56

Kontrast 2/11

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Marcowy numer miesięcznika studentów "Kontrast".

Citation preview

Page 1: Kontrast 2/11
Page 2: Kontrast 2/11

Sprawdź czy Twoje wybory łechcą najbardziej wymagające gusta!

Potra�sz zaintrygować? Masz lekkie pióro i cięty język?

Wiesz, gdzie się gnieździ ambitna, niezależna kultura?Sprawdź czy praca w zespole dziennikarzy – pasjonatów jest dla Ciebie?

Więcej informacji znajdziesz na www. g–punkt.pl oraz [email protected]

Odwiedź nasz pro�l na Facebooku - oznajmij światu, że lubisz G – punkt i wygrywaj wejściówki do kina i na koncerty!

Sięgnij głębiej

Page 3: Kontrast 2/11

„Kontrast”miesięcznik studentów

Wydawca:Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast”

ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 WrocławAdres redakcji:

ul. Drukarska 35/1353-311 Wrocław

e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Adrian Fulneczek, Konrad Gralec, Szymon

Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk,

Fotoredakcja: Łukasz Frejek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn-Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Eliza Orman, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaKonsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał Wolski

iedząc w  domu i  patrząc przez okno może-my dostrzec zmiany, które w  normalnym trybie życia są niedostrzegalne – nagle „nie-bo wiosenne” jest całkiem inne od „nieba zimowego”, słońce coraz odważniej świeci nam prosto w oczy. Jak często mamy czas, by

zauważyć to, co się dzieje dookoła nas? Czy żeby się zatrzy-mać i  zrozumieć cierpienie innych trzeba złamać nogę? Czy trzeba znaleźć się w trudnej sytuacji, aby przez chwilę poczuć to, czego inni doznają każdego dnia?

Pytań jest wiele. Odpowiedzi szukamy jednak coraz rza-dziej. W  tym numerze „Kontrastu” wraz z  Ulą Burek i  Basią Rumczyk zwracamy uwagę na tych, którzy pomagają innym – chorym, samotnym, przerażonym codziennością. Z zapartym tchem czytamy również historię Aliakseigo Serady, młodego Białorusina, który pragnął wolnej ojczyzny i zapłacił za to wy-soką cenę. Wraz z Łukaszem Zatorskim przechodzimy w kolej-ny literacki sen – może tym razem nie okaże się koszmarem? Po raz kolejny jesteśmy różnorodni. Co więcej, idzie wiosna – naj-lepszy czas na odkrywanie przyjemności związanych nie tylko z coraz dłuższym dniem.

Joanna Figarska

Wniknąć w świat muzykiRozmowa z Katarzyną Zdybel | Joanna Figarska

Demokracja po białoruskuAliaksej Serada

Kamienna TęczaUrszula Burek

Bez barierBarbara Rumczyk

Dzień dobry, dziś aplikuję na stanowisko...Paulina Pazdyka

Precz Szatanie (Akwizytorze)...Szymon Makuch

SFotoplastykon

Publicystyka

Zapowiedzi kulturalne

Od zera do milioneraAgnieszka Oszust

Groza jako terapiaRozmowa z Łukaszem Śmiglem | Karolina Szmyt

Kultura

Recenzje

Dział literacki

Gra, przestroga czy nic? Relacja z „doświadczania” Watta Joanna Winsyk

Jakub Wędrowycz a polska tradycja bohaterska Paweł Bernacki

Między kiczem a geniuszemOlga Górska

Projekt księgi (część II)Łukasz Zatorski

Felietony 50

Street Photo 54

Przenikać rzeczywistość

4

8

12

16

18

20

23

26

30

32

34

42

44

46

47

Page 4: Kontrast 2/11

4

od koniec kwietnia do kin wjedzie Restless – najnowszy projekt znakomitego reżyse-

ra Gusa Van Santa. Film opowiada o  nieuleczalnie chorej dziewczy-nie, która zakochuje się w chłopcu lubiącym chodzić na pogrzeby. Niezwykłym wydarzeniem w  ich życiu będzie spotkanie z  duchem japońskiego kamikadze z  czasów II wojny światowej. Brzmi tajem-niczo, ale twórca kultowego Bun-townika z wyboru na pewno nas nie zawiedzie!

d 25 marca polscy widzowie będą mogli do-świadczyć jedynej w swoim rodzaju przyjem-ności obcowania na dużym ekranie z  najgo-rętszym towarem nastoletniego Hollywood – Justinem Bieberem. Niegdyś uczestnik szkol-

nych konkursów talentów i  gwiazda YouTube’a, dzięki wsparciu i determinacji menedżera Scotta Brauna, stał się gwiazdą współczesnego młodego pokolenia. Biograficzny film Justin Bieber: Never Say Never wyreżyserował Jon Chu (autor Step Up 2 i Step Up 3D). Na ekranie oprócz głównego bohatera pojawiają się m.in. Jaden Smith (syn Willa Smitha), Miley Cyrus i wokalista Boyz II – Men Shawn Stockman. Moż-na się śmiać, ale który siedemnastolatek może pochwalić się pełnym metrażem ze swoim nazwiskiem w tytule?

filmie jedną z głównych ról odegra Eryk Lu-bos, poza tym wystąpi kilka aktorów, któ-rych wrocławianie znają z  teatrów, a  auto-rem artystycznej koncepcji tego dzieła jest

kontrowersyjny reżyser – Przemysław Wojcieszek (Gło-śniej od bomb, Zabij ich wszystkich). Kino polskie (łącz-nie z  tytułem), ale dalekie od romantycznych komedii i martyrologii. W filmie siedemnastoletni ministrant Bo-guś Kowalski budzi się pewnego dnia i uznaje, że komu-nikat, jaki chciałby wysłać światu, zawiera się w zwrocie „fuck off” i tatuuje go sobie na czole. Kiedy demolowa-nie budek telefonicznych i  samochodów na blokowi-sku nie zmniejsza wściekłości, zwraca się o pomoc do „autorytetów”: księdza, nauczyciela języka polskiego i matki, wielbicielki Krzysztofa Krawczyka. Jednak nie są oni w stanie zmniejszyć jego frustracji. Zrobi to dopiero tajemnicza kobieta.

o nie prima aprilisowy dowcip – 1 kwietnia do kin wejdzie triumfator ubiegłoroczne-go festiwalu Era Nowe Horyzonty We don’t care about music anyway. Paradokument Francuza, Cedrica Dupire, to panorama

niezależnej sceny japońskiej, od noise’u, przez indu-strial, laptopy, minimal, po avant-pop, której rytm na-dają dyskusje muzyków przy stole. „Jedną z głównych idei było wyobrażenie sobie, że mamy do czynienia z historią science fiction, w której po katastrofie z jakie-goś powodu na Ziemi ocaleli tylko muzycy, którzy grają w wyludnionych miejscach, wieszcząc koniec świata” – opowiadał o swoim filmie Dupire.

O

P

T

W

Och, Justin!

Wyprodukowanow Polsce

Wielki Gus

Komu dziś zależy na muzyce?

Page 5: Kontrast 2/11

5

owrót po latach ciszy na międzynarodowych scenach i  listach przebojów. Po solowym pro-jekcie wokalistki Guano Apes – Sandry Nasic przyszedł czas na reaktywacje najsłynniejszej niemieckiej kapeli ostatnich lat. Autorzy takich

rockowych hymnów jak Lords of the Boards i Open your Eyes powracają 21 marca z  nowym singlem Oh What A  Night, zwiastującym premierę studyjnego albumu Bel Air, którego spodziewać możemy się już na początku kwietnia. Ukaże się on także w  limitowanej edycji deluxe zawierającej dwa dodatkowe nagrania, a całość wydana będzie w eleganckim opakowaniu.

ive In Athens to tytuł pierwszego w  dysko-grafii DVD zespołu Archive. Koncert został zarejestrowany w  Atenach w  Badminton Theatre przy użyciu dziesięciu kamer HD – efekt jest imponujący. Premiera Live In

Athens jest przewidziana na początek kwietnia, a zawar-tość krążka poza zapisem koncertu uzupełnią wywiady z  Dariusem Keelerem, Dannym Griffithsem, Pollardem Berrierem, Maria Q, Dave’em Pen i Rosko Johnem.

odobno w nocy śni mu się, że nie ma gło-su. Ale na szczęście to nie rzeczywistość, bo już 12 kwietnia światło dzienne ujrzy autor-ska płyta aktora Teatru Polskiego. Album Sprawca to coś więcej niż zbiór kilkunastu

piosenek. To spójna koncepcyjna całość w jedenastu od-słonach, w której przewodnią ideą jest człowiek – artysta na smyczy popkultury. Zniewolony kreator zadowolenia mas, dostawca przyjemności, narrator gustów, spośród wielu twarzy wytrwale szukający jednak tej jednej ludz-kiej. Zawartość krążka podkreślać będzie oryginalna sesja zdjęciowa dołączona do płyty. Już 19 kwietnia na Dużej Scenie w  Teatrze Polskim odbędzie się koncert promujący płytę.

upergwiazdor, którego płyty wielokrot-nie okryły się platyną, raper Snoop Dogg przygotowuje premierę swojego jedena-stego studyjnego albumu. Doggumentary w  Polsce ukaże się 18 kwietnia. „Jestem

w  tym biznesie od tylu lat, a  wciąż kieruje mną taka sama pasja, jak gdy zaczynałem. Pragnę, by moi fani wkręcili się w moją zajawkę i usłyszeli, że dokładam sta-rań, by dostarczać im rasową muzykę. Płyta nazywa się Doggumentary, bo opowiada o  moim życiu. Dzielę się swoją muzyką i  procesem twórczym z  moimi fanami” – mówi Snoop.

P

SP

Bartosz Porczyk — Sprawca

Archive — Live In Athens

Guano Apes — Bel Air

Snoop Dogg — Doggumentary

L

Page 6: Kontrast 2/11

G

P

J

6

e Wrocławskim Teatrze Współczesnym po-wstała sztuka o  kobietach przygotowana wyłącznie przez kobiety. Sztandar ze spód-nicy to spektakl oparty na dramatach, pro-zie, publicystyce i korespondencji Gabrieli

Zapolskiej. Reżyserka i autorka tekstu – Ula Kijak – po-stanawia odpowiedzieć na pytanie: „Co stało się z ko-biecością w czasach, kiedy mówi się o kryzysie męsko-ści?”. Na scenie zobaczymy: Katarzynę Bednarz, Aldonę Struzik, Annę Kiecę, Renatę Kościelniak, Aleksandrę Listwan, Ewelinę Paszke-Lowitzsch, Beatę Rakowską, Agatę Skowrońską i Jadwigę Skupnik. Premiera: 16 kwietnia. Kolejne spektakle: 17,19,20,21 kwietnia. Duża Scena Wrocławskiego Teatru Współcze-snego.

Wuż 2 kwietnia, o godz. 19:00 Teatr Arka za-prasza na premierę spektaklu Ucisz serce w reżyserii Dariusza Taraszkiewicza. Twór-cy muzycznego widowiska spróbują od-powiedzieć na pytanie, co dla współcze-

snych ludzi znaczą takie słowa, jak być i kochać? Tekst sztuki oparty jest na biblijnych przypowieściach oraz żydowskich i  ekumenicznych pieśniach. Na scenie zobaczymy: Beatę Lech-Kubańską, Agatę Obłąkow-ską-Woubishet, Sylwestra Różyckiego, Alexandre’a Marquezy, Jana Kota, Dariusza Bajorczyka, Macieja So-snowskiego i  Macieja Sibilskiego, a  narratorce głosu użyczyła Grażyna Wolszczak.

oło i  wesoło to znana na całym świecie sztuka Stephena Sinc-laire’a  i  Anthony’ego McCarte-na opowiadająca historię grupy bezrobotnych mężczyzn, którzy

wpadają na pomysł, by założyć grupę stripti-zerów. Jak się okazuje, sztuka rozbierania się na scenie nie jest wcale taka prosta do opa-nowania. „Napalonym nosorożcom” z  po-mocą przychodzi tancerka Wanda. Efekt ich wspólnej pracy wrocławscy widzowie będą mogli podziwiać 12 kwietnia o 17:30 i 20:30 na Scenie im. Jerzego Grzegorzewskiego. Ubrania zrzucać z  siebie będą: Andrzej Andrzejewski, Henryk Gołębiewski, Paweł Królikowski, Jacek Lenartowicz, Radosław

Pazura, Tomasz Sapryk i Mirosław Zbrojewicz. W rolę tancerki wcie-lają się Dorota Deląg i Olga Borys, a całość wyreżyserował Arkadiusz Jakubik.

od koniec kwietna wznowienie izraelsko-polskiego projektu, jakim jest Bat yam. Spektakl to kolejna w Te-atrze Współczesnym próba zmierzenia się z problemem polsko-żydowskich stosunków, a raczej niedomó-wień, zaszłości historycznych, które do dziś rzucają cień na przyjaźń tych dwóch narodów. Projekt mający dwóch młodych reżyserów – Izraelczyka Yaela Ronena i Michała Zadarę, wzrusza i zachwyca, a to za sprawą

błyskotli- wego monologu wybitnego aktora Teatru Współczesnego – Macieja Tomaszewskiego. 28, 29, 30 kwietnia, Teatr Współczesny we Wrocławiu, Scena na strychu.

„Napalone Nosorożce” w Teatrze Polskim

Premierowy Sztandar ze spódnicy

Bat yam powraca na deskiWspółczesnego

Śpiewającow Teatrze Arka

Page 7: Kontrast 2/11

7

dy uczony człowiek wyrusza w podróż, to wiadomo, że nie czyni tego z czczej próżności, a z chęci zdobycia nowych doświadczeń. Niezwykle miło z  jego strony, gdy zechce się jeszcze tymi doświadczeniami podzielić. Karel Čapek – legenda czeskiej literatury – na szczęście daje nam taką możliwość. Już 20 kwietnia nakładem W.A.B. ukażą się więc jego Listy z podróży, zajmujący zapis

z wędrówki, w której rzymskie koty mieszają się z Rembrandtem, a angielska mentalność ze skandynawskimi pustkowiami.

om Wydawniczy Rebis postanowił przypomnieć wszystkim fanom powie-ści z dreszczykiem Grahama Mastertona. Noc Gargulców to już czwarta wy-dana przez poznańskie wydawnictwo powieść mistrza horroru, która na pewno zadowoli nie tylko jego wiernych fanów, ale i tych, którzy szukają na

pustkowiu współczesnej powieści grozy czegoś ciekawego. Cóż na bezrybiu i rak ryba, a Masteron należy do tych najokazalszych.

eden z najsłynniejszych polskich filozofów i profesorów oraz jego małżon-ka na pewno do zwyczajnych i  nudnych par nie należeli. Przekonać się o  tym możemy zaglądając do planowanej na kwiecień przez wydawnic-two Zysk i S-ka książki Teresy i Władysława Tatarkiewiczów – Wspomnie-

nia. Dwie odrębne narracje na temat burzliwych czasów, w których przyszło im żyć – jak dla mnie zapowiada się smakowicie.

G

D

J

ainteresowania redaktorów Wydawnictwa Czarne zdają się nie mieć geo-graficznych granic. Tym razem zaglądają oni do Chin i  prezentują swoim czytelnikom Tysiąc lat dobrych modlitw Yiyun Li – zbiór opowiadań, który pokaże jak kultura, mitologia i  religia kształtują ludzką tożsamość i wpły-

wają na nasze wybory. Zapowiada się tym ciekawiej, że akacja tekstów toczyć się bę-dzie na Dalekim Wschodzie. Sądzę, że warto!

Z

Čapek listy pisze…

Masterton znowu straszy

Chińskie modlitwy

Wspominki Tatarkiewiczów

Page 8: Kontrast 2/11

Fot. Bartek Babicz

Wniknąć w świat muzyki

Wniknąć w świat muzyki

Page 9: Kontrast 2/11

9

Joanna Figarska: Do czego tak ostro ćwiczysz?

Katarzyna Zdybel: Właśnie rozpoczynam przygotowania do konkursu fagotowe-go, który odbędzie się w  lipcu w  Finlandii. Praca w orkiestrze to jedynie mały procent tego, co robię. Póki jeszcze mogę jeżdżę dużo na konkursy, gram też solowe koncer-ty, oprócz tego robię doktorat na Akademii Muzycznej, co także wiąże się z  jeszcze in-nymi koncertami. Pracuję też nad autorską solową płytą.

Wczoraj (4 marca – przyp. red.) grałaś kolejny w  swoim dorobku koncert. Pamiętasz najważniejszy, który do tej pory wykonałaś?Jeśli chodzi o  w  Filharmonię Wrocław-

ską, to bardzo ważny był dla mnie pierwszy koncert, który tutaj zagrałam. Zaczęłam pracę trzy lata temu, od razu po studiach. Zaraz po tym jak tylko zdałam egzamin do filharmonii, był taki specjalny koncert z ma-estro Kaspszykiem. Był to dla mnie niezwy-kle istotny występ ze względu na pierwszy kontakt z  tak wielkim dyrygentem. Chcia-łam też dobrze się zaprezentować. Bardzo miło wspominam ten koncert – to była V Symfonia Szostakowicza.

Czy od najmłodszych lat chciałaś po-święcić się muzyce?Nie. Pochodzę z  niemuzycznej rodzi-

ny, z  małej miejscowości pod Zamościem, w  której nie ma profesjonalnej orkiestry. Rodzice nie wiedzieli, czy coś z  tej mojej gry będzie. Dopiero kiedy poszłam na stu-dia, nabrałam pewności, że chcę iść w tym kierunku.

Kiedy uświadomiłaś sobie, że chcesz związać swoje życie z  muzyką kla-syczną?Powiem Ci, że bardzo duże znacze-

nie w  moim życiu mają konkursy. Zawsze chciałam się porównać z  innymi osobami i  właśnie to, jak wypadałam na tle innych,

było dla mnie wyznacznikiem, jak gram. Jechałam na pierwszy konkurs ze świado-mością, że moja gra jest jeszcze słaba, ale kiedy zdobyłam pierwsze miejsce, doszłam do wniosku, że nie może być aż tak zła. Była na tyle dobra, że postanowiłam, że mogę występować. Wtedy też pojawiła się myśl: dlaczego by nie spróbować muzyki kla-sycznej? Po tym konkursie stwierdziłam, że warto pójść w tym kierunku. To nie jest też tak, że od tamtej wygranej pokochałam ten rodzaj muzyki. Zawsze go kochałam. Poza tym bardzo lubię to, co robię: grać z orkie-strą, ćwiczyć – niektórzy dziwią się, że po-święcam temu tak dużo czasu.

Dlaczego fagot?Bo nie dostałam się do szkoły muzycznej

II stopnia na flet poprzeczny. Doskonale jed-nak poradziłam sobie z egzaminem z kształ-cenia słuchu (to jest rozwiązywanie dyktand muzycznych). Komisja stwierdziła, że bardzo dobrze słyszę, więc mogę zmienić instru-ment, bo widocznie flet mi nie leży. Tam wła-śnie poznałam mojego pierwszego nauczy-ciela, znakomitego prowadzącego Jerzego Lisaka, który bardzo mnie zainspirował do gry właśnie na fagocie.

Jest to jednak rzadko spotykany in-strument wśród młodych muzyków...Jest raczej mało popularnym instru-

mentem niż rzadko spotykanym, bo wśród muzyków klasycznych jest dobrze znany. W każdej orkiestrze mamy przecież fagot.

Są dwa rodzaje fagotu – francuski i  niemiecki. Czym różnią się te dwa typy od siebie?Na fagocie francuskim gra się tylko w nie-

których orkiestrach we Francji. Niemieckie-go natomiast używa się na całym świecie.

Czy na tym instrumencie można im-prowizować?Naukę gry zaczynałam od podstaw, cięż-

ko więc było mówić o jakiejkolwiek impro-wizacji. Trzeba było się po prostu nauczyć,

która klapka wydaje jaki dźwięk. Jeszcze w  szkole średniej poziom zaawansowania gry jest bardzo podstawowy. Dopiero na studiach wyższych można myśleć o impro-wizacji, ale uczymy się przede wszystkim tego, co mamy zapisane w nutach.

Pytam, bo na fagocie można grać tak-że jazz. Czy możliwe jest, by na tym instrumencie wykonać improwizowa-ny utwór, powiedzmy na zwykłym jam session?Jest to możliwe, ponieważ są muzycy

grający jazz na fagocie, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś przychodzi do filharmonii i za-czyna improwizować. Może ktoś by się od-ważył, ale ja raczej nie.

Czy masz swoich mistrzów, od których czerpiesz inspiracje?Tak, mam wiele autorytetów. Jednym

z nich jest norweski fagocista, Dag Jensen, uczący obecnie w  Hannoverze w  Niem-czech. To jest najbardziej znana postać, jeśli chodzi o fagot. Kiedyś go spotkałam i nawet z  nim rozmawiałam, ale nigdy nie miałam z nim lekcji. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miała taką okazję.

Jako solistka grałaś z  wieloma orkie-strami: m.in. z  warszawską, łódzką, zamojską. Która z  nich nauczyła Cię najwięcej?Tak naprawdę solowe występy są jedno-

razowym doświadczeniem. Owszem, fan- tastycznym, bo mogę wyjść przed orkiestrę i zagrać solo, a nie tylko być solistką w orkie-strze, bo to jest różnica. Nie wszyscy wiedzą, że grając solo z orkiestrą, wychodzi się przed zespół i  gra się koncert na fagot (w  moim przypadku). Natomiast będąc solistką Fil-harmonii Wrocławskiej, gram na pierwszym głosie utwory. Jestem solistką, ale nie stoję przed orkiestrą, tylko jestem jej częścią.

Czy zanim ćwiczysz koncert solowy z  całą orkiestrą, przygotowujesz się osobno z dyrygentem?

Długie godziny prób, wiele wyrzeczeń, wszystko po to, by efekt był znakomity. O trudach związanych z grą na fagocie, nietypowości tego instrumentu i doświadczeniu, jakie daje współpraca z wieloma muzykami rozmawiam

z Katarzyną Zdybel.

Joanna Figarska

Page 10: Kontrast 2/11

10

A  jak jest z  imprezami, spotkaniami promującymi grę na instrumentach dętych?Jest sporo takich wydarzeń. Na przy-

kład dwa tygodnie temu była konferencja dotycząca instrumentów stroikowych, na której były kursy prowadzone przez moje-go byłego profesora Marka Engelhardta ze Stuttgartu. Nie tylko wykładał, ale miał też swój koncert.

Wiem, że dużo podróżujesz, wystę-pujesz z różnymi orkiestrami. Wyko-rzystujesz później zdobyte doświad-czenie w  swojej grze np. podczas koncertów we Wrocławiu?To zależy. Mamy orkiestry na różnych

poziomach. Jeśli występuję z  dobrymi, to tak, mogę powiedzieć, że się uczę: wspól-nego grania, barwy, jaką wydobywa ze-spół. Chociaż skoro już mówimy o nauce, to więcej wynoszę od dyrygentów i solistów. Czasami warto podsłuchać, jak dany mu-zyk prowadzi frazę i później to wykorzystać w swojej grze.

Czego może nauczyć Cię dyrygent?Ćwicząc, staram się wszystko przygoto-

wać dobrze, ale pewnych rzeczy nie jestem w  stanie zauważyć, bo nie słyszę tego, co dzieje się w  partii innych instrumen-tów „podkładu”. On może mi zapropono-wać, że powinnam dany fragment zagrać w  inny sposób albo zwrócić uwagę na to, że moja fraza nie zgadza się z tym, co grają inni. Mogę też się nauczyć od nich prowa-dzenia frazy. Najciekawiej jest wtedy, gdy przyjeżdża charyzmatyczny dyrygent. Ka-spszyk jest właśnie taki. Zawsze wybiera program z najwyższej półki, bardzo ambit-ny. Pamiętam koncert, kiedy grając, mia-łam wrażenie, że właśnie na scenie dzieje się coś wyjątkowego. Wszyscy dawaliśmy z siebie absolutnie 100 procent, a maestro zainspirował nas w taki sposób, że bardzo intensywnie czułam emocje, które kompo-zytor zawarł w utworze. Sądzę, że wszyscy to odczuwaliśmy. To było niesamowite. Po takim koncercie czuję nie tylko zadowole-nie z tego, co zagrałam. Wiem, że nie każdy ma to szczęście zanurzenia się w  świecie muzyki .

Uczestniczyłaś w  wyjątkowym kon-cercie dyrygowanym przez wybitne-go maestra Stanisława Skrowaczew-skiego. Jak wrażenia?Maestro Skorwaczewski jest całkiem

inny niż Kasprzyk. Mimo starszego wieku, zrobił ogromne wrażenie, gdy z  pamię-

ci dyrygował cały trudny utwór Straussa – Tako rzecze Zaratustra. Poprowadził nas dosyć spokojnie. Dużo rzeczy kazał nam grać bardzo cicho. Miałam nawet miejsca solowe i  wydawało mi się, że tam właśnie trzeba głośniej, ale oczywiście grałam tak, jak mi kazał. Wiadomo, że maestro Skor-waczewski to muzyk z  górnej półki, oso-bowość, choć może nie do końca w moim stylu. Wolę jak jest taki power.

Na początku rozmowy wspomniałaś, że pracujesz nad solowym albumem. Kiedy się ukaże?Moją pierwszą płytę planuję nagrać pod

koniec tego roku wspólnie z  Lutosławski Quartet Wrocław. Program jest jeszcze cią-gle w trakcie ustalania. Będą to na pewno utwory współczesne na fagot i  kwartet smyczkowy w  różnych stylach i  z  różnych stron świata, np. lekkie i  dowcipne Diver-tissement w  mianowniku Jean Francaix, Suita angielskiego kompozytora Gordona Jacoba, jakiś polski utwór i  prawdopo-dobnie kwintet amerykańskiego fagocisty Garfielda. W  ramach ciekawostki dodam, że znajdzie się też utwór niemieckiego kompozytora Daniela Schnydera, Zoom In w  stylu jazzowym. Sama jestem ciekawa jak to się nam, muzykom klasycznym, uda. Mam nadzieję, że w ramach promocji płyty przynajmniej raz wystąpię na scenie Filhar-monii Wrocławskiej z tym programem, ale jeszcze jest za wcześnie, aby mówić o  ta-kich koncertach.

Na początku sama muszę przygotować się do danego koncertu, który mam grać. Tuż przed samymi próbami z orkiestrą spo-tykam się z dyrygentem – wtedy przedsta-wiam mu swoje sugestie odnośnie konkret-nych miejsc i frazowania.

Czujesz wtedy większą presję, odpo-wiedzialność za cały koncert?Tak, odpowiedzialność jest większa. Mu-

szę wtedy zagrać na sto procent. Innego wyjścia nie mam.

Orkiestra to wyjątkowa praca gru-powa. Pełno w  niej indywidualności. Czy między muzykami możliwa jest przyjaźń? Czy relacje międzyludzkie wpływają na to, jak zabrzmi cały kon-cert?Oczywiście! Nie jesteśmy tylko „znajo-

mymi z  pracy”, ale wiele osób przyjaźni się ze sobą. Tak chyba jest w każdej pracy, prawda?

A jak jest z dyscypliną? Czy występo-wanie tak wielu indywidualności po-maga w  przygotowaniach do próby, czy trudno jest podporządkować so-bie tak specyficzną grupę?To zależy. Inaczej jest na przykład w sek-

cji smyczkowej, w  której muzycy muszą tworzyć całość i  tylko od czasu do czasu koncertmistrz gra solo dany fragment. U  nas, w  sekcji dętej, jest jeszcze inaczej. Tam, gdzie gramy razem, musimy oczywi-ście tworzyć jedność, ale tam, gdzie zda-rza się partia solowa, trzeba, poprzez grę, pokazać swoją osobowość. Dużo zależy też od dyrygenta. Najpierw przegrywamy cały utwór i w tych fragmentach solowych proponujemy coś od siebie. On to może zaakceptować lub nie, sam też może coś zasugerować.

Skończyłaś szkołę muzyczną I  i  II stopnia. Jak wygląda sytuacja w tych placówkach? Czy umożliwiają i poma-gają w rozwinięciu talentu? Jeśli chodzi o fagot, to sytuacja jest

kiepska. Poziom nie jest zbyt wysoki. Bra-kuje przede wszystkim dobrego sprzętu, bo instrumenty są bardzo drogie i ciężko zdobyć je dla dzieci. Chociaż podobno te-raz sytuacja się poprawia. Na fagocie naukę gry zaczyna się dość późno. Miałam czter-naście lat, gdy zaczęłam swoją przygodę z tym instrumentem.

Czy w  Polsce jest dużo warsztatów, zajęć pomagających w  rozwijaniu umiejętności?Tak, zdarzają się co jakiś czas.

Page 11: Kontrast 2/11

Fot. Bartek Babicz

Page 12: Kontrast 2/11

12

uż ponad zesnaście lat na Białorusi autorytarnie rzą-dzi Łukaszenko. Szesnaście lat dyktatury, strachu, fał-szu i  beznadziejności. Czy mogłem pozostać bier-

nym obserwatorem wyborów prezydenc-kich? Myślę, że tak. Jednak nie zrobiłem tego, tak samo, jak i  ta część Białorusinów, która poszła do urn, żeby oddać głos na swojego kandydata, a później wyszła na uli-ce, żeby pokazać swoją niezgodę na fałszo-wanie wyników.

Plac PaździernikowyfrsdaRLKGGLTA

W  dniu wyborów po godzinie 19.00. poje-chałem na Plac Październikowy w  Mińsku, gdzie miała odbyć się pokojowa demon-stracja przeciwko fałszowaniu wyników wyborów prezydenckich. Było już wiado-mo, że sporo opozycyjnych aktywistów zostało prewencyjnie aresztowanych,. Ob-serwatorzy zarejestrowali przypadki nie-prawidłowości podczas oddawania głosów w  poszczególnych okręgach wyborczych, a  większość opozycyjnych i  niezależnych portali internetowych było niedostępnych. Na przystankach i  ulicach w  pobliżu cen-trum można było zobaczyć grupki niepo-zornie wyglądających mężczyzn w  czarnej odzieży, którzy cały czas rozglądali się wo-kół siebie i  cicho o  czymś rozmawiali. To byli funkcjonariusze w cywilu. Już na Placu dowiedziałem się, że tacy sami faceci ciężko pobili jednego z  kandydatów – Uładzimie-

Nazywam się Aliaksei Serada. Jestem stypendystą Programu im. Konstantego Kalinowskiego. Już drugi rok żyję we Wrocławiu, studiuję Corporate Identity w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wro-cławskiego. Na Białorusi 19 grudnia 2010 odbyły się wybory prezydenckie. Kolejna nadzieja na zmiany w  kraju

i kolejna jej utrata... Byłem tam, opiszę tylko to, co przeżyłem, sam znajdując się na Placu, a potem w areszcie…

ra Niakliajeua – który szedł ze swoimi zwo-lennikami na Plac Październikowy. Nieznani sprawcy pobili również grupę dziennikarzy. Niektórym zarekwirowano aparaty i  inny sprzęt techniczny. Skonfiskowano także sprzęt nagłośnieniowy, który miał być użyty podczas demonstracji.

Doszło do sytuacji, kiedy z  jednej stro-ny stały tysiące ludzi, którzy przyszli pro-testować przeciwko reżimowi Łukaszenki, a z drugiej strony na lodowisku puszczano głośno rosyjską muzykę, która uniemożli-wiała zrozumienie tego, o czym informowa-no na schodach Pałacu Związków Zawodo-wych. Było -10 stopni, powiewały dziesiątki biało-czerwono-białych flag, ze wszystkich stron leciały okrzyki „Niech żyje Białoruś!”. W tłumie można było usłyszeć, że kandyda-ci namawiają ludzi, żeby iść w kierunku bu-dynku rządu, gdyż przez głośną muzykę nie można normalnie komunikować się z  wy-borcami. Mówiono także o  tym, że nieda-leko stoją już „autozaki”, czyli wzmocnione samochody milicyjne.

Plac Niezależności

Demonstranci ruszyli Prospektem Nieza-leżności w stronę budynku rządu, zajmując część jezdni i chodniki, ale milicja nie prze-szkadzała w przemarszu.

Pamiętam, że znajdując się gdzieś po-środku Prospektu, nie widziałem już ani po-czątku, ani końca tego tłumu.

Później z  budynku KGB demonstranci zerwali zielono-czerwoną flagę i  powiesili

w  jej miejsce prawidłową białoruską flagę biało-czerwono-białą. Będąc obecnym po-śród odważnych, zdecydowanych patrio-tów, naprawdę odczułem nadzieję, zapew-ne zresztą nie tylko ja. Nadzieja na wolne, dobre życie widoczna była w oczach kilku-dziesięciu tysięcy ludzi, idących pod biało--czerwono-białą flagą z  okrzykiem „Niech żyje Białoruś!”.

Kolumna demonstrantów doszła na plac Niezależności, zapełniając go w całości.

W  końcu udało się przywieźć sprzęt na-głaśniający i koło Domu Rządu rozpoczął się mityng. Kandydaci powiadomili, że tworzy się robocza grupa do negocjacji z  rządem i wezwali przedstawicieli KGB oraz Minister-stwo Spraw Wewnętrznych do uwolnienia więźniów politycznych i przywrócenia wol-nych wyborów.

Na pomniku Lenina zawieszono biało--czerwono-białe flagi, a  ludzie krzyczeli: „Czas zmienić łyse opony!”, „Wybory bez Łu-kaszenki!”, „Odejdź!”, „Wierzymy, Możemy, Wygramy”.

„Prowokatorzy!”

Pięciu kandydatów na prezydenta skierowa-ło się do Domu Rządu, a w tym czasie usły-szałem dźwięk bitego szkła. Jak się okazało, ktoś wybił szyby w  drzwiach i  część mani-festantów zaczęła je wyłamywać, a  wśród tłumu zaczęły się okrzyki: „Prowokatorzy!” i „Po co to robicie?!”.

Większość kandydatów ze swoimi zwo-lennikami była już koło wejścia i starała się

Aliaksei Serada

J

Demokracja po białorusku

Page 13: Kontrast 2/11

RozruchyŹródło: Radio „Svaboda” – www.svaboda.org

13

zapobiec dalszemu wtargnięciu. W  Domu Rządu w  tym momencie znajdowały się odziały OMON-u i milicji, które początkowo blokowały drzwi, jednak po niedługiej chwi-li wyszły z budynku i rozpoczęły walki z ma-nifestantami. Tłum natychmiast odstąpił od drzwi, ale najwyraźniej milicjanci mimo wszystko zdecydowali, że ich jest za mało, żeby wstrzymać taką ilość ludzi, bo szereg funkcjonariuszy OMON-u  zaczął szybko odchodzić w  bok, stukając pałkami po tar-czach i  bijąc po drodze wszystkich, którzy dostali im się w ręce.

Wśród ludzi rozpoczęły się radosne okrzyki: „Milicja z  narodem! Milicja z  naro-dem!”. Ci ludzie na pewno myśleli, że teraz milicjanci zrezygnują i  dołączą do demon-strantów, ale to była tylko cisza przed bu-rzą...

Rozruchy

Kilku manifestantów zostało jeszcze koło Domu Rządu, starając się w dalszym ciągu wtargnąć przez drzwi i  okna zablokowane stołami. Tymczasem szeregi OMON-owców wyszły z  Domu Rządu i  z  boku Placu, roz-dzieliwszy manifestantów na dwie czę-

ści. Jedna z  nich (razem z  kandydatami na prezydenta) pozostała pomiędzy Domem Rządu a  pomnikiem Lenina, druga część znajdowała się na placu Niezależności. Kan-dydaci zaczęli zapraszać do negocjacji do-wódcę milicji, ale w  odpowiedzi milicjanci zaczęli bić ludzi, zamykając straszną pętlę wokoło demonstrantów.

Do milicjantów i OMON-owców dołączyli wojskowi i funkcjonariusze w cywilu, którzy brutalnie bili i  kopali ludzi, nie zwracając uwagi na płeć i wiek.

Znalazłem się z  nieznajomą dziewczyną pośrodku szybko zamykającego się żywe-go koła tych morderców. Wszędzie słychać było tylko łomot pałek o  tarcze, stuka-nie wojskowych butów, nieludzkie krzyki i  przekleństwa. Kiedy koło się zamknęło, OMON-owcy zaczęli bić nas krzycząc: „Na-przód! Naprzód!”. Ale nie było dokąd biec i tylko przez jakiś czas kaci zrobili żywy ko-rytarz do „autozaków”, którym zaczęliśmy iść pod gradem uderzeń pałek i kopnięć.

Wtedy moje życie uratowała czapka i dwa kaptury na głowie, które zmniejszyły siłę uderzenia pałką. Mimo to i tak straciłem przytomność.

Kiedy nas przegonili do schodów Domu Rządu, zjawili się ludzie w cywilu, którzy za-

częli ściągać z nas czapki i nagrywać twarze kamerą. To byli funkcjonariusze KGB. Koło schodów w kałuży krwi siedział młody czło-wiek z rozbitą głową. Chłopak nie doczekał się oczywiście pomocy medycznej, bo szyb-ko wrzucali nas do zimnych „autozaków”...

„Autozak”

Samochód dla zatrzymanych odjechał spod Domu Rządu, kiedy już był pełny demon-strantów. W  tym momencie zadzwoniłem do redakcji „Radio Swoboda” i  powiedzia-łem, że jesteśmy zatrzymani i wiozą nas nie wiadomo gdzie. Zacząłem pytać się ludzi o  ich imiona i  nazwiska, żeby można było utworzyć spis zatrzymanych do publikacji na internetowej stronie radia, by rodzina i  przyjaciele manifestantów dowiedzieli się, gdzie są ich znajomi. Okazało się, że zatrzy-mano wraz ze mną 43 osoby, z czego jedną trzecią stanowiły kobiety. Naszymi ochronia-rzami byli dwaj „bojowcy” OMON-u, którzy nie pozwalali chodzić w  samochodzie, ale dzwonić do rodziny na początku jeszcze było można. Przez godzinę dowiedzieliśmy się, starając się coś zobaczyć przez małe okien-ka, że „autozak” przyjechał do więzienia na

Fot. www.tuwroclaw.com

Page 14: Kontrast 2/11

14

ul. Akreścina. Potem jeszcze cztery godziny czekania i zawieźli nas na wewnętrzny dzie-dziniec więzienia, gdzie zabrali wszystkie dziewczyny i  kobiety, zostawiając mężczyzn w samochodzie. Po godzinie czekania wszyst-kich wyprowadzili na ulicę, gdzie przy wejściu do budynku milicjanci przez pół godziny ro-bili rewizję i zapisywali dane osobowe.

Czekanie i przesłuchanie

W  długim korytarzu, gdzie postawili nas twarzą do ściany, było już około 80 osób. Potem przyszedł milicjant i  zapytał się, czy ktoś ma problemy ze zdrowiem. Na moją odpowiedź, że mam wstrząs mózgu odpo-wiedział, że na pewno mam, bo to jest wi-doczne po moim wyglądzie. Takie żarty...

Po kilku godzinach czekania trafiłem do gabinetu, w  którym siedział pracownik milicji i  OMON-owiec. Zostałem powitany kilkoma przekleństwami i pytaniem, dlacze-go tłukłem szyby w Domu Rządu. Na moją odpowiedź, że żadnych szyb nie wybijałem, a  ich koledzy z  KGB mają nagranych do-statecznie dużo materiałów, żeby dokład-nie wiedzieć, kto to zrobił, usłyszałem, że w  więzieniu przyznam się do wszystkiego, co będą chcieli. Potem było kolejne pół go-dziny przekleństw, gróźb i  znęcania. Kiedy odmówiłem podpisania protokołu, stwier-dziwszy, że nie robiłem nic z  tego, co jest tam napisane, milicjant podpisał go za mnie. I  znowu twarz do ściany, czekanie. Odciski palców. Czekanie. Nagrywanie twarzy na wideo i robienie zdjęć. Czekanie.

W  końcu wsadzili mnie w  samochód, do klatki, w  której powinny przebywać co naj-wyżej dwie osoby, ale nas zmieściło się pię-cioro. Czekanie. Piwnica w  budynku sądu, cela jeden na dwa metry, przewidziana na trzy osoby, gdzie znowu zmieścili nas sze-ścioro.

Sąd

Siedząc po kolei w malutkiej celi (bo kie-dy siedzisz, dwie pozostałe osoby muszą stać), słyszysz tylko głos ochroniarza, któ-ry wykrzykuje nazwisko następnej osoby idącej do sędziego. Z  tego, co mogliśmy wywnioskować, jeszcze nikt z  tych, którzy wyszli, nie wrócił do piwnicy. Do głowy przechodzi myśl, że być może wypisują tylko mandat i  wypuszczają do domu. Ale

nie, nic z  tego. Dziewczyna, z  którą byłem zatrzymany, zdążyła krzyknąć: „Ze wszyst-kim się zgodziłam. Dziesięć dób!”. Nareszcie słyszę swoje nazwisko, pukam w metalowe drzwi, wychodzę z rękami na plecach.

Sąd Frunzenskiego Rejonu Mińska, sę-dzia – Bliźniuk. Było widać, że za czasów dyktatury machina represji dobrze nauczy-ła wszystkich wykonywać swoje zadania: sędzia, sekretarz, ja, ochroniarz i  nikogo więcej, wszystko szybko i  bezwzględnie. Moja uwaga o naruszeniach ze strony pra-cowników pod czas przesłuchania nic nie zmieniła. Z niczym, co było napisane w pro-tokole nie zgodziłem się, ale to było już nie-ważne – dostałem dziesięć dni aresztu.

Jak się potem dowiedziałem, termin aresztu zależał tylko od tego, w jakim sądzie rozpatrywana była sprawa. W  niektórych

dawali dzisięć, w innych piętnaście dni, nie-zależnie od wieku i płci.

Wróciłem do celi w piwnicy.

Podróż na Akreścina

Po półtorej godziny w „kamiennym worku” – małej, ciasnej celi – znowu „siedziałem” w klatce więziennego samochodu. Siedzieć mogły tylko trzy osoby, dwie inne musiały stać schylone i na ugiętych nogach. Gdzieś jechaliśmy – ciemno, brak powietrza. Potem 20-30 minut postoju, słychać było tylko gło-sy ochroniarzy i nasz ciężki oddech. Jeszcze godzina w tym samym miejscu bez światła, powietrza i  żadnego ruchu. Na koniec nas wypuścili i jak recydywistów zagonili do in-nego autobusu – kolejne pół godziny drogi.

Page 15: Kontrast 2/11

Akreścina – Boże NarodzenieŹródło: Radio „Svaboda” – www.svaboda.org

15

Przyjechaliśmy. Ręce na plecy, twarze do ściany. Nazwisko? Imię? Czy jesteś chory? Nieważne. Ściana, rewizja, ściana. Cela.

Żeby trafić do celi musiałem spędzić 24 godziny bez snu, jedzenia i picia.

Areszt

Cela – to pokój trzy na cztery metry, ze ścianami brudno-brązowego koloru. Kibel przy wejściu za niewysoką ścianą, symbo-liczna żarówka, małe okienko na górze. Za-miast łóżka „scena” – prycza zbudowana z desek, na której razem śpi od sześciu do dziesięciu osób.

Pierwszy raz jadłem po półtora doby od momentu zatrzymania. Na śniadanie była kasza przygotowana na wodzie, kawałek

chleba i  niesłodki, podfarbowany płyn, który nazywał się herbatą. I  tak co dzień. O siódmej rano śniadanie, o 16-17.00 obiad (zupa z wody i kaszy, kasza, kotlet, zrobiony z niewiadomych składników, kawałek chle-ba), o 19.00 kolacja (kasza, chleb i herbata). Przez okres mojego aresztowania byłem w  pięciu różnych celach, „siedziałem” tak z politycznymi jak i z ekonomicznymi więź-niami. Wszystkie cele różniły się rozmiarem, temperaturą i  przede wszystkim „obywa-telami”. W  jednej z  cel, czwartego dnia, spotkałem chłopaka, który siedział przy za-trzymaniu z rozbitą głową. Obywatel Rosji, na placu znalazł się przypadkowo, a  teraz 1 marca czeka go sąd i  rozprawa karna za udział w masowych rozruchach.

Spotkałem złodziei i  bezdomnych, filo-zofów, artystów, biznesmenów, a nawet so-

listę filharmonii. Było o czym porozmawiać i o czym pomyśleć. Piątego dnia trafiłem do celi, w  której pozostałem do końca aresz-tu. Wszyscy osadzeni byli za polityczną sprawę, oprócz „szpiegów”, których do nas parę razy podrzucali.

Anioły Stróże

Trzeciego dnia aresztu istniała możliwość otrzymywania „przekazek”. Rodzina i  zna-jomi mieli możliwość przekazać areszto-wanym ciepłe rzeczy, prasę, książki i środki higieniczne. Niestety, zakazano przekazy-wania jedzenia. Tak więc już trzeciego dnia miałem ciepłe skarpety, sweter i  świeżą prasę. Wieczorem 25 grudnia usłyszeliśmy śpiewy na ulicy. Okazało się, że za płotem stoją z  zapalonymi świecami solidarni z  nami ludzie, którzy śpiewają pieśni bożonarodzeniowe.

Chciałbym podziękować wszystkim znajomym i  nieznajomym ludziom, którzy w tym ciężkim dla nas czasie byli tak solidar-ni z nami!

Na wolności

29 grudnia 2010 około godziny 13.00 byłem już na wolności. Koło wejścia do więzienia zebrali się ludzie czekający na swoich bli-skich i przyjaciół. Od razu zostałem poczę-stowany gorącą herbatą i  słodyczami. Nie mogłem przyzwyczaić się do jasnego świa-tła, ale uśmiech nie schodził mi z  twarzy. Po Sylwestrze wracałem już do Polski. Prze-kraczając granicę, do ostatniego momen-tu nie byłem pewny, czy mogę wyjechać z Białorusi. U mnie wszystko skończyło się dobrze, ale ci, którzy zostali w kraju, do tej pory żyją w  strachu. W  każdym momen-cie mogą cię zabrać i  nawet nie będziesz wiedział, dokąd i  dlaczego. Tych, którzy byli w dzień wyborów na Placu, wyszukują w bazach operatorów sieci komórkowych, konfiskują im komputery, zwalniają z pracy i wykreślają z list studentów.

W  tym tygodniu skontaktowałem się ze swoją siostrą, która została na Białorusi i  dowiedziałem się, że znowu szuka mnie milicja...

Chciałbym podziękować za pomoc w przygotowaniu artykułu Alinie Tarsie.N

Page 16: Kontrast 2/11

W

16

Polsce perspektywy dla osób niepełnosprawnych umysłowo są znacznie ograniczone. Po ukończe-niu kolejnych etapów szko-ły życia, czyli specjalnego

programu nauczania i wychowania dla ludzi z umiarkowaną i znaczną niepełnosprawno-ścią, taka osoba nie ma przed sobą zbyt wie-lu możliwości. We Wrocławiu jest znikoma liczba warsztatów terapii zajęciowej, a miej-sca pracy dla tej grupy ludzi można policzyć na palcach jednej ręki. Koszty leczenia są wysokie, a  dostęp do lekarzy i  reedukacji bardzo ograniczony. Niepełnosprawni umy-słowo potrzebują stałej opieki, jednak licz-ba wolontariuszy, którzy mogliby chociaż na kilka godzin tygodniowo umożliwić ta-kiej osobie opuszczenie czterech ścian bez opieki rodziców, jest zbyt mała.

Teresa Malik, nauczycielka z  trzydzie-stoletnim doświadczeniem w  pracy z  oso-bami niepełnosprawnymi intelektualnie, postanowiła razem z  rodzicami swoich by-łych uczniów poprawić ich sytuację. Będąc w Stanach Zjednoczonych i krajach europej-skich widziała dorosłe osoby upośledzone, które, prowadziły samodzielne życie. Obser-wowała także losy osób niepełnosprawnych po ukończeniu szkoły specjalnej w  Polsce, które nie miały możliwości dalszego rozwo-ju. Stąd zrodził się pomysł na Stowarzysze-nie na Rzecz Osób z  Niepełnosprawnością Intelektualną Kamienna Tęcza, którego działania mają być jednocześnie mocne jak i pełne nadziei.

Stowarzyszenie istnieje od sierpnia 2010 roku, obecnie liczy 22 członków, w  tym przede wszystkim rodziców osób niepeł-nosprawnych. Natomiast grupę podopiecz-nych stanowi 19 osób. Obecnie realizo-wane są dwa projekty – pierwszy z  nich to zajęcia na basenie i  w  hali sportowej, mające wpłynąć na wzrost aktywności nie-pełnosprawnych intelektualnie, realizowa-

Przełamywanie barier i umożliwienie samodzielnego życia osobom niepełnosprawnym umysłowo to główne cele powstałego rok temu wrocławskiego Stowarzyszenia Kamienna Tęcza.

ny dzięki dotacji Urzędu Miasta Wrocław, drugi to „Tęczowy taniec” należący do pro-gramu „Młodzież w  działaniu”. W  zakres „Tęczowego tańca” wchodzi wiele spotkań, na których podopieczni uczą się tańczyć poloneza oraz ludowych tańców Francji i Niemiec, ponieważ projekt obejmuje także zapoznawanie się z  kulturą innych krajów. Niepełnosprawni biorą udział w  zajęciach plastycznych, uczą się również gotować. Każdy z uczestników ma przydzielone osob-ne zadanie – jedni odpowiadają za projek-towanie strojów do tańca, inni za kulinaria czy kontakt z mediami. Umożliwia im to roz-wój umiejętności, spędzanie czasu z innymi ludźmi, a  także przygotowuje do projektu „Niepełnosprawny mentor”, w którym oso-ba niepełnosprawna intelektualnie prowa-dziłaby zajęcia z  interesującej ją dziedziny. Jednym z  prowadzących mógłby zostać Marek Trociński, który szczególnie upodo-bał sobie rysunek i wyplatanie koszyków:

„Bardzo lubię zajęcia z naszą grupą. Naj-bardziej plastykę. Moim marzeniem jest od-ciążyć rodziców od codziennej opieki nade mną”.

Głównym celem Kamiennej Tęczy jest wybudowanie domu stałego pobytu dla nie-pełnosprawnych intelektualnie. Takie miej-sce umożliwiłoby spełnienie marzeń nie tyl-ko Marka, ale także innych podopiecznych. Oprócz tradycyjnego wyposażenia w domu miałaby znajdować się część rehabilitacyjna, rekreacyjna – gdzie mieszkańcy mogliby re-alizować swoje zainteresowania – i socjalna dla specjalistów sprawujących opiekę nad niepełnosprawnymi. W planie jest także po-zyskanie mieszkań chronionych, czyli takich, w  których podopieczni mogliby zapoznać się z  samodzielnym życiem. Przez okres przejściowy mieszkaliby tam sami, ale będąc pod nadzorem specjalisty.

Na razie plany te pozostają na etapie ma-rzeń, ponieważ koszty są zbyt duże, a  sto-warzyszenie nie posiada jeszcze partnerów

i  sponsorów, mogących sfinansować całe przedsięwzięcie. Ich sytuację utrudnia tak-że nowelizacja ustawy o organizacjach po-zarządowych, która weszła w  życie w  2010 roku, mówiąca, że nowo powstałe stowarzy-szenie musi czekać 2 lata, aby ludzie mogli przeznaczać na nie 1% swojego podatku. Do tej pory, dzięki projektowi „Młodzież w  działaniu”, Kamienna Tęcza otrzymała dotacje wysokości sześciu tysięcy euro.

Urszula Burek

Kamienna Tęcza

Page 17: Kontrast 2/11

Źródło: archiwum stowarzyszenia

„Musimy odczekać dwa lata, mimo że każdy dzień czekania działa na naszą nie-korzyść. Ale będziemy robić to, co możemy – pozyskiwać partnerów, sponsorów, przy-jaciół stowarzyszenia i  dotacje z  różnych projektów, a  także nawiązywać kontakty i  współpracę z  innymi organizacjami” – mówi Teresa Malik.

Stowarzyszenie stara się także o  part-nerstwo Fundacji Wspólna Droga, która jest organizacją działającą na rzecz poprawy sytuacji osób niepełnosprawnych, w  tym dorosłych niepełnosprawnych intelektual-nie. Partnerstwo tej fundacji umożliwiłoby Kamiennej Tęczy ułatwianie życia niepeł-nosprawnych osób dorosłych, dla których pomoc jest jeszcze bardziej ograniczona niż w  przypadku niepełnosprawnych dzie-ci. Otrzymane wsparcie finansowe miałoby również służyć realizacji kolejnej inicjatywy,

tym razem związanej ze świętami. W jej za-kres wchodziłyby m.in. zajęcia z  rzemiosła artystycznego, wyjścia do muzeów i pozna-wanie tradycji.

Ponieważ Kamienna Tęcza jest stowarzy-szeniem z bardzo krótkim stażem, jej człon-kowie muszą włożyć wiele wysiłku w  reali-zowanie licznych celów:

„Chcemy pozyskać od Urzędu Miasta lo-kal, który byłby stałą siedzibą stowarzysze-nia. Obecnie znajduje się ona przy ul. Legnic-kiej, ale możemy z  niej korzystać tylko do 2012 roku. Naszym celem jest rozszerzenie liczby członków współpraca z  innymi orga-nizacjami, coroczne pozyskiwanie funduszy dla osób na wózkach inwalidzkich, na reha-bilitacje indywidualne w  zakresie komuni-kacji, uspołeczniania, zdrowotne i  ruchowe. Chcielibyśmy także objąć opieką coraz więk-szą liczbę dorosłych niepełnosprawnych in-telektualnie dzieci” – kontynuuje współzało-życielka stowarzyszenia.

Dla Kamiennej Tęczy bardzo ważne jest organizowanie konferencji i  pikników, na których szerzono by jej idee, a  przede wszystkim uświadamiano społeczeństwo.

„Ludzie są okrutni, jeżeli dowiedzą się, że ktoś chodził do szkoły specjalnej. Nawet je-żeli ktoś byłby najlepszym ojcem, żoną, mat-ką czy pracownikiem, zawsze będzie miał łatkę ‹‹głupi››. Nasi podopieczni nie mają kolegów, z którymi mogliby wyjść, pobawić się, nie ma dla nich społecznej akceptacji.”

Dzięki takim stowarzyszeniom jak Ka-mienna Tęcza normalne funkcjonowanie ludzi potrzebujących większej uwagi, po-mocy i  wsparcia niż przeciętny człowiek, staje się realne. Chociaż trudno odnaleźć im się w  świecie pędzącym wciąż do przo-du, stawiającym coraz większe wymagania, to mają oni szansę na odnalezienie się w tej rzeczywistości. Potrzeba jednak na to dużo dobrych chęci, czasu, pieniędzy, ale przede wszystkim zmian w  mentalności pełno-sprawnych osób, które często nie są w stanie zaakceptować odmienności.

Page 18: Kontrast 2/11

Źród

ło: w

ww

.dfi.

org.

pl

18

olnośląskie Forum Inte-gracyjne istnieje od 2009 roku. Formalnie pracują w nim tylko cztery osoby, które współpracują z  in-nymi stowarzyszeniami

i wolontariuszami podzielającymi ich zapał i motywację. Prezes stowarzyszenia Paweł Napora i jego współpracownicy za główny cel postawili sobie niwelowanie różnic po-między niepełnosprawnymi a pełnospraw-nymi. Zwracają również uwagę na ludzi starszych, którzy coraz częściej są spychani na margines społeczeństwa: są niedostrze-gani, szczególnie młodzież traktuje ich jak powietrze, a  przecież, co podkreślają członkowie stowarzyszenia, tacy ludzie są źródłem bezcennej wiedzy i doświadczeń. Działacze Forum pragną zmieniać rzeczy-wistość, kierując się zasadą „zaczynaj od siebie”. Nie narzekają na to, jak jest, ale sami próbują zrobić pierwszy krok, by inni ruszyli za nimi. Takimi „krokami” dla Forum są różnorodne projekty.

Precz z barierami

Członków DFI interesuje każdy projekt, który mógłby doprowadzić do aktywizacji na rzecz niepełnosprawnych jak najwięk-szej liczby osób. Współorganizują m.in. Trzebnickie Forum Integracyjne – cykliczne spotkania, podczas których poruszane są tematy dotyczące rozwiązywania proble-mów osób niepełnosprawnych i  seniorów. Kolejne – VII Trzebnickie Forum poświęcone

Gdy moja przyjaciółka złamała nogę, przyznała się, że dopiero wtedy tak naprawdę zdała sobie sprawę z tego, jak ważna jest winda w wielo-piętrowym budynku czy poręcz tuż przy schodach. Jej refleksja skłoniła mnie do przyjrzenia się obiektom użytku publicznego pod względem ich dostępności dla osób niepełnosprawnych. Okazało się, że istnieje stowarzyszenie, które zajmuje się tym na co dzień – Dolnośląskie Forum

Integracyjne.

zostanie ulepszeniom technicznym, które ułatwiają pracę oraz naukę.

Inną inicjatywą jest wystawa fotogra-ficzna Czas na Dolny Śląsk bez barier, która powstała przy współpracy DFI i  Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolno-śląskiego. Od lipca do grudnia 2010 roku wystawa „wędrowała” m.in. przez Jele-nią Górę, Karpacz, Milicz i  Polanicę Zdrój. Ostatnim miastem, do którego trafiły plan-sze z  fotografiami, był Wrocław (Uniwer-sytet Ekonomiczny). Ekspozycja została poświęcona ludziom niepełnosprawnym posiadającym pasje i  potrafiącym je re-alizować mimo trudnej sytuacji życiowej i  stereotypowych poglądów społeczeń-stwa. Bo niepełnosprawni, oprócz barier w postaci wysokich schodów, muszą na co dzień zmagać się również z barierami men-talnymi. Nie tylko z zachwianiem wiary we własne siły, ale też z wątpliwościami osób w pełni sprawnych.

Mapowanie Wrocławia

Niepełnosprawni mogą znaleźć w sieci wie-le informacji, które ułatwią im komunikację w mieście. Istnieją serwisy internetowe, które pokazują dokładny dojazd do danego punk-tu miasta i portale, gdzie można sprawdzić położenie najbliższej apteki lub bankomatu. Także na tym obszarze działa Dolnośląskie Forum Integracyjne, które od kilku miesięcy tworzy bazę obiektów użyteczności publicz-nej i sprawdza ich przystosowanie dla osób z problemami motorycznymi.

Akcję noszącą nazwę „Mapowanie Wro-cławia” koordynuje Kamil Chomentowski, wiceprezes DFI. Winda, osobny dojazd, wy-tyczone miejsce parkingowe, poręcze – jeśli budynek posiada takie ułatwienia i  osoba z  dysfunkcją ruchu jest w  stanie poruszać się w  nim samodzielnie, obiektowi zostaje przyznana etykietka „dostosowane”. Gru-pa ankieterów (wśród nich znaleźli się m.in. wrocławscy studenci architektury) brała pod lupę obiekty administracji państwowej, urzędy pocztowe, apteki, sklepy, placówki oświatowe, zakłady opieki zdrowotnej itp. Oprócz bazy miejsc przystosowanych dla osób niepełnosprawnych, powstać ma wy-szukiwarka takich placówek oraz papiero-wa mapka. Każdy może wspomóc proces powstawania przewodnika DFI – wystarczy tylko, że wejdzie na stronę stowarzyszenia www.dfi.org.pl i wypełni ankietę.

Projekt Kasztanowa

Przed działaczami Dolnośląskiego Forum In-tegracyjnego jeszcze wiele wyzwań. Pragną we współpracy z Urzędem Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego zrealizować projekt, którego celem jest zorganizowanie różnych przedsięwzięć na rzecz osób nie-pełnosprawnych. Marzy im się również wy- remontowanie i  zagospodarowanie daw- nego budynku po szkole dla dzieci niewi-domych przy ulicy Kasztanowej, gdzie mo-głyby mieścić się sale szkoleniowe, radio, studio muzyczne, mały teatr i „Piwnica pod Kasztanami”. Jak większości NGO-sów, sto-

Barbara Rumczyk

D

Bez barierBez barier

Page 19: Kontrast 2/11

19

Gdy moja przyjaciółka złamała nogę, przyznała się, że dopiero wtedy tak naprawdę zdała sobie sprawę z tego, jak ważna jest winda w wielo-piętrowym budynku czy poręcz tuż przy schodach. Jej refleksja skłoniła mnie do przyjrzenia się obiektom użytku publicznego pod względem ich dostępności dla osób niepełnosprawnych. Okazało się, że istnieje stowarzyszenie, które zajmuje się tym na co dzień – Dolnośląskie Forum

Integracyjne.

warzyszeniu brakuje funduszy, ale bardziej martwi ich brak zainteresowania i wrażliwo-ści ludzi. Dlatego każdy wolontariusz, który utożsamia się z ideami Forum, jest mile wi-dziany.

Pozytywny patent

Często mówi się, że można zrozumieć dru-giego człowieka tylko wtedy, gdy ma się podobne do niego doświadczenia. O dziwo, żadna z  osób działających w  DFI nie jeździ na wózku. Są to ludzie młodzi i energiczni, a  jednak potrafią wyobrazić sobie, co czu-je człowiek, który z  trudem pokonuje kilka metrów, a  chciałby obejść cały świat. Sa-motność, bezsilność, poczucie bezużytecz-ności – działacze DFI podjęli walkę z takimi niepozytywnymi stanami ducha. I  mają na nie pozytywny patent. Gdy pojawia się jakaś trudność, mówią: „jest kolejna bariera, któ-rą musimy pokonać”. Pracują dalej i  wierzą w to, co robią. Nie pozostaje więc nic inne-go, jak uwierzyć w ich siły.

Jeśli jeszcze nie zdecydowałeś, na jaki cel przekazać 1% podatku, możesz wspomóc Dolnośląskie Forum Integracyjne.

Więcej informacji na stronie internetowej www.dfi.org.pl.

Serdeczne podziękowania dla Juliusza Wnęk za pomoc przy zbieraniu materiałów dotyczących stowarzyszenia.

Bez barierBez barier

Page 20: Kontrast 2/11

20

ezrobocie jako zjawisko społeczno-gospodarcze jest nieodzowną częścią kapitalistycznego systemu ekonomicznego. W  żaden sposób nie da się zlikwi-

dować tego elementu rzeczywistości, choć wielu bardzo by tego chciało. Ja także. Po-noć jest ono tym mniejsze, im większa licz-ba pracodawców chce zatrudnić stosowną dla własnych potrzeb ilość pracobiorców. Jednak praktyka pokazuje, że nie jest to skuteczne panaceum, bowiem chętnych do pracy wśród młodych naprawdę nie braku-je, a  w  dalszym ciągu mamy do czynienia z ogromną grupą bezrobotnych wśród ab-solwentów studiów wyższych. W  styczniu 2011 roku było to blisko 39 tys. ludzi.

O tym, jak należy szukać pracy, z czym na co dzień stykają się rekruterzy największych wrocławskich koncernów, a także jak pokie-rować swoją karierą rozmawiano podczas XIV edycji Międzyuczelnianych Targów Pra-cy Profesja, które odbyły się 3 marca bieżą-cego roku we Wrocławiu.

Praca, praca yyy...

Poszukiwanie pracy jest działaniem żmud-nym, czasochłonnym, które wymaga nie-zliczonych pokładów cierpliwości, kre-atywności, a przede wszystkim zachowania niezachwianej wiary w to, że kiedyś znajdzie-my mniej lub bardziej upragnione stanowi-sko. Międzyuczelniane Targi Pracy Profesja organizowane rok rocznie we Wrocławiu od 14 lat, są jedną z największych tego typu imprez w  naszym kraju. Udział w  nich jest

W styczniu 2011 roku stopa bezrobocia wyniosła w naszym kraju blisko 9,7%. Takie dane umieścił w swoim rapor-cie Eurostat. Za to GUS stwierdził, że jest to 13%. I komu tu uwierzyć w tak ważnych kwestiach? 

okazją do zapoznania się z prezentacją firm. Wiąże się także z uczestnictwem w panelach dyskusyjnych ze specjalistami z zakresu HR, urzędnikami z  Wrocławskiego Urzędu Pra-cy, a także przedstawicielami największych firm, którym zależy na pozyskiwaniu dobrze wykształconych, kompetentnych pracowni-ków, a także na nieustannym wzmacnianiu swojej renomy w środowisku akademickim Wrocławia.

Publiczne i prywatne

Wrocław jest jednym z  największych ośrodków akademickich w  Polsce. Sam Uniwersytet Wrocławski skupia blisko 37  tys. studentów, tuż za nim plasuje się Politechnika z 35 tys., a oprócz tego funk-cjonuje przecież Akademia Medyczna, Uni-wersytet Przyrodniczy oraz Uniwersytet Ekonomiczny. Jeśli do tego ogromu dołą-czymy 17 szkół niepublicznych, zakładając, że większa część osób kończy te studia, co roku mamy do czynienia z ogromną liczbą absolwentów, którzy w większości pragną pozostać we Wrocławiu i  tutaj rozpocząć swoje życie zawodowe. Jeden z  bardziej obiegowych stereotypów mówi, że to wy-bór studiów warunkuje szansę na zdobycie dobrej pracy.

Z rozumem bez serca

Statystyki pokazują, że w minionych latach nastąpiła nadprodukcja absolwentów za-rządzania oraz pedagogiki. Naprawdę nie ma nic złego w  tym, że ludzie wybierają

tego typu studia, ale powinni na samym po-czątku mieć świadomość, że prawa rynku są nieubłagane i w przyszłości może zaistnieć problem z zatrudnieniem w tzw. zawodzie. Maturzyści, wybierając studia, kierują się różnymi przesłankami. „Nie jest dla mnie czymś negatywnym przekonanie, by stu-diować to, co się lubi, ale specyfika naszych czasów jest taka, że należy racjonalnie po-dejść do życia i realnie oceniać swoje szan-se” – mówił Tomasz Wroński, specjalista ds. rekrutacji w  IBM Wrocław. „Jestem przeko-nany, że pasje można realizować po pracy, natomiast nasz zawód powinien wiązać się z  konkretnymi umiejętnościami i  wiedzą z  wąskiej, wyspecjalizowanej dziedziny, wtedy łatwiej nam będzie uniknąć frustracji wynikającej z niemożności zdobycia zatrud-nienia” – dodał.

Bardziej optymistycznego ducha tchnęła w zgromadzonych na sali dr Jolanta Kowal z  Wydziału Psychologii Uniwersytetu Wro-cławskiego, która mimo wszystko uważa, że nie należy działać w oparciu o zimną kalkula-cję, a wybór profesji powiązać z osobistymi predyspozycjami i  zainteresowaniami: „Nie ma nic gorszego, jak pracownik, któremu wykonywane zajęcie przysparza więcej tru-dów i  niezadowolenia niż satysfakcji Jeśli chcemy zdecydować się na niszowe kierun-ki, do których należą wcześniej wymieniana pedagogika, dziennikarstwo, kulturoznaw-stwo, bardzo egzotyczne filologie obce, to musimy mieć tę świadomość, że warto do-szkalać się w jakiś innych dziedzinach, uczyć się języków obcych, uzyskiwać certyfikaty potwierdzające nasze umiejętności i nie ża-łować sobie uczestnictwa we wszelkiego ro-dzaj praktykach i  stażach. Nawet jeśli funk-

Paulina Pazdyka

B

Dzień dobry, dziś aplikuję na stanowisko…

Page 21: Kontrast 2/11

Źród

ło: s

hutt

erst

ock.

com

21

cjonują one na zasadzie pro publico bono”. Na pytanie, jaki typ studiów preferowany jest przez pracodawców, nie ukrywała, że w dalszym ciągu są to studia stacjonarne na publicznych uczelniach. „W  dalszym ciągu szyld uczelni państwowej jest dla właścicieli firm oraz rekruterów gwarantem rzetelnego wykształcenia. Uczelnie prywatne naprawdę nie mają złej renomy, ale brakuje im jednego – tradycji nauczania, a na to pracuje się przez wiele lat, a nawet wieków” – opowiadała Ko-wal. „Ale skłamałabym, gdybym powiedzia-ła, że jest to niezmienna reguła, są bowiem uczelnie prywatne z  tak doskonałą kadrą dydaktyczną oraz zapleczem, że potrafią zdeklasować uczelnie państwowe – we Wro-cławiu jest tak w przypadku Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, która swoich stu-dentów kształci nie tylko w zakresie wiedzy ogólnej, ale także wysoko specjalistycznej, a to pozwala jej absolwentom łatwiej sprofi-lować się w przypadku poszukiwania pracy” – dodała Kowal.

Tomasz Wroński z  IBM Polska zauważył z  przykrością, że polski system kształcenia akademickiego jest w  większości niedo-stosowany do autentycznych wymogów rynku pracy. Mówił o  tym, że kształcenie na studiach przebiega według własnego rytmu, który nijak nie przystaje do tego, co powinni reprezentować sobą absolwenci studiów wyższych w  kontaktach z  poten-cjalnym pracodawcą. „Proponowaliśmy Politechnice Wrocławskiej, aby w  ramach obowiązkowego planu studiów znalazła się także ścieżka kształcenia praktycznego, którą z  chęcią poprowadziliby specjaliści z naszej firmy. Studenci mieliby dzięki temu możliwość poznania naszego wewnętrzne-go systemu pracy, zdobyliby nową wiedzę, uzyskali certyfikat poświadczający nabycie kompetencji i jednocześnie mogliby stano-wić gotowe do pracy osoby. Niestety, nikt nie podjął się z  nami żadnych rozmów na ten temat, więc choćbyśmy chcieli taką ini-cjatywę rozwinąć, współpracując nie tylko z  Politechniką, nie mamy takiej możliwo-ści, ponieważ żaden przedstawiciel uczel-ni wyższej z Wrocławia nie wyraził naszym pomysłem najmniejszego zainteresowania„ – podsumował Wroński.

Bo ja jestem

Elementarną częścią naszych działań poszu-kiwawczych jest przygotowanie dokumen-

tów aplikacyjnych, które będą obrazować ścieżkę naszego rozwoju i edukacji oraz po-zwolą poznać motywy nawiązania współ-pracy – tak dzieje się w przypadku listu mo-tywacyjnego.

„CV to nasza wizytówka. Tego typu ha-sło powinien wielkimi literami zapisać we własnej głowie każdy człowiek, który za-mierza ubiegać się o  pracę” – stwierdza Aleksandra Hajder specjalistka szkolenia kadr we wrocławskim Credit Suisse. – „Choć technika nieustannie idzie na przód, mamy nieograniczony dostęp do wszelkich informacji umieszczanych w  Internecie, to w dalszym ciągu największą bolączką w HR są elementarne błędy, występujące w  CV oraz w  listach motywacyjnych kandyda-tów starających się o pracę. Właściwie to na ostatnim roku studiów na każdym kierunku powinien być wprowadzony obowiązkowy przedmiot z pisania CV, sama z  chęcią po-dejmę się prowadzenia tego typu zajęć.

„Zadbajmy o  rzetelność informacji wy-stępujących w  naszych CV, pamiętajmy dokładnie, o  czym w  nich pisaliśmy. Nie koloryzujmy nadmiernie chociażby w kwe-stii znajomości języków, bo to i tak w póź-niejszym czasie ulegnie weryfikacji. W liście motywacyjnym unikajmy szablonowości, bo jakkolwiek przy redagowaniu CV jest to rzeczywiście trudne, to ten drugi doku-

ment daje nam możliwość przedstawie-nia autentycznych motywacji, z  powodu których zdecydowaliśmy się wziąć udział w procesie rekrutacyjnym takiej, a nie innej firmy. Dajmy do zrozumienia przyszłemu pracodawcy, że poznaliśmy jego firmę, że zatrudnienie w  jej strukturach jest dla nas naprawdę ważne i  stanowi przemyślane z naszej strony działanie” – mówiła Hajder. Na pytanie, czy, jak jej przedmówcy, uwa-ża, że wyłącznie typ wykształcenia przy-szłego pracownika decyduje o  jego wy-dajności stwierdziła, że wcale tak nie jest: „Z  perspektywy czasu z  całą pewnością mogę stwierdzić, że nawet ukończenie Ha-rvardu w chwili, gdy ktoś nie posiada tzw. miękkich umiejętności, do których zalicza się przede wszystkim komunikatywność, zdolność autoprezentacji, umiejętność pra-cy w zespole, nie daje gwarancji, że podo-ła on pracy na upragnionym stanowisku. Rozwijanie kluczowych kompetencji może kompensować pewne deficyty w  zakre-sie specjalistycznej wiedzy i  zawodowych umiejętności. Te miękkie umiejętności są całkowicie przenośne, budują podstawo-wy zrąb naszego potencjału zawodowe-go, który szybko może być przetworzony w postaci konkretnych strategii i skryptów umożliwiających szybką adaptację do no-wych warunków pracy.

Page 22: Kontrast 2/11

Źródło: weblog.infopraca.pl22

Będę doktorem, będę doktorem…

Wielokrotnie bywa i tak, że o pracę starają się także absolwenci studiów doktoranc-kich. W  ich przypadku zjawiskiem, z  któ-rym muszą się na każdym kroku stykać, jest kwestia zwykłej, ludzkiej zawiści u ewentu-alnego szefa, dla którego ktoś ze znacznie wyższym tytułem naukowym stanowi po-tencjale zagrożenie w  momencie, gdy ten ma poważne problemy z  własnym poczu-ciem wartości i nie do końca czuje się osobą kompetentną.

„Niestety muszę przyznać, że jako oso-ba pośrednicząca między pracownikami a pracodawcami zetknęłam się z tego typu sytuacjami. Nie widzę nic złego w  tym, że w dobie masowej produkcji różnej maści ab-solwentów uczelni wyższych są i  tacy, któ-rym zależy na zdobyciu bardziej wyspecja-lizowanej, naukowej wiedzy, ale decydując się na podjęcie tego typu studiów, musimy liczyć się z  tym, że w  chwili, kiedy jednak zdecydujemy się wkroczyć w  pozanauko-wy świat zatrudnienia, życie zmusi nas do tego, aby nieustannie znosić weryfikację ze strony innych. Mówiąc wprost, odradzam zaznaczanie w CV faktu, że posiada się tego typu wykształcenie. Lepiej, aby tego typu informacja ujrzała światło dzienne w chwili, kiedy uda nam się zbudować u pracodawcy zaufanie do nas, a  nasze relacje w  obrębie hierarchii firmy będą już mocno ugruntowa-ne. Wtedy rzeczywiście pracodawca może potraktować nas jako swoistą «perełkę», której za wszelką cenę nie pozwoli uciec ze

stanowiska, oferując jej tym samym awans, szereg szkoleń oraz innych pakietów moty-wacyjnych” – stwierdziła Anna Selwakowska recruitment business partner we wrocław-skim Credit Suisse.

„Choć rynek pracy ulega nieustannym przeobrażeniom, uważam, że należy dobrze rozważyć kwestię podjęcia tzw. kariery na-ukowej. Jeśli naprawdę zechcemy pozostać na uczelni i  prowadzić działalność nauko-wą oraz badawczą, to studia te mają realny sens. Natomiast wiedząc, że będzie to trud-ne, a nawet niemożliwe, rozsądniej jest pod-jąć się innej formy edukacji – chociażby kur-sów zawodowych czy też różnego rodzaju studiów podyplomowych, których oferta w naszym mieście jest naprawdę bogata” – dodaje Selwakowska.

Co mi Panie dasz w ten niepewny czas?

„Prognozy ekonomiczne mówią, że około 2015 roku proporcje na rynku gospodar-czym w  Polsce będą takie, że blisko 90% społeczeństwa będzie samozatrudniać siebie w małych i mikrofirmach” – mówiła Aleksandra Jabłońska kierownik Centrum Informacji i Planowania Kariery Zawodowej Dolnośląskiego Wojewódzkiego Urzędu Pracy. „Staniemy się państwem, w  którym dominującą gałęzią będzie branża usłu-gowa. Jedynie 10% społeczeństwa będzie stałymi, etatowymi pracownikami, którzy zatrudnieni będą na konkretnej posadzie” – dodała.

„Dlatego nie bójmy się podejmowania własnych inicjatyw gospodarczych. Jeśli mamy zdolności tego typu, jesteśmy osoba-mi zdyscyplinowanymi, którym niestrasz-na jest biurokracja będąca nieodłącznym elementem żywota przedsiębiorcy, doko-najmy analizy zapotrzebowania naszego rynku i działajmy. Powiatowe Urzędy Pracy w ramach wspierania drobnej przedsiębior-czości oferują nam dotacje sięgające blisko 20  tys. złotych. Być może nie jest to duża kwota, ale możemy powiększyć ją dzięki środkom pozyskiwanym w ramach progra-mów unijnych, tam dotacje potrafią sięgać 40 tys. złotych.

Te same statystki pokazują, że wkrótce dołączymy do grona europejskich krajów, które będą się starzeć.”Tak jest w przypadku Francji, Niemiec i będzie też widoczne u nas” – opowiadała dr Jolanta Kowal. „A starzenie się społeczeństwa pociąga za sobą jeden podstawowy skutek: tym ludziom trzeba będzie zapewnić opiekę i przeorganizować cały system świadczeń społecznych oraz zdrowotnych, a  to stwarza szansę dla ab-solwentów kierunków humanistycznych, bo przecież w ich ramach mieści się szeroko pojmowana pomoc socjalna. Dlatego nie należy popadać w nadmierną frustrację, bo być może teraz pedagogom, terapeutom, psychologom, pielęgniarkom nie wiedzie się zbyt dobrze na rynku pracy, ale w przy-szłości sytuacja może ulegać zmianom.”

A na koniec wisienka na torcie

Pod koniec panelu wszyscy prelegenci za-apelowali, aby studenci oraz absolwenci planujący poszukiwania zatrudnienia lub też prowadzący je w  chwili obecnej, ob-rali odpowiednią strategię tych działań. Przede wszystkim nie należy ograniczyć się wyłącznie do rejestracji w urzędzie pra-cy i  biernym wyczekiwaniu na to, aż jego urzędniczka przedstawi nam stosowną ofertę. Powinniśmy śledzić informacje, na temat stażów organizowanych przez pra-codawców w ramach umowy z uczelniami, a także zasięgać informacji odnośnie oferty tzw. Kapitału Ludzkiego Unii Europejskiej. Także program ten pomoże nam doszkolić się, przebranżowić lub nauczyć się czegoś nowego od podstaw. Jednym słowem sami musimy zadbać o przybranie dobrej posta-wy w naszych poszukiwaniach, bo kto szu-ka, ten znajdzie, a kto pyta – nie błądzi.

Page 23: Kontrast 2/11

Źród

ło: s

ymet

ria.p

l

23

kreśleń na nich jest bez liku – hieny, kanalie, na-łogowi kłamcy, wciskacze kitu (od słów niecenzural-nych się powstrzymamy).

Czy jednak na pewno Pola-cy wiedzą, kim naprawdę są ci specyficzni sprzedawcy? Krąży tak wiele mitów na ich temat, że względem niektórych wypada się ustosunkować.

We Wrocławiu, jak i w innych mniejszych lub większych miastach, zwłaszcza latem, można często spotkać na ulicy miłe, atrak-cyjne panie bądź uprzejmych, ładnie ubra-nych, młodych panów, którzy szybko i zde-cydowanie nawiązują rozmowę z  licznymi spacerowiczami, prezentując im pasty do zębów, atlasy drogowe, a najczęściej perfu-my, twierdząc, że badają wyłącznie opinię o nowym produkcie. Potem okazuje się, że ten „ankieter” proponuje kilka takich fla-koników za skromne kilkadziesiąt złotych.

„Przecież tego nikt nie kupuje!” „Kto to bierze, Panie?!” „Co za durnoty mnie tu Pan wciska?!” – te i inne zdania często w swojej pracy słyszy statystyczny akwizytor. Jeżeli ktoś kiedyś robił ranking naj-bardziej znienawidzonych zawodów w Polsce, to gdzieś między strażnikami miejskimi, kontrolerami

biletów komunikacji miejskiej i prawnikami zapewne znajdą się akwizytorzy.

Większość odmawia, przez co wydaje się, że ich praca jest syzyfowym wysiłkiem, któ-ry nie ma szans na sukces. To jest właśnie pierwszy mit. Statystyki sprzedaży w formie prezentacji perfum i  podobnych towarów mówią, że w  przypadku zakończonej pre-zentacji (a  więc takiej, w  której akwizytor doszedł do puenty i  propozycji kupna), zwykle co piąta kończy się transakcją. Mało? Być może, ale pamiętajmy, że średnio trwa to kilka minut, co w ciągu godziny pozwala przeprowadzić ich nawet kilkanaście. W ten sposób w ciągu całego dnia można zarobić nawet kilkaset złotych.

Mit numer dwa – akwizytor to bezlitosny kłamca, pozbawiony moralności, zdegene-rowany człowiek, któremu zależy wyłącznie na sprzedaży. Często mówi się tak, dopóki żaden z  naszych znajomych nie trafi do tej pracy. Faktem jest, że ludzie nie garną się do tego masowo, a gazetowe lub internetowe ogłoszenia raczej mówią o „pracy w agencji

marketingowej”, „zatrudnieniu w  hurtowni muzycznej”, „ofercie z  dziedziny promocji i  reklamy” itd. Młodzi akwizytorzy to czę-sto studenci dorabiający w  wakacje na ży-cie. Nierzadko jest to ich pierwsza praca, co sprawia, że są nieco naiwni w  poszukiwa-niach, wierząc, że dział promocji i  reklamy rzeczywiście sprowadza się do przyjemnej, łatwej pracy.

Niejednokrotnie nawet w trakcie rozmo-wy kwalifikacyjnej kandydat nie dowie się, co naprawdę ma robić, gdyż przełożony rzuca ogólnikami, a  pracownicy firmy mil-czą. Zasadą bywa, że informacje o  charak-terze pracy młody kandydat na sprzedawcę uzyskuje w dniu próbnym, gdy zostaje wy-wieziony do Krotoszyna, Milicza czy Grod-kowa i  dopiero na miejscu jego mentor (starszy stażem pracownik) prezentuje, jak wygląda ta praca. Z jednej strony następuje oczywiste rozczarowanie („Boże, mam być tym wstrętnym perfumiarzem?”), z  drugiej

Szymon Makuch

O

Precz Szatanie(Akwizytorze)…

Page 24: Kontrast 2/11

Źródło: gazeta.pl

24

jednak – człowiek dostrzega, że ludzie ku-pują te kosmetyki i  wcale nie tak trudno zarobić, trzeba tylko chcieć. Jednocześnie przez cały dzień trwają długie rozmowy z „nauczycielem”, który tłumaczy, że tu nie chodzi o handel, że to pewien trening, for-ma autopromocji, rozwoju, a  nikt nikogo do kupna nie zmusza, zaś same produkty są dobrej jakości. Odpowiedzi na trudne pytania są zbywane, aby nie psuć dobrego obrazu tej roboty. Trzeba więc powiedzieć, że młody akwizytor sam zostaje „zbajero-wany” tak jak klient, aby wyzbyć się nega-tywnych myśli.

Mit numer trzy – akwizycja służy wyłącz-nie zarabianiu pieniędzy na ludzkiej naiw-ności. Co do tej tezy również można dysku-tować, zwłaszcza w  perspektywie samych akwizytorów i  ich pracy. Kilka dni pracy w  tym zawodzie pozwala nierzadko pozy-skać wiedzę, której nie da pięć lat studiów. Mechanizmy rozmowy z  człowiekiem, umiejętność odpowiedniego przedsta-wiania faktów, obserwacja ludzkich reakcji z drugiej strony – taka nauka jest bezcenna, ponieważ w  przyszłości pozwala skutecz-nie prowadzić wszelkie negocjacje. Ważna lekcja: w pewnych dziedzinach handlu naj-większym grzechem jest pochopna ocena potencjalnego kontrahenta. Zdarzają się przypadki, że pięćdziesięcioletni rencista

stanu wolnego, który nie ma w  rodzinie żadnej kobiety, kupuje po rozmowie z akwi-zytorką dwa flakoniki damskich perfum, czego zapewne nikt by się nie spodziewał. Akwizytor jest więc osobą, która aktywnie uczestniczy w stosowaniu psychologii rela-cji międzyludzkich.

Zaznaczyć trzeba, iż nie jest to panegiryk na rzecz akwizycji, lecz spojrzenie z dystan-su na pewne mechanizmy tego zawodu, które dla wielu ludzi są ważną, życiową lek-cją i na pewno ciekawą, choć nierzadko bo-lesną przygodą. Nie zmienia to oczywiście faktu, że taka praca, zwłaszcza dla uczciwe-go człowieka, jest niezwykle trudna. Choć nie polega na kłamstwie, istotną kwestią jest w  niej omijanie prawdy i  ukrywanie pewnych faktów.

Wśród ciekawych mechanizmów działa-nia w  akwizycji do najważniejszych należy zakaz używania określonych słów, takich jak: cena, kupno, kupić, sprzedać, koszt, handel, za darmo itd. Zakazane są więc wszelkie zwroty sugerujące chęć sprzedaży danego towaru. Mówi się zatem klientowi, że otrzy-muje perfumy (lub inne rzeczy) „za opinię”, że niczego się mu nie sprzedaje, a dany to-war może po prostu otrzymać za skromne pokrycie kosztów w postaci danej kwoty.

Czy można stwierdzić, że akwizycja to zajęcie jednoznacznie złe lub dobre? Abso-

lutnie nie, to po prostu rodzaj agresywnego marketingu, który wykorzystuje personalne oddziaływanie w celu skłonienia klienta do kupna. Nie jest to zakazane, obowiązku za-kupu towaru też nie ma, jest tylko silna per-swazja, której nie każdy się oprze (zwłaszcza gdy pięknie uśmiecha się do niego atrakcyj-na, młoda kobieta lub miły młodzieniec). Jednocześnie młody człowiek, podejmują-cy ten rodzaj pracy ma okazję uzyskać wie-le ciekawych informacji o  ludziach i  świe-cie. Przepływ ludzi w  akwizycji jest bardzo duży, większość wytrzymuje kilka tygodni, czasem całe wakacje. Długoletnich pra-cowników w  akwizycji nie ma zbyt wielu, na co wpływa sezonowy charakter tej pra-cy – przede wszystkim uprawia się ten typ handlu latem.

Akwizycja była, jest i będzie, co do tego nie ma wątpliwości. Wciąż chodzą po świe-cie ludzie o  oporze cechujący się słabym oporem, brakiem asertywności i  z  tenden-cjami do kupowania produktów bezmyśl-nie, bez rzeczywistej potrzeby. Są też ludzie przebojowi, posiadający umiejętność „za-gadania” czy „zabajerowania” drugiego, co pozwala im na sprzedaż rozmaitych towa-rów i osiąganie przyzwoitych zysków. Warto jednak pamiętać, że są to ludzie, którzy chcą po prostu zarobić na życie, tak jak każdy, nie tylko w sferze handlu.

Page 25: Kontrast 2/11
Page 26: Kontrast 2/11

ramach projektu „Miejsce dla sztu-

ki w  Firleju” zapraszamy na wystawę

czarno-białych zdjęć, których autorką

jest wrocławianka – Małgorzata Senator. W swoich

fotografiach stara się ona ukazać nieubłagany upływ

czasu, tempo współczesnego życia, któremu towa-

rzyszą wszechobecne przekazy reklamowe, kontra-

sty czy niedopowiedzenia. Przygląda się zwłaszcza

ludziom starszym, którzy stanowią określaną przez

nią „odrębną społeczność”. Dostrzega ich zagubie-

nie i niedopasowanie do otaczającej rzeczywistości,

spowodowane rozwojem technologii oraz szybkim

tempem życia. Za pomocą kontrastu próbuje wska-

zać istotne różnice międzypokoleniowe.

W

Page 27: Kontrast 2/11
Page 28: Kontrast 2/11
Page 29: Kontrast 2/11

J

29

ak sama mówi: „Od początku przede wszystkim fascynują mnie ludzie i ich naturalność przenika-jąca przez zgiełk szarej rzeczywistości. Szukam niuansów i  detali wyrażających się w  wyrazach twarzy, drobnych gestach, spojrzeniach. Przy-glądam się życiu z  bliska, chcąc zawrzeć w  ka-

drze mój sposób postrzegania, interpretowania i  rozumienia. Im dłużej fotografuję, tym bardziej to, co wydawało mi się do tej pory znajome, staje się tajemniczą zagadką, którą z niezwykłą radością bezustannie próbuję rozwikłać. To niesamowite, ile dzieje się wo-kół – współistnienie pokoleń, ludzkie reakcje, ich emocje. Wyrwane z kontekstu nic nie znaczą, jednak dla mnie stanowią swego rodza-ju odzwierciedlenie najprawdziwszych historii. Odkrywam je na ulicach dużego, zatłoczonego miasta, przyglądając się «zwykłym» scenom z życia codziennego. W fotografii ulicznej preferuję czerń i biel, gdyż w takich właśnie barwach widzę swoje miasto, otacza-jących mnie ludzi i klimat codzienności”.

Wernisaż: 23.03.2011 | godzina: 18:00 | bilety: wstęp wolnyMiejsce: Firlej, ul. Grabiszyńska 56, Wrocław, www.firlej.wroc.plEkspozycja czynna będzie do 25 kwietnia 2011 roku.

Page 30: Kontrast 2/11

30

obrym pomysłem może być też odziedziczenie fortuny po bogatych rodzicach. Na liście najbogatszych ludzi, stworzonej przez „Forbe-

sa”, nie brakuje takich nazwisk: Hind Hari-ri – córka libańskiego premiera, który zgi-nął w zamachu w 2005 roku czy Shivinder Singh, który otrzymał w spadku doskonale prosperującą firmę farmaceutyczną. Tacy ludzie są z góry „skazani” na miliony. Więk-sze emocje budzą ci, którzy wielkiego ma-jątku musieli dorobić się sami. Tym większe – im są młodsi.

Pomysł: portal społecznościowy

Jeszcze dziesięć lat temu, nic nie wskazywa-ło na to, że Mark Elliot Zuckerberg (ur. 1984), znajdzie się na liście bogaczy. Nieśmiały chłopak z  White Plains w  stanie Nowy Jork był po prostu rozentuzjazmowanym możli-wościami Internetu nastolatkiem. Jego pasja i umiejętności zapewniły mu miejsce na Ha-rvardzie. To właśnie tam powstał Facebook – portal, który z małego projektu ewoluował w  przynoszącą wielomilionowe zyski firmę. Początkowo miał on być tylko platformą ko-munikacji dla studentów Harvardu. Zucker-berg jednak dość szybko odkrył, jak duży po-tencjał kryje w sobie portal i zdecydował się udostępnić go także na innych uczelniach. Informatyczny talent, odrobina sprytu i bez-czelności wyniosły go na szczyt bogactwa.

Obecnie wartość Facebooka szacuje się na 15 miliardów dolarów, choć ten sukces ma też swoje ciemne strony. Zuckerberg

pozwany został przez swoich akademickich znajomych za kradzież własności intelektual-nej. Jak utrzymywali Tyler i Cameron Winke-lvossowie, idea, na której opierał się Facebo-ok, była ich pomysłem. Mark miał im pomóc w uruchomieniu strony Harvard Connection, jednak zamiast pracować nad tym projektem zajął się własnym. Sprawa w  2008 roku za-kończyła się ugodą, chociaż jak łatwo się do-myślić, 65 milionów dolarów zadośćuczynie-nia nie zaspokoiło apetytów potencjalnych miliarderów. Pozew do sądu przeciw Zuc-kerbergowi wpłynął też od jego przyjaciela – Eduardo Saverina. Współtwórca i pierwszy manager finansowy raczkującej firmy czuł się odsunięty od sukcesu i zysków, jakie genero-wał portal. Na drogę legislacyjną wystąpił po tym, jak Zuckerberg zmniejszył jego udziały w firmie do kilku procent.

Pomysł: bezpłatne szablony

Jeszcze wcześniej swój biznes otworzyła Ashley Qualls. Już w  wieku 14 lat zaczę-ła tworzyć szablony do portalu MySpace i  bezpłatnie udostępniać je na swojej stro-nie internetowej (whateverlife.com). Przez długi czas korzystała z  darmowego serwe-ra, jednak gdy zainteresowanie stroną ro-sło, musiała przenieść się na serwer płatny. Nie miała na to wystarczających środków, stąd pomysł zainstalowania Google AdSen-se – darmowego serwisu reklamowego. Jej pierwszy czek opiewał na 2790 dolarów, a  potem zyski rosły lawinowo, m.in. dzięki współpracy z  firmą Click Value 450’s, która zajęła się dostarczaniem reklam. Pozostawał

tylko jeden problem – jako niepełnoletnia, Qualls nie mogła dysponować zarobionymi przez siebie pieniędzmi. W wieku 17 lat wy-stąpiła więc do sądu z wnioskiem o uznanie jej za pełnoletnią i po raz kolejny zdobyła to, na czym jej zależało.

Pomysł: jeden biznes to za mało

Ranking na najmłodszego inwestora zde-cydowanie wygrywa Cameron Johnson, który swoje pierwsze pieniądze zarobił jako dziewięciolatek. Sprzedawał wtedy własno-ręcznie wykonane zaproszenia i pocztówki z  życzeniami. Prawdziwy majątek zbił jed-nak dzięki internetowemu biznesowi. Gdy zauważył, że na aukcjach eBay dużym po-wodzeniem cieszą się lalki z serii Beanie Ba-bies firmy Ty, odkupił od młodszej siostry jej kolekcję za 100 dolarów i sprzedał z prawie dziesięciokrotnym zyskiem. W  wieku dwu-nastu lat udało mu się w ten sposób dorobić

Złośliwi twierdzą, że pierwszy milion trzeba ukraść. Niekoniecznie, choć bez wątpienia to jedna z najłatwiejszych dróg do zdobycia majątku.

Agnieszka Oszust

D

Od zera do milionera

Page 31: Kontrast 2/11

Źródło: www.finestdaily.com

31

do kieszonkowego prawie 50 000 dolarów. Zarobione pieniądze zainwestował w  swój kolejny pomysł – MyEZ Mail. Johnson za-trudnił znajomego programistę, który stwo-rzył dla niego pocztę pozwalającą przekazy-wać odbiorcy maile, bez ujawniania danych osobowych. W latach gwałtownie rozwijają-cej się sieci internetowej był to strzał w dzie-siątkę – firma w przeciągu miesiąca potrafiła wygenerować nawet trzy tysiące dolarów zysku! Chwilę później nastoletni Cameron uruchomił portal surfingprices.com, zara-biający na reklamie internetowej. W  ten sposób, jeszcze przed ukończeniem szkoły, Johnson zarobił pierwszy milion.

Pomysł na polish bussines: polski Classmates

Niemałą wyobraźnią, a  przede wszystkim umiejętnością dopasowania się do polskiej rzeczywistości, wykazał się Marcin Popo-

wicz – jeden z twórców portalu Nasza-Kla-sa. Projekt utworzenia strony, na której od-naleźć można znajomych ze szkolnej ławy, nie był oryginalny – pierwowzorem dla nk.pl był założony w 1995 roku serwis clas-smates.com. Studenci wydziału informatyki na Uniwersytecie Wrocławskim wiedzieli, że w  Polsce mutacja tego serwisu jeszcze nie powstała i  zauważyli w  tym ogromny potencjał. Nie przeliczyli się. Portal szybko zaczął zyskiwać nowych użytkowników, a  zapisywać się zaczęli do niego nawet uczniowie, którzy swoje szkolne lata mieli dawno za sobą. Młodzi biznesmeni nie spo-częli na laurach: zaczęli ulepszać portal i do-dawać kolejne opcje, jak „śledzik”, „nktalk”, gry i  grupy dyskusyjne. Wiele z  nich nie odniosło jednak większego sukcesu – przy-pominały zmiany już wprowadzone przez inne portale. Zachwyt możliwościami Na-szej-Klasy minął, gdy w  maju 2008 roku w  sieci pojawiła się polska wersja Facebo-oka. Mimo tego, w  czerwcu 2010 roku na

portalu nk.pl wciąż zarejestrowanych było około 14 milionów użytkowników, a twórcę Naszej-Klasy często określa się najmłod-szym polskim milionerem

Da się? Da się!

Takie historie, potrafią doprowadzić do ciężkiej depresji. Świadomość, że są nasto-latki, którym udało się zrealizować cele, do których większość dąży przez całe życie, może być przykra. Ale nie musi. Optymiści potraktują ją pewnie jako katalizator, bo-dziec do działania. Mam nadzieję, że są tacy wśród nas. Jeśli ten tekst czyta przyszły mi-lioner, wierzę, że zgłosi się do mnie za kilka lat i odpali mi kilkaset tysięcy z racji zmoty-wowania go do walki.

Page 32: Kontrast 2/11

Fot.

Mag

da O

czad

ły

32

Karolina Szmyt: Rozmawiasz ze sobą?Łukasz Śmigiel: Rozmawiam ze sobą,

w zasadzie codziennie. Najczęściej wieczo-rem pod prysznicem. Wieczorem też lepiej mi się myśli i wtedy staram się opowiadać samemu sobie nowe historie. W  zasadzie cały czas wymyślam różne rzeczy, które mogą przerodzić się w  opowiadanie albo w powieść, bo nigdy nie wiadomo, co wyj-dzie z danej historii. Gadam do siebie i to na dodatek najczęściej po angielsku, bo to mi bardziej filmowo brzmi.

Język polski bardziej nadaje się do opowiadania historii grozy, dzięki tym wszystkim onomatopeicznym dźwiękom, polskim dziwnym gło-skom, za pomocą których można opi-sać wszystkie te makabryczne sceny.Ale w  tym języku to zwyczajnie lepiej

brzmi. A może się po prostu do tego przy-zwyczaiłem, bo jestem fanem słuchowisk radiowych po angielsku czy audiobooków. W Polsce ciągle nie robi się tego jeszcze tak dobrze jak u Anglosasów. Oni zaczęli to sto lat wcześniej, więc mieli czas, by się tego nauczyć. Najchętniej w  ogóle bym pisał w języku angielskim, ale niestety językowo

Rozmowa z Łukaszem Śmiglem, pisarzem grozy, dziennikarzem, wykładowcą, i opowiadaczem historii.

nie jestem dość dobry. Ciekawie, że o  tym rozmawiamy, bo właśnie w ciągu ostatnich paru miesięcy udało mi się znaleźć dwóch młodych tłumaczy i  zaczynamy powoli pracować nad przekładami Śmigla. Na ra-zie zabieramy się nieśmiało do opowiadań. Pierwsze już zostały wysłane za granicę. Zo-baczymy, co z  tego wyniknie. Niestety, na rynku polskim jest tylko jedno czasopismo grozy – „Lśnienie”…

… którego działalność właśnie zosta-ła zawieszona.Niestety. Za to w Stanach grozą zajmuje

się kilkanaście magazynów. W Anglii drugie tyle plus prasa, fantastyczno literacka.

Dopóki jesteśmy przy grozie – możesz polecić komuś, kto nie zna gatunku, od czego zacząć? Warto sięgnąć na początku po Śmigla?Nie, na początek może nie. Najlepiej się-

gnąć po klasyka anglosaskiego. W  Polsce nie ma tradycji uprawiania literatury grozy. Jest jeden Grabiński, a tak naprawdę polska groza jeżeli w  ogóle można o  niej mówić, powstaje dopiero teraz. Anglosasi zaczę-li od powieści gotyckiej – Mary Schelley, Bram Stoker i  cała reszta. Oni naprawdę

mają za sobą wieki tradycji i dlatego to do nich warto sięgać na początku. Są lepsi i już.

Strach jako zjawisko czysto fizjono-miczne jest przyjemne, lubimy się bać. Z  tego płynie chyba fascynacja grozą i złem w ogóle.Potrzeba strachu jest w  nas głęboko

zakorzeniona. My potrzebujemy się bać. Strach ratuje nam skórę w wielu sytuacjach.

Może jest tak, że współcześnie mamy za mało powodów do strachu, więc poprzez oglądanie horrorów i  czyta-nie grozy generujemy sobie je, by się bać?Tak, wszystkie teorie psychologiczne to

potwierdzają. Teraz jest dużo spokojniej niż kiedyś, mamy pracę, pieniądze, możemy studiować, wyjechać, gdzie dusza zapra-gnie. Oczywiście wciąż dzieją się straszne rzeczy, ludzie chorują, ulegają wypadkom. Groza jest blisko. Ale oficjalny przekaz kiero-wany głównie do młodych ludzi jest bardzo mylący i  krzyczy do nich: „hej, jest fajnie, super, wszystko możesz” i my tym żyjemy. Ulegamy złudzeniu, że wszędzie dookoła jest tak pięknie i  bezpiecznie. A  wcale nie jest piękniej i bezpieczniej niż kiedyś.

Karolina Szmyt

Groza jako terapiaGroza jako terapia

Page 33: Kontrast 2/11

33

Badania pokazują, że ludzie, mają w  so-bie specyficzny zawór bezpieczeństwa. Jeśli poczytamy sobie horrory Jamesa Herberta, zrozumiemy dlaczego nie warto iść ciemną uliczką do domu po zmierzchu. Dzięki hor-rorom pamiętamy, że zawsze może stać się coś złego. Dlatego jestem wielkim fanem grozy, bo uważam, że dzięki niej jesteśmy zdrowsi. Większość ludzi zastanawia się nad tym, po co ogląda się horrory – flaki, urywa-ne głowy, okropieństwo. A ja myślę, że to nie tak. Ludzie, którzy oglądają grozę, są bar-dziej normalni niż ci, którzy jej nie oglądają.

Natknąłem się na wyniki badań, które zostały przeprowadzone w bazach wojsko-wych, między innymi w  Iraku. Są tam kina i żołnierze oglądają przeważnie najbardziej ekstremalne horrory, jakie można sobie wyobrazić, bezpardonowe pokazy bólu i cierpienia. Dlaczego tak jest? Gdy żołnierz uczestniczy w  strzelaninie, w  której umie-ra jego kolega, to on nie może się załamać i  zacząć płakać, musi się ratować. Ale jak wraca po skończonej akcji do bazy, chce sobie przypomnieć, że nadal jest człowie-kiem, że są rzeczy które mogą go przerazić. I temu służy groza.

Groza jako terapia?Pisanie grozy to pewnego rodzaju te-

rapia. To metoda na wyrzucenie emocji, oswojenie strachu.

W jednej z biografii Polańskiego czy-tamy, że w  pewnym sensie mógł on wyreżyserować sobie życie, bo trud-no uwierzyć w  to, żeby przeciętnej osobie zdarzyło się tak wiele drama-tów w ciągu jednego życia. Czy przy-woływanie zła poprzez pisanie o nim jest kuszeniem losu?Wierzę, że na świecie musi być równo-

waga. Wysyłanie jakiejś energii musi wiązać się ostatecznie z  odebraniem podobnej. Wieczorem napiszę sobie coś o  trupach, a  na następny dzień wysyłam dobrą ener-gię do studentów.

Jesteś z wykształcenia dziennikarzem, PRowcem, pisarzem i  wykładowcą. Jednak mnie najbardziej interesuje w Twojej biografii tzw. storytelling.Piszę historie, inne opowiadam do mi-

krofonu. Teksty reklamowe to także swoiste opowieści

Uwielbiam wszelkie historie. Świat jest ich pełen, a  umiejętność ich dostrzegania nazywam „zdolnością dziwienia się świa-tem”. Większość ludzi zatraca ją w  miarę dojrzewania.

Smutne i straszne historie to część ży-cia.Tak, jeżeli gdzieś tam jest Bóg, który za-

projektował nas i  świat, to nie przewidział wielu rzeczy. Jesteśmy potwornie niedo-skonali, ciągle się mylimy. Trudno uwierzyć w to, że doskonały Bóg tak kiepsko to wy-myślił. Czasami mam wrażenie, że zostali-śmy stworzeni tylko do produkowania ko-lejnych ludzi i tak naprawdę tylko w tym się sprawdzamy.

Wszystko mówi nam, że to my jeste-śmy najważniejsi, że liczą się indywidualne byty: ty się nazywasz Karolina, a  ja Łukasz, ty masz takie zainteresowania, ja inne, ty przeprowadzasz ze mną wywiad, ja teore-tycznie mam w  nim coś do powiedzenia. Ale w końcu tych indywidualistów spotyka śmierć i  wtedy już nic nas nie różni, oboje skończymy dokładnie tak samo. A  będąc nieśmiertelnymi, moglibyśmy stworzyć tyle pięknych rzeczy i tak wiele po sobie zosta-wić. Może kiedyś dane nam będzie dopaść tego typa, który wszystko to wymyślił i po-wiedzieć mu: „To nie było fajne!. Świat, któ-ry nam dałeś to jedna wielka ułuda”.

Kiedy ukaże się Twoja nowa książka Mordercy?W kwietniu, dokładnie 29. Kwiecień ple-

cień, bo przeplata trochę mordu, trochę lata. Mordercy to zbiór opowiadań. Chcia-łem, aby było ich dwanaście, tak jak przy moich poprzednich projektach, ale za nic w świecie nie mogłem napisać ostatniego. W  końcu stworzyłem już nawet wstęp do książki, w  którym tłumaczę, dlaczego we-wnątrz jest tylko jedenaście opowiadań. I kiedy wreszcie wysłałem materiał do wy-dawcy, i  zrzuciłem z  siebie presję, wtedy przyszedł pomysł na dwunaste. Tak oto – nieco spóźnieni z mojej winy Mordercy wy-chodzą w kwietniu. To chyba dobry czas.

Mało demoniczny..Może tak, ale to dobrze. W październiku

i  listopadzie wychodzi horror za horrorem, ale mi się wtedy nie chce czytać grozy, bo świat wygląda naprawdę paskudnie. Ale kiedy zrobi się ciepło i wyjdzie słońce, wte-dy znowu zaczyna się tęsknić do masakr. Mam nadzieję, że wtedy ludziom będzie się chciało sięgnąć po Śmigla.

Zawsze wymyślasz interesujące i  nie-konwencjonalne metody promocji swoich książek. Co tym razem?Będę wszędzie. Chcę żeby pisali tak, jak

za czasów promocji Demonów – „otwierasz lodówkę, a  tam Śmigiel”. Poza tym chciał-

bym dać ludziom maksymalnie dużo faj-nych rzeczy za friko, żeby się dobrze bawili. Najważniejsze, żeby moja literatura kogoś cieszyła, sprawiała przyjemność.

Jakieś rady dla początkujących pisa-rzy, jak zacząć karierę?Nigdy nie pisać do szuflady. Wszyst-

ko, tylko nie to. Jak ma być do szuflady, to już lepiej wyślijcie to mnie, coś poradzi-my. Znoście krytykę, przerabiajcie, popra-wiajcie i  jeszcze raz wysyłajcie do różnych czasopism, wydawnictw. Konstruowanie historii jest dla pisarza, a  gotowy produkt dla czytelnika. Brakuje w tej chwili dobrych tekstów w Polsce. Wiele jest przyczyn tego stanu rzeczy, ale głównego winowajcy szu-kałbym w Internecie, który rozleniwia.

Nie siadajcie do pisania tylko pod wpły-wem weny. Zastanówcie się, do kogo chcie-libyście tę książkę skierować, kto będzie wa-szym czytelnikiem. Używajcie fabularnych twistów, które będą zadziwiać czytelnika. Jeśli czujecie, że musicie pisać, a nie macie pomysłów, zapraszam na moją stronę: do-brehistorie.home.pl, tam na pewno znaj-dziecie coś ciekawego.

I  jeszcze mały test. „He says I  suffer from delusion, but I’m so confident I’m sane. It can’t be no optical illusion, how can you explain shadows in the rain”.Zaczęło się od The Police. Sting to czło-

wiek bardzo inteligentny, pewny siebie, prawdziwy zawodowiec. Ma przemyślane każde słowo i  każdy gest. Bardzo świado-mie kreuje swój wizerunek.

Już rozumiem, to fascynacja trochę, jak się okazuje, zawodowa..Fascynacja mistrzuniem zaczęła się

u  mnie już w  szkole podstawowej. Kolega mojego starszego brata przyniósł mu kie-dyś kasetę Stinga The Summoner’s Tales. Od czasu, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy byłem ugotowany. Zacząłem tłumaczyć so-bie teksty Stinga i uczyć się ich na pamięć. Kiedy mam zły dzień i gdy dopadają mnie wątpliwości, czy to, co robię, ma sens, wte-dy zawsze wracam do Stinga i myślę o tym, że on ciężko zapracował na to, co ma. Miał 1% talentu, a  pozostałe 99% dobudował z żelazną konsekwencją. Przypominając so-bie o tym, wiem, że wszystko jest możliwe.

Page 34: Kontrast 2/11

34

klimat korporacyjny, raz oklepana legenda o hrabim Drakuli w oryginalnej odsłonie lub historia grupy uzbrojonych, ale nieudolnych i  pokracznych opozycjonistów z  Ameryki Południowej (Viva Vargas!). Historia wyda-wania rachunków Metterlinga z  pralni (dla pieniędzy można wszystko!) czy opowieść o  człowieku, który swoją drogę do Boga obrał poprzez obrastanie tłuszczem (No-tatki przekarmionego). Każdy z  tekstów, choć dotyczą one rozmaitej problematyki, przepełniony jest cynizmem, szyderstwem z absurdów, które autor dostrzega z wielką łatwością. Allen, jak reflektorem, naświetla różne aspekty rzeczywistości, przetwarza-jąc je w  ironiczne, czasami absurdalne tek-sty. Historia wampira, który pomylił zaćmie-nie Słońca ze zmierzchem i przez nieuwagę zamienił się w pył, bawi do łez. Podobnie na czytelnika wpływają Przypowieści hasydz-kie, ze wskazówkami interpretacyjnymi zna-nego uczonego, w których autor, korzysta-jąc z obecnego w tradycyjnych żydowskich przypowieściach zwyczaju radzenia się rabina w  trudnych sprawach i  problemów ortodoksyjnych społeczeństw, traktowania go jak guru, naśmiewa się z  błahości pro-blemów (brzydka córka czy poszukiwanie spokoju) i  w  tekście „serwuje” absurdalne rozwiązania.

Śmiech to jednak nie jedyna reakcja, którą wywołuje lektura Obrony szaleństwa. Z ode-rwanymi od rzeczywistości opowiastkami przeplatają się teksty, które pozostawiają po sobie słodko-gorzki posmak. Korporacyj-na opowieść o pracowniku (Dieta), któremu ukradziono krzesło, i który przez to pracuje na stojąco, może być przyczyną kilku, już niezbyt zabawnych refleksji o  roli „człowie-

oody’ego Allena nie trzeba przedstawiać nikomu. Po-dobnie, jak Marylin Mon-roe i Andy Warhol, jest iko-ną kultury popularnej na wysokim poziomie. Nowo-

jorski reżyser stworzył własny styl, allenow-ską estetykę, której wartości w pewien spo-sób nie poddaje się ocenie. Jego twórczość albo się lubi, albo nie można znieść tego specyficznego, pełnego cynizmu humoru.

Allen jest kojarzony głównie z komedia-mi, filmami pełnymi absurdalnych sytuacji utrzymanych na granicy realności. Są to obrazy jedyne w swoim rodzaju, rozpozna-walne już po kilku pierwszych scenach. Jed-nak twórczość ekscentryka z  Manhattanu w wielkich okularach nie kończy się na reży-serii. Równie ciekawe są jego dokonania li-terackie, powstające na przestrzeni wielu lat opowiadania, felietony, szkice lub notatki, przypominające zapiski z dziennika.

Obrona szaleństwa jest wznowionym w  2010 r. zbiorem pisarskich „produkcji” Allena. Wybór stanowi przegląd jego pisar-stwa od 1966 do 2003 roku. Składa się z pu-blikacji ukazujących się na łamach „The New Yorkera”, i  innych amerykańskich pism oraz z  „zarysów opowiadań” czy stylizowanych na niedbałe zapiski notatek. Oprócz znako-mitych, dynamicznych i  zabawnych „histo-ryjek”, jest to bardzo interesujący przegląd jego dokonań, połączony z  uwidocznie-niem ewolucji, którą przeszło jego spojrze-nie na świat.

Zebrane teksty cechuje podobne po-czucie humoru, ale aspekty rzeczywistości, które „etatowy cynik” wziął pod lupę, zmie-niają się w zbiorze jak w kalejdoskopie: raz

Joanna Winsyk

ka-trybika”. Bohater żałośnie usiłuje zdobyć akceptację szefa i ojca, a  jego największym problemem jest to, że gdy próbuje położyć nogi na biurko, upada. Autor w tekście tym, podobnie jak w  Notatkach przekarmionego, porusza problem mody na „bycie fit”, uzależ-nianie swojej samooceny od przynależno-ści (bądź nie) do „ludzi z  katalogów”. Także w  opowiadaniu Viva Vargas! Allen porusza dość istotne problemy społeczne. W  kary-katuralny sposób zobrazowana jest tu wal-ka partyzanckiej opozycji z  dyktaturą, ich pokraczne i kończące się fiaskiem przygoto-wania, a na końcu ukazanie, jak umysły opo-zycjonistów skażone są dyktaturą, w scenie, gdy partyzanci, bezsilni i  wymęczeni, sami oddają się w ręce dyktatora z wdzięcznością, że „tylko obedrze ich ze skóry”.

Nie tylko poważna chwilami problematy-ka, ale także liczne nawiązania intertekstu-alne czy odwołania do sztuk plastycznych i  teatru powodują, że teksty umieszczone w  tym zbiorze nie kończą się po ostatnim zdaniu, wręcz przeciwnie, ożywają w  pry-watnym świecie czytelnika jako anegdoty i obrazy.

Przerysowane i  zabawne historie czy-ta się z  wielką przyjemnością. Dynamiczna narracja, niekonwencjonalność spojrzenia, czasami poważna problematyka i  kontra-stujący z nim komizm obecny w co drugim zdaniu powodują, że lektura Obrony szaleń-stwa wywołuje jednocześnie śmiech, ale i  skłania do zastanowienia. To wyjątkowo ciekawy zbiór, który zainteresować może nie tylko wielbicieli ostrego cynizmu reżyse-ra i  pisarza, ale może sprawić przyjemność każdemu, kto dostrzega absurdy rzeczywi-stości czy komizm codzienności.

W

Allenowski punkt widzenia

Page 35: Kontrast 2/11

35

Katarzyna Lisowska

wiemy, czy to jedna bohaterka, czy dwie. W miarę klarowania się sytuacji, kwestia ta traci jednak na znaczeniu, ponieważ po-stać uzyskuje rangę symbolu, skupiającego w  sobie cechy kobiety, matki i  żony. Moż-na wręcz powiedzieć, że autor prezentuje nam „wieczną kobiecość”, widzianą ocza-mi mężczyzn – synów, mężów, kochan-ków i  ojców. Znamienny jest zwłaszcza pierwszy rozdział, który, choć należy do opowieści syna (precyzyjna numeracja nie pozostawia wątpliwości), mógłby stanowić zapis wrażeń kogoś całkiem innego. Uka-zana postać ma bowiem cechy od stuleci przypisywane kobietom: opiekuńczość, zgodność z naturą, piękno i żywiołową cie-lesność. Z  atrybutów tych wynika żeńska potęga, która na różny sposób będzie pro-blematyzowana przez całą powieść.

Co więcej, owa siła osłabia mężczyzn. Okazuje się, że zarówno w  relacjach mał-żeńskich, jak i  rodzicielskich, dominującą stroną jest ona, a nie on. W wielu fragmen-tach Bornholm, Bornholm brzmi jak oskar-żenie kobiecości i rozpaczliwy krzyk buntu tłumionej płci. Jednak Klimko-Dobrzaniec-ki nie proponuje wizji mizoginicznego przewrotu i  ustanowienia patriarchatu. Obie przeplatające się narracje nie są ani w  pełni wiarygodne, ani jednoznaczne. Wypowiedź syna, kierującego się nagro-madzoną frustracją, nie może być w  peł-ni obiektywna, a  przez relację narratora wszechwiedzącego przebija czasem em-patia wobec kobiecej postaci. Poza tym historie bohaterów kończą się odmienny-mi akcentami, które zresztą, mówiąc me-taforycznie, nie wybrzmiewają do końca. Nie wiemy zatem, czy radykalna (i brutalna

ubert Klimko-Dobrzaniecki napisał udaną powieść. Na tyle udaną, że nie wypa-da poprzestać na tak pro-stej konstatacji. Bornholm, Bornholm pozwala wręcz

wysnuć parę wniosków na temat tego, jak można (powinno się?) tworzyć dobrą bele-trystykę. A zatem – do dzieła.

Przede wszystkim mamy do czynienia ze sprawnie opowiedzianą historią. Autor przeplata dwie narracje: monolog dorosłe-go syna skierowany do matki i wypowiedzi wszechwiedzącego narratora, przyjmują-cego perspektywę dojrzałego ojca i męża. Historia chłopca rozpoczyna się w  mo-mencie, w  którym przerwana zostaje rela-cja o  losach starszej postaci, dzięki czemu poszerza się horyzont czasowy fabuły. Kim są obaj mężczyźni? Pierwszy z nich to Duń-czyk mieszkający w Anglii. Pochodzi jednak z  Bornholmu i  wraca na wyspę, aby od-wiedzić matkę. Na Bornholm, jako żołnierz podczas ostatniej wojny, zawitał również drugi bohater, Niemiec, Horst Bartlik. Prze-strzeń to jeden z kilku punktów przecięcia losów obu bohaterów.

Powieść przypomina bowiem ciekawie skonstruowaną układankę, łączącą miejsca, czasy i postacie w jedną całość. Chwyt ten nie należy oczywiście do rewolucyjnych rozwiązań, ale w pomysłowy sposób przy-ciąga uwagę czytelnika. Lektura książki po-lega raczej na wypróbowywaniu kolejnych kluczy organizujących fabułę, a  jednym z  nasuwających się najwcześniej jest klucz problemowy.

Od początku na plan pierwszy wysu-wa się zatem pewna kobieta. Najpierw nie

w środkach) przemiana Horsta ostatecznie okazała się pozytywna. Nie znamy też final-nej decyzji syna.

Główne zagadnienia książki nie należą zatem do wesołych, ale kunszt autora po-lega właśnie na tym, że sprezentował nam powieść bardzo przyjemną w  lekturze. To przede wszystkim zasługa lekkiego i czytel-nego stylu, kojarzącego się na przykład ze znaną z gdańskich powieści Chwina sensu-alną wrażliwością na szczegół. Prostota zna-komicie oddaje mieszczańską mentalność bohaterów – zarówno bowiem rodzina Hor-sta, jak i należącego do późniejszego poko-lenia Duńczyka, kieruje się w codzienności podobnymi, stabilnymi ideałami, choć losy młodszego bohatera wyraźnie ukazują ich rozpad. Jednak ta, na pozór przejrzysta, for-ma skrywa opowieść o traumatycznych do-świadczeniach i w tym leży prawdziwa siła utworu. Klimko-Dobrzaniecki mówi o  tym, co podskórnie żyje w nas i wokół nas, a co dotyczy podstaw naszej egzystencji, bo obejmuje rodzinę, seksualność i elementar-ne zasady etyki. I okazuje się, że wszystkie te sfery bywają tak zakłamane jak stereoty-powa mieszczańska mentalność.

Jakie wnioski płyną z zapisanych tu prze-myśleń? Odpowiedź należy pozostawić czy-telnikowi. Recenzentka może tylko obiek-tywnie stwierdzić, że Bornholm, Bornholm to dobra powieść. Czy zalicza się do klasyki literatury? Do tekstów, które zmienią świat? Niekoniecznie. Ale też nie na dążeniu do ar-cydzielności polega największa wartość tej książki. Klimko-Dobrzaniecki ma po prostu pisarski nerw i trudno, by odbiorca tego nie wyczuł.

H

Mężczyźni uciekają na Bornholm

Page 36: Kontrast 2/11

36

pewien paradoks – całość chaotyczną, ale spójną. Chaotyczną, bo takie było życie Kosińskiego, oparte na ciągłej autokreacji, zmianach masek i  ról. Pokazać je można było więc tylko tak – przez porwane frag-menty, mnogość narracji, wielość per-spektyw. Wyłącznie one mogły sprawić, że opowieść wyda nam się wiarygodna, sen-sowna i właśnie – spójna.

Niezwykłego smaku dodaje sceneria, w  której toczy się akcja książki. Ociekające przepychem restauracje przeznaczone dla artystycznych elit Nowego Jorku, knajpy dla emigrantów ze wschodniej Europy, obra-zy polskiej wsi z czasów II wojny, kojarzące się z Malowanym ptakiem przeplatają się ze sobą i, dzięki swej różnorodności, urokliwie się dopełniają. Szczególne wrażenie robi iście dantejski opis schodzenia w  głąb ka-zamatów, gdzie amerykańska elita spełnia swoje najbardziej perwersyjne fantazje. Im niższa sala, im niższy krąg, tym wyższy po-ziom zepsucia i  zboczenia. Naprawdę robi wrażenie. To właśnie te przestrzenie „two-rzą” Kosińskiego, w  nich przebywa, w  nich także się o  nim rozmawia. Dyskutują zaś osoby całkowicie różne: właściciele restau-racji i kelnerzy, artyści, gwiazdy showbizne-su, kochanki Dżerziego i ich aktualni partne-rzy. Jedni go kochają, inni nienawidzą, ale fascynuje chyba wszystkich. Jego duch wisi nad nimi i  nawet na długo po śmierci nie pozwala się uwolnić. Prześladuje ich i śmieje się gorzkim śmiechem cynika.

Śmieje się, bo jest się z czego śmiać. Ob-raz artystycznych elit: pisarzy, filmowców, muzyków, jaki wyłania się z książki, przesy-cony jest bowiem gorzką ironią i ostrym jak samurajski miecz żartem. Ten zaś tnie bezli-tośnie, obnażając zakłamanie świata sztuki

kazała się ostatnio pewna ciekawa książka, której au-tor podejmuje się zadania tyleż interesującego, co wręcz niemożliwego. Mie-rzy się bowiem z  legendą,

z człowiekiem legendą, co samo w sobie jest już dużym wyzwaniem. Wszystko zaś kom-plikuje się znacznie bardziej, gdy okazuje się, że owa legenda, niczym aktor w greckim teatrze, zagrała cały swój życiorys. Wkładała coraz to inne stroje i maski, mieszała prawdę z fikcją, tak, jakby jej żywot był tylko częścią scenariusza, kreacją, a  raczej kreacjami do stworzenia. O jakiej książce mowa? O Good night, Dżerzi Janusza Głowackiego, opowia-dającej historię Jerzego Kosińskiego.

Jako się rzekło, autor Malowanego pta-ka na bohatera typowej, „suchej”, biogra-fii raczej się nie nadaje. By przynajmniej spróbować zrozumieć motywy jego dzia-łań, lekko uchylić okalające go zasłony, na-leży sięgnąć po formę bardziej pojemną. I  to właśnie czyni Janusz Głowacki. Pisze książkę, której nie da się zakwalifikować do konkretnego gatunku, a  opowiada w  niej historię nie tyle Kosińskiego, ile swoją. Oto bowiem okazuje się, że mający problemy na rynku wydawniczym Głowacki, dzięki nad wyraz szczęśliwemu zbiegowi okolicz-ności, otrzymuje zlecenie napisania scena-riusza do filmu o  Dżerzim Kosińskim, któ-rym zresztą interesował się już wcześniej. Tak zaczyna się jego literacka podróż przez rozmowy z osobami, które autora Malowa-nego ptaka znały: ich sny, opowieści, teorie, zapiski... oraz przez miejsca, gdzie Dżerzi często bywał. Wszystko to, przetykane te-atralnymi scenami z  tworzącego się sce-nariusza i  licznymi retrospekcjami, tworzy

Paweł Bernacki

i  jednocześnie idiotyzm, bo inaczej powie-dzieć się nie da, jej odbiorców, którzy ku-pują wszystko, o  czym głośno. Okazuje się więc, że by być uznanym pisarzem, nie trze-ba pisać dobrych książek. Wystarczy poka-zywać się w popularnych programach, wy-pić z  kilkoma krytykami, podlizać się temu czy innemu redaktorowi albo agentowi i cóż – Parnas stoi otworem. Tylko wejść i zbierać owoce. Niestety równie dobrze można ko-muś wpływowemu podpaść i  w  ciągu kil-ku chwil spaść ze szczytu, robiąc przy tym niemało huku. Czasami, czytając Dżerziego, miałem wrażenie, że sztukę, nawet tę uzna-waną za wysoką, w  wydaniu kapitalistycz-nym od tej socrealistycznej dzieli naprawdę bardzo, bardzo cienka linia. O  tym zresztą przekonać się można raz po raz na własnej skórze w  „prawdziwym” świecie, ale to już temat na osobny tekst.

Ten o  Good night, Dżerzi wypadałoby zakończyć jakimś zgrabnym podsumowa-niem i oceną, na którą trudno mi się zdobyć. Ta książka jest jak jej bohater – Kosiński: ma wiele twarzy, wkłada co chwilę inną maskę. Jedne przypadają do gustu bardziej, inne mniej. Czasem zachwyca, czasem irytuje, czasem odrobinę nuży. Osobiście, mimo du-żych starań Głowackiego i świetnie dobra-nej formy, zabrakło mi tego impulsu, który odkryje tajemnicę. W  tej wielkiej hecy Ko-sińskiego powie coś o samym Dżerzim, a za jego sprawą o człowieku ogólnie. Autor Wy-starczy być jednak w swoich autokreacjach i wyborach pozostaje nieodkryty. I kto wie? Może to jest jedyne, a przynajmniej najważ-niejsze, co można o jednostce napisać? A że mnie do końca nie przekonuje... Ja jestem tylko nieco zmanierowanym krytykiem, po tę książkę zaś po prostu warto sięgnąć.

U

Wielka heca Kosińskiego

Page 37: Kontrast 2/11

37

Paulina Pazdyka

Michalski pyta rzetelnie, wykazuje czuj-ność i  potrafi umiejętnie rozwinąć wątki nieoczekiwanie pojawiające się w  odpo-wiedziach pani profesor, która z  sensem odpowiada wyłącznie w  przypadku kwe-stii politycznych i  socjologicznych. Kiedy Michalski zaczyna krążyć wokół zagadnień życia codziennego, osobistych relacji spo-łecznych bohaterki, dzieciństwa, uczuć, wi-doczna staje się autokreacja pani profesor, lubującej się w  argumentowaniu każde-go ze swoich działań autyzmem, na który rzekomo cierpi. Autyzm od tej chwili staje się słowem-kluczem, wytrychem, za jego pomocą Staniszkis jest w  stanie uzasadnić i  zobrazować wszystko, jakby zupełnie nie liczyła się z  odbiorcą swojej biografii. Sta-niszkis jest tak natrętna i uparta w przypi-sywaniu sobie tej przypadłości, że czytelnik do samego końca książki zdominowany zostaje tą właśnie perspektywą. Michalski naprawdę stara się wybrnąć z  tej sytuacji z twarzą, pyta coraz szczegółowiej, ale cóż z tego, skoro Staniszkis nie chce skorzystać z  tej możliwości i  na każde z  możliwych pytań, upierdliwie wręcz, wykręca się tym swoim autyzmem.

Dlatego może lepiej będzie, jeśli zanie-cha ona dalszych wywodów na swój temat oraz zachowa wstrzemięźliwość polityczną. Skoro tak dobrze od samego początku edu-kacji – jak sama twierdzi – wychodziło jej komentowanie zjawisk natury socjologicz-nej oraz przelewanie treści tych obserwacji na papier, niech kontynuuje w ten sposób swoją aktywność i tak oto zaspokoi własne potrzeby autokreacji oraz samouwielbie-nia. Najgorzej przecież uwierzyć w  swoją niezwykłość i upajać się tym bez końca, na łamach książki w dodatku.

onoć czerwone usta to ostatni krzyk mody. Mogą wiele zdziałać: ku-sić z  niemiłosierną siła, dobrze całować, a  tak-że ożywiać bladą cerę.

W  dalszym ciągu są one narzędziem, ko-munikacji, niezależne od stopnia swej czer-woności. Miło, gdy ich piękno nie ogranicza się jedynie do wydatnego kształtu czy też stopnia nasycenia karminem, lecz współ-tworzy się z  morza interesujących i  mą-drych treści, jakie wypływają z  ich głębin. Jedne takie usta migały niczym neony z te-lewizyjnego ekranu podczas długich, wy-czerpujących debat politycznych. Postano-wiłam poczynić nad nimi małe obserwacje, analizując to, co kiedyś wypowiedziały one w kilku rozmowach z zamiarem uzewnętrz-niania się ich właścicielki i refleksji nad „ży-ciem uczuciowym i umysłowym”.

Książkę o  takim tytule popełnił Ceza-ry Michalski, publicysta, który postanowił stworzyć biografię jednej z bardziej znanych socjolożek – Jadwigi Staniszkis. Kobieta ta, odkąd ze zdwojoną siłą indoktrynowała mnie i  resztę polskiego narodu z  możliwie jak największej ilości stacji telewizyjnych, w  trakcie ostatniej kampanii wyborczej wzbudziła swoją osobą nie lada ciekawość. Postanowiłam ją poznać bliżej.

Michalski obrał w swej książce konwen-cję wywiadu rzeki – wydaje się, że to słusz-ne posunięcie, które pozwala przedstawić bohatera biografii z szerokiej perspektywy. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że w  Życiu uczuciowym i  umysłowym stroną wygrywającą jest pytający. Dość wątpliwy układ w przypadku biografii, cóż, bywa i tak.

To przykład sytuacji, w  której materia książki – fakty, anegdoty, zdarzenia opo-wiadane przez samą zainteresowaną – oka-zuje się wyjątkowo niewdzięczna. Nie dla-tego, że jest ona mało interesująca, nużąca. Mankamentem wydaje się to, jak mówi o niej Staniszkis. Właściwie można rzec, że w tym przypadku czerwone usta zawiodły. Jednym z  nielicznych powodów, dla któ-rych postanowiłam dokończyć lekturę Ży-cia umysłowego… jest sposób, w jaki przed-stawiona zostaje przeszłość w  odniesieniu do sfery politycznej, społecznej. Tu zgodzę się z  Januszem Andermanem, że „jest to ogromne przewartościowanie, które zmu-sza historyków i  nie tylko ich do zupełnie innego spojrzenia na nią”.

Tak poza tym, cytując panią Profesor: „Polscy mężczyźni są żałośnie słabi”. Widać purpura na ustach nie ma działania wabią-cego wyłącznie męskie ideały. Jak dobrze wiedzieć, że choć jednej osobie w tym kraju nawet autyzm nie uniemożliwia komunika-cji najbardziej skrajnych emocji.

P

Wielka heca Kosińskiego

Zagadka czerwonych ust Jadwigi S.

Page 38: Kontrast 2/11

38

grać utworów z repertuaru Oasis, a sam Liam otwarcie mówi, że pokaże bratu, co potrafi. Dość zabawna sytuacja, której następstwem jest debiutancki album. Tyle, że na tym koń-czy się zabawa, bo od teraz zaczyna się robić żenująco i smutno.

Otóż wydany 28 lutego bieżącego roku krążek Different Gear, Still Speeding to trzy-naście kompozycji, które brzmią niczym od-rzuty z Definitely Maybe czy (What’s the Story) Morning Glory? – dwóch pierwszych i, moim zdaniem, najlepszych płyt Oasis. Poziom rozczarowania rośnie tu z  utworu na utwór, a głośne odżegnywanie się od wcześniej pre-zentowanego stylu i zaprzeczanie, jakoby nie wpłynął on na ostateczny kształt Different Gear, Still Speeding, to totalna kpina. A  słu-chacz nie lubi, gdy pada ofiarą kpiny.

O tej płycie mówi się, że przenosi odbior-ców w lata 50. i 60., że widać na niej wyraźne wpływy The Beatles, a całość jest uroczo ar-chaiczna, wręcz staromodna. Nawiązania do Wielkiej Czwórki z  Liverpoolu są tu bardzo banalne. Z wzorca korzysta się w najgorszym z  możliwych stylów, nie dziwi więc fakt, że efekty końcowe nie powalają na kolana. Ow-szem, inspiracja The Beatles słyszalna była niejednokrotnie u Oasis, ale przynosiła zupeł-nie inną – o niebo lepszą – niż w przypadku Beady Eye jakość. Płyta, na okładce której znajduje się dziewczynka jadąca na krokodylu (swoją drogą, jest to jedyny element wydaw-nictwa, który naprawdę mi się spodobał), to niesmaczny drink przyrządzony z popłuczyn po Oasis zmieszanych z wczesnobeatlesowy-mi kalkami, podany w  niedomytej szklance. Na krążku znalazło się trzynaście piosenek. Z której strony bym nie spojrzała i w jakiej ko-lejności nie posłuchała, to daleka jestem od dostrzeżenia choć namiastki spójności czy realizacji mającego ręce i nogi pomysłu. Jest tu wszystko i nic (drugi element w zdecydo-

a przestrzeni lat rodzeństwa w  przemyśle muzycznym istniały już na tysiąc i jeden sposobów. Mieliśmy The Jackson 5, w którym pierw-sze kroki stawiał przyszły

król popu, obserwowaliśmy też mieszkające na barce jakże liczne i  długowłose rodzeń-stwo Kelly. Potem na horyzoncie pojawili się bracia Hanson, a  wraz z  nimi spekulacje dotyczące tego, że jeden z  nich jest w  isto-cie siostrą Hanson. Wreszcie genialne, acz udawane, rodzeństwo White’ów, czyli Jack i Meg, których łączył nieco inny rodzaj miłości niż ta w  wydaniu siostrzano-braterskim. Nie sposób pominąć też braci Gallagher, którzy w  1991 roku zainicjowali powstanie zespołu powszechnie uważanego za okręt flagowy gatunku, jakim jest britpop. Niesłabnąca po-pularność, miliony sprzedanych płyt i przebo-je, które cały świat śpiewał przez niemal dwie dekady, stanowiły wizytówkę Oasis. Po wy-daniu siedmiu studyjnych krążków, w  2009 roku do sprzedaży trafia Time Flies 1994-2009 zawierający wszystkie single z  dorobku bry-tyjskiego kwintetu zarówno w wersji studyj-nej, jak i koncertowej. Potem nie słyszy się już o koncertach, pracy nad nowym materiałem, ale o trwającym od dłuższego czasu, a coraz bardziej zaogniającym się konflikcie między Noelem i Liamem. No i stało się – starszy z bra-ci opuszcza kolegów, a Oasis oficjalnie prze-staje istnieć. W tym miejscu mogłyby się po-jawić napisy końcowe, ale pyskaty i krnąbrny Liam nie daje o sobie zapomnieć ani mediom, ani słuchaczom. Razem z  trzema muzykami, którzy współtworzyli z  nim i  Noelem Oasis, zakłada zespół Beady Eye. Towarzyszy temu medialny szum, głośne i  stanowcze zapew-nienia płynące ze strony muzyków, że nowy band nie będzie miał nic wspólnego z  po-przednim, że na koncertach nie zamierzają

wanej przewadze). Przywołane wyżej „żuki” najwyraźniej pobrzmiewają w Millionaire czy Beatles and Stones (zachodzę w  głowę, skąd pomysł na tytuł?). Kilkakrotnie Beady Eye do-puścili do głosu gitarę akustyczną, ale ta nie-stety z prawa głosu korzysta dość nieudolnie, dowodem czego niech będzie For Anyone, w  którym Liam jawi się jako słodziak z  gita-rą posyłający ze sceny promienne uśmiechy w  stronę piszczących dziewcząt i  niestety cały „fun” nie polega na niczym więcej. Gitara zostaje odłączona od prądu jeszcze w zamy-kającym album The Morning Son. Sześć minut nijakich dźwięków, a  do tego zastosowanie efektu echa, dzięki czemu mamy wątpliwą przyjemność wysłuchiwać zawodzeń Galla-ghera w  podwójnej ilości. Czy można sobie wymarzyć „lepszą” codę? W miarę przyzwoitą reprezentację płyty stanowią singlowy The Roller i  otwierający album Four Letter Word. Oba nie zwiastują klęski i nawet szczególnie nie dziwi fakt, że The Roller całkiem dobrze radzi sobie na światowych listach przebojów. Panowie z Beady Eye upchnęli też na krążek piosenkę zatytułowaną Wigwam, co do której momentami odnoszę wrażenie, że miała być czymś na kształt mantry. Natomiast Kill for a Dream to typowy „zamulacz”, który prędzej czy później na pewno pojawi się na sound-tracku do jakiejś komedii romantycznej. Po prostu muzyczny koszyczek różności lub, jak kto woli – a ja na pewno – obiadowe resztki z całego tygodnia.

Beady Eye bez Noela są trochę jak czwór-ka bez sternika, która póki co płynie, ale gdy znajdzie się na otwartym morzu, nie poradzi sobie już tak dobrze. Coś mi mówi, że może to być „zespół jednej płyty” i  jakoś szczególnie nie martwi mnie taka wizja, bo jeśli kolejne wydawnictwa miałyby kontynuować poczy-nania zespołu z  Different Gear, Still Speeding, to im ich mniej, tym lepiej.

Monika Stopczyk

N

Czwórka bez sternika

Page 39: Kontrast 2/11

39

szczegółowo dopracowane – aranżacje są rozbudowane i mają spory rozmach, choć często klimat staje się bardzo kameralny. Na uwagę zasługują szczególnie: S.O.S. Songs (dobrze zaśpiewana, cieplutka bos-sa nova), Forget Me Not (ciekawa, żałosna maniera w  głosie Emmanuelle Seigner), V Girl (bezbłędny wokal Victora Daviesa), Pi-ratsong (najbardziej dramatyczny kawałek na albumie). Ciekawy jest również utwór A  Fotografia, który jest pierwszym niean-glojęzycznym u Smolika od czasów drugie-go albumu.

Nie będę się porywać na ocenę każdego wokalisty z  osobna, bo w  gruncie rzeczy ich poziom jest dosyć równy, a  jednocze-śnie każdemu można by poświęcić od-dzielną stronę. Drobnym odstępstwem jest tu Seigner, której wdzięk jest niewątpliwy, jednak możliwości wokalne – przeciwnie. Niedowiarków zapraszam do wysłucha-nia niektórych jej solowych występów na żywo, które nadają się co najwyżej na uda-ną próbę generalną kapeli garażowej.

Skupmy się jednak na Smoliku. Warto się bowiem zastanowić, do czego dąży jako twórca muzyki. Każda kolejna jego płyta różniła się trochę od poprzedniej, jednak gdyby porównać pierwszą i  ostatnią, róż-nice stają się bardziej wyraźne. Na czwar-tym albumie artysta maksymalnie oddala się od elektroniki: dużo jest tu jazzowych wstawek, a  mało regularnych motywów i mocniejszych bitów. To jednak w niczym nie przeszkadza, bo album jest równie przyjemny w  słuchaniu, jak poprzednie. Nie bez powodu jego muzykę niektórzy zaliczają się do tzw. easy listeningu.

Album zdobywa coraz większą po-pularność i  uważam, że na to zasługuje (toteż moje początkowe obawy okazały się nieuzasadnione). Smolik z  mało zna-

rzyznaję się na samym po-czątku: nie jest to recenzja najświeższej świeżości, ale ponieważ jestem tylko człowiekiem, zdarza mi się coś przeoczyć. Bywa też,

że świadomie omijam coś szerokim łukiem z  obawy przed rozczarowaniem, pomimo że wiadomości o  niektórych premierach potrafię wyczekiwać miesiącami, a  nawet latami. Tak było z  najnowszą, czwartą już płytą Smolika, która tradycyjnie zamiast ty-tułu posiada tylko numer.

Z  uwagi na to, że ten wszechstronny muzyk zajmuje się zwykle projektami in-nych artystów, chciałoby się twórczość pod szyldem „Smolik” nazwać solową. Jednak-że tak jak zawsze Smolik na albumie gra i komponuje („tylko” lub „aż”, bo nie od dziś wiadomo, że jest multiinstrumentalistą), do śpiewania zaś zaprasza przeróżnych woka-listów, zarówno solowych, jak i  członków zespołów. Są wśród nich ci ostatnio bardzo popularni (Gaba Kulka, Natalia Grosiak), tyl-ko trochę popularni (Emmanuelle Seigner), ci, którzy zawsze śpiewają na jego płytach (Kasia Kurzawska, Mika Urbaniak, Victor Davies) oraz artyści nadal mniej znani szer-szej publiczności (Kev Fox, Sqbass, Joao T. De Sousa). Mnie na płycie znów brakowało Ani Dąbrowskiej, która współpracowała już ze Smolikiem (a  nawet wykonywała z  nim wspólnie jego utwór Close Your Eyes z trze-ciego krążka), a której głos, dokonania i gu-sta muzyczne wspaniale wpasowałyby się w jego klimat.

Cała płyta to w zasadzie typowa smoli-kowa mieszanka stylów, której przystęp-ność pozwala na odbiór zarówno bardziej, jak i mniej aktywny. Tak więc można płyty słuchać w  pełnym skupieniu, ale wcale nie trzeba. Utwory są jak zwykle bardzo

nego solowego artysty (pomimo prze- szłości w  Wilkach), którego dokonania można było usłyszeć częściej w  reklamie pewnej sieci komórkowej niż w radiu, stop-niowo staje się twórcą niemal kultowym oraz cenionym przez coraz większe rze-sze słuchaczy. Jednakże bez względu na jego rosnącą popularność, trudno sobie wyobrazić, że mógłby się „sprzedać” i „ze-psuć”. Czas pokaże.

Na koniec, żeby jednak uniknąć oskarżeń o stronniczość w niniejszej recenzji, muszę ostrzec, że wadą ostatniego albumu Smoli-ka jest brak elementu zaskoczenia. „Czwór-ka” nie jest absolutnie żadną rewolucją ani bombą. Jedni mogą ją odebrać jako kolej-ną porcję dobrej muzyki, inni – jako prze-robioną wersję twórczości artysty. Mnie „Czwórka” nie rozczarowała, ale sądzę, że mogą się znaleźć tacy, którzy spodziewali się właśnie takiej „bomby”. Niestety próżno jej tu szukać. Album Smolika to po prostu kawał dobrej muzyki – jak zwykle.

PWojciech Szczerek

Czwarty Smolik

Page 40: Kontrast 2/11

40

ty” – Prophet-5 oraz Minimoog. Te same instrumenty wyraźnie widać w  bardzo po-zytywnie nastrajającym teledysku do Need You Now. Daje to spore nadzieje na renesans analogowych brzmień wśród zespołów, które sprzedają więcej niż 500 płyt wyda-nych własnym sumptem. Najważniejsze jest samo brzmienie – czy panowie faktycznie grzebali w  starociach, czy posługiwali się jakimiś symulatorami, efekt jest wspania-ły. Zonoscope to godzina syntezatorowej uczty, wyszukiwania dźwiękowych smacz-ków, przenoszących słuchacza w lata osiem-dziesiąte. Bardzo pociągająca jest również kontrowersyjność wykorzystanych elektro-nicznych barw. Słysząc je, ma się świado-mość, że w przeszłości były niejednokrotnie używane w  muzyce nie najlepszej jakości, a  przynajmniej tak się kojarzą. Panowie z Cut Copy jednak albo tak je podrasowali, albo tak dobrze dobrali pozostałe ścieżki, że w efekcie otrzymali piosenki wyrafinowane brzmieniowo, cieszące zarówno odesłania-mi do dawnych lat, jak i swoją świeżością.

Dobrą wiadomością jest to, że zespół nie pozostał w miejscu. In Ghost Colours jest na tyle dobrym albumem, że nawet gdyby ko-lejny stanowił jego bezpośrednią kontynu-ację i  wykorzystywał wypracowane na nim patenty, nie byłby to wielki zawód. Jednak Cut Copy podąża własną drogą i rozwija się. Utwór Where I’m Going, stanowiący chwilo-we, jakby niezobowiązujące, wytchnienie od syntezatorów, zaskakuje bogatymi, hurraop-tymistycznymi harmoniami wokalnymi. Cie-kawą emanacją rozbudowania instrumen-tarium perkusyjnego są jungle’owe rytmy w świetnym Blink And You’ll Miss A Revolution. Wrażenie robi również dosyć ekscentryczna, jak na ten zespół, partia gitary w utworze Ali-sa, nad której brzmieniem chyba sporo pra-cował, co sugeruje kilka scen w filmie promo-

odstawowa różnica mię-dzy In Ghost Colours a  Zo-noscope zespołu Cut Copy polega na tym, że gdybym miał puszczać muzykę na imprezie tanecznej, to

z  tego pierwszego albumu na mojej play-liście znalazłoby się sześć utworów, przy czym trzy z nich to istne parkietowe killery, na których dźwięk sam bym się poderwał do tańca, pozostawiając dalsze czuwanie nad oprawą muzyczną didżejowi Winampowi. Natomiast, jeśli chodzi o  najnowszy krążek Australijczyków, byłbym w  stanie puścić co najwyżej dwa i to niezbyt chętnie. Zonosco-pe to album przeznaczony do uważnego od-słuchu, nie posiadający już tak imprezowego charakteru, jak jego poprzednik.

Niespieszne rozkręcanie się i  dużo prze-strzeni w  otwierającym Need You Now już mówią sporo o  tym, czego może spodzie-wać się słuchacz w ciągu najbliższych sześć-dziesięciu minut. Aranżacje są bogate, spra-wiają wrażenie głębi. Przyczynia się do tego w  przeważającej mierze użycie szerokiej gamy instrumentów perkusyjnych, czasem zwanych pieszczotliwie „przeszkadzajkami”. W  filmie promocyjnym umieszczonym na oficjalnym kanale Cut Copy na YouTube mo-żemy ujrzeć, w jaki sposób zostały wykorzy-stane niektóre z nich. W pewnym momencie widać nawet perkusistę grającego na butel-kach po winie.

Jednakże podstawowym elementem charakteryzującym brzmienie zarówno tego zespołu, jak i gatunku, który wykonuje, są syntezatory. Wspomniany dokument po-twierdził moje podejrzenia o wykorzystaniu na płycie syntezatorów analogowych, do których każdy fan muzyki elektronicznej ma spory sentyment. W  krótkich ujęciach możemy ujrzeć dwa legendarne „parape-

cyjnym umieszczonym na YouTube. Jednak zdecydowanie najmocniejszym punktem albumu jest Pharaohs & Pyramids, stanowią-cy kopalnię wspomnianych syntezatorowych brzmień. Zespół tym razem zrezygnował z  miniaturek odgrywających rolę łączników między utworami, które miały chyba nieco „ukoncepcyjnić” poprzedni krążek, mocno zasugerować, że stanowi nierozerwalną ca-łość. Bez tego zabiegu ich nowy album sta-nowi znów, a  może nawet jeszcze bardziej, brzmieniowy monolit.

Jednak największe zaskoczenie nadcho-dzi na koniec. Ostatni utwór pod tytułem Sun God jest świadectwem poszukiwań i  potrzeby eksperymentowania członków zespołu. To trwający piętnaście minut hołd nie tylko dla synthpopowych mistrzów z  Kraftwerk, ale również innych twórców klasycznej elektroniki, takich jak Tangerine Dream i Ashra. Utwór składa się z  dwóch części. W  pierwszej występują wokale – co prawda w skromnych ilościach, ale warstwa tekstowa jest tu dosyć istotna. Fragment, który można nazwać refrenem, dotyka kwe-stii ostatecznych: sensu życia oraz śmierci. W odniesieniu do tytułu można by go nawet nazwać swoistym credo. Po nim następuje część druga: elektroniczna feta. Linia basu przywodzi na myśl stare, dobre, ostinatowe gonitwy sekwencerów, pozornie zniechęca-jące swoją nieustępliwością – fani berlińskiej elektroniki nazywają to „laniem betonu”. Australijczycy wrzucili do tego utworu chy-ba wszystkie najlepsze znane im syntezato-rowe motywy i triki. Mimo to, raczej nie na-leży go odbierać jako zapowiedzi nowego rozdziału w twórczości zespołu, chociaż na koncertach może być ciekawie.

Panowie przyzwoicie rozpoczęli nową de-kadę, tym samym pozostawiając poprzeczkę wysoko. Jest bardzo „synth” i bardzo „pop”.

Jakub Kasperkiewicz

P

Syntezatorowa uczta

Page 41: Kontrast 2/11

41

cu postać Marty Honzatko wypełnia sobą z  kolei praktycznie cały trzeci akt, tyle, że to już za późno. I  za mało, bo postać jest nieznośnie płaska, z charakterystyką dają-cą się sprowadzić do „kocha męża”. A  i tej miłości bardziej się domyślamy (w  końcu żona, to pewnie kocha), niż dowiadujemy wskutek jakiegokolwiek subtelnego dia-logu, jednej symptomatycznej sytuacji, ciekawego aktorstwa. Tak więc nie tylko realizm jest tu telenowelowy, ale i  głębia – Krauze każe nam się przejmować ludźmi, którzy nie mają historii i  nie mają charak-teru, stanowią tylko statystyczną wypad-kową „zwyczajnego Polaka”. Ja tam nie potrafię współczuć statystykom.

Niestety (przynajmniej z mojego punktu widzenia), bezbarwni protagoniści Czarne-go czwartku rzuceni są w koła tragedii, któ-rą twórcy eksploatują bez żadnych ogra-niczeń. Zwłaszcza w  pominiętym przez mnie wcześniej drugim akcie, którego nie potrafię opisać bo... jest bezkształtną, cha-otyczną „doku-pulpą” (prawo autorskie do tego podgatunku mają polskie produkcje historyczne!). Weźmy taką scenę: pojawia się student, chce iść do stoczniowego szpi-tala. Łapie go ZOMO i  bez powodu bije. Wreszcie ZOMO przestaje go bić, student jest w fatalnym stanie. Tyle. Ani wcześniej, ani później żadnej z tych osób nie widzimy. To nie jest scena z  filmu fabularnego! Co ma z  niej wynikać? Że ZOMO było złe? To szczytne, ale jeśli ja już to wiem, to ta scena nic mi nie daje! O  ile dwoje głównych bo-haterów zostało rozpisanych szczątkowo, o tyle cała reszta postaci przewijających się przez film – w ogóle. Scenarzyści nawet nie spróbowali. Źli biją, a biedni robotnicy są bici, wszystko. Oczywiście, szacunek dla prawdziwych ofiar i zwykła ludzka empatia sprawiają, że twórców trudno jest skryty-

uperlatywy, jakimi obsy-pano nową polską me-gaprodukcję historycz-ną w  „Wyborczej” czy „Wprost” to kolejny znak, że media „ogólnorozwo-

jowe” powoli zapominają, że kinemato-grafia może być traktowana jako dziedzina sztuki, że może zadawać nowe pytania, szukać odpowiedzi, zgłębiać człowieka, takie rzeczy. Albo po prostu zaskakiwać es-tetycznie – też miło. Intensywne konflikty historii to idealne pole do popisu, o czym przekonują nas Włosi (Zwycięzca), Francuzi (Ludzie Boga) i  generalnie wszyscy. Polacy ciągle nie. Serce mi się kraje, bo grudzień 1970 to temat wręcz perfekcyjny, by ma-jący jakiekolwiek ambicje filmowiec spró-bował choć jednej odważnej zagrywki. Antoni Krauze objawia zaś ambicje jedynie kronikarza, nie artysty. Nie ma tu analizy, próby zrozumienia, a nawet faktycznej em-patii z choć jednym bohaterem: jest histo-ryczna relacja, której montażowy chaos ma udawać obiektywizm. Jako hołd może się to sprawdza. Rodziny ofiar i nauczyciele hi-storii będą mogli szeptać pod koniec: „tak było”. Niestety jako film, który wspominało by się za sceny, dialogi, aktorstwo Czarny czwartek wypada nijako.

Fabuła zorganizowana jest według per-spektywy szarego robotnika. W pierwszym akcie filmu grupę tę reprezentuje Brunon Drywa (nieograny Michał Kowalski), ale tu pojawia się problem – tylko w  pierwszym akcie. Mniej więcej w połowie historii Dry-wa z filmu znika, co jest dla widza niezwy-kle bolesne. Najpierw poświęcił tyle czasu, obserwując ukazane z  telenowelowym realizmem życie tego człowieka, a później okazuje się, że film nie jest o nim. To może jest o jego żonie? Tak, mógłby być, w koń-

kować, by nie wyjść na cynika. Sprytne. Ale gdzie w tym podejściu szacunek dla widza? Chociaż film mógł dysponować, jak na pol-skie warunki, całkiem wysokim budżetem, to metody, których używa, by wywołać w widzu emocje, są najtańsze spośród naj-tańszych.

Twórcy Czarnego czwartku usiłują dodać tu głębi, poświęcając kilka krótkich scen działaczom partii, czy to niskiego szczebla, czy też wybranym z  najwyższego (Kliszko, Gomułka). Jednak i  tu trudno znaleźć coś, co zaskoczyłoby osobę zapoznaną z  pod-ręcznikiem historii. Działacze, jak inni, służą tu tylko do tego, by rzucić parę zdań o swo-im stanowisku i  na zawsze zniknąć. Cieka-wie by było zobaczyć, jaką motywację dla tak okrutnej decyzji ujrzymy w Pszoniakow-skim Gomułce, ale marne nadzieje. Może-my się domyślać, że chodzi o naciski z Mo-skwy – Gomułka sprawia wrażenie przede wszystkim bezradnego. Łatwe wyjście. Tak samo jak u demonizowanego Kliszki, braku-je jednej rzeczy, która powinna być najważ-niejsza: dylematu moralnego. Scenarzyści wydają się, tak samo jak bohaterowie, po-zbawieni mocy wobec wielkiej historii: nie wrzucają w  cały film ani jednego wyboru, ani jednego wydarzenia, żadnej dynamiki. Tak więc – jest nudno.

Wartość filmu dostrzegam przede wszystkim w roli edukacyjnej dla młodszych pokoleń, które być może są mniej świado-me, iż 40 lat temu władza PRL urządzała na ulicach regularne festiwale brutalności, skrzętnie zacierając wszelkie ślady. Niszczy-ła marzenia, ambicje, dobrą wolę milionów ludzi. Jeśli chodzi o wierność historii, wyko-nano tu dobrą robotę. Jeśli jednak wolicie iść do kina i  zapoznać się z  faktyczną kre-acją, a nie odtwórczą wersją znanych wyda-rzeń, Czarny czwartek to kiepska opcja.

Paweł Mizgalewicz

S

Syntezatorowa uczta

Wiśniewski padł z nudów

Page 42: Kontrast 2/11

42

Jak ustosunkować się do książki, w przypadku której, po przeczy-taniu ponad 200 stron tekstu, zataczam koło i znajduje się w punk-cie wyjścia? Nie wiem nic więcej ani mniej o jej bohaterach, fabule, opowiedzianej historii. Nie wiem nic więcej o  świecie, człowieku, sobie, czy rzeczywistości. Wiem tylko, że nigdy dotąd nie odczuwa-łam tak silnie niewiedzy...

Watt Samuela Becketta jest tekstem, którego się nie czyta – to tekst, który jest „kimś”. Tej opowieści doświadcza się, niemal od-czuwa. Ta niecodzienna książka stawiana jest w  szeregu z  takimi dokonaniami, jak np. Finnegans Wake, Zamek i Dżuma, jest jednym z głosów wyznaczających granice tego, co rozumiemy jako XX wiek w literaturze. Z pewnością nie zdołam opisać tej książki w jednym tekście, nie oddam jej specyfiki ani wyjątkowości. Po co więc, sko-ro wiem, że próba skończy się, co najwyżej, częściowym sukcesem, podejmować się pisania o Wat’cie? Odpowiedź jest prosta. Jest to jedno z najbardziej fascynujących i wyjątkowych dzieł, z jakimi było mi dane się zetknąć.

Samuel Beckett znany jest ze swoich tekstów przeznaczonych na scenę. Dramaty, takie jak Czekając na Godota czy Końcówka stanowią powszechnie znane świadectwa i  zarazem przyczyny zmian zachodzących w powojennym teatrze europejskim; zmian, których wiodącym współautorem był irlandzki pisarz. Obok twór-czości dramatycznej Becketta w  jego literackich dokonaniach znaleźć można również prozę. Choć irlandzki autor jest jednym z lepiej „opisanych” twórców (Beckett w znacznym stopniu pobu-dzał, i nadal pobudza współczesna humanistykę do dyskusji), jego teksty prozatorskie mają, zdaje się, znacznie mniejszą recepcję, są trudniej dostępne i słabiej opracowane. Pomimo tej „nierówności” stanowią, moim zdaniem, jeden z  ważniejszych literackich (choć także filozoficznych) głosów XX wieku. Takie dzieła jak Malloy, Ma-lone umiera, Murphy czy Nienazywalne są jednymi z ważniejszych tekstów ubiegłego wieku, których aktualność, pomimo upływu dziesiątek lat nie zanika.

Beckett pisał Watta w czasie II Wojny Światowej, będąc we Fran-cji. Można więc doszukiwać się w jego pisarstwie oznak traumy. Ir-landzki pisarz został oderwany od dotychczasowej rzeczywistości, rzuconego w  wir absurdu, w  którym sens i  cel, przeszłość i przy-szłość stały się jedynie abstrakcyjnymi pojęciami. W tej prozie jest jednak taka ilość uniwersalnych elementów (np. brak konkretnego czasu, miejsca), że trudno ograniczać ją do interpretacji tylko w jed-nym kontekście. Twierdzenie takie jest szczególnie uzasadnione ze względu na ogromną liczbę intertekstualnych tropów ukrytych w  tekście Watta (m.in. do Goethego, Schopenhauera, Kanta, Pro-usta i Diderota), odwołań do sztuk plastycznych, a także ze względu

Joanna Winsyk

na wieloznaczność słów, które w tekście przechodzą, metamorfozy (co może być związane z faktem, że Beckett pisał tekst po francusku i angielsku, więc już sam proces „autotłumaczenia” powodował „ro-zedrganie” znaczeń).

Watt jest oparty na bardzo prostej fabule, którą streścić można w kilku zdaniach. Tytułowy bohater z nieznanego powodu przyby-wa do domu pana Knotta, zaczyna służbę najpierw na parterze, póź-niej na pierwszym piętrze, poznaje innych, równie ekscentrycznych jak on domowników, po czym, z niewyjaśnionych przyczyn, odcho-dzi w kierunku tej samej stacji, z której przybył. Pierwsze pytania, które się nasuwają, dotyczą bohaterów o dziwnych imionach: Kim jest Watt, kim pan Knott? Tego się nie dowiemy. Informacje o nich nie są jednak tajemnicą, nie są ukryte ani intrygujące. Są zbędne, a może nawet przeszkadzałyby w poznawaniu tej „opowieści”. Au-tor podał nam wiele szczegółów dotyczących wyglądu i jego zmian u poszczególnych bohaterów (dwa różne buty Watta i wypłowiały płaszcz, wysoki wzrost, rzadkie rude włosy, krzywe nogi, codzienna zmienność wyglądu pana Knotta), w tekście nie znajdziemy jednak jakichkolwiek informacji o ich charakterze, przeszłości, nawet o wie-ku. Wyjątkowe znaczenie zyskują tu wiec imiona, które są substy-tutem osobowości postaci, znakiem ich roli czy funkcji, jaką mają pełnić. Imiona Watt i Knott kojarzone mogą być z angielskimi sło-wami: what (co) i not (nie), nought (nic), bądź knot (węzeł). Zgodnie ze znaczeniem wyrazów, tytułowego bohatera postrzegać można jako wieczne zapytanie, błądzenie czy poszukiwanie, pytanie tyl-ko: czego? Jeśli częścią odpowiedzi na pytanie what? jest not czy nought, to już samo to zestawienie uderza nihilizmem, albo lepiej, zrezygnowaniem lub rozczarowaniem rzeczywistością. Jeśli nato-miast imię Knott rozumieć jako knot, wówczas dom, do którego trafił Watt byłby zagadką, swoistym splątaniem, niezrozumiałym fragmentem większej całości lub połączeniem wielu dróg. Każde z  tych rozwiązań znaleźć może swoje uzasadnienie w  tekście, ale tyle ile potwierdzeń, tyle też można znaleźć zaprzeczeń. Jedno jest pewne: dom pana Knotta jest utopijnym miejscem rządzącym się własnymi prawami.

Enigmatyczna posiadłość milczącego pana Knotta wydaje się wyrwana z  chronologicznego porządku „przedtem – potem”. Nie obowiązuje tu to, co dzieje się w świecie poza ogrodzeniem. Her-metyczność tej posiadłości nie oznacza jednak oderwania od za-sad. Wręcz przeciwnie, sztywne reguły, codzienne, powtarzalne obowiązki przeradzające się tu w  rytuały, których niedopełnienie powoduje lęk przed rozpadem. Powtarzalność i  schematyczność doprowadzone są do absurdu. Nawet wygląd cechujący poszcze-gólnych służących (służący pana Knotta mogli być albo wysocy,

Gra, przestroga czy nic?Relacja z „doświadczania” Watta

Page 43: Kontrast 2/11

43

szczupli i wyblaknięci, albo niscy, grubi i  łysawi) przejawia się na-przemiennie. W domu zawsze jest dwóch służących, a każdy z nich jest przedstawicielem jednego z typów. Przypomina to cykle dnia i  nocy, ale kojarzyć może się nawet z  biologicznym schematem, cyklem życia, narodzin i śmierci. Dom, do którego przybywa Watt przypomina bowiem organizm lub bardzo skomplikowany me-chanizm niż budynek. w którym się mieszka. To specyficzny rodzaj świata w świecie.

Metafora organizmu czy mechanizmu okazuje się niezwykle przydatna przy próbach przyglądania się losom Watta, jego zacho-waniom lub tekstowi w  całości. Początkowe obrazy, choć bardzo wyraziste, są wyjątkowo enigmatyczne. Tytułowy bohater zmierza-jąc na stację spotyka znajomych, od których pożyczył kiedyś pienią-dze na jeden but, a którzy nie wiedzą o nim nic, nie potrafią nawet ustalić momentu, gdy poznali Watta. Od pierwszych stron jest on ukazany jako postać budząca niepokój, litość, ale i  trudna do zdefiniowania. Jego istnie-nie, przynajmniej oglądane oczami innych, jawi się jako pozbawione sensu, jego działania pozbawione celu, a  on sam wyzuty z  tożsa-mości czy historii. Watt jest wiec bohaterem, który jest, i którego, jednocześnie nie ma (w świado-mości innych bohaterów tekstu), jednocześnie tworzy się, zawsze pozostając w chwili powstawania. Z tego względu czas w wykreowa-nej przez Becketta czasoprzestrzeni płynie inaczej, nie sekundy i minuty, ale jakieś nieregularne symp-tomy, tworzące wewnętrzny rytm (bicia serca) wyznaczają upły-wanie kolejnych dni. W  tekście wprawdzie wielokrotnie pojawiają się nazwy pór dnia lub słowa określające upływ czasu (np. rok), ich znaczenie wydaje się jednak niestabilne, wolne od potocznego czy definicyjnego rozumienia, wieloznaczne. Takie „rozbijanie” znacze-nia poszczególnych słów w Wat’cie znajduje uzasadnienie na wielu płaszczyznach tekstu. Fabuła jest niezależna od porządku czaso-przestrzennego, co interpretować można jako pierwszy sygnał ode-rwania domu pana Knotta od przyjętych standardów.

Niestabilność znaczeń słów, czasu, pewnych elementów w cha-rakterach postaci czy całej posiadłości niepokoi, a nieuzasadnione uczucie niepewności podkreśla nieskuteczność komunikacji. Trud-no tu przytoczyć rozmowy, które byłyby dialogiem. Powoduje to odczuwalny „brak” – bowiem jedynie drugi człowiek i  rozmowa z nim może dać nam bezpieczeństwo i oparcie. W sytuacji, w której komunikacja zawodzi to „oparcie” znika. Brak rozmów, rozbijanie się zdań, słów czy nawet pojedynczych sylab o bariery komunikacyjne przypominające biblijną Wieżę Babel, powodują, że wykreowany świat wydaje się obcy i  fascynujący jednocześnie. Rozbijanie zna-czenia, schematycznego rozumienia, a  przez to powierzchowne-go postrzegania fragmentów rzeczywistości widoczne jest już na pierwszych kartach Watta. Beckett w  drugim swoim tekście pro-zatorskim chwilami jakby „zatrzymywał czas”. Owo „zatrzymanie” polega tu na rozpisywaniu jednego gestu, kroku czy problemu do niebotycznych rozmiarów. Narracja w tych chwilach zapętla się, za-trzymuje, by element potocznie postrzegany jako „drobnostka” wy-ostrzyć i, niejako, objawić. Tak jest przedstawiona droga Watta do

enigmatycznej posiadłości pana Knotta, tak opisane są jego zabawy rozżarzonym węglem, problem głodzonego psa zjadającego resztki ze stołu właściciela domu czy jednej z rodzin zamieszkujących oko-liczne wioski. Zamiast opisu najlepszy będzie jednak przykład, który pozwoli choć po części pokazać, na czym polega „doświadczanie” Watta:

„...Ale Watt nic z tego nie słyszał, z powodu innych głosów, któ-re śpiewały, krzyczały, szemrały, w  jego uszach rzeczy niepojęte. Głosy te, nawet jeśli nie były znajome, to nie były mu nieznajome. Nie zaalarmowało go więc to, ponad miarę. Czasem tylko śpiewały, czasem tylko krzyczały, czasem tylko mówiły, czasem tylko szem-rały, czasem zaś śpiewały, tudzież krzyczały, czasem zaś śpiewały, tudzież mówiły, czasem zaś śpiewały, tudzież krzyczały, czasem zaś krzyczały, tudzież mówiły, czasem zaś krzyczały, tudzież szemrały, czasem zaś mówiły, tudzież szemrały, czasem zaś śpiewały, tudzież

krzyczały, tudzież mówiły, czasem zaś krzy-czały, tudzież mówiły, tudzież mówiły...”

Przytoczony fragment jest jed-nym z wielu przybierających formę zapętlających się powtórzeń, będą-cych sposobem na zatrzymanie lub zaburzenie czasu, także u czytelni-ka. Poznawczo czy fabularnie takie fragmenty nie wnoszą wiele, „do-świadczanie” ich jest jednak bardzo specyficznym procesem. Często ukazują skomplikowanie najprost-

szych elementów i trud wykonywania banalnej czynności. Sedno bycia czy rozu-

mienia rozbija się o prozę życia? Brak celu, pustka wyłaniająca się z historii Watta łączy się z pro-

blemami komunikacyjnymi bohaterów. Beckett silnie zindywidu-alizował sposoby wypowiadania się poszczególnych postaci, które przez to jeszcze silniej tkwią w getcie niezrozumienia. Apogeum na-stępuje w chwili, gdy Watt, oszołomiony, próbuje przekazać proste informacje, ale swoje wypowiedzi buduje nie chronologicznie, albo przestawia słowa w zdaniach, sylaby w słowach, litery w sylabach, mówi na wspak lub zupełnie plącząc głoski w trudny do określenia sposób i to w chwili, gdy najbardziej zależało mu na opowiedzeniu o tragicznych wydarzeniach, które spotkały go w lesie (zgubienie, poranienie o krzewy). Zarysowana w tym fragmencie niemożność wysłowienia się, poczucie wzajemnego niezrozumienia przytła-czają i  przerażają. Czy możliwe jest jeszcze wypowiedzenie naj-prostszej rzeczy? Czy możliwe jest zrozumienie czegokolwiek? Czy logika, którą dysponujemy pozwala nam pojąć otaczającą nas rze-czywistość?

Watt usiłował pojąć celowość zasad, przyczynę swojego przyby-cia do pana Knotta, sens wymian służby czy „awansów”, jednak jego próby logicznego uporządkowania elementów tej skomplikowanej układanki kończyły się niepowodzeniem. Sedno jego działań i  ist-nienia był dla niego „nieodkrywalny”. Z tekstu płyną jasne sygnały wskazujące, że logiczne „obejmowanie” świata jest jego upraszcza-niem. Widoczne jest to w chwili, gdy do domu pana Knotta przyby-wają niedołężny, stary ojciec i  jego syn, by nastroić fortepian. Watt usiłuje zrozumieć ich specyficzną, milczącą i odwróconą relację (syn a  nie ojciec był specjalistą), ich dziwną diagnozę („myszy wróciły” ), wyrok końca („Dni policzone, już po fortepianie (...). I  stroicielu.

Watt pozostawia po lekturze trudny do zatarcia obraz, wspomnienia

czegoś, co można nazwać doświad-czeniem i kilka niejasnych refleksji, najczęściej wzajemnie się wyklu-

czających.

Page 44: Kontrast 2/11

44

I pianiście”), który wypowiadany przez ślepego starca przypomina złowróżbne słowa Tyrezjasza. W odróżnieniu od antycznej tragedii, w  Wat’cie przepowiednie tajemniczych przybyszów pozostają pu-stymi słowami, ich wypowiedzenie nie przynosi żadnej zmiany. Jaki więc był cel ich wypowiadania? A  może właśnie najbardziej przy-tłaczający jest, tak wyraźnie tu ukazany, brak celu, brak przyczyny i  skutku – bezsens przenikający do szpiku kości. Podobnie ode-brać można podkreślania poczucia braku sensu przez Watta, który w pewnym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że jego nadzieje na zmianę, jego chęć poprawienia się wygasły, nic z nich nie zostało.

Nieosiąganie celu, pustka, upadek, bezsens, samotność i niepo-rozumienie – do tego bohaterowie Becketta dochodzą po wielu wysiłkach, ale i od tego odchodzą, krążą i błądzą, by przyjść z „ni-gdzie” i bez konkretnej przyczyny, do innego, a może tego samego „nigdzie” odejść. Dom pana Knotta, jego gospodarstwo zbudowa-ne było na ciągłym przychodzeniu i odchodzeniu, nie ważne jed-nak kogo, skąd i dokąd. Watt jest bohaterem niemal anonimowym przez co przypomina dziwny rodzaj everymana, tak jak posiadłość, do której się udaje, przypomina everyhouse, a ta historia może być

everystory. Pomimo tej uniwersalności Watt pozostawia po lekturze trudny do zatarcia obraz, wspomnienia czegoś, co można nazwać doświadczeniem i kilka niejasnych refleksji, najczęściej wzajemnie się wykluczających. Trudno też ustosunkować się do opisanej histo-rii, bohaterów. Kłopot sprawia nawet ocenienie, czy ten tekst ma coś przekazać, czy jest tylko rodzajem gry prowadzonym z czytel-nikiem. Nie wspominając już o  odkryciu spójnego przekazu, któ-rego można by oczekiwać od powojennego dzieła jednego z waż-niejszych pisarzy XX wieku. Wiele scen interpretować można przez pryzmat groteski, nawet komizmu, a treść wymyka się zrozumieniu. Czy jednak nie taki właśnie, absurdalny, tragikomiczny, enigmatycz-ny i niewyrażalny jest świat po traumie? Odpowiedzi nie ma...

Pisarstwo Becketta często sprowadzane jest do nihilizmu, absur-du, określa się je mianem „nie” mówionego światu. Sądzę jednak, że rację ma Marek Kędzierski, który w posłowiu do Watta sugeruje, że beckettowskie „nie” wypowiadane jest z tęsknoty za „tak”. Wobec czego wypowiada swoje „nie” irlandzki pisarz w tym tekście? Trud-no ocenić, trudno wyrazić, trudno wypowiedzieć... i chyba właśnie ta niepewność jest najcenniejsza.

Paweł Bernacki

Oj było w tych naszych dziejach wielu orłów, sokołów, takich he-rosów pełną gębą. Już w głębokim średniowieczu kronikarze wy-chwalali wielkich królów, co to i mieczem i umysłem „robić umie-li”, a wraże armie w wielu bitwach gromili. Bolesławowie Chrobry i Krzywousty czy Władysław Jagiełło prym tutaj wiedli. Skoro zaś król personą był wybitną, otaczać się musiał i  cnymi rycerzami oraz dworzanami. O czynach tychże również pisali poeci – można by wspomnieć Jana Kochanowskiego i  jego poematy ku chwale Stanisława Strusa oraz Jana Tarnowskiego czy Mikołaja Sępa Sza-rzyńskiego i jego Fridrusza, co to ratuje swych ludzi, tylko po to, by w wir walki się rzucić i paść „śmiercią i chwałą naznaczon”. A jest przecież jeszcze największy z  rodzimych rycerzy: Zawisza Czar-ny, który równy był kwiatowi rycerstwa zachodnioeuropejskiego i świat stał przed nim otworem. Byli królowie, byli woje, nie mogło więc zbraknąć genialnych dowódców i  nie zbrakło. Stefan Czar-niecki, Stanisław Koniecpolski, Stefan Żółkiewski i  bohater Wojny Chocimskiej, Jan Karol Chodkiewicz – cnót byli pełni, w ojczyźnie zakochani, w dowodzeniu armią niezrównani i na polu bitwy nie-zastąpieni. Oj, było w wiekach średnich nie mało herosów...

A potem przyszła utrata niepodległości, a po niej czas romanty-zmu i jeszcze bardziej się bohatyrów namnożyło. Mickiewicz zbu-dował nam mity lisa Wallenroda, bohaterskiej Grażyny, Orodona, co to siebie w swej reducie pogrzebał, by Moskalom nie oddać, że

o pokaźniej grupce szlachty spod Soplicowa, posiadającej wręcz epiczne przymioty, nie wspomnę. Słowacki dodał od siebie legen-dę Meyznera i Sowińskiego, który choć bez nogi, do końca wro-gów siekł aż w końcu legł na ołtarzu, ojczyźnie największą odda-jąc ofiarę. Doprawił tę potrawę nasz Juliusz Grobem Agamemnona i wszystko rozśpiewało się wkoło, bohaterskich wojaków chwaląc i truchła ojczyzny do rozbudzenia szukając. A jest przecież jeszcze słynny hrabia Henryk z Nie-boskiej komedii, co to woli w przepaść skoczyć, niż oddać się wrogom… No i oczywiście nasz mit kreso-wy w XIX wieku rozdmuchany do granic. Kozacy, Mohort, dzielni rycerze broniący wschodnich rubieży Rzeczpospolitej przed dzi-kimi tatarskimi hordami, tureckimi zastępami i  Moskalem, który zawsze u bram stoi. Może i Kresy były tajemnicze, może niebez-pieczne, ale dzięki temu tradycję rycersko-bohaterską zatrzymały na wieki.

Szczególnie, że niedługo później postanowił ją umocnić nieja-ki Henryk Sienkiewicz, który ostatecznie ugruntował wizerunek polskiego herosa. Choćby kresowi bohaterowie Ogniem i mieczem: szalony, ale dzielny Bohun i  szlachetny Skrzetuski wpisali się do niego na stałe. A pozostałych jest przecież wielu, wielu więcej: wa-tażka Kmicic, który pod wpływem miłości do kobiety i  ojczyzny przechodzi wspaniałą przemianę i  cnym się stając, wiele ran dla Rzeczpospolitej cierpi; rubaszny, ale przecież zawsze dzielny i prze-

Jakub Wędrowycza polska tradycja bohaterska

Page 45: Kontrast 2/11

45

biegły Zagłoba; Pan Leonginus Podbipięta, co ledwo śluby spełnił, a  już gotów dla kraju umierać w samobójczej misji... I oczywiście Michał Jerzy Wołodyjowski: w walce na szable niezrównany, Polskę ponad wszystko miłujący i  zawsze ją ponad prywatą stawiający, nawet gdy przychodzi życie oddać w kwiecie wieku. Tak, Sienkie-wicz dał nam duże grono herosów wartych naśladowania – takich pełną gębą, do końca wiernych i wierzących, do końca chmurnych i  dumnych, do końca dzielnych, do końca heroicznych, do końca kryształowych, do końca...

Tradycja ta zresztą odrodziła się i później, w trudnych wojennych latach. Mit legionowy i piłsudczykowski, Cud nad Wisłą, a później Kampania Wrześniowa, Bitwa nad Bzurą, Dywizjon 303, Monte Cas-sino, Szczury Tobruku, generał Anders na białym koniu, Powstanie Warszawskie... W kilku słowach Bagnet na broń i do przodu. Legen-da bohaterska, czasem słusznie, czasem nie do końca, kwitła. Woj-na się jeszcze dobrze nie skończyła, a już do władzy doszli, od 1956 ułagodzeni i nazwani komunistami, staliniści. Zaczęła się budowa mitu opozycjonistów, kościoła, co zawsze stał na straży polskości, bohaterskich robotników, działaczy Solidarności… Ci może już szabelkami nie wymachiwali, ale dalej cnót byli pełni i oczywiście liczyła się dla nich wyłącznie Polska, a  nie chleb, mięso, pasujące do drzwi klucze i kilka innych prozaicznych drobiazgów. Nieistotne. Ważne, że mit ciągle miał się dobrze i  jak się okazuje ma do dziś, by wspomnieć pewną katastrofę lotniczą sprzed roku. Udało mu się wyprodukować ideał polskiego herosa: dzielnego, wiernego, uczciwego patrioty, o szczerym sercu i dobrych intencjach, którego sztandarowe przykłady zostały opisane powyżej.

I tu nagle w tym zacnym, dumnie gronie staje osobnik nijak doń nieprzystający, a przecież cechy heroiczne posiadający niewątpli-wie. Mam tu na myśli oczywiście słynnego bimbrownika i egzorcy-stę amatora, Jakuba Wędrowycza ze Starego Majdanu. Przyjrzymy mu się bliżej. Mimo starczego wieku (dobrze ponad osiemdziesiąt lat) zachował potężną krzepę i  w  pojedynkę jest w  stanie poko-nać kilku osiłków tudzież demonów, czego dowiódł, choćby samo-dzielnie powalając mamuta czy likwidując pokaźną gromadę ne-andertalczyków. Mało tego! Jego męskość, poza niebywałą wręcz siłą, zostaje zamanifestowana przez posiadanie gigantycznego przyrodzenia (końcówkę musi wkładać w buta) i wielką potencję, co było cechą wyłącznie największych herosów, jak sumeryjski Gil-gamesz. Potrafi także Wędrowycz władać magią oraz jest uzbrojo-ny w oręż urastający do rangi magicznego: granat, linkę hamulco-wą, pepeszę, ostry jak brzytwa bagnet czy piłę „żydowski włos”, tnącą stal jak papier. Niby brzmi zwyczajnie, ale spustoszenie, jakie owe przedmioty czynią wśród wrogów sprawia, że zdecydowa-nie nie można ich traktować, jako normalne. W rękach Jakuba to śmiercionośne maszyny do zabijania, które prześcigają najnowsze osiągnięcia technologii zbrojeniowej i to o lata świetlne. Dodajmy do tego tęgą głowę oraz cięty dowcip i powinien nam wyjść heros w całej okazałości.

No właśnie.. powinien, bo Wędrowycz to bohater delikatnie mówiąc oryginalny. Owszem, może odznacza się cechami epicz-nego wojownika, może pobija nie lada przeciwników i dokonuje rzeczy niewiarygodnych, ale na miły Bóg, on jest po prostu złośli-wym, kresowym chłopem mającym za nic i etykę i estetykę. Miesz-ka w starej, rozpadającej się chałupie, większość dni upływa mu na pędzeniu bimbru z coraz to bardziej finezyjnych zacierów, żywi się mięsem psów i kotów, które łapie za pomocą swojej linki hamul-

cowej, ubiera się w łachmany, a honor jest wart dla niego tyle, ile kości po dopiero co zjedzonym owczarku. Jest przy tym brzydki, mściwy, nietolerancyjny i  interesowny. Zabić niewinnego to dla niego tyle, co splunąć. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma w nim nic, co mogłoby wzbudzić czyjąkolwiek sympatię. No chyba, że innych jemu podobnych degeneratów. A jednak to właśnie ów Jakub Wę-drowycz stał się jedną z ikon nie tylko polskiej fantastyki, ale ogól-nie tradycji heroicznej, a raczej heroikomicznej. Mało kto chce już czytać o kryształowych do znudzenia Wołodyjowskim i Ordonie, co to zawsze gotowi umierać, byle pięknie i za ojczyznę. Współcze-śni czytelnicy wolą podstarzałego bimbrownika spod Wojsławic, który owszem, nie ma nic przeciw chwalebnej śmierci, ale tylko jeśli dotyka ona innych.

Skąd taka zmiana? Czy wynika ze spokojnych czasów, w których krzepiciele serc nie są już potrzebni? A może po prostu ci śliczni i biali już nam obrzydli z powodu zużycia? Pewnie po części i jed-no i drugie, ale pełna odpowiedź zdaje się leżeć głębiej. Otóż Wę-drowycz jest po prostu nasz, swojski, tutejszy. Spełnia się w nim z  jednej strony stereotyp kresowego chłopa, co to żywemu nie przepuści, a z drugiej ideał Polaka, który szkół może nie pokończył, zbyt piękny nie jest, ale poradzi sobie zawsze i wszędzie. Wolimy go, bo jest zabawny, przaśny, nasz. Bo lubi wypić, pochędożyć, a jak sąsiad złoży nań donos milicji, to spalić mu dom. Jakub jest nie tyle idealną parodią herosa, co typowym, polskim herosem, ja-kiego zna każdy z nas. Tym, co to śni „sen kolorowy, sen malowany z twarzą wtuloną w kotlet schabowy panierowany”. I przez tę na-turalność, swojskość, by nie rzec polskość, charakteru jest nam po prostu bliższy.

Przypomnijmy sobie słynnego Don Kiszota Stanisława Grocho-wiaka. Rycerz może i miał rumaka, wzdychał do dam, dokonywał większych czy mniejszych przewag, ale to Sanczo przeżył i  spło-dził „szesnaście bab / pięciu chłopaków do tego, co trzeba”. I tak właśnie jest. Niech sobie Mohorty, Skrzetuskie, Sowińskie będą pomnikami – przez tę pomnikowość nikt w  nich nie wierzy. Są zbyt idealni, by być wiarygodni. Co innego stary, dobry Jakub, co to bimberku napędzi, biednego okradnie, niewinnego poddusi, po pijaku zwymiotuje. Jemu wszyscy wierzymy, bo jest swój. Jego lubimy, bo w  jego cieniu nie czujemy się gorsi. Kryształowy he-ros nikogo dziś nie przekona, bo kryształowy heros nie jest ludzki, szczególnie, że w kreowaniu zaś owej kryształowości polska trady-cja posunęła się zdecydowanie za daleko. Weźmy najsłynniejszych bohaterów pieśni heroicznych: Achillesa, Agamemnona, Odysa, Thora, Zygfryda, Artura, Beowulfa, Gilgamesza – wszyscy mieli wady. A to byli porywczy, a to niesprawiedliwi, a to czasem nieho-norowi. Tylko ci nasi zawsze tacy idealni, tacy idealni, za przepro-szeniem, do porzygu. I kto ma dziś w nich wierzyć? Kto ma za nimi iść? Kto chce o nich czytać?

Nie tędy droga! Droga wiedzie przez Wędrowycza i  jemu po-dobnych. Tych, co owszem są groteskowi, a czasem nieprzyjemni, ba, odrażający, ale są zbudowani z krwi i kości. Czasem heroiko-miczne opowiadanie potrafi zawierać w  sobie więcej heroizmu niż bohaterski poemat. Właśnie za sprawą tego, że ta parodia, wyśmianie są nam bliższe. Ileż można katować się martyrologią połączoną z nieskazitelnością? Zapytam raz jeszcze: kto wam w to uwierzy? Kogo porwie? Dziś nie czasy na Wołodyjowskiego, dziś czasy na Wędrowycza. A że uosabia w sobie nasze cechy i naszą polskość? Cóż, bycie wnukiem Sanczo Pansy zobowiązuje.

Page 46: Kontrast 2/11

46

Jeśli nie czytaliście nigdy żadnej książki Haruki Murakamiego, a  chcielibyście wyobrazić sobie ich charakter, pomyślcie o  naj-bardziej surrealistycznym obrazie Dalego, jaki znacie. Następnie umieśćcie go w Mechanicznej pomarańczy Burgessa, włączcie gło-śno Beatlesów albo Pucciniego, polejcie to Coca-Colą (albo innym amerykańskim symbolem np. obrzućcie frytkami z  McDonald’s, albo pączkiem z Dunkin’ Donuts), wrzucicie tam parę erotycznych scen, a akcję przenieście do XX wieku, w Kraj Kwitnącej Wiśni z jego zapachami i rytuałami. Brzmi niecodziennie? W powieściach Mura-kamiego przeciętny, trzydziestoparoletni mężczyzna (lub młoda kobieta czy chłopiec), ktoś w  rodzaju europejskiego everymana, spotyka na swej drodze kobietę, która wie-rzy, że jest swoją trzecią inkarnacją; inny za-czyna utożsamiać się z telewizorem, inny liczy łysych ludzi na ulicach Tokio, a jesz-cze inny spotyka Johnny’ego Walkera, który dla przyjemności morduje be-stialsko koty. Pomiędzy tymi wszyst-kim wydarzeniami nasz bohater przy-gotowuje proste posiłki, chodzi do pracy, ćwiczy na siłowni, uprawia seks i szuka sensu życia.

Murakami od kilku lat pojawia się jako jeden z głównych kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. W  rodzinnej Japonii nazywany jest głosem pokolenia, najwięk-szym żyjącym postmodernistycznym pisarzem. Zdania krytyków na temat jego pisarstwa są niezwykle podzielone – jedni nie mogą wyjść z  podziwu dla jego nieokiełznanej wyobraźni, zdolności tworzenia mitów na miarę trzeciego tysiąclecia; inni zaś zarzucają mu tanie efekciarstwo, banał i kiczowatość. Nie wiem, czy katego-ryczny sąd na temat pisarstwa Murakamiego jest w ogóle możli-wy. Na pewno nie jest on Dostojewskim lub Mannem, nie tworzy wielkich narracji, które kreują świadomość i  rzeźbią osobowość (tematem na osobną dyskusję jest to, czy dzisiejszy czytelnik jest gotowy na nowego Dostojewskiego, który „przeora” jego świado-mość). Posługuje się językiem prostym, bardzo współczesnym. Ale z drugiej strony – jak często doświadczacie książki, która jest tak dziwna a przy tym tak niezwykle piękna, że wpływa na wasze sny?

Skąd bierze się oryginalność Murakamiego? W  dużej mierze stąd, że jest bez wątpienia pisarzem japońskim. Jest wpisany w tra-dycję swojego kraju wbrew temu, co mu się zarzuca. A zarzuca mu się przesadną fascynację kulturą zachodu. Jego książki pełne są odwołań do europejskiego i amerykańskiego stylu życia (Jack Ke-

rouac, Jim Morrison, Prince, KFC, Johnny Walker, jazz). Bohaterowie mają japońskie imiona, jak Sumire, Miu, Nobura, ale odpoczywa-ją na greckiej wyspie, popijają włoskie wina lub szkocką whisky, dręczą ich koszmary szwajcarskiego miasteczka. Akcja toczy się zwykle w Japonii, ale równie dobrze mogłaby się toczyć w Luizja-nie. Ale to cytowanie kultury zachodniej nie zmienia tego, że jego powieści – dziwaczne, niezwykłe, pełne potworów, niekończących się snów lub nękających wspomnień – przesiąknięte są japońską estetyką. Esencjonalność japońskiej estetyki wiąże się ze szcze-gólną rolą poznania zmysłowego w kulturze Japonii, dzięki czemu miejsce sztuki (dziedziny związanej dla Japończyków z emocjami)

w  kulturze tego kraju można porównać z  miejscem nauki w  kulturze Zachodu.

Zachód żył zawsze w kulcie logosu, czyli rozumu i słowa. Racjonalność była i cią-gle jest najważniejsza. Estetyka to dla nas bardziej nauka i wiedza o tym, co piękne niż samo odczuwanie piękna.

Zupełnie inaczej jest w  przypadku Japończyków, w  tym Murakamiego.

Jego książki przesiąknięte są subtelnym oniryzmem. Z  naturalną lekkością przy-

chodzi mu ubieranie w proste słowa me-tafizycznych sporów, które Europejczycy toczą na uniwersytetach. Jego bohaterowie odczuwają: czucie jest kategorią najważniejszą – nie jesteśmy więksi ani lepsi ani mądrzejsi od przyrody a  po pro-stu jednym z jej licznych elementów. I, co również stara się powie-dzieć Murakami, nie wszystko musimy rozumieć. Charakterystycz-ny dla Japończyków jest podziw dla piękna nietrwałego, ulotnego, przemijającego, jakże różne od ideału piękna w  sztuce Zachodu – transcendentalnego, absolutnego, wykraczającego poza ludzkie doświadczenie. Wrażenie tej ulotności, przemijania towarzyszy każdej z  jego postaci. Dlatego, choć bohaterowie Murakamiego błądzą, nie popadają w tak charakterystyczny dla bohatera euro-pejskiego faustyzm. Do trwałych cech japońskiej estetyki należy również prostota i naturalność. To rzuca się w oczy we wszystkich dziełach Murakamiego – życie codzienne jego bohaterów jest proste, zrytualizowane, naturalne. Postaci przez niego kreowane nie żyją pod dyktatem racjonalności, a  intuicyjne przeczuwanie zdarzeń jest równie istotne co ich realne istnienie. Wszystko ma swój porządek, który zaburzany jest przedziwnymi wydarzenia-mi, co do których nigdy nie mamy pewności. W powieściach Mu-rakamiego trudno odróżnić wyobraźnię od rzeczywistości, autor

Między kiczem a geniuszemO lirycznym science fiction

Haruki MurakamiegoOlga Górska

Murakami odwołuje się do uniwer-salnych tęsknot i  niepokojów: mi-łości i  pożądania, strachu przed samotnością i  wiecznego pytania, czy człowiek jest zdolny w  pełni

zrozumieć innego.

Page 47: Kontrast 2/11

47

bierze wszystko w nawias, objawiając nam prawdę oczywistą: nic pewnego nie istnieje. Murakami odwołuje się do uniwersalnych tę-sknot i niepokojów: miłości i pożądania, strachu przed samotnością i  wiecznego pytania, czy człowiek jest zdolny w  pełni zrozumieć innego. Sięga przy tym zarówno do prostego języka, jak i  misternie skomponowanej bajki. Dzięki temu, kiedy zaczynamy czytać jego powieści, nie sposób się od nich oderwać. Polski student łapie się na tym, że utożsamia się z dobiegający czterdziestki japońskim trans-westycie, który kocha Prince’a i pracuje w bibliotece, gdzie ukazuje się duch młodej dziewczyny. Skąd bierze się to utożsamienie? Od-powiedz jest banalna: Murakami to romantyk. Dotyka delikatnie naszych marzeń i lęków, zaprasza do swojego świata pełnego su-spensu i  pozwala nam napotkać w  nim pytania, jakie sami sobie stawiamy. Problemy, które codziennie próbujemy rozwiązać. Co to znaczy kochać? Gdzie kończy się rzeczywistość? Czym jest prawda? Dokąd zmierzam? Jego bohaterowie doznają zwykle transformacji drogą związków z niezwykłymi, pięknymi i często zagubionymi lub tajemniczymi kobietami Związki te zwykle kończą się niepowodze-niem. Kobiety albo są nadzwyczaj kruche, albo okazują się ulotny-

mi zjawami. Popełniają samobójstwo lub je próbują popełnić, bądź też piszą do bohatera długie zawiłe listy. To romantyzm, którego nam brakuje na co dzień. Z drugiej strony, gdyby spojrzeć na naj-częściej powtarzające elementy w jego powieściach, doszlibyśmy do wniosku, że jedzenie i seks są kluczem do ludzkiej duszy. Rytu-alizacja przygotowywania posiłków i  niespodziewane stosunki to prawdziwe motywy przewodnie powieści Murakamiego. To mało romantyczne. Ale tak naprawdę chodzi o to, by czytelnik zrozumiał wraz z bohaterem, że jesteśmy tylko ludźmi. Wiemy o sobie tyle, ile w najgorszym wypadku ktoś nam powie, w najlepszym, o ile sami siebie zapytamy. Zgadujemy, tak jak postaci z  jego książek, swój kontekst, uświadamiamy swoją odmienność, ale i  podobieństwo do innych w stawianiu tych samych pytań.

Czy Murakami jest „wielkim pisarzem”? Głosem przełomu wie-ków? Jesteśmy, jako cywilizacja, zagubieni – to pewne. On nazywa nasze zagubienie, lokalizuje lęki. Nie daje odpowiedzi, ale w swojej mrocznej fantazji zostawia miejsce na nadzieję. Może tylko jej po-trzebujemy.

Na tym poziomie snu obudziłem się z niepokojem. Poczułem w dol-nej części ciała dziwne stwardnienie, które mimo upływających minut zagadkowo nie chciało ustąpić. Kierując się codziennym przyzwyczajeniem, postanowiłem w  końcu rozładować napięcie związane z tym dyskomfortem, idąc w ślady protagonisty powieści Philipa Rotha. Gdy zanurkowałem pod kołdrę dłonią zgiętą w hak, skonstatowałem z konfuzją, że między udami wyrosła mi papierowa wieża. Natychmiast zrzuciłem z siebie okrycie i wszystko się wyjaśni-ło: leżałem na stosie archiwalnych numerów katolickich czasopism. Za poduszkę służył „Tygodnik Powszechny”, plecy mościłem wśród szpalt „Więzi” i  „Christianitas”, ponad udami unosił się „Mały Gość Niedzielny”, a  stopy opierałem o  egzemplarz „Idziemy”. Okazało się również, że przez całą noc przykrywał mnie dwuznacznie pla-kat św. Sawy. Wszystko to miało miejsce w pomieszczeniu przypo-minającym piwniczny magazyn; kurz, pleśń i pajęczyny skutecznie pokrywały myśli zaklęte w leżących tu stosach, skazując je na limbo zapomnienia.

Już Czesław Miłosz swego czasu pytał z  zamyślenia: dlaczego Polska, kraj dominanty rzymskokatolickiej i  ciężaru tradycji, nie potrafi stworzyć solidnej literatury dotykającej żywo sfery sacrum?

Czy ma na to wpływ kurczenie się liczby prenumerat katolickich periodyków, ignorancja w  zakresie współczesnej dyskusji teolo-gicznej, redukcja religii do rytuału i automatyzmu myśli, anihilacja krytycznego osądu, dwójmyślenie moralne, wreszcie jakość służby duszpasterskiej, homiletyczne katastrofy bądź skandale obyczajo-wo-finansowe? Pierwsze propozycje tej wyliczanki odsyłają nas do starego zderzenia inteligenckiego kościoła z  wiarą ludową (Jerzy Turowicz vs. kardynał Wyszyński), obecnego w dzisiejszej świado-mości jako dialektyka kościoła „otwartego” i  „przedsoborowego” (Tadeusz Bartoś vs. Paweł Milcarek).

Z  kolei dociekania dotykające szeroko pojętej „kondycji księży” często tracą należną im wagę na skutek napastliwego powielania w doraźnej publicystyce, dzieląc tych, którzy je podejmują, podług uproszczonego kryterium politycznego. Konsekwencją czego, kry-tyk chcący ocenić proponowaną mu literaturę chrześcijańską, wpada w pułapkę obowiązującej taksonomii, nakazującej mu zdecydowanie opowiedzenie się po jednej ze stron. Chrystusowe „tak, tak, nie, nie” przybiera wówczas formę ideologicznego najeżenia i nie ma wiele wspólnego z czynem miłosiernego Samarytanina, niosącego pomoc obcemu człowiekowi, zwłaszcza gdy ten był chory i wymagał opieki.

Projekt księgi (część II)Sen trzeci: polska powieść współczesna,

ale chrześcijańskaŁukasz Zatorski

Page 48: Kontrast 2/11

48

Być może jednak warto podpuścić retoryczny agon i dać się zła-pać w jego utarty fortel, aby przygoda jazdy w koleinach obudziła w nas tęsknotę za miejscem, w którym urywają się one bez śladu? Spróbujmy.

Krytyk związany z  frakcją przedsoborową pragnie bohatera przemawiającego z wnętrza katolickiego bunkra. Dobrego materia-łu, zarówno dla fabuły jak i psychologii postaci, mogą dostarczyć powieści czasu wojny i  okupacji. Nie mniej wszelki literaturocen-tryzm i zabawy formalne należy ograniczyć do zera, gdyż ich sto-sowanie świadczy o próżności autora marnującego cenną energię na tematyzowanie onanistycznego wymiaru sztuki. Najważniejsza będzie wrażliwość na kontekst obyczajowy, społeczny i cywilizacyj-ny, ponieważ to właśnie na tych polach czyhają najmocniejsi wro-gowie, których należy najpierw dokładnie zdefiniować, następnie szukać, wyłapywać i  skazywać bez litości na publiczną anatemę. W tym sensie, podobnie jak w przypadku powieści politycznej, li-teratura pozostaje na pasku jasno wyłożonej aksjologii.

Zacznijmy konstrukcję bohatera od wieku: jeżeli będzie młody, to 1) z  pa-kietem chrześcijańskich wartości nie będzie umiał odnaleźć się w rozeroty-zowanej przestrzeni miejskiej; nie roz-winie kompetencji społecznej, gdyż wszelkie ku temu okazje będzie omijał jako niefundowane na zasadzie sub-stytucji; wykształci umiejętność prze-chodzenia z  miejsca na miejsce wy-łącznie wewnętrzną drogą duszy, skutkiem czego skończy szczęśliwy w ciszy murów klasztornych czy hałasie parafialnego ga-rażu (ostatni Mohikanin) lub też nieszczęśliwy, patrząc opadającym okiem na wszeteczne civitas terrena, plując resztkami sił na ścianę, gdzie zamieszkał diabeł w postaci jego cienia. Bądź zgoła inaczej: 2) młody człowiek może wallenrodycznym gestem spowinowacić się ze światem, wejść w jego mity i struktury na zasadzie pluskwy, aby gromadzić informacje niezbędne do rozpracowania przeciwni-ka i ostatecznego zwycięstwa nad jego siłami. Ten wariant wydaje się dużo bardziej atrakcyjny, choćby dla opisu wewnętrznej walki i psychologicznego cieniowania, jednakże niesie za sobą poważne niebezpieczeństwo przekabacenia naszego szpiega przez diabelski kontrwywiad albo – co gorsza – czytelnika, uwiedzionego tempo-ralnymi profitami i skurczem mięśni gładkich.

W  przypadku starszego protagonisty możliwe są następujące opcje: 1) będzie bogatym przedsiębiorcą, biznesmenem lub poli-tykiem, mistrzowsko wpisującym się w  panujące reguły rynkowe i środowiskowe, wypełniającym surowe religijne prawa w podzięce za powodzenie w  interesach i  posłuch rodziny; działalność filan-tropijna posłuży jako listek figowy, kiedy najdą go nieczyste my-śli, dotyczące społecznego rozwarstwienia i  niesprawiedliwości. Albo odwrotnie: 2) będzie biednym, sfrustrowanym i zamkniętym w  sobie starcem, którego wynagrodzenie za lata pracy dla Polski sprzęgnie się z  transformacją ustrojowo-gospodarczą, dewaluują-cą przydatność jego doświadczenia do tworzenia rynkowego brave new world. Głos sprzeciwu wobec tej systemowej opresji zostanie zakwalifikowany jako syndrom homo sovieticusa, a jednym obozem deklarującym chęć reprezentowania jego racji na scenie politycznej będą populiści. Nad milionem podobnych mu osób przejmie kon-

trolę Radio Maryja, za pomocą prostego zabiegu implantacji języ-ka, z pojęciami wartościującymi świat zgodnie z ideologią ich „wga-dywaczy”. Przejmującym dowodem na to, że ci ludzie w większości nie posiadają niczego innego poza idiomem, do którego zostali wrzuceni, są filmy Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz oraz Katastrofa Artura Żmijewskiego.

Przywołałem powyżej składniki mentalności przedsoborowej – jak będzie się teraz prezentował na jej tle kościół otwarty, dialo-giczny, intelektualny, idący pod rękę z  duchem czasu, po liftingu nowoczesności i  rekolekcjami na Facebooku? Jakiż to bohaterów zrodziłaby na kartach powieści ta formacja intelektualna? Czy mają w sobie na tyle siły, aby opuścić mury „oblężonej twierdzy”, skoro ta zbudowana jest w całości z kości słoniowej?

Aby dokonać tego aktu przejścia, muszą znaleźć balans pomię-dzy zabawą w  akademicki dyskurs, a  przekazaniem emocji, jaka wiąże się z  dotykiem sacrum. Obnażenie duchowości człowieka,

niekiedy nawet sama odwaga stwierdze-nia, że coś takiego istnieje, przeciwsta-

wiają się redukcji jego istoty do wymia-ru biologicznego, społecznego czy materialnego. Trudno jednakże usta-wić kolejny podarowany nam dzień w  perspektywie religijnego do-świadczenia, śledząc meandry argu-

mentacji Expositio libri Perihermeneias św. Tomasza z Akwinu. A bohater takiej

powieści czytałby jej fragmenty na głos niedospanym ludziom jadącym w  tram-

waju do pracy, tłumacząc symultanicznie oryginał łaciński.

Jako redaktor udostępniałby łamy swoich periodyków znacznie chętniej zadeklarowanym ateistom aniżeli przedstawicielom innej wizji rozwoju chrześcijaństwa, udowadniając tym samym, że po-stawa antagonistyczna tylko znieczula na dostrzeżenie wokół sie-bie wielu ludzi dobrej woli, którzy nie muszą wiązać przyzwoitości z  noszeniem koloratki i  zatamowanymi gruczołami. Wiele miejsca poświęcałby również na prowadzenie dialogu międzyreligijnego i ekumenizmu: podtrzymywanie relacji polsko-żydowskich (wspomi-nając przełomowe przekroczenie progu synagogi przez Jana Pawła II), wspólną modlitwę z przedstawicielami innych wyznań w Asyżu, kontakt z cerkwiami prawosławnymi i Kościołem Starokatolickim Ma-riawitów, wypłukiwanie naleciałości buddyjsko-taoistycznych z tere-nów azjatyckich oraz inne podobne do tych gawędy.

Wyposażony w  anegdoty o  Tischnerze, powiedzonka Kisiela i przekonanie o wchodzeniu do nieba parami, nasz bohater zstępuje teraz do czeluści publicznego dyskursu, aby stoczyć bratobójczą wal-kę z zastępami zajadłych frondystów. Kiedy przybył na miejsce, wszy-scy mieli akurat zajęte ręce, gdyż każdy walczył z jedną gigantyczną literą słowa L I B E R A L I Z M. Szczęśliwie kalendarz nie mówił o tym, że ówczesny dzień był niedzielą, gdyż zmusiłoby to ich do uwolnie-nia od trosk motorycznych i  zarządzenia świętego odpoczynku1, przez co staliby się łatwym łupem dla sił lewackich i  tanatycznych, jako że u nich – jak to u pogan – ideowa praca wre przez siedem dni w tygodniu, we wszystkich kręgach piekła2.

1 Słynna dyskusja na forum „Frondy”: czy można zmienić w niedzielę koło w samochodzie. 2 Por. D. Alighieri, Boska komedia: Wtem ku lewemu pierzchnęli wałowi,

Już Czesław Miłosz swego czasu py-tał z  zamyślenia: dlaczego Polska, kraj dominanty rzymskokatolickiej i  ciężaru tradycji, nie potrafi stwo-rzyć solidnej literatury dotykającej

żywo sfery sacrum?

Page 49: Kontrast 2/11

49

Strategicznym posunięciem w  tej ideologicznej wojnie było ze strony „Frondy” wykonanie czegoś, co sama – dość niebezpiecznie – nazwała „aktem erekcyjnym”: wydanie wespół z Fundacją Augusta hr. Cieszkowskiego Historii filozofii politycznej Straussa i  Cropseya, skąd wreszcie każdy szeregowy frondysta będzie mógł zaczerpnąć wie-dzy na temat wielokrotnie używanego przez siebie pojęcia „prawo naturalne”, gdyż napotka tam po prostu na jego definicję. Jak wia-domo, podstawa etymologiczna wyrazu „definiować” pochodzi od łacińskiego wyrażenia oznaczającego „wyznaczać granice, ograni-czać”, lecz tego już prosty żołnierz, kartkujący na czczo kolejne strony Straussa, może nie być świadomy3.

Staję się coraz bardziej senny, tak jakbym potrzebował czerwo-nej pigułki (dobre pytanie, czy Neo przyjął wówczas jakąś formę komunii). Zachowuję jednak świadomość, że krzywdząco okroiłem poszukiwania bohatera współczesnej powieści chrześcijańskiej do kontekstu środowiskowego, nie bacząc choćby na marketingowe walory jednostkowego doświadczenia mistycznego, którego udzia-łem mogło się stać jego życie, wpisując się koncertowo w Mit Wiel-

wprzód wyciągnąwszy języki przed starszem, zębem przycięte, znak dziesięt-nikowi. A on im z kupra zagrał przed wymarszem (Piekło, pieśń XXI).3 Zwłaszcza gdy szuka w indeksie rzeczowym hasła: „metafizyczno-antro-pologiczna podstawa bytu”.

kiej Przemiany (hołubiony tak przaśnie w TVN-owskiej ramówce4). Zapewniam, że przez to przeoczenie biję się w piersi i rzucam w po-wietrze Mea culpa, mea culpla, lecz to, co do mnie wraca, to jedynie mżawka wyrzuconej przed chwilą śliny. Obejmujący się czule Tusk i Putin na okładce najnowszej książki Smoleński upadek Tadeusza Świę-chowicza (nagroda Feniks 2010), zdają się przez moment odrywać od politycznego pettingu, aby spojrzeć w moją stronę karcącym wzro-kiem, który – mógłbym przysiąc – za chwilę zamieni się w wybuch śmiechu, a zmarszczki mimiczne obu panów ułożą się tak, że będzie można przez nie nakreślić linię Curzona (post użytkownika mso: Przy-gotowują grunt czerwonym? Te glisty już niemal wyłażą z telewizora).

Spróbujmy teraz wziąć się za ręce z taką siłą, z  jaką od początku czytania składacie wyrazy tego tekstu w semantyczną całość: odważ-my się stanąć razem na krawędzi, pod którą rozpościera się przestrzeń eschatologii i świadomości kresu. Zanim doznacie uczucia spadania, wspomnijcie na słowa mędrca, który – jak wieść głosi – wymyślił nas na nowo: We are such stuff as dreams are made on.

4 Nad iluminacjami mistycznymi celebrytów pochylał się już ks. Sowa, ale ostatnio również „Tygodnik Powszechny” (por. wywiad z Ewą Wachowicz Wszystkie smaki wiary, w: nr 3 (3210) 16 stycznia 2011).

Page 50: Kontrast 2/11

50

acebook. Na zdjęciu profilo-wym ubrany jest w  koszulę w  kratę i  smerfową czapkę. Z  zawadiacką miną patrzy

w obiektyw. Nie ujawnia zbyt wielu szcze-gółów ze swojego życia, ale każdy może dowiedzieć się, że lubi polski film, polską telewizję, z  muzyków: Aldonę Orłowską i  Daryę Sergiyenko, z  mediów: Sławomira Sierakowskiego i Mariusza Szczygła, z kul-tury: Krzysztofa Teodora Toeplitza i  Woj-ciecha Manna. Chce ratować stare kina i popiera społeczną akcję TVP Kultura. Na-wołuje też, by podczas obrabiania mu tyłka nie zapomnieć go w niego pocałować. Na-zywa się Paweł Miter, ma 25 lat. Skończył politologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Chciał zrobić karierę w telewizji. I chyba mu nie wyszło.

Trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka pomysł na szybkie zdobycie wygod-nej posadki miał głęboko przemyślany. Raz – stworzyć fałszywy adres e-mail z  koń-cówką prezydent.pl. Dwa – podszyć się pod szefa kancelarii prezydenta i  w  jego imieniu, z  rzekomym błogosławieństwem samego Komorowskiego, wysłać własną rekomendację do ówczesnego prezesa TVP – Włodzimierza Ławniczaka. Trzy – mieć koncepcję programu publicystyczne-go, w  którym siebie samego stawia w  roli młodego skrzyżowania Jana Pospieszal-skiego z  Kubą Wojewódzkim. Prowokacja dziennikarska udała się – propozycję dostał niemal od razu, przelew poszedł na konto, a zadowolony autor nagłośnił całą sprawę w mediach. Ponoć oprócz obietnicy wyso-kiej pensji (13 tys. stałego wynagrodzenia

plus kilka tysięcy za każdy wyemitowany odcinek programu) dostał do dyspozycji osobistego kierowcę i  przepustkę VIP na Woronicza. Sprytny śledczy Miter obnażył tym samym nikomu wcześniej nie znane i  głęboko ukryte prawdy: po znajomości zawsze jest łatwiej dostać pracę, w  tele-wizji publicznej panuje urzędniczy chaos, a każdy przeciętny obywatel z minimalny-mi umiejętnościami hakerskimi może spre-parować e-maila, który trafi na najwyższe szczeble władzy. Pokazał też, o  czym nie mieliśmy pojęcia, że politycy mają często wiążący wpływ na niezwiązane z  polityką decyzję. „Udowodniłem, jaki tam jest syf” – mówił o TVP. Kto by pomyślał.

Mimo ogromnego zaangażowania kariery póki co, jak nie było, tak nie ma. Nieunikniona stała się jednak medialna burza w szklance wody: wywiady dla „Su-per Expressu”, zaproszenie do Dzień Dobry TVN. Można by ten rozdmuchany przez prasę i  telewizję fenomen całego zamie-szania wytłumaczyć naiwnością i  brakiem doświadczenia jego sprawcy. Nie w  tym przypadku, bo ukryty atak na telewizję to nie pierwszy wyczyn dziennikarski Pawła Mitera. W liście opublikowanym na łamach Gazety Wyborczej w  lipcu 2008 roku ów-czesny student politologii pisze: „Moja generacja to pokolenie miernot. Jesteśmy znieczuleni na swój kraj. Od urodzenia odobywatelnieni. Nie znający granic wol-ności. Nie czujemy dumy ze swojego kraju. Wychowani na pełnym lajcie bez znaczenia słów Honor i Ojczyzna. Rzadko otwierający usta. Totalni nihiliści żyjący w ułudzie, cho-wani jedynie na politycznych sloganach

wyborczych. Nieudolni bez miary. Takie jest pokolenie dzisiejszych dwudziestolat-ków”. W pełnym goryczy tekście pojawiają się później hasła, nawołujące do powrotu do korzeni i  nie odzierania młodego po-kolenia z ostatnich autorytetów oraz ostre słowa wymierzone w  przesiąknięty lustra-cją i  narodowym niedowartościowaniem projekt IV RP. Pan Paweł wymierzył policzek „układowi”. Gdyby teraz przeczytał jednak własny tekst, z powodzeniem mógłby spo-liczkować się sam, bo pisząc e-mail do TVP sam stał się przedstawicielem miernoty, którą trzy lata temu tak barwnie opisywał. I  faktycznie, dziś na swoim przykładzie pokazuje, że nie zna granic. Że żyje w ułu-dzie. Słabości, które wówczas krytykował: nieudolność i  niedojrzałość, stały się jego własnymi. Bo rzucić kamień potrafi każdy. Znacznie trudniej jest jednak powstrzymać się i zebrać na tyle kamieni, żeby móc coś z nich zbudować.

Większość z  nas kojarzy pewnie stary, oklepany już dowcip, z  którego możemy dowiedzieć się, czym różni się politolog od dużej pizzy*. Do teraz jednak nie wszyscy wiedzieli, czym różni się on od pełnokrwi-stego dziennikarza. Panu Miterowi zamiast sprytu i  zawodowej żyłki można pogratu-lować co najwyżej desperacji, jego prowo-kację potraktować jako przestrogę, by ni-gdy ani znajomych, ani własnych dzieci nie wysyłać na wybrany przez niego kierunek studiów, a jemu samemu powiedzieć: weź się chłopie do roboty!

*Duża pizza potrafi wyżywić czteroosobo-wą rodzinę

Ewa Orczykowska

FMiernota „na lajcie” rzuca kamień

Page 51: Kontrast 2/11

51

olność – kocham i  rozumiem. Wolności – oddać nie umiem”. To cytat ze ślicznego i  wiel-ce popularnego protest songu

Chłopców z Placu Broni, wykorzystywanego potem przez popkulturę w różnych konfigu-racjach i parafrazach. Uroda tego fragmentu jest bezdyskusyjna. Porusza on co najmniej cztery aspekty bliskie sercom młodych ludzi wchodzących w  wiek dojrzały. Pierwszym z  nich jest miłość. Ja tę wolność kocham – myśli młody człowiek i automatycznie okre-śla ją jako coś, do czego jest emocjonalnie przywiązany, co powinien hołubić i w miarę wielkości swego serca wywyższać ponad siebie. Miłość to bardzo silna forma, niemal każdy ma jakieś pojęcie na jej temat – choć-by nawet postulatywne – i każdy jest w nią jakoś zaangażowany. Mocne, prawda? No to patrzmy dalej: młody człowiek myśli – ja tę wolność rozumiem. Czyli nie tylko ją kocham, ale wiem, dlaczego to robię (nawet jeśli tak naprawdę nie wiem), co z tego wynika i o co w tym chodzi. Do serca dołącza umysł, a  to już silny tandem, pod warunkiem rzecz jasna, że pracują razem. A  jak już młody człowiek stwierdzi, że nie umie oddać wolności, to ak-ceptuje dwie rzeczy: po pierwsze, ta wolność jest jego własnością i jest to dla niego zupeł-nie naturalny i pożądany stan rzeczy, po dru-gie natomiast, każda próba odebrania wol-ności, a nawet jej oddania, musi spotkać się z  gwałtownym sprzeciwem. Taka jest kolej rzeczy i nic się nie da na to poradzić. Świad-czy o  tym zresztą pierwszoosobowa forma cytowanej frazy. Wszystko dobrze – spytacie – ale czym jest ta wolność – spytacie.

Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć ani ja, ani chyba nikt inny. „Polonista to nie zawód, lecz hobby” – rzekł onegdaj Andrzej Waligórski. Co my tu mamy? Na pozór oczy-wiste stwierdzenie, podważające sensow-ność studiów polonistycznych. W  obecnej rzeczywistości, w  której na studia idzie się, żeby potem znaleźć pracę – co taki na przy-kład Łukasz Orbitowski z czystym sumieniem nazwałby głupotą – bycie jednym z  kilku tysięcy rokrocznie kończących edukację absolwentów filologii polskiej nie nastraja optymistycznie. Widziały gały, co brały albo masz babo placek (jeśli uwzględnić struktu-rę demograficzną studiów filologicznych).

Z  drugiej strony, jeśli to – jak chce Waligór-ski – tylko hobby, to ciężko się rozczarowy-wać taką sytuacją. Wręcz przeciwnie, wzrasta samoświadomość kulturowa, zasób słow-nictwa, panowanie nad językiem, erudycja, rozsmakowanie w  literaturze i  wszystko to, co może uczynić człowieka radosnym oby-watelem świata. Nic tylko się cieszyć. Pod tym względem faktycznie polonistyka nie sprawia zawodu.

Cynicy zapytają jednak: co z tego? Wbrew obiegowej opinii to jednak nie cynicy kształ-tują świat, choć niezaprzeczalnie wielu z nich nim rządzi. Na ich tendencyjne pytania nie warto jednak udzielać odpowiedzi, bo to nie ma sensu; ta odpowiedź już w nich jest. Je-żeli dyskusja dotyczy kwestii bezpośrednio opartych na odmiennych światopoglądach, to niejako automatycznie nic z niej nie wyni-ka, mówi się wręcz, że taka komunikacja jest przeciwskuteczna. Co można więc powie-dzieć cynikom? To samo, co niegdyś Młynar-ski: „Róbmy swoje”.

Para puszczona w  gwizdek może być znacznie lepiej spożytkowana, jeśli zacznie pchać lokomotywę do przodu. Żyjemy w XXI wieku, rządzi nami protestancki etos pracy i  kapitalistyczny mit postawy „od pucybuta do milionera” (choć ten akurat upada). Nawet najbardziej lotny umysł, przeszywający świat na wylot i pławiący się w imponderabiliach, nic nie osiągnie, jeśli za myślą nie będzie szło działanie. Już nawet nie chodzi o  jakąś diametralną zmianę świata – jest to zresztą typowo polaczkowe myślenie, które zakła-da, że jeśli nie jesteś w  czymś najlepszy, to jesteś żaden, co jest akurat bzdurą, bo nawet najlepszy z najlepszych ma do dyspozycji je-dynie dwadzieścia cztery godziny na dobę i  z  tego chociażby powodu musi zostawić część zadań innym – ale o robienie tego, na czym się człowiek zna i  w  czym jest dobry. Rynek pracy – choć demoniczny i  demoni-zowany – często wynagradza takie postawy. W  bezpiecznym, korporacyjnym systemie pracowniczym faktycznie, trzeba się często przekwalifikowywać. Ale poza tym istnieje coś takiego, jak wolne zawody. Zajęcia wy-magające erudycji i obycia, charakteru i pasji. W sam raz dla polonistów.

To wszystko jest jednak narracją na po-ziomie konkretu: rynku pracy, wykształcenia,

studiów i  całej tej otoczki. Dyskusja o  tych konkretach wynika jednak z  szerszego pro-blemu, jakim jest struktura szkolnictwa wyż-szego w  naszym kraju. Tutaj opieram się na mądrzejszych ode mnie, ponieważ z autopsji – jak chyba większość z nas – znam tylko to, co u nas w Polsce. A w Polsce, według mądrych ludzi, panuje uniwersytecki model oświe-ceniowy z  elementami radzieckiego. Cech charakterystycznych ma masę, ale nas inte-resują dwie: oddzielenie funkcji dydaktycznej od naukowej i brak pojęcia wolności akade-mickich. Gdzie występuje? W krajach byłego bloku wschodniego i – o dziwo – we Francji. Reszta uniwersytetów europejskich opiera się na tzw. modelu Humboldta, gdzie łączy się przyjemność dydaktyczną z obowiązkiem naukowym, tudzież obowiązek dydaktyczny z  przyjemnością naukową... w  każdym razie jedno z drugim. No i są wolności akademickie.

Co ma wspólnego rynek pracy z  wolno-ścią? Właśnie bardzo mało, o  ile cokolwiek. Chęć zaistnienia na rynku pracy oznacza konieczność dostosowania, a ta z kolei wpły-wa z  jednej strony na ograniczenia progra-mu dydaktycznego, z drugiej na dowolność w wyborze drogi swojego wykształcenia. Co gorsza, brak tej wolności nie jest przez nic re-kompensowany, bo zasadniczo po studiach humanistycznych – a  na dobrą sprawę po żadnych z  wyjątkiem tych dedykowanych – nie ma pracy. I to nie dlatego, że jej nie ma, ale dlatego, że absolwenci nie potrafią jej znaleźć. Kierują się więc wyznacznikami ryn-ku pracy, który rad wciska ich w trybiki korpo-racyjnych systemów nagród i  kar, awansów i degradacji. Tymczasem jako się rzekło, po-lonista powinien umieć się w tym odnaleźć, znaleźć coś, w czym jest dobry i  robić swo-je. W systemie Humboldta kładzie się nacisk nie tyle na dość efemerycznie pojęty zasób wykształcanych na studiach umiejętności, ale przede wszystkim dba się o to, aby absol-went był w stanie zmierzyć się z życiowymi problemami. Oczywiście, brzmi to bardzo idealistycznie i trochę naiwnie, ale i tak lepiej niż produkcja nieznających swojej wartości posiadaczy papieru magistra, która ma miej-sce u nas. Jednak tak będzie, jeśli nic się nie zmieni i jeśli nie da się uniwersytetom postu-lowanych przez Humboldta wolności. Czego sobie i Wam życzę.

Michał Wolski

W

Wyznania absolwenta polonistyki

Page 52: Kontrast 2/11

52

adę tramwajem. Czytam coś o 20 latach nowej Polski. Wcho-dzi młoda para. On lat sześć, ona może osiem. Na zewnątrz minus siedem stopni. Para – ra-

czej rodzeństwo – macha komuś kto został na przystanku, trochę złośliwie, ale co tam, odważne dzieciaki. Później para zaczyna wspinać się po rurkach i przy okazji deptać butami (zdarte i  dziurawe obuwie sporto-we, smaczne i niezdrowe na zimę) siedze-nia. Upomina ich starszy pan. Oni się śmie-ją z  niego i  mówią, że jest głupi. Później, ona, bo jest starsza, mówi: „Spierdalaj chu-ju”. Pan się trochę obrusza, ale oni krzyczą, że żartowali i  dalej swoje. W  ogóle ciągle krzyczeli. Jakby w domu byli. Pan w końcu prawie uderzył tego małego, bo wyzywa-ją go dalej, ale mały mu ucieka. Pan więc zachowuje wyższość, nie patrzy i wysiada, bo ma przystanek. Za chwilę do tego ra-czej rodzeństwa podchodzi inny chłopak, taki student jakby, i mówi: „Chcesz wysiąść tutaj? Uspokoisz się?”. Widać do niego też coś mówili. Nawet szarpie ich za sz(m)aty, ale zostawia w końcu. A niepotrzebnie, bo dalej go wyzywają. W międzyczasie wcho-dzi do tramwaju dwóch jakby studentów, ale w dresach. Chwilę obserwują, w końcu jeden mówi do krzykliwego małego: „Za-raz ci, kurwa, zajebie i  się, kurwa, skończy – zajebać ci? Co kurwa, zajebać ci?”. Mały chyba to zna, bo trochę się schował, ale nie bardzo. Zresztą, ten co chciał porządku za-raz jest tym, co porządek zakłóca i starszy Pan (już inny) mu mówi, żeby zostawił. „Jak to, że zabije, że po co, że czemu?” „A co, za-jebie, przynajmniej będzie jednego takie-go mniej i kurwa co, pewnie, żeby zajebał.” A  starszy pan dalej broni małego, bo nie wie kogo broni. Mały się śmieje (też głośno, bo wszystko głośno robi). Na moim przy-stanku rozmowa jest już chyba o  ambicji, bo ten od porządku, jakby student w dre-sie, broni się w  końcu przed starszym pa-nem ironią: „No tak, bo ja to, kurwa, tylko cały dzień ćpam i  nic więcej, no, pewnie”. I  tak się zatoczyło kółko. Ja wysiadam, bo mam przystanek.

JMei Ludus

Adrian Fulneczek

Felieton zrobił na nas takie wrażenie, że

dla równowagi załączamy rysunek pająka. A nawet

dwa. Pozdrawiamy, redakcja

Page 53: Kontrast 2/11

53

Marcin Pluskota

Adam Małysz słońcem Polski jest

a  początku była ciemność. Potem Adam wykonał swój pierwszy skok i  wszystko się zmieniło. Pamiętam dobrze,

naprawdę dobrze, jak w  różowym kom-binezonie zdeklasował rywali. Pamiętam jaka była radość pośród ludzi. Jak stali się dla siebie milsi, jak wznosili razem toasty i  poklepywali się po plecach. Jak łączyła ich duma.

Adam Małysz ogłosił koniec kariery i je-stem niepewny przyszłości. W  przeszłości przyszłość była jaśniejsza – w  przeszłości przyszłość znaczona była zwycięstwami Adama Małysza. Teraz przyszłość pozosta-nie już tylko przyszłością – niepewną i nie-określoną materią. Kiedy siadało się przed telewizorami, to były emocje. Piło się piwo i  zastanawiało jak daleko Adam poleci. Nikt nie pytał czy wygra, wygraną zawsze miał w kieszeni. To jedno wiedzieliśmy na pewno. Dlatego przyszłość była kiedyś łatwiejsza do zniesienia. Teraz wszystko się zmieniło. Teraz pozostał Kamil Stoch, a ja w przeciwieństwie do mojego sąsiada Krzysztofa, nigdy tak żarliwie nie wierzy-łem w jego możliwości.

Powiem wam, że nigdy nie zapomnę jak wspinał się skoncentrowany po tych schodkach, jak uważnie stawiał każdy krok, jakby na każdym stopniu oddawał próbny skok. Zawsze podziw mnie brał, bo schodków dużo, strasznie więc dużo tych wyimaginowanych prób Adam podejmo-wał, by potem szuuuu…. polecieć hen da-leko za granicę punktu konstrukcyjnego. Miałem wtedy łzy w oczach i wszyscy mieli wtedy łzy w oczach. Wtedy było szczęście, a  skóra na naszych twarzach była ciepła, słoneczko krążyło nad nami i siało dobroć w serca nasze.

Potem zaczęły się obietnice. Panowie wąsaci i  inni odziani w  garnitury mówili o rozwoju, o szkoleniu, o nie marnowaniu szans. I wierzono w ich słowa, póki Adam latał, póty mogli tak mówić i  oko kame-ry było dla nich łaskawe. Ściskano ręce, otwierano obiekty, pieniądze zmieniały właścicieli. Było to w czasach kiedy jeszcze z  optymizmem patrzyłem w  przyszłość, kiedy ważniejszy od Bożego Narodzenia

N był Turniej Czterech Skoczni. Wtedy takie słowa miały moc przekonywania, jeden metr Adama namaszczał jedno słowo pana w  garniturze. To miało sens, to wydawało się uczciwe. Jak z nas zadrwiono! A fe!

Teraz pałętam się ulicą, niepewne kroki stawiam, papieros za papierosem odpalam i myślę o tym co z nami będzie. Wszystko się zmieniło. Pewni ludzi kłamali. Adam przestał skakać i  tak jak pierwszy skok wszystko zaczął, tak ostatni skończył. Na ulicach inne twarze, twarze pełne nerwów, pełne nieprzyjemności. Niektóre twarze poznaję – o  z  tamtym to się cieszyliśmy, wtedy jak Adam w Obersdorfie… a z tam-tym toasty wznosiłem kiedy Adam… Teraz widzę co się z nimi stało. Jeden przewrócił staruszkę, kopie ją po żebrach, zaraz zabie-rze jej portfel. Drugi spił się, a kiedy wsia-dał do samochodu, pamiętam to dokład-nie, miał w oczach łzy. A potem wszystko się skończyło i teraz co niedzielę noszę mu doniczkę żółtych chryzantem. Muszę nosić co niedzielę, bo kradną. Ot jak wiele zale-żało od skoków Adama.

Raz nawet pomyślałem, że to może nie o Adama, że to o sam skok chodzi. Były już takie przypadki – jakiś czas temu elektryk przeskoczył przez mur i patrzcie jak się po-robiło. Próbowałem więc i skakałem. Prze-skoczyłem kamień na drodze i  krawężnik. Przeskoczyłem krzesło. Przeskoczyłem mały, polny kwiatek. Skakałem z  zapałem i  sumiennie, nic się jednak nie zmieniało. Przynajmniej nie na lepsze. Pomyślałem, że może nie ja ten skok mam wykonać. Prosiłem więc innych, mówiłem: „skaczcie, skaczcie po lepsze”, a oni reagowali różnie. Część się śmiała, część się nie śmiała. Część skakała. Jeden z  dobrych moich kolegów przeskoczył ławkę w parku – ale nic z tego. Pewna koleżanka skoczyła przez sunącego chodnikiem ślimaka i nic. Widziałem, że się starali, to nie były jakieś skoki po macosze-mu, od niechcenia wykonane. A tu nic się nie zmieniało, a jak już to na gorsze.

Szarzało za oknem, ciurkało gdzieś w  rurach nieładnie. Byłem pewny, że to koniec. Smutno mi było, że tylko ja to prze-czułem, ja dojrzałem koniec dziejów. Resz-ta dalej kupowała swetry w  promocjach i wyjeżdżała na wakacje do Ustki albo Wła-

dysławowa. Głupcy! – krzyczałem ze swo-jego okna – Zostawcie te swoje makarony, sprawy codzienne. Świat się kończy, a  wy co?! – tak krzyczałem. A  potem sąsiedzi wzywali policję i  mówili, że burdy robię i pokój mącę. Ot niewdzięcznicy, nieświa-domi ciężaru świadomości końca.

Zebrałem się wreszcie w  sobie, wsta-łem, umyłem się i  wsiadłem w  pociąg (wskoczyłem do niego – dalej nic). Krajo-braz migał mi za oknem, a ja wyobrażałem sobie koniec. Tak właśnie wyglądać będzie: świat zaistnieje z prawej strony okna (co to za okno i  kto przez nie spoglądać może?) i skończy się za lewą jego krawędzią. – Że-gnajcie drzewa! – krzyczałem do drzew. – Żegnajcie pola malowane zbożem roz-maitem! – krzyczałem do łanów zbóż. Nie zauważyłem jak przedział opustoszał, po-tem rozmawiałem z konduktorem.

Kiedy wysiadłem z  pociągu, pan kon-duktor pomachał mi na pożegnanie, a cze-kający na peronie sokiści, wyprowadzili poza teren dworca. Byli dla mnie mili. Plan już zaczynał działać, wpływać na ludzi.

Wisła to śliczne miasteczko. Mówię wam, naprawdę śliczne. Zjadłem gofra na deptaku i  popatrzyłem na ulicznego sztukmistrza. Potem poszedłem do domu Adama Małysza poprosić go o  jeszcze je-den skok. Ostateczny, wielki skok, który uratuje nas wszystkich przed zgubą. Zna-lazłem domek pana Adama i zadzwoniłem do drzwi. Nikt mi nie otworzył. Dzwoniłem jeszcze przez chwilę. Dalej nic. Zacząłem pukać. I  nic. Zdenerwowałem się, zwłasz-cza, że na horyzoncie zobaczyłem zbliża-jący się koniec. – Panie Adamie! Potrzeba mistrza! Bez pana sobie nie poradzimy! – krzyczałem. Dusiłem dzwonek i  dusiłem, pukałem i stukałem w drzwi.

Koniec nadciągał. Przysłonił już pół nieba.

Page 54: Kontrast 2/11

Street PhotoFot. Magda Oczadły

Page 55: Kontrast 2/11
Page 56: Kontrast 2/11