56

Kontrast 3/10

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Kwietniowy numer miesięcznika studentów "Kontrast".

Citation preview

Page 1: Kontrast 3/10
Page 2: Kontrast 3/10

Pragniemy złożyć najszczersze kondolencje wszystkim, których

w osobisty sposób dotknęła tragedia w Smoleńsku.

10 kwietnia naród polski, bez względu na przynależność ideologiczną, poniósł ogromną stratę. Postaramy się zadbać o to, by została ona zapamiętana nie jako wydarzenie medialne, lecz jako

lekcja pokory dla przyszłych pokoleń.

Redakcja

Miesięcznika Studentów „Kontrast”

Page 3: Kontrast 3/10

Najważniejsze, żeby zacząć. A potem skończyć. Tak,

to jest bez wątpienia najistotniejsze. No, to dziękuję

i zapraszam do przeczytania najnowszego numeru

miesięcznika „Kontrast”. Jest dobry. Jak zwykle.

Joanna Figarska

Zapowiedzi 4

Publicysyka

Spotkać się z samym sobą 10

Klub podróżników BIT 14

Dobra zabawa przede wszystkim! 16

Historia demotywatorów 20

Finał akcji „Zielone serca” 22

Zjawisko o zabarwieniu kontrowersyjnym 24

Fotoplastykon 26

kultura

Vermeer, Solidarność i Nasza-Klasa 28

Podwyższone stężenie kreatywności 30

Nowości z centrali 32

Czas na zmiany 34

...i tak wszystko będzie w porządku 36

Recenzje 40

Felietony 45

sPort

Wcale nie tak nudno 48

Talent przeklęty 51

Mecz toczony w parku 53

Street Photo 55

„Kontrast”miesięcznik studentów

przy Instytucie Dziennikarstwai Komunikacji Społecznej

ul. F. Joliot-Curie 15 50-383 Wrocław

e-mail: [email protected]://www.kontrast-wroclaw.pl/

Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Paweł Bernacki, Jakub Belina Brzozowski, Jakub Bocian, Urszula Burek, Paulina Dreslerska, Ewa Fita, Grzegorz Frąc, Adrian

Fulneczek, Martyna Garbacz, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michalska, Paweł Mizgalewicz, Aleksandra Nowak, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Ilona Rodzeń, Barbara Rumczyk, Marcin Rybicki, Damian Stańczak, Agnieszka Szewczyk, Jan Wieczorek, Joanna Winsyk

Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Katarzyna Bugryn, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Magdalena Nowowiejska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa RogalskaSkład: Robert Rędziak, Ewa Rogalska, Michał WolskiPromocja i reklama: Paweł Kuś, Ewa OrczykowskaKonsultacja: Studio gRraphique

Rozmowa z Aliną Pawelą | Paulina Pazdyka

Barbara Rumczyk

Joanna Figarska

Konrad Gralec

Paulina Pazdyka

Jakub Bocian

Ewa Orczykowska

Paweł Bernacki

Szymon Makuch

Jan Wieczorek

Ewa Orczykowska

Monika Stopczyk

Pluskota, Orczykowska, Wolski

Grzegorz Frąc

Mariusz Rychłowski

Mizgalewicz, Marciniak, Rybicki, Bocian, Orczykowska

Katarzyna Łazarska

Artur Karpiński

Nie(!)Moc(!)Spis treści

Page 4: Kontrast 3/10

4

Indiana Jones w spódnicy! Najnowszy film fabular-ny mistrza francuskiego kina – Luca Bessona (Piąty element, Leon zawodowiec). Adele Blanc-Sec jest młodą i odważną reporterką. Niestraszne jej mor-skie podróże do egzotycznego Egiptu, aby zmierzyć się z ożywionymi mumiami wszystkich kształtów i rozmiarów. Tymczasem w Paryżu wybucha praw-dziwa panika. Z liczącego sobie 136 milionów lat jaja wykluwa się latająca bestia i zaczyna terrory-zować mieszkańców miasta. Sytuacja ta nie prze-raża jednak dzielnej Adele, która rusza na ratunek swojemu miastu. W kinach od 5 maja.

Doborowa obsada w reżyserii Toma Forda na dużych ekranach pojawi się 5

maja. Angielski profesor gej, George (Colin Firth), czuje się jak outsider w Los

Angeles. Gdy jego partner Jim (Matthew Goode) ginie w wypadku samochodo-

wym, profesor próbuje spędzić jeden dzień tak, jak on. W Los Angeles tryb życia,

jaki prowadził jego partner jest uważany za zwyczajny, jednak nie będzie się taki

wydawał George’owi… wytrwać w swym postanowieniu pomoże mu jego przyja-

ciółka Charlotte (Julianne Moore).

Russell Crowe wciela się w rolę legendar-

nej postaci, której przygody utrwaliły się

w powszechnej świadomości i pobudziły wy-

obraźnię tych, którzy podzielają jego ducha

przygody i praworządności. Żyjąc w państwie

osłabionym dziesięcioleciami wojen, nieefek-

tywnie rządzonym przez nowego króla i po-

datnym na rebelie z wnętrza kraju i zagroże-

nia z zewnątrz, Robin i jego ludzie szykują się

na wielką przygodę. Najbardziej niesamowity

z bohaterów i jego sprzymierzeńcy wyruszają,

aby bronić kraju przed krwawą wojną domo-

wą i jeszcze raz przywrócić chwałę Anglii. Za

kamerą stanął Ridley Scott. Na ekranach od

14 maja.

Polski akcent wśród kwietniowych premier.

Piotr jest psychiatrą. Siedzi na nocnym dyżu-

rze, gdy na jego oddział przywożą chłopaka. To

Kamil (Lesław Żurek) – syn, którego nie widział

całe lata. Chłopak znika ze szpitala równie szyb-

ko, jak się pojawił. Jednak Piotr postanawia

nawiązać z nim kontakt. Zaprasza go do siebie

i poznaje ze swoją piękną, młodą narzeczoną

(Anna Geislerová). Po wizycie Kamila kobieta

uświadamia sobie, że Piotr jest dla niej zagad-

ką i naprawdę nic o nim nie wie. A Piotr rzeczy-

wiście skrywa mroczną tajemnicę... jaką? Tego

będziemy mogli dowiedzieć się od 23 kwietnia.

M. Winterbottom, na podstawie kontrower-syjnej książki Naomi Klein (ikony ruchu al-terglobalistycznego, autorki bestsellerowego No Logo), stworzył obraz obnażający prawdę o tym, jak wolnorynkowe recepty „made in USA” podbiły świat, bezlitośnie wykorzystując poddane amerykańskiej terapii szokowej kra-je i narody. Film, podobnie jak i książka, prze-konuje, że mit niewidzialnej ręki rynku skrywa ponurą rzeczywistość korporacyjnych mono-poli, klasowej dominacji i zbrojnych ingerencji. Do obejrzenia od 16 kwietnia.

Robin Hood

Doktryna szokuAdventures Extraordinaries

Samotny mężczyzna

Hel

Film

Page 5: Kontrast 3/10

Idee

5

Page 6: Kontrast 3/10

6

Ze względów technicznych oraz z powodu licznych wyjazdów

zespołu, kolejna premiera tego sezonu we wrocławskim Te-

atrze Polskim, planowana na 15 kwietnia, zostaje przełożona

na 17 czerwca. Tym razem widzowie będą mieli okazję zoba-

czyć adaptację Biesów Fiodora Dostojewskiego, w reżyserii

Krzysztofa Garbaczewskiego, znanego wrocławskiej widowni

ze sztuki Nirvana na podstawie Tybetańskiej księgi umarłych.

Na scenie zobaczymy m.in. Halinę Rasiakównę, Ewę Skibiń-

ską, Marcina Czarnika i Rafała Kronenbergera. Wszystkich za-

interesowanych tym, jak przebiegały prace nad spektaklem,

zapraszamy do lektury bloga pod adresem http://biesy-spek-

takl.blogspot.com/

5 maja ruszają XXI Gliwickie Spotkania Teatralne. Przez dwa

tygodnie widzowie będą mieli okazje obejrzeć spektakle z Pol-

ski i Czech. W tym roku impreza skupiać się będzie na dwóch

wydarzeniach: 50-leciu światowej premiery Ślubu Witolda

Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jareckiego oraz półwieczu

Kartoteki, którą Tadeusz Różewicz napisał mieszkając w Gli-

wicach. Szczegółowe informacje dotyczące festiwalu dostęp-

ne są na stronie www.teatr.gliwice.pl.

Dobra wiadomość dla wszystkich, którym podczas tegorocz-

nego Przeglądu Piosenki Aktorskiej nie udało zdobyć biletów

na spektakl Mury Hebronu na podstawie powieści Andrzeja

Stasiuka. Przedstawienie Cezarego Studniaka na stałe wcho-

dzi do repertuaru Małej Sceny Teatru Muzycznego CAPITOL we

Wrocławiu. Główną rolę w muzycznej adaptacji powieści Sta-

siuka gra Mikołaj Woubishet – zdobywca Grand Prix 29. PPA.

Najbliższe spektakle – 20 i 21 kwietnia.

Wszystkich miłośników dobrego humoru Teatr KOMEDIA

w Warszawie zaprasza na premierowy spektakl w reżyserii

Jerzego Bończaka - Prezent urodzinowy brytyjskiego dramato-

pisarza Robina Hawdona. Jest to pełna komicznych dialogów,

niespodziewanych zbiegów okoliczności sztuka, której obsada

jest gwarantem świetnej zabawy (m.in. Magdalena Wójcik,

Maria Pakulnis, Piotr Cyrwus, Marcin Troński).

Premiera: 9 kwietnia.

Najbliższe spektakle: 21-24 maja.

Teatr

Page 7: Kontrast 3/10

7

Sea of Cowards wyjdzie niecały rok po wydaniu pierwszej płyty, czyli 10 maja.

Jack White, lider kapeli, zapewniał wcześniej, że drugi longplay grupy będzie

bardziej bluesowy niż Horehound. Tymczasem niedługo do sieci trafi nowy te-

ledysk do Die By The Drop, pierwszego singla z nadchodzącego albumu. Klip

wyreżyserowała Floria Sigismondi, która wcześniej pracowała także nad Blue

Orchid The White Stripes. Sea of Cowards ukaże się nakładem Third Man, wy-

twórni założonej przez White’a.

Nowy album studyjny polskiego zespołu Chain

Reaction, Cutthroat Melodies, to już drugi krążek

warszawiaków wydany przez włoską wytwórnię

Kolony Records. Płyta została nagrana i zmikso-

wana w ZED Studio na przełomie czerwca i lip-

ca 2009 przez Tomasza Zalewskiego znanego

również ze współpracy m.in. z zespołami Coma,

Totem, Horrorscope. Cutthroat Melodies pojawi

się na półkach sklepów w większości krajów eu-

ropejskich w maju. W Polsce płytę będzie można

kupić za pośrednictwem strony internetowej ze-

społu i na koncertach.

Stone Temple Pilots

w starym składzie wra-

cają z nowym krążkiem

po kilku latach niebytu i naci-

skach wytwórni Atlantic. Ich ostat-

nia studyjna płyta to Shangri-La

Dee Da z 2001 r. Wokalista Scott

Weiland zdradził, że imienny al-

bum nawiązuje do takich wydaw-

nictw kapeli, jak Core czy No. 4.

Nie zabraknie jednak niespodzia-

nek. Płyta będzie miała swoją ofi-

cjalną premierę 25 maja i będzie

wydana przez

Atlantic.

Po czteroletniej przerwie Godsmack powra-

ca z nowym materiałem zatytułowanym

The Oracle. „To będzie podobne do naszych

pierwszych nagrań. Znacznie cięższe, z pro-

stymi, chwytliwymi riffami. Bębny brzmią

niesamowicie” – zapowiada Shannon Lar-

kin, perkusista grupy. Od strony produkcyj-

nej nad całością czuwali wokalista kapeli,

Sully Erna oraz Dave Fortman, znany z pra-

cy przy dwóch longplayach Evanescence: Fal-

len i The Open Door. Kontrakt z Godsmack

podpisały wytwórnie Universal i Republic.

Premiera albumu już 4 maja.

Zespół Kabanos z Piaseczna za-

powiedział na wiosnę płytę Flaki

z olejem. „Jest to zestawienie 12

utworów, które prawie w ogóle do

siebie nie pasują, m.in. stąd wła-

śnie taki, a nie inny tytuł” - mówi

lider zespołu, Zenek Kupatasa. –

„Jest zupełnie poważnie i zupełnie

niepoważnie, rozstrzał gatunkowy

od Green Day’a do Slayera.” Album

zarejestrowany został w warszaw-

skim studio FreezeArt. Producen-

tem płyty jest Marcin „Marchewa”

Mackiewicz, za mastering odpo-

wiada Grzegorz Piwkowski, który

pracował m.in. z O.N.A. oraz ze-

społem Blenders.

MuzykaChain Reaction – Cutthroat Melodies

Stone Temple Pilots – Stone Temple Pilots

Kabanos – Flaki z olejem

The Dead Weather – Sea of Cowards

Godsmack – The Oracle

Page 8: Kontrast 3/10

8

Opowieści Hoffmanna to ostatnie, niedokończone dzie-

ło Offenbacha, paryskiego kompozytora rodem z Kolo-

nii, uważanego za wybitnego reprezentanta dziewięt-

nastowiecznej operetki francuskiej. W swoich pełnych

humoru i inwencji melodycznej dziełach wyśmiewał ży-

cie społeczno-polityczne Francji czasów Napoleona III.

Odnosił międzynarodowe sukcesy, ale też zmagał się

z bankructwami. Pod koniec życia zapragnął stworzyć

dzieło wyjątkowe: operę fantastyczną Opowieści Hoff-

manna, opartą na modnych opowiadaniach Ernsta The-

odora Amadeusa Hoffmanna. Tak powstała najlepsza

z jego muzycznych „opowieści”, z pięknymi ariami i nie-

śmiertelną barkarolą. Kompozytor nie ukończył niestety

utworu i nie doczekał prapremiery, która miała miejsce

10 lutego 1881 r. w paryskiej Opéra-Comique.

Modest Musorgski to jeden z czołowych kompozytorów

rosyjskich XIX wieku, a zarazem najwybitniejsza postać

z kręgu twórców tzw. Potężnej Gromadki. Jego Borys

Godunow w instrumentacji Mikołaja Rimskiego-Kor-

sakowa jest operą o szczególnym znaczeniu w histo-

rii muzyki europejskiej, a także w twórczości samego

kompozytora. Stanowi dzieło przełomowe zarówno

pod względem treści libretta, jak i tematu oraz formy

muzycznej. Jest to dramat historyczny opisujący me-

chanizmy władzy w XVII-wiecznej Rosji. Zespół Opery

Wrocławskiej zrealizował dzieło jako superprodukcję

na scenie Hali Stulecia w październiku 2007. W plano-

wanej premierze rolę tytułową zaśpiewa solista Opery

w Wiedniu – Janusz Monarcha.

Chopin, to opera, którą stworzył włoski kompozytor Gia-

como Orefice (1865-1922). Jest ona oparta w całości

na utworach polskiego mistrza, które Orefice zinstru-

mentował. Opera nawiązuje do różnych wydarzeń z ży-

cia kompozytora. To z pewnością jedna z najambitniej-

szych i zarazem najciekawszych prób „zaaranżowania”

genialnej muzyki Fryderyka Chopina, która na ogół bar-

dzo źle znosi tego typu transkrypcje. Giacomo Orefice

uważany jest za kontynuatora tradycji opery werystycz-

nej, był ponadto pianistą i krytykiem muzycznym, a do

jego uczniów należeli tak sławni muzycy, jak Nino Rota

i Victor de Sabata.

OperaOpowieści Hoffmana – Jacques Offenbach

Chopin – Giacomo Orfice

Borys Godunow – Modest Musgorski

Źródło: Wikipedia Commons

Page 9: Kontrast 3/10

9

18 kwietnia w Kościele Uniwersyteckim odbył się uroczysty koncert upamiętniający ofiary katastrofy lotniczej pod

Smoleńskiem. Można było tam usłyszeć szczególny program złożony z kompozycji Arvo Pärta, w wykonaniu Wrocław-

skiej Orkiestry Kameralnej Leopoldinum pod dyrekcją Ernesta Kovacica. Wymowa artystyczna koncertu w znakomity

sposób odzwierciedlała panujące po tragedii nastroje, jednocześnie skłaniając do refleksji i oddania hołdu ofiarom.

Zabrzmiał między innymi utwór For Lennart in memoriał, powstały na zamówienie estońskiego prezydenta Lennarta

Georga Meri z przeznaczeniem wykonania go na jego pogrzebie.

9 kwietnia można było usłyszeć mistrzowski program w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Wrocławskiej. Solo wystą-

piła niezwykła śpiewaczka, Marzena Lubaszka, a całość poprowadził Zbigniew Plich. Aria koncertowa Ah! Perfido,

skomponowana do tekstu Pietra Metastasia, cofa nas pod wieloma względami w odległą przeszłość. Koncepcja dzieła

nawiązuje do maksymalnie skontrastowanej barokowej afektacji, gdzie ból sąsiaduje z gniewem, a rozpacz z tęsknotą.

Podczas koncertu zabrzmiały również Mozartowskie Divertimenti na smyczki: D-dur, B-dur i F-dur. Wielkim finałem była

V Symfonia B-dur Schuberta, której prawykonanie odbyło się podczas słynnych schubertiad.

W muzyce oprócz rytmu i melodii dużą rolę odgrywają również inne czynniki. Jednym z nich jest kolorystyka brzmie-

niowa uzyskiwana przez odpowiedni dobór instrumentów. Na przestrzeni epok zmieniały się preferencje publiczności,

a co za tym idzie – zwracano uwagę na coraz to inne aspekty. Na przykładzie kompozycji z okresu baroku i klasycyzmu

pokazane zostaną różnice brzmieniowe zespołu.

Źródło: Wikipedia Commons

FilharmoniaKoncert pamięci ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem

Mistrzowski program: Salzburg, Wiedeń i śpiewaczka

Filharmonia dla młodych

Page 10: Kontrast 3/10

10

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 11: Kontrast 3/10

11

Dziś dla mnie ważne jest buddyjskie „Tu i Teraz”. Życie wymaga od nas zastanawiania się nad naszą przeszłością i planowania przyszłości. Niestety tak bardzo obecnie nas to pochłania, że coraz

rzadziej zdarza nam się doświadczać teraźniejszości.O praktyce Jogi, malarstwie i życiu z Aliną Pawelą, artystką i nauczycielką Jogi z Wrocławia, rozma-

wia Paulina Pazdyka.

Paulina Pazdyka: Joga, ma-

larstwo, fotografia, ekologia –

dużo tego jak na jedną, niepozor-

ną kobietę. Aż mnie korci, żeby

zapytać, które z tych działań jest

dla ciebie najważniejszą dziedzi-

ną w życiu?

Alina Pawela: Nie mogę doko-

nać jednoznacznego wyboru – Joga

i malarstwo są w dalszym ciągu

jednakowo dla mnie ważne. W tym

momencie Jodze poświęcam zde-

cydowaną większość mojego czasu,

nie tylko z powodu mojej filozofii,

ale ze względów czysto realnych – to

moja praca będąca w dalszym cią-

gu ogromną pasją. Odkąd w liceum

plastycznym zaczęłam praktykować

Jogę, stała się ona dla mnie równie

ważna co moja twórczość. Kiedy na

wychowaniu fizycznym poprowadzi-

łam swoją pierwszą amatorską lek-

cję jogi, poczułam się tak spełniona,

że pomyślałam o zostaniu nauczy-

cielką Jogi. Przypomniałam to sobie

po kilku latach, kiedy zaczęłam na-

prawdę uczyć.

Co tak naprawdę przyczyniło

się do tego, że zaczęłaś prakty-

kować Jogę?

Właściwie odpowiedź na to

pytanie może być taka, jak na po-

przednie. Już jako dziecko ciągle

stałam na głowie (śmiech). Dzieciń-

stwo to taki szczególny czas, kiedy

człowiek jest silnie związany z sobą

wewnętrznie i mimo że nie posiada

jakiejś mocno wyodrębnionej świa-

domości siebie, to wiele rzeczy robi

intuicyjnie - nawet pewne ćwiczenia,

których dobroczynne oddziaływanie

odkrywa po latach. Kiedy zaczęłam

praktykować regularnie, po prostu

nie chciałam już przestać - myślę,

że właśnie przez to szeroko pojęte

dobroczynne działanie.

Napisałaś na swojej stronie

internetowej: „Joga równoważy

moje ciało i mój umysł. Relacje

z samą sobą i z otoczeniem. Uczy

dystansu i pozwala na fascynują-

ce odkrywanie siebie. Ciągle od

nowa”. Właściwie to co najbar-

dziej cię urzekło w tej filozofii?

Na chwilę obecną najpiękniej-

sze w Jodze jest dla mnie to, że po-

przez pracę z ciałem fizycznym po-

zwala odkrywać najgłębsze aspekty

istnienia, ale kiedy zaczynałam,

Joga dawała chwile dla siebie,

uspakajała emocje i stwarzała prze-

strzeń do samodzielnego myślenia.

Jacy ludzie przychodzą prak-

tykować z tobą? Wiem, że jest

i po pierwsze bardzo dużo, a po

drugie stanowią niezwykle zróż-

nicowaną grupę.

Można powiedzieć, że da się

wyróżnić kilka grup. Do pierwszej

z nich zaliczają się ludzie z określo-

nymi problemami natury zdrowot-

nej np. z wszelkimi bólami pleców,

kolan, głowy itp. Wielu z nich zosta-

je skierowanych na Jogę przez świa-

domych lekarzy, którzy zalecają ją

jako formę prozdrowotną. Druga

grupa to ludzie, którzy przychodzą,

bo dobrze jest coś ćwiczyć, bo Joga

jest popularna, modna - więc oni

też chcą spróbować. Są też osoby,

które przychodzą na Jogę z potrzeby

Spotkać się z samym sobą

Page 12: Kontrast 3/10

12

zatrzymania się, wyciszenia i pogłę-

bienia kontaktu z samym sobą.

Od jak dawna jesteś nauczy-

cielką?

Mniej więcej od trzech lat.

Spotkałaś w tym odstępie

czasu pośród trenujących taką

osobę, gdzie dało się zaobser-

wować przełom w jej życiu, jaki

zaistniał za sprawą praktykowa-

nia Jogi?

Różne są przełomy u różnych

osób, ale ciekawymi przypadkami

są ludzie, którzy regularne i z zaan-

gażowaniem ćwiczą, po czym nagle

znikają na kilka miesięcy, a kiedy

pojawiają się ponownie, stwierdza-

ją, że Joga daje im tak dużo dobre-

go i stała się dla nich pozytywnym

nawykiem. Można chyba też wspo-

mnieć o przełomach typu rzucenie

palenia, jedzenia mięsa, czy nawet

zmianie partnera …!

A propos otoczenia, uwa-

żasz, że świat pędzi zanadto do

przodu? Że rzeczywistość, a co

za tym idzie – ludzkie relacje,

zmienia się na niekorzyść?

Widzę ‘dużo – szybko – ta-

nio’ i dosyć byle jak, dodatkowo to

byle jak nieźle kosztuje. Widzę też

ogromny nadmiar. Nadmiar rzeczy

niezbędnych, które tuż po zakupie

stają się zbędne. Ostatnio spodo-

bała mi się wypowiedź starego jo-

gina, na którą wpadłam w jednej

z książek Tiziano Tarzani i idealnie

pasuje jako odpowiedź na twoje py-

tanie a propos pędu, pozwolę sobie

ją tutaj zacytować:

„Dopiero kiedy zachodni mę-

drcy zrezygnują z wymyślania sa-

mochodów, które jeżdżą szybciej

od tych, które już macie, a zaczną

zaglądać do swego wnętrza, wasza

rasa odkryje trochę prawdziwego

szczęścia. Pan chyba nie uważa, że

możliwość coraz szybszej jazdy czy-

ni waszych ludzi szczęśliwszymi.”

I stąd biorą się wszelkie

choroby cywilizacyjne, zaburze-

nia – a potem nastaje potrzeba

znalezienia na to wszystko swo-

istego antidotum np. w postaci

Jogi…

Wydaje mi się, że wszystkie

choroby, zaburzenia, które obser-

wuję u siebie i bliskich wynikają

z braku uważności, a co za tym

idzie, świadomości. Ludzie znajdu-

jący antidotum w postaci Jogi są

według mnie szczęściarzami, bo

Joga wyostrza tą uważność maksy-

malnie no i działa!

Twoja druga miłość to ma-

larstwo. Co sprawiło, że je tak

pokochałaś?

Kiedy byłam dzieckiem, zaczę-

łam rysować i nawet nie same efek-

ty końcowe, co proces powstawa-

nia czegoś, totalnie mnie wciągnął.

Możliwość zagłębiania się w siebie,

w zapach kredek, gorącej żarówki,

ciszy, dawała mi poczucie istnienia

innego świata. Zaobserwowałam,

że im bardziej koncentruję się na

tym, co w danym momencie pró-

buję stworzyć, tym lepsze efekty

to przynosi. Pochłonęło mnie to.

Malarstwo obudziło we mnie fascy-

nujące poszukiwanie spełnienia,

pozostawienia obrazu w fazie „nic

dodać nic ująć”.

A jest różnica między obra-

zami, które powstawały zanim

zaczęłaś praktykować Jogę,

a tymi, które powstają obecnie?

Oczywiście. Ja widzę w nich

to, że jestem dużo spokojniejsza

i zrównoważona (emocjonalnie).

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 13: Kontrast 3/10

13

Początkowo moje malarstwo było

ekspresyjne, przekazywałam za

jego pomocą wszystko to, z czego

chciałam się oczyścić, uwolnić, co

chciałam uporządkować. To była

bardzo emocjonalna twórczość

i wiem, że większość ludzi pewnie

nie powiesiła by sobie mojego ob-

razu w salonie nad kanapą koloru

jasny brąz. Nie mogę powiedzieć,

że obecnie maluję Op-art… nie, na-

dal maluję z wnętrza, z tym że Joga,

medytacja uporządkowały mnie

trochę, choć nie wiem czy na tyle

by zawisnąć nad sofą.

Jaka sztuka cię interesuje?

Interesuje mnie w ogóle… choć

co do nurtów, to się ciągle troszecz-

kę zmienia, przesuwa. Obecnie

najdłużej zatrzymuje mnie Sztuka

Ulicy, uwielbiam obserwować po-

łączenie tego zastałego z tym, co

wnosi w nie artysta.

Ponad rok temu miałaś oka-

zję uczestniczyć w pojedynku na

twórczość, który odbył się w Ga-

lerii BWA Awangarda. Pojedyn-

kowałaś się z Pawłem Liskiem.

Opowiedz coś o tym zdarzeniu.

Paweł jest moim kolegą ze stu-

diów. To on wpadł na pomysł, żeby

się artystycznie pojedynkować.

Chcieliśmy ożywić naszą twórczość,

dołączyć jakiś element, coś nowe-

go, zaeksperymentować. Spędzili-

śmy na tym dobę. Oboje intensyw-

nie działaliśmy. Komisja nie była

w stanie wydać werdyktu… Dla nas,

dla mnie było to ciekawe doświad-

czenie, długa praca, wykonywana

trochę na czas, trochę pod presją,

dookoła ludzie, hałas. Myślę, że to

było interesujące, także dla ludzi

z zewnątrz, którzy mogli obserwo-

wać proces powstawania i artystę

przy garach

Wielu twórców, m.in. reży-

serowie, aktorzy, muzycy itd.

mając możliwość spojrzenia na

finalny produkt swoich działań,

odczuwa niedosyt, niezadowole-

nie. Ty też tak masz?

Zazwyczaj odczuwam niedo-

syt… ale przyznam, że miałam dwa

takie obrazy, z których powstania

naprawdę byłam usatysfakcjono-

wana, wiedziałam, że to jest to. Dłu-

go się nimi jednak nie nacieszyłam,

bo szybko znalazły swoich szczęśli-

wych nabywców.

Kiedy i gdzie Alina Pawela

zaprezentuje swoje najnowsze

prace?

Ciężko mi podać jakieś konkre-

ty. Miałam teraz dłuższą przerwę

w realnym malowaniu, natomiast

w mojej głowie powstało kilka za-

czynów na nowe. Od maja moja

pracownia zaczyna z powrotem

funkcjonować i już cichutko tupię

nóżkami, aż rozłożę swoje materia-

ły do pracy.

Plany na przyszłość…?

Chciałabym, aby we Wrocławiu

zaistniało takie miejsce, w którym

będzie można praktykować nie tyl-

ko Jogę… Miejsce, w którym moż-

na by zdrowo się posilić, poczytać

fachową literaturę, obejrzeć cie-

kawy film i co najważniejsze, spo-

tkać z samym sobą i otworzyć na

innych.

Rozmawiała Paulina PazdykaFo

t. M

ariu

sz R

ychł

owsk

i

Fot.

Mar

iusz

Ryc

hłow

ski

Page 14: Kontrast 3/10

14

Klub Podróżników BIT jest inicjaty-

wą studentów Uniwersytetu Ekono-

micznego. Początkowo miał formę

koła naukowego założonego pod

koniec 2008 roku przez Macieja Ol-

berta, studenta, który powołał do

życia i zrealizował Wyprawę Życz-

liwości (www.wyprawazyczliwosci.

pl). Obecnie w tej najbardziej „ru-

chliwej” organizacji na uczelni dzia-

ła w sposób bardzo zaangażowany

ponad 50 osób, w tym jeden członek

honorowy, Grzegorz Burdynowski –

Koordynator Główny zeszłorocznej

edycji Auto Stop Race. Dziesięcioro

nowych chętnych dołączyło w wyni-

ku ostatniej rekrutacji. BIT działa we

współpracy z Samorządem Studen-

tów Uniwersytetu Ekonomicznego

we Wrocławiu.

Kim są BIT-owcy? Odpowiedź

jest prosta. To podróżnicy i marzy-

ciele, dla których granice nie mają

znaczenia. Liczy się wspólny cel

wyprawy, możliwość odkrywania

nieznanych dotąd miejsc oraz fakt,

że można się dzielić wszystkimi do-

świadczeniami z kimś, kto połknął

tego samego bakcyla. Kolekcjonują

zdjęcia, adresy, pamiątki, wracają

do ulubionych miast i poszukują ko-

lejnych szlaków, choćby prowadziły

na koniec świata. Ich jedynym prze-

ciwnikiem jest czas – mają miliony

pomysłów na to, jak spędzić wolną

chwilę, a przecież w roku akademic-

kim weekend trwa niecałe trzy dni.

Mimo krótkiej historii, BIT ma

już kilka powodów do dumy. Jed-

nym z nich jest ubiegłoroczny Auto

Stop Race, w którym udział wzięły

172 osoby. Uczestnicy, podzieleni

na dwuosobowe drużyny, podjęli

nietypowe wyzwanie. Mieli dotrzeć

w jak najkrótszym czasie z Wrocła-

wia do Puli, podróżując wyłącznie

dzięki dobrej woli zatrzymywanych

po drodze kierowców. Na najszyb-

sze „dwójki” czekały w Chorwacji

atrakcyjne nagrody. Dwie drużyny

złożone z samych studentek były na

mecie równocześnie, a przebycie ca-

łej trasy zajęło 17 godzin i 40 minut.

Pozostali wytrwali autostopowicze,

którzy dotarli do celu nieco później,

także nie mogli narzekać na brak

atrakcji. Organizatorzy przyznali do-

datkowe wyróżnienia, między innymi

za najciekawszy środek transportu,

najoryginalniejszy sposób łapania

stopa oraz za najlepszą pamiątkę

z podróży. Ciekawe zdarzenia, które

przytrafiły się autostopowiczom pod-

czas wyprawy, wciąż powracają jako

popularne tematy rozmów. Zwłasz-

cza, że już niedługo rusza kolejna

edycja Auto Stop Race. Tym razem

celem uczestników jest przemierze-

nie szlaku ze stolicy Dolnego Śląska

do włoskiego Rimini, w sumie 1400

kilometrów. To doskonały patent na

spędzenie długiego weekendu majo-

wego w niekonwencjonalny sposób.

W ASR 2010 może wziąć udział każ-

dy student, także spoza Wrocławia.

Warunkiem jest podróżowanie w ze-

społach dwuosobowych. Zapisy za-

czynają się 12 kwietnia, a wszystkie

szczegóły dotyczące wyścigu można

sprawdzić na stronie: www.autosto-

prace.pl .

BIT zaprasza też słynnych wę-

drowców, by podzielili się swoimi

wrażeniami ze szlaków z gronem

studentów. Celem spotkań jest roz-

propagowanie tej przyjemnej formy

spędzania wolnego czasu. Pierwsze

dni marca tego roku były właśnie

Dniami Podróżnika. W spotkaniach

zorganizowanych z tej okazji wzięli

udział dwaj wykładowcy. Studenci

mogli się dowiedzieć, że ich nauczy-

ciele akademiccy również pasjonują

Gdy zmienna pogoda za oknem nie sprzyja nawet myśleniu o dłuższych spacerach po osiedlowych alejkach, oni nie zniechęcają się i planują wyprawy w odległe zakątki świata. Niedawno udowodnili,

że tylko w ciągu jednego tygodnia można poznać uroki Ekwadoru, odkryć całą prawdę o Chinach, czy też zakochać się w nepalskich trasach. Proszę Państwa, oto BIT!

Klub Podróżników BIT

Page 15: Kontrast 3/10

15

się podróżami. Doktor Paweł Ku-

śmierczyk już po raz kolejny podzie-

lił się swoimi wędrowniczymi prze-

życiami, tym razem z wyprawy do

Ekwadoru. Swój debiut w tej materii

miał dr inż. Michał Nadolny z pre-

zentacją o intrygującym tytule Omul

w Bajkale, czyli śledzik po rosyjsku.

Oba wystąpienia cieszyły się spo-

rym zainteresowaniem studentów.

Niemniejsze zaciekawienie spowo-

dował fakt pojawienia się znanych

podróżników. Bogusław Ogrodnik,

nurek i himalaista, autor Projektu

9000, który łączy te dwie dziedziny,

opowiedział między innymi o swoim

rekordzie deniwelacji (różnica mię-

dzy najwyższym a najniższym punk-

tem na danym terenie). Szczegól-

nie oczekiwano spotkania z Jasiem

Melą, młodym zdobywcą dwóch

biegunów. Nadzieje słuchaczy nie

zostały zawiedzione, podróżnicy

chętnie dzielili się doświadczeniami

ze swoich wypraw. Chociaż scenerią

spotkań były sale wykładowe z wido-

kiem na zmienną pogodę za okna-

mi, z łatwością można było poczuć

klimat Palestyny, Namibii, Chin czy

też Wysp Owczych.

Tydzień Podróżnika BIT ma już

za sobą, ale nie oznacza to końca

projektów. Przed nimi kwietniowy

Rajd Ekonomisty organizowany z my-

ślą o studentach Alma Mater Klubu

Podróżników. Tym razem brać UE wy-

bierze się do Międzygórza. Z począt-

kiem maja rusza opisany wyżej Auto

Stop Race. Klub Podróżnika zapra-

sza również na swoje cotygodniowe

spotkania na UE, pasjonaci wypraw

spotykają się w każdą środę o 18:30

w Sali nr 2 budynku E. O wszystkich

wydarzeniach oraz ich energicznych

pomysłodawcach można dowiedzieć

się na stronie: www.bit.ue.wroc.pl.

Patrząc na najbliższe plany, docho-

dzi się do wniosku, że BIT-owcy nie

lubią siedzieć bezczynnie w jednym

miejscu. Przecież cały świat stoi

przed nimi otworem. Ba, świat to dla

nich za mało!

PS. Serdeczne podziękowania

dla Magdaleny Kubiak, wiceprze-

wodniczącej Klubu Podróżników BIT,

za udzielenie cennych wskazówek.

Barbara Rumczyk

Źród

ło: w

ww

.bit.

ue.w

roc.

pl

Page 16: Kontrast 3/10

16

Kiedy Jakob Lodwick idąc, słuchał muzyki i jednocześnie nagrywał swój śpiew, nie przypuszczał, że właśnie rozpoczął nowy nurt w promowaniu wielu instytucji. Gdy po powrocie do domu siadł przed swoim komputerem i zsynchronizował nagrany głos z teledyskiem śpiewanej piosenki, zapewne nie przyszło mu do głowy, że taka forma łączenia muzyki z obrazem stanie się kultowym sposo-

bem na zagospodarowanie czasu. Nie mógł też wiedzieć, że krótki filmik, nazwany przez niego Lip Dubbingiem, obiegnie wkrótce cały świat i stanie się wzorem dla wielu innych.

Moda na teledyski zwane LipDuba-

mi dotarła także do Polski. Stały się

one nie tylko pomysłem na świetną

zabawę w gronie znajomych, ale tak-

że sposobem na promowanie swo-

jej uczelni. Pierwszą, która zdecydo-

wała się na stworzenie LipDuba, był

krakowski Uniwersytet Ekonomicz-

ny. Zaraz po nim swój teledysk na-

kręciła warszawska Szkoła Główna

Handlowa oraz Uniwersytet Adama

Mickiewicza w Poznaniu. Teraz przy-

szedł czas na Wrocław. Dwie uczel-

nie: Politechnika Wrocławska oraz

Uniwersytet Wrocławski szykują

swoje LipDuby.

Teledysk UWr. ma być stworzo-

ny 12 maja. Jednak już teraz trwają

bardzo intensywne przygotowania

do tego wydarzenia: „Ciągle coś się

dzieje. Nie stoimy w miejscu. Dru-

kujemy plakaty, robimy koszulki,

zbieramy partnerów do naszej ak-

cji, chcemy, by to wszystko odbyło

się z pompą” – mówi Katarzyna

Kowalska, koordynatorka projektu.

A pracy jest mnóstwo, bo mimo iż

teledysk będzie trwał niecałe pięć

minut, to wszystko trzeba dobrze

zorganizować: „Będziemy musieli

nie tylko rozplanować całą trasę, ale

także stanowiska organizatorskie:

rejestrację ochotników i wszystkich

rozmieszczenie. Trzeba będzie ich

rano przywitać, rozstawić na trasie,

zapewnić wodę; catering też jest

brany pod uwagę. Przeprowadzimy

jedną bądź dwie próby”.

Dobra zabawa przede wszystkim!

Page 17: Kontrast 3/10

17

Wspólna zabawa

W LipDubie bardzo ważni są uczest-

nicy. Póki co, organizatorom udało

się zachęcić do udziału ponad 300

studentów z wielu kierunków całe-

go Uniwersytetu. W połowie kwiet-

nia odbędą się natomiast castingi.

Na pytanie po co, skoro jest tylu

chętnych, odpowiada Katarzyna:

„Chcemy zobaczyć osoby, które

zgłosiły się do nas. Dzięki temu, że

ochotnik przyjdzie na casting, bę-

dziemy mieli pewność, że pojawi się

także na nagraniu. Zapisać może

się każdy, ale wiadomo, że niektó-

rym może nie odpowiadać dzień

kręcenia LipDubu, niektórzy się

rozchorują, a inni znajdą mnóstwo

różnych pretekstów, by nie przyjść.

Dlatego uważamy, że jeśli ktoś do-

stanie już konkretną rolę, będzie

na tyle zmobilizowany, by przybyć

12 maja. Poza tym, na castingach

będzie też możliwość zapisania się

na LipDuba. Może ktoś już wkręco-

ny przyprowadzi ze sobą znajomych,

którzy także będą chcieli się włą-

czyć do zabawy? Bo jest to przede

wszystkim świetna zabawa”.

Jednak studenci to nie jedyni

uczestnicy. W każdym porządnym

LipDubie udział powinien wziąć

przynajmniej jeden pracownik danej

uczelni. Organizatorzy wciąż rozwa-

żają i zapraszają doktorów, profeso-

rów, a nawet dziekanów i zdradzają,

że bardzo chcieliby, aby udział wziął

także... profesor Jan Miodek, gdyż

jak twierdzi Tomasz Kwiatek: „Jest

on ikoną naszego Uniwersytetu”.

Póki co, zaproszenia są rozsyłane,

a same władze uczelni bardzo przy-

chylnie odniosły się do całej idei.

Jak wspomina Marcin Chlewicki:

„Pozytywny odzew otrzymaliśmy ze

strony poszczególnych Dziekanów.

Sam Rektor obejmuje nas mecena-

tem, pan Wojciech Ostrowski (dział

PR) wspiera nas merytorycznie. Tak

samo wygląda sytuacja, jeśli chodzi

o dofinansowanie na takie materia-

ły, jak plakaty, koszulki czy wlepki.

Cała akcja jest bardzo przychylnie

odbierana przez władze Uniwersy-

tetu. A jest to autopromocja szcze-

gólna, bo inicjowana oddolnie, czyli

przez studentów.

Co z tą muzyką?

Oczywiście żaden LipDub nie mógłby

odbyć się bez utworu muzycznego,

który jest podstawą całej zabawy.

Kryteria wyboru piosenki są bardzo

proste: ma być wesoła, skoczna, naj-

lepiej z chórkami, nie za szybka, ale

też nie za wolna. Co najważniejsze,

powinna być rozpoznawalna. Kasia,

Magda, Tomek, Marcin i Michał ,

główni organizatorzy, dostali mnó-

stwo propozycji, i jak sami przyzna-

ją, wybór nie był łatwy: „Pewnego

dnia zebraliśmy po prostu wszyst-

kie pozycje, było ich ponad 150,

i słuchaliśmy każdej po kolei. Zajęło

nam to grubo ponad trzy godziny,

ale każda piosenka była wysłucha-

na. W końcu doszliśmy do wniosku,

że wszystkie warunki LipDubowej

piosenki spełnia utwór Hot’N’Cold

zespołu The Baseballs”.

Miejsce na dobrą zabawę

Kolejnym ważnym aspektem jest

miejsce, w którym LipDub ma być

nagrany. Biorąc pod uwagę fakt, że

teledysk musi być nakręcony tylko

w jednym ujęciu, przemieszczanie

się po wszystkich budynkach Uni-

wersytetu byłoby niemożliwe. Trzeba

zatem wybrać miejsce najbardziej

sprzyjające nie tylko kamerzyście,

ale przede wszystkim studentom

biorącym udział w nagraniu. Jeden

z organizatorów przyznaje, że wy-

bór miejsca nie był najtrudniejszą

decyzją: „Chcemy, by LipDub został

nakręcony w budynku D wydziału

Prawa, Administracji i Ekonomii, za-

kończenie natomiast nagrane byłoby

na Placu Uniwersyteckim, obok Szer-

mierza. Cała zabawa ma trwać tylko

pięć minut, lecz jak wszyscy zgodnie

przyznają, będzie to naprawdę długi

dzień, bo oprócz przygotowania ca-

łej trasy, będzie trzeba jeszcze, jak

przyznaje Katarzyna: „posprzątać

cały budynek D, tak jakby nas tam

w ogóle nie było”. Ważnym aspek-

tem, niejako szkieletem całego Lip-

Dubu, jest dobry scenariusz, który

zamknie w swoich ramach cały te-

ledysk. Pomysł musi być na tyle cie-

kawy, żeby jak najwięcej osób mogło

być w nim czynnie zaangażowanych.

Page 18: Kontrast 3/10

18

Za scenopis uniwersyteckiego Lip-

Duba odpowiedzialni są : Magdalena

Kuta i Tomasz Kwiatek. W ich gestii

leży nie tylko stworzenie motywu

przewodniego, którym, jak zdradza

Magda, będzie indeks, ale także

wymyślenie strojów dla poszczegól-

nych studentów: „Przede wszystkim

chodzi o pomysłowość. W formula-

rzach sami ochotnicy wpisywali swo-

je pomysły i propozycje. Staraliśmy

się je wszystkie zebrać i przemyśleć.

Większość jednak napisała, że odda-

ją się w ręce scenarzystów. Dlatego

wymyślając scenopis, staraliśmy się

doprecyzować nasze pomysły. Wie-

my na pewno, że chętni będą podzie-

leni na grupy tematyczne. I tak jak

w większości LipDubów, osoby będą-

ce w tle wystąpią prawdopodobnie

w koszulkach naszego LipDubu.

Co potem?

Wszyscy zgodnie twierdzą, że chcie-

liby, aby był to najlepszy z dotych-

czasowo powstałych LipDubów.

Dlatego nie liczy się tylko i wyłącz-

nie czas przygotowań oraz sam 12

maja, ale także planowane impre-

zy tuż po zakończeniu nagrywania

teledysku i specjalnie szykowana

premiera uniwersyteckiego Lip-

Duba, która ma się odbyć w iście

hollywoodzkim stylu: nie zabraknie

czerwonego dywanu i wieczorowych

strojów, a wpuszczane będą jedynie

osoby ze specjalnym zaproszeniem.

Póki co, pracy jeszcze sporo,

a o samej imprezie niewiele się

mówi. Przed Kasią, Magdą, Marci-

nem, Michałem i Tomkiem wiele za-

dań, od których wykonania będzie

zależało powodzenie całego przed-

sięwzięcia. Jednak w tym wszystkim

liczyć się będzie przede wszystkim

dobra zabawa.

Joanna Figarska

Page 19: Kontrast 3/10

19

Page 20: Kontrast 3/10

20

Plakaty mające na celu motywować

nie są nowym wynalazkiem. Najlep-

szym przykładem są plakaty z okre-

su I i II wojny światowej, które za-

chęcały do zaciągania się do armii,

obrony kraju, oszczędności surow-

ców. Z okresu zimnej wojny, po obu

stronach żelaznej kurtyny, znane są

plakaty o podłożu ideologicznym. Za-

pewne każdy Polak zna afisz z okre-

su Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

W latach 80. i 90. XX wieku za

oceanem ten pomysł podchwyciły

amerykańskie korporacje – z prze-

prowadzonych przez nie badań

o podłożu psychologiczno-społecz-

nym wynikało, że lepiej spisywał się

zmotywowany pracownik. Postano-

wiono rozwieszać plakaty mobilizu-

jące do pracy.

Sposób prosty i tani, był tylko

jeden problem. Plakaty z hasłami

o „odnoszeniu sukcesu” i „pokony-

waniu barier” były wzniosłe i pate-

tyczne, oderwane od rzeczywistości,

dobre chęci pracodawców zastąpił

rozsądek. Pod koniec lat 90. firma

„Despair, Inc.” postanowiła zarabiać

W sieci coraz większą popularnością cieszą się strony zamieszczające „demotivational posters” – tak zwane „demotywatory” lub „demoty” Witryny, takie jak www.demotywatory.pl oraz www.demo-tywatory.com, są jednymi z najczęściej odwiedzanych stron internetowych. Dziesiątki tysięcy zare-

jestrowanych użytkowników, w zależności od zasad serwisu, sami zamieszczają obrazki lub tylko je komentują. Skąd jednak wziął się pomysł na „demotywatory”?

Historia demotywatorów

Źród

ło: s

ztuk

a-re

klam

y.in

fo

Page 21: Kontrast 3/10

21

na sprzedaży takich właśnie plakatów.

Obok obrazów motywujących w jej

ofercie szybko znalazły się plakaty

demotywujące, które zamiast mydlić

oczy, mówiły o nie zawsze przyjemnej

prawdzie. Tak narodził się „demoty-

wator” w formie znanej dzisiaj. Nikt

nie wie, bądź nie pamięta, kto wpadł

na taki pomysł. Przypisuje się go więc

wyżej wymienionej firmie.

Jednak swoją dzisiejszą popu-

larność zawdzięczają bez wątpienia

Internetowi. Głównym motorem na-

pędowym był serwis www.4chan.org

stworzony w 2003 roku przez nowo-

jorskiego nastolatka o pseudonimie

„moot”. Serwis ten rozpoczął szeroko

pojętą anonimowość w sieci, którą

dziś uznajemy za normę. Na 4chanie

nie ma zasad. Można pisać i wrzucać,

co się chce...

W 2007 roku znany polski serwis

JoeMonster.org, podążając za ogólno-

światowym trendem tworzenia stron

zamieszczających demotywatory,

stworzył podstronę www.demotywa-

tory.pl, która szerszą popularność

zdobyła na przełomie 2008/2009.

Rozgłos wyżej wymienionego serwisu

ciągle rośnie. Codziennie do pocze-

kalni trafia ok. 6000 plakatów czyli

250 na godzinę! Sami autorzy nie

spodziewali się takiego zaintereso-

wania. Dodatkowo serwis otrzymał

prestiżową nagrodę „Webstar 2009”

w kategorii rozrywka.

Myślę, że najlepszym podsumo-

waniem idei demotywatorów będzie

powiedzenie „jeden obraz ma moc

większą niż tysiąc słów, ale obraz

plus odpowiednio dobrane słowo

zyskuje potężną moc wpływania na

człowieka. Może ogłupiać, może-

przekazywać ważne, zapomniane

prawdy i mądrości.

Konrad Gralec

Page 22: Kontrast 3/10

22

Wreszcie zazieleniło się w naszych sercach. Na wrocławskim rynku 21 marca 2010 roku odbyło się oficjalnie zakończenie akcji, której głównym celem była zbiórka pieniędzy na budowę nowej

siedziby Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej Akademii Medycznej we Wrocławiu, nazwanej Przylądkiem Nadziei. Akcję zorganizowała Fundacja Metropolis Wrocław przy

współudziale fundacji Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową.

Co prawda, pogoda nie była sprzy-

mierzeńcem wolontariuszy i zgro-

madzonych ludzi, ale na każdym

kroku czuć było atmosferę święta.

Na scenie można było zobaczyć

takie zespoły jak HooDooBand, In-

stytut, MP1, Rabastabarbar. Nie

zabrakło tańca oraz wielu innych

atrakcji towarzyszących głównemu

koncertowi. Na rynku pojawił się

autobus Regionalnego Centrum

Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa,

w którym chętni mogli oddać krew.

Nie zawiedli ci najbardziej oddani,

stali krwiodawcy, choć personel ob-

sługujący ich stwierdził, że zawsze

mogłoby być ich więcej, każdy cie-

szył się z najmniejszej kropli krwi

oddanej w tym szczytnym celu.

Rozstrzygnięto także konkurs

„Pokaż swoje serce” – jego uczest-

nicy wykonali własnoręcznie sym-

boliczne, papierowe serca, które

potem złożyli w Muzeum Miejskim.

Zwycięzców uhonorowano nagroda-

mi, a ich dzieła zostaną wystawione

w najbliższych dniach do publiczne-

go widoku w atrium biurowca Ti-

mes przy ul. Kazimierza Wielkiego.

Prace okazały się niezwykle pomy-

słowe, a wybranie tych najlepszych

stanowiło nielada wyzwanie.

W niedzielę w centrach han-

dlowych zakończyła się również

zbiórka pieniędzy, która trwała trzy

dni. Doskonale przeprowadzona

kampania społeczna i reklamowa

przyczyniła się do hojności ludzi.

Organizatorzy dziękują za każdą

oddaną złotówkę, która wspomoże

walkę toczoną codziennie o życie

najmłodszych. Do tej pory udało

Finał akcji „Zielone Serca”

Fot. Magda Oczadły

Page 23: Kontrast 3/10

23

uzbierać się 90606,00 zł, a brakuje

jeszcze 39394,00 zł. Akcję można

w dalszym ciągu wspomagać, wy-

kupując chociażby tzw. wolną prze-

strzeń w wirtualnej Klinice Przylą-

dek Nadziei lub przekazując nawet

najdrobniejszą kwotę pieniężna na

konto Fundacji Na ratunek dzie-

ciom z chorobą nowotworową ( nr

konta: 97 1160 2202 0000 0000

9394 2103). Zadbajmy, aby zielono

w naszych sercach było przez cały

rok, bo „szczęście to jedyna rzecz,

która się mnoży, gdy się ją dzieli”.

(Albert Schweitzer).

Paulina Paydzka

Fot. Magda Oczadły

Fot. Magda Oczadły

Page 24: Kontrast 3/10

24

To, jak wielu miał za życia przyjaciół

i fanów, znajduje teraz potwierdze-

nie w ilości osób chętnych do wyra-

żenia opinii na temat summy, która

prawdziwością swoją przekracza

ponoć cienką granicę między przy-

zwoitością a chęcią zysku. Świetne

kompendium wewnętrznego rozdar-

cia, zmagania się z systemem ko-

munistycznym i z komunistycznym

sobą, wreszcie kopalnia wskazówek

dla wszystkich, którzy nazywają się,

bądź chcą się nazywać dziennika-

rzami – to tylko niektóre walory

książki Artura Domosławskiego. Po-

noć dla zagranicznych czytelników

fakt współpracy Kapuścińskiego

z SB stanowi cios – czy jednak nie

naszą zasługą jest brak wyjaśnienia

Zachodowi, że podpisany papier nie

jest jeszcze nieusuwalną plamą na

honorze? Ponoć mistrz reportażu

po ukazaniu się tejże biografii za-

mienia się w mistrza kamuflażu, bo

przecież jak wierzyć komuś, kto na-

gina fakty dla podniesienia jakości

swoich utworów? Kapuścińskiemu

odbiera się prawdziwość jego same-

go, jego przekazu. Odbiera ją jednak

nie sama książka, tylko jej interpre-

tacja. Mam dziwne wrażenie, że

„Kapuściński non-fiction” stała się

iskierką, którą wrzucono do beczki

prochu, jaką stanowią wszyscy kur-

tuazyjnie milczący na temat życia

i twórczości reportera. Jak się oka-

zuje, co kilkadziesiąt stron wyska-

kują z książki tajemnice poliszynela

(kobiety, teczka, wysokość trawy),

które ubarwiają marmurowy po-

mnik, jaki postawiono mu po śmier-

ci. Wybaczcie, ale Kapuściński na

nieśmiertelność zapracował sobie

dużo wcześniej.

Zastanawiam się, jakie zna-

czenie w toku tej całej dyskusji ma

sama polskość. Jako naród obda-

rzeni jesteśmy pokoleniowym bra-

kiem pewności siebie i poczuciem

ciągłego niedocenienia, zwłaszcza

przez Zachód. Gdy pojawia się po-

stać taka, jak Kapuściński – de fac-

to bardziej popularna na świecie niż

w Polsce – zawłaszczamy ją sobie,

wkładamy do gablotki obok Papieża

i Wałęsy, i niech broń Boże nikt nie

dotyka, bo to nasze. Ekstraktujemy

z wieloletniej pracy fakt narodowo-

ści (której się przecież nie wybiera)

i uzurpujemy sobie prawo do czyje-

goś sukcesu, kolektywnie się pod

nim podpisując. To chyba powodu-

je, że negatywną, bądź też budzącą

wątpliwość opinię na temat takiego

Wydałam 52,50. Nadwyrężając ramię, doniosłam do domu. Usiadłam, przeczytałam, odłożyłam. Pewnie komuś pożyczę, bo myślę, że warto mieć opinię na temat niemalże 600 stronicowego produktu marketingowego o zabarwieniu lekko kontrowersyjnym. Miało być halo – i jest halo.

Dyskusja wcale merytoryczna, wielowątkowa i inspirująca. I dylemat: po co, jak i czy w ogóle mówić o nieobecnym? Jeżeli patrzy na nas z góry, daję głowę, że sam Kapo nie kapuje, o co w tym całym

zamieszaniu chodzi.

Zjawisko o zabarwieniu kontrowersyjnym

Page 25: Kontrast 3/10

25

eksponatu, traktujemy jak osobistą

potwarz. Domosławskiemu swoją

książką udało się przerzucić Kapo

z gablotki eterycznych i nieskazitel-

nych tam, gdzie sam reporter czuł

się najlepiej – do ludzi.

Gdy umiera znany i podziwiany,

jakimś dziwnym trafem zdarza nam

się zapomnieć, że ten, który pod

koniec życia zbierał laury, do tych

laurów musiał przebyć długą drogę.

Wielkie osiągnięcia naznaczone są

wielkimi poświęceniami; opisywa-

nie rzeczywistości to poświęcenie

podwójne. Problem, czy i jak usto-

sunkować się do sposobu, w jaki

robił to polski reporter, jest nie do

rozwiązania. Tak samo, jak subiek-

tywny jest jego przekaz, tak i opinii

o nim nie da się zobiektywizować.

Nie można jednak zakwestionować

faktu, że to, co napisał Kapuściń-

ski, ujmuje. Być może w swoich

książkach manipuluje własnym wi-

zerunkiem, jest to jednak domeną

każdego, kto ma ambicje większe

niż dom, praca i rodzina. Być może

manipuluje szczegółami, ale robi to

dla dobra całości. Kto z was nigdy

tego nie zrobił – niech pierwszy rzu-

ci kamień.

Pozostaje jeszcze kwestia sa-

mego autora „non-fiction”, o którym

mówi się niewiele mniej niż o jego

bohaterze. Domosławskiemu zarzu-

ca się interesowność, nielojalność,

a nawet zdradę. Nie wiedzieć czemu

pomija się za to fakt olbrzymiej pra-

cy, którą wykonał ten dziennikarz,

by stworzyć coś, o czym większość

ludzi będzie mogła sobie poga-

dać, a tylko ci bardziej racjonalni

przeczytają i konstruktywnie po-

chwalą bądź skrytykują. Biografia,

zamknięta na kartach książki, pod

wpływem mediów urosła do rangi

zjawiska z pogranicza faktu i plot-

ki. Daliśmy się nabrać na ten show,

egzemplarze idą jak świeże bułecz-

ki, a wydawca zaciera ręce. Ostat-

ni taniec panu Ryszardowi udał się

wyśmienicie. Można powiedzieć, że

jest zupełnie w jego stylu.

Ewa Orczykowska

Źródło: WikipediaCommons

Page 26: Kontrast 3/10
Page 27: Kontrast 3/10
Page 28: Kontrast 3/10

28

Od kilku dni tonę w albumach poświęconych sztuce Jana Vermeera. Mimo ogromnego zachwytu, zauroczenia wręcz, jaki wywołują we mnie obrazy Mistrza z Delft, czuję się jak podglądacz. Tak, jak-

bym gwałcił prywatność tych wszystkich malowanych przez Vermeera szesnastowiecznych holen-derskich mieszczan: mleczarek, geografów, żołnierzy, ladacznic…

Nie mogę się jednak oderwać. Sie-

dzę skulony gdzieś za kotarą albo

winklem, oddając się rozkoszom wo-

jeryzmu. Z lubością wchodzę w życie

spokojnych, stonowanych Holen-

drów, oglądam uwiecznione przez

dawnych mistrzów chwile. Pozornie

zwykłe portrety, scenki rodzajowe…

W rzeczywistości zapisy ludzkich

uczuć, te wszystkie dramaty szarej

codzienności, małe szczęścia i nie-

pokoje. Wszystko to tylko zarysowa-

ne i niedopowiedziane, przekazane

między jednym pociągnięciem pędz-

la, a drugim. Jakby między słowami:

kieliszek wina na stole i lubieżny

uśmiech stojącego obok oficera, po-

łożona obok pereł waga, puste krze-

sło przy kobiecie czytającej list, spoj-

rzenie rzucone ukradkiem za okno…

Za mało by zdradzić tajemnicę, zbyt

dużo by zachować spokój.

Niderlandzcy mistrzowie obser-

wowali swoich rodaków z ogromną

dokładnością. Z jeszcze większym

kunsztem przenosili ich na obrazy

i oddawali farbami ich usposobienie.

Uwieczniali. Nie jest wszak tajem-

nicą, że szesnastowieczna Holan-

dia różniła się diametralnie od tej,

którą znamy dzisiaj. Jej społeczeń-

stwo było stonowane, spokojne, nie

akceptowało wszelkich wynaturzeń

i chaosu. Nade wszystko ceniło sobie

prządek oraz prywatność. Wszystkie

te cechy uchwycił Vermeer i jego

bracia „po pędzlu”. Przebijają one

z ich płócien, puszczają widzowi

oczko i zaraz ponownie rozmywają

się w kompozycji. Nic nie jest powie-

dziane wprost, trzeba zajrzeć bardzo

głęboko w obraz, by dojść do prawdy,

odkryć tajemnicę Holendrów. Coś,

jak czytanie dramatów Maeterlincka

albo Becketta.

W zdecydowanej większości

scenek rodzajowych „złotego wieku”

dominuje więc ta ujmująca atmos-

fera podglądania – subtelnego, ale

jednak wpraszania się w czyjeś ży-

cie. Mało który obywatel Republiki

Zjednoczonych Prowincji pozwoliłby

malarzowi oddać na płótnie swo-

je codzienne kłopoty i radości. Nikt

nie chciał rezygnować z intymności.

Malarze musieli być bardzo ostroż-

ni i delikatni. Wyłącznie sugerować

uczucia bijące z pozujących im mo-

deli i modelek. Właśnie dzięki temu

udało im się osiągnąć to, o czym

marzy wielu artystów – oddali ducha

swoich czasów. Sportretowali nie

tyle konkretne postaci, co charakter

swojego narodu, bez jednoczesne-

go odarcia go ze wszystkich zasłon.

Paradoksalnie dzięki poszanowaniu

prywatności, byli w stanie ją nama-

lować.

Dlaczego jednak z taką lubością

przyglądam się tym zastygłym na

obrazach ludziom? Czemu z takim

zacięciem staram się odszukiwać

kolejne, zostawiane przez malarzy

ślady, by odkryć tajemnice dawno

zmarłych Holendrów? Przecież ze-

wsząd narzucają się moi współcze-

Vermeer, Solidarność i Nasza-klasa

Page 29: Kontrast 3/10

29

śni. Właściwie po kilku chwilach

w Internecie mogę dowiedzieć się

o wielu z nich niemal wszystkiego.

Nasza-klasa, Fotka.pl, opisy na ga-

du-gadu i już wiem. Nie ma tajemni-

cy, każdy dramacik, każda „radost-

ka” – wszystko podane na tacy, jak

pieczona świnia z jabłkiem w pysku.

Tylko złapać za sztućce i jeść. Nie-

stety, brakuje apetytu. Ba, zbiera się

na wymioty. Chyba dlatego, że tak

łatwo i dobrowolnie wyzbyliśmy się

wartości, którą staraliśmy się zdobyć

jako naród prawie pół wieku – pry-

watności.

Tak, walczono o wolność, lep-

szy byt, wyższe pensje, pełne półki

w sklepach, ale przecież także o in-

tymność. O to, by nikt nie zaglądał do

cudzych listów, nie prowadził teczek,

nie donosił na kolegów, nie wyważał

w nocy drzwi do mieszkań. Jeszcze

nie tak dawno starano się, żeby każ-

dy miał swój azyl, własny kawałek

podłogi, w którym nie musi niczego

udawać i do którego wejść mogą

tylko zaproszeni. Dziś po prostu zo-

stawiamy drzwi otwarte na oścież

i wołamy do każdego przechodnia:

„wejdź, zobacz kim jestem, gdzie by-

łem na Sylwestra, z kim spałem i co

jadłem wczoraj na obiad”. Nie zosta-

wiamy niedomówień. Jesteśmy jak

te otwarte książki. Niestety bliżej

nam do radosnej twórczości Olgi

Tokarczuk niż dzieł Joyce’a czy Hem-

mingway’a… Czasami mam wręcz

wrażenie, że gdyby władze Polskiej

Rzeczpospolitej Ludowej miały Na-

szą-klasę, nie potrzebowałyby służb

bezpieczeństwa. Sami powiedzieli-

byśmy im o sobie wszystko. Tak, jak

mówimy dziś, a raczej pokazujemy,

bo z rozmową nie ma to nic wspólne-

go. Konwersacja także przestaje być

potrzebna. Nie musimy się spotykać,

prowadzić dialogu, pić razem wódki,

by mieć o sobie naprawdę dużo in-

formacji.

Dzisiaj holenderscy mistrzowie

nie zostaliby zauważeni. Nie mieliby

materiału, by ukazać swój kunszt,

grę z widzem, subtelną symbolikę.

Żaden symbol zresztą już nie jest

potrzebny. Wszystko jest odsłonię-

te. W wyuzdanym tańcu zrzucamy

z siebie kolejne warstwy ubrania.

Nikt nie może nas podglądać, każdy

musi oglądać. Złoty cielec wzroku ry-

czy radośnie, obserwując tańczących

wokół siebie nagich akolitów. Z ma-

jaczącej się w oddali góry Horeb nie

schodzi jednak żaden Mojżesz… Ve-

ermer więc łamie pędzel i odchodzi,

a ja wracam do swoich Holendrów.

Ponownie zatapiam się w ich płótna

w poszukiwaniu utraconej prywatno-

ści.

Paweł Bernacki

Źródło: WikipediaCommons

Page 30: Kontrast 3/10

30

„Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł – zawsze natomiast istnieje pomysł lepszy” – stwierdził niegdyś dr C. Samuel Micklus, który jest twórcą konkursu „Odyseja Umysłu”. Pod tym hasłem corocznie już odbywa się w Polsce impreza, która ma na celu rozwijanie kreatywności wśród

młodych ludzi.Ogólnopolski finał konkursu miał

miejsce w dniach 27-28 marca 2010

r. w Gdańsku. Wcześniej odbyły się

cztery eliminacje regionalne – w Po-

znaniu, Warszawie, Trójmieście oraz

Wrocławiu.

Aby zrozumieć na czym polega

cała idea „Odysei Umysłu”, musimy

cofnąć się nieco w czasie. Tegorocz-

na światowa edycja to już 31. zawo-

dy w historii. Za inicjatorów projektu

uważa się wspomnianego Micklusa,

a także dr. Theodore’a Gurleya, któ-

rzy zorganizowali pierwszy turniej

w 1978 r. w Glassboro (stan New Jer-

sey). Początkowo nazwano konkurs

„Olympics of the Mind” i startowało

tam 28 drużyn ze stanu New Jersey.

Z czasem impreza mocno się rozro-

sła i dziś biorą w niej udział drużyny

z całego świata.

Pierwszym etapem są elimina-

cje krajowe w czterech grupach wie-

kowych. Zwycięzcy w każdej z grup

wybierają się na światowy finał, któ-

ry corocznie odbywa się na terenie

amerykańskich uczelni (w zeszłym

roku było to Iowa State Univeristy,

wcześniej University of Maryland czy

University of Colorado). Dodatkową

nagrodą dla przedstawicieli państw

europejskich jest możliwość wyjaz-

du na finał kontynentalny dla drużyn,

które zajmą drugie miejsca. W tym

roku ten etap konkursu odbywać się

będzie na Białorusi.

Do Polski ideę „Odysei Umysłu”

sprowadziła prof. Józefa Sołowiej

z Uniwersytetu Gdańskiego. Pierw-

sze krajowe drużyny wzięły udział

w projekcie w 1989 r. Pierwszy kon-

kurs krajowy zorganizowany został

w 1992 r. Od tego czasu systema-

tycznie się rozrasta.

Udział w „Odysei Umysłu” ma

za zadanie wzbudzić w młodych

ludziach kreatywność i chęć do ak-

tywnej pracy. Najpierw drużyny otrzy-

mują zestaw problemów długoter-

minowych. Uczestnicy przygotowują

rozwiązanie pewnych zadań, które

następnie podczas regionalnych eli-

minacji (a potem ewentualnie ko-

lejnych etapów) realizują w formie

przedstawienia przed sędziami i wi-

dzami.

W tym roku wśród długotermi-

nowych zadań było pięć głównych

problemów. Uczestnicy mogli budo-

wać pojazd napędzany siłą ludzkich

mięśni oraz przyczepę kempingową,

które posłużyć miały do krajoznaw-

czej wycieczki, podczas której trzeba

pokonać przeszkody, uprzątnąć oto-

czenie itd. Inni mierzyli się z konstru-

owaniem pojazdów latających, zasi-

lanych różnymi rodzajami energii. Za

niezwykle ciekawe zadanie uważa

się również to, w którym z drewna

balsa buduje się konstrukcje będą-

ce w stanie udźwignąć jak najwięk-

szy ciężar (jako ciekawostkę można

wspomnieć, że światowi rekordziści

stworzyli 17-gramową konstrukcję,

która udźwignęła ponad 700 (!) ki-

logramów). Jedną z możliwości było

także stworzenie przedstawienia,

w których odysejowicze opowiada-

li o znaleziskach archeologicznych.

Ostatnim możliwym zadaniem było

przygotowanie dowcipnej historii,

w której występować miały artykuły

spożywcze, z których część pełniła

rolę „oskarżycieli”, a część „oskarżo-

nych” w procesie sądowym.

Drugim etapem dla drużyn

uczestniczących w „Odysei umysłu”

są zadania spontaniczne. Te są re-

alizowane bez udziału publiczności

Podwyższone stężenie kreatywności

Page 31: Kontrast 3/10

31

i polegają na rozwiązaniu w kilka

minut specyficznych zadań, które

przykładowo mogą polegać na zbu-

dowaniu jak najwyższej konstrukcji

z nitek od makaronu, cegły, taśmy

samoprzylepnej i wykałaczek.

Wszystkie prezentacje i poka-

zy spontaniczne są oceniane pod

względem różnych kryteriów przez

przeszkolonych sędziów.

Jak wygląda „Odyseja” w prak-

tyce? Wrocławskie eliminacje od-

były się na terenie X Liceum Ogól-

nokształcącego w dniu 14 marca.

Przyjechało kilkadziesiąt drużyn

(łącznie w całej Polsce zgłosiło się

ponad 200). Trzeba przyznać, że fala

dzieci i młodzieży wprost zalała ko-

rytarz, zwłaszcza że uczestnicy mieli

ze sobą kilogramy papieru, plastiku,

metalu, a do tego wszelkie możli-

we narzędzia (może z wyjątkiem pił

mechanicznych), którymi misternie

przygotowywali scenografię przed

występami.

Nad sprawnym przebiegiem ca-

łodniowej imprezy czuwała gromada

szeryfów i koordynatorów, którzy

nieustannie spacerowali po koryta-

rzach, pilnując, aby szkole nie stała

się krzywda, a każdy z uczestników

lub opiekunów był jak najlepiej poin-

formowany (swoją drogą to właśnie

wrocławską ekipę opiekuńczą oce-

niono jako najbardziej uśmiechniętą

i najlepiej zorganizowaną).

Nie dało się ukryć, że odysejowi-

cze byli mocno zestresowani, przez

co zdarzały się omdlenia i zasłabnię-

cia. Na szczęście na posterunku była

szkolna pielęgniarka, toteż każdemu

problemowi dało się szybko zara-

dzić.

Widok krzątających się po ko-

rytarzach z najróżniejszym sprzętem

i zdobywających szczyty pomysłowo-

ści młodych ludzi był naprawdę bu-

dujący, pozwalał bowiem uwierzyć,

że w dobie masowej komputeryzacji

są jeszcze tysiące ludzi, którzy mają

inne zainteresowania.

Organizatorów wrocławskich eli-

minacji z pewnością można pochwa-

lić również za samą ceremonię za-

kończenia konkursu. Przygotowana

została do perfekcji i zrealizowana

w taki sposób, że żaden z uczestni-

ków nie mógł czuć się pokrzywdzony

i niedoceniony, nawet jeśli jego dru-

żyna nie przedostała się do kolejne-

go etapu. Tak naprawdę ważny był

tu sam udział i hasło, które zdobi in-

ternetową stronę konkursu: „Razem

pomagamy dzieciakom uwierzyć, że

«Mogą, bo myślą, że mogą»”.

A na marginesie warto dodać, że

w ogólnopolskim finale w Gdańsku

niektóre drużyny z Dolnego Śląska

radziły sobie bardzo dobrze. W ka-

tegorii problemów związanych z ar-

cheologią pierwsze miejsce w kraju

w najmłodszej grupie wiekowej za-

jęła Szkoła Podstawowa nr 8 z Wro-

cławia, a tuż za nią uplasowała się

SP nr 2 z Trzebnicy. W tym samym

bloku tematycznym, lecz w najstar-

szej kategorii wiekowej zwyciężyło

Stowarzyszenie Studenckie WIGGOR

z Wrocławia. W bloku związanym

z budowaniem konstrukcji z drzewa

balsa w najmłodszej kategorii wie-

kowej pierwsze miejsce należy do

SP w Brzeziej Łące, w najstarszej zaś

– do przedstawicieli Instytutu Socjo-

logii Uniwersytetu Wrocławskiego.

W bloku pt. „Jedzenie na scenie”

krajowy finał wygrali też gimnazjali-

ści z Bogatyni oraz druga grupa Sto-

warzyszenia Studenckiego WIGGOR.

Szymon Makuch

Page 32: Kontrast 3/10

32

W lutym tego roku podczas Poznańskiego Festiwalu „Ligatura” miały miejsce dwie interesujące premiery, z których przynajmniej jedna winna znaleźć się obowiązkowo na każdej komiksowo zo-

rientowanej półce książkowej.

Mowa jest o publikacjach wydanych

w ramach Biblioteki Centrali: W są-

siednich kadrach. Polacy i Czesi

o sobie w komiksie oraz o Biblio-

grafii komiksów wydanych w Pol-

sce w latach 1905 (1858)-1999

autorstwa Marka Misiory. W przy-

padku pierwszej pozycji należy mó-

wić o premierze z lekkim przymru-

żeniem oka, tytuł ten ukazał się już

w 2009 roku, jednakże próżno było

go szukać nawet w dobrze zaopa-

trzonych w komiksy księgarniach.

W sąsiednich kadrach był dla mnie

ważny, stąd radość, iż mogłem go

podczas Festiwalu w Poznaniu na-

być i się z nim zapoznać – myślę,

że dla wielu gości była to premiera

właściwa. Skąd waga akurat tego

komiksu?

Otóż, od jakiegoś czasu za-

uważyć można na naszym rynku

ciekawą tendencję – wydawnictwa

odkryły, iż w interesującym nas ga-

tunku drzemie bardzo silny poten-

cjał użyteczny przy porównywaniu

różnych kultur. Pierwszy był rewe-

lacyjny Kompot. Polsko-izraelski

album komiksowy wydany przez

Kulturę Gniewu przy współpracy

z wieloma instytucjami. Nieco póź-

niej zauważyć można było aktyw-

ność środowisk studenckich i szkol-

nych w organizowanych pod egidą

Unii Europejskiej warsztatach ma-

jących na celu przełamywanie ba-

rier kulturowych oraz wzajemnych

stereotypów między młodzieżą

krajów Wspólnoty. Jedną z technik

pracy było właśnie tworzenie dzieł

komiksowych. Oczywiście, efekty

działań młodych twórców bywały

różne, jednak wśród nich zdarzały

się nie lada perełki (np. wystawa

Comic Youth – Berlin 2009, która

odbywała się w styczniu i lutym we

wrocławskiej galerii „Pod kolumna-

mi”).

Teraz przyszedł czas na na-

szych bezpośrednich sąsiadów

– komiksową konfrontację z Cze-

chami. Oczekiwania miałem dość

wygórowane, ponieważ zarówno

Kompot, jak i owoce działań mło-

dych twórców narobiły mi dużego

apetytu. Poza tym, widzę w tego

typu rysowaniu spory naturalny po-

tencjał, który może bez zbędnego

nakładu energii pomóc wyciągnąć

twórczość komiksową z pewnej ni-

szy (fakt, że relatywnie szerokiej)

do poziomu sztuki powszechnie od-

bieranej i akceptowanej. Niestety,

W sąsiedzkich kadrach nie do koń-

ca zaspokojono ten żądny smaku

głód (tematy czeskie stereotypowo

kojarzą mi się z pysznym smażo-

nym serem, stąd zapewne ta rozbu-

dowana metaforyka kulinarna).

Czytając ten komiks, można

odnieść wrażenie, iż wydawnictwo

zostało przygotowane zbyt pospiesz-

nie, niektóre nowelki graficzne są

dość luźno związane z tematem

relacji polsko-czeskich (np. komiks

Timofiejuka i Stefańca), a i skład

autorski pozostawia sporo do ży-

czenia. Nie dlatego, iż brak wielkich

nazwisk – znajdziemy tutaj Karola

KRL’a Kalinowskiego, Denisa Woj-

Nowości z Centrali Festiwal „LIGATURA” 2010

Page 33: Kontrast 3/10

33

dę wraz z Krzysztofem Gawronkie-

wiczem, Pawła Timofiejuka i wielu

innych. Po prostu zabrakło mi moc-

nej reprezentacji naszych sąsiadów

(na szczęście pojawił się chociaż

duet Jasoslava Rudiša i Jaromira

99 - autorów wydanej u nas, świet-

nej serii Alois Nebel), zdecydowana

większość autorów to Polacy. Oczy-

wiście, nie byłoby w tym nic złego,

jednakże moc tego typu albumów

polega na tym, iż jako Polak mogę

przyjrzeć się własnemu narodowi,

jego kulturze, zaletom, wadom itp.

w lustrze twórczości przedstawicieli

innych nacji. Stereotypy, skojarze-

nia, obiegowe opinie dotyczące Cze-

chów znam z autopsji i sam ponie-

kąd jestem ich użytkownikiem, ale

druga strona medalu rzadko nam

się ukazuje, a potrafi być bardzo po-

uczająca, zabawna i służy weryfika-

cji wcześniej wymienionych poglą-

dów. Tego zabrakło w Sąsiednich

kadrach. Jest to naturalnie uwaga

raczej kierowana w stronę wydaw-

cy niż samych autorów, którzy ze

swego obowiązku wywiązali się bez

zarzutu.

Można mieć za złe polskim

autorom stały repertuar skojarzeń:

kuchnia czeska, piwo, dobranocki,

śmieszny język, ładne dziewczęta,

polska działalność przemytnicza.

Trochę to nużące, również wracają-

cy jak mantra motyw „Mam zrobić

komiks o Czechach? O jejku, ale

przecież ja nic o nich nie wiem!”

mógłby zostać nieco ograniczony.

Jak widać, narzekania te mają cha-

rakter bardzo subiektywny – praw-

dopodobnie dla czeskiego odbiorcy

tom będzie dużo ciekawszą lekturą.

Ze swojej strony jeszcze dodam, że

gdyby wydano suplement W sąsied-

nich kadrach – tym razem Czesi

o Polakach, byłbym ukontentowa-

ny i niczego więcej od wydawcy nie

chciał. Tym samym werdykt brzmi:

z pewnymi zastrzeżeniami tom

wart polecenia – głównie ze wzglę-

du na komiksy mniejszości cze-

skiej, a także KRL’a, pojawiających

się bohaterów Mikropolis (Wojda

i Gawronkiewicz zabłysnęli napraw-

dę jasno) i konkursową pracę Emilii

Skupień.

Tyle narzekania, ponieważ

druga pozycja „Biblioteki Centrali”,

w którą obowiązkowo należy za-

opatrzyć się jak najszybciej, budzi

prawdziwy respekt. Mam na myśli

imponującą Bibliografię komiksów

wydanych w Polsce w latach 1905

(1858)-1999 Marka Mysiora. Znaj-

dziemy w nim uporządkowane we-

dług różnych kluczy spisy wszyst-

kich komiksów (wydawanych jako

tomy lub drukowanych w gazetach),

artykułów i książek o komiksach,

jakie zostały wydane w naszym

kraju w wymienionych w tytule la-

tach. Rozmiar przedsięwziętych po-

szukiwań, jakość spisu i silna wola

autora są zaiste warte szacunku.

Liczę na dalszą aktywność Marka

Mysiora, który być może podejmie

się uporządkowania kolejnej deka-

dy wydawniczej naszego rynku.

W obliczu zaistniałych faktów

czekam na kolejne nowości poznań-

skiej Centrali z niecierpliwością.

Jan Wieczorek

Page 34: Kontrast 3/10

34

Analizując rozwój polskiego przemysłu telewizyjnego po roku 1989, można zaobserwować szereg przekształceń i innowacji, jakie nastąpiły na skutek zmiany sytuacji politycznej, ale także obycza-jowej, w naszym kraju. Wiąże się to między innymi z wpływami kultury i mediów zza zachodniej

granicy, z których to zaczęliśmy czerpać pełną garścią. W ofercie telewizyjnej zaszło wiele zmian, które często urastały wręcz do rangi rewolucji.

Jedną z jej oznak było pojawienie

się pierwszych programów typu

talk-show, jak emitowany przez sta-

cję Polsat, w latach 1994-2001, Na

każdy temat Andrzeja Woyciechow-

skiego, którego po śmierci zastąpił

Mariusz Szczygieł. Swoistym novum

był zakres tematów poruszanych

w tym programie. Prowadzący od-

ważyli się zabrać głos w kwestiach,

które jeszcze kilka lat wcześniej

nie miały prawa zaistnieć w telewi-

zji, a już na pewno nie w sposób,

jak miało to miejsce w Na każdy

temat. Agnieszka Kozak w swojej

pracy Czy istnieje seks w telewizji

polskiej? tak wspomina początki

polsatowskiego talk-show: „Pro-

gram ostro zaprezentował się już

w pierwszym odcinku, który no-

sił tytuł Seks w szkole i szokował

otwartością, np. bezpruderyjnymi

opowieściami uczniów o seksie

na pielgrzymce do Częstochowy.

Później przez program przewijały

się różne tematy związane z sek-

sualnością – od zdrad małżeńskich

czy homoseksualizmu, po różnego

rodzaju dziwaczności seksualne”1.

Oczywiście nie tylko tego typu te-

maty poruszane były w Na każdy

temat, jednak właśnie te związane

z seksualnością, która niewątpli-

wie znajdowała się wtedy w sfe-

rze tabu, podkreślały znaczenie

zjawiska, stopniowego wydłużania

obyczajowej smyczy, na jakiej te-

lewizja prowadziła widzów. Można

śmiało powiedzieć, że program

Woyciechowskiego i Szczygła był

1 A. Kozak, Czy istnieje seks w te-lewizji polskiej? [w:]: 30 najważniejszych programów TV w Polsce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 289-290.

ojcem takich audycji, jak Rozmo-

wy w toku Ewy Drzyzgi, Kuba Woje-

wódzki, Teraz my Tomasza Sekiel-

skiego i Andrzeja Morozowskiego,

Wieczór z wampirem – potem z Ja-

gielskim – Wojciecha Jagielskiego

i wielu podobnych, których wysyp

nastąpił pod koniec lat 90.

Większości Polaków bardzo

przypadło do gustu rozluźnienie

obyczajów w telewizji i to też przy-

czyniło się do sukcesów pierwszych

programów typu reality show. Big

Brother, Amazonki, czy Bar wzbu-

dziły niesamowite poruszenie

i przyciągnęły przed ekrany milio-

ny widzów. Wiesław Godzic próbu-

je scharakteryzować ten gatunek

w następujący sposób: „Reality

show, którego najbardziej wyrazi-

stym przykładem jest Wielki Brat,

polega – najogólniej mówiąc – na

postawieniu człowieka w sytuacji

kryzysowej, a następnie obserwo-

waniu jego zachowań, przy czym

całość powinna być produktem

przyjemnym (chociaż kontrower-

syjnym jednocześnie) i – rzecz

oczywista – odpowiednio przygo-

Czas na zmiany czyli metamorfozy polskiej telewizji

Page 35: Kontrast 3/10

35

towanym do sprzedaży”2. Element

obserwacji, wręcz podglądania,

i kontrowersyjność sprawiły, że re-

ality show pozyskało sobie niemal

tyle samo przeciwników, co zwo-

lenników. W 2001 roku Rada Ety-

ki Mediów uznała, że Big Brother

i pokrewne mu, przyczyniają się

do szerzenia wizji totalitaryzmu,

rodem z Roku 1984 George’a Or-

wella, a także do osłabienia poczu-

cia prywatności. W ostatnich kilku

latach wprawdzie odnotowano spa-

dek liczby tego typu produkcji na

polskim rynku, jednak nie podlega

wątpliwości, że reality show wywar-

ło znaczny wpływ na kształt innych

programów telewizyjnych, które

przejęły pewne elementy z Wielkie-

go Brata czy Baru.

Tak jak polski talk-show ma

swoich ojców w osobach Szczygła

i Woyciechowskiego, tak Ilonę Łep-

kowską śmiało można nazwać mat-

ką serialu obyczajowego na rodzi-

mym gruncie. Rzadko kiedy zdarza

się, żeby scenarzysta czy producent

serialu bądź filmu dorównywał po-

pularnością grającym w nim akto-

rom czy reżyserowi. Łepkowską zna

cała Polska, a w rankingu tygodni-

ka „Newsweek” na 50 najbardziej

wpływowych Polaków znalazła się

w drugiej dziesiątce, wyprzedza-

jąc między innymi Andrzeja Wajdę

2 W. Godzic, Big Brother, czyli flirt telewizji z rzeczywistością [w:]: 30 najważniejszych programów TV w Pol-sce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 49.

i Aleksandra Kwaśniewskiego3. Za-

nim rozbudziła apetyt widza na tzw.

„obyczajówkę”, napisała scenariu-

sze do takich filmów jak: Komedia

małżeńska, Jemioła, Wakacje z Ma-

donną, Och, Karol!, Kogel-mogel

i Galimatias, czyli kogel-mogel II.

Jednak szczyt popularności osią-

gnęła dzięki serialom obyczajowym

i ten gatunek stał się jej znakiem

firmowym. Sukces Klanu, Na dobre

i na złe oraz M jak Miłość sprawił,

że publiczne, jak i prywatne stacje

telewizyjne zalała fala wieloodcin-

kowych produkcji, zazwyczaj opo-

wiadających o losach konkretnej

rodziny i ich przyjaciół, w których

widzowie mieli odnaleźć swoje od-

powiedniki i darzyć ich niesłabnącą

sympatią. Serial obyczajowy stał

się swoistym fenomenem, któremu

pod względem oglądalności mogły

dorównać tylko serwisy informacyj-

ne. Mateusz Halawa źródło tego po-

wodzenia dostrzega między innymi

w cykliczności, pisząc, że „(…) suk-

ces telewizji związany jest z cyklicz-

nością emitowanych audycji fabu-

larnych i informacyjnych: to również

dzięki wiadomościom telewizyjnym

(stale nowe informacje w stale tej

samej formie) i serialom (nowe pe-

rypetie wciąż tych samych postaci)

medium to tak silnie wrosło w ru-

tynę życia codziennego”4. Miliony

3 http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/polska/50-najbardziej-wplywowych-polakow,35580,1, data do-stępu 07.02.2010.

4 M. Halawa, Opery mydlane:

Polaków od kilku, a czasem nawet

kilkunastu lat zasiadają o stałych

porach przed odbiornikami, by to-

warzyszyć członkom rodziny Lubi-

czów i Mostowiaków, tak jak kiedyś

z wypiekami na twarzy śledziły np.

losy załogi „Rudego”. Łepkowska

i jej następcy swoimi serialami wy-

pełnili pewną lukę w ofercie progra-

mowej. Stali się antidotum na bo-

lący dysonans pomiędzy światem

telewizyjnym i światem odbiorców,

który nie dawał widzom odpowied-

niej płaszczyzny, na której mogliby

zbliżyć się, i co więcej, identyfiko-

wać z tym, co widzieli na szklanym

ekranie.

Powyżej omówiono tylko kil-

ka zjawisk, jakie zmieniły oblicze

polskiej telewizji w latach 90. XX

i początku XXI wieku. Warto pa-

miętać, że obok nich istotną rolę

odegrały także teleturnieje, liczne

programy rozrywkowe i coraz więk-

sza ilość audycji nadawanych „na

żywo”. Wszystko to przyczyniło się

do wypracowania nowej jakości,

która nieustannie podlega modyfi-

kacjom, co w dużej mierze zawdzię-

cza widzowi, ponieważ jego apetyt

rośnie w miarę oglądania, a jego

gusta zmieniają się jak w kalejdo-

skopie.

Monika Stopczyk

opowieść w 5. odcinkach [w:] 30 najważ-niejszych programów TV w Polsce, red. W. Godzic, Warszawa 2005, s. 93.

Page 36: Kontrast 3/10

36

Wrocław, 27 marca 2010 roku. Skręcam z Piłsudskiego w Zapolskiej. Jest 19.57 – za trzy minuty uprzejmi bileterzy nie wpuszczą mnie na koncert, mimo że wejściówkę mam w kieszeni.

Idę szybkimi krokami, w głowie na

wszelki wypadek układając błagalny

elaborat. Zamyślona, ku swojemu

zdziwieniu w miejscu, w którym po-

winnam przejść na drugą stronę uli-

cy wpadam na… drut kolczasty. Jak

się okazuje, nie jest to jedyny oso-

bliwy element krajobrazu – w oko-

licy dostrzegam podejrzane worki

z piaskiem, rozstawione tu i ówdzie

barykady i strzępki gazet. Na dru-

gim planie budynek Teatru Polskie-

go – przed wejściem leży złożona

broń, drzwi oblepione są pożółkłymi

obwieszczeniami. Wcale nie dziwi

mnie zatem wygląd, w jakim zastaję

hol. Krajobraz po bitwie – to określe-

nie najlepiej oddaje wystrój wnętrza

jednej z wrocławskich świątyń sztuki.

Na podłodze – jeszcze więcej potar-

ganych gazet. W powietrzu – zapach

sztucznego dymu i perfum. Pomię-

dzy wyreżyserowanym bałaganem

spacerują elegancko ubrani goście;

niektórzy nonszalanckim ruchem

nadgarstka sączą z kieliszków wino.

Z zaciekawieniem patrzą na pilnujące

schodów niby-roboty niby-skanujące

każdego, kto koncert oglądał będzie

z balkonu. Dzwonek – proszę zająć

miejsca. Zaraz zacznie się rewolucja.

Paryż, 8 września 1831 roku

Młody kompozytor, prawdopodobnie

siedząc w hotelowym pokoju, do-

wiaduje się, że prawie dwa tysiące

kilometrów na wschód od miejsca,

w którym się znajduje, triumfują Ro-

sjanie, a jego rodacy ponieśli klęskę.

Wewnętrzny bunt w takiej sytuacji

jest sprawą naturalną – w głowie

artysty gorączkowo układają się peł-

ne ekspresji, rozpaczliwe nuty. Kom-

pozytor nie wie wówczas jeszcze,

że dwieście lat później ten wybuch

emocji, nazwany po jego śmierci

Etiudą Rewolucyjną, rozpocznie pe-

wien galowy koncert we Wrocławiu.

Okrągła rocznica urodzin pianisty

nie mogła zostać pominięta. W tej

wersji Chopinem jest Katarzyna

Borek – ubrana w pasiak nadaje

ton całemu przedstawieniu. „Wsłu-

chaj się, tak właśnie brzmi rewolu-

cja” – sugeruje zaciemniona scena

i punktowe światło, skierowane na

klawisze fortepianu. Instrument ten

przez cały czas trwania spektaklu

obecny jest na scenie, od czasu do

czasu intonując pojedyncze takty

wspomnianego utworu. Przypomina

on, że każda przemiana, jakkolwiek

wzniosłe i entuzjastyczne idee by jej

…i tak wszystko będzie w porządku

Źródło: www.ppa.art.pl

Page 37: Kontrast 3/10

37

nie przyświecały, zaczyna się w umy-

śle człowieka i nierozerwalnie wiąże

się z wewnętrznym rozdarciem.

Wątpliwość razy dwa

Siedemnaście utworów, siedemna-

ście urywków historii. Reżyser przed-

stawienia, Anna Duda-Gracz chce

pokazać, że rewolucja to pojęcie bar-

dzo szerokie. Prowadzić do niej może

każde zetknięcie zakorzenionego ze

świeżym, każda konfrontacja na linii

tłum – jednostka. Zawsze cechuje

ją walka – o przekonania, wartości,

idee; zawsze ma też w sobie spiritus

movens – chęć zmiany. Od francu-

skich krzyżowców po Boba Marleya,

od Kuby po Chiny – widmo rewolucji

krąży nad światem w każdej konfigu-

racji czasoprzestrzennej. Towarzyszy

jej muzyka – element jednoczący,

motywujący, czy nawet dokumentu-

jący sposób myślenia buntowników

poszczególnych epok. W wykonaniu

zaproszonych do udziału w koncer-

cie artystów jest nie tylko świetnie

wyreżyserowanym kalejdoskopem.

W 30. rocznicę podpisania porozu-

mień sierpniowych jest też daną pod

rozwagę wątpliwością – czy rewolu-

cja może dać prawdziwą wolność?

Mogłoby się wydawać, że zna-

lezienie wspólnej płaszczyzny dla

wydarzeń, które miały miejsce mniej

niż pół wieku temu i obchodów rocz-

nicowych z okazji dwustulecia na-

rodzin polskiego kompozytora jest

nie lada reżyserskim wyzwaniem.

Oglądając „…rewolucyjną!” nabiera

się przekonania, że związek między

tymi zdarzeniami jest oczywisty.

Niezależność – odwieczne pra-

gnienie jednostki, funkcjonuje poza

kontekstem historycznym. Każda

rewolucja jako element wielopokole-

niowej mozaiki, mieni się i wyróżnia.

Sztuką i wyzwaniem jest ułożyć tę

mozaikę na nowo; zreinterpretować ją

na potrzeby XXI wieku okrzykniętego

wiekiem upadku wszystkiego, z ide-

ałami łącznie. Wątpliwość można za-

tem sformułować inaczej – czy nasze

pokolenie stać jeszcze na rewolucję?

Maryja tu, Maryja tam…

„Wyrwij murom zęby krat…” – drżący,

szklisty głos wydaje się docierać do

każdego zakamarka sali. Scena nie

pierwszy raz tego wieczoru należy do

jednostki. Jednostka ma krótkie, białe

spodenki i takąż marynarkę; w ręku

trzyma płonącą świecę. Komunijną,

bo jednostka jest ośmioletnim, wyraź-

nie zdenerwowanym chłopcem. Śpie-

wa w wolności, o którą walczyli jego

przodkowie. Symbol? Dość przewrot-

ny, jak wiele podczas tego koncertu.

Oto w następnej scenie na naszych

oczach zawiązuje się słowna bitwa.

Starzy kontra młodzi, a na wokandzie

jeden z najbardziej drażliwych dla Po-

laków temat – religia. Na melodię zna-

nego skądinąd Dragostea Din Tei tłum

artystów intonuje: „Maryja tu, Maryja

tam…”. Pielgrzymkowy „hicior” na

scenie ma znamiona obrazoburstwa:

siedzący po mojej prawicy młody

Page 38: Kontrast 3/10

38

chłopak głośno wyraża swoją dezapro-

batę. Gdy do słów dochodzi dyskote-

kowy rytm, a ksiądz podwija sutannę

i naszym oczom ukazują się bokserki

z koloratką, słyszę nerwowy odruch

wstawania i głośne trzaśnięcie drzwia-

mi. Zdecydowana większość widowni

podchwyca jednak konwencję i zgod-

nie przyklaskuje wyśpiewywanemu ze

sceny apelowi, by udać się do Maryi.

Marley w kowbojkach

Oklaski, jak się okazało, stały się nie-

odłącznym elementem spektaklu. „…

rewolucyjna!” to prawdziwa uczta nie

tylko dla uszu, lecz także dla oczu. Za-

sługa to nie tylko pomysłowych aran-

żacji (np. Anna Ciuła-Pehlken jako

gigantyczna, radziecka matka boska)

– widowisko znacznie uwiarygodnia

przetaczający się przez scenę raz po

raz enigmatyczny tłum rewolucjoni-

stów – raz będących Polakami, innym

razem Francuzami, jeszcze innym –

chmarą bezdomnych. Masa dostoso-

wuje się do epoki jedynie wyglądem.

Nie sposób jednak nie wspomnieć

i o jednostkach – fenomenalnie wyra-

żający miłość do Che Guevary Konrad

Imiela, czy Tomasz Schimscheiger –

w białym, futrzanym płaszczu i czer-

wonych kowbojkach próbujący naśla-

dować Boba Marleya to tylko niektóre

z perełek, które nawlec można na

reżyserski sznurek. Buntują się i ko-

biety – „ciężarna” Dorota Pomykała

śpiewa po czesku szlagier Aksamit-

nej Rewolucji, a Ewa Ziętek (również

w oryginale!) – chiński hymn naro-

dowy. Palma pierwszeństwa należy

się jednak Milenie Lisieckiej – w roli

smętnej kury domowej na wózku in-

walidzkim zawodzi z niekłamanym

brakiem entuzjazmu „this is my se-

xual revolution…”. Epilogiem półto-

ragodzinnego spektaklu staje się re-

wolucja według Beatlesów. „Koniec

końców i tak wszystko będzie w po-

rządku” – śpiewają wyluzowani. Czy

w takim wypadku rewolucja w ogóle

ma sens? Pytania rzucane w próżnię

zawsze pozostają bez odpowiedzi.

Ewa Orczykowska

(tekst pochodzi z www.teatralia.pl)

Źródło: www.ppa.art.pl

Page 39: Kontrast 3/10

39

Page 40: Kontrast 3/10

40

Wyspa tajemnic to

druga duża produk-

cja anglojęzyczna

roku 2010, po Autorze Widmo. Po-

dobnie jak dzieło Polańskiego, jest

pełnym tajemnic thrillerem. Źródłem

scenariusza również jest znana

książka. Powieść Wyspa skazań-

ców napisał Dennis Lehane, pisarz

znany i „filmowalny”, który ma na

koncie m.in. Rzekę tajemnic oraz

scenariusze do kilku odcinków The

Wire. Jednakże tematyka, jaką po-

rusza Lehane, każe wspominać Au-

tora Widmo jako dziecięcą zabawę.

Akcja rozgrywa się w 1954 roku,

kiedy Amerykanie pamiętali jeszcze

wojnę, a jednocześnie już bali się

komunizmu i konfliktu nuklearne-

go. Warto też pamiętać o fakcie, że

jedynym miejscem akcji jest zakład

psychiatryczny dla osób mających

na koncie morderstwo. Przynajmniej

tak jest na początku, bo później co-

raz więcej czasu spędzamy również

w umyśle głównego bohatera... i Le-

hane postarał się, by było to miejsce

jeszcze bardziej przerażające.

Film można odczytywać według

kilku kluczy i wszystkie mogą dać

wiele satysfakcji. Po 50 minutach

pada pierwsza sugestia, że bohater

jest martwy. Po 80 minutach pada

słowo „Kafkowski”. W tym momen-

cie klasnąłem niemalże w dłonie: na-

reszcie! „Kafkowski” to słowo, które

sponsoruje ten film. Kto odgrywa tu

rolę K.? Ha, i to jest najlepsze: otóż

prawie wszyscy! Lehane po raz kolej-

ny nie zostawia nam złudzeń, że ludzie

to w większości spaczone psychicznie

gnidy, które tylko czekają na okazję,

żeby wyżyć się na innych. Spirala

sama się nakręca, bo człowiek, któ-

ry nie chce być katem, zostaje wśród

innych skazany na bycie wyłącznie

ofiarą. To tylko jedna z moich inter-

pretacji, która dotyczy niewielkiej

części fabuły. Nawet takie pobocz-

ne wątki są tu jednak wieloznaczne.

Ot, chociażby „wojna w psychologii”,

o której mówi kierownik zakładu.

Chodzi o to, czy ludzi chorych psy-

chicznie, którzy zrobili innym krzyw-

dę, powinno się leczyć, szanować,

czy nie lepiej spisać ich od razu na

straty? Można tę wątpliwość zosta-

wić na poziomie dosłownym, ale

przecież dalsze wydarzenia, wspo-

mnienia z wojny dają do zrozumie-

nia, że to pytanie odnosi się do nas

wszystkich. Skoro my, ludzie, mamy

w sobie tak powszechne przyzwole-

nie na zło, to czy jest w ogóle sens

starać się nas naprawić?

Wspomniałem na początku

o fascynującej klasyczności tego fil-

mu, która miesza się z szaleństwem.

To rzadko używane połączenie, jesz-

cze rzadziej udane, ale ktoś już oparł

filmy na tej zasadzie – Alfred Hitch-

cock. Inspiracje dziełami Anglika są

tu oczywiste. Scorsese zresztą nie

ukrywał, że przed zdjęciami pokazy-

wał całej ekipie Zawrót głowy. Widać

to nie tyle w scenach szaleństwa, co

w tych spokojnych. Jest też przecież

dźwięk, który warto docenić. Muzyka

to same klasyki – John Cage, Pen-

derecki. Aktorzy spisali się bardzo

dobrze. Leonardo DiCaprio, chyba

po raz pierwszy w karierze, napraw-

dę przekonująco gra brutalną i bez-

względną osobę. Ben Kingsley jako

kierownik zakładu jest intrygujący.

Michelle Williams ma tylko krótkie

epizody, ale niezwykle udane. Ogó-

łem film nie ma słabych punktów

i o to chyba chodzi, kiedy się daje

scenariusz wybitnemu reżyserowi.

Wyspa tajemnic to trochę Shy-

amalana, trochę Hitchcocka, sporo

emocji, sporo refleksji. Nie było w tym

miesiącu w kinach wielu ciekawych

filmów, zwłaszcza amerykańskich –

Wyspa tajemnic zdecydowanie się

wyróżnia. Myślę, że możemy spodzie-

wać się jej za rok na Oscarach.

Paweł Mizgalewicz

(więcej na http://filmowelowy.blox.pl)

Wyspa tajemnic

Page 41: Kontrast 3/10

41

Kazimierz Kutz to przede wszyst-

kim znany reżyser, od niedawna po-

seł. W ostatnich latach dał się po-

znać także jako publicysta i eseista,

wydając zbiór felietonów pt. Klapsy

i ścinki. Mój alfabet filmowy. Sam

o sobie mówi krótko: artysta. Można

tylko dodać, że nietuzinkowy, orygi-

nalny, szczery do bólu. Jego znak roz-

poznawczy to epatowanie „śląsko-

ścią”, przemycanie tradycji i historii

rodzinnego miasta do wszystkich

zajmowanych przez niego dziedzin.

Łączenie pasji ze sztuką i umiłowa-

niem swych korzeni.

Najnowsza powieść pisarza,

choć ukończona w 2010 roku, była

tworzona przez 15 lat. Autor precy-

zyjnie naszkicował w niej portrety

zwykłych ludzi – czasem śmiesznych

i bohaterskich, często bezbronnych,

ale zawsze szczerych. Z tą samą

rzetelnością wyraził piękno Śląska,

który nie stanowi tylko tła czy pięk-

nego krajobrazu, ale przewrotnie gra

główną rolę.

Sam tytuł oddaje wiele: Piąta

strona świata opisuje miasto wyjąt-

kowe, autonomiczne, odrębną kra-

inę Polski. To po prostu taki Śląsk,

jakim jest on dla autora. Śląsk z nie-

powtarzalnymi tradycjami, historia-

mi, zasadami.

Książka w połowie pisana gwa-

rą i zajmująca się głównie problema-

tyką jednego regionu, może być dla

czytelnika spoza śląskich kręgów

kulturowych niezrozumiała.

Sam autor nie ukrywa, iż jest

to pewnego rodzaju chwyt marke-

tingowy, podkreślający oryginalność

tej powieści, świadczący o jej nie-

tuzinkowości. Jednak precyzyjność

i szczegółowość opisu ułatwiają

nieco przekaz. Co więcej, niektóre

słowa typowo śląskie autor wyjaśnia

w przypisach lub dopiskach na mar-

ginesie. I tak można się np. dowie-

dzieć, że początkowe zdanie: „Odbiył

mi dekel, chyba mom Ptoka”, ozna-

cza po prostu, że narrator „chyba

zwariował”.

Autor jawi się w swej powieści,

uważanej zresztą przez krytyków za

parabiograficzną, jako genialny słu-

chacz, świetny obserwator, ale też

jako rezoner i moralizator, wygłasza-

jąc choćby takie słowa, jak: „Kto po-

częty z miłości, jest lepszy”.

Kim jest narrator tej książki

i na ile jest nim Kazimierz Kutz?

Sam autor twierdzi, że opisywane

wydarzenia są

wynikiem wie-

loletnich obser-

wacji, zasłysza-

nych anegdot,

ale wszystkie wzięte są z życia.

A więc zbieżność bohaterów nie jest

przypadkowa. Jednak, jak zauwa-

żył niegdyś w jednym z wywiadów:

„Każde życie może być materiałem

na film. Chyba z wyjątkiem mojego.

Ono jest niewiarygodne, wymyślo-

ne. Film o mnie to byłaby historia

nieprawdziwa. Bajka po prostu ”.

Piata strona świata, choć tak

prawdopodobna, w pewnej mierze

– jest bajką. Opowieścią o krainie,

która choć rzeczywiście istnieje, jest

tak odległa i momentami niesamo-

wita, że ma się wrażenie, jakby była

wydumana.

Kazimierz Kutz pozostał w tej

powieści sobą. Po raz kolejny: „trzy-

ma się śląskiego gelendra” (‘gelen-

der’ – balustrada przyp. red.) i ten

gelender znów okazuje się być gwa-

rantem sukcesu.

Aleksandra Marciniak

Baśń o Śląsku

Page 42: Kontrast 3/10

42

Red Sparowes powsta-

ło w wyniku współpracy ludzi zwią-

zanych z Isis, Neurosis oraz innych,

mniej znanych amerykańskich grup.

Zespołowi towarzyszą częste zmiany

składu, co odbija się w jego twórczo-

ści. Wykonują wyłącznie utwory in-

strumentalne, nawiązujące do rocka.

Grupa ma właściwą sobie tendencję

do nadawania utworom barokowych,

pełnozdaniowych tytułów, ale trady-

cja ta szczęśliwie ominęła najnowsze

The Fear Is Excruciating. Wszystkie

osiem kawałków tworzy zwartą kom-

pozycję. Całość trwa łącznie około 45

minut, więc jest zdecydowanie krócej

niż na poprzednich płytach.

Na The Fear nie ma dynamicznej

gry, ponieważ dla Red Sparowes liczy

się wydobycie melodii, a nie moc.

Nie brakuje więc elektrycznej gitary

stalowej, instrumentu obecnego na

każdym albumie grupy. Jego brzmie-

nie jest szczególnie melancholijne

i nostalgiczne, a to są jedne z ulubio-

nych emocji, którymi zespół zabarwia

swoją muzykę. Jednak w melodiach

pochodzących z ich nowej płyty od-

najdziemy całą gamę różnych uczuć,

którą otrzymali pomimo nieobecności

wokalu. Każdy z utworów na The Fear

utrzymuje pewien poziom jakości,

tylko że niewiele z nich wyróżnia się

czymś szczególnym.

Ciekawie brzmi Giving Birth to

Imagined Saviors, który był dostęp-

ny na stronie MySpace zespołu jako

pierwszy kawałek z nowej płyty Red

Sparowes. Doświadczamy tu napraw-

dę barwnej karuzeli uczuć. Zaczyna

się beztrosko, melodie zalewają eufo-

rią, ale w punkcie kulminacyjnym gi-

tary wybuchają bólem, wściekłością.

In Every Mind to chyba najbardziej

dynamiczny utwór z całego krążka.

Pierwsze wycie gitary stalowej jest

wręcz zaproszeniem do buntu. Ścia-

na dźwięków, które dochodzą w trak-

cie, wzmaga gwałtowność i buduje

nastrój konfrontacji. A Hail of Bombs

z kolei startuje łagodnie. W połowie

ścieżki perkusja nieco się ożywia,

a gitary stają się bardziej zaciekłe

i wciąż pozostają melodyjne. Tytuł na-

kierowuje na wizję nalotu bombowe-

go, którą w ogóle można odnieść do

wielkich katastrof, ponieważ w każ-

dej sekundzie tego kawałka tkwi ma-

sowy niepokój, nawet bezradność.

The Fear nie może się pochwa-

lić niczym nowatorskim. Ścieżkom

brak większego urozmaicenia, ale

właśnie dzięki temu, że nie wyłamują

się z szeregu, cały album jest zwarty

i płynny. Jeśli komuś odpowiada ka-

tastroficzna nuta typowa dla całej

twórczości Red Sparowes, to musi

docenić jej urok i na tym krążku.

Marcin Rybicki

Red Sparowes – The Fear Is Excruciating

Page 43: Kontrast 3/10

43

Po przesłuchaniu zarejestrowanego

na koncertach w Kanadzie albumu

Under Great White Northern Lights

muszę zmienić zdanie na temat Jac-

ka White’a, jakie wyraziłem kilka

miesięcy temu na łamach „Kontra-

stu”. Recenzując wtedy płytę jego

projektu The Dead Weather, oddałem

mu zdecydowanie mniej zachwytów,

niż powinienem.

Dziwię się, że pierwsza płyta kon-

certowa w dorobku The White Stripes

nikogo nie parzy w ręce. Nie potrafię

zrozumieć, jak ilość energii, którą za-

warto na tym kompakcie, nie zamie-

nia się w ciepło albo prąd elektrycz-

ny. Powiem wprost: tak sensownego

i potężnego hałasu nie słyszałem od

69. roku, kiedy Zeppelini wydali swój

drugi album. Tylko za krótki kabel od

słuchawek powstrzymał mnie przed

rozniesieniem pokoju przy słuchaniu

Under Great White Northern Lights.

Zastanawiam się, jak w takim razie

na koncercie zachowywał się Jack

White. Niech starczy powiedzieć, że

facet brzmi jakby chciał muzyką roz-

walać sufity – i mam wrażenie, że

udaje mu się to doskonale. A to, co

robi Meg White z perkusją, raz każe

mi krzyknąć „Kocham Cię, Meg!”,

a raz zastanowić się, czy w tę dziew-

czynę nie wstąpił przypadkiem duch

Bonzo Bonhama (weźcie za przykład

chociażby cudowne

przejścia w Black Math).

Energia, jaką tryska rodzeństwo

White’ów, nie pozostała bez wpływu

na aranżacje utworów. Szczególnie

słychać to w pierwszej połowie kon-

certu, gdzie właściwie nie pojawiają

się żadne hity z żelaznego zesta-

wu. Kompozycje są o wiele szybsze

i agresywniejsze – i nie ukrywam, że

robią o wiele większe wrażenie niż

na płytach studyjnych. Takie rzeczy

jak Ball and Biscuit czy Little Ghost

zyskały tu zupełnie nową jakość.

White’owie na tej płycie chętnie ba-

wią się też swoimi kompozycjami –

improwizacje świetnie sprawdziły się

chociażby w Seven Nation Army. Nie

zabrakło też kultowej Jolene, która

na koncercie w Kanadzie zabrzmiała

jeszcze bardziej emocjonalnie niż na

DVD Under Blackpool Lights.

Z całego młodego pokolenia

muzyków wyróżniłbym tylko trzech,

którzy są w stanie kontynuować tra-

dycje, jakie w latach 60. i 70. stwo-

rzyli starzy mistrzowie. W muzyce

progresywnej jest to Steven Wilson.

W alternatywnej – zespół Radiohead

jako całość. Jeśli chodzi o kontynu-

owanie tradycji rock’n’rolla, od nie-

dawna nie mam już żadnych wątpli-

wości – mogą to robić jedynie Meg

i Jack White.

Jakub Bocian

The White Stripes – Under Great White Northern Lights

Page 44: Kontrast 3/10

44

Ustalmy od razu:

tekst Pułapki nie jest biografią

Franza Kafki. Postać praskiego

pisarza stanowi po prostu rodzaj

nakładki na uniwersalny, psycholo-

giczny fundament dramatu. Kafka

miał wszelkie podstawy, by stać się

niezrównoważonym emocjonalnie

cholerykiem ze skłonnościami do za-

chowań schizofrenicznych. Różewicz

postanowił zręcznie to wykorzystać

i wytapetować życiorys literata do-

datkową, pozabiograficzną treścią.

Jedna z pierwszych scen spekta-

klu. Kolana, nóż i płacz. Ojciec i syn.

Ofiara. Mały Franz śpiewa, duży Franz

się boi. „To ty mnie spłodziłeś, chcę

być twoim dzieckiem... jestem brud-

nym zwierzęciem”. Takie poświęcenie

nie jest warte zwierzęcia, takie zacho-

wanie nie jest godne ojca. Ale jak tu

mówić o godności, kiedy ojcowskie

poniżanie, wielowymiarowa deprecja-

cja nawarstwia się w zastraszającym

tempie? Anty-Abraham nie złoży swo-

jej spektakularnej ofiary. Konflikt jest

widoczny jak na dłoni, zahacza wręcz

o banał – bo który szanujący się ojciec

widzi swojego syna w roli wrażliwego

artysty? Dominacja głowy rodziny roz-

lewa się po spektaklu, zarówno fabu-

larnie, jak i aktorsko. Znakomity Bole-

sław Abart od ojca jednostki ewoluuje

w końcowej scenie Pułapki do ojca

narodu. Desperacko chce ocalić rodzi-

nę od zagłady, chowając ją… w szafie.

Czy czuje się odpowiedzialny? A może

raczej winny?

Najnowszy spektakl Wrocław-

skiego Teatru Współczesnego ma kil-

ka warstw. Pierwsza – ta banalna – to

historia nieudacznika, przerażonego

wizją dorosłego życia, bojącego się tak

prozaicznych rzeczy, jak kupno mebli.

Druga – nie mniej tendencyjna – to

opowieść o rozchwianym psychicznie

człowieku, który swoją obojętnością

do szaleństwa doprowadza ukocha-

ną kobietę. Oto Felice (Anna Kieca)

w akcie desperacji staje przed narze-

czonym. „Mięso na półmisku” – mówi

o sobie. Franz nie reaguje, ona odcho-

dzi. Te dwie historie są jednak klam-

rą dla treści bardziej uniwersalnych.

Pokoleniowe przepaście, brak komu-

nikacji, prowadzące do fermentu za-

równo wewnątrz siebie, jak i dookoła

to kwestie, które mogą dotyczyć każ-

dego z nas. Niepokojący, narastający

w kluczowych momentach dźwięk

skrzypiec powoduje, że i my czujemy,

że coś jest nie tak.

Formalnie rzeczy ujmując, Pułap-

ka szokuje wręcz brakiem elementów

szokujących. Reżyser Gabriel Gietzky

tekst Różewicza potraktował absolut-

nie po bożemu, z olbrzymią dozą po-

kory. Aktorzy odgrywają, a nie impro-

wizują, dzięki czemu zamiast eksplozji

pomysłowości i nowatorstwa możemy

podziwiać ich zawodowy kunszt. Pomi-

mo zadziwiającej tradycyjności, mię-

dzy sceną a publicznością nie wyrasta

jednak przysłowiowa ściana. Zamiast

tego pojawia się delikatna, czarna

mgiełka; otaczając rzędy siedzeń,

przypomina, że pułapka to nie tylko ty-

tuł spektaklu. To stan – klucz, sposób

interpretacji świata. Ta dosłowność

może drażnić, ale powinna też zasta-

nawiać. Czy takiego rodzaju przekaz

potrzebuje nowoczesnej otoczki? Czy

jej brak jest czymś więcej, niż tylko wy-

razem szacunku do autora? Jedno jest

pewne – w tym spektaklu to nie osoba

gra pierwsze skrzypce.

W języku niemieckim od daw-

na już funkcjonuje słowo „kafkaesk”.

Przymiotnik ten, którego źródło tkwi

w twórczości pisarza, można jak się

okazuje, pojmować na wiele sposo-

bów. Dla jednych oznacza on zagma-

twanie, dla drugich syzyfowe poszuki-

wanie sensu własnej egzystencji, dla

jeszcze innych – możliwość uczynie-

nia tragedii ze zwyczajnej, codziennej

sytuacji. Tym odczuciom towarzyszy

rodzaj zamknięcia się w sobie. W pu-

łapce jesteśmy zawsze. I czy będą nią

traumatyczne przeżycia z dzieciństwa,

wojna czy nasze własne paranoje –

jedyne, co nam pozostaje, to rozsiąść

się w niej wygodnie i czasem wpuścić

trochę świeżego powietrza.

Ewa Orczykowska

(tekst pochodzi z www.teatralia.pl)

Kafkaesk

Page 45: Kontrast 3/10

45

Czytując eseje Kurta Vonneguta moż-

na dojść do wniosku, że człowiek jest

raczej smutny i samotny. Nie mam

powodów by w to wątpić. Zapoznając

się znów z dorobkiem Houellebecqua

człowiek rysuje się jako typ raczej

zwierzęcy i myślący wciąż o seksie.

Po lekturze Fitzgeralda okazuje się,

że wszyscy jesteśmy romantyka-

mi, którzy w błędny sposób dążą do

szczęścia. Czytając cokolwiek mo-

żemy dojść do wniosku, że człowiek

jest taki i owaki, bywa też śmaki i tak

dalej i tak dalej. Patrząc na propono-

wane możliwości i modele robi mi się

wstyd, jestem chyba prostszy od tego

wszystkiego. Ale czy na pewno?

Zadaję sobie pytanie: czy pisarze

się mylą, czy może ze mną jest coś

nie w porządku?

Teoria zakłada, że w środku mo-

jego miękkiego ciała kryje się jakieś

wnętrze, jakaś dusza, uczucia i inny

niemierzalny crap. Do tego ogólne

predyspozycje: dobro, zło lub tak po-

pularna w dzisiejszych czasach dwu-

znaczność moralna. Staram się doko-

pać do tych efemerycznych pokładów

mego jestestwa i jakoś mi tak nie

idzie. Skłoniłbym się do stwierdzenia,

że jestem dwuznaczny, bo raz na ja-

kiś czas, jak mawia stare przysłowie:

„dobrze jest być skur******”. Czy

moja niecność jest jednak naprawdę

niecna? Punkt do koszyczka dobro-

ci. Dobroć to też nie jest znów taka

prosta sprawa. Bo dobroci mamy

rozliczne rodzaje. Najpowszechniej-

szym źródłem „dobroci” jest Kościół

i religia. Czy jednak na pewno? Zielo-

na Wyspa mogłaby się wściec, gdyby

ktoś stwierdził, że Kościół reprezen-

tuje dobro. Afryka wręcz przeciwnie.

Jest więc w tym Kościele dobro? Nie

wiem. Może. Well... A co mi tam.

Relatywizm zasiadł na ramieniu

ludzkości niczym sęp. To miło z jego

strony, że uświadomił nam jak śmiesz-

ny bywa egocentryzm i jak różnie

można podchodzić do spraw. Bywa

jednak frustrujący, gdy każe odłożyć

na półkę dobro, zło i moralność. Gniją

tam jako anachronizmy filozoficzne.

Pozbawieni mocnych słów, skazuje-

my się jednak na brodzenie w nie-

określoności i memłakowatości. To

równie denerwujące jak wyrazistość.

Co więcej, tylko człowiek jest w stanie

nazwać człowieka – taka mała niedo-

godność wynikająca z ewolucji i po-

zycji topowego koryfeusza ziemskiej

biologii. Co pokolenie to inny człowiek

– prawda! Czy na pewno? Może krę-

cimy się w kółko? Niewykluczone. Je-

dyny ratunek w autorytetach. Chwila,

chwila – autorytety to ludzie, których

słucha trochę więcej ludzi, ale jednak

ciągle ludzie – czy więc coś się zmie-

nia? Raczej nie, a może?

Strach przed tego rodzaju nie-

określonością popchnął ludzi do Boga

(zostawmy deliberację na temat jego

statusu ontologicznego). Bo suweren

może mówić, jakie coś JEST. Ma bez-

względne prawo definiowania i roz-

strzygania, a człowiek jest łasy na od-

powiedzi ostateczne. Douglas Adams,

podobnie jak ja, jest innego zdania.

Opisuje sytuację, kiedy superkompu-

ter „Głęboka Myśl” przygotowuje się

do udzielenia Najważniejszej Odpo-

wiedzi, po usłyszeniu której wszystko

stanie się jasne. Zostaje to oprote-

stowane przez filozofów. Twierdzą, że

jeżeli człowiek zrozumie wszystko, ci

pozostaną bez pracy. Wszak cytując

La Fontaina: „filozofia jest jeno szkołą

gdybania, nie chodzi o to, kto dojdzie,

ale kto fajniejszą wymyśli BZDURĘ”.

Wychodzi na to, że człowiek lubi

swoją nieokreśloność i nudziłby się

niezwykle, gdyby jego natura była

konkretniej definiowalna. Taki stan

rzeczy ma oczywiście swoje negatyw-

ne strony: wojny i prześladowania, ale

jak to się mówi, ah well... Warto skon-

centrować się na pozytywnych aspek-

tach tego stanu rzeczy takich, jak

wspomniana wcześniej filozofia i lite-

ratura. Tutaj znajduje się prawdziwa

ludzka radość i szczęście. Prawda?

Nie. Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.

Marcin Pluskota

Rzecz ludzka

Page 46: Kontrast 3/10

46

nie są tylko naszymi własnymi. Setki

tysięcy ludzi z całego świata nienawi-

dzi Paula Coelho, połączę się z nimi!

„Wpis jest teraz widoczny na ścianie

Twojej i Twoich znajomych” – niech

wiedzą, a co! W ramach akcji „je-

stem, jaki jestem i wcale się tego nie

wstydzę” pokazujemy się od ludzkiej

strony. Zdradzamy szczegóły – prze-

cież wszyscy to robią! Zostań fanem

czegokolwiek. Jedyne, co musisz zro-

bić, to zapisać się do największej na

świecie grupy umysłowych ekshibi-

cjonistów. Nie, nie jestem hipokrytką.

Sama też do niej należę.

Jak powszechnie wiadomo, ludz-

kość lubi jednoczyć się w obliczu dra-

matu. Gdy jest nam źle, wolimy być

w grupie, pogadać o tym, co nas boli

i utwierdzać się w przekonaniu, że

zawsze może być gorzej. Zbiorowe

przeżywanie ośmiela nas jednak,

pozwala wygłaszać coraz bardziej fry-

wolne tezy, bo zawsze jest szansa, że

znajdzie się ktoś, kto je poprze. Gru-

pa ekshibicjonistów skumulowana

w dość znanym serwisie społeczno-

ściowym o nazwie „Facebook” posta-

nowiła ostatnio kolektywnie uczcić

pewien dramat. Dramat był na tyle

duży, że odgórnie ogłoszono nawet

czas zbiorowego smutku. Ekshibicjo-

niści zareagowali błyskawicznie – ob-

razkami w formacie jpg. z wirtualną

wstążką w stosownym, smutnym

kolorze. Przeciwnicy ekshibicjoni-

Żyjemy w XXI wieku – takie stwier-

dzenie może stać się początkiem

rozważań na jakikolwiek temat,

a jednocześnie być uniwersalnym

wytłumaczeniem wszystkich niedo-

ciągnięć, o jakie ludzie oskarżają

siebie nawzajem. Nowe stulecie zde-

cydowanie wrzuciło na moralny luz.

Fin de siècle, dewaluacja, deprecja-

cja, postmodernizm i inne naukowe

i pseudonaukowe terminy, które

przebojem wdarły się do współcze-

snego języka, zdecydowanie ułatwia-

ją Ci życie. Możesz sobie pozwolić na

wszystko – zawsze ktoś wytłumaczy

Cię „subiektywnym punktem widze-

nia” bądź też równie enigmatycznym

„to zależy”. Swoboda wypowiedzi,

jaką posiadasz plus jej anonimo-

wość, wcale nie spłyca Ci jednak

przeżywania świata. Wręcz przeciw-

nie, Drogi Czytelniku – wzbogaca je

i koloryzuje. Nie wiem jak Ty, ale ja

dostaję oczopląsu.

Zabawne jest to, że człowiek

może budować swoje poglądy i do-

określać je za pomocą jednego, nie-

wymagającego ruchu palca wska-

zującego. „Wkurzają mnie ludzie

w tramwaju” – klik. „Jak byłem mały,

to dłubałem w nosie” – klik. „Nie-

nawidzę komarów” – klik. Z takich

drobnostek układamy sobie nasze

wizerunkowe klocki. Nagle okazu-

je się, że wszystkie traumy, schizy

i inne bliżej nieokreślone skrzywienia

stów, dalej zwani ekshibicjonistami,

z jednakową błyskawicznością odpo-

wiedzieli. „Nienawidzę czarnych wstą-

żek” – klik. „Obłuda” – klik. Kliknięcia

są łatwiejsze niż refleksja. Myśl zabie-

ra więcej czasu niż ruch wskazującym

palcem. Spokój sumienia zostaje jed-

nak zachowany – obie grupy wyrazi-

ły swoje zdanie. Mijają dni, a temat

powoli się wyczerpuje. Na miejsce

ciętych ripost wkrada się ogólne znie-

smaczenie. I jeszcze większa frywol-

ność, no bo ileż można tracić czasu

na wyrazy szacunku. „Ja też chcę być

pochowany/a na Wawelu!” – klik.

8.505 ekshibicjonistów chce spocząć

w Krakowie (stan na 14. kwietnia).

Jest nas tak wielu, więc to nie może

być głupie! Wirtualna odwaga cywil-

na jest naprawdę godna podziwu.

Jakiś czas temu zostałam fanem

dość znanego serwisu społecznościo-

wego. Dalej trzymam za niego kciuki

– jestem przekonana, że o ludziach

i świecie powie mi on więcej niż sam

Dalajlama. Wirtualny ekshibicjonizm

ma setki twarzy, które jak mozaika

układają się w jeden wielki znak za-

pytania. Cała prawda o nas – miliardy

głuchych kliknięć, powoduje jednak

u mnie coś w rodzaju intelektualne-

go refluksu. Znak zapytania rozmywa

się, a ja, zniesmaczona oczywiście,

otwieram przeglądarkę. „Wkurzają

mnie ludzie” – klik.

Ewa Orczykowska

Klik

Page 47: Kontrast 3/10

47

Połowa kwietnia to niezmiernie fru-

strujący czas. Frustrujący i stresują-

cy. W każdej wolnej chwili myśli od-

pływają w stronę nieprzeczytanych

książek, nieobejrzanych filmów,

nęcących okrągłymi sentencjami

cytatów. Co rusz palce świerzbią,

aby odpalić komputer i otworzyć

plik tekstowy, dopisać kolejną myśl,

następne rewolucyjne zdanie, które

zamknie podjęty wątek, podsumu-

je go, bądź pozwoli na błyskotliwe

przejście do wątku następnego. Gdy

jednak siądzie się przed kompute-

rem i zacznie wpatrywać w bezna-

miętnie mrugającą pionową kreskę

kursora – wtedy kaplica. I znów: fru-

stracja i stres.

Tak właśnie wygląda pisanie

pracy magisterskiej w zaawansowa-

nym stadium. Wszystko przypomi-

na o konieczności jej dokończenia;

knysza z gyrosem, muzyka w pubie,

czy nawet – choć to trąci kiczem –

kształt chmurek na niebie. Wszę-

dzie czają się niedopowiedziane

wątki, przerwane myśli, rozmemła-

ne kwestie, które na pewno można

było opisać celniej i staranniej. Każ-

da doczytana książka pozostawia

za sobą niezatarte wrażenie kolej-

nej elementarnej i kluczowej dla

ujęcia tematu koncepcji, a co dru-

gie zdanie mogłoby się nadawać do

zacytowania w dawno już zamknię-

tym rozdziale. Każda rozmowa koń-

czy się nową, zaskakującą myślą,

która zrewolucjonizowałaby pracę

magisterską, gdyby nie to, że trze-

ba by ją pisać od nowa. Każdy rzut

oka na bibliografię uświadamia, ilu

rzeczy w niej jeszcze brakuje. A naj-

gorsze jest to, że jak już się siądzie

przy komputerze i wygospodaruje

trochę miejsca na uzupełnienie, to

nagle żadne z tych skojarzeń, myśli

czy pozycji jakoś nie chcą przyjść do

głowy.

W takich momentach człowiek

ma szczęście, jeśli pije; idzie bo-

wiem się napić i oczyścić głowę, by

dzień później móc na świeżo siąść

do komputera i pisać dalej. Ale na-

wet wtedy coś go paraliżuje. Jakiś

marazm koszmarny i niezrozumia-

ły, który nie pozwala mu się skupić

na dłużej, rozmywa tylko jego myśli

i sprawia, że trzy strony to absolut-

ne maksimum, jakie może wysma-

rować po całym dniu pisania. I nie

ma nawet siły, by je przeczytać raz

jeszcze, więc oddaje promotorowi

surowe rozdziały. A potem musi słu-

chać o karygodnych błędach, jakie

popełnia w – zdawałoby się – obie-

cującej pracy magisterskiej.

Jeśli zaś człowiek nie pije, wte-

dy jest jeszcze gorzej.

W pewnej chwili zaczyna oszu-

kiwać samego siebie, sztucznie

powiększając objętość pracy magi-

sterskiej poprzez większe interlinie

między przypisami, dodawanie nu-

merów stron czy inne justowanie

śródtytułów. Zwykle jest to jednak

działanie daremne; zza rogu cały

czas bowiem łypie okiem popeł-

niony niegdyś z nadmiaru ambicji,

bezlitośnie szczegółowy konspekt,

który – co gorsza – został już przez

promotora przyklepany i zatwier-

dzony. Nie godzi się go ograniczać,

bo wtedy powstaje ryzyko, że temat

pracy będzie niekompletny, że coś

istotnego gdzieś umknie i będzie

potem wywleczone na obronie.

Człowiek zaciska więc zęby i pisze.

Słowo po słowie, linijka po linijce.

Brnie do przodu, choć końca nie

widać. I z rozrzewnieniem i zazdro-

ścią patrzy na tych, którzy jeszcze

nie muszą pisać (albo już napisali).

Dlatego na częste frustrujące i stre-

sujące pytanie, które brzmi: „Jak

magisterka?”, odpowiada z wymu-

szonym uśmiechem i wzruszeniem

ramion (w duchu przeklinając roz-

mówcę). Ale odpowiada. A odpo-

wiedź jego niezmiennie brzmi tak

samo: „Się pisze”

Michał Wolski

„Się pisze”

Page 48: Kontrast 3/10

48

Pierwszy start tego sezonu zapowiadał, że jedynym stałym słowem, jakiego będzie można używać w kontekście Formuły 1 będzie NUDA. Opinie o braku ekscytujących wydarzeń na torze można było usłyszeć w każdym zakątku świata interesującym się sportami motorowymi. Wykluczenie możli-wości tankowania i zmiana ilości punktów przyznawanych za poszczególne miejsca na mecie miały zdecydowanie obniżyć jakość wyścigów dla potencjalnego zwykłego odbiorcy. Kibiców miały czekać godziny przed telewizorami spędzone na bezmyślnym wpatrywaniu się w ekran, uprzyjemniane chwi-

lami poświęcanymi na zrobienie herbaty czy też wyjście do toalety.

Organizatorzy wyścigów spodzie-

wali się takiego obrotu sprawy,

dlatego prześcigali się w wymyśla-

niu sposobów na odpędzenie nudy

i sprawienie, że przeciętny kibic bę-

dzie podziwiał swoich ulubionych

zawodników z otwartymi ustami,

nie mogąc oderwać wzroku od te-

lewizora.

Pomysłów na uatrakcyjnienie

wyścigów było kilka. Jeszcze przed

sezonem pojawiła się idea startów

w odwrotnej kolejności do miejsc

zajętych w poprzednim Grand Prix.

Niby pomysł niegłupi, bo przecież

najlepsi kierowcy mają największe

umiejętności, a i bolidy niczego so-

bie, co za tym idzie – największą

możliwość wyprzedzania. Można by-

łoby oczekiwać dużej rotacji miejsc,

zapierających dech pojedynków

i jeszcze ciekawszych zderzeń pro-

wadzących do wykluczeń z wyścigu.

Koncepcja niewątpliwie wydaje się

być warta przyjrzenia jej się bliżej,

jednak jak się okazuje – tylko po-

zornie. Wprowadzenie jej w życie

zostałoby najprawdopodobniej

określone najbardziej naiwną decy-

zją w historii Formuły 1. Wyobraźmy

sobie taką sytuację. Przypuśćmy, że

pierwsze Grand Prix w sezonie – GP

Bahrajnu – wygrał, tak jak to było

w rzeczywistości, Fernando Alonso.

Drugi był Felipe Massa, trzeci Le-

wis Hamilton. Przed nami wyścig

w Australii. Wszyscy trzej panowie

pojawiają się na starcie, w odpo-

wiednich miejscach, odwrotnych do

zajętych pozycji. Przed dwoma za-

wodnikami Ferrari (Alonso i Massa)

i reprezentantem McLarena (Hamil-

ton), ustawia się ponad dwudziestu

kierowców z mniejszym doświad-

czeniem, gorszymi samochodami

i ogromną chęcią przekroczenia

mety przed najlepszymi. Każdy chce

pokazać klasę i zaprezentować jak

największą łatwość w poruszaniu

się po torze, więc główną ich ambi-

cją jest: nie dać się wyprzedzić. Jak

łatwo można się domyślić, wyścig

zmienia się w konkurs polegający na

zablokowaniu jak największej ilości

przeciwników. Możliwe, że Alonso,

Massa i Hamilton przesunęliby się

o kilka pozycji w górę, ale tak racjo-

nalnie na to patrząc – czy by im się to

opłacało? Im więcej bolidów wyprze-

dzą, tym będzie im trudniej w kolej-

Wcale nie tak nudno

Źródło: WikipediaCommons

Page 49: Kontrast 3/10

49

nym wyścigu. Może więc najlepszą

opcja byłoby przemęczenie się na

ostatnich pozycjach i start z począt-

kowych za tydzień? Może rozważniej

byłoby dać się wyprzedzać, w nadziei

na dojechanie do mety na ostatnim

miejscu? I w końcu, co z kierowca-

mi, którzy wypadną z trasy i nie po-

wrócą na tor? Teoretycznie powinni

startować jako pierwsi, przecież nie

zdobyli żadnych punktów, ba, nawet

nie dojechali do mety. Każdy kierow-

ca będący w środku stawki bez moż-

liwości awansu na lepszą pozycję,

mógłby zgłosić awarię hamulców,

problemy z zawieszeniem czy brak

przyczepności i grzecznie zjechać do

boksu wiedząc, że za tydzień do zaję-

cia dobrej pozycji wystarczy umiejęt-

nie blokować przeciwników.

Drugą proponowaną przez

ekspertów opcją było dokładanie

dodatkowego balastu najlepszym

kierowcom. Teoretycznie najlepszy

w klasyfikacji miałby przystępować

do wyścigu z dziesięcioma nadpro-

gramowymi kilogramami. Jako że

siła i atrakcyjność Formuły 1 opiera

się w tym momencie przede wszyst-

kim na sprawności bolidów i zmniej-

szeniu ich masy w celu podniesienia

prędkości, to rozwiązanie również

wydaje się bezsensowe. Kierowcy

musieliby jeść jeszcze mniej, chud-

nąć jeszcze więcej, a biedny Robert

Kubica, i przede wszystkim jego

kolega z Renault – Witalij Pietrow

(najwyżsi i zarazem najciężsi kie-

rowcy w stawce) popadliby w ano-

reksję i zostali zastąpieni ludźmi,

których wzrost nie przekracza 160

centymetrów.

Bez cienia wątpliwości skryty-

kowałam dwa pomysły na uatrak-

cyjnienie wyścigów. Mam oczy-

wiście nadzieję, że żaden z nich

nie będzie miał odzwierciedlenia

w rzeczywistości. Ciągle jednak

słyszę falę narzekań, że Formuła 1

jest nudna, w wyścigach nic się nie

dzieje, a niedzielna kolejność koń-

cowa ustalana jest już w sobotnich

kwalifikacjach. Na dodatek teraz,

gdy zniesiono możliwość tankowa-

nia, jakiekolwiek rotacje na torze

są mało prawdopodobne. Ale czy

na pewno?

Moim zdaniem, o ile pierwsze

tegoroczne Grand Prix mnie znudzi-

ło, kolejne zdecydowanie sprostały

moim oczekiwaniom. Wyścigi są

tak skonstruowane, że każdy kie-

rowca ma szanse na zwycięstwo,

a rotacja miejsc, zarówno w czasie

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 50: Kontrast 3/10

50

się w okolicach podium (2. w Bah-

rajnie i 4. w Malezji), co powinno

napawać nas optymizmem. Jak

się okazuje, bolid Renault, mimo

przedsezonowych problemów finan-

sowych, nie jest wcale taki zły (co

mają wspólnego kłopoty finansowe

Renault z tym, czy bolid jest dobry

czy nie?) Bolid był przed tegorocz-

nym sezonem tworzony „pod” Kubi-

cę, dostosowany do niego, jako że

Kubica okazał się najlepszy w swojej

grupie. To jest właściwa przyczyna

„bycia dobrym”, jeżeli chodzi o bo-

lid. Samo Renault może być dobre

albo nie, ale dopóki samochód nie

jest budowany pod danego kierow-

cę, można zapomnieć o jego wygra-

nych), a Kubica czuje się w ekipie

na tyle dobrze, by zapewniać o po-

myślnej przyszłości. Można oczywi-

ście liczyć na to, że jak to ostatnio

słychać w mediach, Polak przejdzie

do Ferrari, ale z drugiej strony, po

co? Za nami dopiero kilka wyści-

gów, przed nami ogromne emocje

w kolejnych. Miejmy nadzieję, że

nowe zasady (zarówno tegoroczny

system punktacji, jak i zabronione

zjazdy na tankowanie) potwierdzą,

że mój optymizm jest uzasadniony.

Oby nie wiało nudą.

Katarzyna Łazarska

pojedynczego wyścigu, jak i na po-

dium w różnych wyścigach, jest bar-

dzo duża. Przemawiać za tym może

fakt, że w każdym z dotychczaso-

wych trzech startów na pierwszym

stopniu podium stawał inny kierow-

ca. Warto też dodać, że jedynym za-

wodnikiem, który na pudle pojawił

się dwa razy był Felipe Massa (2.

w Bahrajnie, 3. w Malezji) , jednak

nawet on nie powtórzył zajętego

miejsca. Dzięki takiej postawie ża-

den z zawodników nie wysunął się

znacząco na prowadzenie w klasyfi-

kacji generalnej, a różnica między

pierwszym właśnie Brazylijczykiem,

a siódmym Robertem Kubicą wy-

nosi zaledwie 9 punktów. Trzeba

przyznać, że przy nowym systemie

punktacji jest to liczba niewielka.

W związku z wprowadzonymi zasa-

dami, pierwszy na mecie otrzymuje

aż 25 punktów, czyli aż o 15 więcej

niż w ubiegłych sezonach i o 7 wię-

cej niż zajmujący drugie miejsce.

Różnice powinny więc powiększać

się i przy kilku wygranych jednego

kierowcy z rzędu dać mu mistrzo-

stwo już w połowie sezonu. Na

szczęście tak nie jest, a nowy sys-

tem punktacji umożliwia szybkie

nadrabianie strat w razie jednora-

zowej wpadki.

Na koniec jeszcze jedna rzecz,

która pozwala spoglądać na ten

sport bardziej przychylnym okiem.

Oczywiście mowa o Robercie Kubi-

cy, bo patriotycznego spojrzenia nie

mogło zabraknąć. Po pierwszym

nieudanym starcie Polak utrzymuje

Źród

ło: w

ww

bmw

saub

er.c

om.p

l

Page 51: Kontrast 3/10

51

Piłkarz, o którym dziś piszę te słowa,

jest moim rówieśnikiem, a więc po-

chodzi z rocznika 1984. Od małego

przejawiał niesamowity talent i smy-

kałkę do strzelania bramek. Wystarczy

powiedzieć, iż w wieku 16 lat został

królem strzelców rodzimej ligi. Nie-

stety, Desmond Fa’aiuaso, bo o nim

mowa, urodził się w dalekim Samoa.

Choć może zdobycie snajperskiej ko-

rony tej ligi nie jest osiągnięciem na

miarę wygrania Ligi Mistrzów, choćby

i azjatyckiej, jednak młody Des jed-

nak z pewnością miał potencjał być

najlepszym. Rok później Fa’aiuaso

debiutuje w narodowej kadrze i zdo-

bywa w niej bramki na zawołanie. Gdy

ma zaledwie 18 lat, zostaje kapita-

nem pierwszej reprezentacji Samoa

i jej najlepszym graczem. Występuje

także w reprezentacji młodzieżowej,

która bierze udział w eliminacjach

do MMŚ. W meczu z faworyzowaną

Nową Zelandią w 6. minucie meczu,

dzierżący dumnie opaskę kapitana

Fa’aiuaso, pokonuje Glenna Mossa

i sensacja wisi na włosku. Niestety, ry-

wale zdołali przed końcem spotkania

strzelić dwa gole. Do 78. minuty jed-

nak to Samoa tryumfowało za spra-

wą swego genialnego kapitana.

Sam Des został wybrany jednym

z najlepszych zawodników tamtych

eliminacji i wzbudził zainteresowanie

swoją osobą. Mówiono o kontrakcie

w Newcastle United, jednak okazało

się, iż chodziło jedynie o australijski

klub o tej nazwie. Jedynie – jednak

dla zawodnika z Samoa to przeważ-

Mieć talent i urodzić się w Europie, Ameryce Południowej czy nawet czarnej Afryce to szczę-ście. Zazwyczaj w wieku 16-18 lat biją się o Ciebie największe kluby, menedżerowie próbują na Tobie jak najwięcej zarobić, a media ogłaszają Cię – zależnie gdzie się urodziłeś – „no-

wym Pele”, „nowym Maradoną”, „nowym Van Bastenem” czy „nowym Rogerem Millą”. Jeśli jednak miałeś pecha urodzić się w kraju, którego skauci zachodnich klubów nie po-

trafiliby znaleźć na mapie, masz spory problem.

Talent przeklęty

Źródło: WikipediaCommons

Page 52: Kontrast 3/10

52

nie i tak więcej niż szczyt marzeń.

Fa’aiuaso jednak nie przeniósł się do

najsilniejszej ligi Oceanii i pozostał

w domu. Bardzo młodo ożenił się

i spłodził dwójkę dzieci. Zamiast do

Newcastle, trafił do AS Pirae w lidze

Tahiti. Szło mu tam bardzo dobrze,

a jego klub o mało co nie wygrałby

oceanicznej Ligi Mistrzów.

Zawiedziony jednak brakiem

perspektyw na przyszłość, zawiesił

buty na kołku i zaczął uprawiać…

rugby. Ściślej mówiąc – jego siedmio-

osobowy wariant. Kiedy już przez dwa

lata Fa’aiuaso występował w narodo-

wej drużynie Samoa w tym sporcie,

przypomniano sobie o jego futbolo-

wej przeszłości. Wówczas to nowoze-

landzki klub YoungHeart Manawatu,

znany w regionie z tego, iż lubi spro-

wadzać piłkarzy z okolicznych wyse-

pek (graczem tego klubu był np. król

strzelców oceanicznych eliminacji do

MŚ 2010 – reprezentant Fidżi Osea

Vakatalesau), postanowił zmontować

sobie pacyficzny atak marzeń.

Jego podstawowymi elementa-

mi mieli być najlepszy bombardier

z Vanuatu – Seule Soromon oraz

właśnie Desmond Fa’aiuaso. Nasz

rugbysta na pierwszym treningu na-

ciągnął sobie jednak mięsień i przez

miesiąc nie był zdolny do gry. Na

szczęście w grudniu 2009 zdołał za-

debiutować w barwach nowego klu-

bu, partnerując Soromonowi w ata-

ku. Niestety, po dwóch spotkaniach

w pierwszej linii Fa’aiuaso ponownie

wypadł ze składu. Co ciekawe, od

kiedy Des znów znajduje się poza

drużyną, jego ekipa rozpoczęła tra-

giczną serię kilku porażek z rzędu

i znacząco spadła w ligowej tabeli.

W Manawatu wszyscy czekają na

w pełni sprawnego Fa’aiuaso, któ-

ry narzeka na zimny, w porównaniu

z Samoa, klimat w Nowej Zelandii

i to właśnie jego wini za mięśniowe

urazy. Mnie pozostaje jedynie mieć

nadzieję, iż bez wątpienia najbar-

dziej utalentowany gracz w historii

reprezentacji Samoa w końcu wróci

do zdrowia, formy i wszystkim tym,

którzy o nim zapomnieli, pokaże,

jak się strzela bramki. Przecież już

w swoim drugim występie w dorosłej

kadrze mając 17 lat, zdobył cztery

gole w samoańskich derbach z ame-

rykańskim terytorium o tej samej

nazwie…

Artur Karpiński

http://underdogfootball.wordpress.com/

Źródło: WikipediaCommons

Page 53: Kontrast 3/10

53

Azjatycka uroda Parka czyni zeń po-

stać jeszcze bardziej hermetyczną

i bezemocjonalną. Nawet gdy oka-

zuje radość, kąciki jego ust tylko

nieznacznie unoszą się ku górze,

tworząc grymas trudny do zinterpre-

towania.

Przywykliśmy już do graczy czar-

noskórych, którzy rozpychają się po

szatniach i murawach największych

piłkarskich stadionów. Jak Drogba,

sięgających poziomów niebotycz-

nych, nieosiągalnych dla konstrukcji

zwyczajnych. Przyzwyczailiśmy się

do herosów atletycznych, szybkich

i zdeterminowanych. Za ich wkład

w rezultaty drużyn piłkarskich spły-

wa na nich zasłużony splendor.

Gdzieś pomiędzy nimi biega Ji-

Sung Park. Koreańskie 175 cm zja-

wiska. Ucieleśnienie transferowej

polityki Sir Alexa Fergusona. Nie spo-

sób znaleźć dla niego miejsce w me-

czowej jedenastce Chelsea, Barcelo-

ny, Realu, a nawet Interu Mediolan.

Nie przywykliśmy do azjatyckich

twarzy na europejskich boiskach.

Rozbijał się przez lat kilka po futbo-

lowych salonach Hidetoshi Nakata.

Prezentował coś więcej niż przecięt-

ne egzotyczne ciekawostki sprowa-

dzane w celach marketingowych.

Lecz nawet Japończyk był raczej kró-

lem reklamy i piłkarskich trików,

a nie magikiem zdolnym hipnoty-

zować tłumy. Atletyczni wyrobnicy,

jeden za drugim, przygniatali go

bezlitośnie do murawy lub do ławki

rezerwowych.

Pomiędzy tym wszystkim, gdy

obok toczyły się historie innych gra-

czy, rósł Park. Pił sok z żaby, żeby

dziś rechotać w rytm trybun skan-

dujących jego imię. Wartości odżyw-

cze tego eliksiru miały sprawić, że

Niedawno skończył 29 lat. Wolną przestrzeń, którą z trudem zdobywa, harując na boisku, traci łatwo, spacerując po galerii handlowej czy miejskim parku. Nic o nim nie wiemy. Życie osobiste Park Ji-Sun-

ga przypomina jego koreańskie spojrzenie. Jedno i drugie wydaje się być przepełnione pustką.

Mecz toczony w Parku

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 54: Kontrast 3/10

54

kruchy i delikatny wówczas chłop-

czyk stanie się potężny.

Ji-Sung Park przez wzgląd na

swoją determinację i waleczność

dorobił się przydomku Three Lungs

Park. Koreańczyk nie jest graczem

pierwszego szeregu w Manchesterze

United, ale jego rzetelność, bezbłęd-

ność i niezawodność czynią z niego

postać wyjątkowo cenną.

Wydaje się, że Parka nie moż-

na nie lubić. Koreańczyk nie wadzi,

nie gwiazdorzy, nie narzeka. Gdy

musi czekać – czeka. Gdy Ferguson

nie korzysta z niego w meczach ze

Stoke i Hull, Koreańczyk ze spoko-

jem siedzi na ławce.

Symptomatyczny jest fakt, że

Fergie nie wpuszcza Parka na boisko

przy każdej okazji, ale za każdym

razem gdy Czerwone Diabły wygrać

muszą, kiedy grają najważniejsze

mecze w sezonie, wówczas Park

znajduje miejsce w pierwszej jede-

nastce. Gra jakby ucieleśniał stereo-

typowe cechy swojego narodu.

Nigdy nie zawodzi, nie błądzi,

nie sili się na rozwiązania nie tyle

niekonwencjonalne, co szalone. Jego

trzy płuca pracują bez przerwy, scho-

wany gdzieś za Rooney’em wykonuje

dobrą robotę. Nie ujawnia kreatyw-

ności, póki nie jest niezbędna. Czasa-

mi, jak w meczach z Milanem i Liver-

poolem, zapomina do czego został

stworzony. Czaruje, pokazuje kilka

sekund magii i po chwili znika w tłu-

mie. Goni, by przerwać kolejną akcję

rywali. Park jest prawdopodobnie

najlepszym graczem, o którego życiu

prywatnym nie sposób się cokolwiek

dowiedzieć. Być może dlatego, że za-

równo dla kibiców, jak i dla mediów

Park Ji-Sung momentami wydaje się

być nieważny. Statystyczne efekty

jego pracy nie powalają – mało bra-

mek i tyle samo asyst. Z jakiegoś

jednak powodu żaden „big match”

nie toczy się bez jego udziału.

Park gra trochę tak, jakby był

piłkarzem, z którym w szatni nikt

nie rozmawia. Jakby grający gdzieś

na przyszkolnym boisku Wayne,

Ryan i Rio zaprosili go do gry. Jakby

uczestniczył w zabawie tylko wtedy,

gdy jest niezbędny. W czasie każde-

go meczu zdaje się dopiero wkupy-

wać w grupę. Stara się z całych sił, by

nikt nie zarzucił mu braku umiejęt-

ności i chęci. Nie wychyla się nigdy.

Wyobrażam sobie, że Park toczy

w głowie swój własny mecz. On ciągle

gra jakby był w Seulu. Przenosi się

na chwile w rodzinne strony i zabie-

ra ze sobą cały świat. Nie ujrzysz na

jego twarzy strachu. On go nie zna.

Być może, tak jak w przegranym 1-2

meczu z Chelsea, daje z siebie zbyt

mało. Być może nie jest zdolny dać

już więcej. To nie ważne. To jest jego

mecz.

Grzegorz Frąc

Źród

ło: W

ikip

edia

Com

mon

s

Page 55: Kontrast 3/10

55

Street Photo

Fot. Mariusz Rychłowski

Page 56: Kontrast 3/10