24
EVANOVICH JANET Numer 1 z listy bestsellerów New York Timesa DZIEWCZYNY NIE P ACZk

Janet Evanovich - "Szczęśliwa siódemka" - fragment

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Styl Evanovich sprawia, że jej książki odczytuje się jak kolejne odcinki dowcipnego serialu kryminalnego. Każda książka to osobna historia, którą można czytać niezależnie od pozostałych.

Citation preview

EVANOVICHJANET Numer 1 z listy bestsellerów New York Timesa

SIÓDEMKA

DZIEWCZYNY NIE P ACZ

SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA

TłumaczyłaDominika Repeczko

Lublin 2013

EVANOVICHJANET

SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA

STEPHANIE

DZIEWCZYNY NIE PŁACZĄPLUM

Łowczyni nagród Stephanie Plum:

1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy2. Po drugie dla kasy3. Po trzecie dla zasady4. Zaliczyć czwórkę5. Przybić piątkę6. Po szóste nie odpuszczaj7. Szczęśliwa siódemka8. Hard Eight9. To the Nines

10. Ten Big Ones11. Eleven on Top12. Twelve Sharp13. Lean Mean Thirteen14. Fearless Fourteen15. Finger Lickin’ Fifteen16. Sizzling Sixteen

RAZ

W iedziałam, że szykuje się coś złego, kiedy Vinnie wezwał mnie do swojego gabinetu. Vinnie to mój kuzyn i szef zarazem. Przeczy-

tałam kiedyś na drzwiach ubikacji, że Vinnie pieprzy się jak fretka. Nie jestem pewna, co to miało znaczyć, ale porównanie wydawało mi się całkiem sensowne, bo Vinnie wygląda jak fretka. Rubinowy pierścień, któ-ry nosi na małym palcu, przypomina fant, jaki można wygrać w Seaside Park w takim automacie z kulkami. Miał na sobie czarną koszulę i czarny krawat, a rzedną-ce czarne włosy zaczesał do tyłu, w stylu kierownika sali w kasynie. Wyraz twarzy ustawiony miał na: „nie-zadowolony”.

Spojrzałam na niego, próbując się przy tym nie wy-krzywiać.

– Co jest? – Mam dla ciebie robotę – odparł. – Chcę, żebyś

znalazła tego szczura Eddiego DeChoocha i przywlokła tu jego kościstą dupę. Złapali go, jak przemycał z Wir-ginii ciężarówkę trefnych papierosów. Nie stawił się w sądzie.

Wywróciłam oczami tak mocno, że mogłam zoba-czyć, jak mi włosy wyrastają na czubku głowy.

– Nie będę ścigać Eddiego. Jest stary, zabija ludzi i umawia się z moją babcią.

– Teraz już prawie nie zabija – Vinnie zbył moje za-strzeżenia. – Ma kataraktę. Jak ostatnim razem chciał kogoś zastrzelić, wpakował cały magazynek w deskę do prasowania.

Vinnie jest właścicielem i szefem fi rmy poręczyciel-skiej w Trenton. Kiedy kogoś oskarżają o przestępstwo, Vinnie wpłaca sądowi kaucję w gotówce, oskarżony jest wolny do czasu rozprawy, a Vinnie prosi Pana Boga, by podsądny pojawił się tam, gdzie trzeba, w wyzna-czonym terminie. Jeśli oskarżony postanawia odpuś-cić sobie randkę z Temidą, Vinnie traci forsę, chyba że ja odszukam delikwenta i sprowadzę go przed oblicze sprawiedliwości. Nazywam się Stephanie Plum i jestem agentką do spraw windykacji poręczeń... aka łowczynią nagród. Wzięłam tę robotę w nie najlepszych czasach, kiedy to nawet fakt, że ukończyłam college w pierw-szych dziewięćdziesięciu ośmiu procentach swojej klasy, nie mógł mi zapewnić lepszej posady. Od tamtej pory

gospodarka zdążyła nabrać rozpędu i właściwie nie ma żadnego powodu, bym dalej tropiła złych ludzi, no poza tym, że to irytuje moją matkę, no i nie muszę wkładać do pracy rajstop.

– Zleciłbym to Komandosowi, ale jest za granicą – wyjaśnił Vinnie. – Zostajesz więc ty.

Komandos to typ najemnika i czasem pracuje jako łowca nagród. Jest bardzo dobry... we wszystkim. I przerażający jak wszyscy diabli.

– Co Komandos robi poza krajem? I co właściwie znaczy za granicą? Gdzie jest? Azja? Ameryka Południo-wa? Miami?

– Zgarnia dla mnie gościa w Puerto Rico – wyjaśnił Vinnie i podsunął mi papierową teczkę. – Dokumenty DeChoocha i twoje zlecenie na dokonanie zatrzymania. Dla mnie jest wart pięćdziesiąt tysięcy... dla ciebie pięć. Jedź do niego do domu i dowiedz się, dlaczego wy-kręcił numer z niestawianiem się na rozprawie. Connie dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Chryste, może leży martwy na podłodze w kuchni! Randki z twoją babcią każdego mogą wykończyć.

Biuro Vinniego znajduje się przy Hamilton, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie najlepszym miejscem dla takiego biznesu. Większość fi rm poręczycielskich ulokowała się naprzeciwko więzienia. Jednak klien-ci Vinniego to głównie krewni albo sąsiedzi, którzy mieszkają zaraz za Hamilton, w tak zwanym Grajdole. Wychowałam się w Grajdole, moi rodzice wciąż tam

mieszkają. To bardzo bezpieczna okolica, jako że prze-stępcy z Grajdoła zawsze dokładają starań, by popełniać zbrodnie gdzie indziej. No dobra, Jimmy Koniec wy-prowadził kiedyś Garibaldiego Dwa Paluchy z domu w piżamie, a potem zawiózł na wysypisko śmieci... ale zasadniczo rozwalenie Garibaldiego odbyło się poza granicami Grajdoła. A faceci zakopani w piwnicy skle-pu ze słodyczami przy Ferris Street byli z kolei spoza Grajdoła, więc właściwie się nie liczą.

Kiedy wyszłam z gabinetu Vinniego, Connie Ro-solli podniosła wzrok znad dokumentów. Connie jest kierowniczką biura. Pilnuje interesu, kiedy Vinnie ści-ga przestępców albo cudzołoży ze zwierzętami gospo-darskimi.

Connie miała włosy natapirowane na wysokość trzykrotnie przekraczającą rozmiary jej głowy, różo-wy sweterek, który opinał piersi stanowczo należące do znacznie większej kobiety, i krótką dzianinową spód-niczkę, która z kolei należała do kobiety dużo mniejszej.

Connie pracuje u Vinniego od samego początku. Wytrzymała tak długo, bo nie zmusza się do znosze-nia czegoś, czego znosić nie chce, a w wyjątkowo kiep-skie dni wypłaca sobie dodatek za warunki szkodliwe z drobnych w kasie fi rmy.

Wykrzywiła się na widok teczki z dokumentami w mojej dłoni.

– Nie zamierzasz chyba ścigać Eddiego DeChoo-cha, co?

– Mam nadzieję, że nie żyje. Lula rozwaliła się na kanapie ze sztucznej skóry, któ-

ra służyła za więzienny kojec dla naszych interesantów i ich nieszczęsnych krewniaków. Lula i kanapa miały niemal ten sam odcień brązu, z wyjątkiem włosów Luli, które tego dnia były akurat wiśniowo czerwone.

Zawsze kiedy stoję obok niej, czuję się jak anemicz-ka. Jestem Amerykanką w trzecim pokoleniu, o wło-sko-węgierskich korzeniach. Mam jasną karnację mat-ki, jej niebieskie oczy i dobrą przemianę materii, dzięki której mogę zjeść cały tort urodzinowy i mimo to – pra-wie zawsze – jestem w stanie zapiąć górny guzik moich lewisów. Genom ze strony ojca zawdzięczam niesfor-ną grzywę brązowych włosów i upodobanie do wło-skich gestów. W dobry dzień, z kilogramem maskary na rzęsach i dziesięciocentymetrowymi obcasami, mogę zwrócić na siebie uwagę. Przy Luli stanowię tło.

– Ja bym ci pomogła zawlec jego tyłek do więzie-nia – oświadczyła Lula. – Przydałaby ci się pomoc du-żej kobiety jak ja. Tylko że nie znoszę, jak są martwi. Nieboszczycy przyprawiają mnie o ciarki.

– Właściwie to nie wiem, czy on nie żyje – zastrze-głam się.

– Jak dla mnie wystarczy – orzekła Lula. – Się na to piszę. Jak jest żywy, to będę mogła skopać mu to żałos-ne dupsko, ale jak jest martwy... to spadam.

Lula gada jak prawdziwa twardzielka, ale prawda wygląda tak, że obie jesteśmy wyjątkowo cienkie w ko-

paniu tyłków. Lula była dziwką w poprzednim życiu, a teraz zajmuje się katalogowaniem dokumentów u Vin-niego. Taka była z niej dobra kurwa, jak teraz jest archi-wistka... a Lula nie jest najlepszą archiwistką pod słoń-cem.

– Może powinnyśmy mieć kamizelki – zasugero-wałam.

Lula wyjęła torebkę z dolnej szufl ady kartoteki. – Rób, co chcesz, ale ja nie zakładam żadnego kev-

laru. I tak nie mamy odpowiednio dużej, poza tym to by kompletnie zrujnowało mój styl.

Byłam w jeansach i koszulce, co oznaczało, że zasad-niczo nie miałam stylu do rujnowania, poszłam więc po kamizelkę do pokoiku na zapleczu.

– Moment – zatrzymała mnie Lula, kiedy stanęły-śmy na chodniku. – Co to jest?

– Kupiłam sobie nowy wóz. – Niech mnie, dziewczynko, się spisałaś. To tutaj to

superwózek. Była to czarna honda cr-v, a raty za to cudo mnie

dobijały. Musiałam wybierać: albo będę jeść, albo wyglądać super. Zwyciężył superwygląd. Do diabła, wszystko ma swoją cenę, no nie?

– Dokąd jedziemy? – spytała Lula, sadowiąc się obok. – Gdzie mieszka ten koleś?

– W  Grajdole. Eddie DeChooch mieszka trzy przecznice od domu moich rodziców.

– Naprawdę umawia się z twoją babcią?

– Wpadła na niego ze dwa tygodnie temu na jakimś czuwaniu u Stivy i poszli razem na pizzę.

– Myślisz, że świntuszyli? O mało nie wjechałam na chodnik. – Nie! Fuj! – Tak tylko pytałam – skwitowała Lula. DeChooch mieszka w małym bliźniaku z cegły.

Siedemdziesięcioparoletnia Angela Marguchi i jej dzie-więćdziesięcioparoletnia matka zajmują jedną część domu, a DeChooch drugą. Zaparkowałam pod połów-ką DeChoocha i razem z Lulą podeszłyśmy do drzwi. Ja miałam na sobie kamizelkę kuloodporną, a ona ob-cisły top w cętki i żółte spodnie, też obcisłe. Lula to duża kobieta i ma skłonności do sprawdzania, ile może znieść lycra.

– Idź pierwsza i sprawdź, czy żyje – zaproponowa-ła. – A jak się okaże, że nie jest martwy, daj mi znać, to przyjdę mu skopać tyłek.

– Ta, jasne. – Hyy – burknęła, wysuwając dolną wargę – my-

ślisz, że nie dałabym rady skopać mu tyłka? – Może tak odsuniesz się od drzwi – odpowiedzia-

łam. – Tak na wszelki wypadek. – Dobry pomysł – pochwaliła i odsunęła się. – Nie

żebym się bała czy coś, alebym się załamała, jakbym miała plamy z krwi na tym topie.

Nacisnęłam dzwonek i czekałam, aż ktoś otworzy. Potem zadzwoniłam jeszcze raz.

– Panie DeChooch! – wrzasnęłam. Angela Marguchi wyjrzała zza drzwi swojego

mieszkania. Była o jakieś piętnaście centymetrów niż-sza ode mnie, siwowłosa i drobniutka. Między wąskimi wargami tkwił papieros, a Angela mrużyła oczy z po-wodu dymu i starości.

– Co to za rejwach? – Szukam Eddiego. Przyjrzała mi się dokładniej i rozpogodziła się, gdy

tylko mnie poznała. – Stephanie Plum. Boże, całe wieki cię nie widzia-

łam. Słyszałam, że zaszłaś w ciążę z tym gliniarzem, Joem Morellim.

– Ohydna plotka. – Co z  DeChoochem?  – spytała Lula.  – Jest tu

gdzieś? – Siedzi u siebie – odparła Angela. – Nigdzie już nie

wychodzi. Ma depresję. Nie gada ani nic. – Nie otwiera. – Telefonu też nie odbiera. Wejdźcie po prostu. Zo-

stawia drzwi otwarte. Powiada, że czeka na kogoś, kto się nad nim ulituje i go zastrzeli.

– No, to nie my – zastrzegła się Lula. – Jasne, jak chce za to zapłacić, to może mogłabym mu dać namiar...

Otworzyłam ostrożnie drzwi od mieszkania Eddie-go i weszłam do przedpokoju.

– Panie DeChooch... – Idź sobie.

Głos dobiegł z salonu po prawej stronie. Rolety były opuszczone i w pokoju panowała ciemność. Próbowa-łam coś dojrzeć tam, skąd dochodził głos.

– Jestem Stephanie Plum, panie DeChooch. Nie sta-wił się pan w sądzie i Vinnie się o pana martwi.

– Nie idę do sądu – oświadczył DeChooch. – Ni-gdzie nie idę.

Weszłam głębiej. Eddie siedział w fotelu w kącie. Chudy, niewysoki, o splątanych siwych włosach. Miał na sobie podkoszulek, szorty, czarne skarpetki i czarne buty.

– O co chodzi z tymi butami? – spytała Lula. DeChooch spuścił wzrok. – Stopy mi zmarzły. – A może dokończy pan ubierania? I zabierzemy

pana do sądu – zaproponowałam. – A ty co, głucha jesteś? Powiedziałem, nigdzie nie

idę. Spójrz na mnie. Mam depresję. – Może ma pan depresję z powodu braku portek –

odezwała się Lula. – Ja bym była o wiele szczęśliwsza, gdybym nie musiała się martwić, że za chwilę zobaczę, jak panu z tych bokserek wyłazi ten pański starowina.

– Co wy tam wiecie – prychnął DeChooch. – Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek jest już stary i nie może niczego zrobić jak należy.

– Pewnie, nie mam pojęcia – przyznała Lula. Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy czło-

wiek jest młody i nie umie niczego zrobić jak należy. Lula i ja nigdy nie robiłyśmy niczego jak należy.

– A ty co masz na sobie? – spytał mnie DeChooch. – Chryste, to jest kamizelka kuloodporna? Wiesz, to do-piero kurewsko obraźliwe. To tak jakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby strzelić ci w łeb.

– Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi się zabezpieczyć – wyjaśniła Lula.

– Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Czło-wiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie gada o niczym innym. – Machnął lekceważąco ręką. – Do diabła, kogo chcę oszukać? Jestem skończony. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z Wirginii. Nie potrafi ę już nawet przemycać papierosów. – Zwiesił gło-wę. – Jestem nieudacznikiem. Pierdolonym nieudacz-nikiem. Powinienem się sam zastrzelić.

– Może miał pan tylko pecha – pocieszała go Lula. – Założę się, że jak następnym razem będzie pan coś prze-mycał, to pójdzie jak trzeba.

– Mam prostatę do dupy – wyjaśnił DeChooch. – Musiałem zatrzymać wóz, żeby się odlać. Wtedy mnie złapali... jak się zatrzymałem na siku.

– To niezbyt fair – przyznała Lula. – Życie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od

urodzenia harowałem, miałem te wszystkie... osiągnię-cia. A teraz jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie żenujące.

Dom nie był urządzony w jakimś konkretnym sty-lu. Eddie meblował go pewnie przez lata tym, co mu

spadło z ciężarówki. Nie było żadnej pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile wiedziałam, nie było nigdy małych DeChoochów.

– Może powinien się pan ubrać – powiedziałam. – Naprawdę musimy pojechać do miasta.

– Dlaczego nie – zgodził się DeChooch. – Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę na dołku, tak jak i tutaj. – Wstał, westchnął z rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów. Odwrócił się i popatrzył na nas. – Dajcie mi minutę.

Dom Eddiego był bardzo podobny do bliźniaka mo-ich rodziców. Z przodu salon, pośrodku jadalnia, kuch-nia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe sypialnie i łazienka.

Siedziałyśmy z Lulą nieruchomo w ciemności, na-słuchując DeChoocha, który chodził nad nami po swo-jej sypialni.

– Powinien przemycać prozac zamiast papierosów – zauważyła Lula. – Mógłby sobie łyknąć kilka tabletek.

– Tak naprawdę to powinien sobie oczy wyleczyć – powiedziałam. – Mojej ciotce Rose zoperowali kata-raktę i teraz znów dobrze widzi.

– Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że to by mu poprawiło humor.

No dobra, może rzeczywiście nie powinien opero-wać sobie oczu.

Lula spojrzała w kierunku schodów.

– Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie?

– Może nie potrafi ich znaleźć. – Myślisz, że jest aż tak ślepy? Wzruszyłam ramionami. – I jak się tak zastanowić, to od dłuższej chwili go

nie słychać – zauważyła Lula. – Może zasnął. Starym ludziom to się często zdarza.

Podeszłam do schodów. – Panie DeChooch? Wszystko w porządku? – za-

wołałam. Cisza. Zawołałam ponownie. – O rany – jęknęła Lula. Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie

naraz. Drzwi były zamknięte, więc zastukałam moc-no.

– Panie DeChooch? Nadal żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi

i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha.

Szlag. – Co się dzieje? – zawołała z dołu Lula. – Nie ma go tutaj. – Że co? Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżka-

mi i w szafach. W piwnicy i garażu. Szafy DeChoocha

były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdo-wała się w łazience. Samochód drzemał sobie w garażu.

– To niesamowite – oświadczyła Lula. – Jak prze-szedł obok nas? Siedziałyśmy przecież w pokoju od frontu. Musiałybyśmy go zauważyć.

Stałyśmy na podwórzu z tyłu domu. Popatrzyłam w górę, w okna. To od łazienki znajdowało się bezpo-średnio nad płaskim dachem, który osłaniał drzwi pro-wadzące z kuchni na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. W liceum wymykałam się tym ok-nem późno wieczorem, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie, córka doskonała, nigdy nie robiła takich rzeczy.

– Mógł wyjść przez to okno – podsumowałam. – Nie musiał nawet skakać z wysoka, bo pod samą ścianą stoją dwa kubły na śmieci.

– To dopiero bezczelność, przed nami udaje, że jest stary i słabowity, i taki cholernie załamany, a jak tylko się odwracamy, daje nogę przez okno. Mówię ci, niko-mu już nie można ufać.

– Załatwił nas bez mydła. – No żebyś wiedziała. Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez

wielkiego wysiłku znalazłam komplet kluczy. Wsu-nęłam jeden w zamek drzwi wejściowych. Doskona-le. Zamknęłam dom i schowałam klucze. Z doświad-czenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy wraca

do domu. A kiedy DeChooch wróci do domu, będzie chciał go pozamykać.

Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przy-padkiem nie ukrywa u siebie Eddiego DeChoocha. Twierdziła, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił.

Wsiadłyśmy z Lulą do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz kluczy DeChoo-cha. Klucze od domu, kluczyki od samochodu... i trze-ci klucz. Wyciągnęłam je z torebki i przyjrzałam im się dokładnie.

– Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? – spy-tałam Lulę.

– To taki kluczyk od kłódek przy szafk ach na siłow-ni albo szopach i innych takich.

– A widziałaś tam jakąś szopę? – Nie wiem. Właściwie to nie zwróciłam uwagi.

Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i środ-kiem na chwasty?

Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciły-śmy na podwórze.

– Nie widzę tu żadnej szopy – oświadczyła Lula. – Tylko kubły na śmieci i garaż.

Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu. – Tylko samochód, nic poza tym – stwierdziła po

chwili. Obeszłyśmy garaż i znalazłyśmy szopę.

– Taa, ale jest zamknięta  – zwróciła mi uwagę Lula. – Musiałby być Houdinim, żeby się tam dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. A już poza tym, czujesz, jak tu cuchnie?

Włożyłam klucz w dziurkę i kłódka się otworzyła. – Moment – powstrzymała mnie Lula. – Jestem za

tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie chcę wiedzieć, co tam śmierdzi w środku.

Pociągnęłam za klamkę, drzwi otworzyły się na oścież i spojrzałyśmy prosto w twarz Loretty Ricci – rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej. Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna, które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie nie-sie ze sobą śmierć.

– Oż kurwa, no to nie jest deska do prasowania – zauważyła Lula.

Zatrzasnęłam drzwi, a potem kłódkę i odsunęłam się na stosowną odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich oddechów.

– Miałaś rację – oświadczyłam. – Trzeba było nie otwierać.

– Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpako-wałyśmy. Wszystko przez twoje wścibstwo. Mało tego, ja wiem, co będzie dalej. Wezwiesz gliny i cały dzień bę-dziesz się z nimi użerać. Jakbyś miała choć trochę rozu-mu, tobyś udała, że nic nie widziałaś i pojechałybyśmy na frytki i colę. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki.

Dałam jej kluczyki od mojego wozu. – Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godzi-

ny. Jeśli mnie tu porzucisz, to przysięgam, że wyślę za tobą policję.

– Rany, to normalnie boli. Porzuciłam cię kiedyś? – Non stop to robisz. – Hm – prychnęła Lula. Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na po-

licję. Po kilku minutach usłyszałam, jak radiowóz par-kuje przed domem. Wysiedli z niego Carl Constanza i jego partner Duży Pies.

– Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedzia-łem, że to ty – przywitał mnie Carl. – Już z miesiąc bę-dzie, od kiedy ostatnio znalazłaś trupa. Wiedziałem, że to już najwyższy czas.

– Wcale nie znajduję tylu trupów! – Hej – wtrącił się Duży Pies. – Masz na sobie kevlar? – I w dodatku nowiuśki – dodał Constanza. – Ani

jednej dziury po kuli. Gliniarze z Trenton są najlepsi z najlepszych, ale nie

mają budżetu rodem z Beverly Hills. Jeśli jesteś glinia-rzem w Trenton, to masz nadzieję, że ci Święty Mikołaj położy kamizelkę pod choinką, bo kamizelki zazwyczaj kupowane są za jakieś dotacje i granty. Nie dają czegoś takiego razem z odznaką.

Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoo-cha i schowałam do kieszeni. Dwa pozostałe wręczyłam teraz Constanzie.

– W szopie jest Loretta Ricci i nie wygląda za dobrze. Znałam Lorettę z widzenia. Mieszkała w Grajdole

i była wdową. Miała tak jakoś z sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w delikatesach Giovichinniego, jak kupowała coś na lunch.

PREMIERA 7 CZERWCA