimami. Częstym zjawiskiem są wiejące znad morza wiatry, mgły i  mżawki. Wszystko wygląda jak skąpane w  deszczu

i powietrzu.

Page 71: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 71

HOLENDERSKIE NIEBO

Niebo szybko zmienia swój wygląd, słońce i  chmury wciąż się wymieniają. Sposób, w jaki słońce filtrowane jest przez chmury, wytwarza niesamowity efekt. Niektórzy twierdzą, że jest to spowodowane ogromem wody w po-wietrzu, co powoduje odbijanie się światła w  chmurach. Zdaniem innych zjawisko powodują szare, deszczowe chmury – kiedy przebijają się przez nie promienie słonecz-ne, odnosi się wrażenie, jakby w tym miejscu wznosił się krajobraz. To niezwykłe zjawisko od wieków przyciąga artystów, pragnących na własne oczy zobaczyć słynne ho-lenderskie światło w chmurach. Znajdująca się w haskim muzeum Panorama Mesadg – nazwana tak od nazwiska autora – to największy obraz przedstawiający holenderskie niebo. Cylindryczny obraz o  wymiarach 14m wysokości, 40m średnicy i  130m obwodu jest jedną z  największych panoram na świecie, jednak nie tylko rozmiar świadczy o jego niezwykłości.

W kraju posiadającym tyle wodnistych terenów całymi dniami niebo potrafi być szare. Czasem mocno przebija słońce albo całe niebo pokryte jest gwiazdami, by za chwi-lę znów zasnuć się chmurami. Holenderskie niebo rzadko bywa nudne, zawsze pozostaje w ruchu – ze ścigającymi się chmurami. I właśnie przez to jest tak niezwykłe.

Kocham je i uważam, że jest najpiękniejsze na świecie.

To moje niebo i nie chcę mieċ innego.

WODNY ŚWIAT

Mało który kraj jest tak silnie związany z wodą jak Holan-dia. Leżąc w dorzeczu trzech rzek – Renu, Mozy i Skaldy – nieustannie była narażona na powodzie, zabierające ludzi, ziemię i dobytek. Dzisiejsze ukształtowanie terenu jest za-tem w dużej mierze rezultatem nie tylko działania przyro-dy, lecz także wielowiekowej walki człowieka z wodą. Ho-lendrzy już od dawna osuszają tereny poprzez tworzenie

polderów i budowanie grobli, starając się wyrwać wodzie każdy centymetr ziemi. Obecnie osuszanie kraju przebiega według Planu Delta.

Od wody uzależniony jest również plan stolicy kraju. Amsterdam położony jest na wysepkach spiętych tysiącem mostów przerzuconych nad licznymi kanałami, co doda-je miastu niepowtarzalnego uroku. Typowym elementem holenderskiego krajobrazu są rozległe pola tulipanów, kwitnące ogrody i  wiatraki, które wciąż się kręcą, choć wyłącznie jako atrakcja turystyczna. Dawniej spełniały jednak bardzo ważną rolę: wypompowywały wodę z niżej położonych polderów, aby uzyskaną w ten sposób ziemię można było zagospodarować na nowo. W krajobrazach za-chodnio-północnej części kraju lasy, wydmy i piaszczyste plaże. Tutaj też położone jest Morze Wattowe. Dużo czy-tałam o tym niezwykłym akwenie i w końcu postanowiłam przyjechać tu na wycieczkę, aby na własne oczy zobaczyć ten cud natury.

SPACER PO MORZU

Morze Wattowe obejmuje południowo-wschodnią część przybrzeżnych terenów Morza Północnego, położo-ne między kontynentem a  łańcuchem Wysp Fryzyjskich, od Holandii poprzez Niemcy aż do Danii. Po stronie ho-lenderskiej i  niemieckiej Morze Wattowe tworzy cztery

HOLENDERSKIE NIEBO RZADKO BYWA NUDNE, ZAWSZE POZOSTAJE W

RUCHU – ZE ŚCIGAJĄCYMI SIĘ CHMURAMI.

TO MOJE NIEBO I NIE CHCĘ MIEĆ INNEGO.

Page 72: FUSS NR 9

72 |

w drodze

rezerwaty biosfery, na tym terenie powstały również par-ki narodowe, a obszar został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Morze Wattowe, które zaliczane jest do najbardziej unikatowych na świecie terenów, nie jest – mimo tego, co sugeruje nazwa – morzem ani nawet zbiornikiem wodnym, ale równinami, które zalewane są podczas przypływów. Sukcesywnie zamulane i  zarastane przez roślinność bagienną, po wysuszeniu stanowią bar-dzo żyzne gleby nazywane wattami.

Pod względem geologicznym Morze Wattowe jest bar-dzo młodym krajobrazem. Do jego powstania przyczy-niło się kilka czynników, m.in. pływy, wyspy powstałe od strony otwartego morza czy umiarkowany klimat. W miej-scach między wałem przeciwpowodziowym a linią brzego-wą powstają łąki halofilne, czyli pokryte roślinnością przy-stosowaną do słonej wody, a  także watty, które stanowią wyjątkowe zjawisko przyrodnicze na świecie. W metrze

sześciennym wattu jest więcej biomasy niż w  analogicz-nej ilości gleby tropikalnego lasu deszczowego. Najbliżej brzegu występuje watt iglasty, przechodzi w watt zmiesza-ny na powierzchni z piaskiem, gliną i cząstkami organicz-nymi, by w końcu zostać zastąpiony wattem piaszczystym. W tym paśmie powstają wydmy.

Nad morzem dominuje księżyc, który dyryguje przypły-wami i odpływami. Wraz z każdym z nich przenoszone są niezliczone ilości wody morskiej. Piasek i woda piętrzone są z kolei przez wiatr, kreujący dynamiczny krajobraz z wy-dmami, mieliznami i wyżłobieniami. Pejzaż ten nieustannie się zmienia – natura reżyseruje magiczne spektakle. Mimo ich uroku badacze sugerują, że ruchome wydmy mogą być jedną z przyczyn zmniejszenia się ilości ryb w tym płytkim akwenie. Dlatego od kilku już lat istnieje całkowity zakaz połowów mechanicznych. Możliwe są wyłącznie połowy ręczne i to w ściśle określonych miejscach.

Page 73: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 73

Błotniska Morza Wattowego to świat małży, ostryg i  krewetek. Tworzą one kolorowe dywany pokrywające warstwę ciemnego śluzu. Kraby i  krewetki zakopują się w  piasek, a  jesienią opuszczają swoje błotne mieszkania i wędrują na otwarte morze, aby nie zamarznąć. Niektóre z nich nie przeżywają w przypadku dużych upałów i bar-dzo silnych sztormów. Na pobliskiej plaży są zawsze mał-że i ślimaki, a czasem setki rozgwiazd wyrzuconych przez wodę.

Rozwija się tutaj nie tylko świat wodny – nad Morzem Wattowym żyje wiele gatunków ptaków. Gdy zaczyna się przypływ ptaki z głębi wattów przylatują coraz bliżej mo-rza. Wymarzone miejsce dla ptaków wędrownych, zwłasz-cza wiosną i późną jesienią. Niektóre z nich wykorzystują ten teren jako przystanek podczas migracji lub schronienie podczas zimowania, dla innych jest to miejsce odpoczyn-ku przed dalszym lotem.

Ciekawą atrakcją, zwłaszcza w sezonie, jest rejs po mo-rzu tradycyjnym, ponad stuletnim holenderskim żaglow-cem. Ponieważ woda jest płytka, tworzy się specjalne ka-nały żeglowne. Są one przesuwane, zmieniając swój tor zgodnie z przenoszonym przez prądy morskie piaskiem.

Niczym perły na sznurku 5 Wysp Zachodniofryzyjskich otacza płytkie Morze Wattowe. Podczas odpływu wyłania się dno umożliwiające spacer po osuchach oraz przejście z  lądu do pobliskich wysp. Celem naszej wyprawy była Wyspa Ameland. Wybierając się na wyspę liczyliśmy właś-nie na ten spacer po dnie morza, choć może on być niebez-pieczny. Wycieczka po wattach jest ograniczona w czasie, spóźnionych turystów zaczynają ścigać wody przypływo-

we. Spacery po dnie morza możliwe są jedynie w towarzy-stwie doświadczonych przewodników, znających zarówno czasy pływów, jak i szlak.

Pierwsza godzina marszu była bardzo trudna; szło się po bruzdach wypełnionych wodą, grzęznęliśmy w błocie. Przewodnik bacznie nas obserwował i pytał, czy nie chce-my wracać. Byliśmy jednak tak bardzo żądni przygód, że dziarsko kroczyliśmy naprzód. Podczas marszu trzeba być przygotowanym na zapadnięcie w grząskim mule i szybką ewakuację. To trochę taka szkoła przetrwania. Przewodnik ciągle nas przeliczał i sprawdzał, czy kogoś nie wciągnęło muliste dno.

Im dalej od brzegu, tym dno stawało się bardziej piasz-czyste. Sprawiało wrażenie dywanu z muszli i planktonu. Po drodze mijaliśmy małże, kraby i  ślimaki, pospiesznie chowające się w  piasek. Nad naszymi głowami krążyły ogromne stada ptaków, a na pobliskich plażach wylegiwały się foki.

Nasz przewodnik wyławiał z mokrego piasku różne ży-jątka, pokazywał i  opowiadał nam o  nich. Przekonywał nas, że oglądając z bliska życie morza, lepiej zrozumiemy jego piękno.

Zachęcał nas także do spróbowania ostryg. Mimo że nie-które z nich można jeść na surowo, nikt z nas nie odważył się ich tknąć. Osobiście nie przepadam za tak radykalnym sposobem zdobywania pożywienia, zwłaszcza że Morze Wattowe powinno w  miarę możliwości pozostać rezer-watem natury. Człowiek nie powinien próbować zjadać wszystkiego, co w nim żyje.

CZŁOWIEK NIE POWINIEN PRÓBOWAĆ ZJADAĆ WSZYSTKIEGO, CO ŻYJE W

NATURZE.

Page 74: FUSS NR 9

74 |

w drodze

Spacer po dnie morza to niesamowite przeżycie. Chodzi się po powierzchni, którą przed chwilą pokrywała woda, pływały statki i jachty.

Krajobraz Morza Wattowego to kilometry niczym nie-ograniczonej przestrzeni: bezkres, cisza i natura. Dla mnie to ekscytujący świat.

WYSPA WODNA

Wyspa nie jest duża, liczy około 3,5 tysiąca mieszkań-ców, ale w wakacyjne weekendy ta liczba zwiększa się pra-wie dziesięciokrotnie za sprawą turystów. Na campingach oraz plażach bywa tłoczno, ale bez trudu można znaleźć też miejsca, gdzie można cieszyć się spokojem i kontaktem

z naturą. Znajdują się tu cztery wioski: Holum, Nes, Buren i Ballum, każda z własną kulturą i przeszłością.

Dawniej wyspiarze utrzymywali się jedynie z wieloryb-nictwa. Mieszkańcy nadal noszą regionalne stroje i posłu-gują się dialektem. Morskie pływy regulują nie tylko życie zwierząt, ale i sposób funkcjonowania mieszkających tutaj ludzi. Z uwagi na to, że życie na wyspie przebiega w spe-cyficznych warunkach, częstym zjawiskiem są burze oraz niespodziewane powodzie, wyspiarze zostali zmuszeni, by wzdłuż wattów wybudować groble.

Mieliśmy wrażenie, że w tym miejscu czas się zatrzymał – naturalny spokój, cisza i nieskażona przyroda. Rozległe plaże i piękne kąpieliska o(d)znaczone błękitną flagą. Jest

Page 75: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 75

to nagroda dla miejsc, które spełniają wysokie standar-dy w zakresie jakości wód i bezpieczeństwa obiektów; są czyste, posiadają zaplecze sanitarne, ratownictwo i opie-kę medyczną. Skorzystaliśmy z rozbudowanych ścieżek rowerowych, by na wypożyczonym sprzęcie zwiedzić wyspę. Duża część wyspy objęta jest ochroną, ponieważ znajdują się tutaj wiekowe domki komandorskie, które w  specyficzny sposób opowiadają o  historii Ameland w czasach tzw. Złotego Wieku wyspy. Zostały wybudo-wane w XVII i XVIII stuleciu przez kapitanów statków polujących na wieloryby.

Na końcu wyspy stoi wysoka żeliwna latarnia mor-ska, a jej swiatło o ogromnej mocy sprawia, że jest jed-ną z najjaśniejszych na świecie. Latarnia otwarta jest dla turystów, ale by wspiąć się na jej szczyt, skąd roztacza się przepiękny widok na wyspę, trzeba pokonać aż 236 schodów. Byliśmy już trochę zmęczeni i  zrezygnowa-liśmy z  tej atrakcji. Usiedliśmy w  maleńkiej kawiarence u stóp latarni i posłuchaliśmy opowieści naszego przewod-nika o ekspozycji z oryginalnym sprzętem latarników.

Po lecie, gdy odpłyną już turyści, wyspa odkrywa swą mistyczną naturę. Barwy krajobrazu wydmowego roz-świetlają się we wszystkich tonacjach żółci, a  powietrze i  morze dają się podziwiać w  niebiesko-zielonych odcie-niach. Jesienne zapachy mieszają się z  morskim powie-trzem. Tworzy to inspirującą atmosferę. Co roku, zwłasz-cza w listopadzie, który został nawet nazwany „miesiącem sztuki”, wyspę odwiedzają artyści ze wszystkich stron świata, a  Ameland wychodzi im naprzeciw. Mieszkańcy ozdabiają w  tym czasie swoją wyspę pracami artystów: obrazami, wyrobami ze szkła, rzeźbami i  fotografiami. Także wyspiarskie kościoły zamieniają się w  tym czasie w powierznię wystawniczą.

Dzień powoli dobiegał końca i nadszedł czas, by pożeg-

nać Ameland. Wracaliśmy promem i oglądaliśmy zachód słońca. Ostanie promienie powoli zatapiały sie w morzu, odbijały się od wody całą paletą barw i wydawało się, że morze zaczęło płonąć. Widok był tak zjawiskowy, że wręcz

nierealny. Mimo że posiadam liczne fotografie z wycieczki, nie uwierzę w to piękno, dopóki znowu nie przejdę suchą stopą po dnie morza i nie spojrzę w holenderskie niebo.

NINA JANSEN/ur. 1949/- w Polsce ukończyła studia pedagogiczne i pracowała jako nauczycielka. Do Holandii przyjechała na wakacje i… już została. W szkole holenderskiej nauczyła się języka. Uważa, że Holandia jest na tyle piękna, że nie sposób o niej nie pisać.

Page 76: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

76 |

Powroty do przeszłości mają nieraz zaskakujący wy-miar. Nie polegają tylko na odcinaniu kuponów z cza-sów minionych – kiedy z rozrzewnieniem wracamy do momentów, które z obecnej perspektywy wydają nam się zwyczajnie lepsze, bardziej beztroskie. Niezależ-nie od obecnego etapu w życiu, ten poprzedni jawi się w znacznie cieplejszych barwach.

Po spalonych dwóch el-emach pod kolorowym korpo zaszywam się w  kąciku kreatywnym, gdzie znów mogę, celem odświeżenia umysłu, przelać swędzące frustracje, korzystając jedynie z  dwóch procent funkcji Łorda. I  to

wszystko wśród czempionów i  zwycięzców, lepiej ubra-nych i zaprogramowanych, jakby genetycznie predestyno-wanych do sukcesu.

W  międzyczasie gugluję potencjalne rozwiązania skoliozy umysłowej.

Element korpo jest kością niezgody. Z  jednej strony otrzymuję pytania od zatroskanych czytelników w liczbie sztuk zero, czy mam prany mózg oraz czy jestem brany w niewolę, przykuwany do grzejnika aż do fazy końcowej projektu (projektu obowiązkowo, młodzi wykształceni z  wielkich miast). Z  drugiej kategorycznie pozbawia się mnie możliwości stwierdzania, że życie jednak nie jest tak kolorowe, niezależnie od obecnego stanu materialno-spo-łecznego, BO PRZECIEŻ GDZIEŚ W  AFRYCE KTOŚ MA PASOŻYTY W STOPIE I JE SIANO, A JA SIEDZĘ WYGODNIE DUPĄ W  KLIMATYZOWANYM BU-DYNKU Z  EKSPRESEM CIŚNIENIOWYM NA KAŻ-DYM KROKU.

Zawsze wtedy zastanawiam się, czy szeroko zakrojone porównania są w jakimkolwiek stopniu zasadne w naszym życiu. Od zarania dziejów powtarzano mi, że mam równać do najlepszych. W  liczeniu, bieganiu, błyszczeniu ryjem, w sraniu, innych aktywnościach, za które dostaje się koty-

KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ O DZIWNYCH WYPRAWACH MENTALNYCH

W CZASIE SŁÓW KILKA

Z BOŻEJ ŁASKI TOMASZ | JOANNA MARCJANNA

LUDZIE SIĘ ZMIENIAJĄ.

PROSTE JAK VIFON

KURCZAK ŁAGODNY W PORACH WYRAŹNIE

PÓŹNYCH.

Page 77: FUSS NR 9
Page 78: FUSS NR 9

KĄTEM OKA

78 |

liony na balach z  Macareną. Oczywiście nie zważając na to, czy moje predyspozycje oraz zaangażowanie w dziedzi-nę na takie efekty pozwalają z normalnym nakładem pra-cy, nie mówiąc już o tym, czy jest jakikolwiek sens bycia pionierem w danej sferze. Parcie na sukces i odpowiednie zaplecze ekonomiczne to cecha zachodnich społeczeństw, gdzie naturalną konkurencję zastąpiliśmy równie natural-nym systemem czarowania iPhonem oraz pozowaniem na ściance z  panią ubijającą masło z  pewnego rustykalnego teledysku.

Wraz z nadbudowywaniem cyfr w rubryce wiek odkry-łem inne metody komparystyczno-porównawcze: wraca-nie do przeszłości. Gdzie byłem kiedyś, gdzie jestem teraz. Kim byłem kiedyś, kim jestem teraz. I co myślałem kiedyś, a co myślę teraz. Bo ludzie się zmieniają. Mogą co prawda dalej pielęgnować teatralną arogancję w  trybie -hasztag--chuj-złamany-, jednak mentalnie mogą być zupełnie in-nymi ludźmi. Proste jak Vifon Kurczak Łagodny w porach wyraźnie późnych.

Kiedyś byłem przekonany, że słabszym należy pomagać. Dopóki nie przekonałem się, że nie wszyscy słabsi są słab-si w  odpowiednim rozumieniu tego słowa. Są tylko tro-chę bardziej umiejętni w obracaniu swoich mikrotragedii w tsunami splotów nieszczęśliwych. Kiedyś byłem też zda-nia, że życie jest niedefiniowalne, że nie mamy prawa usta-lać granicy, gdzie zaczyna się życie prawdziwe, a gdzie ka-lekie, niedoskonałe, ograniczone, brzydkie. Że zysk nigdy nie może stać przed człowieczeństwem. Że jest duże przy-zwolenie na niedoskonałość, a raczej bylejakość, rzuconą do stóp w celach zapewnienia demokratycznego komfortu umęczonym twarzom.

I wtedy wróciłem z przeszłości.

Nowe czasy to spore wyzwanie dla systemu wartości. W dupie mamy rodzinę, mało uwagi przykładamy do pie-lęgnacji długotrwałych relacji (a skrycie o nich marzymy), sztucznie ograniczamy pole widoczności rzeczy nieprzy-jemnych, maksymalizujemy przeżycia własne, szczegól-nie te wzniosłe. I wtedy znowu słyszę, że mam być loso-wi wdzięczny, bo mam nóżki i rączki, a niektórzy nie. To pozwala na czasowe zaspokojenie szalejącego ego w  per-spektywie porównawczej: „o jak dobrze, nie jestem tą oso-bą”. Nie mam trójki dzieci w wieku szesnastu lat, a nie stać mnie na wózek, który można jednym ruchem zamienić na nosidełko i statek powietrzny. Jestem zdrowy, nie ma woj-ny, mam Neostradę siedemnaście-i-pół mega, więc mam lepiej niż Chińczyk szyjący nowy model aligatorowej to-rebki Versace za 3 dolary. Na miesiąc.

Czy b y ć zamieniłem na m i e ć ?

Powrót z przeszłości, a raczej „zdrada” własnej przeszło-ści i przyznanie się przed samym sobą do faktu, że kiedyś nasze myślenie było nie do końca poprawne (a może bar-dziej dostosowane do czasów), rozpoczyna całą reakcję łańcuchową. Punktem finalnym jest wniosek, że myślenie porównawcze hamuje rozwój, ogranicza myślenie życze-niowo-marzeniowe, a co najgorsze – i może wydawać się kontrowersyjne w  społeczeństwach z  szerokim paraso-lem ochronnym – sprawia, że równamy do gorszych. Bo dlaczego, jakim prawem mam myśleć o  bogaceniu się, zdobywaniu pozycji, stawianiu na własne szczęście, sko-ro ktoś trzy tysiące kilometrów stąd mieszka w  lepiance

Page 79: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 79

z gówna? Gdzie jest moja skromność, moja wdzięczność losowi, że to właśnie ja nie muszę być synem poławiacza jeżowców na wyspie niemalże bezludnej?

Ponoć nie ma przyszłości bez przeszłości, ale odcięcie starych, przegniłych i wytartych odcisków myślowych jest zdrowe. Otwiera horyzont. Mój horyzont skupia się teraz na rozwoju społeczeństw. Na bardzo niebezpiecznym my-śleniu, że wiele rzeczy trzeba będzie poświęcić.

Dziwi mnie fakt, że aborcja niepeł-nosprawnych płodów jest zakazana. Ja nie chciałbym urodzić się niepełno-sprawny, pewnie nikt nie chciałby się urodzić niepełnosprawny. Większość aspirujących do świętości obrońców życia jest pełnosprawna, więc ich ar-gumenty są nieautentyczne. To nie oni muszą przeżywać codzienny żal do losu, że nie mogą zrobić tak wielu rzeczy, że wykorzystanie ciała/umy-słu w pełnym zakresie pozwala w isto-cie na tak niewiele. To niebezpieczny obszar, a  każda osoba wychodząca z  takim wnioskiem jest automatycz-nie potępiana jako nieczuły społecz-nie psychopata promujący eugenicz-ne wartości. Bo w  końcu mogliśmy abortować Chopina, ile geniuszy by-śmy stracili przy takich praktykach? A  czy nie jest tak, że społeczeństwo myśli o  pożytku i  korzyściach z  da-nej osoby dla siebie, a nie o szczęściu

samej osoby?

Etatowi obrońcy często zapominają, że obecny rozwój nauki i  technologii pozwala nam na przekroczenie grani-cy, którą ograniczają powroty do przeszłości. Wykorzysty-wanie nieadekwatnych teorii i  poglądów do blokowania tego rozwoju jest tylko okresem przejściowym. Wynika ze strachu i braku zrozumienia faktu, że paradygmat dar-winowski oznacza dążenie do perfekcji i przetrwania albo śmierć. Nie na poziomie sortowania i  mordowania gor-

Page 80: FUSS NR 9
Page 81: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 81

szych w obozach, tylko „robienia wszystkiego, by wszyscy byli lepsi”. W prostych słowach.

Dziwi mnie również to, że rozwój robotyki, inżynierii genetycznej i  sztucznej inteligencji postrzegany jest jako zamach na wyjątkowość człowieka, jako próba pozbawie-nia godności oraz całkowite uprzedmiotowienie. Jest to pogląd tak skrajnie nierealno-tradycjonalistyczny, że spra-wia wrażenie działalności posłanki Pawłowicz pod pseu-donimem.

Najbardziej zaszłym uwierającym elementem jest beton religijny. Nie tylko katolicki, ale każdy. Nadaje on boskie przymioty zjawiskom i sferom, które święte wcale nie są. Ich niedotykalność właśnie za względu na pokrętną mo-ralność „pasterzy” i ich zwolenników nie pozwala nam na ocenę jakościową życia. Do tego miks Jezusów pojawiają-cych się na murach, tostach, klombach i starych układach scalonych Atari.

I nie chodzi tutaj o zakotwiczoną już w świadomości Po-laków „jałowość”, czyli ocenę, czy czyjeś życie jest właści-we i przydatne. Ostatnie przykłady z rodzimego podwórka wyraźnie pokazują, że szaleńcza walka o  jednostki, które nie potrafiłyby zawalczyć o  siebie, jest z  góry skazana na niepowodzenie. Kto z  nas chciałby znaleźć się w  klatce, uzależniony od innych, skazany na łaskę? Pewnie nikt. Kto z nas walczy o utrzymanie tego statusu? W głowach pew-nie większość.

Nazywam się Tomasz, przybywam z przyszłości.

Z bożej łaski tomasz Wielbiciel języka i komunikacji, szczęściem pederasta. Stara się spoglądać na życie pod różnymi kątami, lubi la-birynty i gładki plastik. Myśli obrazami, najwięcej komu-nikuje podprogowo.

JOANNA MARCJANNA Kolażystka, rysowniczka, rowerzystka. Ma licencjat z ko-munikacji wizualnej. Robi kolaże, bo to takie łatwe. Lubi patrzeć na rzeczy i robić zdjęcia.

NAJBARDZIEJ ZASZŁYM

UWIERAJĄCYM ELEMENTEM

JEST BETON RELIGIJNY. NIE TYLKO KATOLICKI,

ALE KAŻDY. NADAJE ON BOSKIE PRZYMIO­TY ZJAWISKOM I SFE­ROM, KTÓRE ŚWIĘTE

WCALE NIE SĄ

Page 82: FUSS NR 9

FUSS magazyn

82 |

WALL OF FAME.D.kATARZYNA dOMŻALSKA|[email protected]

Małgorzata Dudek|[email protected]/extremazja

G.AGNIESZKA GIERA|[email protected]/oxxygene88

Grupa Mobilni|[email protected]

J.Jachym Jerzy|[email protected]

JOANNA MARCJANNA|[email protected]

K.KAJETAN VON KAZANOWSKY|[email protected]/VONKArysuje

MAGDALENA KOŹLICKA|[email protected]/magdakozlicka

jAKUB kuSY|[email protected]

L.Zuzanna Lewandowska|[email protected]

Page 83: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 83

WALL OF FAME.

Ł.Sebastian Łąkas|[email protected]

M.JUDYTA MIERCZAK|[email protected]/blacklineartwork

MARYSIA MUCHA|www.ocaleni.wordpress.com

n.Katarzyna Nowacka|[email protected]

p.JOANNA PODGÓRSKA|[email protected]

S.Marta Stańczyk|[email protected]

T.Agata Trybus|[email protected]

U.KATARZYNA URBANIAK|[email protected]

Z.PRZEMEK ZAŃKO|[email protected]

Ź.MONIKA ŹRÓDŁOWSKA|[email protected]

Page 84: FUSS NR 9

84 |

making fuss

PO-CZYTAJ, PO-LUB, PO-KAŻ ZNAJOMYM I… ZA-DZIAŁAJ!

FUNDACJA MAGAZYN KULTURY

Krakowska Fundacja Magazyn Kultury to inicjatywa, której celem jest promowanie szeroko pojętej kultury i sztuki. Fundacja zajmuje się organizacją wystaw, koncertów, projekcji filmowych, slajdowisk, spotkań podróżników, wernisaży, warsztatów i wielu innych wydarzeń.

Jedną z ciekawszych inicjatyw Magazynu Kultury są comiesięczne SLAMY.

Zasady?Scena, mikrofon i 3 minuty – do tego publiczność, która może do woli hałasować, by wyrazić swoje zadowolenie lub jego brak. To jest właśnie SLAM POETYCKI – kawiarniano-klubowa forma pojedynków słownych. Zgłosić może się każdy, zapisy przyjmujemy bezpośrednio przed rozpoczęciem. Zwycięzca jest tylko jeden!

Slam to poezja na żywo.Slam to poeta vs. publiczność.Slam to aplauz albo gwizdy.

Ostatni SLAM w tym roku odbędzie się 13 grudnia – jak zawsze w Kolanku no 6 na ul. Józefa 17 w Krakowie.

A w listopadzie w Magazynie Kultury poza „niepokornymi” poetami możecie także posłuchać koncertów: Daniela Spaleniaka (20.11), Jamesa Haddocka Jr. (27.11).

Page 85: FUSS NR 9

FUSS magazyn

| 85

FUNDACJA MYWAY

Młodzi, utalentowani ludzie, tuż po zdobyciu dyplomu i ukończeniu edukacji muzycznej, nie zawsze dysponują praktyczną wiedzą z zakresu budowania własnego wizerunku czy tworzenia narzędzi umożliwiających im zaistnienie w profesjonalnym i wymagającym świecie sztuki. Fundacja MyWay powstała po to, aby ułatwić im start, pomóc w świadomym wyborze dalszej muzycznej drogi oraz przybliżyć ich do osiągnięcia sukcesu.

Po zakończeniu programu, beneficjenci wyposażeni będą w profesjonalne portfolio, w skład którego będzie wchodzić m.in: sesja nagraniowa w studiu, płyta z materiałami demo, film czy profesjonalna sesja zdjęciowa. Dodatkowo odbędą pakiet szkoleń, m.in. trening personalny z coachem, szkolenie z autoprezentacji oraz komunikacji z mediami, szkolenie w zakresie praw autorskich i finansów. Wszystko po to, by ułatwić młodym ludziom wejście w kręte ścieżki muzycznej kariery.

O nawiązanie współpracy z Fundacją MyWay może się starać każdy zdolny młody muzyk, który jest w trakcie studiów licencjackich. Na stronie internetowej Fundacji

znajduje się formularz zgłoszeniowy online: http://www.myway.pl/profil/zarejestruj.htmlProces rekrutacji składa się z trzech etapów. Weryfikacji kandydatów dokonuje jury składające się ze specjalistów, którzy będą w przyszłości współpracowali z beneficjentami. Tegoroczna rekrutacja zaowocowała nawiązaniem współpracy z czwórką niezwykle uzdolnionych młodych ludzi: Agatą Nowak, Szymonem Zawodnym, Magdaleną Langman oraz ambasadorką Fundacji – Jennyfer Fouani.

Więcej informacji: http://www.myway.pl/ oraz https://www.facebook.com/MyWay.Fundacja.Mlodych.Talentow

PO-CZYTAJ, PO-LUB, PO-KAŻ ZNAJOMYM I… ZA-DZIAŁAJ!

Page 86: FUSS NR 9

FUSS współtworzony jest przez pasjonatów – osoby otwarte, chętne do dzielenia się swoimi przemyśleniami,

zajawkami, podróżami, kulturowymi i społecznymi fascynacjami. Zachęcamy do wysyłania swoich propozycji

tekstów.

Zachęcamy także do współpracy grafików, ilustratorów, fotografów i wszystkich, którym nie obca jest wolność

twórcza i chęć artystycznego wyrazu. Prosimy o przesyłanie portfolio. Skontaktujemy się z wybranymi

twórcami.