16
Czy „Drogówka” Woj- ciecha Smarzowskie- go opowiada w gruncie rzeczy nie tylko o poli- cji drogowej, a o insty- tucjach naszego kraju, zdegenerowanych i nie- służących obywatelom? Na łamach tego nume- ru „Konceptu” Roman Kluska, biznesmen, założyciel „Optimusa”, niegdyś znany z tego, że padł ofiarą korup- cyjnych, gangsterskich układów, opowiada o swoich dzisiejszych problemach. Jego pierw- szą firmę niegdyś znisz- czyła prawdopodobnie powiązana z urzędni- kami, kontrolami skar- bowymi, organami ści- gania, mafia. Drugą - tę prowadzoną dziś – gnębi biurokracja, kretyńskie europrzepisy nie pozwa- lające na wykorzystanie własnego potencjału i zareagowanie na zapo- trzebowanie klienta. Dariusz Loranty, prawdziwy „pies”, opo- wiada z kolei o tym, jak wygląda dziś polska poli- cja. Zdaniem Lorantego, wcale nie tak jak w prze- rysowanej „Drogówce”. Ale nie jest to pociechą, bo policjant opowiada o świecie rodem z fil- mu „Psy” sprzed dwóch dekad, świecie, który przetrwał w nierefor- mowanej, przebiuro- kratyzowanej policji. Świecie, gdzie nisz - czy się ambicje, a doce- nia kunktatorstwo. Czy nie ceniąc kryjącej się w krzakach drogów- ki, straży miejskich zaj- mujących się wyłącznie wypełnianiem budże- tów pieniędzmi z man- datów i urzędów wdra- żających bezsensowne regulacje, pozostajemy jeszcze patriotami? Czy nie jest tak, że przesta- jemy lubić własny kraj? Na łamach dzisiejsze- go „Konceptu” mówimy dużo o antypaństwie. Składają się na nie także ciągle jeszcze fatalne w wielu miej- scach drogi, cynizm poli- tyków, obłuda wysługujących się władzy, bez względu na jej kolory, medialnych gwiazdorów, którzy wma- wiają ludziom, że wszyst - ko jest ideal- nie, a jedyne co wolno im robić, to bez- myślnie się uśmiechać. Piszemy też o insty- tucjach, które zaczę- ły stanowić konkuren- cję dla państwa, często nadmiernie wychwala- nych bądź demonizowa- nych – korporacjach. Czy rzeczywiście dają szczęście? Ale piszemy też o takim państwie, z któ- rego jesteśmy dumni, które jest nasze, i które nosimy w sobie. To my, nasi, bliscy, nasza kultu- ra, język, tradycja, kra- jobraz. Także pamięć o tych, którzy za to pań- stwo ginęli, a dziś często stara się ich wypchnąć poza ramy społecznej pamięci. Tak jak żołnie- rzy wyklętych, którym poświęcony jest dodatek do „Konceptu” przygo- towany wraz z redakcją „Super Expressu”. „LAST MINUTE” – CIENKIE i ociężałe w tym NUMERZE: Szef giełdy stracił stołek, bo za bardzo angażował się w promocję filmu „Last Minute”, w którym gra dama jego serca, modelka Anna Sza- rek. Jeżeli dymisja była zaplanowa- nym elementem akcji reklamowej, to prezes niepotrzebnie się poświę- cił. Rzecz jest cienka jak herbata z czwartego parzenia. Czegóż zresz- tą można było oczekiwać od reżyse- ra, który sponiewierał legendę Han- sa Klossa, a wcześniej wysmażył zakalcowate „Ciacho”. Twórcy „Listów do M” mogą spać spokojnie. Konkurencja nie potrafi- ła skorzystać z gotowych wzorców, czyli polsatowskich „Pamiętników z wakacji” i amerykańskiego cyklu „W krzywym zwierciadle”. Zamiast mięsnego jeża przyrządzonego przez polskich Griswoldów, dostaliśmy nieśmieszną opowiastkę o ocięża- łych umysłowo pechowcach. STR. 10 SPORTOWCY, OSTATNI bastion szczerości W czasach demokracji, z defini- cji stojącej na straży wolności sło- wa, coraz mniej nam wolno. Ale jest światełko w tunelu. I zapa- lają go sportowcy. Nie politycy, naukowcy, ekonomiści, biznes- meni. Tylko sportowcy potrafią jeszcze dać nam nadzieję na nor- malność w życiu publicznym. Dla- czego? Choćby dlatego: „To tak, jak sobie wyobrażam bycie męż- czyzną. Ktoś wielokrotnie kopnął mnie w jaja” – to słowa Sherraine Schalm, kanadyjskiej szpadzistki po porażce w pierwszej rundzie zawodów na Olimpiadzie w Peki- nie (2008). Inne przykłady? Proszę bardzo: “Wiemy, że musimy od pierwszej minuty napierdalać” – te słowa wypowiedział podczas konferen- cji prasowej, przed kluczowym meczem z Czechami na Euro 2012, reprezentant Polski Damien Perqius. „Kur.. mać, co trenero- wi odpier...?!” – nie uwierzycie, ale tak zareagował (kiedy jeszcze skakał) Adam Małysz, jak jeden z trenerów kadry walnął go dło- nią w daszek czapki. STR. 11 Znajdź nas na facebook.com DWUTYGODNIK AKADEMICKI NR 8 26 LUTEGO-12 MARCA 2013 WIKTOR Świetlik tadeusz Płużański „Kiedy pytasz Anglika co sły- chać odpowiada: fine, kiedy Po- laka, mówi „stara bida”. Znacie te opinie? Wcale o nas źle nie świadczą. STR.3 W powszechnej opinii praca w korporacji to przejrzyste zasa- dy, klarowna ścieżka kariery. Nic bardziej mylnego. STR. 8 Zaczęło się sto lat temu, gdy przeciwników ewolucji nazwa- no kołtunami. Od tej pory gdy brakuje argumentów, używa się obelg - antysermitów, wykształ- ciuchów, moherów, lemingów. STR. 12 Przedwojenna Polska czciła we- teranów powstania styczniowe- go, partyzanci podobnego po- wstania antykomunistycznego, które toczyło się w latach powo- jennych, są dziś zapomniani. STR. 6-7 Jarosław heinze państwo i antypaństwo anita sobczak robert mazurek wiesław chełminiak z gazetą dodatek „Żołnierze wyklęci” WWW. GAZETAKONCEPT.PL Dołącz Do akcji „konceptu” - „naukowy nobel dla Polaka” i zgłoś swojego kandydata (wraz z uzasadnieniem na stronę maszynopisu) do redakcji konceptu na adres: [email protected] czy można nie wierzyć w dobre intencje policji drogowej, nie ufać urzędnikom, a zarazem być patriotą? Jego pierwszą firmę komputerową zniszczy- ła mafia powiązanych ze sobą urzędników, gangsterów i funkcjo- nariuszy. Dziś prowa- dzi kolejną, mleczarską - i tym razem gnębią ją i nie pozwalają jej do końca rozwinąć skrzy- deł - idiotyczne przepisy i euroregulacje FOTO Agencja Reporter FOTO NEXT FILM

Koncept nr 8

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Koncept Dwutygodnik Akademicki

Citation preview

Page 1: Koncept nr 8

Czy „Drogówka” Woj-ciecha Smarzowskie-go opowiada w gruncie rzeczy nie tylko o poli-cji drogowej, a o insty-tucjach naszego kraju, zdegenerowanych i nie-służących obywatelom?

Na łamach tego nume-ru „Konceptu” Roman Kluska, biznesmen, założyciel „Optimusa”, niegdyś znany z tego, że padł ofiarą korup-cyjnych, gangsterskich układów, opowiada o swoich dzisiejszych problemach. Jego pierw-szą firmę niegdyś znisz-czyła prawdopodobnie powiązana z urzędni-kami, kontrolami skar-bowymi, organami ści-gania, mafia. Drugą - tę prowadzoną dziś – gnębi biurokracja, kretyńskie europrzepisy nie pozwa-

lające na wykorzystanie własnego potencjału i zareagowanie na zapo-trzebowanie klienta.

Dar iusz Lorant y, prawdziwy „pies”, opo-wiada z kolei o tym, jak wygląda dziś polska poli-cja. Zdaniem Lorantego, wcale nie tak jak w prze-rysowanej „Drogówce”. Ale nie jest to pociechą, bo policjant opowiada o świecie rodem z fil-mu „Psy” sprzed dwóch dekad, świecie, który przetrwał w nierefor-mowanej, przebiuro-kratyzowanej policji. Świecie, gdzie nisz-czy się ambicje, a doce-nia kunktatorstwo.

Czy nie ceniąc kryjącej się w krzakach drogów-ki, straży miejskich zaj-mujących się wyłącznie wypełnianiem budże-

tów pieniędzmi z man-datów i urzędów wdra-żających bezsensowne regulacje, pozostajemy jeszcze patriotami? Czy

nie jest tak, że przesta-jemy lubić własny kraj?

Na łamach dzisiejsze-go „Konceptu” mówimy dużo o antypaństwie.

Składają się na nie także ciągle jeszcze fatalne w wielu miej-scach drogi, cynizm poli-tyków, obłuda wysługujących się wład z y, bez względu na jej kolory, me d i a l nyc h gwiazdorów, którzy wma-wiają ludziom, ż e w s z y s t -ko jest ideal-nie, a jedyne co wolno im robić, to bez-myślnie się u ś m i e c h a ć .

Piszemy też o insty-tucjach, które zaczę-ły stanowić konkuren-cję dla państwa, często nadmiernie wychwala-nych bądź demonizowa-nych – korporacjach. Czy rzeczywiście dają szczęście?

A le pi s zemy też o takim państwie, z któ-rego jesteśmy dumni, które jest nasze, i które nosimy w sobie. To my, nasi, bliscy, nasza kultu-ra, język, tradycja, kra-jobraz. Także pamięć o tych, którzy za to pań-stwo ginęli, a dziś często stara się ich wypchnąć poza ramy społecznej pamięci. Tak jak żołnie-rzy wyklętych, którym poświęcony jest dodatek do „Konceptu” przygo-towany wraz z redakcją „Super Expressu”. █

„Last minute” – cienkie i ociężałe

w tym numerze:

Szef giełdy stracił stołek, bo za bardzo angażował się w promocję filmu „Last Minute”, w którym gra dama jego serca, modelka Anna Sza-rek. Jeżeli dymisja była zaplanowa-nym elementem akcji reklamowej, to prezes niepotrzebnie się poświę-cił. Rzecz jest cienka jak herbata z czwartego parzenia. Czegóż zresz-tą można było oczekiwać od reżyse-ra, który sponiewierał legendę Han-sa Klossa, a wcześniej wysmażył zakalcowate „Ciacho”.

Twórcy „Listów do M” mogą spać spokojnie. Konkurencja nie potrafi-ła skorzystać z gotowych wzorców, czyli polsatowskich „Pamiętników z wakacji” i amerykańskiego cyklu „W krzywym zwierciadle”. Zamiast mięsnego jeża przyrządzonego przez polskich Griswoldów, dostaliśmy nieśmieszną opowiastkę o ocięża-łych umysłowo pechowcach. str. 10

sportowcy, ostatni bastion szczerościW czasach demokracji, z defini-cji stojącej na straży wolności sło-wa, coraz mniej nam wolno. Ale jest światełko w tunelu. I zapa-lają go sportowcy. Nie politycy, naukowcy, ekonomiści, biznes-meni. Tylko sportowcy potrafią jeszcze dać nam nadzieję na nor-malność w życiu publicznym. Dla-czego? Choćby dlatego: „To tak,

jak sobie wyobrażam bycie męż-czyzną. Ktoś wielokrotnie kopnął mnie w jaja” – to słowa Sherraine Schalm, kanadyjskiej szpadzistki po porażce w pierwszej rundzie zawodów na Olimpiadzie w Peki-nie (2008).

Inne przykłady? Proszę bardzo: “Wiemy, że musimy od pierwszej minuty napierdalać” – te słowa

wypowiedział podczas konferen-cji prasowej, przed kluczowym meczem z Czechami na Euro 2012, reprezentant Polski Damien Perqius. „Kur.. mać, co trenero-wi odpier...?!” – nie uwierzycie, ale tak zareagował (kiedy jeszcze skakał) Adam Małysz, jak jeden z trenerów kadry walnął go dło-nią w daszek czapki. str. 11

Znajdź nas na facebook.com

dwutygodnik akademicki nr 8 26 lutego-12 marca 2013

Wiktor Świetlik

tadeusz Płużański

„Kiedy pytasz Anglika co sły-chać odpowiada: fine, kiedy Po-laka, mówi „stara bida”. Znacie te opinie? Wcale o nas źle nie świadczą. str.3

W powszechnej opinii praca w korporacji to przejrzyste zasa-dy, klarowna ścieżka kariery. Nic bardziej mylnego. str. 8

Zaczęło się sto lat temu, gdy przeciwników ewolucji nazwa-no kołtunami. Od tej pory gdy brakuje argumentów, używa się obelg - antysermitów, wykształ-ciuchów, moherów, lemingów. str. 12

Przedwojenna Polska czciła we-teranów powstania styczniowe-go, partyzanci podobnego po-wstania antykomunistycznego, które toczyło się w latach powo-jennych, są dziś zapomniani. str. 6-7

Jarosław heinze

państwoi antypaństwo

anita sobczak

robert mazurek

wiesław chełminiak

z gazetą dodatek „Żołnierze wyklęci”w

ww

.ga

zeta

kon

cep

t.p

l

Dołącz Do akcji „konceptu” - „naukowy nobel dla Polaka” i zgłoś swojego kandydata (wraz z uzasadnieniem na stronę maszynopisu) do redakcji konceptu na adres: [email protected]

czy można nie wierzyć w dobre intencje policji drogowej, nie ufać urzędnikom, a zarazem być patriotą?

Jego pierwszą firmę komputerową zniszczy-ła mafia powiązanych ze sobą urzędników, gangsterów i funkcjo-nariuszy. Dziś prowa-dzi kolejną, mleczarską - i tym razem gnębią ją i nie pozwalają jej do końca rozwinąć skrzy-deł - idiotyczne przepisy i euroregulacje

foto

age

ncja

rep

orte

rfo

to n

eXt

fil

m

Page 2: Koncept nr 8

2starter

Czy w Polsce są wystarczające zachę-ty dla biznesu, aby ten przeznaczał swoje środki na finansowanie badań? Jacy absolwenci opuszczają polskie uczelnie, jaki jest ich poziom wiedzy i umiejętności? Jakie przeszkody stoją na drodze młodych naukowców? Na takie i inne pytania szukali odpowie-

dzi uczestnicy debaty pt. „Polskie Puz-zle: Czy polska nauka idzie w las?”, która odbyła się 15 lutego br. na Uni-wersytecie Warszawskim. Spotka-nie organizowała Fundacja Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska” i Uniwersytet Warszawski.

Spotkanie prowadził red. Damian

Kwiek (PR3), a udział w nim wzię-li: dr hab. Konrad Banaszek (UW), prof. Marek Chmielewski (wicepre-zes PAN), prof. Krzysztof Dołowy (SGGW), Krzysztof Domarecki (prze-wodniczący Rady Nadzorczej „Sele-na FM”), dr Olaf Gajl (OPI), dr hab. Jacek Guliński (podsekretarz stanu

MNiSW), prof. Alojzy Nowak (prorektor UW), prof. Leszek Rafalski (przewodniczący Rady Głównej Instytutów Badaw-czych), prof. Henryk Skarżyń-ski (Instytut Fizjologii i Pato-logii Słuchu), dr Jacek Szczytko (UW), prof. Łukasz Turski (Cen-trum Nauki Kopernik).

W pierwszej części spotkania wyniki swoich badań zaprezen-towało studenckie koło nauko-we „Moderator”. Badana była satysfakcja ze studiów, a jej wyniki zawarte zostały w rapor-cie pt. „Pozwólmy przejść nauce z bibliotek do lasu!”. Okazuje się, że studenci są generalnie zadowoleni ze studiów. Nato-miast duży rozdźwięk powsta-je w ocenie zajęć teoretycznych i praktycznych. Aż w 80 proc. pozytywnie oceniają zajęcia

teoretyczne, jednak już tylko 30 proc. studentów mówi, że ćwiczenia prak-tyczne spełniają ich oczekiwania. Dla-czego tak się dzieje i co z tego wynika - o tym rozmawiali uczestnicy dru-giej części spotkania.

Prof. Łukasz Turski stwierdził, że brak umiejętności praktycznego zastosowania wiedzy ma swe źródła w słabej edukacji szkolnej. Brak labo-ratoriów w szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach oraz zastępowa-nie edukacji praktycznej wiedzą teo-retyczną, zabija zdolności praktycz-ne uczniów. Dr Olaf Gajl zauważył inny problem wykształcenia młodych ludzi. Zwrócił uwagę na to, że nie są oni uczeni pracy zespołowej, niezbęd-nej przy realizacji projektów innowa-

cyjnych, czy prowadzeniu nowoczes-nych badań. Z kolei Jacek Guliński zwrócił uwagę na różne czynniki, któ-re decydują o tym, jacy absolwenci opuszczają mury polskich uczelni. Absolwenci są bardzo różni – mówił – a składa się na to kilka czynników: jakich ludzi mamy na wejściu, jakie uczelnie kończą oraz jakie mają pre-dyspozycje i motywację.

Organizatorami spotkania byli FPGP „Teraz Polska” i Uniwersytet Warszawski.

Partnerzy - Selena FM SA, Polphar-ma SA, Fundacja Best Place - Euro-pejski Instytut Marketingu Miejsc.

Patronat medialny - Polskie Radio, PAP Nauka w Polsce, Magazyn Teraz Polska, Koncept █

źródło: informacja własna; students.pl; opole.gazeta.pl; dlastudenta.pl

Po których pol-skich uczelniach zarabia się najwięcej

Kobiety częściej bezrobotne po studiach niż mężczyźni

Uniwersytet Opolski otwiera... przedszkole

NObel za wszechstronność może być twój!

W rankingu uczelni stworzonym na podstawie danych przeka-zanych przez absolwentów, nie-zależnie od roku ukończenia uczelni, 1 miejsce zajmuje Szko-ła Główna Handlowa w War-szawie. Mediana wynagrodzeń osób, które ukończyły studia na tej uczelni wyniosła w 2012 roku 8 100 PLN. Na drugim miej-scu uplasowała się Politech-nika Warszawska. Absolwenci tej szkoły zarabiali przecięt-nie 7 000 PLN. Trzecie miejsce zajęła Politechnika Gdańska. Jej absolwenci zarabiali przeciętnie 5 875 PLN. Ranking 25 uczelni, po których wynagrodzenia były w 2012 roku najwyższe zamy-ka Uniwersytet Śląski w Kato-wicach i Uniwersytet Warmiń-sko-Mazurski w Olsztynie. Absolwenci tych uczelni zara-biali przeciętnie 3 500 PLN.

Z badań Głównego Urzędu Sta-tystycznego wynika, że w 2012 roku bez pracy było ponad 250 tys. magistrów, a spośród tej grupy więcej było kobiet - 170,5 tys. Mężczyzn o 80,5 tys.

Przedszkole dla dzieci studen-tów i pracowników, prowadzo-ne przez absolwentów uczelni, których wspierać będą studen-ci pedagogiki, chce otworzyć Uniwersytet Opolski. Jego wła-dze podpisały już umowę z mia-stem w tej sprawie. To pierwsza tego rodzaju inicjatywa w Pol-sce. Nazwa nie jest chyba naj-szczęśliwsza: Uniwersyteckie Laboratorium Dziecięce (kto to wymyślił?!). Do przedszko-la mogłyby uczęszczać dzieci od drugiego roku życia. Wszel-kie zajęcia mają być otwarte dla rodziców - będą oni mieli w każ-dej chwili wstęp do przedszko-la. Prace nad organizacją uni-wersyteckiego przedszkola miałyby się zacząć w przyszłym roku kalendarzowym. A cena? Odpłatność za miejsce w przed-szkolu uniwersyteckim kształto-wałaby się podobnie jak w przed-szkolu społecznym. - Na każde dziecko przypadałaby dotacja z miasta, resztę płaciliby rodzi-ce - mówi dr Stanisława Włoch z Zakładu Pedagogiki Przed-szkolnej i Wychowania Artystycz-nego Instytutu Studiów Eduka-

cyjnych UO. - Na pewno nie chcielibyśmy windować ceny, przede wszystkim z tego powo-du, że studenci, dla których dzieci między innymi placów-ka jest tworzona, nie są osoba-mi zamożnymi.

Połączyć wiedzę, pasję i rozwój. To czterokrotnie sprawdzony prze-pis, jak zdobyć statuetkę Studen-ckiego Nobla. Czy również podczas piątej edycji konkursu na najlep-szego studenta w kraju to wystar-czy? Dowie się ten, kto spróbuje swoich sił. Zapisy właśnie star-tują! Studencki Nobel 2013 skie-rowany jest do studentów, którzy realizują się naukowo, społecz-nie i zawodowo. Publikacje nauko-we, udział w wymianach zagra-nicznych, aktywność społeczna, praktyki i staże, osiągnięcia spor-towe – to elementy, które brane są pod uwagę przy wyborze lau-reata głównej nagrody. W ramach konkursu, Niezależne Zrzeszenie Studentów (NZS), od 2009 roku wyłania jednostki ponadprzecięt-ne. - Nasze przedsięwzięcie ma na celu dostrzec i wynagrodzić stara-nia tych, którym udało się osiąg-nąć najwięcej – podkreśla Michali-na Kołacz, rzecznik Studenckiego

Nobla 2013. Spośród kandydatów zostaną wyłonieni kolejno najlepsi studenci na poszczególnych uczel-niach, w województwach i osta-tecznie - zdobywca Studenckiego Nobla 2013, czyli najlepszy stu-dent RP. Ponadto równolegle odbę-dzie się konkurs na najlepszego stu-denta w danej kategorii branżowej. Formularz zgłoszeniowy będzie dostępny od 1 marca do 14 kwietnia na stronie głównej konkursu – www.studenckinobel.pl. W konkursie wystartować może student, którego średnia ocen wynosi minimum 4,0, niezależnie od rodzaju uczelni, trybu studiów czy kierunku. Tytuł Studen-ckiego Nobla jest doceniany na ryn-ku pracy. Wyróżnienie w konkursie to nie tylko wartościowy wpis w CV, ale również motywacja do dalszej pracy. Szukamy najlepszych. Zapro-ście ich do konkursu.

było, jest, będzie

pod znakiem konceptu

mniej. W stosunku do lat ubie-głych, można zauważyć, że licz-ba bezrobotnych magistrów zamiast maleć - rośnie, w cią-gu roku o 15,3 tys. Obecnie wykształcenie wyższe ma 29 proc. osób aktywnych zawodo-wo (ok. 5 mln). Dziesięć lat temu miało je tylko 16 proc. rodaków (2,7 mln).

DokąD zmierza polska nauka?

Najważniejsi ludzie polskiej nauki rozmawiali o tym, jak ją zmienić na lepsze, a także - co ważne - na praktyczniejsze...

12 lutego w sali kurialnej przy ulicy Floriańskiej 3 odbyło się kolejne spotkanie młodych z cyklu oTWórZmy oCZY, pod patronatem naszego tygodnika. Gościem był dr krzysztof Wąsowski, który opowiadał o polskim systemie prawnym, sposobach stanowienia prawa oraz relacjach prawa polskiego i unijnego. szczególnym zainteresowaniem cieszyły się zagadnienia konfliktu pomiędzy władzami (w szczególności rządem) i kibicami piłkarskimi (dr Wąsowski współpracuje ze stowarzyszeniem kibiców legii Warszawa). Gorącą dyskusję wywołało również wprowadzenie finansowania przez państwo metody in vitro rozporządzeniem ministra.następne spotkanie odbędzie się 12 marca.

paTronem medialnYm akCji jesT „konCepT”, WięCej WWW.sTudenCkinobel.pl

Page 3: Koncept nr 8

3NObel za wszechstronność może być twój!

DokąD zmierza polska nauka?

koncept główny

Kilkanaście lat temu, po tym jak Kazik Sta-szewski napisał utwór „Nie lubię już Pol-ski”, na muzyka spadły gromy. Staszew-skiemu zarzucano brak patriotyzmu i zły wpływ na młodych Polaków. Czy Kazik rze-czywiście pisząc o śmierdzącym w Sopocie ropą naftową Bałtyku i rządzących Oleksym i Kwaśniewskim wykazywał niechęć wobec własnego kraju, czy frustrację tym, że miej-sce, które kocha, nie jest takie jak chciałby? To czego „ już nie lubił” Kazik w latach 90. minęło. Kto inny rządzi, Bałtyk już jest dużo czystszy. Co nie oznacza, że nasze państwo - a szczególnie jego przedstawiciele i funk-cjonariusze - nie rozczarowuje i nie drażni.

beZmYślnie uśmieChnięCiChyba każdy zdolny do refleksji człowiek

żyjący w Polsce i mający pozytywny stosu-nek do swojego państwa, jego tradycji, kra-jobrazu, kultury w pewnym momencie musi stanąć przed następującym dylematem: nie cenię instytucji miejskich straży zajmują-cych się zapełnianiem gminnych budżetów mandatami zamiast pilnowaniem porządku;

z niechęcią przyjmuję mandaty od ukrytych w krzakach policjantów i nie wierzę w tłu-maczenia ministra transportu, że fotorada-ry montowane są ze względu na bezpieczeń-stwo, a nie złą sytuację budżetową; irytuje mnie rozbudowana administracja, znam przykłady osób niewinnie siedzących w wię-zieniu, a także takich, które powinny w nim siedzieć, a mają się świetnie na wolności. Czy ja jestem jeszcze patriotą, czy kocham mój kraj?

W nieco innej wersji to pytanie towarzyszy politologom od wieków. Czy patriota musi płacić podatki? To pytanie publicyści poli-tyczni stawiają sobie od czasu kiedy powsta-ły nowoczesne państwa. Przykład Henry’ego Davida Thoreau pokazuje, że nie musi. Ten obrońca praw człowieka, prawnik, a zara-zem amerykański patriota, odmówił w poło-wie 19. wieku płacenia podatków, ze wzglę-du na ustrój niewolniczy w USA. Thoreau świadomie zdecydował się na nieposłuszeń-stwo wobec prawa i państwa, bo chciał by jego ojczyzna inaczej wyglądała. Nie płacąc w sposób świadomy skazał samego siebie

na więzienie. Tam odwiedził go wielki poe-ta Ralph Waldo Emerson i zapytał: - Henry, dlaczego tu jesteś? - Ralph, to ja się pytam, dlaczego ciebie tu nie ma – odparł Thoreau, który uważał, że są sytuacje, kiedy uczciwy patriota powinien we własnym państwie znaleźć się w więzieniu i temu państwu się przeciwstawić. Co charakterystyczne Emer-son powiedział później o Thoreau, że nie ma większego patrioty niż on.

Jakże różni się to od współczesnych dzien-nikarskich celebrytów przekonujących, że przywiązanie do własnego kraju musi prze-kładać się na bezkrytyczny „szacunek” do jego ustroju, albo tym bardziej administra-cji rządowej. Nie są oni w stanie zauważyć albo uczciwie przyznać, że bunt przeciwko złym rzeczom, choćby i była to cała admini-stracja, jest częstszym objawem patriotyzmu i rzeczywistej chęci polepszania otoczenia. Z drugiej strony jest tępa afirmacja i patrio-tyzm zredukowany do machania chorągiew-ką na medialne zawołanie podczas imprez sportowych.

dobrZY i źli CWaniaCY„Naród narzekaczy”, „wieczni pesymiści”,

„kiedy pytasz Anglika co słychać odpowiada: fine, kiedy Polaka, mówi stara bida”. Znacie te opinie? Zdaniem zawodowych optymi-stów z profesjonalnymi uśmiechami zawsze przyklejonymi do twarzy, polski pesymizm, marudzenie to wielka narodowa wada. To ona ma sprawiać, że w gruncie rzeczy nie przepadamy za żadną władzą, jej mundu-rowych przedstawicieli traktujemy często nieufnie, z trudem podporządkowujemy się przepisom, a często po prostu kombinu-

jemy jak je obejść. Na rosnącą biurokrację odpowiadamy cwaniactwem, na obciążenia podatkowe szarą strefą, na radary policyj-ne antyradarami i CB-radiami.

Ale czy cechy te nie są tak naprawdę świa-dectwem zdrowego rozsądku i racjonalną odpowiedzią? Co więcej, czy narzekactwo nie jest przejawem skrytego idealizmu? W czasach mody na cynizm i rozczarowa-nia wszelkimi nurtami politycznymi Pola-cy wstydzą się przyznawać do marzeń o lep-szej ojczyźnie, więc publicznie ograniczają się do krytykowania tej obecnej. A tworze-nie obejść, szarych stref często faktycznie jest próbą samodzielnego, nie zawsze sku-tecznego i nie zawsze przemyślanego, ulep-szania rzeczywistości.

Podobnie jest z „cwaniactwem”. Oczy-wiście nie każdym. Nie tym reprezentowa-nym przez ukrytych w krzakach policjan-tów i nie tym, które reprezentują „chytrzy” ministrowie sprzedający ludziom kłamstwa, że łupią ich dla ich bezpieczeństwa. Dobrym obrazem tego są historie rozlicznych gran-tów naukowych. Ci, którzy się o nie ubie-gają często starają się pozornie dopełniać formalnych wymogów zagranicznych gran-todawców, a zarazem faktycznie ich realiza-cję dostosować do potrzeb społecznych, swo-ich aspiracji, realnych problemów.

Wojna Z anTYpańsTWemTo przeciwko czemu zbuntowali się Kazik

Staszewski, Thoreau, przeciwko czemu zbun-towali się hiphopowcy z blokowisk, i cze-go mają dość miliony sfrustrowanych rze-czywistością Polaków, to w gruncie rzeczy antypaństwo – suma wszystkich tych rze-czy, które nas w naszym otoczeniu drażnią i ich nie akceptujemy. W badaniach „systemu wartości” Polaków przeprowadzanych przez różne ośrodki badawcze (w tym OBOP) nie-ustannie wysoką pozycję zajmuje pomyśl-ność ojczyzny i wolności indywidualne na czele z wolnością słowa. Zarazem formal-ni przedstawiciele tej ojczyzny, pomimo że część z nich pochodzi z wyborów powszech-nych, cieszą się niskim zaufaniem, podob-nie jak inne instytucje państwa, wyjątek stanowi armia, z którą przeciętny Polak nie ma kontaktu.

To ostatnie jest zresztą również symp-tomatyczne. Polacy ufają i lubią wojsko ze względu na tradycję narodową, do której nadal – pomimo coraz bardziej rażących braków w wykształceniu – są przywiąza-ni. Ostatecznie gołym okiem widać, że przy materialnym wsparciu, jakim były fundu-sze europejskie, Polacy chcą zmieniać swoje otoczenie na lepsze. Polskie gminy obrosły chodnikami, uporządkowanymi trawnika-mi, zrewitalizowano zieleń. Oczywiście tam, gdzie środków nie strawiło antypaństwo – korupcja, marnotrawstwo, lenistwo. Naj-większy wróg nas wszystkich. Czający się często także, przyznajmy to szczerze, w nas samych. █

WIKTOR ŚWieTLiK W powszechnym odczuciu wielu Polaków mamy

dzisiaj do czynienia z państwem i antypań-stwem. To drugie, w przerysowaniu, ale celnie obrazuje film „Drogówka” wojciecha smarzow-skiego – skorumpowane, zdeprawowane, traktu-jące obywatela jak dojną krowę.

Cb radia ZamiasT koktajli mołotowa

FoTo

ne

XT F

ilm

FoTo

age

ncja

rep

orte

r

Page 4: Koncept nr 8

4We Wsi móWią: „jest jak za Niemca”…WITOLD SKRZAT: Dostał pan kiedyś zdjęcie z fotoradaru?ROMAN KLUSKA: Dostałem, oczy-wiście niesłusznie i z absurdalnych powodów. Jechałem późną nocą po „gierkówce”, było ślisko. Zapaliło się żółte światło, więc dla bezpie-czeństwa zamiast hamować - przy-spieszyłem. W efekcie przekroczy-łem prędkość o 10 km i zjechałem ze skrzyżowania na czerwonym świet-le. Punkty karne, kilkaset złotych do zapłacenia. Myślę, że żywy policjant nie dałby mi mandatu, bo wybrałem najbezpieczniejszy manewr. Fotoradary to kwintesencja strategii polskich polityków na najbliższe lata.To jest tylko wycinek polskiej rzeczy-wistości. Na całość składają się stale rosnące koszty państwa, zmniejszają-ca się efektywność gospodarki, życie na kredyt w pogoni za światem. Rzą-dzący już nawet nie obiecują wprowa-dzenia jakichkolwiek zmian w funk-cjonowaniu gospodarki. W swojej sądeckiej wsi podwożę bardzo sta-rego rolnika i wie pan, co on mówi?Że demokracja przekwitła?„W kraju jest jak za okupacji, jak za Niemca. Wracają przepisy z tam-tych czasów”.A pan go nawraca i mówi, że jeszcze Polska nie zginęła?A ja sobie przypominam fragment książki Jana Pawła II, wydanej 8 lat temu. Kiedyś jej przesłanie brzmiało nierealnie, odlegle. Papież pisze tam, że nie może człowiek dowolnie mani-pulować prawem, bo jeśli tak, niedłu-go pod pięknym słowem demokracja będziemy mieli kolejny system tota-litarny. I teraz chłopu cieli się krowa i zaraz ma na głowie kontrolę, dla-czego cielak nie ma kolczyka. Kara 5 tys. zł. Nic to, że rolnik tłumaczy, że cielaka dla siebie chce hodować. Kolczyk musi być. Ktoś powiedziałby – niemie-cki porządek.Dla przedsiębiorców, z którymi się spotykam, to nie jest element porząd-ku. Coraz częściej mówią, że żyjemy w ustroju totalitarnym, gdzie wszyst-ko jest uregulowane, gdzie nie mamy miejsca na własną inicjatywę, wszę-dzie na wszystko są przepisy. Fotora-dary są takim pięknym ukoronowa-niem tego sposobu podejścia władzy do rzeczywistości.Roman Kluska AD 2013 wciąż nie pasuje to tej rzeczywistości?Zamiast odpowiadać wprost, dam przykład: mam już skończoną, wspa-niałą małą mleczarnię. Chyba najno-wocześniejszą tego typu mleczarnię w Europie, a może i na świecie. No i teraz, zimą, gdy owce nie dają mle-ka, ona stoi. Aż się prosi, żeby robić więc sery z mleka krowiego. Ale pan ich nie robi.Przepisy powodują, że w tak małej mleczarni oznacza to absurd eko-nomiczny. Weźmy kwoty mleczne – żeby je rozliczać trzeba mieć spe-

cjalny, autoryzowany przez Agencję Rynku Rolnego program. Nie moż-na go kupić, można go wydzierżawić na rok. Gdybym ja, przy mojej pro-dukcji, go wydzierżawił od wskaza-nej firmy, to koszt kilograma sera roś-nie mi o 2,7 zł każdego roku. Za sam program! A to ledwie jeden z tysią-ca szczegółów procesu produkcyjne-go i zarazem jeden z wielu kosztów administracyjnych. Co jeszcze zabija krowie sery?Mógłbym kupić mleko od dużej mle-czarni, aby nie rozliczać kwot mlecz-nych i nie ponosić tych kosztów, ale nie wolno mi wprowadzić na zakład mleka bez certyfikatu. Na certyfi-kat muszę czekać 3 dni, a przez ten czas mleko się zepsuje. Weterynarz

próbuje znaleźć jakieś rozwiązanie, ale na dziś nie wiem czy mu się uda. Nawet jeśli urzędnik chce jak najle-piej, i tak przeszkadzają absurdal-ne przepisy.Ja mam przy mleczarni bardzo nowo-czesne laboratorium, ale nie certy-fikowałem go dla mleka krowiego. Koszt certyfikacji laboratorium dla mleka krowiego, to kolejne złotówki do kilograma sera. I jak tak codzien-nie rozważam wszystkie aspekty sprawy – włosy stają na głowie. Nie oswoił się pan z tym?Rzeczywistość ciągle mnie zaska-kuje. Dziś właśnie przyszła faktura z Urzędu Dozoru Technicznego. Mam w zakładzie kilka zbiorniczków np. na wodę. Każdy z nich kupiony rok

temu, certyfikowany przez produ-centa, a i tak muszę co roku certyfi-kować je w UDT. Koszt: kilka tysięcy złotych. Za co? Sam nie wiem. Prze-cież ten kwitek nie ma wpływu na jakość mojej produkcji.Zaraz, zaraz - mógłby pan prze-cież mieć te zbiorniki z demo-bilu, zardzewiałe lub skażone. Urząd czuwa.Niech będzie tak, że to ja odpowia-dam za to, co robię. Jak coś schrza-nię, to muszę ponieść konsekwencje. A nie tak, że jeśli coś jest z produktem nie tak, to jestem kryty, bo procedu-

ra się zgadza. Spełniłem proce-durę i mogę ludzi zatruć, byle zgodnie z procedurą. To jest dopiero straszne.

Straszne jest też to, że podobno mleko od pana owiec jest łatwopalne.Ma tłuszcz takie mleko?Ma.

No to jest łatwopalne - tak orzekli urzędnicy, to decyzja urzędnicza i nie ma z nią dyskusji. Musiałem wstawić wiele drzwi przeciwpożarowych. Po co ten dodatkowy koszt? Czy to nie jest system totalitarny, który cał-kowicie mnie ubezwłasnowolnił? I znowu nie winię tu konkretne-go urzędnika, ale tysiące niepo-trzebnych przepisów.Przynajmniej nikt nie może panu zabronić pozyskiwania energii słonecznej. Ale zabrania mi się nią dzielić. W rezultacie mam np. największą

w Europie tzw. elektrownię wyspę. Zamówiłem u Niemców wykonanie elektrowni uzyskującej energię ze słońca, bo w Polsce tego się nie pro-dukuje. Oni dziwili się, że nie mogę nadwyżki energii oddać państwu, nigdzie w świecie się nie spotkali z taką sytuacją. U nas, żeby to zro-bić, trzeba uzyskać odpowiednią kon-cesję. A ja nie chcę mieć koncesji dla elektrowni, ja chcę sery robić. Oby-watelowi nic nie wolno poza tym, na co władza mu pozwoli. Władza nie chce mojego taniego prądu? To nie będzie miała.Z pana słów wynika, że i na sery władza ma niewielki apetyt. Mle-czarnia to biznes czy hobby?Na razie hobby, na które mnie po pro-

stu stać. Ale ja jestem wyjątkiem - tysiące ludzi bierze kredyt pod biznes i jeśli nie uruchomi szybko np. pro-dukcji to komornik zajmie maszy-ny. W moim przedsięwzięciu widzę perspektywy na zysk. Jednak jeszcze kolejna tona nowych regulacji i być może także ja powiem „dość”. Wte-dy jak władza chce, niech sama pro-dukuje sery. Ja pasuję.Może trzeba się nauczyć kombi-nować, niczym tysiące Polaków?To nie kombinatorzy, to bohaterzy. Przecież oni codziennie walczą o to, żeby wyżywić swoje rodziny, zapła-cić pracownikom, brnąc w masie nie-zrozumiałych przepisów.Niektórzy, co bogatsi, jeżdżą sportowymi porsche zareje-strowanymi jako pomoc drogo-wa, co pozwala im uniknąć pła-cenia podatku VAT przy zakupie auta. Czyli jednak można wyki-wać państwo.Państwo idzie w rozwiązania drogie i nieefektywne w ściąganiu podatków. Gdyby wprowadzić gotowe, spraw-dzone rozwiązania podatkowe, do ich egzekucji wystarczyłaby pięćdziesią-ta część obecnej armii urzędników. Powrót to dziesięciny?Ogólny zarys takiej koncepcji zakła-dać mógłby zastąpienie podatku CIT stawką 1 proc. od obrotu firmy. To też wyrzucenie PIT i powrót do podatku od wynagrodzeń. Po co też np. kon-trole u taksówkarzy, te kasy fiskal-ne w taksówkach, skoro Unia mówi o obowiązku płacenia VAT powyżej

2 mln euro przychodów? Wystarczy-łoby dać taksówkarzowi kilkaset zło-tych ryczałtu i byłoby po sprawie. Ale polskie państwo woli kosztowne kon-trole i obciążanie taksówkarzy kosz-tami zakupu kas. Mówiąc językiem pana sąsiada – jak długo da się żyć pod oku-pantem będąc pokornym niczym owieczka? Złość będzie narastać wraz ze wzrostem bezrobocia. Głód popycha do czynów. Przypomi-nam sobie jak za komuny nie mogłem kupić dla rodziny chle-ba, bo nigdzie go nie było. Oj, wtedy złość w człowieku jest wielka. Obym się w tej progno-zie mylił. █

Przedsiębiorcy, z którymi się spotykam co-raz częściej mówią, że żyjemy w ustroju totalitarnym, gdzie wszystko jest uregulo-wane, gdzie nie mamy miejsca na własną inicjatywę, wszędzie na wszystko są prze-pisy. Fotoradary są takim pięknym ukoro-nowaniem tego sposobu podejścia władzy do rzeczywistości

Według urzędników mleko moich owiec jest łatwopalne – mówi roman kluska, który kilka lat temu zajął się produkcją serów. i jak w soczewce widzi rozwój choroby toczącej polskę od środka

rozmowa

FoTo

age

ncja

rep

orte

r

Page 5: Koncept nr 8

5

JAKUB BIERNAT: Co zrobić żeby Polacy zaczęli ufać policji? DARIUSZ LORANTY: Policja musi wyjść do ludzi – trzeba pokazać ją lokalnym społecznościom. Społeczeń-stwo musi mieć przynajmniej poczu-cie wpływu na tą strukturę. W policji pracuje około 107 tys. ludzi - a w rze-czywistości jakieś 60 do 80 procent robi czysto policyjną robotę. Zgodnie z ustawą pozostali to kierownictwo i obsługa. To wyliczenia szacunkowe. Tych ludzi nie widać, a mają przywi-leje mundurowe. Nie ma rzeczywiste-go kontaktu z obywatelem - za to każ-da jednostka organizacyjna powołuje sobie rzecznika prasowego i cała para idzie w gwizdek. Patrząc na korelację budżetu policji i stopnia pozytywnej oceny, to chyba im lepiej rozbudowany pijar czyli biuro prasowe, to lepsza oce-na. Nie tędy droga. Należy szukać spo-sobów - może by zorganizować zwie-dzanie komisariatów? Może dzielnicowi powinni, tak jak księża, kolędować raz w roku?Akurat temu jestem przeciwny. Insty-tucja dzielnicowego to typowo sowiecki pomysł, służący do kontrolowania oby-wateli. A rolą policji jest przeciwdzia-łanie i czynne zwalczanie przestępczo-ści i w rzeczywistości dotyczy to bardzo wąskiej grupy ludzi. A dzisiejszy dziel-nicowy to rodzaj listonosza na usłu-gach sądu czy kuratora, taka zrzutka wszelkich administracyjnych śmieci.Wiceszef policji gen. Krzysztof Gajewski podobno zakazał pod-władnym chodzenia na poka-zy filmu „Drogówka” – policjan-tom ciężko skonfrontować się z krytyką?- Nie wierzę w tę historię – podejrze-wam, że ta plotka to akcja PR twórców

filmu. Być może komendant policji pod-czas jakiegoś spotkania mógł wyrazić zdanie, że film nie jest dobry i że nie powinno się na niego iść, a jacyś „uczyn-ni” ludzie donieśli o tym do mediów. Nigdy się nie spotkałem w trakcie 17 lat pracy w policji z jakimś okólnikiem zawierającym podobne sugestie. Tylko raz miałem do czynienia z dokumen-tem, który dotyczył zakazu prywatnych kontaktów z przedstawicielami admi-nistracji Republiki Białorusi. W filmie przedstawiony jest pro-ceder brania łapówek przez poli-cjantów – czy istniejące Biuro Spraw Wewnętrznych, czyli poli-cja w policji, jest w stanie pora-dzić sobie z nadużyciami?- Korupcja - nie tylko w policji - jest podyktowana nie tym, że ludzie mało zarabiają. Złapani na łapówkach to ludzie wysoko uposażeni – decydenci, którzy mają wolną rękę w podejmowa-niu decyzji. Policjant z drogówki, który bierze sto złotych łapówki jest również takim decydentem, który często może wydać decyzję według swojego widzi-misię, choć działa na mniejszą skalę. Jego uposażenie na tle większości oby-wateli nie jest najniższe. Podstawowym warunkiem łapówkarstwa jest poczucie bezpiecznego wzięcia w łapę. Doceniam działania Biura Spraw Wewnętrznych, choć oczywiście jako zwykły policjant ich nie lubię, ale wątpię, by tylko kon-trola była skuteczną metodą zapobie-gawczą. Brakuje szerokich komplek-sowych działań: ścigania karnego, przeciwdziałania administracyjne-go oraz społecznego piętnowania. Co więcej, uważam, że pracownicy pew-nych instytucji państwowych powinni być poddawani sprawdzaniu poprzez prowokacje.

Czy obraz policji pokazy-wany w polskich filmach nie jest wykrzywiony?- Filmowcy stosują przerysowanie jako formę zainteresowania widza, zło jest ciekawe i intrygujące. Rekla-ma: „całe zło polskiej policji” przyciąg-nie widza. Któż z nas nie ma zastrze-żeń co do niektórych policjantów. Do policji wstąpiłem już w wolnej Polsce, w 1992 r. i mam solidarnościową prze-szłość. Muszę przyznać, że filmem, któ-ry zrobił na mnie największe wrażenie były „Psy” Pasikowskiego. Pamiętam tamtą atmosferę i dyskusje. Jest taka scena jak major mówi do byłych ube-ków rozpoczynających pracę w policji, że nie robili nic całe życie, a tu trzeba pracować i do tego za to marnie płacą. W tamtym czasie ten podział był bar-dzo żywy. Milicjanci nie znosili ube-ków – bo choć pracowali w tych samych budynkach, „ubole” mieli lepsze warun-ki pracy i większe pieniądze. Potem jed-nak w policji te frakcje się zjednoczyły. „Psy” opowiadają o tym, w jaki sposób tworzyły się instytucje w III RP. Jak daleko policja odeszła od swojej poprzedniczki MO? Czy policją rządzą nowi ludzie czy sta-rzy milicjanci? - Nieważne czy rządzi PO, PiS czy SLD. W policji ludzie się nie zmienia-li. Dlatego czasem okazuje się nagle, że jeden z komendantów po wybuchu stanu wojennego był na terenie kopalni Wujek, ale górnikiem nie był. Kolejny był oficerem politycznym. Tak napraw-dę polska policja została stworzona nie w 1990 r., ale w 1949 r. przez komuni-stycznego gen. Franciszka Jóźwiaka i de facto sporo elementów tego sytemu - np. sprawy kadrowe, płacowe - prze-trwały do dziś. Najwyższe uposażenia

mają wierni. Mierni, ale bierni. Nie zro-biono najważniejszych reform – tylko niewielki lifting – poprawiono mundur i zmieniono naszywkę. Ostatnie zmiany systemu emerytalnego są tego najlep-szym dowodem - była ogromna szan-sa, przyzwolenie społeczne oraz zgoda w służbach. Niestety jak zwykle blada d... - zmarnowano kolejną szansę. Część funkcjonariuszy różnych służb bierze horrendalne emerytury, ale większość ma marnie. Żadne państwo UE nie ma takiego patologicznego systemu eme-rytalnego lub awansowego.Czy przystąpienie Polski do UE wymusiło jakieś reformy?Choć do UE mam stosunek krytycz-ny, to trzeba przyznać, że wymusiła zwiększenie liczby etatów cywilnych w policji. Do czasu wstąpienia do UE wszystkie etaty pomocnicze – maga-zynierzy, sekretarki itp. to byli mundu-rowi z wszystkimi przywilejami – choć przecież ich służba była o wiele łatwiej-sza i mniej ryzykowna. Przed tym tyl-ko mówiono, zapowiadano, ale nic nie robiono. Żadna instytucja bez impul-su zewnętrznego nigdy się nie zmieni. Czy policji potrzebna jest rozbu-dowana bizantyjska struktura jak Komenda Główna Policji – gdzie siedzą setki funkcjonariuszy, dublując robotę MSW?- Oczywiście jest to ogromny dwór, każdy kacyk chce mieć dworzan. Choć ja bym w pierwszej kolejności zlikwidował departamenty „policyj-ne” w MSW. W rzeczywistości policja może się obejść bez komendy głów-nej. W takiej Wielkiej Brytanii nie ma nawet komendanta głównego. Niestety w polskich realiach nawet w cywilnym MSW deleguje się zastępy munduro-wych i nie ma rzeczywistego nadzo-

ru cywilnego. Polska jest fenomenem w skali UE – nigdzie nie było przy-padku, że oficer czynny służb specjal-nych jest ministrem spraw wewnętrz-nych. A my na etacie ministra mamy pułkownika służb specjalnych i chyba płacą mu jedni i drudzy, czyli służba, z której jest delegowany i kadry mini-sterialne. Może MSW ustosunkuje się do tej kwestii?Czy żeby w policji zapobie-gać nadużyciom należałoby ją podzielić na różne struktury?W rzeczywistości w Polsce mamy kilka policji. Policja to każda struk-tura administracyjna, która ma uprawnienia – prawo do ograni-czenia wolności człowieka czyli zatrzymania na 72 godziny, prawo do zbierania informacji i ich prze-twarzania oraz stosowania siły. Policją jest Izba Skarbowa, która ma najszersze uprawnienia, Straż Graniczna, która ma najszerszy obszar działania. Co do policji, to w sposób naturalny dzieli się ona na dwie struktury – prewencję i kryminalnych. I moją ideą jest, by policja porządku publicznego, czyli mundurowa, była przypisana samorządom, a policja kryminal-na była bardzo silnie scentralizo-wana, by wykluczyć lokalne ukła-dy. █

najpraWdZiWsZYm Filmem o polskiej poliCji były „Psy” na początku lat 90. do policji szło wielu idealistycznie nastawionych młodych ludzi,

którzy już na miejscu stykali się z byłymi esbekami. To ci drudzy zdominowali tę instytucję. efektem są korupcja i to, że obywatele nie ufają policji. Z prawdziwym gliną, komisarzem dariuszem lorantym rozmawia jakub biernat.

Dariusz loraNty jest kierownikiem podyplomowych

studiów negocjacji kryzysowych i policyjnych na Wyższej szkole

Zarządzania personelem,w najbliższym czasie wyjdzie jego książka: „spowiedź gliny. brutalna

prawda o polskiej policji”.

rozmowa

FoTo

ne

XT F

ilm

Page 6: Koncept nr 8

6

„Pięćdziesiąt lat temu ojcowie nasi rozpoczęli walkę o niepodległość Ojczyzny. Szli nie w lśniących mun-durach, lecz w łachmanach i boso, nie w przepychu techniki, lecz ze strzel-bami myśliwskimi i kosami, na arma-ty i karabiny. Prowadzili wojnę rok cały, pozostając jako żołnierze nie-doścignionym ideałem zapału, ofiar-ności i trwania w nierównej walce, w warunkach jak najcięższych. (...) Dla nas, żołnierzy wolnej Polski, powstań-cy 1863 roku są i pozostaną ostatni-mi żołnierzami Polski walczącej o swą swobodę, pozostaną wzorem wielu cnót żołnierskich, które naśladować będziemy” – to słowa okolicznoś-ciowego rozkazu, który 21 stycznia 1919 r. w rocznicę wybuchu Powsta-nia Styczniowego wydał Wódz Naczel-ny Józef Piłsudski.

Ten rozkaz łączył Powstanie z II Rzeczpospolitą, czynił je symbolicz-nym aktem założycielskim nowej, odrodzonej Polski, jej fundamen-tem. Dlatego weterani 1863 r. trak-towani byli jak narodowi bohate-rowie. Większość Polaków zdawała sobie bowiem sprawę, że ich państwo powstało z gruzów nie tylko w wyni-

ku sprzyjających okoliczności, ale tak-że – a może przede wszystkim - dzię-ki ich umiłowaniu wolności i kultowi romantycznej walki. Najważniejszym elementem tego kultu było właśnie Powstanie Styczniowe. I nikt – nawet niechętni idei zbrojnej walki endecy, nawet lewica – nie śmiał podważać jego sensu i założycielskiego mitu dla II RP. Przypomnijmy słowa Antonie-go Słonimskiego, który stwierdził, że powstania „były może rzeczą bezna-dziejną, ale (...) dawały oddech. Gdy-by nie było powstań, nie bardzo wie-rzę, że byłoby Dwudziestolecie. Bo bylibyśmy zgnojeni, bylibyśmy pro-wincją rosyjską” - mówił.

Powstańców styczniowych ota-czano wyjątkowym, powszechnym szacunkiem. Oficerowie, żołnierze i policjanci byli zobowiązani im salu-tować. Harcerze zdejmowali przed nimi czapki.

„ojCZYZna i hisToria Was nie Zapomni”Ale nie chodziło tylko o szacunek,

ale o realną pomoc. Opieka nad wete-ranami leżała w gestii państwa. Już 2 sierpnia 1919 r. Sejm Ustawodaw-

czy przyznał powstańcom i wdowom po nich prawo do pobierania emery-tury, a także do noszenia munduru Wojska Polskiego (charakterystycz-ne, granatowe uniformy). II RP nada-ła także stopnie oficerskie wszyst-kim żyjącym weteranom z lat 1831, 1848 i 1863. Pamiętać należy, że żyli już wówczas przeważnie szeregow-cy. Ale prócz tego wielkiego wyróż-nienia, dostali też stałą, dożywotnią pensję: 125 zł miesięcznie. Nie były to może kokosy, ale państwo pomagało powstańcom również na inne sposo-by, urządzając np. akcje charytatyw-ne, obejmując ułatwieniami miesz-kaniowymi. Mogli liczyć na opiekę w specjalnie powołanych placówkach.

Wracając do symboliki. Imieniem powstańców 1863 r. i dowódców nazywano pułki wojskowe, szkoły, ulice. Na warszawskich Powązkach powstała specjalna kwatera powstań-cza (około sto mogił), do której spro-wadzono szczątki weteranów z róż-nych miejsc Polski.

Kult bohaterów Powstania Stycz-niowego trwał niezmiennie przez całe międzywojnie. Nie było uro-czystości państwowych, na które by

ich nie zapraszano. Byli stałymi goś-ćmi szkół. Kulminacją owego kultu był 1933 r. - 70. rocznica wybuchu powstania. Liczbę żyjących wów-czas powstańców szacuje się na ok. 250. Obchody, z udziałem władz, obję-ły cały kraj. W Warszawie weterani zostali przyjęci przez marszałka Pił-sudskiego i prezydenta Mościckiego i podjęci obiadem w Belwederze. Pod kolumną Zygmunta przyjmowali defi-ladę – trwała 10 minut, aby 90-latków nie męczyć na mrozie. Wówczas usta-nowiono również pamiątkowy Krzyż Powstania Styczniowego. Uroczyście obchodzono także 75. rocznicę w 1938 r., z udziałem marszałka Śmigłego--Rydza i marszałkowej Piłsudskiej.

„Kraj, który ma takich żołnierzy, musi być wolnym i potężnym. Towa-rzysze broni! Ojczyzna i historia Was nie zapomni” – te słowa Mariana Lan-giewicza, dyktatora i generała wojsk powstańczych, traktowano poważnie.

Ale jest jeszcze jeden element kultu Powstania Styczniowego, bodaj naj-ważniejszy. Szacunek dla bohaterów 1863 r. i ich walki o wolność był jed-nym z elementów wychowania patrio-tycznego i obywatelskiego młodzie-ży II RP. To procentowało później. We wrześniu 1939 r., podczas okupa-cji niemieckiej, a potem sowieckiej.

TYran moskalTYran bolsZeWikA jak jest dziś? Z badania TNS

OBOP wynika, że tylko… 19 proc. Polaków wie, że Powstanie Stycznio-we wybuchło w 1863 r. Tylko 31 proc. kojarzy je z XIX wiekiem. Z pewnością takiej mizernej świadomości histo-rycznej Polaków nie sprzyja fakt, że Sejm RP – głosami PO i Ruchu Pali-kota - odrzucił pomysł, aby bieżący

rok był „Rokiem Powstania Stycznio-wego”. A np. Sejm litewski nie miał z tym problemów.

Podobnych badań nikt nie robił, jeśli chodzi o Żołnierzy Wyklętych. A okazuje się, że walka 1863 r.i ta powojenna w latach 1944(45)-1955 ma szereg analogii. I nie chodzi tylko o oczywisty cel, jakim w obu przy-padkach było odzyskanie przez Pol-skę niepodległości. Walka żołnierzy II konspiracji niepodległościowej też miała w przeważającej mierze charak-ter partyzancki, lokalny, bez central-nego dowodzenia, jednej decydującej bitwy. Oba powstania – styczniowe, antycarskie i powojenne, antyko-munistyczne toczono na podobnym obszarze. Za każdym razem partyzan-ci liczyli na pomoc wolnego świata…

Wśród Żołnierzy Wyklętych kult powstańców styczniowych był zresz-tą bardzo żywy. Ale trudno się dziwić, bo należeli właśnie do pokolenia II RP, walczyli wcześniej z Niemcami, w Armii Krajowej, czy Narodowych Siłach Zbrojnych. Swoją postawę definiowali jako kontynuację obro-ny Ojczyzny, podjętej w 1939 r., a póź-niej akcji „Burza”, i jej decydującego starcia, czyli Powstania Warszawskie-go, które wymierzone były przecież także w Sowietów.

Aby poczuć tę ciągłość idei mię-dzy żołnierzami 1863 r. a Żołnierza-mi Wyklętymi przytoczę fragment „Pamiętnika” kpt. Zdzisława Broń-skiego „Uskoka”, ostatniego antyko-munistycznego dowódcy na Lubel-szczyźnie: „Któryś z pozostałych ni stąd, ni zowąd zanucił:

Z pól do pólZ jękiem kartaczy z świstem kulRozkaz do boju wciąż nas gnaPowstańców dola, ha, ha, ha (...)Fo

To a

genc

ja r

epor

ter

Powstanie Styczniowe z 1863 roku i walka toczona z komunistami w latach 1944(45)-1955 miały wie-le podobieństw. Ale los weteranów był zupełnie inny. Powstańcy styczniowi, którzy dożyli II rP byli wyno-szeni na piedestały. żołnierze wyklęci, którzy dotrwa-li do końca komunizmu zostali zapomniani, a czasem ponownie opluci.

TAdEUSZ PłUżańSKi

dlaCZeGo zaPomiNamyNaszych Powstańców

historia

Pomimo, że bronią były często kosy, powstań-cy na kilkanaście miesię-cy zaangażowali w walkę całą armię rosyjską, a w II RP byli największymi bohaterami

Page 7: Koncept nr 8

7Tak, słyszałem, że była to piosenka

powstańców z 1864 r.! I my, w osiem-dziesiąt lat później, całkiem podobnie śpiewamy. Oni mieli tyranów Moska-li, a my mamy tyranów bolszewików. (...) Pamiętam z jaką czcią i zacieka-wieniem patrzyłem na spotykanych przed wojną weteranów powstania styczniowego. Widok siwowłosych, przygarbionych wiekiem postaci w granatowych uniformach prze-mawiał do mnie silniej niż wykłady w szkole. Albo to opowiadanie z tam-tych czasów, które słyszałem od swego ojca, ojciec słyszał to znów od swego ojca, a mego dziadka. W tych terenach też powstańcy walczyli. Ukrywali się po lasach, nocą przychodzili po żyw-ność. Po walkach widywano rannych i spotykano świeże mogiły. (…) Życie poświęcić warto jest tylko dla jednej idei, idei wolności! Jeśli walczymy i ponosimy ofiary to dlatego, że chce-my właśnie żyć, ale żyć jako ludzie wolni, w wolnej Ojczyźnie”.

polska się upomni?A jak III RP czci swoich bohaterów?

Powstańców warszawskich, żołnie-rzy AK, wyklętych? Można śmiało powiedzieć, że w przeciwieństwie do II RP nie zdała egzaminu. Bojowni-ków o wolność dzisiejsze państwo nie rozpieszcza, nie obejmuje szczególną opieką finansową, medyczną, ani spe-cjalnie nie honoruje. Tymczasem ich oprawcy wciąż otrzymują dużo wyż-sze emerytury.

Przy bierności urzędników i więk-szości wpływowych mediów, AK-ow-ców, a szczególnie wyklętych wciąż się obraża. Postkomuniści, a nawet lewi-

cowe środowiska postsolidarnościo-we otwarcie nazywają ich bandytami. Cały czas – tak jak w PRL-u - zamiast o powstaniu antykomunistycznym mówi się o wojnie domowej.

Ale III RP nie czci bohaterów wal-ki o niepodległość, bo tylko formal-nie, na poziomie symboliki nawiązu-je do II RP. W dużej mierze pozostaje kontynuacją PRL, która polską wol-ność rozjeżdżała czołgami.

Jan Paweł II mówił o Powstaniu Styczniowym: „kosztowało wiele ofiar na polach bitew, jeszcze więcej ofiar w kaźniach Syberii – ale było potrzebne. (...) Wszyscy, którzy wów-czas w 1863 roku zrywali się do walki z potworną przemocą, z nieporówna-ną przemocą, ci wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co im grozi. I dlatego czyny ich mają wewnętrzną wielkość: są nacechowane najgłębszą szlachet-nością, wskazują na jakąś moc ducha ludzkiego i równocześnie są zdolne tę moc w innych rodzić”. Te słowa może-my dziś odnieść również do Żołnie-rzy Wyklętych z nadzieją, że III RP jednak się o nich upomni. █

FoTo

age

ncja

rep

orte

r

TadeusZ m. płużański - publicysta,

szef działu opinie „super

expressu”, autor książek o zbrodniach

stalinowskich: „bestie”, „bestie

2” i „oprawcy. Zbrodnie bez kary”

BESTIE2

TADEUSZ M. PŁU˚A¡SKI

Dopiero po latach, dzięki takim autorom jak Tadeusz Płużański i możliwości

dobrania się do zasobów archiwalnych, można zdrapać politurę i kurz świętego

spokoju i  zapytać o  zbrodnie. Wcześniej, mimo potępienia stalinizmu,

tropiono jedynie zbrodniarzy hitlerowskich. Kąkolewskiemu zapewne nawet

do głowy by nie przyszło, żeby zwrócić się do Heleny Wolińskiej, Stefana

Michnika czy Igora Andrejewa z pytaniem „Co u pani (pana) słychać?”.

Płużański (syn więźnia systemu stalinowskiego) mówi o  nich krótko:

„bestie”. Można używać innych dosadnych słów, określając ubranych w  togi

czy mundury morderców Polaków – kaci, zbrodniarze. Pochodzili z  różnych

środowisk, bywali z pochodzenia Żydami, Polakami, Ukraińcami, mieli piękne,

a także paskudne rodowody okupacyjne, jednak zjednoczyła ich nadgorliwość

wobec stalinowskiego reżimu.

Jak to możliwe, że za rozliczenia zabrano się tak późno i to w trybie praktycznie

uniemożliwiającym wydanie sprawiedliwego wyroku? Na dobrych posadach,

ciepłych emeryturach lub emigracji większość zbrodniarzy doczekała późnego

wieku i zmarła, nie doświadczywszy żadnej, nawet najmniejszej kary za swoje

zbrodnie. Jedyna pociecha, że dzięki książce pozostaną na stałe w Panteonie

Narodowej Hańby!Marcin Wolski, pisarz, publicysta

TADEUSZ M. PŁU˚A¡SKI

Historyk, pisarz i publicysta.

Szef działu Opinie „Super Expressu”.

Publikuje m.in. w: „Gazecie Polskiej”

i „Gazecie Polskiej Codziennie”,

„Najwyższym Czasie”, portalach

www.wpolityce.pl, www.rebelya.pl.

Autor bestsellerowej książki „Bestie”, wyróżnionej w 2012 r.

przez kapitułę Nagrody Literackiej

im. Józefa Mackiewicza.

www.2kolory.comCena: 49zł (w tym 5% vat)

BESTIE2

historia

krzyżówka

Czy polska będzie w przyszłości pamiętać o weteranach?

Page 8: Koncept nr 8

Wiara w doczesne zbawienie za spra-wą korporacji to naiw-ność. Szczególnie w czasach kryzysu

„Trzydzieści procent mniej?” - pracownica kor-poracji ze zdumieniem wysłuchuje słów szefa. Ten właśnie jej oświadczył, że kryzys wymu-sza cięcia i że jej pensja będzie o jedną trzecią niższa. Żeby było jasne - obowiązków wcale nie będzie mniej. A może się zdarzyć, że będzie ich więcej. Bo poza obcinkami pensji w firmie są przecież również zwolnienia. „I pani - prawi dalej szef - i tak ma szczęście, że tylko będzie mniej zarabiała”.

Zły sen? Niestety, od jakiegoś czasu smutna rzeczywistość pracowników korporacji.

Tak upadają miTYPewność pracy to niejedyny mit dotyczący

pracy w dużej firmie. W powszechnej opinii praca w korporacji to przejrzyste zasady, kla-rowna ścieżka kariery. Nic bardziej mylnego - coraz częściej, szczególnie w czasach kryzy-su, wcale nie obowiązują tam reguły kapitali-zmu. Co więcej, jak zdrapać wierzchnią war-stwę - abonament w prywatnej przychodni medycznej i karnet do fitness klubu - okazuje się, że zasady panujące w korporacji niewiele różnią się od tych, do których przezwyczaili-śmy się w administracji publicznej. Zatrudnia-nie znajomych, czy nawet rodziny, układy - to

chleb powszedni. Nieuczciwe wycinanie kon-kurencji jest nawet dotkliwsze niż w urzędach, bo i do stracenia jest częściej więcej. Jesteś za dobry? Nie licz na awans. Szef nie może prze-cież pokazać, że jego ludzie są lepsi od niego. Do tego dochodzi mobbing, z którym jeszcze niewielu pracowników ma w Polsce odwagę walczyć. Poniżanie, wymaganie niemożliwe-go i karanie za niewypełnienie polecenia - to doświadczenia zasłyszane u znajomych.

„Ona jest nie do ruszenia” - usłyszała znajo-ma piszącej te słowa od swojego przełożonego. Miała wytypować kilka osób do zwolnienia. Naturalnie w pierwszej kolejności pomyślała o najsłabszych pracownikach. Okazało się jed-nak, że jedna z najgorzej pracujących dziew-czyn musi zostać w firmie, bo jest krewną pre-zesa. Liczba osób do odstrzału oczywiście się nie zmieniła, w efekcie wyleciał ktoś lepszy. Zgodnie z zasadą, że gorszy pieniądz wypie-ra lepszy.

nie moGę odejść od TokarkiTokarka to w niektórych korporacyjnych

środowiskach synonim komputera, od które-go naprawdę czasem nie można odejść. O tym ile się pracuje w korporacjach krążą opowie-

ści. I to niestety nie jest mit. Praca do późnych godzin, nadgodziny, za które płaci niewiele firm, szkolenia w weekendy, na które „war-to” pójść. To rzeczywistość korpopracowni-ków. „To już jest wiosna?” - odkrywają ze zdzi-wieniem. Albo z niedowierzaniem wysłuchują relacji znajomych, że na dworze taki upał jak-by się żar lał z nieba.

O pracownikach korporacji ks. Jacek Stry-czek, duszpasterz ludzi biznesu mówił kilka dni temu w rozmowie z TOK FM: „To są ludzie, którzy cały dzień żyją w sztucznym świecie - albo w swoim domu, albo w wygodnym samo-chodzie, u specjalnego lekarza, albo w biurze, gdzie jest klimatyzacja, na fitnessie, albo jadą na wakacje”. Takie trochę nieprawdziwe życie.

TańsZY modelDuchowny zwraca też uwagę na to, że korpo-

racje przyzwyczajają ludzi do wygody. Wbrew pozorom wcale nie zachęcają do podejmowa-nia wyzwań, czynią z nas tchórzy. W końcu każdy pracownik jest tylko trybikiem w wiel-kiej maszynerii. Są tacy, zwłaszcza zaczyna-jący pracę młodzi ludzie, którym wydaje się, że praca w międzynarodowej firmie to szczyt marzeń, że pana boga za nogi złapali. Z bie-giem czasu przekonują się, że w każdej chwili mogą być zastąpieni przez lepszy, a i najczęś-ciej tańszy model. Zderzenie z prawdziwym życiem bywa wtedy bolesne.

Doświadczony pracownik jest cenny, owszem. Ale w dzisiejszych czasach liczą się każde oszczędności. Zarządy tną więc na i starych pracownikach, i na narybku. Stąd powszechnie krytykowane, ale i powszechnie stosowane umowy śmieciowe czy równie czę-ste w korporacjach samozatrudnienie.

GrZeCh pierWorodnY Wielu szukających pracę godzi się jednak na

te XIX-wieczne warunki pracy - brak ubezpie-czenia, składek emerytalnych. Powodów jest wiele, ale warto zwrócić uwagę na ten pier-wotny - brak zmysłu przedsiębiorczości. Pol-skie uczelnie w swojej większości nie wyrabiają w studentach przekonania, że to oni mogą coś stworzyć, że to oni powinni dawać miejsca pra-cy. Nie jesteśmy uczeni, by mierzyć wysoko. I tak stajemy się wyrobnikami, pracujemy na cudze konto. I godzimy się na niegodzwie warunki.

Nie każdy ma smykałkę do interesów, ale - jak pisał wieszcz Mickiewicz - „mierz siły na zamia-ry, nie zamiar podług sił”. Jak ktoś naprawdę chce pracować u siebie i dla siebie, zrobi to.

bileT W jedną sTronęO takich, którzy rzucili korporację, by zająć

się własnym biznesem słychać dość często. O takich, którzy wracają ze swoich śmieci do wielkich firm jakoś rzadziej. To najlepszy dowód na to, że warto inwestować we własne przed-siębiorstwo. „Z 99-procentową pewnością oka-że się, że pracy na swoim jest więcej. Ale satys-fakcja i poczucie, że wszystko co robisz idzie na twoje konto są niezastąpione” - mówi Karolina, która zrezygnowała z pracy w koncernie spo-żywczym i otworzyła własną firmę. Teraz jest freelancerem - doradza kilku dużym przed-siębiorstwom. Ani przez chwilę nie żałowa-ła tej decyzji.

W korporacji uwierało ją wiele rzeczy. Na jed-ną jednak zwraca szczególną uwagę. „Miałam poczucie, że drepczę w miejscu. Wielogodzinne narady, z których nic nie wynikało, brak wpły-wu na cokolwiek. Jak w takim miejscu można się realizować?” - mówi. █

NiewolNicy tokarekdWuGłos: Za i prZe CiW korporaCjom

stabilizacja zatrudnienia była jednym z powodów, dla których młodzi ludzie wy-bierali pracę właśnie w korporacjach. to już nieaktualne, a bez tego, wielkie firmy zamieniają się w obozy pracy.

ANITA SObCZAK

8ekonomia i praca

FoTo

Wik

iped

ia C

C

autorka jest dziennikarką

pap

Page 9: Koncept nr 8

9

Logicznie rzecz biorąc, kiedy rzeczywistość odpo-wiada naszym oczekiwaniom, powinniśmy czuć się usatysfakcjonowani, ba – spełnieni. Tymczasem logika kompletnie zawodzi w przypadku absolwen-tów szkół wyższych. Bowiem, jak podały niedaw-no media, statystyczny polski absolwent uczel-ni może po ukończeniu studiów liczyć na 2500 zł brutto, czyli około 1800 zł na rękę. Z kolei z badań, dotyczących aspiracji tychże studentów, wyni-ka, że świeżo upieczony magister będzie zupeł-nie zadowolony, jeśli pod koniec miesiąca na jego koncie znajdą się dwa tysiące złotych pensji. A jed-nak, mimo tak umiarkowanych oczekiwań, młodzi absolwenci często jedyną szansę na zbudowanie kariery widzą w pracy w korporacji. I coraz częś-ciej nie jest to efekt rezygnacji z wymarzonych planów zawodowych, ale droga do ich realizacji.

obłoki ZbYT WYsokoUmiarkowane aspiracje absolwentów powinny

być dla polityków poważnym sygnałem ostrzegaw-czym. Nie oznaczają one wcale, że młodzi Pola-cy przestali bujać w obłokach i zamiast marzyć

o karierze godnej Jobsa, wolą skupić się na tym, co osiągalne. Aspiracje poniżej średniej krajowej dowodzą, że osoby z wyższym wykształceniem nie wierzą, że w Polsce uda się cokolwiek osiągnąć nawet zdolnym i dobrze przygotowanym osobom. Po prostu utarło się, że młodzi i zdolni, jeśli tylko mogą uciec za granicę, natychmiast to robią. W kra-ju pozostają ci, którzy godzą się z tym, że dyplom to dopiero zaproszenie do gry, a nie przepustka do kariery. Za dwa tysiące da się przeżyć, ale nie da się z tego odłożyć na mieszkanie czy samochód…

Jest kilka podstawowych powodów takiego sta-nu rzeczy. Absolwent, który chciałby po studiach założyć własny biznes, teoretycznie może korzy-stać z unijnych programów i starać się o preferen-cyjne kredyty – nie trzeba mieć pieniędzy, wystar-czy dobry pomysł. Tak samo teoretycznie każdy może zgłosić swoją aplikację w konkursie na pre-zesa, dajmy na to, Orlenu. W rzeczywistości bez niemałego wkładu własnego rozpoczęcie działal-ności jest nierealne. Bez bogatych rodziców lub wspólnika z kasą po prostu się nie obejdzie. Nawet jeśli pieniądze na początek się znajdą, to młody

przedsiębiorca nie może liczyć na ulgowe trakto-wanie przez fiskusa. W Polsce nie ma przepisów, które łagodziłyby obciążenia podatkowe dla osób otwierających własne firmy.

nieprakTYCZni Fakt, że ponad 20 procent bezrobotnych to oso-

by poniżej 25. roku życia, jest również po części efektem złego systemu edukacji. Polskie uczelnie kładą w studenckie głowy mniej lub bardziej przy-datną wiedzę, lecz kompletnie nie przygotowują ich na to, w jaki sposób z tą wiedzą wejść na rynek pracy. W wielu krajach Unii Europejskiej już daw-no zauważono, że praktyki zawodowe i przygoto-wanie do budowy kariery jest równie ważne, jak podręcznikowe treści. Polski absolwent po opusz-czeniu murów uczelni jest zwykle bezradny. Jego umiejętności poruszania się na rynku pracy ogra-niczają się do wypełnienia formularza CV, ściąg-niętego z internetu.

Oczywiście, absolwent może zwrócić się do pol-skiej firmy – takiej z sektora MŚP, o którym poli-tycy mówią zawsze pozytywnie, ale dla którego robią jak najmniej. Bardzo wysokie koszty pra-cy w Polsce skutecznie blokują możliwości takich przedsiębiorstw. Jeśli każdy tysiąc złotych, wypła-cany pracownikowi, kosztuje pracodawcę kilkaset złotych haraczu na rzecz instytucji państwowych, to płaca, którą można zaoferować młodemu magi-strowi, siłą rzeczy nie może być wysoka.

W tej sytuacji jedyną deską ratunku jawi się to, co dla myślicieli spod znaku „Krytyki Politycz-nej” uchodzi za ostateczną kolaborację z syste-mem – zapukanie do drzwi korporacji. Tak, jednej z tych korporacji, które mają niszczyć indywidu-alność, czynić z pracownika trybik w maszynie, urządzać wyścig szczurów, rozbijać rodziny – i co tam jeszcze lewicowym aktywistom przychodzi do głowy. Jednak dla absolwenta praca w korporacji

nie jest wcale definitywnym pożegnaniem z włas-nymi planami zawodowymi czy założeniem włas-nej firmy. Wręcz przeciwnie, bywa ona krokiem do zrealizowanie tych zamierzeń, których w inny sposób nie dałoby się wcielić w życie.

pańsTWa W pańsTWieCoraz więcej korporacji nie czeka, aż na ich biu-

ro trafi CV absolwenta. Takie firmy same odławia-ją najlepszych w ramach specjalnych programów – i to bynajmniej nie na warunkach, które wiążą pracownika z korporacją na długie lata. Przykła-dem może być projekt realizowany przez właści-ciela sieci Biedronka, w ramach którego absol-wenci kierunków ekonomicznych mogą liczyć na pracę w firmie na stanowiskach menedżerskich. Korporacja daje możliwość zdobycia doświadcze-nia i nabycia umiejętności, dzięki którym po kil-ku latach marzenia o własnym biznesie stają się realne. Jakie podmioty poza potężnymi firmami mogą zapewnić dostęp do bezpłatnych szkoleń, do poszerzania zawodowych umiejętności, nie mówiąc o pakiecie świadczeń socjalnych?

Korporacje w coraz większym stopniu reali-zują kompetencje, tradycyjnie zastrzeżone dla państwa. Stają się parapaństwami. Ta tendencja niesie zagrożenia, ale ma też pozytywne aspek-ty. Skoro państwo nie jest w stanie ułatwić mło-dym ludziom startu zawodowego, dać dostęp nie tylko do doskonalenia umiejętności, ale nawet wykształcić zgodnie z oczekiwaniami rynku – to w ten obszar wkracza korporacja. Czy nam się to podoba, czy nie.

Z korporacjami bywa trochę tak, jak z kredyta-mi. Każdy wolałby kupić mieszkanie lub auto za gotówkę, ale ostatecznie bez zaciągnięcia zobowią-zania się nie obędzie. Ostatecznie można miesz-kać kątem u teściów albo sprzedawać bajgle… █

Tak opluwane wielkie kon-cerny stanowią jedyną szanse na samorealizację dla tysięcy młodych ludzi

GDy kaPituluje Państwo, wkraczają korPoracje

dWuGłos: Za i prZe CiW korporaCjom

Demonizowane korporacje dla tysięcy lu-dzi są jedyną szansą na przyzwoite zarobki i rozwój osobisty. Kariery w nich często są wieloletnie, nie wiążą się z ryzykiem i roz-czarowaniami związanymi z własną dzia-łalnością i brakiem perspektyw odczuwal-nym w wielu małych firmach.

MARCIN ROSOłOWSKi

ekonomia i praca

FoTo

Wik

iped

ia C

C

autor jest specjalistą od

komunikacji społecznej

Page 10: Koncept nr 8

KONCERTOWY MARZEC

C

M

Y

CM

MY

CY

CMY

K

reklama copy.pdf 1 20/02/2013 13:47

O komedii „Last Minute”, wcześ-niej anonsowanej jako „Zemsta faraona”, od dawna było głośno. Zwłaszcza na korytarzach stołecz-nej Giełdy Papierów Wartościo-wych. Szef tej szacownej insty-tucji stracił stołek, bo za bardzo angażował się w promocję fil-mu, w którym gra dama jego ser-ca, modelka Anna Szarek. Jeże-li dymisja była zaplanowanym elementem akcji reklamowej, to prezes niepotrzebnie się poświę-cił. Rzecz jest cienka jak herba-ta z czwartego parzenia. Czegóż zresztą można było oczekiwać od reżysera, który sponiewierał legendę Hansa Klossa, a wcześ-niej wysmażył zakalcowate „Cia-cho”. Nawet tytuł jest od czapy, gdyż bohaterowie nie zapłacili za

wczasy w Egipcie ani grosza. Po prostu wygrali konkurs radiowy.

Akcja rozgrywa się okolicach Gwiazdki. Można więc mniemać, że celem Patryka Vegi było stwo-rzenie dzieła na potrzeby świą-tecznych ramówek telewizyjnych. Twórcy „Listów do M” mogą jed-nak spać spokojnie. Konkurencja nie potrafiła skorzystać z goto-wych wzorców, czyli polsatow-skich „Pamiętników z wakacji” i amerykańskiego cyklu „W krzy-wym zwierciadle”. Zamiast mięs-nego jeża przyrządzonego przez polskich Griswoldów, dostaliśmy nieśmieszną opowiastkę o ocięża-łych umysłowo pechowcach. Na dobry początek rodzince z „Last Minute” giną bagaże. W hotelo-wym pokoju brakuje łóżek, więc

Wojciech Mecwaldowski musi spać w wannie. Kolejne katastrofy rodacy prokurują już sami. Sytu-ację pogarsza fakt, że ich angiel-szczyzna ogranicza się do kilku słów, z których najważniejsze to „all inclusive”. Trochę to dziwne, bo głową rodziny jest nauczyciel.

Film bazuje na stereotypach, więc o los bohaterów możemy być spokojni. Polak, jak wiado-mo, zawsze sobie poradzi. Nasi wczasowicze też nie wypadli sroce spod ogona: wiedzą, co to Youtube i Facebook, mają marzenia i aspiracje. Szczytem tych marzeń jest kariera w tele-wizji. No i za rodzinę daliby się pokrajać na plasterki. Nie-przypadkowo jedyną postacią negatywną w filmie jest osob-nik, który rodzinne wartości ma w pogardzie. Krytykuje roda-ków, sam będąc patentowanym durniem i dusigroszem. Jakie zdanie o rodakach ma reżyser, który próbuje wcisnąć im tak wybrakowany towar jak „Last Minute”, łatwo się domyślić. Miejmy nadzieję, że i jego kara nie minie. █

Kino familijne też trzeba umieć ro-bić. twórcy komedii „Last minute” nie potrafili nawet skorzystać z goto-wych wzorców z polskiego i amery-kańskiego kina. efekt jest smutny, a nie śmieszny.

WieSłaW CHełMiNiaK

jeż beZmięsnY

657733_WA

recenzja10

Page 11: Koncept nr 8

Dobrze, że pomoc społeczna nie sły-szała słów kołysanki mojego przyja-ciela, który przez cztery godziny usy-piając córkę śpiewał jej „Kotki dwa”, ale w piątej wymiękł i zdesperowany zmie-nił nieco słowa: „Aaa, kotki dwa, jeden rzyga, drugi sra”. I zasnęła. Dostałby ze 2 lata, a Maryśka zapewne wylądo-wałaby w domu dziecka. Poprawność polityczna zbiera swoje żniwo. W listo-padzie 2012 roku (to już chyba trzecie podejście), w Sejmie wylądował projekt ustawy dotyczący ukrócenia „mowy nienawiści”. Ale jak i kto ma ją defi-niować? Cholera wie. Napisałem „cho-lera”? Aaaaaaaa, już po mnie. Miało być „motyla noga”. Klamra się domyka, niebawem nie będziemy mogli pójść na szamkę „do Chińczyka”, tylko pójdzie-my na obiad do „obywatela Państwa Środka”. Pamiętacie zapewne słowa pio-senki Kazika „12 groszy”: Okazało się, że pastor King nie był Murzynem, ani czarnym - on był Afroamerykaninem.

To niesamowity paradoks, że w cza-sach demokracji, z definicji stojącej na straży wolności słowa, coraz mniej nam wolno. Ale jest światełko w tune-lu. I zapalają go sportowcy. Nie polity-cy, naukowcy, ekonomiści, biznesme-ni. Tylko sportowcy potrafią jeszcze dać nam nadzieję na normalność w życiu publicznym. Dlaczego? Choćby dlatego: „To tak, jak sobie wyobrażam bycie męż-czyzną. Ktoś wielokrotnie kopnął mnie w jaja” – to słowa Sherraine Schalm, kanadyjskiej szpadzistki po porażce w pierwszej rundzie zawodów na Olim-piadzie w Pekinie (2008). Inne przykła-dy? Proszę bardzo: “Wiemy, że musimy od pierwszej minuty napierdalać” – te słowa wypowiedział podczas konferen-cji prasowej, przed kluczowym meczem z Czechami na Euro 2012, reprezentant Polski Damien Perqius. „Kur.. mać, co trenerowi odpier...?!” – nie uwierzycie, ale tak zareagował (kiedy jeszcze ska-kał) Adam Małysz, jak jeden z trenerów kadry walnął go dłonią w daszek czapki.

kaWa na łaWęZazwyczaj jest tak, że wszyscy spina-

ją się i pilnują, kiedy widzą mikrofon, czy kamerę. Ale nie sportowcy. I obstaję przy tym, że to nie wynika z ich głupo-ty. Oni są po prostu naturalni, są sobą. Kurde, co za powiew świeżego powie-trza! Czytajcie:

“Niezależnie od tego, co powiedzia-łem w zeszłym roku, tylko to przepisz. Jestem pewien, że nadal pasuje” - ame-rykański tenisista Andy Roddick, do dziennikarki podczas jednego z wiel-koszlemowych turniejów w 2006 roku. Inny tenisista, Novak Djokovic, nie-co wyżej w rankingu ATP, bo teraz na

pierwszym miejscu, opowiadał dzien-nikarzowi jak świętował niedawno suk-ces Serbii w Pucharze Davisa. “Nie spę-dziłem zbyt dużo czasu w swoim kraju po tej wygranej. To były dwa dni i dwie noce świętowania... Naszym celem były trzy. Jednak po drugim dniu wylądo-waliśmy w szpitalu”. Bywa też, że czo-łowi tenisiści są nieco introwertycz-ni, ale jakże szczerzy! “Denerwuję się, kiedy nocą jestem w domu sam. Nie wyłączam telewizora, ani świateł. Śpię na sofie, zamiast we własnym łóżku. Nie jestem zbyt odważny poza kortem”

– którego polityka byłoby stać na takie wyznanie, jakie jest autorstwa Hiszpa-na, Rafaela Nadala (nr 5 w rankingu ATP)? Jeśli mowa o życiu poza sportem warto też zacytować żużlowca Sławo-mira Drabika - wielokrotnego medali-stę mistrzostw Polski, Europy i świa-ta. Uwaga, będzie dialog. Dziennikarz: Jak wygląda życie żużlowca? Drabik: Zawody, ostro w beret, zawody, ostro w beret. Wiem, brakuje Wam wyznań piłkarzy. Zatem zaspokoję tę ciekawość. Ben Starosta, urodzony w Anglii, grał w latach 2008-2009 w Lechii Gdańsk. Nie zachwycał, nie strzelił żadnej bram-ki. Ale elokwentny był: “Dlaczego kole-dzy mówią na mnie Big Ben? Nie wiem, chyba widzieli mnie pod prysznicem”.

GolimY FrajeróWW życiu każdego sportowca istotną

rolę odgrywa jego trener. W sportach indywidualnych oczywiście zdecydo-wanie większą niż grach zespołowych, ale przedstawiciele tych ostatnich potrafią docenić klasę i znaczenie tre-nera. Oddajmy głos siatkarzowi, repre-

zentantowi Polski, Łukaszowi Kadzie-wiczowi: “Bez Lozano polska siatkówka byłaby w dupie i taka jest prawda. To człowiek, który odmulił środowisko i pokazał coś nowego. Otworzył głowę leśnym dziadkom”.

No właśnie. Może sportowcy mówią w ten sposób, a nie inaczej, bo tak roz-mawiają po prostu na co dzień – w szatni, na treningach, generalnie, poza kamerami? Coś w tym musi być. Jeden z byłych trenerów piłkarskiej repre-zentacji Polski, w ten oto sposób moty-wował polskich piłkarzy do lepszej gry w drugiej połowie meczu: „Parówy w górę i golimy frajerów!”

Na koniec warto podać przynajmniej jeden przykład sportowca, który nie przeklina i nie wstydzi się też wyznawa-nych przez siebie wartości. Tomasz Ada-mek: ”Często słucham Radia Maryja. Wiem, że w tej stacji się za mnie modlą, ja się modlę za nich. Czuję ich wsparcie”.

Nawet nie wiecie, jakie Wy nam dro-dzy sportowcy dajecie wsparcie. Dzięki Wam (a szczególnie Waszym słowom) czujemy, że żyjemy! █

11sport

FoTo

age

ncja

rep

orte

r

TYlko sporToWCY mają jaja

zazwyczaj jest tak, że wszy-

scy spinają się i pilnują, kie-dy widzą mi-

krofon, czy kamerę. Ale

nie sportow-cy. I obstaję

przy tym, że to nie wynika z ich

głupoty. oni są po prostu naturalni,

są sobą.

Dlaczego koledzy mówią na mnie Big Ben? Nie wiem, chy-ba widzieli mnie pod prysznicem.

Bez Lozano polska siat-kówka byłaby w dupie i taka jest praw-da. To człowiek, któ-ry odmulił środowisko i pokazał coś nowe-go. Otworzył głowę leś-nym dziadkom.

To tak, jak sobie wyob-rażam bycie mężczy-zną. Ktoś wielokrotnie kopnął mnie w jaja.

„Kur.. mać, co trenero-wi odpier...?!”

Często słucham Radia Maryja. Wiem, że w tej stacji się za

mnie modlą, ja się modlę za nich. Czu-

ję ich wsparcie.

beN starosta, bYłY piłkarZ leChii Gdańsk

łukasz kaDziewicz, siaTkarZ, repreZenTanT polski

sherraiNe schalm, kanadYjska sZpadZisTka

aDam małysz,skoCZek narCiarski

tomasz aDamek,bokser

sPortowcy mówią…

czy mówicie, co myślicie, czy mówicie, co mówić wypada, by nikomu nie podpaść? z pew-nością jednymi z ostatnich wy-rażającymi publicznie wprost to, co myślą są… sportowcy.

JaROSłaW HeiNZe

Czy trzeba dziś być bok-serem wagi ciężkiej, by nie wstydzić się niemod-nych poglądów?

Page 12: Koncept nr 8

3koncept głównyŻOŁNIERZE WYKLĘCI1 MARCA – NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

Ż ołnierze Wyklęci, tak jak Armia Krajowa, z której w większości wyrośli – mieli różne poglądy polityczne. Byli wśród nich pił-

sudczycy, endecy, chadecy, socjali-ści, ludowcy. Oni byli z naszych miast i wsi. Rolnicy, inteligenci, urzędnicy, przedsiębiorcy, ziemianie, uczniowie.

Przedstawiciele całego społeczeństwa polskiego. Dlatego ich historia – historia Żołnierzy Wyklętych – nie jest „prawico-wa”, ale na pewno antykomunistyczna, antysalonowa.

O II konspiracji niepodległościowej powinniśmy szczególnie pamiętać. Nie może być tak, że mamy Wrzesień 1939 r., niemiecką okupację, a potem nag-le pojawia się opozycja demokratyczna, Solidarność. Wyklęci to żołnierze nie-złomni, którzy nikomu i nigdy się nie poddali, ani tyranowi niemieckiemu, ani sowieckiemu. Ale takie było poko-lenie II RP, wychowane w tradycji Bóg--Honor-Ojczyzna. I o tę dopiero co odzy-skaną Ojczyznę walczyli, często aż do ofiary swojego życia.

Dziś ci wyklęci-niezłomni pozostają brakującym ogniwem naszych dziejów. Jeśli zapomnimy o nich, o ich walce i cier-pieniu – tak jak tego chcieli komuniści – nie zrozumiemy powojennej historii Pol-ski ani naszej współczesności. Bo świade-ctwo Żołnierzy Wyklętych to jeden z naj-ważniejszych składników budujących naszą tożsamość. To kręgosłup narodu.

Mój 18-letni syn wie, kim byli wyklę-ci, ale swoje zainteresowania wyniósł z domu, a z historią i patriotyzmem ma też do czynienia w harcerstwie. Natomiast w swojej klasie jest wyjątkiem. A prze-cież kształcenie w duchu miłości Ojczy-zny i znajomości Jej tradycji to powinien być obowiązek państwa. Dziś przeciwko rugowaniu historii ze szkół powinna pro-testować nie garstka byłych opozycjoni-stów, ale wszyscy nauczyciele, cała Pol-ska. Tymczasem te skromne protesty są pomijane, zagłuszane. A inne kraje – choć-by nasi najwięksi sąsiedzi – Niemcy czy Rosja – jakoś nie mają z tym problemu. Oni starannie pielęgnują swoją polity-kę historyczną.

Obowiązkiem państwa jest także napiętnowanie i ukaranie sądowe mor-derców i zdrajców. Ale ono również pod tym względem jest ułomne. Tylko nie-liczni funkcjonariusze powojennego apa-ratu represji zostali pociągnięci choć-by do symbolicznej odpowiedzialności. I to jedynie brutalni „oficerowie” śled-czy, ale już żaden komunistyczny sędzia czy prokurator – morderca sądowy. Bez-karność oprawców jest zatem wpisana w system. To zostało politycznie „przy-klepane” w momencie polskiej okrągło-stołowej „transformacji”.

Morderców trzeba nazywać po imie-niu. Czy ktoś normalny twierdzi, że

historyk musi wnikać w psychikę Hit-lera, Hoessa, Eichmanna? To byli tacy sami zbrodniarze, jak Stalin, Bierut, Ber-man, Radkiewicz. Zło jest złem, zbrod-niarz zbrodniarzem i jako taki powinien ponieść zasłużoną karę. Niestety, do dziś – w Polsce i na świecie – relatywizuje się zbrodnie komunizmu. Kiedyś zachodni przywódcy ściskali się ze Stalinem, dziś wpadają w objęcia jego następcy, Putina.

Często Czytelnicy pytają mnie: czemu „bestie”, czemu nazywam ich tak jed-noznacznie? Przecież ci ludzie działali w ramach określonego systemu praw-nego, takie były czasy i duch dziejów. Przecież komunistów uznał niemal cały świat. Odpowiadam wtedy, że komuni-styczna władza nie była legalna, bo nie miała legitymacji Polaków. Gdyby nie sfałszowane wybory, nigdy nie mogła-by rządzić. Nawet miliony krasnoarmiej-ców, funkcjonariuszy NKWD i Smiersz by nie pomogły. I ci wszyscy mordercy służyli okupantowi – w aparacie repre-sji, UB, Informacji Wojskowejczy jako sędziowie, prokuratorzy w mundurach, bądź jako cywile w sekcjach tajnych eli-minujących Polaków. Oni nie pracowa-li dla jakiejś innej Polski, ale dla wroga, którego jedynym celem była likwidacja polskości.

Prócz tortur fizycznych sto-sowali bardzo silny nacisk psy-chiczny. Mój Ojciec usłyszał kiedyś od Różańskiego: „My wiemy, że ty masz twardą d…, ale obok mamy kogoś, z kogo wszystko wybijemy”. W celi obok siedziała żona Ojca. Ube-ckie „badania” spowodowały poronie-nie dziecka.

Według najnowszych, ciągle niepeł-nych danych, w latach 1944 – 1956 aresz-towano w Polsce przeszło 250 tysięcy ludzi, którym krzywoprzysiężne sądy wymierzały kary wieloletniego więzie-nia. Ponad pięć tysięcy zostało skazanych przez sądy wojskowe na karę śmierci. Przeszło trzy tysiące wyroków wykona-no. Milicja i wojsko wspólnie z sowiecki-mi oddziałami przeprowadzały krwawe pacyfikacje. Łączna liczba ofiar zbrodni komunistycznych z lat 1944 – 1956 może sięgać nawet pięćdziesięciu tysięcy zmar-łych i zamordowanych. Te liczby mogą szokować, jeśli poddamy się postsowie-ckiej indoktrynacji, że doświadczyli-śmy wyzwolenia, z którego cieszyli się wszyscy Polacy.

Ale to jest też tak, że stalinowcy nie rozpłynęli się, nagle nie zniknę-li. Prócz kilku prób pokazowego osą-dzenia zbrodniarzy na fali „odwilży”

i paru symbolicznych wyroków płyn-nie przeszli do czasów Gomułki. Do koń-ca PRL pracowali w różnych instytu-cjach państwowych, przepoczwarzyli się w dyplomatów, literatów, dzienni-karzy. Stalinowscy sędziowie i proku-ratorzy zostali uznanymi adwokatami czy radcami prawnymi. Niektórzy żyją do dziś nieosądzeni za swoje zbrodnie. Żyją w dostatku, pobierając dużo wyższe emerytury od swoich ofiar. A ich dzie-ci często korzystają z profitów komu-nistycznych dygnitarzy. Są wszędzie – w polityce, biznesie, mediach. A pań-stwo, nazywane III RP, pozwala im na to, bo bliżej mu do PRL-u, niż do II RP. Podczas „bezkrwawej rewolucji” zafun-dowano nam ciągłość instytucji, ukła-dów i życiorysów, a jakiekolwiek próby odsłonięcia tej czerwonej kurtyny nazy-wane są „grzebaniem w przeszłości”.

Jakże inną postawę prezentowało przedwojenne pokolenie. Wielu z nich – przywódców wojskowych i politycznych – najtrudniejszy egzamin z polskości zda-wało pod sowieckim butem. Niemal każ-dy wyższy dowódca, rtm. Witold Pilecki, gen. Emil Fieldorf, dostał po „wyzwo-leniu” propozycję współpracy z „pol-

ską” bezpieką – kolaboranta-mi Stalina. Nasi bohaterowie

odmówili, nie chcieli iść na żadne pak-ty z czerwonym diabłem – dlatego zgi-nęli. Dla takich twardzieli nie było miej-sca w „ludowej” Ojczyźnie. Dziś – dzięki uporowi Instytutu Pamięci Narodowej, a przede wszystkim dr. Krzysztofa Szwa-grzyka – są ekshumowani na „Łączce” Powązek Wojskowych w Warszawie.

Wkrótce – miejmy nadzieję – doczekają się godnych pochówków. Ale oni muszą też wrócić do naszej pamięci zbiorowej. Na należne im, zaszczytne miejsce. Tym niezłomnym – Żołnierzom Wyklętym – wbrew salonowym, postkomunistycz-nym „elitom” należy się nasz szacunek.

Zginęli za wolną PolskęChwała bohaterom

Tadeusz Płużański,

szef działu Opinie „Super Expressu”,

autor książek „Bestie”, „Bestie

2” i „Oprawcy. Zbrodnie bez kary”

Zginęli za wolną PolskęCHWAŁA BOHATEROM

Gen. August Emil Fieldorf „Nil” (zamordowany 24 lutego 1953 r.)

Na „Łączce” Cmentarza Wojskowego na warszawskich Powązkach komunistyczne bestie zrzuciły do dołów śmierci ok. 300 polskich patriotów

Rotmistrz Witold Pilecki (zamordowany 25 maja 1948 r.)

Page 13: Koncept nr 8

4koncept główny

Wszelkie prawa, w tym Autora i Wydawcy, zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.

II

ŁĄCZKA – warszawski Katyń

N ajpierw ich mordowano, a potem przez cały PRL mor-dowano pamięć o nich. Ale po 1989 r. niewiele się zmie-

niło. Przez 23 lata wolnej, wydawa-łoby się, Polski państwo nie zrobiło nic, aby przeprowadzić ekshumacje na „Łączce” – kwaterze „Ł” Cmenta-rza Wojskowego na warszawskich Powązkach. Mimo, że wiele wskazy-wało na to, że tu właśnie – od poło-wy 1948 r. – oprawcy przewozili ciała zabitych w więzieniu na Rakowieckiej polskich patriotów. Potajemnie, pod osłoną nocy. Komunistyczny mord miał na zawsze pozostać tajemnicą.

Zrzucali ich – tak jak w Katyniu – do bezimiennych dołów. Nago, czasem w wię-ziennych butach i ze związanymi rękami. Niektóre ofiary miały na sobie mundury Wehrmachtu… Aby bohaterowie Polski nigdy nie zostali odnalezieni, doły śmierci zasypano grubą warstwą ziemi. Czasem dodatkowo wapnem, aby zatrzeć wszel-kie ślady. Najpierw barbarzyńcy zrobi-li tam kompostownię, potem śmietnik. Katyń tym się różni od „Łączki”, że tam Sowieci ustawili latrynę.

Jeden strzałWcześniej, w więzieniu mokotowskim,

mordowali katyńskim strzałem w tył głowy. „Gdy usłyszałem szept: już idą, zbliżyłem się do okna razem z dwoma współwięźniami, którzy znali Witolda Pileckiego. Nie zapomnę tego widoku. Prowadzono dwóch skazanych. Pierw-szy pojawił się Pilecki. Miał usta zawią-zane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwie dotykał stopami ziemi. Nie wiem, czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupeł-

nie omdlałego. A potem salwa” – zapa-miętał ks. Jan Stępień, więzień katowni na Rakowieckiej.

Egzekucję Pileckiego – w czasie nie-mieckiej okupacji dobrowolnego więź-nia Auschwitz – nadzorował Ryszard Mońko, zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego ds. politycznych: „25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do moje-go gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu, z bezpieki. Na polecenie prokuratora Cypryszewskiego rozkaza-łem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządzi-ło MBP. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał”. Mońko żyje do dziś w Hrubieszowie, „nie nęka-ny” przez Temidę III RP. Czy dlatego, że wymiar sprawiedliwości dzisiejszej Pol-ski jest bezpośrednią kontynuacją komu-nistycznego bezprawia?

Mimo że protokół wykonania kary śmierci mówi o plutonie egzekucyjnym, strzelał jeden etatowy morderca – starszy sierżant Piotr Śmietański. Za najważniej-szych „bandytów” dostawał premie. Cia-ło Pileckiego wywieziono za bramę wię-zienia na małym drewnianym wózku ciągniętym przez konia. Gdzie zbrodnia-rze pogrzebali bohaterskiego rotmistrza – nie było wiadomo przez następne 64 lata. Dzięki IPN-owi dziś wiemy już na pew-no, że został zrzucony do dołu na obrze-żach Cmentarza Wojskowego na Powąz-kach. Czyli właśnie na „Łączce”, która dziś należy do nekropolii.

Elity i „elity”Warszawskie Powązki Wojskowe to

miejsce szczególne. Dzieci PRL-owskich prominentów chodzą na groby swoich

przodków, zapalają lampki. Tu, w kwa-terze zasłużonych, spoczywają Bierut, Berman, Gomułka. Tu z pewnością spo-cznie Jaruzelski. Chowany z honorami, kompanią reprezentacyjną, przy udzia-le najwyższych władz.

A potomkowie ofiar? Oni w wolnej Polsce nie mają takiego „przywileju”, bo grobów ich ojców czy dziadków cały czas nie ma. Dopiero teraz – w ubiegłym roku – ekipie Instytutu Pamięci Naro-dowej pozwolono rozpocząć ekshumacje w kwaterze „Ł”. Szkoda, że nie doczeka-ła tego Maria Fieldorf. Bo na „Łączce” historycy szukają też szczątków jej ojca – szefa Kedywu AK gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”; prezesa IV Komendy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość ppłk. Łukasza Cieplińskiego; obrońcy Wybrze-ża we wrześniu 1939 r. kmdr. Stanisława Mieszkowskiego. I około 300 innych żoł-nierzy i dowódców, przedstawicieli pol-skiej inteligencji, elity II RP.

Ale już zaczęły się kłopoty, próby bloko-wania tych prac. Bo z „Łączką” okrągło-stołowe „elity” mają kłopot. Po odkopaniu wszystkich szczątków, ich identyfikacji i pochowaniu w grobach, prędzej czy póź-niej pojawi się pytanie: kim są mordercy. A to kierownictwo partii i państwa, bez-pieki i Informacji Wojskowej, „oficerowie” śledczy, prokuratorzy, którzy oskarżali, sędziowie, którzy wydawali wyroki. Za każdą ofiarą kryje się cała masa nazwisk. Wśród nich towarzysze z sąsiedztwa: Bie-rut, Berman, Gomułka. I wielu innych. Romkowskich, Wolińskich, Fejginów, Michników. Część żyje do dziś w Polsce, Wielkiej Brytanii, Szwecji... Tam są sza-nowanymi obywatelami, a u nas pozosta-ją bezkarni. Powód? Ich związki z dzisiej-szymi zarządcami Polski.

Ojciec wrócił do nasPodczas ubiegłorocznych ekshumacji

IPN wykopał na „Łączce” szczątki 109 pol-skich patriotów. Do dziś zidentyfikowano trzech z nich. Pierwsza ofiara to żołnierz „Zapory” – Stanisław Łukasik (piszemy o nim obok). Druga – Eugeniusz Smoliń-ski (rocznik 1905), wybitny chemik, któ-rego wiedza z zakresu materiałów wybu-chowych służyła Komendzie Głównej AK. W 1945 r. komunistyczne władze zgodzi-ły się na jego plan uruchomienia fabryki zbrojeniowej w Łęgozowie koło Bydgosz-czy. W lipcu 1947 r. rozpoczął produkcję trotylu. Miesiąc później zatrzymany pod

fałszywym zarzutem sabotażu. Wyro-kiem krzywoprzysiężnego sądu (Wojsko-wy Sąd Rejonowy w Bydgoszczy w proce-sie pokazowym) skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 9 IV 1949 r.

Gdy córki Eugeniusza Smolińskiego straciły ojca, jedna miała trzy lata, dru-ga 11 miesięcy. – Mama całe swoje długie życie czekała na tatę, do końca nie wie-rzyła w jego śmierć – wspominają. – Prze-cież obiecał, że wróci. Wrócił do nas teraz.

Pochować we wspólnej mogileTrzecia ofiara to Edmund Bukow-

ski (rocznik 1918), Wilnianin, porucz-nik Armii Krajowej, uczestnik Powsta-nia Warszawskiego. Po 1945 r. nie złożył broni, by przez całą Europę wozić roz-kazy i fundusze służące walce o wolną Polskę. Wielokrotnie odznaczony, m.in. Krzyżem Walecznych.

Aresztowany 28 VI 1948 r. W cięż-kim śledztwie nie przyznał się do anty-polskiej działalności. Wyrokiem krzy-

woprzysiężnego sądu (Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie) skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 13 IV 1950 r.

– Gdy zabrali mi ojca, miałem osiem miesięcy. Nie było też mamy, która jako łączniczka odsiadywała wyrok 15 lat więzienia. Wychowywali mnie dziad-kowie. Z naszej rodziny komuniści aresztowali 16 osób – mówi Krzysztof Bukowski, syn porucznika Bukowskie-go. – Przez lata nie wiedziałem, co się stało z ojcem. W PRL-u ZUS nie chciał uznać go za zmarłego.

Zdaniem Krzysztofa Bukowskiego wszystkie ofiary należy złożyć we wspól-nej mogile w miejscu, gdzie ich szczątki zostały odnalezione. – W przeciwnym razie rozproszą się po różnych miastach, gdzie spoczną w rodzinnych grobach. Przez ostatnie lata trudno było upa-miętnić ofiary komunizmu. Ich wspól-ny grób może zaświadczać o tym, co ci ludzie przeżyli.

Zrzucali ich – tak jak w Katyniu – do bezimiennych dołów. Nago, czasem w więziennych butach i ze związanymi rękami

Edmund Bukowski, stracony na Mokotowie 13 kwietnia 1950 r.

W nocy, potajemnie, do dołów śmierci trafiały zwłoki polskich bohaterów

Eugeniusz Smoliński, stracony na Mokotowie 9 kwietnia 1949 r.

Tu, w więzieniu na Mokotowie, do niewinnie skazanych strzelał st. sierż. Piotr Śmietański (po lewej)

Kat z Rakowieckiej

Szczątki bohaterów

NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

Page 14: Koncept nr 8

5koncept główny

Wszelkie prawa, w tym Autora i Wydawcy, zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.

III

W mundurach Wehrmachtu

M iał trzydzieści lat, pięć mie-sięcy i 11 dni. Wyglądał jak starzec. Siwe włosy, wybi-te zęby, połamane ręce, nos

i żebra. Zerwane paznokcie. – My nigdy nie poddamy się! – krzyknął, przekazując przez współwięźniów swe ostatnie posłanie.

Według dokumentów, wyrok wyko-nano przez rozstrzelanie [o godz. 19.00 – TP]. Mokotowska legenda głosi jed-nak, że ubeccy kaci zapakowali majora „Zaporę” do worka, worek powiesili pod sufitem i strzelali, sycąc swą nienawiść widokiem płynącej spod sufitu niepokor-nej krwi. Potem, w pięciominutowych odstępach, mordowali jego żołnierzy: „Rysia”, „Żbika”, „Mundka”, „Białe-go”, „Junaka” i „Zawadę”. Był 7 marca 1949 r. „Pluton egzekucyjny” stanowił ten sam st. sierż. Piotr Śmietański, kat więzienia na Rakowieckiej.

„Zaporczycy” mieli za sobą rok bru-talnego śledztwa. 3 listopada 1948 r. byli sądzeni przed stalinowskim krzywoprzy-siężnym trybunałem śmierci – Wojsko-wym Sądem Rejonowym w Warszawie. „Zapora” to mjr Hieronim Dekutow-ski, w czasie niemieckiej okupacji cicho-ciemny, bronił ludność Zamojszczyzny przed represjami, a jako szef Kedywu AK w Inspektoracie Lublin-Puławy przepro-wadził 83 akcje bojowe i dywersyjne. Po wojnie narzeczonej powiedział: „Idę do lasu, nie wiem, czy przeżyję, nie możemy być razem”. Został jednym z najsłynniej-szych bohaterów antysowieckiej party-zantki. Najbardziej znanym i poszuki-wanym przez szwadrony NKWD i UB żołnierzem Lubelszczyzny. Aresztowa-ny, wskutek zdrady, podczas próby prze-dostania się na Zachód.

Ognisko zamętu i pożogiObok, na ławie oskarżonych, opraw-

cy posadzili sześciu podkomendnych „Zapory”: kpt. Stanisława Łukasika, „Rysia”, por. Jerzego Miatkowskiego, „Zawadę”, por. Romana Grońskiego, „Żbika”, por. Edmunda Tudruja, „Mund-ka”, por. Tadeusza Pelaka, „Junaka”,

por. Arkadiusza Wasilewskiego, „Bia-łego”, oraz ich politycznego przełożone-go Władysława Siłę-Nowickiego, lubel-skiego inspektora WiN.

To właśnie Nowicki wspominał, że na rozprawę ubrano ich w mundury Wehr-machtu: „Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym mówiliśmy podczas procesu”. Bo w sądzie żaden z oskarżo-nych nie przyznał się do haniebnych zarzutów zdrady Polski, nie pokajał się. „Zapora” wziął na siebie całą odpowie-dzialność. Pytany, dlaczego zamiast ujawnić się, pozostał ze swoimi żołnie-rzami, odpowiedział krótko: „Byłem związany ze swoimi ludźmi trudem i wal-ką, byłem ich dowódcą”.

15 listopada 1948 r. ów „sąd” skazał siedmiu „Zaporczyków” na kilkakrot-ne kary śmierci. Mordowi sądowemu przewodniczył Józef Badecki. W uzasad-nieniu wyroku napisał m.in. (pisownia oryginalna): „Bezwzględność i okrucień-stwo oskarżonych zostało wyzyskane przez ich wyższe kierownictwo do two-rzenia na terenie woj. lubelskiego w okre-sie od lipca 1944 r. aż do mniej więcej poło-wy roku 1947 ognisko zamętu i pożogi, które dużym wysiłkiem władz i społe-czeństwa musiało być unicestwione”.

Nowicki wspominał dalej: „Sędzia Badecki, zimny morderca, był cały czas bardzo grzeczny. Od początku zresztą wszyscy byliśmy dla niego morituri...”. Badecki to przedwojenny prawnik (absol-went Uniwersytetu im. Jana Kazimie-rza we Lwowie). Po wojnie orzekł kilka-dziesiąt wyroków śmierci na polskich patriotów. Szkolił również prawników. W 1982 r. w „Życiu Warszawy” ukazał się nekrolog: „Zmarł Józef Badecki, płk rezerwy, oficer II Armii WP, odznaczo-ny Krzyżem Oficerskim Orderu Odro-dzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasłu-gi, Krzyżem Virtuti Militari, Srebrnym Medalem Zasłużonym na Polu Chwały, Odznaką Grunwaldzką i innymi odzna-czeniami wojskowymi, były sędzia Sądu Najwyższego, wykładowca Oficerskiej Szkoły Prawniczej”. Czyli żadnych mor-

dów sądowych nigdy się nie dopuścił. Ale to „normalne” – takie nekrologi opraw-ców można przeczytać w prasie do dziś.

Po wyroku „Zaporczycy” zostali prze-transportowani z powrotem na Rakowie-cką. Dekutowskiego oprawcy ponow-nie poddali brutalnemu śledztwu (to była częsta praktyka stalinowców), ale – podobnie jak wcześniej – nikogo nie wydał. Władysław Minkiewicz wspo-minał: „Wożono ich potem z workami na głowach, żeby ich nikt nie rozpoznał (z obawy przed ewentualnym odbiciem) jako świadków na rozmaite procesy pod-ległych im członków WiN-u”.

Po egzekucji z ręki Śmietańskiego ciała „Zapory” i sześciu jego ludzi (Nowickiego uratowało to, że był siostrzeńcem „krwa-wego Felka” Dzierżyńskiego) przewiezio-no w nieznanym kierunku. Przez ponad 60 lat nie było wiadomo, gdzie zostali pogrzebani. Ich morderca sądowy – Józef Badecki – został pochowany na Powąz-kach Wojskowych, nieopodal „Łączki”… Podążając do kwatery „Ł” zawsze widzę na jego grobie świeże kwiaty.

Łzy synaAle nie tylko mordercy będą mieli gro-

by na Powązkach. IPN – w efekcie ubie-głorocznych ekshumacji na „Łączce” – zidentyfikował również szczątki Stani-sława Łukasika „Rysia”. W chwili śmier-ci miał 31 lat, ale niemałe już zasługi: żołnierz Września, kapitan Armii Kra-jowej, dowódca partyzantki na Lubel-szczyźnie. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych. Dla uzurpatorskiej władzy komunistów był zdrajcą i bandytą.

– Miałem wtedy cztery lata. Aż do dziś nie wiedziałem, gdzie pogrzebali ojca. Kwiaty składałem w kilku symbo-licznych miejscach. Nie spodziewałem się, że będę miał go kiedykolwiek obok siebie – mówi ze łzami w oczach Stani-sław Łukasik, syn kapitana Łukasika.

Wydobywając teraz „Rysia” z dołu śmierci, okazało się, że obok jest jesz-cze sześć męskich szkieletów. Zrzucone jeden na drugi. Głowa obok butów. Buty obok głowy. Czy to szczątki „Zapory”, „Zawady”, „Żbika”, „Mundka”, „Juna-ka” i „Białego”? Wszystkich kat Śmie-tański rozstrzelał tego samego 7 marca 1949 r. Wszystkich przewieziono następ-nie na „Łączkę”? To muszą wyjaśnić badania porównawcze DNA ofiar i ich bliskich. Ale jest jeden zadziwiający szczegół – wszyscy zrzuceni do dołów mieli na sobie mundury Wehrmachtu....

„Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym mówiliśmy podczas procesu”

Hieronim Dekutowski „Zapora” (trzeci z prawej) ze swoimi podkomendnymi

W sąsiedztwie tego symbolicznego pomnika na „Łączce” IPN ekshumował szczątki zamordowanych

Stanisław Łukasik „Ryś”, zamordowany razem z „Zaporą” 7 marca 1949 r.

– Władysław Siła-Nowicki, jedyny oskarżony w procesie „Zaporczyków”, który przeżył

NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

Wszelkie prawa, w tym Autora i Wydawcy, zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.

II

ŁĄCZKA – warszawski Katyń

N ajpierw ich mordowano, a potem przez cały PRL mor-dowano pamięć o nich. Ale po 1989 r. niewiele się zmie-

niło. Przez 23 lata wolnej, wydawa-łoby się, Polski państwo nie zrobiło nic, aby przeprowadzić ekshumacje na „Łączce” – kwaterze „Ł” Cmenta-rza Wojskowego na warszawskich Powązkach. Mimo, że wiele wskazy-wało na to, że tu właśnie – od poło-wy 1948 r. – oprawcy przewozili ciała zabitych w więzieniu na Rakowieckiej polskich patriotów. Potajemnie, pod osłoną nocy. Komunistyczny mord miał na zawsze pozostać tajemnicą.

Zrzucali ich – tak jak w Katyniu – do bezimiennych dołów. Nago, czasem w wię-ziennych butach i ze związanymi rękami. Niektóre ofiary miały na sobie mundury Wehrmachtu… Aby bohaterowie Polski nigdy nie zostali odnalezieni, doły śmierci zasypano grubą warstwą ziemi. Czasem dodatkowo wapnem, aby zatrzeć wszel-kie ślady. Najpierw barbarzyńcy zrobi-li tam kompostownię, potem śmietnik. Katyń tym się różni od „Łączki”, że tam Sowieci ustawili latrynę.

Jeden strzałWcześniej, w więzieniu mokotowskim,

mordowali katyńskim strzałem w tył głowy. „Gdy usłyszałem szept: już idą, zbliżyłem się do okna razem z dwoma współwięźniami, którzy znali Witolda Pileckiego. Nie zapomnę tego widoku. Prowadzono dwóch skazanych. Pierw-szy pojawił się Pilecki. Miał usta zawią-zane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwie dotykał stopami ziemi. Nie wiem, czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupeł-

nie omdlałego. A potem salwa” – zapa-miętał ks. Jan Stępień, więzień katowni na Rakowieckiej.

Egzekucję Pileckiego – w czasie nie-mieckiej okupacji dobrowolnego więź-nia Auschwitz – nadzorował Ryszard Mońko, zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego ds. politycznych: „25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do moje-go gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu, z bezpieki. Na polecenie prokuratora Cypryszewskiego rozkaza-łem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządzi-ło MBP. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał”. Mońko żyje do dziś w Hrubieszowie, „nie nęka-ny” przez Temidę III RP. Czy dlatego, że wymiar sprawiedliwości dzisiejszej Pol-ski jest bezpośrednią kontynuacją komu-nistycznego bezprawia?

Mimo że protokół wykonania kary śmierci mówi o plutonie egzekucyjnym, strzelał jeden etatowy morderca – starszy sierżant Piotr Śmietański. Za najważniej-szych „bandytów” dostawał premie. Cia-ło Pileckiego wywieziono za bramę wię-zienia na małym drewnianym wózku ciągniętym przez konia. Gdzie zbrodnia-rze pogrzebali bohaterskiego rotmistrza – nie było wiadomo przez następne 64 lata. Dzięki IPN-owi dziś wiemy już na pew-no, że został zrzucony do dołu na obrze-żach Cmentarza Wojskowego na Powąz-kach. Czyli właśnie na „Łączce”, która dziś należy do nekropolii.

Elity i „elity”Warszawskie Powązki Wojskowe to

miejsce szczególne. Dzieci PRL-owskich prominentów chodzą na groby swoich

przodków, zapalają lampki. Tu, w kwa-terze zasłużonych, spoczywają Bierut, Berman, Gomułka. Tu z pewnością spo-cznie Jaruzelski. Chowany z honorami, kompanią reprezentacyjną, przy udzia-le najwyższych władz.

A potomkowie ofiar? Oni w wolnej Polsce nie mają takiego „przywileju”, bo grobów ich ojców czy dziadków cały czas nie ma. Dopiero teraz – w ubiegłym roku – ekipie Instytutu Pamięci Naro-dowej pozwolono rozpocząć ekshumacje w kwaterze „Ł”. Szkoda, że nie doczeka-ła tego Maria Fieldorf. Bo na „Łączce” historycy szukają też szczątków jej ojca – szefa Kedywu AK gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”; prezesa IV Komendy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość ppłk. Łukasza Cieplińskiego; obrońcy Wybrze-ża we wrześniu 1939 r. kmdr. Stanisława Mieszkowskiego. I około 300 innych żoł-nierzy i dowódców, przedstawicieli pol-skiej inteligencji, elity II RP.

Ale już zaczęły się kłopoty, próby bloko-wania tych prac. Bo z „Łączką” okrągło-stołowe „elity” mają kłopot. Po odkopaniu wszystkich szczątków, ich identyfikacji i pochowaniu w grobach, prędzej czy póź-niej pojawi się pytanie: kim są mordercy. A to kierownictwo partii i państwa, bez-pieki i Informacji Wojskowej, „oficerowie” śledczy, prokuratorzy, którzy oskarżali, sędziowie, którzy wydawali wyroki. Za każdą ofiarą kryje się cała masa nazwisk. Wśród nich towarzysze z sąsiedztwa: Bie-rut, Berman, Gomułka. I wielu innych. Romkowskich, Wolińskich, Fejginów, Michników. Część żyje do dziś w Polsce, Wielkiej Brytanii, Szwecji... Tam są sza-nowanymi obywatelami, a u nas pozosta-ją bezkarni. Powód? Ich związki z dzisiej-szymi zarządcami Polski.

Ojciec wrócił do nasPodczas ubiegłorocznych ekshumacji

IPN wykopał na „Łączce” szczątki 109 pol-skich patriotów. Do dziś zidentyfikowano trzech z nich. Pierwsza ofiara to żołnierz „Zapory” – Stanisław Łukasik (piszemy o nim obok). Druga – Eugeniusz Smoliń-ski (rocznik 1905), wybitny chemik, któ-rego wiedza z zakresu materiałów wybu-chowych służyła Komendzie Głównej AK. W 1945 r. komunistyczne władze zgodzi-ły się na jego plan uruchomienia fabryki zbrojeniowej w Łęgozowie koło Bydgosz-czy. W lipcu 1947 r. rozpoczął produkcję trotylu. Miesiąc później zatrzymany pod

fałszywym zarzutem sabotażu. Wyro-kiem krzywoprzysiężnego sądu (Wojsko-wy Sąd Rejonowy w Bydgoszczy w proce-sie pokazowym) skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 9 IV 1949 r.

Gdy córki Eugeniusza Smolińskiego straciły ojca, jedna miała trzy lata, dru-ga 11 miesięcy. – Mama całe swoje długie życie czekała na tatę, do końca nie wie-rzyła w jego śmierć – wspominają. – Prze-cież obiecał, że wróci. Wrócił do nas teraz.

Pochować we wspólnej mogileTrzecia ofiara to Edmund Bukow-

ski (rocznik 1918), Wilnianin, porucz-nik Armii Krajowej, uczestnik Powsta-nia Warszawskiego. Po 1945 r. nie złożył broni, by przez całą Europę wozić roz-kazy i fundusze służące walce o wolną Polskę. Wielokrotnie odznaczony, m.in. Krzyżem Walecznych.

Aresztowany 28 VI 1948 r. W cięż-kim śledztwie nie przyznał się do anty-polskiej działalności. Wyrokiem krzy-

woprzysiężnego sądu (Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie) skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 13 IV 1950 r.

– Gdy zabrali mi ojca, miałem osiem miesięcy. Nie było też mamy, która jako łączniczka odsiadywała wyrok 15 lat więzienia. Wychowywali mnie dziad-kowie. Z naszej rodziny komuniści aresztowali 16 osób – mówi Krzysztof Bukowski, syn porucznika Bukowskie-go. – Przez lata nie wiedziałem, co się stało z ojcem. W PRL-u ZUS nie chciał uznać go za zmarłego.

Zdaniem Krzysztofa Bukowskiego wszystkie ofiary należy złożyć we wspól-nej mogile w miejscu, gdzie ich szczątki zostały odnalezione. – W przeciwnym razie rozproszą się po różnych miastach, gdzie spoczną w rodzinnych grobach. Przez ostatnie lata trudno było upa-miętnić ofiary komunizmu. Ich wspól-ny grób może zaświadczać o tym, co ci ludzie przeżyli.

Zrzucali ich – tak jak w Katyniu – do bezimiennych dołów. Nago, czasem w więziennych butach i ze związanymi rękami

Edmund Bukowski, stracony na Mokotowie 13 kwietnia 1950 r.

W nocy, potajemnie, do dołów śmierci trafiały zwłoki polskich bohaterów

Eugeniusz Smoliński, stracony na Mokotowie 9 kwietnia 1949 r.

Tu, w więzieniu na Mokotowie, do niewinnie skazanych strzelał st. sierż. Piotr Śmietański (po lewej)

Kat z Rakowieckiej

Szczątki bohaterów

NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

Page 15: Koncept nr 8

6LAJFSTAJL

Wszelkie prawa, w tym Autora i Wydawcy, zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.

IV

„Inka” zamordowana za „Łupaszkę”

B yła bardzo spokojna. Wyspowiadała się i pro-siła, by pójść do mieszka-nia we Wrzeszczu i powie-

dzieć, że ją rozstrzelano. Do siostry, która była w domu dziecka w Sopocie, wysłała już pocztów-kę z informacją, że dostała wyrok śmierci – napisał ks. Marian Pru-sak, sprowadzony na egzekucję „Inki” przez ubeków z kościoła garnizonowego w Rumi, gdzie był wikarym.

17-letnia Danuta Siedzikówna, sanitariuszka V Brygady Wileń-skiej mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki,” została rozstrzelana rankiem 28 sierpnia 1946 r. w gdań-skim więzieniu przy ul. Kurkowej. Razem z nią zginął por. Feliks Sel-manowicz „Zagończyk”.

Ksiądz Prusak wspominał dalej: „W końcu zaprowadzono mnie do sali egzekucyjnej. [...] Tam była cała gromada UB, jacyś żołnierze, lekarz, prokurator. Chyba z trzydzieści osób. Było ciemno. Oszołomiła mnie ta

sytuacja. W końcu wprowadzili ska-zańców. Prawdopodobnie mieli skute albo związane ręce. Ubecy zachowy-wali się grubiańsko. Nie chciałbym przytaczać tu wyzwisk, które sypa-ły się na dziewczynę i tego pana [o tym, że był to „Zagończyk”, ks. Pru-sak dowiedział się dopiero po latach – TP]. Ustawiono ich pod słupka-mi przy ścianie. Przed rozstrzela-niem dałem im krzyż do pocałowa-nia. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Prokurator siedział za małym stolikiem okrytym czer-wonym suknem. Odczytał wyrok i powiedział, że nie było ułaskawie-nia. Potem padła komenda »po zdraj-cach narodu polskiego ognia«. W tym momencie oni krzyknęli: „Niech żyje Polska!”, tak jakby się umówi-li. Padła salwa i oboje osunęli się na ziemię. Żołnierze strzelali z trzech, może czterech metrów”.

„Zagończyk” zginął od razu, ale „Inka” jeszcze żyła. Kiedy zbliżył się do niej dowódca plutonu egzekucyj-nego (ppor. Sawicki) zdążyła jeszcze krzyknąć: „Niech żyje »Łupaszko«”.

Oprawca dobił ją strzałem w gło-wę. Ksiądz Prusak spełnił ostatnie życzenie dziewczyny – przekazał wia-domość pod wskazany adres. Ube-cy represjonowali go później za to.

Gdzie jest major?Śmierć „Inki” i „Zagończyka” była

zemstą komunistów za niepodle-głościową działalność Zygmunta Szendzielarza, żołnierza Września, a potem ZWZ-AK, który po wejściu Sowietów nie złożył broni. Przepro-wadził szereg udanych akcji odweto-wych na przedstawicieli okupacyjnej władzy (jego żołnierze zlikwidowa-li m.in. sowieckiego doradcę PUBP w Kościerzynie) i cieszył się autory-tetem ludności, a nie można było go ująć. W śledztwie ubecy pytali Sie-dzikównę głównie o niego: gdzie jest major, gdzie jest „Łupaszko”?

Prócz przynależności do „bandy Łupaszki”, czyli V Brygady Wileń-skiej AK, i nielegalnego posiada-nia broni, komuniści oskarżyli ją o wydanie rozkazu zastrzelenia dwóch wziętych do niewoli funkcjo-nariuszy UB. Tego „przestępstwa” nie udowodnił jej nawet podległy bezpiece „sąd” i nie potwierdziło dwóch z pięciu zeznających „dobro-wolnie” w sprawie milicjantów, któ-rym żołnierze „Łupaszki” darowa-li życie. Jeden z nich – Mieczysław Mazur – zeznał, że dziewczyna opa-trzyła go, gdy został ranny w walce z „bandytami”.

Nie jesteśmy żadną bandąZygmunt Szendzielarz tłuma-

czył w ulotce z marca 1946 r.: „Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni syno-wie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich (...) My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i sło-wa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowie-ckich czuwa. Dlatego też wypo-wiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowie-ckich, mordują najlepszych Pola-ków domagających się wolności i sprawiedliwości”.

W grypsie do sióstr Mikołajew-skich z Gdańska krótko przed śmier-cią „Inka” napisała: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Nie wydała ani „Łupaszki”, ani żadnego innego żołnierza wolnej Polski. Mimo iż bito ją i poniżano w śledztwie. 17-latkę rozbierano do naga, a do jej celi wpuszczano żony

ubeków, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom Szendzielarza.

Jeszcze przez długie lata PRL-u Danuta Siedzikówna była bandytką – podobnie, jak jej dowódcy – szczegól-nie Zygmunt Szendzielarz. W wydanej w 1969 r. książce-paszkwilu Jana Bob-czenki (były szef UBP w Kościerzynie, potem w SB) i gdańskiego dziennika-rza Rajmunda Bolduana „Front bez okopów” „Inka” uczestniczy w egze-kucji funkcjonariuszy UB w Starej Kiszewie. Jest „krępa”, ma „sady-styczny uśmiech”, a w jej ręce błyszczy „czarna, oksydowana stal rewolweru”. A tak zapamiętał ją jeden z „łupasz-kowców”, ppor. Olgierd Christa „Leszek”: „Stała przede mną smu-kła, uśmiechnięta, ładna dziewczy-na, w pożyczonej gdzieś na wsi let-niej sukience”.

Strzelał DrejW czerwcu 1948 r. UB rozpracował

i ostatecznie rozbił Wileński Okręg AK. Major Zygmunt Szendzielarz został skazany na osiemnastokrot-ną karę śmierci. W brutalnym śledz-twie też nikogo nie wydał. O łaskę nie poprosił.

Był 8 lutego 1951 r. Z celi na Moko-towie „Łupaszko” został wyprowa-dzony wczesnym wieczorem. Pro-kurator odczytał wyrok śmierci „w imieniu Rzeczpospolitej”. Potem oprawcy zmusili Szendzielarza, aby pochylił się do przodu. Chcieli, aby zobaczył leżące na schodach mar-twe ciała trzech swoich kolegów, zabitych przed chwilą. Kula dosię-gła „Łupaszkę” o godz. 20.15. Tak przynajmniej wynika z protokołu egzekucji. Tym razem w tył głowy strzelał następca Piotra Śmietań-skiego – Aleksander Drej. „Strzelał po pijanemu” – przyznał mi ostatnio

Ryszard Mońko, zastępca naczelni-ka mokotowskiego więzienia.

Niecały miesiąc później, 1 marca 1951 r. – w piwnicach domku gospo-darczego na Rakowieckiej – Drej wykonał wyrok na siedmiu człon-kach IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Zabijał w dziesięcio-minutowych odstępach, co oznacza, że egzekucja trwała 70 minut.

Komendant, ppłk Łukasz Ciepliń-ski, wiedział, że nie będzie miał pogrzebu, tylko zostanie wrzuco-ny pod osłoną nocy do jakiegoś bez-imiennego dołu. Dlatego tuż przed śmiercią połknął medalik z Matką Boską. Dziś to ważna wskazówka dla ekipy pracującej na „Łączce”.

Po odejściu z bezpieki Aleksander Drej przez rok pracował w milicji. Krwawy kat zmarł kilka lat temu w Warszawie. Do końca pobierał resortową emeryturę dla szczegól-nie zasłużonych. W ten sposób wolna Polska odwdzięcza się komunistycz-nym zbrodniarzom, nie szanując jednocześnie swoich bohaterów. Bo do dziś miejsce pogrzebania „Inki”, tak samo jak „Łupaszki”, pozostaje nieznane. A kiedy w 2006 r. Sejm RP przyjął specjalną uchwałę, w której uczcił 55. rocznicę śmierci mjr. Zyg-munta Szendzielarza, a także oddał hołd innym bohaterom II konspi-racji niepodległościowej, poległym w walce z komunistami, zamęczo-nym w ubeckich kazamatach lub skazanym na śmierć, lewica była czerwona ze złości. I tak, mimo 23 lat III RP, prawda o sowieckiej okupacji wciąż z trudem przebija się do świa-domości Polaków. Dla spadkobier-ców tamtego zbrodniczego systemu, których jakże wielu decyduje nadal o sprawach naszego kraju, zawsze będzie to prawda niewygodna.

NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

NARODOWY DZIEŃ PAMIĘCI ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH

Adres redakcji: ul. Jubilerska 10, 00-939 Warszawa, tel. 22 515 90 01; Autor projektu, redaktor prowadzący, opracowanie tekstów: Tadeusz Płużański; Dyrektor artystyczny: Piotr Dąbrowski; Opracowanie graficzne i łamanie: Jacek Giżyński; Wydawca: Murator S.A., Warszawa, al. Wyzwolenia 14; Prezes: Renata Krzewska; Dyrektor zarządzająca: Ewa Lampart

Krótko przed śmiercią 17-letnia Danuta Siedzikówna „Inka” napisała w grypsie z więzienia: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”. Nie wydała ani „Łupaszki”, ani żadnego innego żołnierza wolnej Polski

Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko” był jednym z najbardziej poszukiwanych wrogów sowieckiego okupanta

„Łupaszko” długo nie nacieszył się rodziną. Na zdjęciu z córką

foto

ZE

ZBIO

W O

ŚRO

DK

A K

AR

TA

Kiedy zbliżył się do niej dowódca plutonu egzekucyjnegozdążyła krzyknąć: „Niech żyje »Łupaszko«!”. Oprawca dobił ją strzałem w głowę

Dodatek ukaże się także w piśmie „Koncept” www.gazetakoncept.pl

Page 16: Koncept nr 8

Mechanizm jest prosty. Zapro-szono nas na przykład do jakiejś debaty naukowej, programu radiowego czy telewizyjnego. Po naszym wystąpieniu dobie-ra się do mikrofonu jakiś śmiesz-ny facet w okularach mówiąc, że wbrew temu, co twierdzimy Cho-pin nie była znaną amerykańską bitniczką, zwolenniczką legali-zacji narkotyków i nie pozosta-wała w homoerotycznym związ-ku z Marią Konopnicką. No, a w ogóle nie mówi się „czopin“, tyl-ko jakoś podobnie.

Oczywiście możemy polemi-zować z tymi bredniami wagino-ujemnego, faszyzującego zwolen-nika opresyjnego patriarchatu, ale możemy też zwrócić uwagę, że temu panu po prostu śmier-dzi z buzi. Na próbę przywołania do porządku przez prowadzące-go panel/audycję krzywimy się i rzucamy: „O, panu również” po czym ogłaszamy, że nas tu obra-żono i tym niebywałym cham-stwem zająć się musi ONZ, a my wychodzimy i noga nasza wię-cej w tym miejscu nie postanie.

W następnym tygodniu odbie-ramy przyznaną uprzednio jakimś białoruskim wieśniakom nagrodę praw człowieka, lądu-jemy na okładce „Newsweeka” jako męczennik za wolność nauki

oraz ruszamy w tournee po pol-skich programach publicystycz-nych oraz światowych wyższych uczelniach. Niestety, nie zamyka to do końca ust wstecznej hydrze, która powołuje się na nieaktu-alne, dwudziestowieczne bada-

nia naukowe, przeprowadzone jednak przed wprowadzeniem metodologii dekonstrukcyjno – genderowej, co je całkowi-cie kompromituje.

I tu dochodzimy do smutne-

go wniosku, że nie da się wobec każdego z oponentów użyć argu-mentu o nieświeżym oddechu, bo w kraju, w którym pasta do zębów pozostaje luksusową fana-berią bogaczy, mało kogo ten argument przekonuje. Musi-

my więc uciec się do skarbca poręcznych epitetów przydat-nych w walce ze wstecznictwem. Tym bardziej, że nikt nie wyma-ga od nas oryginalności.

Zaczęło się ponad sto lat temu podczas uniwersy-teckich sporów na temat teorii ewolucji, gdzie jej przeciwni-ków nazwano swojsko kołtunami. Zgrabne to określenie przy-lgnęło do konserwy na długie lata, właś-ciwie do końca lat 30., kiedy to boje z kołtuń-stwem toczył Boy. Uroczy nasz Peerel wolną wymianę myśli zawiesił, bo trudno dyskutować z socjo-logiem z KBW, który

każdego przeciwnika nazywa faszystą i reakcjonistą, ale spo-ry odżyły tuż po upadku komuny.

I, trzeba przyznać, odżyły z pełnym asortymentem. Pod-ważający mit założycielski III Rzeczpospolitej zostali oszoło-

mami, a walczący z nieuchron-nym postępem – ciemnogrodem. Przypadki cięższe z miejsca kla-syfikowano jako antysemityzm i doprawdy nie trzeba było do tego obecności żadnego semi-ty. Toczyło się tak przez pierw-sze lata naszej wolności, doszły do tego epitety z arsenału poli-tycznego (wykształciuchy kontra mohery, lemingi versus pisow-cy) aż wreszcie przyszedł czas na renesans faszyzmu.

Faszystką jest więc prof. Pawłowicz i broniący jej naukow-cy, na drzwiach których wyma-lowano swastyki i w żołnier-skich słowach wysyłano ich do gazu. Faszyzmem przejął się nawet sam premier bronią-cy prof. Środy przed grupą zakłó-cającą jej wykład. To, że hołota ta nikogo nie pobiła to dla pre-miera nie argument, bo przecież pobić może. Fakt, może wziąć przykład z prof. Niesiołowskie-go i ruszyć z pięściami i wyzwi-skami na dziennikarki.

Faszystów więc już mamy. Cie-kawe, czy wrócą kołtuni? █

lekcja mazurka

robert mazurek

CzekająC na kołtuna

Zaczęło się sto lat temu, gdy przeciwników ewo-lucji nazwano kołtuna-mi. Od tej pory gdy bra-kuje argumentów, używa się obelg - antysermi-tów, wykształciuchów, moherów, lemingów.

kartka od mellera

finisz12

dwutygodnik akademicki, wydawca: Fim, adres redakcji: ul. Solec 81b; lok. 73a, 00-382 warszawa, Redaktor naczelny: Wiktor Świetlik, projekt graficzny: Piotr Dąbrowski, email: [email protected], www.gazetakoncept.plAby poznać ofertę reklamową prosimy o kontakt pod adresem: [email protected]

OsOby zAinteResOWAne DystRybucją „kOncePtu” nA uczelniAch, PROsimy O kOntAkt POD ADResem:

[email protected]

Rozwiązanie krzyżówki z strony 7: „nObel nAukOWy DlA POlAkA”

andrzej meller

Varanasi. IndIe w pIgułCeOstatni raz byłem w Varanasi po drodze do Nepalu w 1999 roku. Po trzecim roku studiów w Kate-drze Etnologii i Antropologii Kul-turowej. Były to moje pierwsze dni w Indiach i chyba cierpia-łem na nadmiar wrażeń, choć i tak szok kulturowy przychodził stopniowo, bowiem do Indii wybra-łem się lądem przez Tur-cję, Iran i Pakistan.

Z tamtego krótkiego pobytu w mieście został mi w głowie taki obrazek: płynę łódką po Gangesie, od wiosła odbija się jakaś niedopalona do końca ludzka noga, oczy szczypie dym z ognisk kre-mowanych na brzegu zwłok, a na głowy sypie się trupi pył. No i ten zapach, słodki zapach popielonych ciał.

Teraz przyjechałem do świętego miasta hinduizmu - Varanasi - prosto z Maha Kumbh Mela - największe-go festiwalu i zgromadzenia ludzkiego na świecie. 10 lute-go w Allahabadzie, w wodach Gangesu zanurzyło się 35 milionów ludzi, a szacuje się, że w czasie całego festiwa-lu, który zakończy się 10 marca, przez Kumbh Mela, czyli Świę-to Dzbana przewinie się około 110 milionów pielgrzymów. Hin-duiści wierzą, że woda z Gangesu posiada cudowną moc zmywania grzechów, a kąpiel w czasie Kumbh Mela dodatkowo potrafi zatrzymać

cykl reinkarnacji, tak by trafić od razu do Królestwa Bożego.

Po Allahabadzie Varanasi mnie już nie zadziwiło. Czułem się pra-

wie jak w domu. Na ghatach, czyli kamiennych schodach prowa-dzących do Gangesu palono zwło-ki, nieopodal kapele przygrywały na bębnach młodej parze, pracz-ki prały sari, turyści popijali her-

batę, bramini błogosławili piel-grzymów, żebracy wyciągali ręce po bakszysz, a święci sadhu popa-lali haszysz.

Poza tym, że od czasu pierwszej podróży do Indii spędziłem tu szmat czasu, zacząłem się zastanawiać co jest nie tak? Nie poczułem tego zapa-chu śmierci, który wtedy wygnał mnie z miasta. Czyżby nauczono

się inaczej kremować zwłoki, czy może wiatr powiewa nieustannie w kierunku wydm na drugiej

stronie rzeki? Nie wiem.Pod koniec XX wieku miasto

było opanowane przez izraelskich turystów, którzy wtedy oblegali dosłownie Indie w poszukiwaniu uciech po trzech latach w armii. Dziś ich niewielu, coraz więcej

młodych Żydów wybiera Amery-kę Południową, czy Azję Południo-

wo-Wschodnią. Dziś Varanasi wydaje się być „skolonizowa-ne“ przez Japończyków i Kore-ańczyków. Praktycznie w każdej knajpie mogą przeczytać menu we własnym języku i zamówić swoją pikantną kapustę mor-ską kimczi.

- Czemu tak was tu dużo w Varanasi? - spytałem się grup-ki Azjatów.

- Bo Varanasi to wyjątkowe miejsce - odpowiedziała 37-let-nia Miki z Japonii - u nas nie ma hinduizmu i Hinduistów. Przyjeżdżamy tu, by dowie-dzieć się czegoś o tej wiel-kiej religii. Poza tym Varana-si to jakby Indie w pigułce, to miejsce gdzie Hindusi marzą by zakończyć swą ziem-ską podróż. Wystarczy się tu zatrzymać na jakiś czas, by poczuć atmosferę kraju - dodała.

Hindusi wierzą, że ich święte miasto stworzył bóg Sziwa. Nad Gangesem i w wąziutkich uliczkach sta-rego miasta czas się jakby zatrzymał. W końcu Varana-

si to jedno z najstarszych zamiesz-kanych ciągiem miast świata. Cza-sem nazywa się je miastem śmierci, ale nie ma tu jakiegoś niebywałe-go smutku, bo śmierć w hindui-zmie to zawsze krok ku nowemu. █

Na schodach do Gangesu i palono

zwłoki. I grano młodym parom

nasz „kOncePt” jest monitorowany przez: