179

Łuczak Maciej - Wniebowzięci czyli jak to się robi hydrozagadkę

Embed Size (px)

DESCRIPTION

“Ucieszne przygody wesołych ludzi, którzy bawią się życiem”. Tak o parze kultowych bohaterów polskiej komedii – Zdzisławie Maklakiewiczu i Janie Himilsbachu – opowiada Andrzej Kondratiuk, drugi obok Marka Piwowskiego reżyser, który starał się wykorzystać wielki potencjał komiczny tkwiący w tym niezapomnianym duecie. Tytuł najsłynniejszej komedii Kondratiuka – “Wniebowzięci” – stanowi zresztą świetna metaforę. Oddaje bowiem postawę życiową Maklaka i Himilsbacha, którzy dzięki sile woli, inteligencji, poczuciu humoru oraz setce wódki, potrafili wznieść się ponad beznadziejną, szarą i nudną PRL-owską rzeczywistość. Byli idolami, bo potrafili robić to wszystko, o czym inni mogli tylko marzyć. Książka, podobnie jak poprzednie, opowiada nie tylko o popularnych filmach – tym razem Andrzeja Kondratiuka: “Wniebowzięci”, “Jak to się robi” i “Hydrozagadka”. Pokazuje także to, co działo się poza kadrem, przedstawiając barwny pejzaż “wniebowziętych”, czyli cyganerii artystycznej lat 70., wśród której prym wodzili Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. Po Misiu oraz Rejsie ukaże się więc kolejna pozycja dopełniająca trylogię Macieja Łuczaka, poświęcona kultowym komediom.

Citation preview

Na planie „Wniebowziętych" obowiązywała jedna prosta zasada: Zdzisiek - dwie sety Janek - ani grama.

Andrzej Kondratiuk

Byli jak pijaństwo i kac - nierozłączni. Gdy tylko pojawiał się Maklakiewicz, wszyscy zaraz wypatrywali Himilsbacha. Kiedy Janek dudlił w bramie z gwinta, obok niego musiał stać Zdzisio i pomagać przyjacielowi w opróżnianiu kolejnej flaszki wypełnionej elementem baśniowym. Wspólnie zagrali w świetnych kome­diach - „Rejsie" Marka Piwowskiego i „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka. Tylko ci dwaj reżyserzy starali się wykorzystać wielki talent i potencjał komiczny tkwiący w tym niezapomnianym duecie. Najlepszym jednak filmem, w którym wystąpili, było ich własne życie. Chociaż przygotowane przez los specjalnie dla nich scenariusze zostały napisane jako mroczne tragedie, nie zważając na to, zagrali zupełnie inne role. Na siermiężną scenę doczesności wprowadzili spon­taniczność, zabawę i radość. Tytuł najsłynniejszej komedii Andrzeja Kondratiuka „Wniebowzięci" stanowi zresztą metaforę ich losów. Doskonale oddaje bowiem postawę życiową Maklaka i Janka Himilsbacha, którzy dzięki sile woli, inteligencji, poczuciu humoru oraz setce albo i trzem setkom wódki potrafili wznieść się ponad beznadziejną, szarą i nudną rzeczywistość PRL-u. Tam, w przestworzach - Dedal i Ikar polskiego kina - byli naprawdę wolni. Zresztą w wodzie także przednio sobie radzili. Podczas kręcenia „Rejsu" zdarzyło się, iż niczym Chrystus chodzili po gładkiej tafli Wisły w okolicach Płocka. Takie przynajmniej było wrażenie osób stojących na pokładzie statku „F. Dzierżyński" i obserwujących parę aktorów, którzy podczas suchego lata udali się na brzeg po parę butelek życiodajnego piwa.

Maklakiewicz i Himilsbach byli idolami, bo odważali się robić wszystko to, 0 czym inni mogli tylko nieśmiało marzyć. Teraz stali się ikonami popkultury. Nie tylko bawią, ale również utwierdzają kolejne pokolenia widzów w przeko­naniu , że prawdziwa męska przyjaźń istnieje naprawdę. Pokazują, że wbrew wszystkiemu, co nas otacza, zawsze można starać się być wolnym człowiekiem.

To, że każdy dzień miał być fiestą, wydawało mi się cudownym odkryciem - napisał Ernest Hemingway w opowiadaniu „Paryż nigdy nie ma końca" 1 . Autor

1 Ernest Hemingway, „Ruchome święto", MUZA, Warszawa 2000, str. 174.

7

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Wniebowzięci, czyli Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach.

przedstawił t am swoje toczące się poza czasem kolorowe i beztroskie pary­skie życie.

- Jak krótko nazwać to, co było pomiędzy Himilsbachem i Maklakiewiczem? To były ucieszne przygody wesołych ludzi, którzy bawią się życiem. Dla nich wszystko, co robili, było kreacją. Od razu przypomina mi się „Ruchome święto" opowiadające o Hemingwayu i Fitzgeraldzie. Jeśli chodzi o znajomość z Jankiem i Zdziśkiem, to też bym to nazwał ruchomym świętem - opowiada Andrzej Kondratiuk, reżyser „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". W tych dwóch filmach Maklakiewicz i Himilsbach, dla których każdy dzień miał być fiestą, zagrali siebie samych.

Kreowanie własnego życia to oznaka swobody i niezależności . Projekt ów bowiem wiąże się nierozerwalnie z doświadczeniem wolności, tego, że własne życie mogę kształtować, „mieć" siebie z wnętrza siebie samego. To tutaj znajduje usprawiedliwienie koncepcja egzystencji jako autokreakcji - pisał profesor Karol Tarnowski. J an Himils­bach tę samą myśl przekazał poecie Mieczysławowi Jas t runowi (z którym dzie­lił pokój w Domu Pracy Twórczej w Oborach) w prostszy, choć zdecydowanie bardziej przewrotny sposób: „Ustalmy, szczamy do umywalki czy nie?". Pisarz Himilsbach bywał w Oborach dość często. Tam spotkał go Bohdan Tomaszewski, który potem tak relacjonował to zdarzenie: Czy byłby pan łaskaw? Skończyły mi się papierosy... Nieopodal ganka kręcił się niski, zupełnie zwyczajnie wyglądający człowiek. Nie widziałem go nigdy przedtem i pomyślałem, że musi być woźnym lub kuchennym. (...) Himilsbach był konsekwentny. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze zabierał z mojej paczki kilka papierosów2.

- Kiedyś pojechaliśmy do restauracji Pod Złotym Linem. Janek zerwał jakieś chabry czy bławatki, stanął przy drodze i udawał , że sprzedaje kwiaty. W ten sposób poderwał piękną młodą dziewczynę jadącą samochodem. Wzruszyła ją rola przydrożnego sprzedawcy kwiatów. Przecież inaczej by mu się to nie udało.

2 Bartosz Marzec, „Wszystko tutaj opisałem", „Rzeczpospolita - Plus Minus", 8 listopada 2003 r.

8

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Dla Zdziśka i Janka każdy dzień miał być fiestą.

Fantastyczne, jak szybko wchodził w postać - bardzo piękną, wykreowaną chło­pięcą wyobraźnią ukształtowaną przez Jacka Londona, Fiodora Dostojewskiego i Johna Steinbecka - opowiada Andrzej Kondratiuk.

J a n Himilsbach - kamieniarz, pisarz i aktor - nie tylko wciąż zmieniał swój życiorys, wychodząc ze słusznego założenia, że „nie można w kółko pierdolić tego samego". Zakładał też wiele masek, wcielał się w różne postacie, używając zazwyczaj do charakteryzacji pół litra czystej wódki. Podczas kręcenia „Rejsu" -według różnych relacji - miał się więc przeistaczać w pirata, kowboja lub góra­la sprzedającego kierpce na toruńskim rynku. Z kolei w kabarecie Bohdana Wrocławskiego występował w kitlu pielęgniarki.

- Pamiętam, że podczas kręcenia „Dziewczyn do wzięcia" zagrał babcię klo­zetową. Plan zdjęciowy był w okolicach Marszałkowskiej. Kiedy tam przysze­dłem, Janek był już ucharakteryzowany cały w jakichś szminkach i pudrach. „Józiu - mówi - już idziemy, ale, kurwa, gdzieś polazły te pizdy z charakteryzacji. Patrz, całą mordę m a m czerwoną. E, kładę na nie lachę". Więc pniemy się po

9

MY JESTEŚMY TRAFIENI

schodach w Sezamie, idziemy do kawiarni Poziomka. Po drodze minęły nas jakieś grube baby. Jedna z nich mówi na głos: „Zobacz, jak się ta stara kurwa wymalowała". W Poziomce chlapnęliśmy po kielichu. Wróciliśmy. Dopiero wtedy Janek zmył z siebie wszystkie farby - opowiada Janusz Kłosiński, rejsowy śpiewak Józio, który potem jako Stefan, „kolega z wojska", partnerował Himils­bachowi we „Wniebowziętych". ,

Najlepszy kamieniarz wśród aktorów uwielbiał szokować, prezentując zupełnie skrajne i niecodzienne zachowania. Raz był subtelnym intelektualistą, dysku­tującym ze znawstwem o literaturze iberoamerykańskiej, raz rzucał mięsem jak pijaczek spod budki z piwem, aby za momen t znowu przywołać długi cytat z powieści Faulknera albo frazę z opowiadania Babla.

- Spóźniłem się kiedyś na umówione spotkanie z Jankiem Himilsbachem; pa­dał deszcz, a on stał sam na pustej plaży w Serocku. „Przepraszam, siadł mi akumulator w łodzi motorowej, ale za to m a m dla ciebie kapok. Spóźniłem się, więc zabieram cię na obiad". Motorówką płyniemy do knajpy w Nieporęcie.

10

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Na betonowej przystani niebiesko, sami milicjanci. „Na wszelki wypadek zawróć" - mówi Janek. Musiał to powiedzieć. Od razu w jego głowie powstała taka oto, przecież nieprawdziwa, sytuacja: my przestępcy, jesteśmy całe życie ścigani przez wymiar sprawiedliwości. Cały czas gra. Maklakiewicz zresztą zachowywał się tak samo. M a m przed oczami, jak Zdzisiek - przysłonięty zawadiacko kołnierzem swojego prochowca - wchodzi do Hotelu Europejskiego i szybko recytuje: „Wywiad, kontrwywiad, Kostaryka". „O co panu chodzi, przecież ja pana świetnie znam" - wi tano go już u wejścia. I to go zgubiło: nieustająca kre­acja - mówi Andrzej Kondratiuk.

- Tak, kreacja była dla niego najważniejsza - potwierdza Marek Piwowski. -Maklakiewicz nie tylko opowiadał niezliczone historie i swoje własne scenariusze, ale ciągle odgrywał różne postacie. Rano przy barze był sekre tarzem parti i . Potem przesiadał się do stolika i odgrywał pijaczka.

Kiedyś Maklak zagrał nawet własną śmierć. Położył się w wykopanym w zie­mi dole i powtarzał: „Myślę, więc mnie nie ma" . Obaj - i Maklakiewicz, i Hi­milsbach - grali zaś role outsiderów, którzy odnosząc się z rezerwą do rytuału oficjalnego życia, z filozoficznym dystansem oraz nutką ironii patrzą na otacza­jący ich świat.

Potocznie m i a n e m outs idera określa się człowieka odsunię tego na bok; in­ne, głębsze i bardziej złożone znaczenie temu terminowi nadał Anglik Colin Wilson. W swoim pełnym cytatów i literackich odniesień opracowaniu zatytu­łowanym „Outsider" trafnie zauważał: Jako właściwość charakterystyczną dla każde­go outsidera można wymienić poczucie obcości i nierzeczywistości. Nawet Keats potrafił tuż przed śmiercią napisać w liście do Browna: M a m wrażenie, że już umar łem i obecnie żyję życiem pozagrobowym. To jest właśnie owo poczucie nierealności, które może spaść nagle jak piorun z jasnego nieba. (...) Outsider to człowiek, który nie potrafi żyć w wygod­nym, odosobnionym świecie mieszczuchów i przyjmować wszystkiego, co widzi i czego dotyka, za rzeczywistość. Sięga wzrokiem zbyt głęboko i widzi zbyt wiele, a to, co widzi, w istocie swej stanowi chaos. Dla outsidera świat nie jest racjonalny, nie jest upo­rządkowany. Kiedy outsider przeciwstawia mieszczańskiej, zadowolonej z siebie afirmacji życia swój anarchizm, nie wypływa to jedynie z nieodpartej pokusy zagrania na nosie drażniącej go szacowności; kryje się w tym rozpaczliwe przeświadczenie, że prawdę należy głosić za wszelką cenę.3 Słowa te świetnie opisują postawę Himilsbacha i Makla-kiewicza, którzy manifestowali swoją wolność jako sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości oraz łamali powszechnie przyjęte normy zachowań, aby pokazać skalę hipokryzji właściwej życiu społecznemu.

Jerzy Kosiński, autor „Malowanego ptaka", k tóremu postawa outsidera nie była obca, wypuszczając się do nocnych klubów Nowego Jorku, często przybierał różne wcielenia. Przed wyjściem z domu długo siedział przy lustrze, starannie się charakteryzując. Często wkładał perukę lub doklejał brodę. Przebrany za kobietę odwiedzał położony na M a n h a t t a n i e k lub dla gejów The Monster . Stanisław Ignacy Witkiewicz byl absolutnie przekonany, że na nudną szarzyznę życia skazani są nawet najwięksi artyści. Dlatego twierdził, iż jedyną metodą,

3 Colin Wilson „Outsider", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1959, str. 16.

11

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Prywatna „Firma Portretowa" Janusza Kłosińskiego, czyli kolejne wcielenia rejsowego Józia: Wesołek, Demon ciemności (zwraca uwagę zadziwiające podobieństwo do Witkacego), Pompon, Pompon zdziwiony.

żeby się z niej wyrwać, jest „artystyczne komponowanie wypadków", czyli takie przetwarzanie rzeczywistości, aby „stalą się ona godną częścią wielkiej symfonii życiowej". W „Narkotykach" pisał: Nie dość jest istnieć po prostu, nierefleksyjnie, biernie, negatywnie, trzeba jeszcze swe istnienie zamanifestować wyraźnie, na tle możliwej

12

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Podczas monologu inżyniera Mamonia o polskim kinie narodzi) się duet Himilsbach-Maklakiewicz.

śmierci i otaczającej nicości4. Witkacy lubił się więc fotografować - urządzał seanse min i przybierał różne wcielenia. Swój słynny „Autoportre t wielokrotny w lus t rach" wykonał w mundurze carskiego oficera, potem fotografował się w sędziowskiej todze i stroju kowboja. Przed obiektywem stawał się dziwacznym wujciem z Kalifornii, potworem z Dusseldorfu, Wielkim Mogołem, Towariszczem Pieriesmierdłowem patrzącym na egzekucję mienszewików; parodiował także Włodzimierza Majakowskiego. Pozował do „nieznanej fotografii n ieznanego aktora kinowego Carfaldo Ricci" oraz udawał „najlepszy uśmiech Lorda Fitzpur na regatach w Southampton".

W prowadzonej przez Witkacego Firmie Portretowej pracował nie tylko on sam, wielki artysta, ale także kolejne wyimaginowane jego sobowtóry: Witka-siewicz (szef gabinetu cywilnego), Witkasiński (kasjer), Witkaze (sekretarz generalny), Witkasik albo Witkasieńko (kursor).

Z tej najlepszej tradycji czerpali więc - świadomie lub nie - Maklakiewicz i Himilsbach.

- Kiedy Piwowski kręcił „Rejs", mia łem takiego wodnego świra, że byłem zapalonym motorowodniakiem. Pływając nocą po Zalewie Zegrzyńskim moto­rówką, zaglądałem przez bulaje i patrzyłem, co dzieje się w kabinach na statku. Cisza, ja płynę na pagaju, para uchodząca z komina wydaje lekki syk, a niebo rozświetla księżyc i gwiazdy. Górny i dolny pokład jest pusty, świecą się tylko poręcze, ja wstaję w łódce i zaglądam do okien. Oni t am tacy strasznie na serio odgrywają swoje role. Fascynowała mnie ta powaga i skupienie, które zobaczy­łem. Poważni ludzie robią poważny film, bez żadnych wygłupów - odtwarza swoje spostrzeżenia z planu „Rejsu" Andrzej Kondratiuk.

- To bardzo zabawne, że odebrał on filmową fikcję na statku „F. Dzierżyński" jako rzeczywistość - komentuje Marek Piwowski i opowiada: - Pamiętam, że kolejny już dzień siedziałem w montażowni nad sceną o polskim kinie z Makla-kiewiczem i Himilsbachem. Cały czas zastanawiałem się, gdzie zrobić cięcie

4 Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Narkotyki. Niemyte dusze", Warszawa 1975, str. 320.

13

MY JESTEŚMY TRAFIENI

i jak zmontować nakręcony materiał. Nagle wszedł Andrzej Kondratiuk, zoba­czył całą scenę, zaiskrzyły mu oczy i powiedział: „Puść całe, wszystko, tak jak leci". Okazało się, że było to najlepsze rozwiązanie. Wreszcie spadł mi kamień z serca.

- Utkwiła mi ta scena w montażowni na ulicy Łąkowej w Łodzi. Pracowali­śmy wtedy nad swoimi debiutami - ja nad „Dziurą w ziemi", a Marek nad „Rej­sem". Poza uwagami dotyczącymi montażu sceny o polskim kinie na pewno po­wiedziałem mu także, aby zachował cały nakręcony materiał filmowy. Niestety, tak się nie stało - konstatuje Kondratiuk.

Wtedy, w trakcie powstawania „Rejsu", na planie spontanicznie rodziła się też przyjaźń między Maklakiewiczem a Himilsbachem. Spotkali się na pokładzie statku płynącego w dół Wisły. Reżyserski debiut Marka Piwowskiego był także aktorskim debiutem Himilsbacha, mającego wówczas już 39 lat. Natomiast Ma­klakiewicz, który wcześniej zagrał przecież kilka niezłych ról w teatrze i filmie, prawdziwą gwiazdą polskiego kina stał się dopiero, gdy zyskał nowego niezwy­kłego partnera.

- To oni nadawali ton ekipie na statku „F. Dzierżyński". Gdzieś tak w okolicach Ciechocinka całkowicie zdominowali towarzystwo. Wodzili rej, zwłaszcza gdy kończyły się zdjęcia, chociaż Maklakiewicz miał także bardzo dużo pomysłów podczas realizacji poszczególnych scen. Wymyślał gagi i dialogi. Na pewno był współtwórcą tej komedii. Wiele scen, które wspólnie zagrali, nie znalazło się w filmie. To sprawiło, że widzowie mają niedosyt i zastanawiają się, co jeszcze ta dwójka wspólnie wyczyniała przed kamerą. Ta tajemnica, paradoksalnie, w przyszłości przyczyniła się do wielkiej popularności i legendy duetu - opowiada Feridun Erol, asystent reżysera „Rejsu".

Kiedy Marek Piwowski zabiegał w jednym z największych polskich banków o fundusze na realizację „Rejsu 2", usłyszał, w jaki sposób można wykorzystać mit pary aktorów.

- Panie reżyserze, zrobimy zbliżenie tych takich dwóch metalowych uchwytów do cum, co zawsze są na nabrzeżu. I tu uwaga: jeden będzie w kształcie głowy Maklakiewicza, a drugi Himilsbacha, czyli tego, no, jak mu tam było, Sidoro-wskiego. Wszystko nakręcimy szerokim obiektywem, co nazywa się rybie oko, czyli fish-eye. Na pierwszym planie główki Maklaka i Jasia, a w tle dajemy statek, którego miękki kontur rozpływa się w porannej mgle. Taki miły klimacik jak z Turnera albo Kurosawy - ciągnął rozmarzony bankowiec.

Tymczasem słynny duet ma się świetnie. Co roku rosną rzesze jego wielbicieli oraz przyjaciół, którzy pili z Maklakiewiczem w Spatifie albo wpadli na Himils­bacha w bramie, kiedy wprowadzał element baśniowy do szarej rzeczywistości. Aktualne zdają się słowa marszałka Józefa Piłsudskiego, który na dorocznych zjazdach legionistów zwykł powtarzać: „Gdybym miał was tylu, gdy wyruszałem z Oleandrów!". Wyłamuje się z tej postawy Krzysztof Skiba, jeden z twórców Pomarańczowej Alternatywy, dzisiaj ekstrawagancki showman i lider kapeli rockowej Big Cyc. Twierdzi, że legenda Maklaka i Himilsbacha jest przytłaczająca, a w całej Polsce, głównie w knajpach, gdzie bywają artyści, roi się od jej ofiar. Skiba wzywa więc do okrutnej zbrodni.

14

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Zabić Zdzisława Maklakiewicza będzie trudno! Głównie z tego powodu, że ten od ład­nych paru łat nie żyje. A mimo to uważam, że dla dobra polskiej kultury powinno się czym prędzej zabić Maklakiewicza. I to najlepiej w duecie z Janem Himilsbachem. Ten drugi też nie żyje, co wcale nie ułatwia, a wręcz przeciwnie - utrudnia ukatrupienie. (...) Całkiem niedawno trafiłem w warszawskim Spatifie na sędziwego profesora politechniki, który od lat chleje wódę przy stoliku, przy którym kiedyś upił się Maklak z Himilsbachem. Profesor żyje wspomnieniami, jak to dwadzieścia lat temu Maklakiewicz otarł się o niego w knajpie, idąc z talerzem pełnym bigosu - twierdzi Krzysztof Skiba 5.

Jednak Mamon i Sidorowski nie poddają się łatwo. Legenda trwa, a kandyda­tów do zajęcia ich nadzwyczajnej pozycji w świadomości Polaków jakoś nie widać. Co więcej, obaj panowie coraz częściej podlegają reaktywacji. Kadry z Himilsbachem pochodzące z „Wniebowziętych" zostały wykorzystane jako zdjęcia niejakiego Stanisława Łabędzia, czyli tytułowego Kalipso z filmu Adka Drabińskiego.

Nieśmiertelność i dobre zdrowie duetu potwierdza fakt, iż w 1997 roku zarów­no Zdzisław Maklakiewicz, jak i J a n Himilsbach pojawili się w filmie Olafa Lubaszenki „Sztos". Reżyser tej nostalgicznej komedii o barwnym życiu oszu­stów w gierkowskiej Polsce wykorzystał cytat dźwiękowy z „Wniebowziętych". Miał to być ukłon w stronę twórców jednego z moich ulubionych filmów oraz kolejny kamyczek do ogródka nostalgii i tęsknoty za czasami, które minęły bezpowrotnie - zwie­rzał się reżyser w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Kino" 6. Bohaterami „Sztosu" jest para hochsztaplerów - doświadczony, z bogatym dorobkiem za­wodowym Eryk (Jan Nowicki) oraz uczący się dopiero złodziejskiego fachu „Synek" (Cezary Pazura) . Obaj jadą na kolejną akcję. Jak zwykle oszukują zagranicznych turystów przy wymianie pieniędzy (złożone w plik banknoty są niepostrzeżenie zamieniane na równo pocięte kawałki gazety). Wreszcie zmę­czeni bohaterowie zatrzymują się w hotelu. Długo nie mogą zasnąć i wtedy słyszą dialog dobiegający z hotelowego korytarza:

- Zostaw im to wszystko tutaj. - Trzeba mieć ambicję. - Trzeba mieć ambicję, chłopie. - Niech se podfruwajki... - Trzeba mieć ambicję, chłopie! Stawiaj to tu. - Niech se podfruwajki nie myślą, że mają do czynienia z frajerami. Czekaj,

poustawiam im to trochę. - Idziemy w kimę. To oczywiście rozmowa Lutka Narożniaka (Jan Himilsbach) z Araszką Kozłow­

skim (Zdzisław Maklakiewicz), kiedy to obu zalotników objuczonych alkoholem i różnymi specjałami nie chcą wpuścić do pokoju poderwane w Rzeszowie dziew­czyny. Dialog został jednak zacytowany z dwoma poważnymi - szczególnie dla miłośników „Wniebowziętych" - błędami. Prawie cała przytoczona rozmowa

5 Krzysztof Skiba, „Skibą w mur - zabić Maklakiewicza", „Wprost", nr 6 z 2003 r., str. 118. 6 Małgorzata Sadowska, „«Czterej pancerni» i «Sztos»", rozmowa z Olafem Lubaszenką, „Kino"nr 7 z 1997 r., str. 44.

15

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Maklakiewicza i Himilsbacha toczy się na hotelowym korytarzu. Jednak ostatnie zdanie - „Idziemy w kimę" - jest w oryginale wypowiadane w następnej scenie i to w innym zupełnie miejscu, kiedy wyczerpani dobijaniem się do pokoju pań bohaterowie komedii Andrzeja Kondratiuka leżą już grzecznie w swoich łóżkach. Gdańsk jest miejscem hotelowych przygód wniebowziętych - t am przylatują Lu tek i Araszka wraz z zapoznanymi w Rzeszowie dziewczętami (w rzeczywistości sceny te były kręcone w Łodzi). Tymczasem Eryk i „Synek" słyszą glosy Makla­kiewicza i Himilsbacha w hotelu „gdzieś na Mazurach", najpewniej - jak wynika z akcji filmu - w Malborku. A tam nie tylko w 1972 roku, ale i dzisiaj samoloty Polskich Linii Lotniczych LOT nie dolatują!

Identyfikacja miejsca, w którym dwaj bohaterowie „Sztosu" słyszą głosy Maklakiewicza i Himilsbacha, sprawia sporo kłopotów także recenzentowi komedii Lubaszenki, Andrzejowi Kołodyńskiemu. Krytyk pisze bowiem: Kluczem do tego filmu jest zabawny wtręt z „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka, rozmowa Himilsbacha z Maklakiewiczem, których glosy nie do podrobienia słyszy w sopockim Grandzie Synek, bohater „Sztosa"1.

Cóż, pomyłk i są j e d n a k na t rwałe w p i s a n e w nasze życie. Chcąc uczcić siedemdziesiątą rocznicę urodzin Jana Himilsbacha - który według metryki przyszedł na świat w nieistniejącym dniu 31 l istopada 1931 roku, co po tem pisarz komentował lakonicznym stwierdzeniem: „Jeden dzień w tą, jeden dzień w tamtą, co za różnica" - jego rodzinny Mińsk Mazowiecki postanowił nazwać imieniem aktora most na rzece Srebrnej. Pomysł przegłosowano, ale patronowi zarzucano zbyt duże przywiązanie do alkoholu. „Wielkim ludziom nie należy grzebać w życiorysach" - oponował wówczas jeden z radnych, Maciej Cichocki, nauczyciel geografii w mińsk im gimnazjum. Burmistrz natomiast w przemó­wieniu trafnie powiedział o Himilsbachu, że „jedną nogą stał na Olimpie, a drugą w szambie".

Wszystko wskazuje na to, że w Toruniu powstanie z kolei pomnik Maklakie­wicza i Himilsbacha, którzy - jak kiedyś Kościuszko i Pułaski - stają się naszy­mi bohaterami narodowymi. Nie pisząc poematów, nie wygrywając bitew, w których pokonywaliby przeważające siły wroga, udało się im pozyskać sym­patię rodaków. Cokołem tego osobliwego toruńskiego pomnika będzie łódka motorowa Katarzynka, która pojawia się w pierwszych scenach „Rejsu". Teraz jest ona zakotwiczona w Toruniu przy Bulwarze Filadelfijskim. Według pomy­słodawców w łódce zostaną osadzone postacie Maklakiewicza i Himilsbacha. Odlane w metalu sylwetki aktorów naturalnej wielkości mają zachęcać do tego, aby usiąść koło nich i popłynąć sobie w rejs... Na konkurs ogłoszony przez Stowarzyszenie Komitet Rejs wpłynęło aż trzynaście prac rzeźbiarskich. Wyróż­niono cztery projekty - jeden z nich będzie zrealizowany.

- To świetnie, że chcą im postawić pomnik n iemonumenta lny i pozbawiony cokołu. To jedyna forma pomnika, którą akceptuję. Cokoły odbierają bowiem ludzki wymiar przedstawianych postaci, które przecież - jak każdy z nas - skła­dają się również z wad i słabości. Oni wykreowali się na poziomie zwykłego

7 Andrzej Kolodyński, „Nostalgia bliższego stopnia", „Kino" nr 7 z 1997 r., str. 42.

16

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Duet z marmuru, o którym zapewne Himilsbach powiedziałby, że w odróżnieniu od książek, nikt sobie nim dupy nie podetrze.

człowieka, więc ich pomnik też powinien stanąć na poziomie ulicy - podkreśla Adam Hanuszkiewicz, który przez parę lat współpracował w Teatrze Narodo­wym z Maklakiewiczem.

Rada miasta Torunia była prawie jednomyślna przy podejmowaniu decyzji o budowie pomnika. Radni lewicy i prawicy wykazali zadziwiającą zgodność, okazując się miłośnikami „Rejsu", „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". Padł tylko jeden głos sprzeciwu. Niezależny radny Roman Półtorak wyjaśnił, że mo­numen ty należy stawiać tylko bohaterom narodowym albo upamiętniać nimi miejsca martyrologii. „Czy władze Torunia nie mają ważniejszych spraw do rozwiązania niż budowanie pomnika dwóm przeciętnym aktorom tylko dlatego, że film, w którym występowali, był kręcony w Toruniu?" - pytał radny.

- Himilsbach i Maklakiewicz to postacie kultowe. Mało kto wie, na jaki opór kiedyś na­trafiały Na każdej kolaudacji mówiono: „Dosyć już Polski Himilsbacha i Maklakiewicza ".

2. Wniebowzięc i . . .

17

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Mówili tak i ci, którzy chcieli różowych telefonów, i ci, którzy uważali, że Polak dźwiga brzemię niewoli. Nie pasowali ani jednym, ani drugim, bo ośmieszali wszystko. Proszę wyobrazić sobie Himilsbacha i Maklakiewicza w rolach towarzyszy partyjnych. Albo jako partyzantów AK - cala sprawa się rypie! Może odbierałoby się ich pozytywnie, ale jestem pewien, że prawdziwi AK-owcy też by protestowali. Himilsbach i Maklakiewicz totalnie kompromitowali każdą tezę. Opór przeciwko nim był oporem przeciwko rzeczywistości. Protestowali wszyscy - moraliści, inkwizytorzy, marzyciele. Nikt nie był przygotowany na prawdziwych przedstawicieli epoki - twierdził Janusz Kondratiuk, reżyser „Dziewczyn do wzięcia", brat Andrzeja, k tóremu asystował przy kręceniu „Wniebowziętych" 8 .

Słynny duet aktorski raz nawet „nie pasował" - jednak wyłącznie z przyczyn merytorycznych - Markowi Piwowskiemu, gdy kręcił swój drugi film fabularny, „Przepraszam, czy tu biją?". W głównych rolach - oficerów Milicji Obywatelskiej - wystąpili znani bokserzy: Jerzy Kulej (inspektor Milde) oraz J a n Szczepański ( inspektor Górny) . Ten os ta tn i grał w bardzo e leganckim garni turze , który dostał na planie filmu. Szczepański nowym wspaniałym strojem chciał zaim­ponować „swojej kobiecie". Ubłagał kierownika produkcji, podpisał odpowiednie kwity i w końcu poszedł do d o m u w p i ęknym garni turze . Po kilku dniach, ciągnąc nogę za nogą, ledwie dowlókł się na plan. Miał na sobie co prawda pożyczone ubranie, ale było ono poszarpane i brudne. Mistrza olimpijskiego rozpierała jednak duma: „Ale nie związali mnie! Pięciu milicjantów było. Nieśli mnie do nyski na ramionach. Ale nie związali, nie dali rady!". Zdjęcia zostały odwołane na trzy dni. J an Himilsbach, k tóremu w „Przepraszam, czy tu biją?" przypadło tylko epizodyczne zadanie aktorskie - „Biały niedźwiedź w zoo" -skarżył się potem wszystkim przy wódce: „Piwek nas zdradził. Wziął sobie, kurwa, do głównych ról bokserów, a nie mnie ze Zdziśkiem. Ale popamięta swój błąd. Zobaczy, że jak sportowcy sobie popiją, to na koniec zdjęć jeszcze mu solidnie wpierdolą".

- Przecież Maklakiewicz i Himilsbach nie mogli zagrać u mnie w filmie mili­cjantów! Oni byli kompletnym przeciwieństwem prawa, stali po drugiej stronie barykady. Każdy z nich miał twarz anarchisty. To mistrzowie destrukcji: czego się dotknęli, od razu się rozpadało na kawałki. Byli też nośnikami niezależności i swobody. Reprezentowali marg ines , a więc tę część społeczeństwa, której komuna nie zniewoliła - tak Marek Piwowski tłumaczy swoją decyzję o obsadzie w „Przepraszam, czy tu biją?".

Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze. Janek Himilsbach, idąc do knajpy, nie wkładał garnituru, tylko przebiegle umieszczał każdą ze swoich sztucznych szczęk w innej kieszeni, żeby nie zgubić obu razem. Ludzie, patrząc na nich, cieszyli się i uspokajali. Bo przecież jest im tak

8 „Szansa na odlot" - mówi Janusz Kondratiuk, reżyser „Złotego runa", rozmawia Katarzyna Bielas, „Gazeta Wyborcza" nr 119 z 1998 r., str. 14.

18

MY JESTEŚMY TRAFIENI

dobrze, mimo że jest im tak źle, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Obaj artyści bronili też praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie żeby wygrać pare złotych w totolotka i przelatać to samolotem... Albo, jeżeli nie ma się szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji, beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci -pisał J anusz Głowacki, współscenarzysta „Rejsu", w felietonie „Bez happy endu" 9. Potem dodawał także - z właściwą sobie ironią - że ludzie ich kochali, bo czuli nad n imi swoją wyższość, widzowie byli przecież porządniejsi, lepiej ubrani, a na twarzach nie mieli dwudniowego zarostu.

Po „Rejsie" - zanim stworzą ekranową parę przyjaciół - Zdzisław Maklakie­wicz i J a n Himilsbach w 1972 roku jeszcze trzy razy spotykają się na planie filmowym. W „Jeziorze osobliwości" Jana Batorego występują w epizodzie: grają dwóch chul iganów stojących przy budce telefonicznej. Ich nazwiska nie są nawet wymienione w czołówce. U Jerzego Sztwiertni w filmie „Siedem czerwo­nych róż, czyli Benek Kwiaciarz o sobie" Maklakiewicz pojawia się w roli inży­niera Zdzisława Bartkowiaka, a Himilsbach jest następcą tytułowego Benka Kwiaciarza. Podobnie zostali obsadzeni przez Janusza Morgensterna w świet­nym obrazie „Trzeba zabić tę miłość". Maklak ma być dyrektorem (ale nie można go dostrzec na ekranie), a Janek jest dozorcą na budowie. W filmie, do którego scenariusz napisał Janusz Głowacki, zazwyczaj w krótkich humorystycznych epizodach wystąpiła jeszcze cała plejada „rejsowych" aktorów: Andrzej Dobosz (Filozof), Janusz Kłosiński (śpiewak Józio), Leszek Kowalewski (Missisipi), Eugeniusz Gajewski, a także Tomasz Lengren.

Prawdziwą parą filmowych przyjaciół Maklakiewicz i Himilsbach stają się dopiero w komediach Andrzeja Kondrat iuka, który zrywa ze schematem: Maklak - inżynier, Janek - człowiek z marginesu. Ich relacje „demokratyzują się", a istniejąca naprawdę pomiędzy n imi przyjaźń zostaje wyświetlona na ekranie. W komedii „Wniebowzięci" - nazywanej „lotniczym «Rejsem»" - są już parą sympatycznych prostaczków, outsiderów, którzy przez chwilę dzięki wy­granej spełniają swoje marzenia. Latający samolotami Zdzisław Maklakiewicz nosi zresztą te same okrągłe przeciwsłoneczne okulary, z którymi na pokładzie statku paradował inżynier Mamon . Ma je także przy sobie w kolejnym filmie nakręconym z Himilsbachem, komedii „Jak to się robi".

- Na planie „Rejsu" Maklakiewicz sam wymyślił sobie rekwizyt w postaci wielkich przeciwsłonecznych okularów, których normalnie nie nosił - opowiada Piwowski.

- „Jak m a m zagrać inteligenta, to muszę założyć okulary" - dodaje, cytując Maklakiewicza, Feridun Erol.

- Ciemne okulary były e lementem kost iumu „tajemniczego Maklaka", czło­wieka o wielu obliczach. Dlatego ukrywał pod nimi swoją prawdziwą twarz. To była maska . Zdzisiek potrafił obandażować sobie rękę: „Zobacz, tak będzie lepiej" - mówił. Wówczas tworzył postać rannego. We „Wniebowziętych" też

9 Janusz Głowacki, „Ścieki, skrzeki, karaluchy; utwory prawie wszystkie", BGW, Warszawa 1996, str. 733.

19

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Stynne ciemne okulary „wymyślone" przez Maklaka na planie „Rejsu" zagraty potem we „Wniebowziętych" i komedii „Jak to się robi".

miał obandażowaną rękę, co od razu prowokowało wyobraźnię: coś musiało się wydarzyć, ale co? - opowiada Kondratiuk.

Bohaterowie „Wniebowziętych" w nakręconym rok później filmie „Jak to się robi" mają iden tyczne nazwiska , ale noszą już swoje p r awdz iwe imiona . Himilsbach, czyli Lutek Narożniak, przeistacza się więc w pisarza Jana Narożniaka, natomiast Maklakiewicz, czyli Araszka Kozłowski, staje się niezłym reżyserem Zdzisławem Kozłowskim. Teraz bawią się w Zakopanem. Udając filmowców, używają życia, sporo piją i co chwila podrywają nowe dziewczyny.

Jak to się stało, że Andrzej Kondratiuk zetknął się na swojej artystycznej dro­dze z Maklakiewiczem i Himilsbachem, a potem przeniósł na ekran ich praw­dziwą przyjaźń?

W 1966 roku Andrzej Kondratiuk nakręcił dwudzies tominutowy film „Chciałbym się ogolić". Był to jego ostateczny sprawdzian przed planowanym debiutem w zespole filmowym Syrena, kierowanym przez profesora Stanisława Wohla. Dwie główne role przypadły Zdzisławowi Maklakiewiczowi (psychopa­tyczny fryzjer-morderca) oraz Ignacemu Gogolewskiemu (goląca się ofiara).

- Zdziśka, który dobrze zagrał, polubiłem od pierwszego wejrzenia. Zresztą za film dostałem nagrodę na festiwalu w Oberhausen. Po ukończonych zdję­ciach wypłacono n a m należną ratę. Odbieramy więc wszyscy pieniądze. Pije­my z Maklakiewiczem symbolicznie, po setce. Pełna kultura. Rozstajemy się. Ja idę do Spatifu. Tam spędzam noc. Czas mi się kurczy. Rano wracam sobie Nowym Światem, oglądam w okolicy Chmielnej kobiety upadłe, zachodzę do Bristolu po ciepłe bułeczki i kogo pierwszego spotykam? Zdzicha. On się śmie­je. „Patrz - mówi - kupiłem za twój film ortalion, ale co ja m a m w ortalionie! Cha, cha, cha". Pokazuje zamrożone pół litra z kłosem - pierwszorzędnej eks­portowej! No więc jak mogliśmy się z n im od razu nie polubić! - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Jego pierwsze spotkanie z Janem Himilsbachem wyglądało zupełnie inaczej.

2 0

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Iga Cembrzyńska, Andrzej Kondratiuk i Zdzisław Maklakiewicz w mieszkaniu reżysera.

2 1

Maklakiewicz bandażuje rękę na planie „Wniebowziętych". Obok niego reżyser Andrzej Kondratiuk. W ten sposób aktor wciela się w swoją rolę Araszki Kozłowskiego, a widza powinno nurtować pytanie:

co się stato bohaterowi filmu?

MY JESTEŚMY TRAFIENI

- Janka poznałem na basenie Legii. Zwróciłem na niego uwagę, bo miał pa­skudne białe slipy z czerwonym paskiem. W dodatku musiał je podtrzymywać, bo były za obszerne i spadały. Podszedł do mnie i powiedział: „Jest taka sprawa. Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka. Brakuje mi pięć złotych". „Nie ma problemu, tak się złożyło, że mam" . „No, są jeszcze ludzie". Potem widziałem go w związku literatów. Siedział sam. Był nawalony. Luminarze - ludzie pióra, pędzla i dłuta - unikali go jak diabeł święconej wody. Unikali nawet jego wzro-

„To byta prawdziwa przyjaźń" - wspomina Himilsbacha Andrzej Kondratiuk.

ku. Wstydzili się go, a nawet trochę bali, bo czasem potrafił być bardzo szczery. Ja podszedłem i zapytałem, czy pamięta spotkanie na Legii. On na to: „Jak się masz? Siadaj, kurwa, dziadu. Są jeszcze ludzie". To była prawdziwa przyjaźń -opowiada Andrzej Kondratiuk.

Reżyser „Wniebowzię tych" po raz pierwszy na ekranie swoich przyjaciół zobaczył w „Rejsie" i po tem przeniósł ich do komedii. Marek Piwowski cały czas j ednak uważa, iż w jego filmie śmieszniejsze były dwa inne duety: J a n Himilsbach i Stanisław Tym oraz Zdzisław Maklakiewicz i Missisipi. Ten ostatni to rejsowy Poeta, który naprawdę nazywał się Leszek Kowalewski. Przezwisko Missisipi przylgnęło do niego, ponieważ podczas castingu zaśpiewał z opero­wym zacięciem piosenkę „Missisipi, moja rzeko".

- Po „Rejsie" nie myślałem o tym, aby stworzyć jakiś scenariusz specjalnie dla Maklaka i Janka. Chciałem jednak obsadzać ich w przygotowywanych projektach filmowych. Wówczas co jakieś dwa, trzy tygodnie spotykałem się ze Stanisławem

2 2

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Tymem i pisaliśmy scenariusze. Tytuły kilku z nich jeszcze pamiętam: „Szary krokodyl", „Czerwony kur"... - opowiada Marek Piwowski.

Wtedy także powstał pomysł na ekranizację opowiadania Milana Kundery „Edward i Bóg". W filmie miał zagrać Himilsbach. Marek Piwowski jeździł nawet w tej sprawie do Pragi. Gdy rozmawiał z czeskim pisarzem i znanym dysydentem, służba bezpieczeństwa cały czas obserwowała mieszkanie, w którym się spotkali. Kundera był jednak na indeksie nie tylko w Czechosłowacji, ale i w Polsce, więc ostatecznie film nie powstał.

- W opowiadaniu Kundery dyrektorka szkoły jest obrzydliwą babą; miał ją zagrać Himilsbach. Edward był nauczycielem. Spotyka dziewczynę. Zakochuje się w niej. Jest t am wspaniała scena. Nauczyciel dla swojej ukochanej postano­wił uwierzyć w Boga. „Ty byś Boga zagrał" - mówił do mnie Piwek. Mnie jednak ten Edward bardziej pasował - opowiada Janusz Kłosiński.

Andrzej Kondratiuk - w przeciwieństwie do Marka Piwowskiego - od samego początku swojej przygody z filmem tworzył kameralne scenariusze właśnie dla duetów aktorskich. Być może dlatego, że z bratem Januszem stanowią jedyny w swoim rodzaju team artystyczny. Zawsze lubił więc pracować we dwójkę. I na takiej liczbie współpracowników zawsze poprzestawał.

- Nie lubię kolektywu. Wychowałem się obok. Kolektyw to dla mnie tyrania przeciętniaków. Nie znoszę żadnych zespołowych działań. Nie znoszę komisji. Tam

Andrzej Kondratiuk zagrał utana w szkolnej etiudzie Romana Polańskiego

„Gdy spadają anioły".

W paryskim mieszkaniu Romana Polańskiego gra Krzysztof Komeda, autor muzyki

do „Noża w wodzie" i „Dziecka Rosemary".

23

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Wybitny tancerz i choreograf Konrad Drzewiecki z czarnym pudlem Jules'em Romana Polańskiego.

wszystko się uśrednia. Obcina się więc wszelkie ekstrema - z góry i z dołu - tnie się po skrzydłach, a ja potrzebuję skrzydeł. Inaczej przecież nie można fruwać - mówi Andrzej Kondratiuk, który z Andrzejem Bonarskim napisał najpierw scenariusz swojego debiutu fabularnego „Dziury w ziemi", a potem - „Hydrozagadki". Z Himilsbachem wymyślił „Wniebowziętych", a ze Zdzisławem Maklakiewiczem „Jak to się robi". W 1961 roku, gdy był jeszcze w łódzkiej szkole filmowej, napisał scenariusz „Ssaków". Potem film na jego podstawie nakręcił Roman Polański, który studiował na wydziale reżyserskim o rok wyżej od twórcy „Wniebowziętych". Zresztą obaj filmowcy często współpracowali - Andrzej Kondratiuk wystąpił nawet w szkolnej etiudzie Polańskiego zatytułowanej „Gdy spadają anioły".

- Romek pojechał już do Francji, on wiedział, że chce być na Zachodzie. Ja nie miałem wtedy żadnych planów; szkoła filmowa była wówczas wyspą skarbów w morzu szarej robotniczej Łodzi. Mieliśmy kolorowe życie, oglądaliśmy wspa­niałe filmy: „Obywatela Kane", komedie Tatiego, awangardę lat dwudziestych, „Balet mechaniczny" Legera, „Psa andaluzyjskiego" Bunuela. Można było wy­skoczyć na panienki albo kupić butelkę wina. W ramach warsztatów musiałem jeszcze nakręcić obowiązkowe ćwiczenie na taśmie kolorowej ORWO. Dostałem za tę etiudę nagrodę na festiwalu studenckim: aparat fotograficzny Zorka. Po­tem zostałem wydelegowany do Grenoble na festiwal kultury studenckiej -opowiada Andrzej Kondratiuk.

Do Francji reżyser pojechał razem z kilkoma młodymi ludźmi z uczelni arty­stycznych. Wśród nich był Krzysztof Komeda, który wcześniej napisał muzykę do „Dwóch ludzi z szafą". Polański zaprosił ich do siebie, do Paryża. Kręcił wówczas etiudę „Chudy i gruby" („Le gros et le maigre") , w której grał także główną rolę. Układy choreograficzne wykonywane przez reżysera były dziełem

2 4

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Andrzej Katelbach - paryski mecenas polskich artystów.

Konrada Drzewieckiego. W inspirowanym twórczością Becketta filmie, do któ­rego muzykę znowu skomponował Komeda, obok reżysera (Chudy), wystąpił także Andrzej Katelbach (Gruby).

- To były lotnik Dywizjonu 303, potężny grubas, który prowadził we Francji fabryczkę sztucznych kwiatów. Pamiętam, jak w jakiejś knajpce na Montmartrze wykonywał taniec o nieokreślonej choreografii i nazwie „chuja, chuja" i machał rewolwerem. Gdy ktoś z młodych polskich artystów przyjeżdżał do Francji, to Katelbach zaraz pokazywał mu Paryż i dawał zarobić w swoim zakładzie, zwłaszcza przy wieńcach nagrobnych. Pracowali u niego nawet Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. W stolicy Francji trafiłem do mrocznego mieszkania na Rue de Vaugirard, które przypominało lokum Trelkowskiego z „Lokatora". Na śniadanie jedliśmy chrupiące bagietki i piliśmy beaujolais. Na obiad grejpfruty. Potem były pierwsze w życiu ślimaki i pierwsze panienki z Saint Denis po dwadzieścia fran­ków. Do dzisiaj pamię tam intensywne zapachy paryskich dzielnic, pieczonych kasztanów, frytek i egzotycznych owoców - opowiada Andrzej Kondratiuk, którego ówczesne życie i przygody z Polańskim przypominały „ruchome święto" Ernesta Hemingwaya i F.S. Fitzgeralda (który w swoich nota tkach o autorze powieści „Komu bije dzwon?" złośliwie napisał: Wyciągnie pomocną dłoń do każdego, kto zrobił większą karierę niż on).

W końcu lat 60. Paryż odwiedził także Zdzisław Maklakiewicz. Do stolicy Francji pojechał z Teatrem Narodowym. Zachłysnął się Paryżem, a potem wszystkim opowiadał taką oto nieco sarkastyczną i odrobinę sprośną historyjkę: „Tu stoi wieża Eiffla. Ja się rozglądam raz w prawo, raz w lewo. Patrzę - bagietki są, wino jest, kawa jest, Pigalle jest, dziewczyny są. Tylko ja nic parter, nic parler. No ale franki są, no to może by tak... No i rzeczywiście. Ona podchodzi do mnie

2 5

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Roman Polański ze swoim mercedesem cabrio oraz pudlem Jules'em.

i od razu mówi: Comme si, comme ca, a ja do niej oui, oui, oui. No i ona wzięła mnie na górę. Myślę sobie: jestem w niebie - Paryż, dziewczyny, Pigalle, wino, Francja, diety, bagietki, wieża Eiffla. Ona wyjęła mi tego mojego; myślę sobie: Boże, Boże, Boże. Po chwili pokazała pierś. O Chryste Panie! A ona zrobiła tak: pyk, pyk, pyk i już u mnie było po wszystkim!

Z pełnego uciech Paryża Kondrat iuk i Polański pojechali do Rzymu, gdzie szukali sponsorów dla nowego projektu filmowego, „Noża w wodzie". Prze­pustką do świata wielkiej kinematografii miała być szkolna etiuda Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą", nagrodzona na pięciu międzynarodowych festiwalach. Poszukiwania p roducen tów skończyły się fiaskiem. Do Paryża Kondrat iuk, Polański i jego czarny pudel Jules wracali całkowicie spłukani, jadąc odkrytym mercedesem 170 SL. Trzydzieści ki lometrów przed Paryżem reżyser „China­town" postanowił pobić swoim kabrioletem rekord prędkości. Próba nie trwała długo. Samochód na pierwszym rondzie wyleciał z drogi.

- M o j a torba z a p a r a t a m i fotograficznymi znalazła się na drzewie, a my odbyliśmy taką rozmowę: „Stało ci się coś?". „Nie". „To klawo". Za to samochód skrzywił się, przybierając kształt równoległościanu. Mogliśmy więc poruszać się najwyżej pięć na godzinę. Tak dojechaliśmy do Paryża. Zostałem w mieszkaniu, a Romek poszedł do swojego krewniaka po pożyczkę, którą mieliśmy podzielić się po połowie. W drodze powrotnej całą swoją dolę wydał na uciechy cielesne. Pieniędzmi, które zostały, podzieliliśmy się równo - wspomina Andrzej Kondratiuk, który z zagranicznych wojaży przywiózł kilka „cennych" drobiazgów: długopis, buty i kiść bananów.

Roman Polański lubił popisywać się swoim samochodem. Podobnie jak Zby­szek Cybulski - ukochany aktor Maklakiewicza i jego idol - który czynił to jed­nak w zupełnie inny sposób. Po zakończeniu zdjęć w Szwecji do filmu „Kochać"

2 6

MY JESTEŚMY TRAFIENI

Roman Polański oraz Andrzej Kondratiuk. Autoportret w lustrze.

i otrzymaniu sporego jak na polskie warunki honorar ium, Cybulski kupił sobie sportowe volvo. Za jego kierownicą nigdy jednak nie siadał.

Inspiracją dla Andrzeja Kondratiuka, wówczas s tudenta trzeciego roku wy­działu operatorskiego, do napisania scenariusza „Ssaków" był niepozorny gwasz Witolda Wojtkiewicza wiszący w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi. Malutki,

Jeden z ssaków, czyli Henryk Kluba, który zagrał także w etiudzie Polańskiego JDwaj ludzie z szafą", a potem został rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Schillera w Łodzi.

27

MY JESTEŚMY TRAFIENI

nierzucający się w oczy obrazek przedstawiał mur, ogród i dwie zdeformowane postacie. Pierwsza z nich ciągnęła wózeczek, druga na n im siedziała.

- Postanowiłem napisać o dwóch takich, co mają sanki. Chciałem stworzyć krótką, zabawną, surrealistyczną groteskę. Każdy - jak znamy naszą ludzką na turę - woli być wieziony niż występować w roli konia pociągowego. Licytacja różnych przypadłości miała wzbudzać litość w partnerze i zapewniać komfortowe miejsce pasażera. Tłem dla sceny byłaby becket towska biel. Nagle z Francji powrócił Romek; wezwał go Jerzy Bossak, żeby omawiać „Nóż w wodzie" . Pokazałem mu scenariusz. „Stary, naprawdę mi się podoba", powiedział Romek. „Jeśli tak, to może ty zrobisz ten film, a ja wezmę kamerę", zaproponowałem -opowiada Andrzej Kondratiuk.

Roman Polański do scenariusza „Ssaków" dopisał jeszcze kilka scen, również tę, gdy obaj bohaterowie są zabandażowani od stóp do głów, aż w końcu ich sylwetki całkowicie znikają na tle białego śniegu. Zmodyfikował też końcówkę etiudy, wymyślając zgrabną puentę . Gdy wreszcie bohaterowie tracą sanki, przez chwilę panuje między nimi pełna zgoda. Wkrótce jednak stan harmonii się kończy i od nowa zaczyna konflikt. Wykorzystując wszelkie możliwe chwyty, walczą o to, kto kogo ma nieść na barana.

Do projektu przyłączył się operator Andrzej Kostenko. Był bardzo cennym nabytkiem dla ekipy filmowej, bo właśnie otrzymał spadek. Wszedł zatem do spółki z wkładem sześciu tysięcy złotych. „Ssaki" miały bowiem powstać jako nie­zależna produkcja o całkowitym budżecie 34 tys. zł. Profesor Stanisław Wohl, dziekan wydziału operatorskiego łódzkiej szkoły filmowej, pozwolił na zrealizowa­nie „nadobowiązkowego ćwiczenia". Tak tę scenę w swoich wspomnieniach opisuje Roman Polański: Prywatne posiadanie sprzętu trzydziestopięciomilimetrowego i negatywu było niedozwolone, musieliśmy więc jakoś obejść przepisy. Zapaliliśmy po cygarze i wkroczy­liśmy do gabinetu Wohla w szkole filmowej, ostentacyjnie puszczając kłęby dymu. Spytał, czy chcemy go uwędzić. Cygara są nieodzowne - odparliśmy. Przychodzimy jako producenci10.

Polański i Kondratiuk otrzymali więc w końcu profesjonalną kamerę, Arriflexa. Dostali także oficjalne pismo z wieloma pieczęciami adresowane do producenta taśmy filmowej z prośbą, aby sprzedał im ją po cenie państwowej. Realizacja pro­jektu stała się możliwa, gdy Studio Małych Form Filmowych Se-Ma-For obiecało, że etiuda zostanie zakupiona.

- Niestety, wówczas na którymś p lenum KPZR towarzysz Chruszczow skryty­kował dekadenckich abstrakcjonistów. Se-Ma-For wziął sobie do serca to wy­stąpienie i postanowił robić wyłącznie filmy lalkowe. Wycofał się więc z naszego projektu. Na szczęście pojawił się Wojtek Frykowski , syn bardzo bogatego fabrykanta. „Ja w a m pożyczam pieniądze, nie ma żadnego problemu" - powie­dział Frykowski, który wystąpił zresztą w epizodzie. Z naszymi aktorami - Henry­kiem Klubą i Michałem Żołnierkiewiczem - umowy podpisaliśmy na serwetkach w Klubie Aktora na ulicy Kościuszki w Łodzi. Z piwnicy wziąłem waciak mojego ojca, w którym wrócił z Rosji. Romek też przyniósł jakieś łachy i tak ja ubrałem jednego ssaka, on drugiego. Sanki zaprojektował wybitny scenograf Jerzy Skar-

1 0 Roman Polański, „Roman", Polonia, Warszawa 1989, str. 137.

28

MY JESTEŚMY TRAFIENI

żyński; jego rysunek też powstał na serwetce, tym razem jednak w warszawskim Spatifie. Wyznaczyliśmy sobie diety pięć razy większe od państwowych i ruszyliśmy do Doliny Kościeliskiej, aby kręcić zdjęcia na tle wspania łego nierze­czywistego horyzontu - w s p o m i n a Andrzej Kondratiuk.

Praca nad fi lmem trwała dziesięć dn i . Potem podczas kolaudacji przeprowadzanej przez Naczelny Zarząd Kine­matograf i i „Ssak i " obroni ły się z t r u d e m , ot rzymując zaledwie troję za walory artystyczne. Film chciano zdys­kwalifikować z powodu złej ekspozycji. Tymczasem Kon­dratiuk świadomie dwukrotnie prześwietlał materiał filmowy tak, aby uzyskać efekt maksymalnego kontrastu pomiędzy bielą i czernią. Miało to dodatkowo potęgować efekt migo­tania nawiązujący do początków kina. Potem nagle coś się odkręciło w polityce kulturalnej i m imo wspomnianego wystąpienia genseka Chruszczowa Se-Ma-For zakupił jednak „Ssaki". Pieniądze wyłożone na produkcję wraz z honora ­r ium au to r sk im zwrócono Frykowskiemu. Tak wyglądała pierwsza niezależna produkcja filmowa w Polsce Ludowej. Potem więc „Guinnessa Księga Filmu" mogła nazwać Andrzeja Kondratiuka najwszechstronniejszym filmowcem świata. Realizując swój film „Cztery pory roku" (Polska 1985) był on również jego producentem, scenarzystą, operatorem, scenografem, kompozytorem, dźwiękowcem, rekwizytorem, oświetleniowcem i odtwórcą jednej z ról. „Cztery pory roku" były wyjątkiem wśród filmów wyprodukowanych w krajach komunistycznych, gdyż ich realizacja została w całości sfinansowana przez Andrzeja Kondra­tiuka u. Zresztą dzisiaj także jego dom w Gzowie to po trosze aktorska komuna, wspaniały naturalny plener dla zmienia­jących się wciąż „czterech pór roku" oraz profesjonalne studio, w którym rodzą się nowe projekty - j ednym z nich jest utrzymany w hrabalowskim klimacie „Bar pod Młynkiem".

Realizacja dwóch innych wczesnych pomysłów Andrzeja Kondratiuka przebiegała w zdecydowanie bardziej typowy sposób. Film „Nad wielką wodą" znowu opowiadał o dwójce mężczyzn. Tym razem w rolach głównych wystąpili Bogumił Kobiela i Jan Ptaszyn-Wróblewski, którzy próbują zepchnąć dużą łódź z piaszczystej plaży do morza. Zmęczeni bezowoc­nym wysiłkiem podróżnicy zasypiają. Budzi ich przypływ, a łódka, z którą tak długo nie mogli sobie poradzić, kołysze się już daleko od brzegu na wysokich falach.

" „Guinnessa Księga Filmu. Fakty i osobliwości", PWN, Warszawa 1994, str. 171-172.

MY JESTEŚMY TRAFIENI

- To prawda, że bardzo często wykorzystuję w swej twórczości duety. Ale nie tylko ja, przecież robił to choćby Cervantes i wielu, wielu innych. Zawsze musi być ten drugi. Jako zwierciadło, alter ego albo zaprzeczenie partnera. Z kim, jak nie z drugą osobą, mogę dywagować o tragifarsie pod tytułem życie. Gdybym robił to sam, oznaczałoby, że jestem obłąkany albo pracuję nad monodramem. Duet jest naturalną strukturą dramatyczną, którą bardzo lubię i do której zawsze będę wracał. W tym układzie obserwatorem relacji między dwiema osobami jes tem ja - tłumaczy Andrzej Kondratiuk.

W kolejnej etiudzie, zatytułowanej „Balon", widzimy parę bohaterów, którzy za wszelką cenę pragną oderwać się od ziemi. Odrzucają balast - kotwicę oraz drabinę - i unoszą się ku górze. Nagle balon zaczyna opadać. Wówczas bohate­rowie wyrzucają wszystko, co znajduje się w gondoli. W końcu zdejmują ubra­nia. Gdy i to nie pomaga, jeden z lecących wyrzuca drugiego za burtę . Moment później okazuje się, że balon wcale się nie unosił. Jedynie tło było wprawiane w ruch, co wywoływało u pasażerów - i oczywiście widzów - wrażenie lotu w przestworzach. Bohaterowie zrywają dekoracje i już pogodzeni, wspólnie pompują balon, ciągle marząc o prawdziwej podróży Ten film to już konkretna zapowiedź „Wniebowziętych".

- Pamiętam, że przy okazji pracy nad jakimś filmem w stojącym w hangarze samolocie IŁ-18 kręcono sceny z „niby lecącej maszyny" - opowiada Zbigniew Chadryś, kierownik ośrodka informacji techniczno-ekonomicznej PLL LOT SA. - Fragmenty nieba były zamontowane na stelażach przytwierdzonych do wyso­kiej metalowej konstrukcji zaopatrzonej w kółka. Asystenci reżysera biegali jak oszalali, przesuwając chmury za oknem. W taki sposób u widza patrzącego z wnętrza samolotu oraz w wizjerze kamery powstawało wrażenie lotu w prze­stworzach.

- To nie był mój film. Kręcąc wewnątrz samolotu, wystarczyło przeekspono-wać okno: wtedy na taśmie filmowej pojawiała się wyżarta biała plama. Można było także po prostu zawiesić firanki - taką radę dostałem podczas realizacji fil­mu „Chciałbym się ogolić", gdy martwi łem się, że za oknem ciągle zmienia się światło. Natomiast we „Wniebowziętych" trzeba było opuścić na okienka samo­lotu plastikowe zasłonki - wyjaśnia Andrzej Kondratiuk.

Wniebowzięci artyści najczęściej spotykali się w Par tumiarni , gdzie zamiast ambrozji podawano zazwyczaj tanie krajowe wino z dużą zawartością dwu­tlenku siarki. Swoją niezwykle oryginalną nazwę lokal zawdzięczał nazwisku Andrzeja Par tuma, awangardowego poety, malarza i muzyka, który skromną kawiarnię w pobliżu pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie obrał na główną arenę swoich n iekonwencjonalnych działań artystycznych. J edno z nich polegało na przeciągnięciu przez jedną z najważ­niejszych ulic stolicy t r anspa ren tu z nap i sem „Milczenie awanga rdowe" . W la tach 60. właśnie w tej kawiarni najłatwiej było spotkać Par tuma, który z zapałem toczył dyskusje o sztuce. Dopiero w la tach 70. „przekwaterował się" do kawiarn i SARP-u na Foksal, gdzie przesiadywał przy stoliku malarza abstrakcjonisty Henryka Stażewskiego. Potem n o w a fala działań artystycz­nych zan ios ła go do lokalu Związku Polskich Ar tys tów P las tyków przy Mazowieckiej .

W Partumiarni w zasadzie sprzedawano wino na wynos, ale ustawiono parę stolików w wolnej przestrzeni. Przy nich obok plastyków przesiadywali literaci - Andrzej Brycht, Stanisław Grochowiak, Ernest Bryll, Roman Śliwonik, J a n Himilsbach oraz Józef Gielo - przedwojenny kamieniarz, przyjaciel i men to r Himilsbacha.

- Z tamtych odległych czasów pozostała anegdota, jak to zagubieni kiedyś podczas jednej ze swoich eskapad Józef Gielo razem z Jankiem Himilsbachem zasnęli w zimie pod gołym niebem. Jedyne, co mieli pod ręką, aby się „przy­kryć" - osłaniając nieco od wiatru i mrozu - to były drzwi od wychodka. Była w nich jednak dziurka od klucza, więc ktoś z nich musiał się przeziębić - opo­wiada Leszek Płażewski, scenarzysta, pisarz, a wcześniej niezły bokser war­szawskiej Polonii, w której próbował boksować także Himilsbach.

31

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

Szlachetna szermierka na pięści była także pasją Romana Śliwonika, pisarza i poety, chodzącego po Warszawie w długiej czarnej pelerynie. Nie rozstawał się z drewnianą laską, która służyła mu głównie do karcenia chuliganów. Kiedyś zaprezentował swój nowy dynamiczny prawy sierpowy. Cios okazał się niezwykle skuteczny: Marek Piwowski stracił przedni ząb. W swoich opublikowanych wspomnieniach, zatytułowanych „Portret z bufetem w tle", Śliwonik tak scha­rakteryzował Himilsbacha: Promienność z niego nie tylko biła, ale waliła wszystkimi porami. Sporo miejsca poświęcił także opisowi walki pięściarskiej, którą stoczyli zwalisty Andrzej Brycht oraz reprezentant wagi piórkowej Jan Himilsbach, który rozpędził się, pochylił jak byk na arenie i pobiegł przed siebie cwałem. Dopadł do najbliż­szego pojemnika na śmieci, wyrżnął w niego głową, rozległ się huk, brzęk, Jan nie upadł. Stał. Pomimo tych trudności Himilsbachowi udało się zwyciężyć w tym nierów­nym pojedynku.

Roman Śliwonik opisuje także, jak wyglądały spotkania autorskie najlepszego pisarza wśród kamieniarzy. Oto jedno z nich - odbyło się w krakowskim klubie Rondo:

Spotkanie rozpoczął ktoś, może aktor, kto próbował przeczytać prozę Janka. (...) Janek znieważył człowieka dukającego jego opowiadanie i zaczął sam czytać. Słuchanie nietrzeź­wego i czytającego Himilsbacha było przeżyciem tak strasznym, że aż niewyobrażalnym i niezrozumiałym. W imię czego? Bo tylko ja wiedziałem, że Janek pisać umie, ale czytać się nie nauczył. (...)

- Panie Himilsbach!!! Panie Himilsbach! - Z pierwszego rzędu zaczął się wznosić, wibrować, dygotać głosik dziewczyny. - Przecież pan w ogóle nie potrafi pisać! To nie jest literatura, to jest coś strasznego, napisanego nie po polsku, bez sensu, bez myśli, bez kom­pozycji, to urąga polszczyźnie i nam wszystkim! To...

Jan Himilsbach - najlepszy pisarz wśród kamieniarzy i kamieniarz wśród pisarzy.

32

DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Jazgot i drżenie intelektualne głosu dziewczyny na chwilę dramatycznie zawisły, urwały się i w lukę, w chwilową ciszę wszedł ochrypły głos autora.

-A co pani w ogóle robi? - spytał niebezpiecznie spokojnie Himilsbach. - Jestem studentką na wydziale filologicznym. Na uniwersytecie. - To do garów, kurwo - ryknął Himilsbach 12. W tamtym czasie w autorze „Łez sołtysa" nie zostało już nic z subtelności poety,

choć debiutował poezją, a nie prozą. - Zaczynałem jak 99 proc. młodych pisarzy. Ten jeden procent zanim zacznie,

ma ciocię, wujka lub innego znajomka pracującego w kul turze . Po pros tu wysłałem wiersze do „Expressu Wieczornego". Odpisali mi, że powinienem popracować nad ortografią, ale równocześnie skierowali do Związku Literatów Polskich - opowiadał Himilsbach B .

Do historii polskiej liryki przeszedł jednak nie jako autor subtelnych erotyków ani wynalazca nowego rodzaju wersyfikacji, lecz twórca najdłuższego tytułu wiersza: „Na przyjazd Ali-Bam-Sulejmana, delegata Arabskiego Związku Młodzieży Demokratycznej, który przybył na Festiwal Młodzieży do Warszawy 15 lipca 1955 roku. Dworzec Główny, peron szósty, tor drugi". Według innej relacji był to „List do Achmeda Sulejmana z Sudanu, który w drodze do ojczystego kraju z Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie odwiedził Polskę". Sam utwór składał się natomiast zaledwie z kilku linijek.

Drukował w „Twórczości", „Przedpolu" (dodatek do „Sztandaru Młodych") i „Nowej Kulturze", w której pisał także młody dziennikarz Marek Piwowski. W tej ostatniej redakcji nie cieszył się jednak dobrą sławą. Według oceny Alicji Lisieckiej, zastępcy redaktora naczelnego „Nowej Kultury" Jan Himilsbach to pederasta, człowiek nieodpowiedzialny, który odgrażał się, że z „Nową Kulturą" zrobi po­rządek 14.

Nie poezja jednak, lecz proza - silna i męska - bardziej odpowiadała Himils­bachowi, który nie tylko pracował jako kamieniarz na warszawskich Powąz­kach, ale także wykuwał w kamieniu posąg robotnika z młotem (ozdobę jednego z socrealistycznych gmachów stojących przy warszawskim placu Zbawiciela), i podobno - jak sam się przechwalał - stawiał też Kolumnę Zygmunta.

- To nieprawda, przecież Janek był wówczas dzieckiem - opowiada Edward Cybulski, syn Jana Cybulskiego, w którego zakładzie kamieniarskim Himils­bach pracował. - Kolumnę Zygmunta stawiał mistrz kamieniarski z firmy ojca, Eugeniusz Burzyński. Miał pseudonim Baba-Jaga, bo był „milimetrowiec" i nie przepuścił żadnej fuchy. Był też nałogowym alkoholikiem - bez wódki nie zjadł obiadu. Żona dawała mu zawsze do pracy setkę bimbru w małej buteleczce. Gdy Janek był na kacu, często podkradał ten bimber, wlewając do butelki wodę. Potem przychodziła pani Burzyńska i błagała nas, żeby nie zabierać mężowi alkoholu, bo przecież on musi coś jeść! - wspomina Edward Cybulski, w którego zakładzie kamieniarskim na Wólce Węglowej nadal jest w użyciu dłuto po Himilsbachu:

I Roman Śliwonik, „Portret z bufetem w tle", Iskry, Warszawa 2001, str. 15-16. , J Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", Wydawnictwo vis-a-vis/Etiuda, Kraków 2004, str. 5-6. 1 4 Niepublikowane akta Instytutu Pamięci Narodowej, IPN 0333/303, t. 2.

'niebowzicci . . 3 3

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

3 4

„a tomowy" odbijak z widiową końcówką, przywieziony ze śląskich kamie­niołomów. Czy ktoś, kto posługiwał się takim narzędziem, mógł pisać dobre wiersze?

To oczywiste, że t e m p e r a m e n t Himilsbacha - przejawiający się choćby w regularnym demolowaniu w szale twórczym maszyny do pisania, potem przywracanej pieczołowicie do stanu pierwotnego - predestynował go do pisania prozy. Miał też swojego mistrza: wszędzie chodził ze zdjęciem z dedykacją Marka Hłaski. Po wyjeździe z Polski autora „Pierwszego kroku w chmurach" często spotykał się z jego matką. Dostawał od niej różne medykamenty.

- W każdej książce Himilsbacha, który debiutował w sześćdziesiątym siód­m y m roku zbiorem opowiadań „Monidło", jest jedno zdanie z Marka Hłaski -twierdzi Leszek Płażewski.

Andrzej Wajda kiedyś powiedział: Himilsbach to Zbyszek Cybulski po wszystkim... Można by równie dobrze dodać: Himilsbach to był Marek Hłasko po wszystkim 15 - pisał z kolei Krzysztof Mętrak. Dopiero w 1975 roku ciało Marka Hłaski sprowadzono do Polski. Nagrobek postawiła matka pisarza, ale miejsce na Powązkach pomógł jej załatwić Jan Himilsbach. Wszystko podobno działo się za sprawą tego, że kiedyś powie­dział: „Trzeba Marka sprowadzić do kraju. Gdzie on t am w tych Niemczech będzie leżał? Tam nawet nie ma kumpli. Do granicy przyjedzie pociągiem, a od granicy będziemy nieść t rumnę. A za trumną będą szły te wszystkie kurwy".

W przerwach między pisaniem i obrabianiem kolejnych granitowych nagrob­ków Himilsbach wpadał do Dziekanki lub Partumiarni, gdzie królował Andrzej Partum, już od najmłodszych lat zaliczany do „nowoczesnej cyganerii warszaw­skiej". Pierwszą recenzję z jego awangardowego koncertu zamieściło „Życie Warszawy" w 1958 roku. Do historii polskiego happeningu przeszedł natomiast jego wielki „Koncert solowy z afiszem". Było tak: awangardowy poeta i muzyk wraz ze swoją znajomą poszli do ulicznej budki telefonicznej. Wykręcili numer do sekretariatu ministra kultury i sztuki.

- Tu sekretariat przewodniczącego Rady Państwa, towarzysza Aleksandra Za­wadzkiego. Proszę mnie połączyć z towarzyszem minis t rem - zaczyna happe­ning znajoma Andrzeja Partuma.

- Tak jest, oczywiście, już łączę z towarzyszem ministrem. Słuchawkę przejmuje Andrzej Partum. - Tu przewodniczący Rady Państwa. Mamy takiego bardzo uta lentowanego

młodego pianistę. Zasłużył na to, aby mieć koncert w Filharmonii Narodowej. Proszę się tym zająć; najlepiej niech to będzie koncert solowy.

- Tak, oczywiście, wszystko będzie załatwione. - A jak tam w waszym życiu prywatnym? Natychmiast po rozmowie odpowiednie polecenia od ministra kultury otrzy­

mał dyrektor Śliwiński, ówczesny szef warszawskiej Filharmonii Narodowej. Wydrukowano wielkie plakaty, które błyskawicznie rozklejono po całej Warsza­wie. Tak się złożyło, iż parę dni przed datą koncertu dyrektor Śliwiński odbierał z rąk przewodniczącego Rady Państwa towarzysza Aleksandra Zawadzkiego

1 5 Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", „Tygodnik Kulturalny" nr 49 z 1988 r., str. 8.

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

wysokie odznaczenie państwowe. Skorzystał więc z nadarzającej się okazji i za­meldował, że przygotowania do recitalu młodego utalentowanego pianisty Par­tuma są już zapięte na ostatni guzik. Okazało się wtedy, iż przewodniczący Ra­dy Państwa nic nie wie ani o swojej interwencji w ministerstwie kultury, ani 0 koncercie, ani nawet o obiecującym młodym artyście. „Koncert solowy z afi­szem" - choć rozpropagowany w całej stolicy - został więc odwołany.

Andrzej Par tum był też prekursorem niezależnej działalności wydawniczej. W 1 9 6 1 roku wydał własnym sumptem tomik poezji „Frekwencje z Opisu". Tak samo wydany drugi tomik, zatytułowany „Powodzenie Nieurodzaj - Zwałka Papki", opatrzył posłowiem Stefan Kisielewski: Na wierszach się nie znam, zwłaszcza na takich, jakie pisuje Andrzej Partum. Ale pomimo to imponuje mi ten miody człowiek swoim uporem, kultem sztuki i wiernością wobec własnej - wyimaginowanej czy auten­tycznej, ale przecież po swojemu istniejącej - koncepcji. Wydać tomik poezji własnym nakładem - przyznacie, że rzadko się to zdarza w naszych zuniformizowanych i zmateria­lizowanych czasach. Tomik wydrukował zakład małej poligrafii Gryf w Warsza­wie. Książka zawierała stwierdzenie autora, iż jest to jego wkład w obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego.

- Partum, uprzedzając ewentualne oskarżenia o uprawianie kapitalistycznej działalności wydawniczej, wszem wobec głosił, że część zysku ze sprzedawanych przez niego książek była przeznaczona dla bohaterskich obrońców Wietnamu -opowiada Leszek Płażewski.

W jednym z kolejnych swoich wierszy - „Manifeście cudu i zwykłości" - Par­t um snuł poetyckie wizje: widzę rozproszone światło, w którym legły zaświaty nad przepaścią ciemną, w której „szybowiec duszy" kształtem jej odległy - leci kierunkiem rze­ki wyschniętych żył. To manifest wniebowziętych, żyjących poza doczesnością, szarością i pustką codzienności.

W Partumiarni jako barmanka pracowała panna Jadzia, której narzeczonym przez pewien czas był słynny Otello, niezwykle barwna postać warszawskiej cy­ganerii, jak twierdzili jedni, albo półświatka, jak uważali inni . Otello - dobry przyjaciel Marka Piwowskiego - mógł być pierwowzorem Lutka i Araszki, bo­haterów komedii „Wniebowzięci". Smakowitą anegdotę o reżyserze „Rejsu" 1 jego dobrym znajomym z Pragi przytacza w swoich zapiskach Krzysztof Mę-trak. Słynny knajak praski, zwany Otellem, kumplowałsię z reżyserem Markiem Piwow­skim, wychowanym na Targowej. Kiedyś zadzwonił do niego o szóstej rano: „Przyjdź, Mareczku, mam pół basa, wypijemy". Reżyser wykręcał się: „Dziewczynę mam na jaśku, muszę ją odprowadzić". Otello ze zrozumieniem: „A to przepraszam, Mareczku, nie wie­działem, że ty masz niewidomą dziewczynę 16.

- Wiele słyszałem o Otellu, ponoć nawet się poznaliśmy, ale go nie pamiętam. Gdy słyszę jego imię, przypomina mi się za to inny człowiek z Łodzi - niezrównowa­żony, za to wesoły - no, ale przecież optymistą może być wyłącznie idiota! Miał ksywę Lilii von Tello, stąd moje skojarzenie. Wchodził do kawiarni Honoratka, gdzie urzędowaliśmy po wykładach. „Czy państwo pozwolą?" - mówił, kłaniał się i śpiewał arie operowe - wspomina studenckie czasy Andrzej Kondratiuk.

1 6 Krzysztof Mętrak, „Dziennik z pawlacza", Puls 1997, str. 61.

35

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, DOKĄD POLECIMY

3 6

- W i e m , że ulubionym filmem Otella byli „Wniebowzięci", ciągle do nich wracał - twierdzi Leszek Płażewski.

Natomiast ulubionym powiedzeniem praskiego amanta było powtarzane każ­dego poranka zdanie: „Wstaję rano, robię przedziałek i m a m fajrant". Piwowski, grając w „Uprowadzeniu Agaty" ojca głównego bohatera, Cygana, na pytanie, co słychać, odpowiada: „Wstaję rano, robię przedziałek i m a m fajrant". W komedii pada jeszcze jedno ulubione stwierdzenie Otella: „Najlepsza jest amerykańska koszula w kratkę". Dlaczego?

- To proste - tłumaczy reżyser i cytuje swojego przyjaciela - „Zakładam ame­rykańską koszulę w kratkę. Kupuję flaszkę. Biorę ogórki. Idę nad Wisłę. Popi­j am z flaszki. Zagryzam ogórkiem. Rozpinam kołnierzyk, bo . . . najlepsza jest amerykańska koszula w kratkę".

Stosunek do życia prezentowany przez Otella był swoistą kontynuacją tego, co w dwudziestoleciu międzywojennym prezentował w kawiarniach i salonach Franc Fiszer, gawędziarz i facecjonista. Jedna z anegdot ocalonych przez Romana Lotha w jego świetnym zbiorze „Na progu świata i nieskończoności" doskonale pokazuje to, czym naprawdę zajmował się król Ziemiańskiej.

Gość z prowincji, nie bez pretensji do życia duchowego. Niedzielny poranek. Fiszer -świeżo wyspane, rozkoszne niemowlę tytaniczne, brodate, w nocnej koszuli, zawinięte w czerwoną kołdrę, z fajką nad dymiącą w szklance olbrzymce herbatą.

- Metafizyka?... Jak by tu panu powiedzieć, co to takiego... Wie pan, że diabli wiedzą... Zajmują się nią, pan rozumie, metafizykusi.

- No dobrze, proszę pana. Nie o to chodzi, tylko że cóż oni, ci metafizycy robią, czym się zajmują?

- Jak to, co robią?! Nic nie robią! - No dobrze, proszę pana. Dobrze, ale przecież gdyby wszyscy zechcieli tak przez całe ży­

cie nigdy nic nie robić, no to co by było? - Wszyscy?! Co pan opowiada?! Od wszystkich nikt tak trudnej rzeczy nie wymaga 17. Właśnie! Otello należał do tych nielicznych ludzi, którzy w piękny sposób po­

trafili nic nie robić. Miał jednak ku temu wszelkie predyspozycje. Był zniewala­jąco przystojny, miał słuszny wzrost i piękne kruczoczarne włosy. Był tak wyso­ki, że nawet trochę się garbił - stąd początkowo nosił przezwisko Garbus. Dopiero potem dorobił się innego przydomku. Zaczęto nazywać go Otellem, był bowiem niesłychanie zazdrosny. Jego ojciec, Petronio, był wyoblarzem (wyobla-nie to kształtowanie blachy na obracających się wzornikach za pomocą narzędzi wywie­rających miejscowy nacisk na powierzchnię blachy -jak podaje encyklopedia PWN). Jako PRL-owski prywaciarz Petronio miał bardzo dużo pieniędzy, a syn równie dużo wolnego czasu i fantazji. Kiedyś Otello zosta! przedstawiony przez Marka Piwowskiego studentowi wydziału reżyserii łódzkiej szkoły filmowej, Argentyń­czykowi Jose Luisowi de Zeo. Otello podał mu rękę i bez namysłu powiedział: „Popieramy ruchy narodowowyzwoleńcze w krajach Ameryki Łacińskiej". Ar­gentyński s tudent wsławił się potem odczytem wygłoszonym po hiszpańsku

1 7 Roman Loth, „Na progu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze", Iskry, Warszawa 2002, str. 323-324.

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

Janusz Kłosiński na planie „Rejsu". Przygoda z filmem całkowicie odmieniła jego życie.

w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Temat główny wykładu - walka z alkoholizmem - został wyczerpany po dziesięciu minutach. Następnie pacjentom cierpiącym na psychozy alkoholowe, schizofrenię i zespoły maniakalno-depresyjne przedstawiono zagadnienia sztuki iberoamerykańskiej. Przewodnia teza - roz­kwit kultury jest uwarunkowany kryzysem ekonomicznym - została wymyślona przez Marka Piwowskiego. Pacjenci, z których nikt oczywiście nie znał ani słowa po hiszpańsku, słuchali fascynującego półtoragodzinnego wykładu z otwartymi ustami.

Otello, oprócz popierania ruchów narodowowyzwoleńczych w krajach Ameryki Łacińskiej, zajmował się podbojami niewieścich serc, prowadząc życie playboya. Janusz Kłosiński, zadający się z wieloma muzami, opisał jego wyczyny w jed­nym ze swoich szkiców literackich.

Lizak, ktoś jeszcze i Otello - wszyscy mieszkali na Pradze. Otello - wielki, przygarbiony i miat najprzystojniejszego brata. Jąkałę. Nazywali go Antonio, bo miał wioską urodę.

37

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

38

Otello miał dziewczynę Sławkę, która po pijaku wyskoczyła oknem. Jak to zobaczył, to tylko zamknął okno. Sławka leżała przed domem, a w tym czasie przechodzili ojciec Otella ze swoją kochanką.

- Patrz, Sławka się upiła. A ona już leżała martwa. Potem Otello miał za kochankę Aniołka, córkę grabarza

z Bródna. Aniołek miała osiemnaście lat i wypijała na śniadanie pół litra wódki. Jak Otello wracał od Aniołka z Bródna, to zadławił się własnym pawiem, nie mogli go uratować i wyzionął ducha.

Kiedyś Otello na basenie był podpity i wrzucił do wody ratownika, który przechadzał się wokół basenu z megafonem w ręku i dozorował kąpiących się w basenie. Okazało się, że ratownik nie umiał pływać i mało się nie utopił.

W sądzie. - Chciał pan utopić ratownika. - Jak można utopić ratownika. Przecież ratownik jest od ratowania. - W tym impulsie rozumowania macie rację. Ratownik jest od ratowania. Ale od rato­

wania innych ludzi... - Kogo? - Tych, co się na jego oczach topią... - Ale nikt się nie topił. Tylko ten niedorajda ratownik. Normalnie to powinien dać

nura i strzałką wypłynąć nad wodę. Każdy chłopak z Pragi to potrafi. - Mówicie, że dałby nura, potem strzałką i nad wodę... - No, tak mówiłem. Dobrze pan słyszał. - Dobrze, kurwa, słyszał? To ci powiem. Ten ratownik nie umie pływać... - Ratownik? Nie umie? To po co kręcił się z megafonem wokół basenu i dyrygował... - On ma jeszcze inne zadania ratownicze. (...) Bardziej skomplikowane. Dużo ważniejsze,

niż by ci się mogło wydawać. -Jakiego rodzaju... - Jakiego rodzaju... Ten akurat ratownik ratuje przed upadkiem moralnym... - Moralnym? Na basenie? Otello wyrokiem sądu dostał trzy miesiące darmowego chleba i na popicie czarną kawę. - Janek Himilsbach nie miał swojego mieszkania i sypiał u różnych znajo­

mych. Przez pewien czas korzystał z kąta u mnie . Mojej babci, która miała osiemdziesiąt lat, podziękował kiedyś za gościnę, mówiąc: „Jak ci zrobię grób, to będziesz w n im miała jak w niebie" - wspomina Leszek Płażewski, który w opowiadaniu „Pidżama", opisał historię zasłyszaną od Himilsbacha.

Płażewski pochwalił się mu kiedyś, że właśnie kupił materiał na garnitur i za­mierza jeszcze sprawić sobie nową wspaniałą pidżamę. To słowo wywołało u Hi­milsbacha falę traumatycznych wspomnień. „Raz jeden miałem pidżamę - opo­wiadał. - Nie ma, kurwa, dziadu, gorszej rzeczy niż pidżama. Normalnie jest tak. Popijesz sobie, padniesz i zapomnisz o wszystkim. Potem wstaniesz rano i zaraz możesz iść dalej. Raz jeden w życiu napiłem się w pidżamie. Następnego dnia rano wyszedłem na ulicę ubrany tylko w pasiastą pidżamę".

Sam Himilsbach określał siebie m i a n e m „reisera". W wywiadzie, drukowa­nym w tygodniku „Polityka", wspominał: Zjeździłem całą Polskę pociągami. Żyłem jak wolny ptak. A jak żyją wolne ptaki? Opowiem o jednym moim koledze. Wyszedł sobie

DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

któregoś dnia wieczorem na spacer i nagle na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej przypomniał sobie, że ma kumpla w Gdańsku i że dobrze byłoby z nim pogadać. A że nie miał akurat pieniędzy, wybrał się pieszo. Spał w stogach, łapał kury i piekł sobie w ognisku, i tak po kilku dniach dobrnął do celu. Zapukał do mieszkania, otworzyła mu matka kumpla: „Przepraszam bardzo - zapytał - czy zastałem Wieśka?". „Nie - mówi matka -poszedł do kina. Ale zaraz wróci, proszę zaczekać". „Nie dziękuję, niech pani powie Wieś­kowi, że był Drozd z Warszawy". I zawrócił.18 Opowieść ta przypomina pokazaną w komedii Andrzeja Kondratiuka scenę odwiedzin przez wniebowziętych kolegi z wojska (w jego roli wystąpił Janusz Kłosiński).

Pod koniec lat 60. Himilsbach był już w orbicie magii filmu oraz reżysera Marka Pi­wowskiego - zaczął bywać też w legendarnym Spatifie. Zresztą razem ze swoim psem Topem, z którym odwiedzał również Kameralną. Zapytany kiedyś o to, co pies robi przy jego stoliku, odparł: „On się tylko przysiadł". Zwyczaj chodzenia z wilczurem po kawiarniach był jednak ledwie drobną fanaberią. Himilsbach po pijanemu urządzał niestety głośne awantury, stawał się agresywny. Wiedział o tym doskonale obdarzony nieprzeciętnym poczuciem humoru Gustaw Holoubek. Cał­kiem prawdopodobna jest więc sytuaq'a sportretowana w tej oto znanej anegdocie:

Do Spatifu wtacza się pijany Himilsbach i od samego progu krzyczy: „Inteli­gencja wypierdalać". Na te słowa, z właściwym sobie dostojeństwem unosi głowę znad zupy pomidorowej Gustaw Holoubek i głośno zwraca się do wszystkich obecnych: „Nie wiem, jak państwo, ale ja wypierdalam".

Pierwszym dyrektorem warszawskiego Spatifu był Włodzimierz Sidorowski, który kategorycznie zakazał wpuszczania do kawiarni wywołującego burdy Hi­milsbacha. Dzięki tej decyzji przeszedł wkrótce do historii polskiej k inemato­grafii. Himilsbach z zemsty na dyrektorze postanowił na planie „Rejsu" przy­brać sobie jego nazwisko i już jako Sidorowski wygłaszał do inżyniera Mamonia

je słynne: „Miałem aparat Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć". - Pamiętam, że uczestnicy biesiad w Spatifie często składali się na flaszkę dla

Janka , który czekał przed wejściem do lokalu. Pieniądze zanosił mu Zdzisiek Maklakiewicz - wspomina Feridun Erol.

Kultowy Klub Aktora nie był jedynym lokalem, w którym nie chciano widzieć Himilsbacha. Roman Śliwonik zapamiętał, jak podczas jednego z festiwali po­ezji w Poznaniu doszło do awantury w hotelowej restauracji. Kelner starał się wypchnąć Himilsbacha za drzwi, krzycząc: „Udaje pisarza! Na salę chce wejść". Kiedy pewnego razu nie wpuszczono nietrzeźwego autora „Monidła" do piwni­cy Manekin na warszawskiej starówce, wściekły pisarz przez otwarte okienko sypnął do knajpy miałem węglowym. Sala pogrążyła się w chmurze czarnego pyłu. Kiedy żądni zemsty goście wybiegli z piwnicy, natknęl i się na opartego o mur Janka. Na pytanie, gdzie są ci dranie, odpowiedział: „Pobiegli w tamtą stronę". Wściekły t łum ruszył we wskazanym kierunku, a Himilsbach spokoj­nie, niezatrzymywany przez nikogo, wszedł sobie do środka. Bywalcy kawiarni Manekin byli przedmiotem szczególnego zainteresowania Służby Bezpieczeństwa.

u Krystyna Nastulanka, „Na co dzień i w niedzielę, z Janem Himilsbachem rozmawia Krystyna Nastulanka", „Polityka" nr 15 z 1974 r.

39

DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

4 0

Lokal nie tylko był miejscem spotkań bohemy artystycznej (Miron Białoszewski, Roman Śliwonik, Marek Hłasko) i członków klubu Krzywego Koła (Jan Józef Lipski, Aleksander Małachowski) , ale także - według założeń śledztwa - był miejscem, w którym przygotowano porwanie syna Bolesława Piaseckiego. Stąd też zadaniem kontaktu obywatelskiego o pseudonimie „Alik" było przekazywanie milicji opinii o pracownikach (w tym o „Mańce Pryszcz" zwanej też „Czarną Marysią") i gościach Manekina (np. „Czarny Kazio", „Melon", „Mietek Chrystus"). Oto charakterystyki niektórych bywalców lokalu (język i styl oryginalne):

ŚLIWONIK Roman. Charakteryzuje się on chuligańskim sposobem bycia, nieraz sztucznie je podkreślającym dla wykazania swego ekscentrycznego stosunku do życia, otoczenia i nieprzywiązywania znaczenia do posiadania pieniędzy (dziśsą, jutro nie ma).

BIAŁOSZEWSKI Miron. Bywał na jego spektaklach. Jest zwolennikiem jego twórczości. Uważa, że reprezentuje on duży talent. Odludek unikający publicznych kontaktów. Po lokalach nie bywał. Zboczeń jego nie zna (relacja „Alika" spisana przez mjr. J. Kuberę).

GIELO Józef. Poeta związany z „Kołem Młodych" i obecnie prawdopodobnie współpra­cujący z redakcją „Ekranu". Przyjaźnił się bliżej z Janem Himilsbachem.

HIMILSBACH Jan. Z zawodu poeta, związany jednak wykonywaniem prac w pomni-karstwie cmentarnym w warsztacie znajdującym się w rejonie cmentarza przy ul. Powąz­kowskiej. Posiada liczne znajomości w środowiskach dziennikarskich i literackich. Zwią­zany jest bliżej z wydawnictwami PIW mieszczącymi się przy ul. Foksal. Przesiaduje w ich kawiarni oraz w kawiarni ZPL. Gdy jest w stanie nietrzeźwym co mu się często zdarza, znajomi unikają go po lokalach i jest z nich usuwany ze względu na chuligańsko-chała-śliwe zachowanie się 19'.

Kontakt obywatelski o pseudonimie „Alik" opisywał także wyczyny Himilsbacha w lokalu p iwnym - tzw. zielonej budce, usytuowanej w rejonie: ogrodzenie szpitala dziecięcego przy ul. Kopernika - pomnik Kopernika. Między innymi stałym bywalcem „zielonej budki" był Jan Himilsbach „doprawiający się" tam ze swoimi przyjaciółmi. Był wypadek, że usnął on pewnego razu przy tej budce i w takim stanie znalazł go milicjant.

Piwo - niezwykle skuteczne jako „doprawiacz" - było także podawane w Spatifie. Stąd też pochodzi anegdota opowiadana przez Marka Piwowskiego:

- Siedzimy sobie w Spatifie przy stoliku - ja, Maklak i Janek. Zamawiamy piwo. Barmanka nalewa nam je do kufli, pół na pół z pianą. „Trzeba ją opieprzyć" - woła Himilsbach. „Nie, lepiej pójdziemy do sądu" - przekonuje Maklakiewicz. „A tam - sę­dzia piwosz. Ławnicy też piwosze. Wyrok - kara śmierci" - śmieje się Piwowski.

„Na początku był chaos, ale po tem Heniek przyniósł pół l i tra" - te słowa, wypowiedz iane w Spatifie przez Kazimierza Grześkowiaka, dobrze oddają atmosferę tego szczególnego miejsca.

- To była niesamowita enklawa w morzu szarzyzny, brudu i nudy. Tam była inna Polska - podkreśla Feridun Erol.

Bywali tutaj nie tylko aktorzy i artyści. Obok dysydentów pojawiali się człon­kowie Komitetu Centralnego PZPR, wódkę z takim samym zgubnym skutkiem pili intelektualiści i tajniacy. Tu ziścił się socjalistyczny mit równości: alkohol tak samo kładł wszystkich gości, niezależnie od profesji i poglądów politycznych.

1 9 Akta Instytutu Pamięci Narodowej, IPN 0204/656.

DLA MNIE WSZYSTKO JEDNO, DOKĄD POLECIMY

Handel walutą by! tutaj równie powszechnym zjawiskiem jak rozmowy o Martinie Heideggerze. Ważną postacią był pan Franio, szatniarz, który tak naprawdę prowadził świetnie prosperujący kantor wymiany walut (kiedy zmarł w 1987 roku, na pogrzeb przyszły t łumy). To podobno w Spatifie Antoni Słonimski opowie­dział słynną anegdotę o radzieckim pisarzu Aleksandrze Fadiejewie, autorze „Młodej Gwardii". W czasie spotkania w Związku Literatów Polskich, któremu szefował Słonimski, Fadiejew miał dyskretnie spytać: „Gdzie ja tu mogę zrobić siusiu?" „Pan? - Słonimski spojrzał na niego szczerze zdumiony. - Wszędzie!".

Podobno aktor Bogusz Bilewski z kolei zajechał kiedyś przed Spatif śmieciarką, której potem całą załogę zaprosił - w serdecznym geście podziękowania - na kiel icha. To w szatni Spatifu między pa l t ami sypiał ponoć pijany w trąbę Himilsbach - było to oczywiście w czasach, gdy jeszcze udawało mu się sforso­wać wejście do klubu.

Wyobraźmy to sobie: ma na sobie wymięte ubranie, jest nieogolony, głośno chrapie. Wchodzi dystyngowane małżeństwo Centkiewiczów. Pani Wanda mówi do męża:

- Spójrz, kochanie, jaki okropny typ tutaj leży. To skandal, w naszym Spatifie! - Ależ kochanie, nie poznajesz? Przecież to ten słynny pisarz i aktor, pan J a n

Himilsbach. W tym momencie Janek otwiera jedno oko i cedzi przez zęby swoim ochryp­

łym głosem: - No widzisz! Głupio ci chyba teraz, ty stara kurwo! Z natury spokojniejszy i bardziej zrównoważony Zdzisław Maklakiewicz był

w zdecydowanie lepszej sytuacji niż J a n Himilsbach. Mógł bez żadnych prze­szkód przesiadywać przy swoim stoliku. Tutaj zagrał też chyba najlepsze role aktorskie swojego życia.

- Picie wódki z Maklakiewiczem było największą rozkoszą. On od razu miał sto dziewięćdziesiąt tysięcy niesamowitych pomysłów - opowiada Feridun Erol.

- Zdzisiek kupił sobie kiedyś wodoszczelny zegarek dla nurków. Wchodzę do Spatifu, on siedzi przy stoliku i zanurza zegarek w szklance z piwem. „Popatrz - woła - jaki szczelny!" - wspomina Andrzej Kondratiuk.

W Spatifie Maklak śpiewał i jak przystało na członka bardzo umuzykalnionej rodziny grał na pianinie.

- Grał raczej ze słuchu niż z nut . Miał umiejętność harmonizowania, choć nie kończył żadnych szkół muzycznych. Wykazywał jednak wielką kulturę muzyczną. Jeśli zdarzały się jakieś dysonanse, to były one zamierzone, ponieważ zawsze znajdował odpowiednie rozwiązania molowe lub durowe, tak jakby odzywał się w n im duch kompozytora albo objawiał jego własny gust artystyczny - ocenia Kazimierz Kaczor, który razem z Maklakiewiczem pracował w Starym Teatrze.

„Po mistrzowsku marnował swój talent, co było wtedy w modzie" - mówił o Maklaku Janusz Głowacki, który razem z n im oraz Markiem Piwowskim na serwetkach właśnie w Spatifie napisał słynny monolog o polskim kinie. Zdzi­sław Maklakiewicz natychmiast odgrywał „jeszcze ciepłe" scenki, a jego inży­nier Mamon był jeszcze śmieszniejszy i bardziej sugestywny niż ten, który obja­wił się później w filmie „Rejs".

41

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

„Zdzisiek Maklakiewicz po mistrzowsku marnował swój talent" - uważa Janusz Głowacki.

- Najlepsze swoje role aktorskie Maklakiewicz zagrał właśnie w Spatifie, tylko t am był w pełni przekonujący i absolutnie wiarygodny. Gdy inni bywalcy tego miejsca opowiadali prawdziwe zdarzenia, to Maklak odgrywał wymyślone przez siebie scenki, przedstawiał własne scenariusze. Gestykulował, krzyczał, modulował głos. To zabawne, ale kiedy w filmie miał zagrać coś podobnego, nawet siedząc przy barze, a więc tylko jakby odtworzyć najbardziej dla siebie naturalną sytuację, stawał się spięty, nienaturalny - ocenia Marek Piwowski, który uważa, że najlepsze kreacje Maklakiewicz miał w „Rejsie" i „Wniebowziętych" oraz - już bez asysty Jana Himilsbacha - jako stary nauczyciel tańca w „Polskich d rogach" J anusza Morgens t e rna . J e d n a k za największy dowód geniuszu Maklakiewicza Marek Piwowski uznaje nieistniejący scenariusz, który udało mu się „sprzedać" Andrzejowi Wajdzie.

- Maklak był bardzo sugestywny. Kiedyś, gdy sobie trochę wypił, zaczął opo­wiadać Wajdzie scenariusz filmowy o patyczku. Reżyser, który w latach siedem­dziesiątych miał wielką siłę przebicia, bardzo zapalił się do tego projektu. Następnego dnia powstało kierownictwo produkcji filmu „Patyczek", które od razu miało papier firmowy, pieczątki i druki. Jak wszystko zostało już zorgani­zowane, wydało się, że nie ma scenariusza. Wajda zadzwonił natychmiast do Maklaka. Okazało się oczywiście, że scenariusz wywietrzał pomysłodawcy z gło­wy wraz z alkoholem - opowiada Piwowski.

- Pamiętam historyjkę o patyczku - wspomina Tomasz Lengren. - Maklakie­wicz stoi na moście z patykiem w ręku. Woła: „Robimy film" i rzuca drewno do wody. Potem mnie pyta: „No jak to się nazywa, no ten taki ruch kamerą?" .

4 2

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

Pokazuje coś dłonią. „Panorama" - odpowiadam. „No właśnie, panoramujemy, jak patyk spada do wody". „A potem co, ujęcie twojej twarzy?" - pytam. „Nie. To już będzie koniec. Przecież to jest film psychologiczny!".

Wymyśloną przez Zdzisława Maklakiewicza historię patyczka - pełną psycho­logicznej prawdy, niezwykłego dramatyzmu i wdzięku - opisał także Tadeusz Konwicki w książce-dzienniku „Nowy Świat i okolice". We wcześniejszej po­wieści „Nic albo nic" autor „Małej Apokalipsy" wykorzystał inną scenkę, której autorstwo przypisuje się Maklakowi. Oto w niezwykle upalne lato pijaczki ota­czają kiosk z piwem. Z takim namaszczeniem traktują złocisty chmielowy na­pój, iż zwyczajna budka staje się świątynią, wokół której odbywa się religijny obrzęd. Otwarte butelki z pienistym napojem podnoszą ku słońcu, przystawiają do ust, przechylają głowy, przymykają z błogością oczy i tak zastygają. W mo­mencie, gdy zaczynają miarowo poruszać się grdyki, rozlega się hejnał mariacki. Wygląda to tak, jakby t łumek pijaczków wokół budki grał na swoich butelkach. A naprawdę grało radio. Odbiornik należący do właściciela kiosku.

- To Zbyszek Cybulski jeszcze przed Maklakiewiczem wymyślał różne kró­ciutkie scenariusze. Kiedyś narzekał: „Cyganicha, czort, nie chcą mi dać pienię­dzy, a m a m taki piękny pomysł. Strażak na rynku w Krakowie zamawia piwo i pije, robiąc stosowne pauzy, równo z hejnałem" - wyjaśnia genezę tego pomy­słu Andrzej Kondratiuk.

Zdzisław Maklakiewicz był żołnierzem Armii Krajowej, walczył w Powstaniu Warszawskim. Stąd wiele jego opowiadań, scenariuszy i anegdot dotyczyło cza­sów wojny. Opracował tzw. teorię dwóch bram, w której zawarł całą życiową mądrość dotyczącą roli przypadku w życiu jednostki. Za ćwiartkę wódki podzie­lił się nią z Andrzejem Wałkiem w warszawskim Spatifie.

„Postaw ćwiartkę, to usłyszysz teorię dwóch bram. Nie znasz jej, a przyda się twoim wchodzącym w życie studentom". Nie dałem się długo prosić. Maklak usiadł wygodnie i zaczął wykładać: „Trzeci dzień powstania warszawskiego, idę z kumplem ulicą, aż tu nagle jak bomba nie kropnie! Prysnęliśmy na dwie strony i spójrz, teraz on jest wicemini­strem, a ja drugorzędnym aktorzyną. Spytasz pewnie, dlaczego? Ano dlatego, że ja wpa­dłem do bramy, gdzie były matki z dziećmi, a on do tej, gdzie stała AL20.

Inną historię Maklakiewicza o animozjach między Armią Krajową i Armią Ludową opowiada Marek Piwowski.

- Pewnego dnia dwaj faceci - powiedzmy, że byli to Andrzej Łapicki i Andrzej Wajda - pokłócili się o to, czy ich przyjaciel Heniek podczas wojny należał do AK czy do AL. Po dłuższej wymianie zdań zwaśnieni panowie postanowili wziąć taksówkę i pojechać na Powązki na grób Heńka. Kiedy już stali nad grobem swojego przyjaciela, wpadli na pomysł, aby po prostu Heńkowi zadać pytanie: Byłeś w AK czy w AL? Od grabarzy pożyczyli łopatę i szpadel. Zaczynają kopać. Wreszcie, cali ubrudzeni ziemią, umorusani na twarzy, odsłonili wieko trumny. Nagle obok nich pojawił się Heniek. Wstał z grobu w eleganckim czarnym po­grzebowym garniturze, c iemnym krawacie i białej koszuli. „Panowie, jedziemy

2 0 Bartosz Marzec, „Czas przyjemnie utracony. Taka była legenda SPATiF-u", „Rzeczpospolita", 22 lutego 2003 r.

43

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

44

do Bristolu" - zarządził. Wszyscy wsiedli do taksówki. Podczas wejścia do ele­ganckiego hotelu zaczęły się kłopoty. Kierownik sali nie chciał wpuścić do środ­ka utytłanych ziemią gości. Do Bristolu wszedł tylko Heniek, który zaraz usiadł przy barze i począł odrabiać wieloletnie zaniedbania. Andrzejowie Łapicki i Waj­da zostali na ulicy. Po chwili na nowo rozgorzała zacięta dyskusja, czy Heniek był w AK czy w AL - puentuje Piwowski.

W innej wymyślonej opowieści z czasów wojny Maklakiewicz mówił, jak to urządził zasadzkę na Niemców, a gdy wreszcie wyszedł z ukrycia, okazało się, że „to byli sami NRD-owcy". Tylko czasami poważniał. Kiedyś na rynku warszaw­skiego Starego Miasta spotkał radziecką ekipę filmową kręcącą sceny z powsta­nia warszawskiego. Wówczas zareagował nerwowo - poradził, aby filmowcy ze Wschodu - zgodnie z historyczną prawdą - przenieśli się na Pragę i s tamtąd za pomocą transfokatora robili zdjęcia Warszawy. Maklak wymyślał także purnon-sensowe dykteryjki. Oto jedna z nich:

- W porcie stoją wczasowicze i sypią do wody kawałki bułeczek oraz precelków - opowiadał. - Ławica napływa za ławicą i rybki skubią okruchy. Tymczasem zbliża się rybacki kuter, powoli wytraca szybkość. Nagle uderza burtą o nabrze­że... - W tym miejscu zniecierpliwiony słuchacz na ogół pytał: - „No i co z tego?" - Jak to, co z tego? - Maklakiewicz udawał obrażonego. - Tak powstają fladry!

„Rejsowy" inżynier M a m o n wraz z rozwojem swojej kariery aktorskiej coraz bardziej uciekał od własnego środowiska. Mimo że wydawał się postacią z daw­nej młodopolskiej bohemy (zagrał świetnie Poetę w „Weselu" Stanisława Wy­spiańskiego), coraz częściej wybierał role cwaniaków, obiboków, ludzi półświat­ka. Sam też chętnie przybierał postawę outsidera.

W 1977 roku kryminał „Przepraszam, czy tu biją?" Marka Piwowskiego do­stał Złotą Kamerę w kategorii najlepszy film o tematyce współczesnej. Wyróż­nienie przyznawał tygodnik „Film" (rok wcześniej na gdyńskim Festiwalu Fil­mowym Andrzej Wajda zrzekł się głównej nagrody za „Smugę cienia" właśnie na rzecz „Przepraszam, czy tu biją?"). Podniosła uroczystość odbywała się w warszawskim Pałacu Staszica, w wytwornej i błyszczącej Sali Lustrzanej.

- Był Piwek, ja, Maklakiewicz i Himilsbach. Za film wzięliśmy jakieś nagrody, potem były przemowy notabli i wreszcie rozpoczyna się wytworne przyjęcie. A my koperty z pieniędzmi wkładamy do kieszeni i pędzimy do Ścieku - opo­wiada Zdzisław „Bene" Rychter, który zadebiutował rolą Jerzego Kudelskiego, czyli przebiegłego złodzieja „Belusa" w „Przepraszam, czy tu biją?". Tam zagrał w niezapomnianej scenie przesłuchania.

- Nazwisko? - pyta milicjant. - Kudelski - odpowiada Belus. - Imię? - Jerzy. - Zawód? - Mechanik. - Jaki mechanik? - Mechanik Jerzy Kudelski. - Rozbieraj się! - krzyczy śledczy.

DLA M N I E WSZYSTKO J E D N O , D O K Ą D POLECIMY

Zdzisław „Bene" Rychter- kumpel Himilsbacha z zakładu kamieniarskiego - zadebiutował w filmie Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?". W filmie zagrał złodzieja Belusa.

- Tak od razu, bez buzi? - odpowiada Belus. - Na planie filmu podszedł do mnie Piwek i mówi: „Zaraz przyjdzie tu kolega

z twojej pracy". Jaki kolega? - zacząłem się zastanawiać. Okazało się, że to Janek Himilsbach, z którym poznaliśmy się na Powązkach, bo razem pracowaliśmy w zakładzie Cybulskiego. Gdy ja zaczynałem pracę w kamieniarstwie, to on już wystąpił w „Rejsie". Koledzy mówili, że z nami pracuje prawdziwy aktor. Nie wierzyłem. Aż wreszcie pojawił się Himilsbach. Ja taki zdziwiony przyglądam się jemu, a on do mnie: „Masz tu, Łysy, dychę i leć po flaszkę". Wówczas byłem początkującym kamieniarzem, a wykuwał tzw baranki - wspomina Zdzisław Rychter, aktor i założyciel Stowarzyszenia Niekonwencjonalnych Postaci Filmo­wych „Gęba" imienia Jana Himilsbacha, a przede wszystkim jego przyjaciel.

- Janek robił grubą robotę, pracował w grubym granicie, potrafił go pałkować nawet dwanaście godzin bez przerwy. Pracował w firmie mojego ojca bardzo dziwnie, zawsze na lewo, nigdy nie będąc ubezpieczony, ale przecież był z niego

4 5

DLA MNIE WSZYSTKO JEDNO DOKĄD POLECIMY

luzak, wolny elektron. Inni kamieniarze śmiali się z Himilsbacha, ale tak naprawdę mu zazdrościli, bo potrafił wybić się ponad przeciętność. Gdy w jego opowiada­niach odnajdywali historie ze swojego życia, zazwyczaj niezbyt chwalebne, to odgrażali się, że mu stłuką mordę. Jednak wszystko zawsze kończyło się w ten sam sposób. Janek stawiał flaszkę - opowiada Edward Cybulski. Himilsbach, parę lat starszy od niego, nosił go na rękach. Znali się z Mińska Mazowieckiego, gdzie państwo Cybulscy prowadzili rozlewnię piwa pod szyldem PSS Społem. Tam ma­ły Janek, myjąc butelki, zarobił pierwsze pieniądze. Potem Jan Cybulski został prezesem warszawskiej spółdzielni rzeźbiarzy-kamieniarzy a w 1956 roku otworzył własny zakład przy ul. Powązkowskiej. Wówczas zaoferował Himilsbachowi pracę. Jego robota polegała na skuwaniu krawężników, które pod dłutem kamieniarza miały utracić swój kształt trapezu. Potem obrobione krawężniki służyły do obra­m o w a n i a nagrobków. Przez tydzień w ten sposób można było zarobić 800 zł - przeciętna miesięczna pensja urzędnicza była niewiele wyższa.

- Janek nauczył mnie pić i palić. Sam kopcił sporty i mazury - jedyne papie­rosy pakowane w paczkach po dziesięć sztuk. Potem zaczął palić także ekstra-mocne, ale koniecznie bez filtra. W zakładzie ojca alkohol lał się strumieniami. Do obiadu zawsze musiała być wódka - wspomina Edward Cybulski.

Po pracy też trzeba było coś wypić, więc najlepszy pisarz wśród kamieniarzy -nie wpuszczany już do Spatifu i wielu innych lokali - musiał znaleźć sobie ja­kieś inne miejsce. Została n im Harenda, mieszcząca się przy Krakowskim Przedmieściu - właściwie przy Oboźnej - niedaleko uniwersytetu.

Harenda była po trosze własnością Jana Himilsbacha, on tu śniadał, obiadował -w przenośni - tutaj urzędował i [stąd] ruszał na wieczorny obchód lokali. Każdy dzień był naznaczony jakimś wydarzeniem związanym z Janem. (...) Zapraszający Jana snob, gość restauracyjny, był przez jakiś czas przez Himilsbacha tolerowany i karmiony opowieściami ze sfer wyższych, artystycznych, a następnie lżony. Ten intuicyjnie wybrany przez Janka sposób obcowania z ludźmi przysparzał mu coraz więcej popularności, rozgłosu, wręcz chwały. Ludzie mogą być źródłem nieustannych zdziwień. - Roman, ty kupujesz zegarek w sklepie? - dziwił się Janek. - I tyle płacisz? Ja wszystkie zegarki mam od Henia z Harendy za bezcen. Szatnia pana Henia przypominała sklep z zegarkami21 - pisał w swo­ich wspomnieniach Roman Śliwonik.

Harenda była jednak zamykana już o dwudziestej drugiej, gdy J a n Himils­bach dopiero nabierał ochoty na dalszą zabawę. Wieczorem całe towarzystwo przemieszczało się więc o kilka kroków - do mieszkania pani Izy na Krakow­skim Przedmieściu. To było dokładnie to mieszkanie, które Chrystus stojący przed kościołem Świętego Krzyża wskazuje palcem.

- Pani Iza, kobieta cudnej urody, miała status narzeczonej Zdzisława Makla­kiewicza - wspomina „Bene" Rychter.

- Pamiętam, że nosiła przydomek „Drabina", bo była bardzo wysoka - dodaje Marek Piwowski.

- To ona w latach siedemdziesiątych prowadziła coś na kształt kawiarni lite­rackiej, która tak jak przed wojną Ziemiańska, a potem Spatif, była miejscem

2 1 Roman Śliwonik, „Portret z bufetem w tle", op. cit., str. 75.

4 6

DLA M N I E WSZYSTKO JEDNO, D O K Ą D POLECIMY

nocnych rozmów Polaków. W mieszkaniu była jeszcze córka gospodyni Małgo­rzata oraz bardzo stary pies z wystającą dolną szczęką, nazwany Ćwiklińską. Gdy szczekał, Himilsbach krzyczał: „Czego, kurwo Ćwiklińska, się odzywasz, przecież ty już dawno nie żyjesz!". Kiedyś szliśmy do Izy i z mijającej nas cięża­rówki Bakutilu, która podskoczyła na wyboju, wypadła śledziona. Janek pod­niósł ją z jezdni i zabrał w prezencie dla Ćwiklińskiej. Śledziona była niezbyt świeża, więc przesmażono ją na patelni. Smakołyk dla psa nie doczekał jednak ranka. Ktoś bardzo głodny obudził się w nocy, poszedł do kuchni i zjadł śniadanie Ćwiklińskiej. Mało nie stracił życia - śmieje się „Bene" Rychter.

- T o Zdzisiek wymyśl i ł imię dla psa . On mia ł n iesamowi tą wyobraźnię . Odgrywał zresztą przed nami parodię spektaklu „Drzewa umierają stojąc", z którym Mieczysława Ćwiklińska objechała pół Polski. Udawał podcięte drzewo. W końcu kładł się na podłodze - mówi Andrzej Kondratiuk, jeden z bywalców salonu U Pani Izy.

Do mieszkania na Krakowskim Przedmieściu wpadał również Janusz Kłosiński, który pewnego dnia zatańczył z Himilsbachem tango milonga.

- Jestem żartowniś, więc gdy Janek i Maklakiewicz wyszli do drugiego pokoju, schowałem im pełną flaszkę stojącą na stole. Przychodzą, a tu nie ma wódki. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem w ich oczach nienawiść - wspomina Kłosiński. I - Najczęściej spotykaliśmy się t am w składzie: pani Iza (oblubienica), Zdzisław Maklakiewicz (narzeczony), Janek Himilsbach (tatuś), ja (synek) oraz Małgorzata (córka). Bywanie na salonie U Pani Izy to był wielki zaszczyt, byle kogo tam nie wpuszczano. Jedynie czasami pojawiali się jacyś studenci z Akademii Sztuk Pięknych czy szkoły teatralnej. Przynosili wkupne w siatkach: chleb, boczek lub cebulę. Za to mogli trochę posiedzieć z nami , a czasem także z profesorami czy urzędnikami z ministerstwa kultury i sztuki. Potem Janek brutalnie wkraczał do akcji, przerywał sielankę i mówił do nich swoim ochrypłym głosem: „A teraz możecie spierdalać" - opowiada Rychter. [ - Kiedyś wychyliłem się z okna tego mieszkania. Wówczas spojrzał na mnie Chrystus stojący przed kościołem Świętego Krzyża. Wtedy od razu odechciało mi się dalej pić - mówi Marek Piwowski.

- Toż to był kompletny odlot. Po nagrodzie za „Dziurę w ziemi" zupełnie n a m odbiło. Razem ze scenarzystą tego filmu, Andrzejem Bonarskim, wykorzystaliśmy otrzymane zaufanie, żeby zrobić sobie totalne jaja - tak Andrzej Kondratiuk wspomina „Hydrozagadkę".

Jego słowa przypominają nieco osta tnie wyznanie lana Fleminga, autora cyklu powieści o Jamesie Bondzie, który tuż przed nagłą śmiercią na polu gol­fowym, podsumowując swoje literackie dokonania, wyszeptał: „Wszystko to przecież było tylko niesłychanym żartem". Wcześniej w jednym z wywiadów angielski pisarz powiedział: „Nigdy nie czytam tego, co napisałem, ponieważ wówczas musiałbym sobie postawić pytanie: człowieku, jak mogłeś wymyślić taką bzdurę?".

Tytułową zagadkę w komedii Andrzeja Kondrat iuka s tanowi tajemnicze znikanie wody w Warszawie podczas fali wielkich letnich upa łów Nad rozwią­zaniem problemu głowi się szalony naukowiec, profesor Milczarek (Wiesław Michnikowski). To on prosi o pomoc dysponującego nadprzyrodzonymi uzdol­nieniami Asa (Józef Nowak). Superobywatel (na co dzień niepozorny kreślarz Jan Walczak) podejmuje walkę z demonicznym doktorem Plamą (Zdzisław Maklakiewicz) oraz maharadżą pustynnego państewka Kawuru (Roman Kło­sowski), którzy za pomocą reakcji termojądrowej chcą odparowywać wodę z polskich akwenów, t ranspor tować ją w postaci c h m u r i po tem nawadn iać pustynie . Ich n ieświadomym współpracownikiem jest nawet zapowiadający pogodę w telewizji Wicherek. Geneza tej zwariowanej i oryginalnej komedii jest j ednak związana z wcześniejszym fi lmem: pe łnome t r ażowym deb iu t em Kondratiuka pt. „Dziura w ziemi".

- „Hydrozagadka" była moją przygodą z zespołem filmowym Syrena kiero­wanym przez Stanisława Wohla, którego naprawdę kocham. Był on dziekanem

4cS

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

„Hydrozagadka" czyli totalne jaja.

••.A działu operatorskiego, na którym studiowałem. To on dawał mi piątki z plusem za zdjęcia. Potem Wohl został szefem artystycznym zespołu Syrena. J emu też przedstawiłem jako pomysł na film historię swojej pierwszej miłości, oczywi­ście niezwykle tragiczną. Na szczęście nic z tego projektu nie wyszło. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy; wtedy urządzano antysemickie hece. Pamiętam, że Wohl prosił mnie , żebym z n im chodził ulicą; zaczął się bać, tak jak podczas okupacji hitlerowskiej. Ale teraz to on mnie uratował . Kiedyś w Syrenie głośno dopominałem się o wypłatę pierwszej raty za film. Wtedy kierownik zespołu powiedział do mn ie : „Pan jesteś ar tysta , bez pieniędzy będziesz pan bardziej wybi tny" , a ja chciałem go pobić. Powstrzymał mnie jednak Wohl, mówiąc: „Andrzej, nie rób tego". No więc kierownictwo Syreny zaprosiło mnie wraz z moim scenariuszem zatytułowanym „Kwiaty z pierza" na przejażdżkę s ta tkiem po Wiśle, który tak jak zespół filmowy nazywał się Syrena. „Podobał n a m się twój tekst, ale teraz nie możesz go zrobić, bo nas stąd wyrzucą. Musisz nakręcić inną rzecz. Jesteśmy bardzo słabi. Trzeba więc zrobić coś ważnego w sensie społeczno-politycznym. Damy ci, kogo zechcesz, do współpracy, dostaniesz r a t ę " - tak wówczas do m n i e mówiono . Statek pływał po Wiśle, a my rozmawialiśmy, pijąc nalewkę orzechową - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Wkrótce po tem młodego reżysera skojarzono ze scenarzystą Andrzejem Bonarskim. Podobnie jak bohaterów komedii „Jak to się robi", wysłano ich do Halamy, domu pracy twórczej dla artystów w Zakopanem. Tam powstał scena­riusz „Dziury w ziemi". Machina wykonawcza realizująca zaangażowany film społeczno-polityczny od razu poszła w ruch, szybko padł pierwszy, a zaraz po nim ostatni klaps. Zgodnie z zamierzeniami powstało „ważne dzieło", ale i tak nie uratowało ono zespołu filmowego Syrena przed zlikwidowaniem. W jego miejsce powstała Nike, ostateczny producent „Dziury w ziemi", którą wysłano na Międzynarodowy Festiwal Filmowy do Karlovych Varow.

4 9 4. Wniebowzięci...

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

- To było zaraz po roku sześćdziesiątym ósmym i st łumieniu Praskiej Wiosny kiedy w Pradze Polakom nie podawano piwa. Ale Słowacy byli inni, a ja mówiłem, zresztą zgodnie z prawdą, że kocham ich kino. Film wygrał festiwal. Dostałem w nagrodę olbrzymi kryształ, modliłem się tylko, żeby nic na n im nie wygrawe­rowali. Jak przyleciałem do Warszawy, to na lotnisku pojawiła się wracająca z jakichś zawodów ekipa naszych pływaków. Kibice pomylili mnie z wybitnym sportowcem i chcieli mnie nawet wyhuśtać . „Kryształowe wiadro" zostało sprzedane w komisie na Starym Mieście, pieniędzmi podzieliliśmy się z Andrzejem Bonarskim. W ten sposób pozbyłem się pierwszej w życiu nagrody. Po tym suk­cesie wszystkie drzwi były przed nami otwarte. Byliśmy przecież zaangażowanymi ar tystami, gwiazdami festiwalu w Karlovych Varach - ironicznie stwierdza Andrzej Kondratiuk, który w „Hydrozagadce" wykorzystał wielu aktorów grających wcześniej w „Dziurze w ziemi". Tak więc Józef Nowak z Jana Skawińskiego przeistoczył się w niepodlegającego sile grawitacji Asa, rodzimego Supermana z raportówką, Roman Kłosowski, „Miecio", stał się groźnym maharadżą Kawuru. W obu filmach zagrali też Franciszek Pieczka, Jerzy Dobrowolski i Wiesław Gołas. Natomiast Zdzisław Maklakiewicz z prostego strażaka awansował na szalonego naukowca, demonicznego doktora Plamę. W pamięci widzów zapisała się szczególnie jedna jego kwestia: „Komary rypią, wejdźmy do środka". Zdanie to pojawia się także - dwukrotnie - w późniejszym filmie Andrzeja Kondratiuka, „Wrzeciono czasu".

„Co słychać?" - pyta Iga Cembrzyńska.

„Komary rypią" - odpowiada reżyser, grający również główną rolę. Jednak największą niespodzianką aktorską było powierzenie głównej roli - Asa

- Józefowi Nowakowi, kojarzącemu się dotychczas z k inem produkcyjnym. Zagrał on przecież oprócz wspomnianego wcześniej Skawińskiego dwie duże proletariackie role w „Pamiątce z Celulozy" i „Pod gwiazdą frygijską" Jerzego Kawalerowicza. Sam też był wzorem socjalistycznego obywatela i stanowił

Józef Nowak rolą Asa sparodiował swoje wcześniejsze kreacje aktorskie w socjalistycznych produkcyjniakach.

50

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Józef Nowak z taką pasją wcielił się w postać fruwającego superbohatera, że nie chciał, aby nawet w niebezpiecznych scenach dublował go najsłynniejszy polski kaskader Krzysztof Fus.

podręcznikowy przykład dla młodzieży: członek PZPR, artysta pełen cnót, społecznie zaangażowany. Było to wszakże jak najbardziej świadome pociągnięcie reżysera, „Hydrozagadka" bowiem miała być przede wszystkim parodią kina socrealistycznego. Tym śmieszniejszą i bardziej absurdalną, iż w równym stopniu stanowiła zręczny pastisz amerykańskiego komiksu heroicznego. Zresztą oba gatunki, jeśli chodzi o ich propagandowe znaczenie, łączyły liczne podobieństwa. W PRL-u funkcjonowała bezwzględna cenzura, amerykański komiks zaś był skrę­powany kodeksem analogicznym do kodeksu Haysa, który od 1954 roku obowią­zywał twórców Hollywoodu. I tu, i tam nie wolno było okazywać jakiegokolwiek współczucia „czarnym charakterom" oraz zabraniano przedstawiania „policjan­tów, sędziów, urzędników rządowych w sposób mogący podważyć szacunek do władzy". Zalecano natomiast, aby wszelkie wątki miłosne były prezentowane w sposób podkreślający „wartość domowego ogniska i świętość małżeństwa".

Józef Nowak, wzór dla każdego członka Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywa­telskiej (ORMO), tak wspaniale i przekonująco wcielił się w postać Asa, iż w 1970 roku otrzymał Brązowy Medal za zasługi dla Obronności Kraju. Potem utkwił w pamięci widzów właśnie jako aktor najczęściej kreujący postacie mili­cjantów. Stróża prawa zagrał m.in. w filmie Andrzeja Kondratiuka „Jak to się robi", w którym pouczał Jana Himilsbacha „w temacie przestrzegania ładu i po­rządku". W komedii Tadeusza Chmielewskiego „Wiosna, panie sierżancie" był romantycznym i spragnionym wiedzy posterunkowym.

- Józek Nowak był naprawdę świetny. Grał brawurowo, nie chciał nawet, żeby nasz wspaniały kaskader Krzyś Fus go dublował. Parę razy wykonał więc sam skoki na batucie. Józek był wzorem bohatera pozytywnego. On, partyjny towarzysz, bawił się jednak świetnie przy kręceniu tego filmu - mówi Andrzej Kondratiuk.

„Boję się, że moje dalekosiężne plany może pokrzyżować As. Jego nie można kupić" - mówi w filmie złowieszczy doktor Plama.

51

CZŁOWIEK MUSI SOBIE Ol) CZASU DO CZASU POLATAĆ

„Czy to jest Batman?" - pyta książę Kawuru. „Gorzej. Stosując nomenkla turę międzynarodową, Superman" - pada odpo­

wiedź. As miał więc udawać Supermana, tak samo jak polo-cocta miała udawać

coca-colę. Dlaczego jednak właśnie Supermana, a nie Batmana? A no dlatego, że postacie

te dzielą fundamentalne różnice ideologiczne. W czerwcu 1938 roku na łamach miesięcznika „Action Comics" ukazała się

pierwsza część komiksu zatytułowanego „Superman". Odpowiedź Batmana jest błyskawiczna - staje się on bohaterem innej serii przygód nadczłowieka już w maju 1939 roku. Kolejne odcinki cyklu pojawiają się w piśmie „Detective Comics". Wspólną cechą obu bohaterów jest podwójna osobowość. S u p e r m a n -którego przygody zostały po raz pierwszy zekranizowane w 1948 roku - w cywilu jest niepozornym dziennikarzem brukowego pisma „Daily Planet". Nazywa się Clark Kent. Z kolei Batman to w rzeczywistości pławiący się w luksusach multi-milioner Bruce Wayne. Głównemu bohaterowi „Hydrozagadki", Asowi, zdecy­dowanie bliżej do Supermana. Skromny J a n Walczak jest przecież kreślarzem w biurze projektowym, a jego największą tajemnicą jest to, że po godzinach sumiennej pracy przeistacza się w zdolnego do najbardziej n iesamowitych wyczynów Asa. Tak samo jak Superman fruwa w przestworzach. Tę jego cechę można wytłumaczyć tylko nadprzyrodzonymi zdolnościami.

Oryginalny amerykański Superman jest kosmitą przebierającym się za czło­wieka (został znaleziony w kapsule ratunkowej wystrzelonej z planety Krypton), Batman zaś to istota ludzka, która stara się pozyskać nadludzkie właściwości. Do poruszania się musi więc wykorzystywać silniki. Tymczasem Superman potrafi latać podobnie jak nasz polski As.

Batman, choć w dobrej sprawie, działa z chęci krwawej zemsty. Mści się na przestępcach z Gotham City, którzy zabili mu rodziców. Superman jest od niego szlachetniejszy. Został wychowany na amerykańskiej prowincji, w miasteczku Smallville. Jego przybrani rodzice, pańs two Kent, wpoili mu wielki szacunek dla tradycyjnych amerykańskich wartości: pracy, rodziny, prawa i porządku. Walczy więc o realizację tych wszystkich ważnych zasad w gigantycznym modelowym amerykańskim mieście Metropolis, wykorzystując wszystkie swoje nadprzyrodzone zdolności. Podobny system wartości - lecz właściwy wzorowemu obywatelowi socjalistycznego państwa, który przestrzega wszelkich przepisów, nawet BHP - cechuje Asa, pijącego wyłącznie oranżadę z bąbelkami i uznającego alkohol za największą truciznę. Podobnie jak Superman, As dysponuje nadludzką siłą, na przykład jest zdolny do przesuwania całych składów kolejowych, dbając przy okazji o to, aby w trakcie tych działań postępować zgodnie z zasadami bez­pieczeństwa i higieny pracy.

Dróżnik: „Kto pan właściwie jest?". As: „To nie jest ważne. Ważne jest przestrzeganie przepisów BHP. Zwłaszcza

na kolei. Cześć!". Przepisy BHP były nie tylko idee fixe Asa, który sam musiał je respektować

przy wykonywaniu swoich ryzykownych podniebnych ewolucji. Bezpieczeństwo

5 2

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

i higiena pracy były is totnym celem propagandy socjalistycznej. Ze ścian wszystkich hal fabrycznych, pomieszczeń biurowych, korytarzy i stołówek plakaty apelowały o ostrożne obchodzenie się z młotkiem, dłutem i obcęgami. Jako przestrogę pokazywano robotnikom nawet pozbawioną rąk, zapewne wskutek nieprzestrzegania obowiązujących w starożytności zasad BHP, Wenus z Milo. W ten sposób apelowano: „Poznawaj przepisy BHP", „Pracuj bezpiecznie, ucz innych", „Myj się po pracy", „Ochraniaj wzrok - zapobiegaj ślepocie", „Dbaj o bezpieczeństwo przy transporcie", „Nie usuwaj osłon przy maszynach", „Stosuj metody bezpiecznej pracy". Nawet naklejki na pudełkach od zapałek oznajmiały: „Złe narzędzia przyczyną wypadków", stanowiły: „Ostrzeżenie przed porażeniem elektrycznym", „Ostrzeżenie przed substancjami żrącymi" waz dekretowały: „Zakaz smarowania części maszyn w ruchu" i „Zakaz używania wody do gaszenia".

As jest nie tylko parodią amerykańskiego bohatera, lecz również rodzimych herosów: kapi tana Hansa Klossa, który j ednak dość często popijał koniak z niemieckimi oficerami, oraz przede wszystkim kapitana Żbika. Pomysł na stworzenie tego komiksowego bohatera powstał w głowie Władysława Krupki z Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej oraz redaktorów wydawnictwa Sport i Turystyka. Polski bohater miał być odpowiedzią na amerykańskich herosów komiksu, których przygody, wydrukowane w kolorowych zeszytach, można było kupić na warszawskim Bazarze Różyckiego. Co ciekawe, pojawiły się różne pomysły nazwania dzielnego milicjanta, k tó remu fizjonomię oraz sportową sylwetkę „podarował" jeden z oficerów Komendy Głównej. Potem w bardzo pociągłych rysach twarzy wszystkich bohaterów komiksu o kapitanie Żbiku Stanisław Barańczak doszukiwał się nawet wpływu El Greca. Stawia! także inną hipotezę: rysownik historyjki obrazkowej ma taką samą jak hiszpański malarz wadę wzroku, k tóra prowadzi do przeds tawiania postaci w deformującym wydłużeniu. Nie od razu główny bohater komiksu miał się nazywać Żbik. Pod uwagę brano także inne „heroiczne nazwiska", takie jak Wilk, Brutus, Brytan. Ostatecznie postawiono na polskiego drapieżnego kota i wreszcie 11 stycznia 1968 roku pierwszy odcinek przygód kapitana Żbika mógł się ukazać w popołu-dniówce „Wieczór Wrocławia".

Postać Asa nawiązuje wprost do takiego wzorca pozytywnego bohatera, stwo­rzonego przez socjalistyczną propagandę . Tak na tomias t główny boha te r „Hydrozagadki" został scharakteryzowany w scenariuszu:

i Kaw; aler, nie pije, nie pali, szkolę ukończy! z oceną celującą, sportowiec amator, finalista biegów przeta-ch, przechodzi) szczepienia ochronne, w dzieciństwie nie chorował na świnkę, koleżeński, staty zuciach, punktualny, obowiązkowy, nienaganny pracownik uśmiechnięty na co dzień, wszechstronnie «ny, sprawny fizycznie i umysłowo. Tyle pozytywnych cech w jednym człowieku daje niepospolitą moc i energię. Dlatego nasz bohater jest fenomenem natury!

Antagonistą Asa jest doktor Plama, kapi talnie zagrany przez Zdzisława Maklakiewicza. Kim jest ten czarny charakter? Był jedynakiem rozpieszczonym przez ojca bankiera , k tóry wysłał go na s tudia do Heidelbergu. W Europie

53

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Profesor Milczarek (Wiestaw Michnikowski) zleca Demoniczny doktor Plama (Zdzistaw Maklakiewicz) Janowi Walczakowi vel Asowi nowe zadanie. byt antagonistą Asa.

Podobna scena zaczyna każdy film o przygodach Jamesa Bonda.

Zachodniej ten wybitnie uzdolniony student „swój geniusz rozmieniał na drobne" w kasynach i przybytkach rozpusty. Był playboyem, który napotkane cyrkówki z lubością kąpał w szampanie. Pomimo tych ekscesów Plama skończył studia z wyróżnieniem, był bowiem „bezwzględnie inteligentny". To Pascal i Machia-velli w jednej osobie. Jest geniuszem, który jednak skapitulował przed mamoną, bo język złota to dla niego „jedyne esperanto". Według scenariusza Plama był również miłośnikiem patetycznej i złowrogiej muzyki Ryszarda Wagnera, o której Woody Allen mawiał, że pod jej wpływem ma ochotę natychmiast najechać na Polskę.

Plama i maharadża Kawuru ponoszą porażkę, nie udaje się im przeprowadzić reakcji atomowej i ukraść wody z jeziora - ich złowieszcze plany pokrzyżował bowiem genialny As. Czarni bohaterowie filmu, kulejąc, z t rudem przedzierają się - niczym w ostatniej scenie „Popiołów" Andrzeja Wajdy - przez chaszcze. Wreszcie docierają do furmanki, woźnicą jest reżyser „Hydrozagadki" Andrzej Kondratiuk. Plama i maharadża Kawuru nie giną - zostali pokonani, ale nie ostatecznie zwyciężeni (chyba zresztą coś knują, bo w ostatniej scenie komedii okazuje się, że krokodyl Hermann - ich tajna broń - uciekł z ogrodu zoologicznego).

Pełen sukces odnosi natomiast As - rozwiązuje zagadkę, niszczy piekielną maszy­nerię doktora Plamy, krystalicznie czysta woda zaczyna znowu płynąć w kranach. Na dodatek swoje względy zaczyna okazywać mu seksowna panna Jola (Ewa Szykulska) , której przestał już odpowiadać konsumpcyjny mode l życia jej dotychczasowego adoratora, pana Jurka - posiadacza zagranicznego samochodu. W jednej ze scen ten przystojny brunet (grany przez Tadeusza Plucińskiego) pokazuje do kamery, niczym w kiepskiej reklamie, swoje ulubione produkty zachodniej cywilizacji, mówiąc przy tym: „Czytam «Time» i «Epocę», piję Ballan-tine'sa, palę Winstony". To kpina z nieznanego w polskim kinie czasów PRL-u umieszczania w planie filmowym reklamy różnych produktów. Zjawisko to, określane angielskim zwrotem product placement, stało się dziś wręcz nagminne.

5 4

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Reżyser Andrzej Kondratiuk w „Hydrozagadce" Powabna panna Jola (Ewa Szykulska) oraz przystojny zagrat woźnicę. brunet (Tadeusz Pluciński, pierwszy amant polskiego

kina) w „Hydrozagadce".

„Plus przyciąga minus , negatyw ma swój pozytyw, czarne i białe, dobro prze­ciwstawia się złu, teza i antyteza, synteza, dialektyka" - prezentuje zasady rządzące światem profesor Milczarek. Dobro i zło są - mówiąc językiem filozo­ficznym - kategoriami ontologicznymi. Gdy genialny, niezwyciężony, będący ucieleśnieniem wszystkich cnót As nie będzie miał żadnych przeciwników, stanie się znowu zwyczajnym kreślarzem Janem Walczakiem. Młodzież nie będzie miała pozytywnych i negatywnych bohaterów, straci moralne busole, a cały świat pozbawiony aksjologicznych wskazówek pogrąży się w totalnym chaosie.

Podobny komiksowy czarno-biały schemat fabularny cechuje wszystkie filmy z Jamesem Bondem, który zawsze walczy z szalonymi naukowcami oraz zbrod­niczymi organizacjami chcącymi przejąć kontrolę nad światem. W powieściach Fleminga były to dwie złowrogie struktury: SMERSH i SPECTRE. W kilku książkach angielskiego pisarza oraz pierwszych filmach z bondowskiego cyklu czarnym charakterem - odpowiednikiem doktora Plamy z „Hydrozagadki" -jest niejaki Ernst Stavro Blofeld, który najpierw w 1961 roku został przedsta­wiony jako osobnik gnuśny i aseksualny, a dwa lata później stał się lubieżnikiem i posiadaczem „syfilitycznego" nosa. W świetnym eseju poświęconym świato­w e m u fenomenowi popularności agenta 007 Krzysztof Teodor Toeplitz pisze: Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zwróci! uwagi, że urodził się on 28 maja 1908 roku w Gdyni, czyli mieście, które wówczas nie istniało 22. To jednak drobny, nieistotny szczegół. W filmach jest za to hersztem międzynarodowej organizacji terrory­stycznej SPECTRE (Widmo), który szantażuje mocars twa bronią masowego rażenia. Lubi za to koty - jego biały pers ma brylantową obrożę. Zresztą tych wzorców i inspiracji można znaleźć więcej w „Hydrozagadce". Profesor Milczarek kojarzy się przecież ze zwierzchnikiem Bonda z Secret Service (MI-6), zwanym M., który na początku każdego filmu o przygodach agenta 007 wzywa go do siebie i powierza jakąś tajną misję. J a n Walczak na spotkanie z profesorem zostaje

c Krzysztof Teodor Toeplitz, „Akyrema", Wydawnictwo Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1973, str. 102.

55

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Kwiaciarka (Wiesława Mazurkiewicz) słyszy i wie wszystko, „bo reprezentuje określony resort".

doprowadzony przez trzech osobników przypominających oficerów tajnych służb, a nie pracowników naukowych średniego szczebla. Umberto Eco opisał bondowski schemat jako „mat w ośmiu ruchach". Najpierw Bond składa wizytę swemu zwierzchnikowi, panu M. Potem pojawia się Zły, który daje Bondowi łupnia (lub odwrotnie) . Następnie zjawia się kobieta kocica. Superagent oczy­wiście ją uwodzi. Wrogowie chwytają 007 i torturują. W finale Bond jednak zabija lub co najmniej unieszkodliwia nieprzyjaciół i może się wreszcie zająć wybranką swego serca. Według tego schematu - dodatkowo wzbogaconego parodiami amerykańskiego Supermana oraz kina produkcyjnego - powstała „Hydrozagadka".

- Pisząc scenariusz, świetnie się bawiliśmy z Andrzejem Bonarskim, co chwila zaśmiewając się do łez. Byliśmy młodzi, niepoważni, nie interesowała nas ponura rzeczywistość, ale m imo to w filmie jest wiele podtekstów. No choćby postać kwiaciarki grana przez manieryczną aktorkę Wiesławę Mazurkiewicz. Sprzedaje tu i tam kwiaty. Wie wszystko. Wiadomo więc, że reprezentuje określony resort - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Tajemnicze znikanie wody warszawiacy tłumaczą sobie na wiele różnych sposobów, „lekkomyślnie szukając winnych tam, gdzie ich nie ma" , skarżą się na hydraul ików, kwest ionują dzia łanie p o m p , filtrów, hydroforów, „są źli, że woda nie dociera na najwyższe piętra" - opowiada profesor Milczarek. Tymczasem brak wody w kranach jest wynikiem imperialistycznego spisku określonych kół (maharadży Kawuru sprzymierzonego z doktorem Plamą), władze nie ponoszą więc za taki stan żadnej odpowiedzialności. Podobny sche­mat był wówczas na porządku dziennym. Jeśli nie zagraniczni wrogowie Polski Ludowej, to tzw. obiektywne trudności sprawiały, że zimą nie starczało prądu, w sklepach nie było mięsa, tramwaje i pociągi jeździły niepunktualnie , a klu­cze n ie pasowały do z a m k ó w drzwi w n o w o b u d o w a n y c h m i e s z k a n i a c h spółdzielczych.

5 6

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Doktor Plama i maharadża Kawuru (Roman Kłosowski) Filmowy krokodyl Hermann w rzeczywistości nosit kojarzą się z niemieckimi odwetowcami wdzięczne imię Agatka,

spod znaku Hupki i Czai.

W komedii pojawia się też krokodyl Hermann (Goering?), kupiony w Japonii przez maharadżę Kawuru. Treserem potwora byt argentyński emigrant nie­mieckiego pochodzenia, były kapitan u-boota. Dlatego wściekła bestia reaguje wyłącznie na komendę „do a taku" wydawaną po niemiecku: Achtung, achtung Hermann! Drei, zwei, ein, nul... Feuer! Torpedo loos!!! To przecież wyraźne nawiązanie do niemieckich rewizjonistów i odwetowców spod znaku Hupki i Czai, którzy chcą odwrócić historyczne koła sprawiedliwości dziejowej i odsunąć Polskę od Bałtyku i Odry, pozbawiając nas prastarych piastowskich ziem.

- Agatka była urocza, bardzo ją lubiłem. Pochodziła z zoo w Płocku. Agatka miała swój wybieg, boks zrobiony z podkładów kolejowych. Uderzała w nie ogonem z siłą 1,5 tony. Jadła udka z kurczaków, tak jak w filmie. Nad jej wybie­giem wisiała wielka lampa - wspomina Andrzej Kondratiuk. - Po dniu zdjęcio­wym na wysepce na Zalewie Zegrzyńskim, gdzie był nasz plan filmowy, często zatrzymywali się żeglarze wracający z Mazur. Tam wznieśliśmy dekorację, bun­galow. W n im spotykał się Zdzisiek, czyli doktor Plama, z maharadżą. Kończą się zdjęcia. Mnie się podoba, zostaję na cichej wysepce, reszta ekipy - trzydzieści osób, k tóre ciągle czegoś ode m n i e chciały - wyjeżdża. Wsiadają do kut ra i odpływają. Cisza. Można usiąść, napić się czerwonego winka i pomarzyć.

Komary rypią. Cudowny zachód słońca. Zmierzch. Potem gwiazdy nade mną, a ład moralny we mnie . Noc, zarys bungalowu, obok krokodyl jak mar twa kło­da. Nagle słychać jakieś głosy, żeglarze. Z okrzyków wnioskuję, że są ostro na­waleni, towarzystwo jest mieszane. Śmiechy i okrzyki:

- Patrz, kurwa, jakiś prywaciarz pierdolony postawił tu sobie chałupę. Jak to się im w głowach przewraca.

Z tarasu wołam: - Teren prywatny, proszę opuścić wyspę. - Pierdol się, kurwa. - Panowie, ja ostrzegam, to się źle dla was skończy. Poszczuję was krokodylem.

5 7

CZŁOWIEK MUSI SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

58

- Patrz, pierdolnięty. - Niech jeden z was spróbuje wejść! Jeden osiłek wychodzi. Zapaliłem lampę. - Czy chcesz, żebym cię poszczuł krokodylem? Agatka poczuła błysk światła i walnęła ogonem. Ale spieprzali! - Ty, tu wariat mieszka, spierdalamy stąd. To była świetna scena filmowa - śmieje się Kondratiuk. Obok pochwały przestrzegania zasad BHP w „Hydrozagadce" aż roi się od

sloganów zapowiadających, że oto nadchodzi okres propagandy sukcesu. Kreślarz III na przykład mówi: „Na pani miejscu, panno Jolu, wziąłbym udział w pieszym rajdzie PTTK na

odznakę nizinną. Dobrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym i dobrze jest mieć odznakę". Warto przypomnieć, iż na legitymacji PTTK widniał napis: „Tylko po­znawszy swój kraj, można naprawdę owocnie dla niego pracować!". Panna Jola cytuje jakby ówczesne doniesienia prasowe: „Mam znakomitą parasolkę, wy­rób krajowy. Kupiłam w Centralnym Domu Towarowym". Wtóruje jej kreślarz: „W Świebodzinie uruchomiono produkcję nowych doskonałych polskich klima­tyzatorów". Na lotnisku zaś słyszymy: „Punktualne są samoloty Polskich Linii Lotniczych".

Scenariusz „Hydrozagadki" - pełny tytuł: „Hydrozagadka albo trzy kwadranse rozrywki, czyli o tym, jak dzielny kawaler JANEK KOWALSKI wikła się w fanta­styczne przygody, walczy i zwycięża. Historia fantastyczna spisana przez Andrzeja Bonarskiego i Andrzeja Kondratiuka w oparciu o kroniki miejskie stołecznego mia­sta Warszawy (burleska)" - znacznie różni się od tego, co można było zobaczyć na ekranie. Przede wszystkim nie ma w nim niesamowitego Asa, jest tylko wybitnie przeciętny Jan Kowalski (zamieniony potem na Walczaka). Brak zatem w scena­riuszu podstawowego pomysłu na film, to znaczy utrzymanej w socrealistycznej poetyce czytelnej parodii Supermana! Dopiero w filmie As na swojej piersi zaczął nosić wielką literę A, przez co nawet strojem upodabnia się do herosa amerykań­skiego komiksu, którego znakiem firmowym jest wszak charakterystyczne S.

Tymczasem w scenariuszu tak został opisany kostium głównego bohatera:

- Chwileczkę - powiedział profesor. - Spokojnie. Ten strój - wskazał ręką ubranie Janka - choć twarzowy, jest dla pana nieodpowiedni. Musimy pamiętać, że ex definitione będzie pan miał do czynienia z wodą. Zimną i gorącą. - Milczarek odwrócił się, raźno podszedł do szafy pancernej. Nakręcił szyfr. Wolno uchyliły się drzwi. Profesor sięgnął do wnętrza, wyjął wieszak z kostiumem (gumowy skafander) człowieka żaby. Potem miękkie sportowe buciki. Niosąc ten strój, profesor wracał ku stojącemu nieruchomo Jankowi. - Oto właściwy kostium do pańskich zadań - powiedział. - Proszę. Janek przez chwilę przyglądał się sportowemu strojowi do nurkowania, potem, jakby speszony, rozejrzał się dookoła. Profesor zrozumiał jego zawstydzenie. - Ja się odwrócę - powiedział. - Przebiorę się za szafą - odrzekł Janek i z nowym ubraniem w ręce skrył się za meblem. Po chwili znów się pojawił. Kostium szczelnie opinał jego ciało, wyglądał w nim potężnie i wspaniale, uosabiał męskość i siłę. Milczarek patrzył na niego, nie tając satysfakcji. - Jak ulał - zawołał. - To jest to! Współczesny heros: Jan Kowalski.

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Litera „A" na kostiumie polskiego Asa to czytelne nawiązanie do stroju amerykańskiego Supermana.

W scenariuszu inaczej - o wiele gorzej i mniej śmiesznie niż w filmie - zosta­ła też spuentowana scena z niesolidnym dróżnikiem.

- Strasznie boli mnie gtowa! - Strażnik przejazdu tąpie się za nią. - Mam szum! - Wskazuje kolejno: - Tu, tu, tu i tu! - Co się z panem dzieje! Czy jest pan chory? Strażnik jakby się skupit, coś sobie przypominam, po chwili odpowiada: - Byli jacyś ludzie, dawali butel­kę... przystawiali do nosa... - Dlaczego pan o tym nie mówit od razu?! - wykrzykuje Janek. - Gdzie jest ta butelka? -Tam. Kowalski skokiem dopada pótki, chwyta z niej butelkę, wącha, odrzuca. -Chloroform!!!

W filmie natomiast pada zdanie: - Alkohol!!! Jest pan usprawiedliwiony. To na pewno sprawka doktora Plamy! „Hydrozagadka" to film, który wprost nawiązuje do poetyki komiksu. Do tej

formuły - przerysowanej i sztucznej - konieczny był aktor zawodowiec, taki jak Zdzisław Maklakiewicz. W ogóle nie pasował natomiast naturszczyk Jan Hi­milsbach, który na ekranie raczej był, niż grał, a jeśli mu się to nawet zdarzało, to przedstawiał przecież samego siebie.

- W tej komedii, pełnej świadomego kiczu i pastiszu, był potrzebny aktor, który świadomie posługuje się formą. A tu Janek byłby nadal Jankiem - przyznaje .Andrzej Kondratiuk.

Zagadkowe jest jednak to, że w innym filmie Kondratiuka - „Skorpion, Panna i Łucznik" - Himilsbach wystąpił w zupełnie nietypowej dla siebie roli Mistrza. Jak to wytłumaczyć?

- To zupełnie inna historia. Zadecydował przypadek. Na plan filmu do Słonecz­nego Stoku, osady między Nowym a Starym Sączem, Zdzisiek Maklakiewicz

59

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Iga Cembrzyńska zagrała barmankę z podejrzanej knajpy Wpis Igi Cembrzyńskiej do księgi pamiątkowej Pod Złotym Leszczem. restauracji Pod Złotym Linem.

miał dotrzeć sam i zagrać epizodyczną rolę ponurego bogacza, draba ze złotymi zębami. Przygotowałem nawet dla niego złote koronki. Zadzwonił, że wyjeżdża z Warszawy. Wyruszył jednak w większym towarzystwie: z Jankiem Himilsbachem i swoją ówczesną oblubienicą. Ekipa dotarła do Zakopanego. Tam postanowili spędzić noc w apartamencie hotelu Giewont. Nie ulega wątpliwości, że wesoła trójeczka całą podróż koleją spędziła w wagonie restauracyjnym, więc wszyscy byli w szampańskich nastrojach. Wchodząc do hotelu, Janek przywitał recep­cjonistki zawołaniem: „Czołem, pizdeczki". Nic dziwnego, że poczuły się obrażone. W rezultacie Himilsbach nie otrzymał pokoju i Zdzisiek został sam z towarzyszącą mu panią. Miał wtedy fantastyczny nastrój i sporo pieniędzy Za właśnie otrzymane honora r ium kupił sobie bardzo modny kożuch, a resztę wydawał lekką ręką. Zdziśkowi nie chciało się ruszać z Zakopanego, aby grać u mnie jakiś epizod. Janek, wyrzucony z hotelu, nie mając nic lepszego do roboty, sam dotar ł do Słonecznego Stoku na plan filmu. Gdy go zobaczyłem, powiedziałem: „No dobra, to ty zasuwaj" - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Himilsbach wniósł jednak pewien wkład w powstanie „Hydrozagadki". Pier­wowzorem podejrzanej knajpy z tej komedii, nazwanej Pod Złotym Leszczem, była często odwiedzana przez Andrzeja Kondratiuka, Jana Himilsbacha oraz Igę Cembrzyńska restauracja Pod Złotym Linem w Wierzbicy koło Serocka. Tam, oprócz linów i sandaczy w śmietanie, faszerowanych szczupaków oraz wędzo­nych sielaw serwowano także - zapewne z podszeptu demonicznego doktora Plamy - straszną truciznę: alkohol.

- Lokal Pod Złotym Linem, prowadzony przez pana Nowakowskiego, na prze­łomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był bardzo słynną restauracją, gdzie zjeżdżał się warszawski high life. Serwowano tutaj świetne dania z ryb. Przyrządzano także potrawy na zamówienie, co w czasach PRL-u było absolutną rzadkością. Tam z różnymi k o m p a n a m i spędziłem sporo czasu - wspomina Andrzej Kondratiuk. (Znani goście tego lokalu swoje kulinarne doznania spisali w kilku księgach pamiątkowych. Teraz trafiły one do Gzowa, do którego kultowy lokal został przeniesiony).

6 0

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Iga Cembrzyńska - z braku odpowiednich funduszy - zagrata czotówkę „Hydrozgadki".

Premiera „Hydrozagadki" nastąpiła 30 kwietnia 1971 roku. Telewizja Polska pokazała komedię Andrzeja Kondrat iuka w programie pierwszym o 22.15. Nieco wcześniej zaprezentowano III symfonię, Pierwszomajową, Dymitra Szostakowicza w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Państwowej Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Równolegle z filmem o dzielnym Asie dwójka wyświetliła coś dla koneserów kina: dzieło produkcji radzieckiej „W kwietn iowym lesie".

Film zaczyna niecodzienna czołówka: Iga Cembrzyńska - k tóra zagrała barmankę z knajpy Pod Złotym Leszczem - recytuje nazwiska wszystkich reali­zatorów oraz aktorów występujących w komedii.

- To mój pomysł. Powód, że czołówka miała taką formę, był banalny: zabrakło pieniędzy na plastyka, który miał zrobić tradycyjną czołówkę. No więc wymyśli­łem, żeby ją zagrać. A dlaczego by nie! Nie bez przyczyny ktoś powiedział , że m o ż n a przecież zagrać n a w e t książkę telefoniczną! - mówi Andrzej Kondrat iuk.

„Trybuna Ludu" w dniu premiery filmu obok programu telewizyjnego z radością p rezen towała relację z województwa zielonogórskiego: Legnickie Zakłady Przemysłu Dziewiarskiego Milana posiadają w Szprotawie swój zakład, który produkuje poszukiwane na rynku rajtuzy dziecięce i młodzieżowe, czapeczki, pończochy, skarpety i inne wyroby z wełny i anilany. Ostatnio park maszynowy szprotawskiej Milany został wzbogacony o nowe maszyny z importu do produkcji rajtuz, a także maszyny szwalnicze do konfekcjonowania wyrobów dziewiarskich. Dzięki temu zwiększyła się ilość i jakość produkowanych wyrobów. Aktualnie zakład osiąga 91,5 proc. I gatunku rajtuz. Aż się prosiło, aby artykuł został skomentowany przez pannę Jolę, gwiazdę „Hydroza­gadki" takimi na przykład słowami: „Właśnie kupiłam poszukiwane i wygodne pończochy z Milany. Na naszym rynku są coraz lepsze wyroby z anilany".

Druga telewizyjna emisja komedi i Andrzeja Kondra t iuka nastąpiła trzy miesiące później, w czwartek 29 lipca 1971 roku o godz. 20.15. Film został wyświetlony zamiast zwyczajowo pojawiającej się tego dnia Kobry. Wówczas aura dostosowała się w pełni do problemów, z jakimi borykali się bohaterowie

61

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Jerzy Dobrowolski jako ttumacz w „Hydrozagadce" w towarzystwie haremu maharadży Kawuru, czyli przebranych za kobiety mężczyzn.

komedii, ponieważ temperatura maksymalna wahała się w dzień od 27 do 32 stopni. „Trybuna Ludu" w artykule „Fala upałów nad Polską nie słabnie" pisała: W temperaturze 30 stopni myślimy głównie o wodzie pod różnymi postaciami - napoju, kąpieli w rzece lub basenie. Jest to też motyw przewodni łączący migawki z upalnego wtorku nadesłane przez korespondentów PAR

Potem upał stał się także lejtmotywem recenzji Stanisława Grzeleckiego pt. „Kapelusz aktorki", zamieszczonej w „Życiu Warszawy". Upał, który w pewnych okolicznościach może doprowadzić do szaleństwa, na pewno u większości z nas wzmaga drażliwość w stopniu grożącym wybuchem, awanturą. I oto, zmęczeni upałem, siadamy przed telewizorem, licząc na chwile wypoczynku. Pojawia się Kondratiuk ze swoim fil­mem, robi miny, przedrzeźnia, żongluje nonsensami i wymęczonym widzom każe domy­ślać się, do kogo robi miny, kogo przedrzeźnia, skąd czerpie nonsensy. Oczywiście Kondra­tiuk nie może odpowiadać za skutki upału w postaci naszej zwiększonej drażliwości. Na jego miejscu sprzeciwiłbym się pokazywaniu w telewizji „Hydrozagadki" właśnie w tych dniach. O chłodzie inaczej przyjmowalibyśmy ten film 21.

List Janusza S. z Warszawy, który ukazał się w magazynie „Dookoła świata", potwierdzał, że upały wpływały na widzów w bardzo niekorzystny sposób: Obej­rzałem w telewizji arcybzdurę pt. „Hydrozagadka". Miała to być filmowa komedia. Dziwna to była jednak komedia, skoro - a oglądałem to dziwadło w gronie kilku osób - uśmiech-

2 3 Stanisław Grzelecki, „Kapelusz aktorki", „Życie Warszawy", 18 sierpnia 1971 r.

62

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Maharadża Kawuru (Roman Kłosowski), który chciat polską wodę transportować chmurami do swojego pustynnego kraju.

neliśmy się tylko raz, gdy Dobrowolski tłumaczył przemówienie Asa (sic! Nic takiego nie miało miejsca. Jerzy Dobrowolski tłumaczył przemówienie marynarza granego przez Franciszka Pieczkę. Błąd może świadczyć o tym, iż widzowie podczas emisji filmu pili alkohol, czyli największą truciznę - przyp. au t . ) . Rozczarowany widz ma prawo zapytać, kto zatwierdził ten pożal się Boże scenariusz, kto zlecił go do produkcji, kto wreszcie puścił na ekran. Dlaczego krytykuje się robotnika, gdy produkuje .chałę", dlaczego usiłujemy robić wszystko, by w dziedzinie materialnej produkcji zerwać wreszcie z brakoróbstwem, dlaczego tyle wysiłku wkładamy w rozpropagowanie hasła dobrej roboty - a równocześnie w produkcji „duchowej" jesteśmy aż tak tolerancyjni? 'Rozumiem, że film może się nie udać; w żadnym kraju nie rodzą się same „Oskary" - ale to innego film nieudany, a co innego kicz! Czekam na dalszą twórczość reżysera „Hydro-zagadki". Bóg mi świadkiem, że nawet nie wiem, jak on się nazywa 24.

- Strasznie opieprzono nas za tę „Hydrozagadkę". Pisano, że to zupełnie nie­poważne i apelowano, aby nie dawać mi więcej kamery do ręki. Moi rodzice to wszystko czytali, a ja się bardzo wstydziłem - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Większość publiczności odbierała jednak film inaczej niż krytycy zupełnie nie­przyzwyczajeni do nowego stylu narracji i komiksowej formy komedii. Kiedy Roman Kłosowski - maharadża Kawuru - la tem 1971 roku spędzał wakacje w Ustroniu Morskim, zaproszono go na spotkanie ze s tuden tami . Tuż przed

** Janusz S., Warszawa, „Zagadka", „Dookoła świata", 5 września 1971 r.

6 3

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Fragment „Kina krótkich filmów" Andrzeja Kondratiuka („Przekrój", nr 986 z 1964 roku).

wyznaczoną porą wyszedłem z domu wczasowego. Natknąłem się na grającą orkiestrę i tłum ludzi, w którym dużą grupę tworzyły dziewczyny ubrane w prześcieradła. Dokład­nie na wzór mego haremu z „Hydrozgadki", w której grałem rolę szejka. Wtedy było tuż po premierze „Hydrozagadki". Młodzi ludzie wsadzili mnie do lektyki i ponieśli do siebie. Byłem mile zaskoczony tą formą okazywania sympatii rozpoznanemu aktorowi, przyzna­ję, że jedną z najprzyjemniejszych. To byt żywy oddźwięk na udaną ekranową groteskę, a przy okazji wielka sensacja dla wczasowiczów w Ustroniu i niesamowita przygoda dla mnie. Do dziś z wielkim sentymentem wspominam, jak przy akompaniamencie orkiestry nieśli mnie w tej lektyce przez cale uzdrowisko, pod transparentem o treści: „Dziewczyny z Krakowskiego dla Romana Kłosowskiego"25.

- W Gzowie odwiedziła mnie n iedawno grupa artystów z sopockiego Spatifu. Bardzo namawial i , abym nakręcił „Hydrozagadkę 2" o przygodach syna Asa,

25 „Harem Romana Kłosowskiego", „Rzeczpospolita", dodatek „Rzeczpospolita na Fali", 6 lipca 2001 r.

64

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

Autorska wizja upadku Ikara w wykonaniu Bogumiła Kobieli („Przekrój", nr 934 z 1963 roku).

65 5. Wniebowzięci...

Zdjęcia z autami wykonane przed sopockim Grand Hotelem, gdzie parkowały wspaniałe samochody. Czar czterech kółek skończył się dla Kobieli tragicznie. Aktor zginął w wypadku drogowym pod Gdańskiem,

rozbijając swoje BMW.

który musi rozwikłać nową zagadkę. Tym razem tajemniczego znikania powietrza - śmieje się Andrzej Kondratiuk, którego zainteresowanie komiksem uwidoczniło się już w czasach studenckich. W latach 1963-1964 w tygodniku „Przekrój" był publikowany jego fotokomiks pod nazwą: „Kino krótkich filmów A.K". Głównym ak torem biorącym udział w tym przedsięwzięciu był Bogusław Kobiela, o k tórym jedna z czytelniczek pisma napisała, że jest łudząco podobny do cara Aleksandra III.

- „Przekrój" był wówczas bardzo ciekawą, aksamitnie opozycyjną gazetą. Na­czelnego pisma, Mariana Ellie, oraz Janinę Ipohorską, czyli Kamyczka, poznałem przez Romka Polańskiego w Rzymie. Zrobiłem dla nich kilka okładek. Na jednej pojawił się Michał Żołnierkiewicz, jeden ze „Ssaków", który na tle łódzkiego pejzażu przemysłowego był trzymany na rękach przez jakąś olbrzymkę. To zdjęcie posłużyło potem jako dowód w sprawie o alimenty od Żołnierkiewicza. Miało być dowodem, że prowadzi hulaszczy tryb życia. Po wyroku sprawa trafiła do komornika, który szukał, z czego można by prowadzić egzekucję. Żołnierkiewicz zaoferował mu swoje obrazy, ale komornik orzekł, że są bez wartości. To skale­czyło wrażliwego Michała do końca życia - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Z czasem gazetowy fotokomiks zyskał nową, już filmową formę. Nie zmienił się jednak aktor występujący w aranżowanych przez Andrzeja Kondratiuka scenkach.

66

CZŁOWIEK M U S I SOBIE OD CZASU DO CZASU POLATAĆ

- Na tak zwanej odwrotce, czyli odwracalnej taśmie szesnastomilimetrowej, tocciiem scenki z Bobkiem Kobiela. Działo się to wszystko w maleńkim pokoju w h o t e l u Warszawa. W ciągu dwóch dni pracy powstało kilkadziesiąt odcinków lej serii. Sam obsługiwałem kamerę. Pomysł na ten cykl wziął się stąd, że jak wówczas była jakaś pauza w programie telewizyjnym, to pojawiał się zegar, wazonik ze sztucznymi kwiatkami albo rybki w akwar ium. Pomyślałem, że • B Ż n a by pokazać coś ciekawszego. Powstały więc krótkie społecznie zaanga-i m v a n e i zazwyczaj antyalkoholowe formy, które pozwalały, gdy była nieprze­widziana pauza, wejść na wizję. Pomysł został zaakceptowany. Każda sekwencja Mczynała się animowaną czołówką kina najkrótszych filmów z podkładem dźwiękowym, głupią dixiciandowa muzyczką. W czołówce Bobek nadmuchuje ł a lon . Tak naprawdę była to jednak prezerwatywa, która filmowana za pomocą pc> spieszonych zdjęć pękała i wówczas wylatywały z niej motylki oraz pojawiało s i ę hasło: „Występujemy tylko nieoczekiwanie" - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Kino najkrótszych filmów prezentowało takie oto dydaktyczne scenki, mają­ce odstręczyć współobywateli od nadużywania napojów wyskokowych: • 1 / B o b e k Kobiela na tle szafy. Zapewne mocno „wczorajszy", nakłada najpierw łn r tkę , potem sweter, na końcu koszulę. Napis: Tak nie trzeba. Następnie Kobiela u k ł a d a wszystko w prawidłowej kolejności - napis: Tak należy.

2 Bobek siedzi przy stole, przed nim szklanka herbaty. Bierze cukiernicę. Słodzi imiesza , łyżeczka za łyżeczką. Wciąż mu za mało. Wreszcie wsypuje całą cukier­nicę. Wypija herbatę ze smakiem. Następnie sięga po czekoladowego wafelka. Scenkę kończy napis: Długotrwale używanie alkoholu deprawuje twój smak.

3 Zbliżenie szklanki z pijawką lekarską w środku. Teraz pojawia się twarz Bbbieli cierpiącego na poważną depresję. Półlitrowa butelka. Bobek bierze ją do lęki, przechyla i wlewa wódkę do szklanki z pijawką (naprawdę w butelce była woda) . Napis na ekranie: Obywatelu, nie zalewaj robaka!

Jeszcze tylko As mógłby krzyknąć zza kadru: - Przecież alkohol to największa nucizna!

- Pewnego upalnego dnia po całej Warszawie szukaliśmy z Jankiem Himilsba­chem piwa, oczywiście ciepłego, bo w tamtych czasach innego nie sprzedawano. Zmęczeni bezskutecznymi wysiłkami usiedliśmy na murku przy wylocie ulicy Książęcej na placu Trzech Krzyży. Wokół trwały jakieś prace budowlane, zrywano asfalt, uk ł adano płyty chodnikowe. Janek chwilę się t e m u wszys tk iemu przyglądał, przełknął resztkę śliny i wygłosił swoje życiowe motto: „Patrz, tyle, kurwa, dróg budują, a nie ma dokąd pójść" - wspomina Jan Pietrzak.

To chyba najbardziej znane powiedzenie Himilsbacha stało się genezą pomysłu na „Wniebowziętych". Skoro nie ma dokąd pójść, to może trzeba gdzieś polecieć! Najlepszy pisarz wśród kamieniarzy nie poszedł jednak do kasy LOT-u, aby kupić sobie bilet i pofrunąć na przykład do Koszalina czy Rzeszowa. Jak przystało na prawdziwego literata, zamiast wzbić się radzieckim An-24 w przestworza, najpierw postanowił nadać swojemu pomysłowi artystyczną formę. Napisał więc z Andrzejem Kondra­tiukiem scenariusz filmu o „podróżowaniu samolotami". Właśnie dzięki temu Jan Himilsbach po raz pierwszy w życiu wsiadł do aeroplanu i poleciał prosto w chmury. Nie jako zwyczajny pasażer, lecz aktor grający stworzoną przez siebie postać Lutka Narożniaka. Działo się to już na planie „Wniebowziętych". A było to tak:

- Siedzieliśmy sobie razem z Jank iem w Jadwisinie. Wtedy przyjechała do nas nieżyjąca już dziennikarka „Filmu" Ela Smoleń. Chciała przeprowadzić ze mną wywiad do swojego pisma - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Pociągają mnie dwa przeciwne bieguny kina: „filmy kazania", w których zwracałbym się wprost do widza, wyrażając swój stosunek do rzeczywistości, nie ukrywając się za aktorem, za fikcją, i filmy poetyckie, bardziej uniwersalne, z niejedną warstwą znaczeń. Jeden i drugi gatunek to kino emocjonalne, niesłychanie trudne do zapisania... kamerą i aktorem, nie ołówkiem. Chciałbym pokazać właściwie to, czego zapisać się nie da. Anegdoty z morałem, mozolnie opowiadane - to trudno kontynuować. Kino, o którym myślę, to postacie własne, ciekawe wizje świata26 - mówił wówczas reżyser. Przedstawione tutaj zamierzenia

26 „Przed premierą «Skorpion, Panna i Łucznik»", „Film" nr 2 z 1972 r., str. 18.

68

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Trzy lata po nakręceniu „Rejsu" Himilsbach i Maklakiewicz ponownie spotkali się na planie „Wniebowziętych".

artystyczne spełniły się we „Wniebowziętych". Powstała poetycka komedia -arą charakterystycznych bohaterów, którzy na trwałe zapisali się w historii

: lskiego kina. Dwaj outsiderzy wygrywają w totolotka 17,5 tysiąca zł i dzięki nu mogą spełnić swoje marzenie, aby trochę polatać samolotami. Nieważne kąd. Istotne jest tylko to, aby oderwać się od ziemi i choć na trochę odmienić • oje dotychczasowe życie, spoglądając na nie z wysokości majestatycznie

rtynących cumulusów. Z góry wszystko jest przecież takie malutkie. F - Nasza znajoma dziennikarka leciała chyba do Londynu, a myśmy ją odpro-

'. adzili na lotnisko. Jak tylko Ela nas opuściła, pojawił się pomysł na film. S :enariusz napisaliśmy razem z Jankiem w trzy dni, nie wychodząc wcale z domu. Pomysł został natychmiast przyjęty, a wszystko miało trwać zaledwie jedenaście

• dni zdjęciowych. Pamiętam pierwsze zdanie scenariusza: „Jaki piękny jest nasz kraj z lotu ptaka" i jeszcze jedną ważną kwestię: „Jakie to wszystko lilipucie" -

spomina Andrzej Kondratiuk. Wkład Himilsbacha w scenariusz był spory. Jego zasługą jest przede wszystkim

• j ę zyk , jakim posługują się wniebowzięci. Stąd w filmie znalazło się dużo gwaro-. ch zapożyczeń: „idziemy w kimę", „ty tam nic nie majtluj", „coś ty tak pokitrał

I te pieniądze". Posługujący się takim językiem bohaterowie filmu od razu mani-I testują swoją niezależność oraz dają do zrozumienia, iż egzystują poza oficjal­

ni światem, w którym obowiązuje nowomowa. Reprezentowali pewien naturalny stosunek do świata, nieskażony względami rytualno-oficjalnymi. Reprezentowali reakcję spontaniczną, zdroworozsądkową. Nie mieścili się w przyjętym powszechnie konwenansie i to dawało im przewagę nad innymi27 - trafnie zauważył Janusz Gazda w recenzji filmu. Bohaterowie „Wniebowziętych" są przecież outsiderami żyjącymi inaczej niż przeciętni obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Znajdują się poza socjalistycznym społeczeństwem. Tylko samotni mogą być naprawdę wolni.

Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem i wzniósł się ku słońcu. Po co to uczynił? Przypuszczalnie dlatego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był żyć

2 7 Janusz Gazda, „Maklakiewicz i Himilsbach", „Ekran", nr 28 z 1973 r.

69

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

- choćby tylko na krótka chwilę - oznaczał dla niego najwyższy z możliwych wymiarów wolności. Istnieje obraz Bruegla, którego tematem jest upadek Ikara. Orzący chłop, statek wolno posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym biegiem, podczas gdy biedny Ikar spada z nieba, aby chwilę później roztrzaskać się na ziemi, i nikt nie dostrzega nawet jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla Bruegla Ikar był nie tyle wolnym, ile raczej samotnym człowiekiem. Tak, ale w tym jest szczególny sens, bo wolność zbyt często chodzi w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego stada i jego praw 28 - pisał w swoim eseju Marek Hłasko, przyjaciel Himilsbacha.

W tym kamera lnym filmie obok słynnego due tu pojawiło się jeszcze kilka bardzo ciekawych postaci. Wśród nich Janusz Kłosiński, niezapomniany śpiewak Józio z „Rejsu", przejmująco improwizujący „optymistyczną piosenkę z akcentami humorys tycznymi" , zaczynającą się od słów: „Były maje, były bzy". Po jej zaśpiewaniu Zdzisław Maklakiewicz poza kadrem serdecznie gratulował wyko­nawcy kunsztu, klepiąc go po plecach i mówiąc na ucho: „Dla ruskiego aktora byłyby potrzebne dwa tygodnie prób".

- Andrzej Kondratiuk z Jankiem Himilsbachem siedzieli sobie w pijalni piwa koło Pałacu Kultury. Pamiętam, że tamtędy przypadkowo przechodziłem. Janek m n i e zobaczył i m ó w i do K o n d r a t i u k a : „Może Józ iu zagra łby w n a s z y m filmie?". W ten sposób dostałem tę rolę. Wówczas pracowałem w piaskami nad Wisłą. Nagle przychodzi do mnie mój kierownik i pyta, czy znam jakiegoś Kon­dratiuka. Ja mu na to, że tak. „No to jest od niego telefon". Krótka scena z moim udziałem była kręcona w jakimś mieszkaniu, gdzieś w okolicach Koszykowej, Pięknej lub Żurawiej - wspomina Janusz Kłosiński, który we „Wniebowziętych" zagrał Stefana, kumpla Narożniaka z wojska.

Narożniak: No jak, Stefan, żyjesz? Stefan: Nie narzekam. Mój nygus, żona, teściowa, Małgosia, Monika. A co u ciebie? Narożniak: Latam trochę z kolegą... z kolegą latamy samolotami, mamusia mnie opuściła. A pamiętasz, jak mieliśmy tę służbę wartowniczą? Stefan: Co nie mam pamiętać, dał nam chłop popalić przecież. Narożniak: No to co? Na nas już czas. Dziękujemy bardzo za przyjęcie. Do widzenia. Stefan: Do widzenia.

- Swoją filmową rodzinę spotkałem dopiero na planie. Określenie „nygus" na mojego syna sam wymyśliłem. To jest wieloznaczne słowo. Wyczytałem, że w jakimś kraju, gdzieś na wschodzie, oznacza władcę, kogoś bardzo ważnego. Tam więc, w przeciwieństwie do nas, każdy chciałby być nygusem. Po kwestii Himilsbacha: „No jak, Stefan, żyjesz?", nie znalazło się już w filmie bardzo ładne stwierdzenie, kiedy mu odpowiadam: „A żyje się. M a m dobrego sąsiada, pożyczy chłop pralkę". Nie wiem, dlaczego to wypadło. Może dlatego, że była to aluzja do Związku Radzieckiego, naszego wschodniego sąsiada? Po zagraniu tej sceny, pamiętam, reżyser krzyknął, żeśmy „Rejs" dogonili. Na ekranie jestem strasznie

2 8 Marek Hłasko, „Od Ikara do Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka", „Zeszyty Literackie" nr 30, wiosna 1990 r., str. 104.

7 0

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

F Janusz Kłosiński (kolega z wojska), Jan Himilsbach (Lutek Narożniak) i Zdzisław Maklakiewicz (Araszka Kozłowski).

spięty - gram taką właśnie postać. Jednak naprawdę byłem bardzo zdenerwowany bo zdjęcia trwały i trwały ciągle coś się przeciągało, a na mnie czekała robota w moim zakładzie pracy. Maklakiewicz co chwilę mnie pytał, co się tak denerwuję. Taka nerwowa atmosfera doskonale jednak pasowała do sytuacji dramaturgicznej. Bohater filmu, którego grałem - Stefan - siedzi sobie w domu, a tu głąby do niego przyjeżdżają. Nie ma o czym rozmawiać, jest jakoś nieswojo, w powietrzu w) czuwa się dziwne napięcie. Ale to, co Himilsbach wcześniej na filmie opo­wiada o Stefanie, że to „dusza człowiek", to gwarantuję, że było o mnie . On mnie bardzo lubił. Nawet napisał mi dedykację w „Monidle" albo „Przepychance", że życzy mi Nagrody Nobla. Niestety, książki nie mam. Dałem pewnej dziewczynie, która mieszkała blisko mnie , i już mi nie oddała. Znam tylko panieńskie na­zwisko tej dziewczyny: Borowik albo Borowiak. Pamiętam, że mieszkała na Grójeckiej. Himilsbach naprawdę mnie lubił i wołał do mnie „Józio z nadętą buzią" - opowiada Janusz Kłosiński, który dwa razy w życiu był wniebowzięty. Raz leciał samolotem na trasie Warszawa-Wrocław, potem pofrunął z Wrocławia do Gdańska.

Kolejna ciekawa postać to hrabia Struś, przypominający - może przez klasyczny cylinder - zaczarowanego dorożkarza ze znanego wiersza, dedykowanego przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Natalii, która „jest latarnią zaczarowanej do­rożki". Ten staroświecki pojazd jest najważniejszym rekwizytem w pierwszych sce­nach filmu, to on wprowadza nas bowiem w poetycki ldimat „Wniebowziętych". Kiedy dorożka z bohaterami komedii jedzie Alejami Ujazdowskimi, widać z niej budynek ambasady amerykańskiej - symbol wolności, lepszego życia i nadziei na c>dmianę losu. Lutek i Araszka docierają do siedziby totolotka, która dla odmiany sprawia wrażenie więzienia - we wszystkich oknach są grube kraty.

Świat w ogóle nie jest dla naszych bohaterów przyjazny. A to ktoś szczuje ich psem, a to poddaje drobiazgowej kontroli. Dopiero w przestworzach mogą po­czuć się wolni, choć nie do końca. Ich wniebowzięcie musi odbywać się w gra­nicach pańs twa: mogą latać wyłącznie liniami wewnętrznymi, nie mają prze­cież paszportów. Pomimo wszystko w chmurach znajdują ukojenie. Podobnie

71

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

Autentycznego woźnicę Ryszarda Narożniaka - który zagrat hrabiego Strusia - na plan „Wniebowziętych", przyprowadził Himilsbach.

72

jak „Dwaj ludzie z szafą", maltretowani przez wszystkich na lądzie, którym spo­kój i bezpieczeństwo zapewnia wyłącznie zimna głębia:

Póki dorożka dorożką, a koń koniem, dyszel dyszlem, póki woda płynie w Wiśle, jak tutaj wszyscy jesteście, zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ

Himilsbach i Gałczyński poznali się jednak w zupełnie niepoetyckich okolicz­nościach. W tanim barze, przy stoliku w rogu sali samotnie siedział facet, którego Himilsbach nigdy wcześniej nie widział. Wziął swój talerz i postanowił przy-siąść się do niego. Nawiązała się rozmowa. Mężczyzna zaproponował setkę. Wypili i każdy z nich poszedł w swoją stronę. Po kilku tygodniach Himilsbach zobaczył tego samego człowieka w kawiarni Związku Literatów Polskich. Portier brutalnie wyrzucał go na ulicę, ciskając za n im jego beret. Wtedy Himilsbach zapytał, kto to jest. „Taki t am drobny pijaczyna. Nazywa się Gałczyński" -brzmiała odpowiedź.

Początkowo we „Wniebowziętych" rolę zaczarowanego dorożkarza, czyli hra­biego Strusia, który przywozi na lotnisko dwóch takich obrzępałów, miał grać zawodowy aktor, ale zupełnie nie sprawdził się na planie.

- Nie sposób było z n im grać. Wtedy poprosiłem: „Janek, poradź coś". A on na to: „Nie bój żaby, z n a m takiego jednego" . No i przyprowadził Ryszarda Narożniaka, autentycznego woźnicę. Był bardzo naturalny, więc w slangu, którym się posługiwał, nie było żadnego fałszu. Poza tym dawał mi takie złudzenie, że jes tem od niego lepszy w sensie intelektualnym. To również jeden z warunków

[ CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

73

sukcesu. Widzowie lubią bohaterów, którzy w kinie dają im złudzenie własnej wyższości - mówi Andrzej Kondratiuk.

Po nakręceniu wszystkich ujęć z Ryszardem Narożniakiem ekipa filmowa przenosi się nad morze, gdzie miały powstać ostatnie sekwencje „Wniebowzię-

. Gdy hrabia Struś dowiedział się o tym, poprosił, żeby zabrać go ze sobą. Powód był prozaicznie prosty: nigdy nie widział morza.

- My lecieliśmy do Gdańska samolotem. Natomiast Narożniak z moim asy­stentem, Edziem Fiszerem, mieli dojechać samochodem. Po drodze zdarzyło się im dachowanie. Potem Rysio żalił mi się, mówiąc: „Nie wiedziałem, że to takie niebezpieczne". Był przerażony. Powtarzał: „To cud, że żyję". Uznał, że takie przygody podczas podróży samochodem - w przeciwieństwie do jazdy dorożką - to norma. Dopiero potem okazało się, że filmowy hrabia Struś nie tylko nigdy nie był nad morzem, ale również nigdy w życiu nie jechał samochodem - opo­wiada Andrzej Kondratiuk.

Ryszard Narożniak w ogóle był bardzo rozczarowany morzem i całą eskapadą, która zdecydowanie odbiegała od jego wyobrażeń.

- Usiedliśmy sobie na plaży. Wokół wszystko było zamglone, jak na obrazach Turnera. Rysiu nieoczekiwanie zadumał się. Wtedy pomyślałem, że ma w sobie jakąś głęboką metafizykę. Aż tu nagle się odezwał, mówiąc do mnie po długiej pauzie: „Andrzejku, na chuj jechaliśmy tyle kilometrów, żeby tutaj obciągnąć te same pół l i t ra?". Taka to była metafizyczna reakcja Rysia na głęboki błękit Morza Bałtyckiego - wspomina Andrzej Kondratiuk.

We „Wniebowziętych" zagrały też dwie panie: Regina Regulska i Ewa Pielach. To one stworzyły najsłynniejszy kobiecy duet polskiego kina - odpowiednik tan­demu Maklakiewicz-Himilsbach. Razem zaistniały aż w czterech filmach. Zade­biutowały w „Dziewczynach do wzięcia" Janusza Kondratiuka, potem pojawiły się we „Wniebowziętych", „Głowie pełnej gwiazd" oraz komedii „Czy jest panna młoda na wydaniu?". Regina Regulska sama wystąpiła także w „Jej portrecie" Mieczysława Waśki, a Ewa Pielach w „Małej sprawie" Janusza Kondratiuka. • - To właśnie Janusz znalazł te dwie dziewczyny. To były „filmowe zwierzęta" - krótko i dosadnie ocenia je Andrzej Kondratiuk.

- Gdy byłam w szkole, bardzo lubiłam filmy. Często chodziłam do kina Mewa w Piasecznie; najpierw na bajki, a potem głównie na historie o miłości. Od tam­tej pory zawsze marzyłam, aby pojawić się po drugiej stronie ekranu - mówi Regina Regulska. Jej przygoda z filmem zaczęła się w 1971 roku. Wtedy pracowała w Spółdzielni Ogrodniczej w Piasecznie, t am mieszkała i chodziła do szkoły wieczorowej. Pewnego dnia poszła z koleżanką na kawę do domu kultury w Piasecznie. Wtedy właśnie reżyser Janusz Kondratiuk przeprowadzał casting wśród uczniów miejscowego liceum. Filmowcy biegali po całym budynku bardzo niezadowoleni, bo nie mogli znaleźć nikogo interesującego.

- W końcu asystent reżysera poprosił mnie i koleżankę. Podczas przesłuchania ją zamurowało, nie wydusiła z siebie żadnego słowa. Ja wyrecytowałam za to wierszyk i zaśpiewałam piosenkę. Na pożegnanie filmowcy powiedzieli, że jak wszystko będzie w porządku, to dostanę telegram z zaproszeniem na zdjęcia próbne. Ot rzymałam go już po trzech dn iach . To było w poniedzia łek - w s p o m i n a

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

Regina Regulska i Ewa Pielach zadebiutowały w filmie Janusza Kondratiuka „Dziewczyny do wzięcia".

Regina Regulska, dziś księgowa w znanym laboratorium kosmetycznym Dr Ireny Eris w Piasecznie.

Nieco inaczej zaczęła się przygoda z filmem partnerki Regulskiej, Ewy Pielach. W1970 roku byłam zaopatrzeniowcem biurowym w Polmozbycie. Miotałam się po całym

mieście, a to po kalkę, a to po długopisy albo biurka. Kalki nigdy nie było, ale biurka na przykład zamawiałam tak, że weszłam do dyrektora fabryki mebli i mówię: „Ja się stąd nie ruszę, muszę mieć te biurka". Potem w Polmozbycie zza tych nowych biurek wszyscy mnie chwalili: „Pani Ewo, co my byśmy bez pani zrobili". Tak że w pracy byłam doceniana i nie wiem, co mnie do tego filmu podkusilo. Szlam po długopisy, których akurat nie było, a tu zaczepia mnie na ulicy dwóch facetów: że oni są z filmu, szukają nowych twarzy, za rogiem mają taksówkę. Jeden się przedstawił - Kondratiuk. I ciągną mnie do tej taksówki. Myślę sobie - zboczeńcy. Nigdzie nie poszłam, uciekłam na przystanek. Krzyknęli za mną, żebym przyjechała jutro do wytwórni filmowej na Chełmską. Pojechałam na tą Chełmską. Patrzę - rzeczywiście stoi kilkadziesiąt dziewczyn. Kazali nam nauczyć się na pamięć notatki z „Życia Warszawy", z kroniki kryminalnej. Po czterech godzinach wkuwania, jak przyszła moja kolej, stanęłam przed kamerą i ze strachu wszystko zapomniałam. Mówię: „Panowie, kogoś zabili, ktoś tam uciekł i dajcie wy mi święty spokój". Myślałam, że mnie z miejsca wyrzucą, a oni siedzą zadowoleni i się śmieją. Podobno robiłam głupie miny i dlatego zaangażowano mnie do filmu „Dziewczyny do wzięcia" - opowiadała Ewa Pielach w wywiadzie dla „Życia" 2 9 .

2 9 Grzegorz Sroczyński, „Jak pani ma na imię? Nieznajoma!", „Życie", 10-11 stycznia 1988 r., str. 6-7.

74

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

W Warszawie na ulicy Chełmskiej spotkały się aż pięćdziesiąt dwie dziewczyny wybrane przez Janusza Kondratiuka. Wtedy właśnie Regina Regulska spotkała Ewę Pielach - od razu przypadły sobie do gustu. Za kamerą stał reżyser Janusz Kondratiuk oraz jego żona, Ewa Szykulska, jedna z najładniejszych i najbardziej powabnych polskich aktorek. To właśnie ona szukała dla siebie partnerek do filmu „Dziewczyny do wzięcia". Potem, grając prostą i naiwną dziewczynę z prowincji, Szykulska musiała zostać odpowiednio ucharakteryzowana. Na jej przednim zębie pojawiła się złota koronka, która niestety często wypadała na planie. Wówczas cała ekipa przerywała zdjęcia i rozpoczynała poszukiwania ważnego i cennego rekwizytu.

Nagle wypadki potoczyły się jak w burlesce. Janusz Kondratiuk siedział na ma łym krzesełku, które nagle się zachwiało i reżyser upadł na podłogę, na dodatek rozdarł sobie spodnie.

- Wszystkie dziewczyny parsknęły śmiechem, ale ja śmiałam się najgłośniej. Tym zwróciłam na siebie uwagę. Poza tym nieźle zaśpiewałam też piosenkę i wyrecytowałam parę linijek tekstu, którego trzeba było nauczyć się na pamięć. No i dostałam rolę - wspomina Regina Regulska.

- Na zdjęcia próbne do filmu „Dziewczyny do wzięcia" zabrał mnie znajomy strażnik z wytwórni filmowej na Chełmskiej, który powiedział Januszowi Kondratiukowi: „Przyprowadziłem bardzo sympatycznego chłopca". Przed ka­merą czułem się świetnie. Już jako dziecko, gdy mieszkałem koło studia, razem z sąsiadką statystowaliśmy w filmach. W ten sposób zarabiałem pieniądze. Mieszkałem bowiem bez ojca, który zginął w katastrofie pod Tuszynem, był lot­nikiem. Nie pamię tam jednak tytułów tych filmów, tylko jeden szczegół utkwił mi w pamięci: raz na planie zamiast drewnianego, jakim się bawiłem na po­dwórku, dostałem prawdziwy karabin - opowiada o początkach swojej filmowej kariery Zbigniew Buczkowski. W swoim „dorosłym" debiucie w „Dziewczynach do wzięcia" spotkał na planie przebranego za babcię klozetową Jana Himilsbacha i zaśpiewał piosenkę „Si bą". Od tamtej pory nie wołano już na niego Zbyszek, ale właśnie „Si bą" - nie bez pewnych starań Zdzisława Maklakiewicza.

- On miał dwie córki, ale nie miał syna. Ja z kolei żyłem bez ojca; sam musiałem nauczyć się grać w piłkę i pływać. Maklakiewicz traktował mnie więc jak swojego syna, a ja go uznawałem prawie za rodzonego ojca. Dopiero później zostaliśmy przyjaciółmi - opowiada Zbigniew Buczkowski.

„Dziewczyny do wzięcia" zostały nakręcone w taki sposób, aby uzyskać efekt maksymalnej naturalności i autentyzmu. Przed rejestracją każdej sceny poda­wano niezawodowym aktorom opis sytuacji dramaturgicznej, strzępy dialogów, zarys akcji. Kiedy kamera ruszała, każdy starał się zagrać tak, jakby wszystko działo się naprawdę. Dźwięk nagrywano tzw setką - dialogi rodziły się więc na planie zdjęciowym.

- T o była postawa artystyczna całego naszego pokolenia, które studiowało w latach sześćdziesiątych w łódzkiej szkole filmowej. Zresztą, z Januszem Kon­dratiukiem byłem razem na jednym roku reżyserii - mówi Marek Piwowski.

Miała być scena, w której się kłócimy z Reginą w toalecie. Myśmy się lubiły i za nic nie wychodziła ta kłótnia. Wtedy Kondratiuk walnął w łeb swoją żonę. Ona zapaliła papierosa,

75

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Regina Regulska przed nakręceniem tej sceny z apetytem spałaszowała dwie porcje kremu postawione jej przez reżysera.

a on ją w łeb i mówi: „Co ty tu będziesz mi smrodzić, ja, kurna, przecież nie palę". Jak to zobaczyłam, to z miejsca się wściekłam, że kobietę bez dania racji bije, puściłam mu so­czystą wiązankę, on włączył kamerę, no i tę kłótnię nagraliśmy. Okazało się potem, że to wszystko miał ukartowane z żoną i chciał nas specjalnie zdenerwować - wspominała w cytowanym już wywiadzie dla „Życia" Ewa Pielach.

- Janusz Kondratiuk zapytał mnie, czy lubię krem. A ja mu na to, że uwiel­biam. Postawił mi dwie porcje. Potem, już podczas kręcenia zdjęć, zjadłam trzecią. Wówczas reżyser, stojący za kamerą, zaczął mi pokazywać, co m a m zagrać; chodziło o to, że mnie zemdliło i już więcej nie mogę wziąć kremu do ust. Kondratiuk machał rękami, a ja nie bardzo wiedziałam, co m a m zrobić, jak się zachować, żeby był ze mnie zadowolony. Wreszcie się z tego wszystkiego rozpłakałam. Okazało się, że o to mu właśnie chodziło. Janusz Kondratiuk to był piękny i przystojny mężczyzna. Opiekował się nami, załatwiał n a m pokoje w hotelu i czuwał, aby nikt n a m nie zrobił krzywdy. Pamiętam, że jak kręcili­śmy w „Dziewczynach do wzięcia" scenę w kawiarni , to gdy przechodziłam przez salę, jakiś chłopak kopnął mnie w kostkę. Zauważył to reżyser i zaraz wy­rzucił go z planu - opowiada Regina Regulska.

W filmie obok naturszczyków pojawili się też znakomici aktorzy. Zostali pokazani jako symbole kariery, sławy oraz barwnego życia - lepszego niż to, które leniwie płynęło w małym miasteczku. Dziewczyny z zapyziałej prowincji spotykają w teatrze gwiazdę sceny i k ina Igę Cembrzyńska oraz słynnego

7 6

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

77

Umowa Reginy Regulskiej na rolę „Reginy" z kierownictwem produkcji filmu „Wniebowzięci".

agenta J-23, Stanisława Mikulskiego, ubranego w świetnie skrojony czarny garnitur, białą koszulę i muchę . Do filmu nie weszły podobne ujęcia nakręcone z inną ówczesną gwiazdą, aktorem Wojciechem Siemionem. Nie udało się również, mimo usilnych prób, przekonać piosenkarki Violetty Villas, aby wystąpiła w epizodzie.

- Ci wszyscy znani aktorzy sprawiali wrażenie wyniosłych, szczególnie Stani­sław Mikulski; wówczas, po sukcesie „Stawki większej niż życie", był otoczony wielką sławą. No ale on za dniówkę na planie otrzymywał spore pieniądze, a nam wówczas płacili zaledwie trzysta złotych - żali się Regina Regulska, która w „Dziewczynach do wzięcia" (pierwotny tytuł filmu brzmiał „Egzamin. Godziny z życia") zagrała rolę Małej. Kilka miesięcy po zakończeniu zdjęć film obejrzała w tym samym miejscu, w k tórym zaczęła się jej przygoda z k inem: w klubo­kawiarni w Piasecznie. Gdy pokazywane w telewizji „Dziewczyny do wzięcia" się skończyły, koleżanki i koledzy zaczęli bić jej brawo.

Ewa Pielach za pieniądze, które zarobiła na swoim pierwszym filmie, poleciała samolotem na wycieczkę do Armenii. Wzięła ze sobą osiem kryształów, parasolki i getry ze skaju, wówczas ostatni krzyk mody. Za to do Polski przywiozła osiem złotych pierścionków.

- Nigdy w życiu nie leciałam samolotem; wszystkie sceny „Wniebowziętych" były kręcone w maszynie stojącej na lotnisku. Raz jeden w życiu kupiłam sobie bilet na samolot z Warszawy do Wrocławia, gdzie miały być realizowane zdjęcia próbne do „Drogi" Sylwestra Chęcińskiego. Wystraszyłam się jednak latania

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

Ewa Pielach i Regina Regulska trafiły na plan „Wniebowziętych" za sprawą Janusza Kondratiuka, który asystował swojemu bratu Andrzejowi przy pracy nad „Wniebowziętymi".

w chmurach, zwróciłam bilet i straciłam dziesięć procent jego ceny - mówi z precyzją księgowej Regina Regulska.

Do komedii „Wniebowzięci" duet Regulska-Pielach trafił tylko dzięki swojemu odkrywcy, Januszowi Kondratiukowi, który polecił „filmowe zwierzęta" bratu Andrzejowi. To właśnie Janusz - jako asystent reżysera - prowadził wszystkie sceny z ich udziałem.

- D o p i e r o na planie „Wniebowziętych" spotkałyśmy naszych filmowych partnerów, Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha. Tego pierwszego ko­jarzyłam z filmów, jakie wcześniej widziałam. Z Himilsbachem spotkałam się na planie „Dziewczyn do wzięcia". Obaj byli bardzo sympatyczni. Sporo nas różniło, ale pierwsze lody natychmiast się roztopiły. Maklakiewicz i Himilsbach byli na co dzień wspaniałymi kumplami, rozumieli się w pół słowa. Widać by­ło, że się bardzo lubią. Co prawda robili sobie ciągle jakieś docinki, ale to wszystko było u t rzymane w konwencji żartu, zabawy i zgrywy - ocenia Regina Regulska.

Na planie „Wniebowziętych" reżyser Andrzej Kondrat iuk podzielił swoich ak torów na dwie pary: Zdzisława Maklakiewicza z Ewą Pielach (pseudonim sceniczny „ P u c k a " , z powodu okrągłej twarzy) oraz Jana Himilsbacha z Reginą Regulską. Zadecydował wzrost. Maklakiewicz i „Pucka" byli słusznej postury. Z kolei w ciasnym kadrze świetnie mieścili się niewysocy Himilsbach oraz Regina Regulska. Po części stąd też - od nieimponujących wymiarów - wzięło się jej prze­zwisko, które otrzymała podczas obiadu w restauracji. Przy stole siedzieli: Janusz Kondratiuk, Ewa Szykulska, Ewa Pielach oraz Regina Regulska. Podano kotlet scha­bowy, ziemniaki i brukselkę. Wtedy ta „dziewczyna do wzięcia" głośno, pół żartem pół serio zapytała, czy to są takie duże kapusty, tylko obrane na takie malutkie kul­ki, na co wszyscy ryknęli śmiechem i tak Regina Regulska została „Brukselką".

- Zdjęcia kręciliśmy w Łodzi. Pamiętam, że dwa razy byłyśmy z Himilsbachem i Maklakiewiczem w kawiarni . Maklakiewicz traktował mnie jak córkę. Oni wcale nie byli wobec nas uwodzicielscy, jak to jest na filmie. Zresztą dzieliła nas

7 8

— CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

79

bardzo duża różnica wieku . Raczej wygłupia l i się i bawil i r azem z n a m i . Maklakiewicz rozśmieszał mnie - także na planie - poruszając suwakiem zamka przy swoim rozporku. Ja wtedy dostawałam histerycznego śmiechu - opowiada Regina Regulska, która w komedii „Wniebowzięci" partnerowała dwukrotnie od niej starszemu Janowi Himilsbachowi. Ta różnica wieku powodowała, że z góry byty zdane na niepowodzenie wszelkie próby podejmowane przez „Brukselkę", aby sprowadzić królów życia na drogę cnoty.

- Zawsze im mówiłam, że jestem przeciwna alkoholowi. Wtedy oni się śmiali i twierdzili, że jeszcze nie doros łam do picia. Przy nas j ednak zachowywali całkowitą abstynencję - mówi Regina Regulska. J ednak podobno z powodu alkoholowej wstrzemięźliwości Himilsbachowi często drżały ręce. Musiała też pogodzić się z faktem, że aktor-kamieniarz używał słowa „kurwa" jako przeryw­nika. Zaakceptowała jednak tę jego przypadłość, bo „nigdy nie robił tego wobec jakiejś konkretnej osoby".

We „Wniebowziętych" filmowa fikcja przenika się z prawdą, zostaje zatarta granica pomiędzy światem wymyślonym a rzeczywistością. Na ekranie widzimy realnych ludzi, którzy zachowują się tak jak poza kadrem. Aktorzy - oprócz Zdzisława Maklakiewicza - to sami naturszczycy. Przed kamerą nie udają kogoś, kim nie są naprawdę, lecz starają się pokazać samego siebie. Nie jest więc przypadkiem, że Ewa Pielach w filmie naprawdę zwierza się Maklakiewiczowi ze swojego nieudanego małżeństwa podczas lotu z Rzeszowa do Gdańska.

;zka: - Ajajajajajajaj... iR ićka: - Nie żałuję. Nawet mi lepiej. Zawsze lubiłam roma.... romantyzm. Małżeństwo mi nie pasuje. I Araszka: - No, jest pani na pewno młoda, na pewno ładna i... na pewno znajdzie pani uczciwego cztowie-ika. który panią uszanuje. No, nie wolno się marnować! IPućka: - Ależ ja się nie marnuję.

Ewa Pielach potem tak opowiadała o swoim rozwodzie dziennikarzowi „Życia": Z pierwszym mężem nie szło wytrzymać. Zazdrosny był jak jasna cholera, dochodziło do rękoczynów. Śledził mnie. Miał takiego kolesia z syrenką i jak szłam ulicą, to oni z tej syrenki się przyglądali. Zapisałam się wtedy na kurs niemieckiego. Mąż chodził do mojego profesora i kazał mu pokazywać listę obecności, czy byłam na lekcji i co robiłam. Egzamin zdałam na piątkę i poszliśmy z grupą na lampkę wina. Wychodzimy, a ja patrzę, zza śmietnika mój mąż się gramoli i wiązankę puszcza. Mówię mu: „Oj, przebrała się miarka",

iziewięciu miesiącach małżeństwa wzięliśmy rozwód30. W filmie nawet Araszka Kozłowski, czyli Zdzisław Maklakiewicz, opowiada

swojemu przyjacielowi w samolocie lecącym z Gdańska do Rzeszowa o jak naj­bardziej prawdziwych doświadczeniach rozwodowych.

j Araszka: - Rozumiesz, bo muszę ci dokończyć całą historię. Była ugodowa sprawa, bo tak zawsze jest, \ że jest ugodowa. A potem, proszę ciebie, jest merytoryczna... No i normalnie, proszę ciebie, wiesz, ja miałem... II do tej pory ja zawsze tak mówiłem, że, proszę ciebie, i ja miałem adwokata, i ona miała adwokata,

3 0 Grzegorz Sroczyński, „Jak pani ma na imię?...", op. cit.

; CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

80

i bracie... A jak pragnę Boga, muszę ci powiedzieć, Lulek, jak Boga kocham, bracie, żaden mężczyzna i jeszcze w sądzie z kobietą nie wygrat, rozumiesz.

W samolocie bohaterowie filmu nie tylko jednak zwierzają się ze swoich uczuciowych rozterek i kłopotów rodzinnych. Lecąc z Warszawy do Rzeszowa, Araszka i Lutek postanawiają zrewanżować się stewardesie za słodki poczęstunek, a w zasadzie poderwać ją „na czekoladki". Ta scena nawiązywała do prawdziwego zdarzenia.

- Utkwiła mi w pamięci taka oto sytuacja: w knajpie przy stolikach siedzą faceci ze swoimi kobietami, a Janek zaczyna paniom rozdawać czekoladki. Mówił przy okazji taki tekst: „Daję pani czekoladę, żeby osłodzić życie, które pani marnuje z tym fagasem". Faceci są czerwoni ze złości, chcą spuścić Jankowi manto , zaczyna się jakaś straszna awantura - opowiada Andrzej Kondratiuk.

i Araszka: W drodze rewanżu chcieliśmy panią poczęstować... czekoladkami. ; Stewardesa: Bardzo dziękuję. Araszka: Proszę bardzo... E. Wedel. Stewardesa: Dziękuję bardzo. Araszka: I dla kapitana. Stewardesa: Dziękuję bardzo, strasznie lepiące. Araszka: Upat, gorąco. Stewardesa: Dziękuję bardzo. Araszka: I dla zatogi... proszę bardzo. Stewardesa: Dziękuję.

- Na liniach krajowych podawaliśmy cukierki wyprodukowane w fabryce 22 Lipca, dawniej E. Wedel. Częstowaliśmy nimi pasażerów przede wszystkim przed lądowaniem, żeby złagodzić n ieprzyjemne skutki rap townej zmiany ciśnienia, kiedy bardzo strzyka i kłuje w uszach. Zapobiega temu ślina, a prostą metodą na jej zwiększone wydzielanie jest przecież ssanie cukierków. Wtedy było to szczególnie ważne, bo ówczesne samoloty nie miały przecież dobrych urządzeń klimatyzacyjnych i pasażerom zasychało w gardle. Na liniach krajo­wych oprócz cukierków podawaliśmy wodę i zimne napoje, z wyjątkiem piwa, którego nie można było kupić nawet za dodatkową opłatą - opowiada Zbigniew Chadryś, kierownik ośrodka informacji techniczno-ekonomicznej PLL LOT SA.

Samolot IŁ-18 z wniebowziętymi na pokładzie po raz pierwszy poderwał się w niebo już na samym końcu pracy nad filmem. Z Warszawy do Gdańska lecieli Jan Himilsbach, który pierwszy raz w życiu pokonywał wówczas siłę grawitacji, oraz ubrany w battledress z demobilu Zdzisław Maklakiewicz (wcześniej wielo­krotnie latał do Wrocławia, gdzie w wytwórni filmowej nagrywał postsynchrony). Parze głównych bohaterów towarzyszył reżyser Andrzej Kondratiuk, jego brat Janusz oraz operator, który uzyskał specjalne pozwolenie na robienie zdjęć pod­czas lotu, a także operator dźwięku i kierownik planu.

- Mieliśmy malu tk i budżet . Wszystko było wyliczone co do grosza i co do minuty. Przylatujemy, od razu kręcimy i zaraz wracamy. Mieliśmy zarejestrować

J CHYBA JUŻ JESTEŚMY W CHMURACH

6. Wniebowzięci... 8 1

tylko parę kwest i i , bez względu na pogodę. Przede wszys tk im J a n e k mia ł powiedzieć: „Szkoda, że nie m a m y bułki dla tych p taków" - mówi Andrzej Kondratiuk.

Filmowcy nie przewidzieli tylko jednego. Przed wyjazdem Basica - żona Himilsbacha - przygotowała mężowi posiłek i do ziemniaków dodała solidną porcję anticolu lub antabusu (środki podawane alkoholikom). On o tym nie wiedział. W Sopocie wszyscy wybrali się na obiad. Maklakiewicz zaraz spotkał koleżankę z Teatru Wybrzeże i podszedł z nią do baru. Oczywiście jego d ruh podążył za nimi i od razu zamówił piwo. Nagle zrobił się czerwony jak sztandar i padł na ziemię.

- W t e d y z J a n u s z e m zrobiliśmy mu masaż serca i zabral iśmy do toalety. Zrobiła się straszna afera. Wokół jakieś dziwne okrzyki: „Zamknęły się pedały!". Po chwili przyjechało pogotowie. My pojechaliśmy za karetką naszym samocho­dem. Wchodzimy do szpitala. Janek siedzi na łóżku i już jest wesolutki. Dostał glukozę. Tego dnia oczywiście nie było zdjęć. Musieliśmy nocować. Rano Janek jest znowu osłabiony - znów coś wypił. Atak jest jednak słabszy. Wszystko dzieje się na plaży. Mówi: „Chyba umrę". Byłem wściekły, krzyczę: „Chyba musisz". Wtedy przechodzą obok nas dwie wesołe panienki, Janek jakoś dziwnie rzęzi, ale już wówczas zorientowałem się, że tym razem udaje. Grał własną śmierć. Janek zwraca się do jednej z dziewczyn: „Pokaż mi to, co masz najpiękniejszego, czyli cyce, żebym z tym wspan ia łym widokiem mógł odejść z tego świata" . Ku naszemu zdumieniu ona zerwała bluzkę i pokazała mu piersi. Podziękował jej i zapytał, jak ma na imię - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Chwilę później ekipa filmowa nakręciła ostatnią scenę. Bohaterom „Wnie­bowziętych" kończą się wygrane w totolotka pieniądze. Ich upadek nie jest jednak bolesny, doskonale bowiem zdają sobie sprawę, że wszystko się kiedyś kończy, a po „bujaniu w obłokach" zawsze spada się na twardą ziemię. W przeciwieństwie do mitologicznego Ikara przestrzegali oni bowiem zalece­nia, żeby zbytnio nie zbliżać się do słońca i nie szybować za d ługo w jego gorących promieniach.

Bohaterowie „Wniebowziętych" nie wpadli więc do morza. Siedzą sobie na je­go brzegu, patrzą na fale, a przed nimi majestatycznie płynie statek, zwiastując dalszą podróż w nieznane. Tak romantycznie kończy się film.

Duży wpływ na ostateczny kształt komedii Andrzeja Kondratiuka miał Tadeusz Konwicki, wtedy kierownik literacki zespołu filmowego Pryzmat.

- Nie byłem jego przyjacielem, jak Gustaw Holoubek, ale darzyłem go sympatią i odnosiłem wrażenie, że on mnie też. Uważałem go za osobę, z którą war to wypić parę kielichów. Czasem nawet n a m się zdarzało w Spatifie, że robiliśmy to nie na, ale pod stołem. Nie było to gorszące, bo zasłaniał nas obrus. Poza tym takie zachowanie nie naruszało panujących w t amtym czasie obyczajów tego lokalu. Pamiętam pierwszą wstępną kolaudację zespołową. Tadeusz Konwicki zaczął mnie namawiać do skrótów, co powodowało mój wewnętrzny sprzeciw. „Jeżeli już pokazujesz taki brzydki, nieestetyczny świat, lumpenprole tar ia t i takie skundlone życie, to koniecznie musisz dać trochę nieba". Nie mieliśmy takich zdjęć, więc wkleiliśmy je z archiwalnych materiałów. To był samolocik

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

Jeśli już pokazujesz brzydki świat i skundlone życie, to musisz dać więcej nieba" - poradzi! Andrzejowi Kondratiukowi Tadeusz Konwicki.

i obłoki. Tu chodziło o punkt odniesienia, odrobinę poezji i drugi wymiar. Za te rady jestem mu wdzięczny - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Film jest więc oparty na kontraście ziemia-niebo. Słynna zasada Zdzisława Maklakiewicza dotycząca sztuki filmowej - „Białe - czarne. Czarne - białe. AB - BA. Klamka - k lamka" - sprawdziła się w stu procentach.

Wzniosłemu obrazowi nieba cały czas towarzyszy muzyka Johanna Straussa. Choć w oryginale została skomponowana na orkiestrę, w komedii wykorzystano jej bardziej kameralną wersję: transkrypcję fortepianową. Pełni ona funkcję podobną do tej, jaką Stanley Kubrick wyznaczył w filmie „Odyseja kosmiczna" walcom Straussa.

- Za dobór muzyki była odpowiedzialna pani Wyrzykowska z Łodzi, która by­ła tak zwanym oprawcą muzycznym. To był jej pomysł, a ja go zaakceptowałem. Ta muzyka dobrze pasowała do prostej formy mojego filmu - mówi Andrzej Kondratiuk.

Po zrealizowaniu wszystkich zdjęć pojawił się pomysł nakręcenia jeszcze jednej sceny (potem J a n Himilsbach dopisany fragment scenariusza wykorzystał w opowiadaniu „Cacko z dziurką") . Oto bohaterowie wracają do domu, do Warszawy, gdzie znów ogarnia ich szara rzeczywistość. Lutek Narożniak - tak jak tego naprawdę doświadczał Himilsbach - zostaje zamknięty przez żonę w mieszkaniu, żeby się znów nie urżnął. Przychodzą do niego koledzy i chcą się z n im napić, a tu klops. Wtedy wpadają na świetny pomysł: rozkręcają znajdują­cego się w drzwiach judasza, przez dziurę wsadzają wężyk i poją kumpla wódką do nieprzytomności. Wraca żona, a w mieszkaniu na korytarzu leży zamroczony alkoholem mąż. „Wniebowzięci" mieli się kończyć właśnie taką dramatyczną sceną upadku.

- Pamiętam, że kiedy Himilsbachowie mieszkali na ulicy Fabrycznej, zadzwo­nił do mnie Janek - wspomina Edward Cybulski i przytacza taką oto rozmowę: „Przynieś flaszkę, bo ta kurwa m n i e zamknę ła i nie mogę wyjść z d o m u " -błagał Himilsbach. „No, ale jak m a m to zrobić?" - zapytałem. „Po drodze wpadnij

8 2

CHYBA JUŻ JESTEŚMY W C H M U R A C H

do szpitala Czerniakowskiego i weź dren". „A na cholerę ten dren?". „Zoba­czysz". Potem kazał mi przepchnąć dren przez dziurkę od klucza. I nie mogłem oczom uwierzyć, jak szybko opróżnia butelkę. Za wódkę Janek urwałby Chry­stusowi nogę! - kończy Cybulski.

- W finałowej scenie „Wniebowziętych" chcieliśmy pokazać, jak wygląda ży­cie, kiedy się nie lata, nie szybuje w przestworzach. Dopisaliśmy z Jank iem dwie strony scenariusza, ale te sceny nie zostały nakręcone. Przeciw takiemu rozwiązaniu kategorycznie sprzeciwił się bowiem Tadeusz Konwicki. W rezul­tacie zakończenie jest bardziej liryczne, poetyckie, niedopowiedziane, tak jak i sam Konwicki jest liryczny i pełen melancholii - mówi Andrzej Kondratiuk.

Na ziemię wróciły też partnerki Himilsbacha i Maklakiewicza. Regina Regul­ska, w prawdziwym życiu skromna i przywiązana do tradycyjnych wartości, bardzo przeżywała to, że jej otoczenie zaczęło ją utożsamiać z granymi w fil­mach, nie zawsze pozytywnymi postaciami.

- Zrezygnowałam, bo mój ówczesny narzeczony powiedział mi: „Wybieraj, ja albo film". Wybrałam męża. Teraz moje dzieci nie chcą mi tego wybaczyć - do­daje pani Regina, nosząca dzisiaj nazwisko Glińska. Niby się śmieje, ale w jej głosie jest odrobina żalu, że wniebowzięcie stało się już przeszłością.

Ewa Pielach w ostatnim swoim filmie - „Gaszenie krwi" - zamiast głównej roli niemieckiej prostytutki zagrała sanitariuszkę. Wiceminister kultury powołał się na przepisy, które stanowiły, że amator bez dyplomu aktorskiego nie może dostać głównej roli. Zresztą film w ogóle nie wszedł na ekrany. „Pucka" w 1976 roku miała już ustaloną datę eksternistycznego egzaminu aktorskiego, ale nie przystąpiła do niego. Skończyła za to kurs kelnerski. Trafiła do hotelu Forum, potem do restauracji Świętoszek. W stanie wojennym prowadziła butik, następ­nie sklep mięsny, budkę z zapiekankami, punkt sprzedaży hamburgerów i ma­łą gastronomię z żurkiem i szaszłykami. Kolejną inwestycją był lumpex. Potem wynajęła swoje mieszkanie. Nieuczciwy lokator „wydzwonił" rachunek na 105 rnilionów starych złotych i uciekł. Wtedy, żeby spłacić dług, w zadłużonym lo­kalu powstała agencja towarzyska. Żeby przyciągnąć klientów, Ewa Pielach ra­zem z mężem układała do gazet ogłoszenia: „Na godzinkę pod pierzynkę", „Od rana zadowolimy pana", „Ogniste panie na śniadanie". Wniebowzięcie na zie­mi nie trwa wiecznie. Inaczej jest tylko z samą komedią Kondratiuka.

- „Wniebowzięci" to bez wątpienia film kultowy, który bije rekordy oglądal­ności, zawsze przyciągając publiczność. Żałuję, tak jak żałowałby każdy aktor, że nie zagrałem w tej szczególnej komedii. Pocieszam się tym, że wystąpiłem w innym świetnym filmie: „Dziewczynach do wzięcia" - zwierza się Zbigniew Buczkowski.

„Jesteśmy trafieni, takie losowe pięć skreśleń, obaj z kolegą" - tak, trochę nieporadnie, obwieszczali swoje zwycięstwo w totolotka Araszka i Lutek, bohate­rowie „Wniebowziętych". Wypłacono im za nie w kasie Totalizatora Sportowego 17 500 zł. Czy wówczas rzeczywiście padały takie wygrane?

Ekipa filmowa rozpoczęła pracę w sierpniu 1972 roku (umowy z aktorami obowiązywały od 13 sierpnia do 31 października 1972), bierzemy więc pod uwagę drugą połowę lata tego roku. W zakładach totolotka z 13 sierpnia 1972 roku odnotowano dwie szóstki, za które wypłacono szczęśliwcom po 971 240 zł. Tyle samo była warta premiowana piątka. Natomiast za zwykłą płacono 14 000 zł (183 trafienia). Czwórka oznaczała wygraną 342 zł, a trójka zaledwie 16 zł, co sprowadzało się do zrekompensowania kosztów udziału w grze. W kolejnych zakładach totolotka za prawidłowe skreślenie pięciu liczb wypłacano: 14 505 zł, 15 804 zł, 3 500 (739 trafień) oraz 11 000 zł (za szóstkę jedynemu szczęśliwcowi przypadł okrągły mi l ion) . To zes tawien ie prowadzi do j ednego wniosku : bohaterowie „Wniebowziętych" musieli znaleźć się w grupie około 150 osób, które prawidłowo skreśliły piątkę. Przy takiej właśnie liczbie szczęśliwców totolotek wypłacał każdemu po mniej więcej 17 500 zl. Nie zapominajmy jednak, że Araszka i Lutek byli przyjaciółmi: grali razem, solidarnie ponosili koszty i sprawiedliwie, po połowie, dzielili się też wygraną. Chociaż w końcu wszystkimi pieniędzmi i tak opiekował się Araszka, bo Lutek w ogóle nie miał do tego głowy. Po długotrwałym i niezwykle dokładnym dzieleniu banknotów na dwie kupki dochodzi do takiego oto dialogu:

Lutek: - Weź ty te pieniądze, do jasnej cholery. Araszka: - Co? Lutek: - Po co mi to?

8 4

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Araszka: - Jak to po co? jlutek: - Normalnie. Araszka: - No przecież wygrałeś, wariacie, co?! lutek: - Weź ty, to wszystko, ty masz kieszenie, ty będziesz te pieniądze wydawat, ja mam do ciebie za-iafenie. Weź to schowaj... bo gdzie ja to schowam? •raszka: No. Lutek, dobrze.

Skreślenie piątki oznaczało przeciętną wygraną, taką sobie, która nie pozwalała na odmianę całego życia, tylko na chwilowe zachłyśnięcie się szczęściem (praw­dopodobieństwo trafienia szóstki wynosi 1:13983816, co przenosi całe zdarzenie do kategorii absolutny przypadek, natomiast p ią tki - ty lko 1:55491). Gdyby wnie­bowzięci wygrali milion, odebrałoby to całej historii rys prawdopodobieństwa. Natomiast te 17,5 tysiąca złotych to były idealne pieniądze do tego, aby trochę zaszaleć, przeżyć coś nadzwyczajnego - choćby trochę pobujać w obłokach.

W niedawno napisanym scenariuszu filmowym zatytułowanym „Władek szczęściarz" Andrzej Kondratiuk znowu podjął temat marzeń i odmiany losu zwykłego człowieka, któremu łut szczęścia pozwala wygrać w totolotka. Tym razem Bóg (Ogrodnik) nagradza bohatera za to, że zabrał znaleziony na śmietniku klęcznik (notabene tak samo uczynił Andrzej Kondratiuk, choć w jego wypadku Stwórca nie okazał się tak samo hojny, reżyser nie odniósł bowiem żadnych sukcesów w dziedzinie gier losowych). Tymczasem Władek, bohater scenariusza, ma taki oto sen:

f Ogrodnik: - Idź, potrząśnij drzewem... No idź!... Nie bój się... Miłego dnia życzę. \ Ogrodnik znika, rozpływa się w powietrzu. Władek podchodzi do jabłoni. Potrząsa gałęzią obsypaną jabł-ikami. Na murawę spada sześć czerwonych jabłek. Na każdym jabłku widnieje odciśnięty numer. Władek | odczytuje szczęśliwe liczby. Dzwoni przeraźliwie metalowy budzik. Wyrwany ze snu Władek zrywa się \ z barłogu. Na wpół przytomny szuka długopisu. Nie mając zaufania do własnej pamięci, powtarza na głos I numery: - siedem... piętnaście... trzydzieści trzy... trzydzieści dziewięć... czterdzieści... czterdzieści cztery!.. Isiedem... piętnaście itd.

Rezultat mógł być tylko jeden. Kolejna scena.

I Prezenterka odczytuje wyniki losowania. i-Siedem... czterdzieści... piętnaście... trzydzieści dziewięć... trzydzieści trzy i czterdzieści cztery!

Władek oraz jego przyjaciel Sylwek wygrywają znacznie więcej niż ich po­przednicy, Araszka i Lutek. Po kolejnej kumulacji kwota, którą zgarniają, jest astronomiczna - 6 mUionów złotych. Zdarzenie utrzymane jest w poetyce sennej fantasmagorii. Ułożone jeden na drugim banknoty dwustuzłotowe - jak skrzętnie obliczono - utworzą trzymetrową kolumnę. Kłopoty związane z wypłaceniem pieniędzy z banku - los uwielbia ironię - powodują jednak, że przyjaciele milio­nerzy jeszcze przez jakiś czas muszą zbierać surowce wtórne: butelki i puszki po piwie. Finał opowieści - jakże może być inaczej w przypadku Andrzeja Kondra­tiuka - rozgrywa się na sopockiej plaży.

85

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Miejscem lądowania wniebowziętych jest sopocka plaża przed Grand Hotelem.

Tuż po wschodzie stońca. Na końcu mola Wtadek karmi mewy. Ptaki kołują nad jego głową, w locie chwytają pokarm podawany z ręki. Sylwek scyzorykiem kroi świeże śledzie. Skrzynki pełne śledzi leżą na wózeczku. Wtadek mówi do ptaków. - Proszę!... częstujcie się, kochane... Macie to, co było obiecane...

Jak pamiętamy, w ostatniej scenie „Wniebowziętych" Jan Himilsbach w tym samym miejscu wygłaszał inną kwestię: „Szkoda tylko, że nie m a m y bułki dla tych ptaków". Jednak, co bardzo istotne, kiedy pieniądze z wygranej się kończą, bohaterowie przyjmują ten fakt z pokorą, bez cienia rozpaczy czy przerażenia. Koniec ich przygód w niczym nie przypomina śmiertelnego upadku Ikara w okolicach skalistej wyspy Rodos, lecz jest nńękkim lądowaniem na piaszczystej plaży przed sopockim Grand Hotelem. Przecież Lutek i Araszka także bez wygranej żyli po swojemu, byli wolni, a nawet na swój sposób szczęśliwi, choć nie mogli sobie pozwolić na szaleństwo unoszenia się w chmurach. Najważniejsze jednak, że mieli marzenia. Posiadanie marzeń jest przecież o wiele ważniejsze niż ich realizacja, która zazwyczaj bywa bardzo niebezpieczna, bo pozbawia spełnionych marzycieli dalszego sensu życia.

Nie jest tak w wypadku Lutka i Araszki, który - Araszka - mówi do przyjaciela: „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać". W zdaniu tym jest optymizm i nadzieja, że nie byl to ich ostatni lot. Czy jednak bohaterowie filmu naprawdę są zadowoleni z życia? Na lekką ironię takiej postawy zwracał uwagę Janusz Głowacki, opisując postać Lutka kreowaną przez Jana Himilsbacha: Uspokaja, wywołuje współczucie, solidarność, należy do ludzi zadowolonych ze swojego życia, a zatem z życia w ogóle. Wszystko u niego gra, wszystko jest w porządku, idzie swoim naturalnym rytmem. Wywołuje zdumienie i radość, że jest mu tak źle, a tak mu z tym dobrze. Przesadna afirmacja łagodnie ewoluuje w kierunku swego zaprzeczenia 31.

31 Janusz Głowacki, „Jak być kochanym", „Kino", nr 3 z 1974 r.

86

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

W tej sytuacji tak naprawdę jedyną autentyczną wartością, która nie została w filmie skompromitowana, okazuje się przyjaźń ocalona przez reżysera od ironicznej wykładni. Film wysyła do widzów sygnały o prawdziwej zażyłości dwóch kumpli. Nie podzieliły ich ani kobiety, ani nawet pieniądze32.

Bohaterowie komedii Andrzeja Kondratiuka wspólnie realizują swoje marze­nia. Nie są to jakieś ekstrawaganckie wyczyny czy spektakularne wyprawy, ale zwyczajne podróże samolotami. Dość nawet groteskowe, jeśli się zważy, że przy­padkowymi miejscami przeznaczenia były Koszalin i Rzeszów, miasta, które ty­powy turysta omija szerokim łukiem. Dla nich jednak nie miało to jakiegokol­wiek znaczenia, chodziło tylko o to, aby wzbić się w przestworza i dołączyć do grona wniebowziętych, których - jeśli zważyć, iż w 1972 roku LOT na liniach krajowych przewiózł 872 100 osób - było niezbyt wielu.

Pierwsze wniebowzięcie odbyło się więc na przypadkowej - można nawet powiedzieć: losowo wybranej - trasie Warszawa-Koszalin. Według rozkładu lotów (lato 1972 roku) na liniach krajowych były trzy takie połączenia w ciągu dnia: o 8.10, 11.00 i 19.20. Lot trwał godzinę i piętnaście minut . Bilet z Warszawy do Koszalina - najdroższy na liniach krajowych - kosztował 10 dolarów i 80 centów. Z powrotem można było lecieć o 7.15, 15.10 i 17.50. Najpewniej wniebowzięci wybrali kurs z Warszawy o 11.00 (LO-063), aby powrócić z Koszalina o 16.25. Kolejne wniebowzięcie nastąpiło na trasie Warszawa-Rzeszów (cena za bilet 8,90 USD), w dzień powszedni mogło się odbyć o 8.50 lub o 17.00, a w soboty dodatkowo jeszcze o 16.40. Na lotnisku w Rzeszowie Lutek i Araszka podrywają do lotu „Pućkę" i „Brukselkę". Zabierają je na wycieczkę do Gdańska, do którego zawsze chcieli dotrzeć. Na tej trasie (Rzeszów-Gdańsk) był tylko jeden lot, o 11.55, wyłącznie w dni powszednie. Lądowanie 13.35. Tymczasem w ścieżce dźwiękowej słyszymy zapowiedź na lotnisku, iż samolot odlatuje o 19.45. Rzeczywistość filmowa nie miała zatem nic wspólnego z prawdziwym rozkładem

32 Dobrochna Dabert, „Jest dobrze. O ironiczności «Wniebowziętych»", „Poloniści o filmie". Biblioteka literacka Poznańskich Studiów Polonistycznych, Wydawnictwo WiS, Poznań 1997, str. 197.

87

I Araszka: - Dzień dobry pan i . - as erka: - Dzień dobry panom.

\ Araszka: - Poproszę dwa bilety do Gdańska. i Kasjerka: - Nie ma niestety już miejsc.

I g r a s z k a : - Słucham? i Kasjerka: - Nie ma niestety już miejsc. I Araszka: - A dokąd ma pani jeszcze bilety? j Kasjerka: - A jak to dokąd? j Araszka: - No, co pani ma wolnego? j Kasjerka: - Jedynie do Koszalina. \ Araszka: - Stucham? \ Kasjerka: - Jedynie do Koszalina. ! Araszka: - Pani da te bilety.

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Pierwsze wniebowzięcie odbyto się na trasie Warszawa-Koszalin.

lotów na liniach krajowych i była uwarunkowana dramaturgicznie. Późniejsze perypetie wniebowziętych są przecież związane z koniecznością nocowania w Gdańsku. Bohaterowie filmu fundują bilet spotkanym dziewczynom, obiecując, że odstawią je do domu. Taki round ticket na trasie Rzeszów-Gdańsk dla każdej z pań kosztował 21,60 USD. Tą trasą, z południa Polski nad morze, w 1972 roku przeleciało 4234 pasażerów LOT-u. Po odstawieniu do domu pań (o godz. 15.05) wniebowzięci postanawiają wreszcie odwiedzić w Krakowie kolegę z wojska, Stefana. Tu pojawia się problem. Nie było wówczas bezpośredniego połączenia lotniczego między Rzeszowem i Krakowem, więc najpierw trzeba było dotrzeć do Warszawy - najlepiej samolotem o godz. 15.40. Był to dodatkowy wydatek 8,90 USD na osobę. O 50 centów był za to tańszy bilet z Warszawy do Krakowa, dokąd wniebowzięci mogli polecieć o 18.10, 19.20 lub (jeśli to była niedziela) o 19.40. Po spotkaniu ze Stefanem Araszka i Lutek jeszcze raz postanawiają wybrać się do Gdańska, lecąc t am zapewne bezpośrednio z Krakowa. W dni powszednie latano na tej trasie o 11.10 oraz 12.30. Podróż trwała półtorej godziny, a bilet kosztował 10,80 USD.

Dlaczego wniebowzięci odwiedzili Koszalin, Rzeszów, Kraków i Gdańsk? Czy był to wybór zupełnie przypadkowy, czy może zawierał w sobie jakieś przesłanie? Jedno jest pewne: Rzeszów, symbol przeciętności, pojawia się w komedii jako przeciwstawienie pełnego uroku i słońca, położonego nad morzem Sopotu.

Według 38 proc. ankietowanych Rzeszów ma coś specyficznego, co wyróżnia go spośród innych miast w Polsce. Najczęściej wymieniano znajdujący się w centrum Pomnik Czynu Rewolucyjnego. Inni sądzą, że Rzeszów nie ma cech, które można by przypisać tylko i wy­łącznie jemu. Ci bardziej zdecydowani, może bardziej spostrzegawczy, podkreślali takie cechy, jak małomiasteczkowość, uwielbienie blichtru, dziury w jezdniach, niezwykle „malowniczą" stację kolejową, życie zamierające po godzinie 22.00, atmosferę prowincjonalizmu i za­ściankowości 3 3 - tak wypadła analiza ankiety dotyczącej Rzeszowa.

3 3 Marcin Kalita, Rafał Krzywdzik, „Moje miasto. Ankieta", DOM, dodatek do „Gazety w Rzeszowie", nr 174 z 1999 r.

88

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

„Piękny jest nasz kraj! Z lotu ptaka".

W powszechnej świadomości swoich mieszkańców miasto nad Wisłokiem posiada jedną atrakcję turystyczną: Pomnik Czynu Rewolucyjnego, który został odsłonięty prawie rok po premierze „Wniebowziętych" (film po raz pierwszy pokazano w TVP 29 lipca 1973 roku). Celem podróży Lutka i Araszki nie mogło więc być pragnienie obejrzenia monumen tu , bo gdy toczyła się akcja filmu, nie był jeszcze ukończony. A u t o r e m p o m n i k a jest wyb i tny rzeźbiarz M a r i a n Konieczny, twórca warszawskiej Nike. Dzieło przedstawia dwa wielkie liście laurowe, między którymi umieszczono trzy postacie - chłopa, żołnierza i robotnika - symbolizujące czyn rewolucyjny na Rzeszowszczyźnie.

Pomysł tego pomnika zrodził się w łatach sześćdziesiątych, lecz realny kształt przyjął pod koniec 1967 roku. W „Nowinach" z 6 lipca 1968 roku pisano, że „wśród szerokiego grona działaczy politycznych i społecznych zrodziła się ostatnio koncepcja budowy pomnika jako symbolu walk rewolucyjnych i hołdu dla poległych w tych walkach oraz dla wyrażenia w formie plastycznej idei zwycięstwa sił postępu i rewolucji nad siłami reakcji". Jednak nieoficjalnie mawiano, że autorem tego pomysłu jest jeden człowiek - ówczesny I sekretarz KW, Władysław Kruczek 3 4 . W 1972 roku, kiedy wniebowzięci odwiedzili Rzeszów, były już w y k o n a n e segmenty liści l au rowych - 37 par o łącznej wysokości 38 metrów. Rzeźby robotnika, żołnierza i chłopa pojawiły się jednak dopiero na przełomie 1973/74 roku. Uroczyste odsłonięcie nastąpiło 1 maja 1974. Koszt budowy wyniósł 10 812 926 zł (z czego na gwoździe wydano 1184 zł), a za przyjęcie dla uczestników budowy pomnika zapłacono 2251 zł (900 zł kosztował winiak) . Rzeszowski pomnik wpisywał się w plan budowy przez Edwarda Gierka drugiej Polski. Tymczasem Araszka po powrocie z pierwszego lotu do Koszalina podniecony krzyczał do hrabiego Strusia: „Piękny jest nasz kraj! Z lotu ptaka". Z bliska był za to odrażający. Tak przedstawił go Andrzej Kondratiuk w swoim filmie - pejzaże przypominają wysypisko śmieci - wszystko jest brudne, tandetne i siermiężne. Podobny sposób rozumowania i poczucia humoru - jak Maklak - zaprezentował

5 4 Marian Malikowski, „Powstawanie dużego miasta", Wydawnictwo Wyższej Szkoły Pedagogicz­nej w Rzeszowie, Rzeszów 1991, str. 333.

89

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

australijski premier, którego dziennikarze zapytali, jak podoba mu się Melbourne. - Bardzo. Szczególnie z okna samolotu lecącego do Paryża - odparł John Howard.

Niezwykły i budzący anatomiczne skojarzenia wygląd rzeszowskiego monu­m e n t u skłania przyjezdnych - korzystających zazwyczaj z pobliskiego hotelu Rzeszów - do zadania miejscowym pytania: „Co to za pomnik tutaj macie?". Wtedy pada odpowiedź, będąca podobno wynikiem wewnętrznego impulsu Jana Borysewicza, lidera Lady Pank. „To pomnik wielkiej cipy" - powiadają więc od lat rzeszowianie. Znając obrazowy i brutalny język Jana Himilsbacha, można przyjąć, że on również mógł być pomysłodawcą tej nazwy.

Po przemianach politycznych w 1989 roku, kiedy czyn rewolucyjny na Rze-szowszczyźnie przestał być powodem do dumy, pojawiły się pomysły przemia­nowania m o n u m e n t u . Miałby więc on upamię tn ić powstan ie chłopskie w Nowosielcach albo zostać po prostu pomalowany na żółto. Radykałowie myśleli nawet o jego zburzeniu. Pozostałości - niczym relikwie - miały zostać sprzedane, podobnie jak uczynili to berlińczycy z fragmentami swojego muru . Inni propo­nowali przerobienie go na pomnik walentynkowy z serduszkiem w środku, przepasanie biało-czerwona szarfą lub zwieńczenie krzyżem maltańskim, znaj­dującym się w herbie Rzeszowa (niektórzy twierdzą, iż jest to krzyż kawalerski). Jeden z radnych zgłosił propozycję zmiany nazwy dzieła profesora Koniecznego na pomnik solidarności - przez małe „s", bo „rzeźba realizowała sojusz robotniczo--chłopski". „Wielka cipa" miała być także przerobiona na słup reklamowy albo ścianę wspinaczkową. Te ostatnie rozwiązania spotkały się z ciepłym przyjęciem licznych rzeszowian. Większość mieszkańców miasta po przełomie roku 1989 była w ogóle niechętna jakimkolwiek pomnikom.

Na pytanie, komu należy wybudować pomnik w Rzeszowie, zdecydowana większość, bo aż 80 proc. ankietowanych, odpowiadała, że nikomu. Po prostu nikt na to nie zasłużył. Uważają, że i tak jest ich za wiele, są drogie i niczemu nie służą. Zresztą kiedyś zostaną zapomniane i z czasem rozebrane. Jeśli już budować coś nowego, to najwięcej osób opo­wiadało się za pomnikiem Jana Pawła II. Na dalszym miejscu usytuowali się kolejno: Kazimierz Wielki, Fryderyk Chopin, Eugeniusz Nazimek, Muniek Staszczyk, Władysław Kruczek, a nawet Michael Jackson. Proponowano również bohaterów grupowych: Żydzi i sami współcześni mieszkańcy grodu nad Wisłokiem 35.

A może należałoby jakoś upamiętnić słynny duet aktorski, który wszak świetnie nadaje się do promocji miasta? Skoro gdańskie Balice ochrzczono nazwiskiem byłego prezydenta Lecha Wałęsy, to czemu miejscowe lotnisko Jesionka nie mogłoby się nazywać Portem Lotniczym im. Maklakiewicza i Himilsbacha? Albo Lutka i Araszki?

- Rzeszów pojawił się w moim filmie tylko dlatego, że bardzo lubiłem aktora Zdziśka Kozienia, a on właśnie był związany z tym miastem. Zresztą w końcu zagrał on u mnie w „Big Bangu". Ja sam w Rzeszowie nie spędziłem ani jednej nocy - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Zdzisław Kozień to dla zbiorowej świadomości Polaków nikt inny, jak tylko safandułowaty porucznik Zubek, par tner kapi tana Borewicza z popularnego

3 5 Marcin Kalita, Rafa! Krzywdzik, op. cit.

90

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Wniebowzięte. Zdjęcie wykonane przez Andrzeja Kondratiuka podczas ćwiczeń warsztatowych na sopockiej plaży.

serialu telewizyjnego „07 zgłoś się". Kozień od 1953 do 1972 roku pracował w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Zagrał tam wiele świetnych ról - był m.in. Cześnikiem w „Zemście", Majorem w „Fantazym", Wojewodą w „Mazepie" i Czepcem w „Weselu". W 1980 roku otrzymał Złotą Podkowę dla najlepszego aktora w Rzeszowie.

- Do Koszalina na tomias t zawsze miałem sentyment , bo t am wylądowali prawie wszyscy repatrianci, z którymi moja rodzina wracała do Polski z Syberii. Potem moje pierwsze wakacje, jakie zafundowali mi rodzice, spędziłem właśnie w Koszalinie. Stamtąd pojechałem także do Mielna i zobaczyłem morze - kon­tynuuje Andrzej Kondratiuk.

Sopocka plaża przed Grand Hotelem, w którym nocowali Adolf Hitler, generał de Gaulle oraz Charles Aznavour, była miejscem przeznaczenia - lądowiskiem wniebowziętych. Ten wspaniały hotel, zbudowany w 1927 roku pojawia się w filmie jako symbol dostatniego i kolorowego życia, które znajduje się gdzieś w tle naszej przaśnej codzienności.

- Sopot to zupełnie magiczne miejsce. Uwielbiam je, ale nie w sezonie, lecz najlepiej wczesną wiosną. Tam spotykałem się z Bobkiem Kobiela, Zbyszkiem Cybulskim i żoną Marka Hłaski, niemiecką aktorką Sonią Z iemann , k tóra zagrała w filmie Aleksandra Forda „Ósmy dzień tygodnia". W Grand Hotelu miałem „wzloty i upadki oraz inne zaburzenia intelektualne", jak ujęła to kie­dyś moja gosposia. Praprzyczyna mojej miłości do Sopotu była jednak bardzo banalna. Na pierwszym roku wydziału operatorskiego studiowałem razem z Jerzym Augustyńskim, który niestety już nie żyje. Jego m a m a prowadziła w Sopocie kawiarnię Rio; żeby było śmieszniej, mieszczącą się przy ulicy Bieruta. Mając

91

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Wrzeciono czasu. Fotografia Andrzeja Kondratiuka. Sopot.

tam świetną metę, przyjeżdżałem nad morze realizować ćwiczenia operatorskie. Na ogół za te prace od profesora Stanisława Wohla dostawałem piątki z plusem. Warto było zatem jeździć do Sopotu - wspomina Andrzej Kondratiuk, bynaj­mniej nie odosobniony w fascynacji tym miejscem.

W Sopocie toczy się akcja wielu polskich filmów. Tutaj latem 1958 roku Roman Polański nakręcił bodaj najsłynniejszą szkolną etiudę - „Dwóch ludzi z szafą". Tłum wczasowiczów stale oblegających ekipę filmową sprawił, iż zdjęcia plano­wane na dziesięć dni przeciągnęły się do trzech tygodni. Jeszcze w latach sześć­dziesiątych powstał obraz Janusza Morgens te rna „Do widzenia, do ju t r a" z Teresą Tuszyńską i Zbigniewem Cybulskim w rolach głównych. Wykorzystano w n im fragmenty przedstawień gdańskiego teatru studenckiego Bim-Bom. Scenerię miasta wykorzystali także Jacek Koprowicz w „Medium" i wspomniany wcześniej Olaf Lubaszenko w „Sztosie". W latach sześćdziesiątych sopocki Spatif, w którym rządzili Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela, sławą prawie dorów­nywał warszawsk iemu. Do położonego nad morzem d o m u pracy twórczej ZAIKS-u zaglądali chę tn ie m. in . Jerzy Andrzejewski , Stefan Kisielewski, Roman Wilhelmi, Jerzy Afanasjew, Filip Bajon i Agnieszka Osiecka, która w wierszu „Sopockie bolero" pisała:

Adieu, Zatoko Snów, good bye, Riwiero Marzeń. Za rok zobaczę znów mój stolik w cocktail-barze. Na szklanki pustym dnie obejrzę stary film

92

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

93

o ludziach, co we mgle, o czasie, który był... A tulił nas jak port, jak fot lirycznych band elegant, birbant, lord Sopocki Hotel Grand

Według rankingu tygodnika „Polityka" 3 6 Sopot jest obecnie miastem, w któ­rym żyje się najlepiej. Z Warszawy do nadmorskiego kurortu przeniósł się aktor Marek Kondrat. Dlaczego? „Wciąż zachwycam się tym mias tem z gorliwością neofity. Sopot ma niezwykłą atmosferę przemijającego czasu, nostalgiczny klimat. Przypomina ekskluzywne francuskie kurorty na wybrzeżu Atlantyku. Budzi we mnie skojarzenia z moimi u lubionymi polskimi filmami z lat 50., z kabaretem Bim-Bom" - tłmaczył swoją decyzję Kondrat.

Słynną końcową scenę „Wniebowziętych" powtórzyła Iga Cembrzyńska, żona Andrzeja Kondra t iuka , w swoim filmie „48 godzin z życia kobiety" . Tylko zamiast Maklakiewicza i Himilsbacha na tle Grand Hotelu na pustej plaży pojawia się reżyserka dokumentu i jej bohaterka filmu. Jest nią pani bokser, Agnieszka Rylik, odpoczywająca po walce stoczonej w Sopocie. W tym samym miejscu rozgrywała się też akcja świetnego filmu Andrzeja Kondratiuka z 1963 roku, zatytułowanego „Kobiela na plaży"; wypromował on piosenkę Czesława Niemena „Wiem, że nie wrócisz", która wówczas była bez przerwy grana w nadmorskim kurorcie przez Niebiesko-Czarnych. Wcześniej u twór przegrał z kretesem na pierwszym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. W liście do swojej matki Bobek pisał: Pojutrze wyjeżdżamy nad morze. Kręcę film dla telewizji pt. „Kobiela na plaży": połączenie aktorskich gier, pantomim z autentycznym reportażem i normalnymi ludźmi. Ich reakcje na moje pantomimy i z kolei moje parodie ich zachowań. Coś innego, coś nowego, to może być dobre, bo dużo improwizacji, rozmowy, wywiady, kpina z wczasowych póz. Pewnie też komizm bardziej bezinteresowny 11.

- Cóż, Bobek Kobiela to wybi tny ak tor i zupe łny brak powagi . Zabawa, podobnie jak u Maklakiewicza i Himilsbacha, była dla niego najważniejsza. Film kręciliśmy na plaży ukrytą kamerą, mając do dyspozycji transfokator i ostatni cud techniki, mikroporty, czyli malutkie mikrofony z nadajnikami. Mikrofon był wielkości guzika. Mogłem wziąć ten sprzęt. Pojechałem więc na Wybrzeże, gdzie był Kobiela. Jedna ze scen nie weszła do filmu, nasz prawnik nam tego zabronił. To była sekwencja z zagraniczną gwiazdą sopockiego festiwalu piosenki, Dalidą. Plan - plaża przy Grand Hotelu. Podchodzimy do piosenkarki z kamerą, ukrywając się pod dwoma koszami, ciągniętymi po piasku. Obok gwiazdy siedzi jakiś przystojny playboy. Już jesteśmy bardzo blisko. Bobek ma w ręku dwa goździki, jeden z nich jest złamany. Ma powiedzieć swoją kwestię, ale się boi, bo jego francuszczyzna nie jest najlepsza. Ja na to, że tym lepiej. Wali więc, że jest jej fanem, wielbicielem i adoratorem, a na końcu wręcza goździki,

3 6 Adam Grzeszak, „Gdzie żyje się najiepiej", „Polityka" nr 26 z 2004 r., str. 3-9 3 7 Maciej M. Szczawiński, „Zezowate szczęście. Opowieść o Bogumile Kobieli", Towarzystwo Zachęty Kultury, Katowice 1996, str. 72.

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Zbyszek Cybulski na tle sopockiego molo. Kobiela na plaży. W Sopocie.

w tym jeden złamany. Nagle zrywa się mocny wiatr, podmuch rozsuwa kosze, Dalida nas zobaczyła. Zrobiła się straszna awantura , a my wystąpiliśmy w roli bezwzględnych paparazzi - opowiada Andrzej Kondratiuk. W „Kobieli na plaży" aktor potwierdził swoją niebywałą, spontaniczną i naturalną siłę komiczną. Była ona jednak także przyczyną jego kłopotów. Kiedy w restauracji w Grand Hotelu najzwyczajniej w świecie chciał wypić kawę, miał z tym olbrzymie problemy. Każdy ruch Bobka - mieszanie cukru czy podnoszenie szklanki do ust - wzbu­dzało, u osób siedzących przy sąsiednich stolikach salwy śmiechu.

Bohaterowie „Wniebowziętych" wygrali 17,5 tys. zł. Co można było za nie kupić? Na przykład 17 500 egzemplarzy „Trybuny Ludu" lub 35 tysięcy powszednich wydań „Życia Warszawy", którego egzemplarz nosił cały czas w tylnej kieszeni spodni Himilsbach. Ewentualnie 3,5 tysiąca „Przekrojów" z komiksem o Filutku, 6444 dużych świeżych jaj kurzych, 1151 opakowań proszku do prania IXI-65, którego recepturę podobno wykradł kapitalistom as polskiego wywiadu gospodarczego pułkownik Marian Zacharski, albo 12 aparatów fotograficznych Start-66 krajowej produkcji. No, ale przecież nasi bohaterowie byli zainteresowani zupełnie innymi towarami konsumpcyjnymi. Oczywiście chodzi o wyroby alkoholowe. W 1972 roku za kwotę 17,5 tys. zł Araszka i Lutek mogli zatem kupić:

175 butelek luksusowej eksportowej (100 zł za 0,5 1); 228 półlitrówek extra żytniej (77 zł); 318 butelek czystej (55 zł);

94

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

833 flaszki najtańszego wina owocowego, które wkrótce po podwyżce ceny z 21 do 23 złotych było nazywane kryptonimem kapitana Klossa; Dzisiaj nasi bohaterowie oprócz wina J-23 mogliby wybrać - smakujące tak samo, lecz noszące o wiele bardziej egzotyczne nazwy - takie oto trunki: Menello, Gólczas, A'laska, Złoto Arizony czy nawe t Lenina (pisanego cyrylicą). Do śn iadania zapewne zamawialiby po szklaneczce winka o nazwie „Dzień dobry", a przed wskoczeniem do łóżek na spółkę obciągaliby flaszkę pierwszorzędnego t runku z naklejką „Na dobranoc".

5830 półlitrowych piw. Tymczasem wniebowzięci - co jest wyraźnie pokazane w filmie - kupują

w kiosku na lotnisku za jedyne 62 złote 70 groszy zes taw toaletowy: dwie maszynki do golenia, dwie żyletki, pędzel, mydło, k rem do golenia i wodę kolońską. Potem idą do toalety i t a m poddają się zabiegom higienicznym, odmieniając swoje nieco nieświeże oblicza. Ich toaletowe zabiegi przybierają prawie rytualne znaczenie. Lutek i Araszka, jak Żydzi przed nadejściem szabatu, dokonują nie tylko higienicznej, ale także symbolicznej ablucji. Dopiero pozba­wieni brudu codzienności, a zarazem przemienieni duchowo mogą wznieść się w przestworza. Przenosząc się w inny świat, muszą przecież pozbyć się swej ziemskiej powłoki.

Jak wyglądał cały budżet wniebowziętych? Na co przeznaczyli wygraną? W jednej z początkowych scen filmu dowiadujemy się, że do podziału zostało 17 tysięcy, tak więc po odbiorze wygranej panowie musieli oblać sukces. Stąd pierwszy wydatek w kwocie pięciuset złotych na alkohol i przekąski, czyli feto­wanie wygranej. Równo 1000 zł, chociaż po pewnych targach, dostał dorożkarz Struś za cierpliwe czekanie na powrót „dwóch takich obrzępałów" z pierwsze­go lotu do Koszalina. Na lotnisku w Warszawie wniebowzięci za 62,70 zł naby­li wspomniany już zestaw toaletowy. Około 100 zł poszło na kawę, soki, piwo, wodę, papierosy i coca-colę, zamówione na lotnisku w Rzeszowie. Nieco ponad 400 zł musiały kosztować dwie dwójki w hotelu w Gdańsku. Wiktuały i dwa wi­na, które Lutek i Araszka kupili na wieczorną balangę z „Pucką" i „Brukselką", to co najmniej 200 zł. Lwią część wygranej - dokładnie 4495,50 zł - pochłonęły jednak podróże Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Obliczenie tej kwoty nie jest sprawą łatwą i wymaga przyjęcia pewnych założeń.

- Zachowane cenniki pokazują ceny biletów zarówno na liniach zagranicz­nych, jak i krajowych wyłącznie w dolarach, nie wiadomo więc, ile trzeba było zapłacić za nie w złotówkach ani nawet jaki wówczas obowiązywał w kasie LOT-u kurs dolara - mówi Zbigniew Chadryś.

Natomiast średni kurs dolara - według danych Narodowego Banku Polskiego - w 1972 roku wynosił 22,08 zł. Przyjmujemy więc, że stosowano właśnie taki przelicznik, choć dolar na czarnym rynku kosztował grubo ponad stówę. To, iż dolar w przeliczeniach lotniczych był wart około 20 zł, potwierdza rocznik staty­styczny GUS z roku 1973. Podaje bowiem, iż bilet na trasie Warszawa-Wrocław kosztował 198 zł - według cennika LOT-u była to równowartość 10,80 USD. Można zatem przyjąć, iż wszystkie bilety kupione przez naszych bohaterów kosztowały równowartość 203 dolarów 60 centów, co daje wspomniane 4495,50 zł.

95

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO WĘDRUJEMY W POWIETRZU SAMOLOTAMI

Wniebowzięcie było zasługą radzieckich konstruktorów, którzy zbudowali samolot IŁ-18.

Po zsumowaniu wymienionych kwot okazuje się zatem, że pokazane w filmie wydatki sięgnęły ledwie 6,5 tysiąca zł. Reszta - 11 tysięcy - rozeszła się widać w inny sposób. Znając rozrywkowy charakter bohaterów filmu, można przy­puszczać, że zostały wydane na zakup większej ilości e lementu baśniowego.

W 1999 roku na stronie internetowej poświęconej „Wniebowziętym" (www.astercity.net) pojawiła się symulacja, ile dzisiaj mogliby wygrać szczęśliwcy, którzy prawidłowo skreślą piątkę w totka, i w jaki sposób mogliby te pieniądze przelatać. Przeprowadzona analiza dotyczyła pierwszego kwartału 1999 roku; można było wtedy wygrać od dwóch do siedmiu tysięcy złotych. Godzina ocze­kiwania taksówki kosztowała 25 zł, co „przy założeniu, że lot do Koszalina i z powrotem zajmuje około sześciu godzin, daje 150 zł, czyli tyle miałby prawo zażyczyć sobie hrabia Struś za oczekiwanie na «takich dwóch obrzępałów»". Zestaw toaletowy został wyceniony na 80 zł. Ceny wszystkich biletów oszacowano na 6634 dolary amerykańskie, co w przeliczeniu na złotówki po uśrednionym kursie NBP z 19 marca 1999 roku (3,958 zł) dawało zawrotną sumę 26 260 zł. Z kolei cena trzygwiazdkowego hotelu w Trójmieście wynosiła około 300 ma­rek niemieckich, co przy kursie 2,20 zł za DM dało około 660 zł.

W każdym razie, zakładając nawet bardzo duży margines błędu, można stwierdzić z pewnością: wniebowzięcie stało się znacznie droższe. W 1999 roku prawidłowe wytypowanie piątki oznaczałoby więc wygraną, która Araszce i Lutkowi dawałaby możliwość zaledwie krótkiej wycieczki lotniczej z Warsza­wy do Koszalina i z powrotem. Jednak dzisiaj - w 2004 roku - sytuacja znacznie się poprawiła. Po promocyjnych cenach bilety LOT-u na liniach krajowych moż­na kupić już nawet za kilkadziesiąt złotych. A jeszcze na niebie widać samoloty supertanich przewoźników - to dowód, że marzenie o lataniu znacznie potania­ło. Nie zmieniły się jednak w stosunku do 1999 roku wysokości wygranych. Za prawidłowe skreślenie piątki przeciętnie można otrzymać około pięciu tysięcy złotych (premia wynosi od 3 do 6 tysięcy).

W komedii Andrzeja Kondratiuka Maklakiewicz i Himilsbach latają radzieckim samolotem IŁ-18, co łatwo stwierdzić, ponieważ maszyna ma aż cztery silniki

96

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

oraz charakterystyczny układ siedzeń: dwa rzędy po trzy i dwa fotele. Jednak w 1972 roku na trasach krajowych kursowały głównie znacznie mniejsze IŁ-14 oraz AN-24. Najpopularniejsza wersja nosiła oznaczenie An-24W. Był to samolot komunikacyjny z 1966 roku, zabierający 52 pasażerów. Flota LOT-u Uczyła wówczas 20 takich maszyn. Rozwijały prędkość maksymalną 490 km/h, wzbijały się na wysokość 8400 m, dysponując zasięgiem 2000 km. Do końca lipca 1972 roku na liniach krajowych i zagranicznych przewieziono 730 tysięcy pasażerów, czyli o 25 procent więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego - co z dumą obwieściła Polska Agencja Prasowa.

Dopiero od 4 września 1972 roku PLL LOT wprowadziły na linie krajowe (trasy z Warszawy do Wrocławia i Krakowa) nowe radzieckie samoloty IŁ-18, zabie­rające na pokład aż 102 pasażerów. Prototyp samolotu IŁ-18 powstał w 1957, a 4 lipca tamtego roku po raz pierwszy wzniósł się on w powietrze. Kiedy w 1958 roku pięć maszyn zakończyło próby techniczne, uruchomiono produkcję seryjną (w sumie zbudowano 565 sztuk) i rozpoczęto normalną eksploatację tych samolotów na liniach lotniczych. Podstawowa wersja - IŁ-18A - zabierała na pokład 89 pasażerów. Maszyna była napędzana czterema silnikami turbo­śmigłowymi NK-4 o mocy 3015 kW (4100KM) każdy. Samolot latał z maksymalną prędkością 675 km/h, dysponował zasięgiem 5200 km i osiągał pułap 10 000 m. IŁ-y poza Aerofłotem od początku powstania obsługiwały czechosłowackie linie lotnicze. Następnie zakupiło je lotnictwo NRD, Węgier, Ghany, Bułgarii, Mali, Gwinei, Egiptu, Algierii, Mauretanii, Chin, Rumunii, Jugosławii, Indii oraz Kuby. W Polsce pierwsze trzy IŁ-y pojawiły się w marcu 1961 roku i od razu trafiły na trasę Warszawa-Moskwa. Łącznie PLL LOT używały 9 samolotów tego typu (w wersjach W i E), zabierających na pokład od 90 do 122 pasażerów. Początkowo latały wyłącznie na liniach międzynarodowych, dopiero właśnie w 1972 roku zaczęto s topniowo przesuwać je do obsługi połączeń krajowych. Ze służby samoloty IŁ-18 wycofano w 1986 roku.

Bohaterowie „Wniebowziętych" marzyli o lataniu. Czy w rzeczywistości byli tak samo romantyczni i też wydaliby pieniądze na bilety lotnicze? A jak postą­piłby przeciętny Polak?

Centrum Badania Opinii Społecznej w styczniu 1996 roku, w październiku 1997 roku oraz w kwietniu 2001 zadało swoim respondentom pytanie: „Na co przeznaczyłbyś wielką wygraną?" . Najpopularniejsza odpowiedź za każdym razem brzmiała: na dom albo mieszkanie dla siebie i swojej rodziny. Dopiero na ósmym miejscu potrzeb znajdują się wypoczynek, kultura, rozrywka i przyjem­ności (wyjazdy, wczasy, urlopy w kraju i za granicą, zabawy). Odsetek osób, które przeznaczyłyby na ten cel pieniądze, z około 30 procent w latach dziewięćdzie­siątych wzrósł do 65 w roku 2001.

A teraz załóżmy, że Maklakiewicz i Himilsbach naprawdę wygrywają w toto­lotka 17,5 tysiąca zł. Jest rok 1972. Przeciętne roczne wynagrodzenie pracują­cego Polaka wynosi wówczas dokładnie 30 132 zł (jak podaje GUS było to 2511 zł miesięcznie - w tym wczasy, sanatoria i inne przyjemności „fundowane" przez socjalistyczne p a ń s t w o ; w rzeczywistości ma ło k to takie p ieniądze widział). Co robią przyjaciele z takimi łatwo zdobytymi i - jak widać - wcale nie

Wniebowzięci... 97

MY Z KOLEGĄ CZĘSTO W Ę D R U J E M Y W POWIETRZU SAMOLOTAMI

małymi pieniędzmi? Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie udzieliła przed laty pani Maria Zadróżna, księgowa Zespołów Filmowych na ulicy Puławskiej w Warszawie, która w wywiadzie prasowym opisała swoje spotkanie z J a n e m Himilsbachem.

Wziął raz 20 tysięcy. Wtedy to była kupa forsy. Parę dni później przyszedł i mówi: „Zobacz, kupiłem spodnie". Zapytałam, co kupił za resztę. Machnął ręką. Reszta poszła z chłopaka­mi w PTTK, czyli Harendzie, a może gdzieś indziej38 - opowiadała księgowa.

Cóż, życie na ogół bywa znacznie mniej romantyczne i bardziej brutalne niż film. Więcej w n im tandety niż nieba.

Wiesław Bendkowski, „Droga do piórnika", „Sztandar Młodych", 23 grudnia 1988 r.

- To, co przeżyłem z Maklakiewiczem i Himilsbachem podczas kręcenia „Jak to się robi", byi dużo ciekawsze od samego filmu - wspomina Andrzej Kondratiuk. - Wielka szkoda, że nie powstał zapis tego, jak to się robiło. Tak naprawdę powi­nienem więc porzucić scenariusz i kręcić właśnie to, co działo się poza planem. Mnie, niestety, pewnie zabrakło odwagi oraz wyobraźni. Cóż, nie było to jednak takie łatwe - sprzęt był wówczas bardzo ciężki, nieporęczny i nieruchawy. Dzisiaj, kiedy można wszystko zapisać na tzw. cyfrówce, byłoby to o wiele łatwiejsze. No i kto by mi wtedy zatwierdził taki zwariowany scenariusz, skoro nawet z tym, który złożyłem do realizacji, miałem bardzo dużo kłopotów? Okazało się jednak, że jeszcze więcej kłopotów miała - już na planie filmu - charakteryzatorka. Jana Himilsbacha ugryzł bowiem koń. Aktor miał dotkliwie pokaleczoną twarz. Do hotelu, gdzie mieszkał, przynieśli go górale; byt cały zakrwawiony. Skaleczone miejsce musiało być potem stale dokładnie przypudrowane.

Komedia „Jak to się robi" została nakręcona jako film, który miał wykorzy­stywać zarówno spory sukces „Wniebowziętych", jak i rosnącą popularność pary jego głównych bohaterów. W roku 1972 Zespół Filmowy Panorama zaproponował kinematografii przejęcie dla kin filmu telewizyjnego „Wniebowzięci". Po obejrzeniu mate­riałów propozycję odrzucono, ale rozważono możliwość zrealizowania komedii z tą parą aktorską (Maklakiewicz, Himilsbach) na podstawie scenariusza specjalnie dla nich napi­sanego. Tak powstał scenariusz, który okazał się słaby i po dyskusji oraz przeróbkach, po złożeniu eksplikacji został dopuszczony do realizacji - relacjonuje urzędnicza notatka z 17 stycznia 1974 roku w sprawie filmu „Jak to się robi", podpisana przez na­czelnika Wydziału Programowego Filmów Fabularnych i Telewizyjnych.

Komedia Andrzeja Kondra t iuka opowiada o przygodach Zdzisława Kozło­wskiego (Maklakiewicz) , podającego się za reżysera fi lmowego, oraz J a n a Narożnego (Himilsbach), udającego z kolei scenarzystę. Ich celem jest stworzenie „ambitnej komedii muzycznej (...) zrozumiałej dla wszystkich, do nagrody tu i tam, pozycja festiwalowa i kasowa jednocześnie", ale w przedziale kolejowym pojawia się pomysł na film o gorączce złota.

99

NIESFORNI JESTEŚCIE

- Co pan mi tu proponuje jakieś historyjki z dalekiej pótnocy. To jest smutne i ponure. Pan się powinien zająć życiem - oponuje reżyser Maklakiewicz. - To są dla pana historyjki. To jest Jack London, proszę pana - broni się scenarzysta Himilsbach.

W pierwszych scenach komedii widzimy jednak „jakieś historyjki z dalekiej północy", ilustrujące pomysły scenarzysty Himilsbacha. Do złudzenia przypomi­nają one sceny ze „Ssaków". Fałszywi artyści jadą do Domu Pracy Twórczej Muza w Zakopanem, którego kierowniczka wita ich z honorami należnymi wybitnym i zasłużonym twórcom kultury. Bohaterowie co prawda mają parę pomysłów na filmy ba, nawet wymyślają kilka scenariuszy, ale przede wszystkim prowadzą bujne życie rozrywkowe. Wykorzystując status artystów, uwodzą zarówno miejscowe, jak

W filmie zagrata maszyna do pisania Jana Himilsbacha, o której naprawdę mawiat: „ona jest dla mnie więcej warta niż życie".

100

NIESFORNI JESTEŚCIE

i przyjezdne dziewczyny - zresztą bardzo różnej urody - obiecując im zrobienie wielkiej kariery w filmie. Przy tym oczywiście sporo piją. W końcu mistyfikacja zostaje odkryta, a fałszywi artyści muszą pożegnać się nie tylko z muzami , ale także domem pracy twórczej Muza. Przenoszą się do zwykłego hotelu. Wówczas sprzedają maszynę do pisania. Kiedy dochodzi do transakcji, Himilsbach wypo­wiada kwestię: „Ona jest dla mnie więcej warta niż życie".

- To była prawdziwa maszyna do pisania Janka Himilsbacha. Nienawidził jej i stale demolował podczas pracy. Miał też zaprzyjaźnionego rzemieślnika, który mu ją ciągle naprawiał. Janek fantastycznie smakował słowo. Potrafił tydzień zastanawiać się, czy w jakiejś kwestii użył właściwego wyrazu. Teraz go rozu­miem, bo jeśli poważnie traktuje się swój zawód, szuka się odpowiedniego słowa. A jeśli ma się wygórowane ambicje i wymagania wobec siebie, to można znie­nawidzić partnera tej męki - maszynę do pisania. Scena, w której Himilsbach pracuje nad scenariuszem filmu i co chwila wyszarpuje kartki z maszyny, gniecie je i rzuca na podłogę, jest najzupełniej prawdziwa. Tak właśnie pisał Janek. Ale bywały też przerwy w tej pracy. Pamię tam, że w jachtk lubie w Jadwis in ie mieliśmy dwa wynajęte domki. Przyjechał do mnie ze swoją słynną maszyną. Mieliśmy pisać scenariusz, ale Janek gdzieś zniknął. Wreszcie go znalazłem w kawiarni z piękną dziewczyną. „Mieliśmy pracować, co z tobą?" - mówię z wyrzutem. „E, zobacz, to dopiero jest l i teratura", powiedział, pokazując na swoją rozmówczynię - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Wszystkie kobiety, nawet żona, rozpraszały pisarską determinację Himilsbacha, który w rozmowie opublikowanej już po jego śmierci w „Przeglądzie Tygodnio­wym" mówił: Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty. Bo później, kiedy wróci do domu, to już do dupy z całym pisaniem 39.

W filmie „Jak to się robi" scenarzyście Himilsbachowi udaje się pozbyć przedmiotu swojej twórczej męki. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży maszyny do pisania przyjaciele okazyjnie kupują futro, smoking i białego psa. Idą przez górskie łąki porośnięte tysiącami krokusów (tak może wyglądać niebo). Siadają na głazach. W końcu decydują się na karierę w show-biznesie . Będą pisali p iosenki . Maklakiewicz s tanie się kompozytorem, a niezły przecież pisarz

" „Nie m a m już złudzeń. Ostatnia rozmowa z Janem Himilsbachem". Rozmawiała Marzena Wiśniewska-Tomaszkiewicz, „Przegląd Tygodniowy", 4 grudnia 1988 r.

101

N I E S F O R N I JESTEŚCIE

Himilsbach - tekściarzem. Zresztą już wcześniej niespełnieni filmowcy dają próbkę swoich wokalnych możliwości, śpiewając piosenkę „I ja, i pan", do której słowa naprawdę napisał Zdzisław Maklakiewicz wraz z Andrzejem Kondratiu­kiem. Reżyser do dzisiaj świetnie je pamięta. Zapytany, od razu zaczyna nucić:

I ja, i pan widzimy siebie w Cannes, Ogromną satysfakcje daje n a m Grand Prix, Grand Prix, na ustach wszystkich brzmi, To m y to m y to my.

Na plaży w Cannes do zdjęć pozuje pan I ja, i pan bohaterami dnia. Filmowe gwiazdy mówią n a m „hello", A n a m przyjemność sprawia to Hello, hello, hello, hello, hello.

Inna piosenka z tekstem Maklaka, także przeznaczona do „Jak to się robi", ostatecznie nie znalazła się w filmie. A szkoda. Utwór „Ty będziesz grała" mógł stać się przebojem. Był liryczny i nastrojowy.

102

Rękopis piosenki Zdzisława Maklakiewicza „Ty będziesz grata".

N I E S F O R N I JESTEŚCIE

Ta noc wszystko może Ta noc wszystko zdradzi Obiudę i fałsz Zaufaj mi - nie możesz - nie! Ja nie zmienię zdania Powiem bez wahania Powiem Ci. Refren: Ty będziesz grała w moim filmie Czy zgodzi ktoś się z tym czy nie... I talent swój rozwiniesz przy mnie Bo los tak chce, bo los tak chce Przy moim boku zrobisz cuda Zobaczysz jak wygląda świat Ty będziesz grała w moim filmie Bo ja tak chcę, bo ja tak chcę

Zdzisław Maklakiewicz zresztą wystąpił jako człowiek orkiestra: w filmie „Pies" Janusza Kondratiuka, gdzie w drugoplanowej roli zagrał także Himils­bach, zaśpiewał napisaną i skomponowaną przez siebie balladę. Z kolei J a n Himilsbach w rzeczywistości podjął tylko nieudaną próbę zostania wziętym i dobrze opłacanym tekściarzem, o czym tak opowiadał w jednym z wywiadów prasowych: Grochowiak pisał słowa, Iredyński także, słyszałem, że to niezły pieniądz. Postanowiłem i ja. W końcu napisać jakieś tam słowa pod muzykę nie jest wielką sztuką. Na cztery dni zamknąłem się w domu. Nie wychodziłem ani na minutę. Napisałem... sześćdziesiąt stron maszynopisu i jakoś nikt do tego muzyki nie potrafi dokomponować 40.

- U mnie w scenariuszu bohaterowie są jak najbardziej prawdziwi: Maklakie­wicz i Himilsbach nikogo nie udają - mówi Andrzej Kondratiuk.

W zamierzeniu reżysera bohaterami komedii mieli być więc autentyczni artyści. Tak oto - z wykorzystaniem prawdziwych nazwisk - zostali oni scharakteryzo­wani w pierwszej scenie scenariusza autorstwa Andrzeja Kondratiuka i Zdzisława Maklakiewicza:

W przedziale pierwszej klasy, przy oknie, siedzą naprzeciwko siebie Maklakiewicz i Himilsbach. Panowie wygodnie rozparci na poduszkach kontynuują rozmowę. Maklakiewicz jest reżyserem filmowym, Himils­bach pisarzem scenarzystą. Obydwaj są świetnie ubrani, w kostiumy odpowiadające wymogom wczaso­wej mody zimowej w górach. Maklakiewicz w dużych ciemnych okularach pali cygaro. Himilsbach ćmi sporta. Himilsbach: - Czy pan już coś widzi, ma jakiś konkretny pomyst? Maklakiewicz: - Mam dopiero pewien zarys, szkielet, jak to się mówi - rybkę. Zdzisiek zaciąga się cygarem, wypuszcza ktąb dymu w kształcie kółka, po pauzie, mówi: - Film ma swoje prawidła. Jest żelazna zasada! Białe - czarne. Czarne - białe. Klamka - klamka. AB -

4 0 Łukasz Wyrzykowski, „Wy gonicie, a mnie nogi bolą, reporter «DZ» rozmawia z Janem Himilsba­chem, pisarzem i aktorem", „Dziennik Zachodni", 29 lutego 1984 r.

103

NIESFORNI JESTEŚCIE

Jest żelazna zasada! Biate-czarne. Czarne-biate". Na śniegu - zgodnie z zasadą Zdzisława Maklakiewicza -świetnie „sprawdzili się" więc Barbara Kwiatkowska-Lass oraz Roman Polański.

- Zrobiłem wielki błąd. Uległem naciskom, że Janek nie może być w filmie naprawdę literatem, a Zdzisiek autentycznym reżyserem. Dostałem ul t imatum: jeżeli to nie jest dwóch uroczych hochsztaplerów, to my nie zgadzamy się na re­alizację. Coś zupełnie idiotycznego. A przecież w filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie sprawdza. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć prowadziłem w tej sprawie całą korespondencję zarówno z moim zespołem filmowym, jak i wła­dzami kinematografii . W końcu kierownictwo Zespołu Filmowego Panorama zagroziło cofnięciem zgody na realizację scenariusza. Wtedy w kraju znowu była zawierucha. Jakieś układy się kończyły, jakieś nowe zaczynały. Zmieniało się kierownictwo zespołu. To była zupełna aberracja umysłowa - komentuje Andrzej Kondratiuk.

W komedii musieli więc wystąpić jacyś groteskowi naciągacze, a nie auten­tyczni artyści. Satyra na środowisko filmowe i ar tys tów była ze względów

104

BA! Akcja wzrasta, wzrasta, wzrasta... iiii myk! I koniec jest. Taka musi być konstrukcja dobrego kina -dodaje tonem wyjaśnienia.

Potem - już na ekranie - reżyser Maklakiewicz rozwija swoją teorię:

- W filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie sprawdza. O, niech pan patrzy, jak to się sprawdza. Czarny pudel na śniegu się sprawdza! - Panie, jak się panu czarne na białym sprawdza, to się panu powinien sprawdzić Murzyn na śniegu, Murzynka i pingwin - dodaje scenarzysta Himilsbach.

NIESFORNI JESTEŚCIE

cenzuralnych niemożliwa. Obowiązywała nadal leninowska teza, iż twórcy X muzy parają się najważniejszą ze sztuk, pisarze zaś to inżynierowie ludzkich dusz. Wybitny radziecki reżyser Sergiusz Eisenstein w 1930 roku pisał: Sztuka nie jest dla nas jedynie pustym słowem. Traktujemy ją jako jeden z wielu instrumentów walki klasowej i walki o budowę socjalizmu. Sztuka zalicza się do tej samej kategorii, co na przykład przemysł metalurgiczny. To przeświadczenie obowiązywało także w Polsce Ludowej. Ze scenariusza musiało zatem zniknąć założenie, iż bohate­rami filmu są prawdziwi artyści. Satyra na kabotynizm godziła bowiem w dobre imię i niewzruszoną powagę twórców niosących kaganek oświaty.

W uwagach decydentów polskiej kinematografi i manifestowała się także niechęć do samego Maklakiewicza i Himilsbacha. Oni zawsze byli groźni, wzbudzali animozje i podejrzliwość, co podkreślał reżyser Janusz Kondratiuk, bo ośmieszali wszystkich bohaterów, których grali. Tym razem, wcielając się w artystów, mieli robić sobie jaja z socjalistycznej świątyni sztuki. Pokazany w „Rejsie" inżynier M a m o n mógł jeszcze narzekać na naszą kinematografię, bo był tylko widzem, który szczególnie nie chodził na filmy polskie. Natomiast wyrażona wprost z ekranu autokrytyka środowiska filmowego była absolutnie niedopuszczalna. Musiała więc ze scenariusza zniknąć świetna scena wieczoru autorskiego - spotkania z reżyserem i scenarzystą - prowadzonego przez Kaowca, nawiązująca poetyką do rejsowych klimatów.

Kaowiec: - A teraz, proszę państwa, proszę zadawać pytania naszym mitym gościom. Przypominam, że pan z lewej jest pisarzem, a pan z prawej jest reżyserem filmowym. Prosimy o pytania. Na sali panuje cisza. Nikt nie chce pierwszy zabrać gtosu. Ludzie milczą.

Jan Himilsbach kochat Jacka Londona i jego książki o poszukiwaczach ztota.

105

NIESFORNI JESTEŚCIE

i Kaowiec: - Wobec tego, że nikt z państwa nie chce być pierwszy, ja się ośmielę... Proszę pana - Kaowiec i zwraca się do Maklakiewicza. - Dlaczego polskie filmy nie trafiają do widza? ; Maklakiewicz: - Moim zdaniem jest to u naszego widza jakaś dziwna niechęć do polskich filmów. Nie wia-i domo, skąd to się dokładnie bierze. Myślę, że brak jest ambitnej współczesnej komedii muzycznej, i Głos z sali: - Skąd pan bierze pomysły do filmu? I Maklakiewicz: - Pomysł najczęściej podsuwany jest przez samo życie. Biorę z życia. i Głos z sali (kobieta): - Tu pan reżyser publicznie nam oświadczył, że bierze pomysły z życia, a ja nie | mam ochoty oglądać tego, co mam na co dzień w życiu, bo ja to znam. | Maklakiewicz: - Pani się myli, pani zna tylko swoje życie, a ktoś inny ma inne życie, którego pani nie zna, i i tego interesuje pani życie. Jeżeli pani na przykład pracuje w biurze, to na pewno ogląda pani chętnie, jak | ktoś pracuje w fabryce. I odwrotnie. Ten, co pracuje w fabryce, obejrzy sobie z dużym zaciekawieniem, jak | pani pracuje w biurze. i Głos z sali: - O czym będzie film, który panowie przygotowują? i Maklakiewicz: - Na to pytanie odpowie mój kolega scenarzysta. ; Himilsbach: - Film będzie o życiu i ludziach... Ponieważ jestem pisarzem, chętnie z państwem porozma­wiam o twórczości wielkiego Jacka Londona... Po zakończeniu spotkania Kaowiec wręcza dwie niebieskie koperty, prosi Himilsbacha i Maklakiewicza 0 podpisy. Oprócz honorarium panowie dostają po różowym goździku.

- Finałowa scena miała być totalną zgrywą. Wygłup do końca. Oto przed sobą mamy wielki plan filmowy reflektory statyści, dużo zamieszania. „Dymy, dymy, dymy, więcej dymu!" - miał krzyczeć reżyser Maklakiewicz. W końcu już nic nie widać, wszystko znika spowite w gęstych kłębach dymu. W tym całym zamie­szaniu biega reżyser. „Gdzie pan jest?". „Ja pana nie widzę, ale słyszę" - woła jeden z aktorów. To zakończenie Zdzisiek odgrywał u mnie w domu. To była jego zemsta na reżyserach, którzy nieraz dawali mu w kość, stawiając przed n im idiotyczne zadania aktorskie - mówi Andrzej Kondratiuk.

Scenariusz komedii „Jak to się robi" nawiązuje do doświadczeń Andrzeja Kondratiuka, który właśnie w Zakopanem wspólnie z Andrzejem Bonarskim pisał scenariusz „Dziury w ziemi", a potem „Hydrozagadki".

- Kiedy z Andrzejem Bonarskim pisaliśmy scenariusz, zatrzymaliśmy się w za­kopiańskiej Halamie. Pamiętam, że przyjechał tam nieżyjący już pisarz literatury młodzieżowo-erotycznej. Wtedy urocza pani kierowniczka, żywcem wyjęta z obrazów Witkacego, które tam wisiały, zwróciła się do nas z prośbą, żebyśmy się przyzwoicie zachowywali, bo przyjechał wielki pisarz i prosi, żeby była abso­lutna cisza, bo on właśnie pracuje nad książką. Tak nas to wkurwiło, że od razu daliśmy łomot. Poruszyło nas, że taka sympatyczna pani kierowniczka przyjęła za dobrą monetę to kabotyńskie objawienie, że oto zjawił się Henryk Sienkiewicz 1 będzie kontynuował Trylogię. Zaraz się upiliśmy. Nie wiedziałem, gdzie się podział mój współscenarzysta. Był w pokoju i nagle go nie ma. Łazienka pusta. Pytam w recepcji, czy wychodził. Nie. Rozglądam się po pokoju i wreszcie do­strzegam, że nie ma dywanu. Andrzej sam się zrolował w dywan. „Jesteś tam?" - wołam. „Tak - odpowiada głos i zaraz dodaje: - Więcej już nie chcę pić" -wspomina Andrzej Kondratiuk. - Następnego dnia postanowiliśmy przenieść się do Jędrusia, żeby z tym bucem pisarzem nie mieć nic wspólnego - dodaje.

106

NIESFORNI JESTEŚCIE

Reżyser wraz ze swoim kolegą scenarzystą opuścili ZAIKS-owski pensjonat Halama, w którym 17 grudnia 1953 roku zmarł Julian Tuwim.

Wielu czytelników zapewne łatwo domyśli się, o jakiego to „kontynuatora dzieła Sienkiewicza" chodzi . J e d n a k należy pozostawić cień n iepewnośc i , zamykając wszelkie domysły w formule literackiej zabawy zastosowanej przez Czesława Miłosza w „Zniewolonym umyśle" . Nasz noblista opisał czterech wybitnych polskich literatów, kryjąc ich nazwiska za kolejnymi literami greckiego alfabetu. W książce pojawiają się zatem Alfa (Jerzy Andrzejewski), Beta (Tadeusz Borowski), Gamma (Władysław Broniewski) oraz Delta (Konstanty Ildefons Gałczyński), o którym pisał: Delta byt nałogowym alkoholikiem. Alkoholizm (zwykle byty to cykle trwające po kilka dni) wprowadzał go w stan halucynacji, który wyrażał się działaniami, jakie nie zdarzają się innym pijakom. Wchodził do biura podróży i żądał szklanki piwa. Jechał dorożką (...), zatrzymywał [ją], zdejmował palto, rzucał je na ziemię i w obliczu zdumionego tłumu sikał flegmatycznie na palto; był to akt najzupełniej irracjonalny, trudno było wyśledzić powody poza skłonnością do ekshibicjonizmu. Do swoich znajomych przychodził i uskarżał się, że trudno mu było znaleźć adres, bo, jak mówił, jego ludzie, których porozstawiał na ulicach i którzy mieli mu pokazywać drogę, tak się przebrali, że nie mógł ich rozpoznać i l .

Wykorzystajmy zatem kolejną literę greckiego alfabetu, na przykład lambdę, i skryjmy za nią naszego literata, sławnego pensjonariusza Domu Pracy Twórczej Halama, chociaż nie tak wybitnego, jak sportretowani przez Czesława Miłosza.

- Halama to były te wszystkie sztywne zaiksowe kolacyjki. Dzień dobry, dobry wieczór. W końcu jednak pojawiło się dwóch takich obrzępałów: Andrzej Brycht oraz Ireneusz Iredyński. Brycht był rozchwytywany, bo przywiózł ze sobą „Play­boya". Podjęte przeze mnie śledztwo niezbicie wykazało, iż Lambda przyjeżdżał na dupy. Przyznał mi się do tego, gdy go upiłem. To była zemsta Winnetou. Lambda podrywał wczasowiczki z Funduszu Wczasów Pracowniczych. Chodził na wieczorki zapoznawcze i udawał fryzjera damskiego. Podrywał też na Guba­łówce. Lambda przyjeżdżał do Zakopanego, a w domu zostawała jego żona, kierownik produkcji filmowej, bardzo konkretna kobieta. Zabierał ze sobą swoje fajki oraz domowe bambosze. Na miejscu nie pił więcej niż jeden duży kielich wina. Bardzo się bał, że się sypnie. Bo przecież występował jako fryzjer damski. Działając w ten sam sposób, jeszcze większe sukcesy niż w Zakopanem odnosił w Ciechocinku. Wiele osób w naszym środowisku podrywało na film, bo przecież kino było najważniejszą ze sztuk. To był już totalny kicz. Podrywanie na dam­skiego fryzjera świadczyło jednak o pewnej artystycznej wrażliwości i posiada­niu przez Lambdę literackiej wyobraźni - podsumowuje Andrzej Kondratiuk.

W „Jak to się robi" została wykorzystana jedna scena, której nieświadomym pomysłodawcą był Lambda.

- Patrzę, a tu wieczorem holuje on do siebie jakiegoś hipopotama płci pięknej. Rano spadł śnieg. Śnieżynki, Marry Chris tmas. Amerykańskie słodkie kino. Razem wychodzą na dwór. Jego samochód nie może zapalić, ona zaczyna pchać pojazd i się przewraca - wspomina Kondratiuk. - U mnie ta sytuacja została

4 1 Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł", Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1989, str. 183-184.

107

N I E S F O R N I JESTEŚCIE

odwrócona: to niezły reżyser Kozłowski (Maklakiewicz) pcha volkswagena uro­dziwej wczasowiczki. Film przecież rządzi się zasadą: białe - czarne, czarne -białe, AB - BA, klamka - klamka.

W komedii sparodiowany został także Jerzy Gruza. W ostatniej scenie Zdzi­sław Maklakiewicz pokazuje się w takim samym futrze, w jakim na co dzień chodził reżyser „Wojny domowej" i „Czterdziestolatka". Pada również ulubione powiedzonko Gruzy: „Ludzie pragną piękna".

- Jerzy Gruza miał zawsze świetny sprzęt narciarski i modny ubiór. W kolejce na Kasprowy był mistrzem. Na górze przypina deski. Spotyka się ze swoimi znajomymi GOPR-owcami. Zjeżdża w ich towarzystwie. Oni otaczają go szczel­nym wianuszkiem i robią wyszukane ewolucje, a on w środku walczy o życie. Z góry tego jednak nie widać: pan reżyser jest świetny, wspaniale jeździ na nar­tach, jest taki cudowny - śmieje się Andrzej Kondratiuk.

Reżyser grany przez Zdzisława Maklakiewicza to oczywiście nie tylko Jerzy Gruza. Są tu także aluzje do innych filmowców. Z dużą niechęcią, mocno naciska­ny, Andrzej Kondratiuk wymienia kolejne nazwiska: reżysera, scenarzysty i akto­ra Mieczysława Waśkowskiego oraz wybitnego operatora Mieczysława Jahody -autora zdjęć tak znanych i wybitnych filmów, jak „Krzyżacy", „Rękopis znalezio­ny w Saragossie", „Nie lubię poniedziałku", serialu telewizyjnego „Czterdziesto­latek" oraz filmu Andrzeja Kondratiuka „Skorpion, Panna i Łucznik".

- Postać reżysera Kozłowskiego nie jest parodią konkretnej osoby, lecz kwin­tesencją pewnej postawy właściwej dla grupy, którą nazwałem peweksowo-ko-misową. Dla nich przedmioty wyznaczały pozycję społeczną - mówi Andrzej Kondratiuk.

Oto fragment scenariusza, który dobrze ilustruje poglądy reżysera komedii „Jak to się robi".

Maskując niepewność, z przesadną powagą spoglądają, gdzie mają usiąść, kręcąc się w kotko - co wywołuje skojarzenie z męskim pokazem mody. Zdzisiek i Janek wyglądają jak dwaj modele, którzy demonstrują najnowsze osiągnięcia naszego przemysłu odzieżowego. Komentarze obserwujących Himilsbacha i Maklakiewicza gości przy stolikach są wypowia­dane szeptem i utrzymane w stylu prezenterów pokazów mody. Gość pierwszy: - Sweter golf z grubej, zgrzebnej wełny w kolorze szafirowym Fuli Fason. Zapewnia męskiej sylwetce wdzięk i elegancję. Ktoś inny: - Spodnie niemnące się, rozciągliwy elastik Trylon! W kolorze żółtym. Szlagier sezonu 72/73. Następny głos: - Buty Foki, odrzuty z eksportu. Dla narciarzy po nartach.

Kiedyś na sopockim molo odbywał się pokaz mody. Na wybiegu wdzięczyły się atrakcyjne - jak na czasy PRL-u - dziewczęta, spiker zapowiadał kolejne wspaniałe kreacje. I tak oto modelki prezentowały kostiumy i sukienki o tyleż dźwięcznych, co pretensjonalnych nazwach: „Tchnienie poranka", „Czar nocy letniej", „Dzika i wspaniała". Obserwujący pokaz Zdzisław Maklakiewicz założył się z przyja­ciółmi, że wejdzie na wybieg - i wszedł. Najpierw obciągnął nieco już wytartą samodziałową marynarkę, którą miał na sobie, potem obrócił się wokół własnej osi i powiedział: „Zajączek szaraczek - ubranko na wszystkie okazje". Większość

108

NIESFORNI JESTEŚCIE

widzów nie zorientowała się, że to był żart, i uwierzyła, że nasz przodujący przemysł odzieżowy rzucił na rynek nowy model męskiego garnituru. Maklakiewicz zagrał bowiem rolę modela wspaniale (przy okazji otrzymał też przezwisko „Zają­czek Szaraczek"). Podobna sekwencja pokazu mody pojawiła się w „Przepraszam, czy tu biją?" Marka Piwowskiego, gdzie nowe kreacje opatrzone absurdalnymi komentarzami prezentował w domu towarowym Andrzej Strzelecki. Jeden z męskich garniturów miał nawet dwa kolory: w dzień był szary, a w nocy czarny.

- Zdzisiek był faktycznie współautorem scenariusza, napisaliśmy go pół na pół. Siedzieliśmy w domu, Iga robiła n a m herbatkę i kanapki. Po zamknięciu każdej sceny Zdzisiek od razu ją odgrywał - to było przepyszne. On wcielał się we wszystkie postacie, które miały pojawić się w filmie. To była fantastyczna noc. Coś wspaniałego. Ja konałem ze śmiechu. Wielki aktorski spektakl skończył się nad ranem. Tej kreacji Maklakiewicz już nigdy w życiu nie przebił. Gdyby tak samo jak u mnie w domu zagrał na planie, to ten film byłby naprawdę wielki. Potem, niestety, razem doświadczyliśmy miażdżącego działania kamery na Zdziśka. W ogóle nie udało mi się go otworzyć na planie - opowiada Andrzej Kondratiuk.

Chociaż film „Jak to się robi" w swoim zamierzeniu miał być kontynuacją przygód duetu Maklakiewicz-Himilsbach, to jednak do końca nie było pewne, kto zagra główne role.

- We trójkę wracaliśmy kiedyś bardzo późno w nocy ze Ścieku. Janek rzadko mógł tam wchodzić, ale wtedy wyjątkowo akurat go wpuścili. „Jak mnie nie za­angażujecie, to zrobicie największy błąd w swoim życiu" - krzyczał. Wracaliśmy piechotą, to była zima. Leżał śnieg, Janek przewracał się po drodze. Odgrywał n a m różne sceny. My ze Zdziśkiem drażniliśmy go, mówiąc: „Nie, Janek, na pewno nie zagrasz. Jak ty się prowadzisz!?". Nad ranem przekonał nas jednak, że powinien zagrać. Przekonał nas Jackiem Londonem, mówiąc, że go kocha -wspomina Andrzej Kondratiuk.

W filmie obok d u e t u H imi l sbach -Mak lak i ewicz wystąpi ła również czo­łówka ówczesnych aktorek: Iga Cembrzyńska, Emilia Krakowska, Halina Kowalska i Barbara Kwiatkowska-Lass, która zagrała samą siebie, czyli filmową gwiazdę.

Barbara Kwiatkowska-Lass, którą bardzo często fotografował Andrzej Kondratiuk.

109

NIESFORNI JESTEŚCIE

Barbara Kwiatkowska-Lass przypadkowo zagrata samą siebie w komedii „Jak to się robi".

- Basię spotkałem przypadkowo w Zakopanem, gdzie przyjechała na nar ty Dobrze ją znałem, więc zgodziła się przyjść na plan mojego filmu - wyjaśnia Kondratiuk.

W komedii opisana sytuacja zostaje powtórzona. Scenarzysta Himilsbach, przedstawiając aktorkę reżyserowi, mówi: „Spotkałem ją na spacerze, przypro­wadziłem, bo myślałem, że pana zainspiruje".

- Uważam, iż błędem było to, że nie zostałem przy naturszczykach. Nic nie ujmując świetnym aktorkom, które wystąpiły w filmie, to jednak powinienem postawić na takie osoby jak Regina i Ewa, które doskonale pa r tne rowały Maklakiewiczowi i Himilsbachowi we „Wniebowziętych" - twierdzi dziś An­drzej Kondratiuk.

Dlaczego zatem - autotematyczne poniekąd, a mające artystyczne ambicje - „Jak to się robi" stało się reżyserską porażką? W moim przekonaniu jedna z istotnych przyczyn tej po­rażki tkwiła właśnie w schematycznej konstrukcji postaci. Główni bohaterowie, skądinąd

110

NIESFORNI JESTEŚCIE

Ekipa filmowa w drodze na plan.

bliscy krewni tych z „Wniebowziętych", zostali tym razem przedstawieni zbyt grubą kreską (...). Próba ukazania w satyryczny sposób dwójki cwaniaków, którzy zdobywają kobiety, podając się za artystów filmowych, przekroczyła granicę między tym, co jeszcze nas śmieszy, a tym, co nazbyt już nieprzyjemne. Mimo że obaj aktorzy próbują tworzyć coś na kształt komedii spod znaku małego realizmu, swoje kwestie wypowiadają w sposób sztucz­ny, manieryczny, chwilami wręcz nieudolny (...). Ostatecznie film Kondratiuka obnażył własną słabość, polegającą na zbytniej wierze w improwizację na planie i nadmiernym zaufaniu do aktorów, którzy pozostawieni sami sobie nie potrafili uratować niedobrego scenariusza - ocenia Jacek N o w a k o w s k i 4 2 .

Dzisiaj przy wszystkich niedoskonałościach tego filmu trzeba na niego spoj­rzeć jak na rodzaj świetnego dokumentu, który mówi nam wiele o Maklakiewiczu i Himilsbachu. Szkoda jednak, że nie powstał reportaż o tym, jak to kręciło się filmy z udziałem pary tyleż cudownych, co bardzo t rudnych do prowadzenia aktorów. Nie pomógł nawet wysoki i silny asystent reżysera Edward Fiszer, który bez przerwy miał się opiekować pisarzem Narożnym, czyli Himilsbachem.

- Przyjechaliśmy do Zakopanego w bardzo dobrej formie, ale t am się dopiero zaczęło chlanie na okrągło. Zdzisiek, uwielbiający autokreację, grał komandosa i ciągle chodził w battledresie, ale zakochał się w jakiejś kobiecie. Niesamowicie to przeżywał. Janek grzał równo. Specjalnie dla niego wynająłem bodyguarda. To nie pomogło. Dostał więc ode mnie parę razy pasem po dupie. Ja mieszkałem w Halamie, a oni w willi. Ciągle pili, a ja nie mogłem nad nimi w ogóle zapanować.

4 2 Jacek Nowakowski, „Filmowa twórczość Andrzeja Kondratiuka", Biblioteka Literacka Poznańskich Studiów Polonistycznych, tom 23, Poznań 1999, str. 37-38.

111

N I E S F O R N I JESTEŚCIE

„To, co przeżyłem z Maklakiem i Jankiem podczas kręcenia «Jak to się robi», było dużo ciekawsze od samego filmu" - twierdzi dziś Andrzej Kondratiuk.

Miałem więc świadomość, że pieprzę ten film - wyznaje po męsku Andrzej Kon­dratiuk.

- Przypominam sobie, że na święta wielkanocne pojechałem do Zakopanego. Ostro balowałem całą noc, a rano ocknąłem się na ulicy, mia łem podbite oko. Potem nagle znalazłem się w pokoju hotelowym razem z Maklakiewiczem i Hi­m i l s b a c h e m . Wtedy widz ia łem, że J a n e k był p o t u r b o w a n y - wspomina Marek Piwowski, który mimo wielkich problemów z aktorami na planie „Rej­su" nigdy nie prezentował wobec nich swoich wybitnych umiejętności pięściar­skich.

- W i e c z o r e m sprawdzam, czy chłopcy są w pokoju. Nie ma ich. Pytam ochroniarza Ediego, gdzie jest Janek. Nie wiadomo. Idziemy go szukać. Nagle spotykamy Janka. Idzie sobie z pewną panią - od razu wiadomo, co to za profesja - i ciągnie za sobą saneczki. „Chodźmy na górkę, pojeździmy sobie saneczkami" - woła do niej. Pani weszła na górkę, rozebrała się i zjechała na sankach. Wpadła

112

NIESFORNI JESTEŚCIE

w zaspę. Janek stanął nad nią, trzymając w ręku wielką benzynową zapalniczkę. Świeci nią w ciemności i wtedy widzimy dużą pupę i saneczki wbite w zaspę. Ja­nek wesoło woła: „Warto było poznać damę!" - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Oczywiście szkoda, że ta scena z udziałem dwóch ssaków różnej płci nie zna­lazła się w filmie. Na szczęście było wiele innych, które zapadły w pamięć. Jed­na z nich pokazuje Maklakiewicza tłumaczącego z francuskiego - choć ni w ząb nie zna tego języka - kierowniczce domu pracy twórczej list miłosny od jej wiel­biciela z Paryża.

Zdziś: - Tak, to jest list niewątpliwie napisany w języku francuskim (powtarza), tak to jest list po francu­sku... Paryż, oui, oui, oui. Nagle zdecydowanym gtosem zwraca się do kierowniczki: - To jest list od mężczyzny, tak?! Kierowniczka z dużą szczerością: - Tak, proszę pana. Zdziś: - Jak pani ma na imię? Kierowniczka: - Alina. (...) Zdziś: - No więc! Droga Alino! Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia z Paryża. Mile wspominam te dwa tygodnie na deskach. Ale chcę być z tobą szczery. Musisz mnie zrozumieć. W tym miejscu Zdziś robi dużą psychologiczną pauzę, udaje, że jest wstrząśnięty treścią listu, konse­kwentnie kontynuuje mistyfikację. Zdziś: Pani wybaczy, ale ja nie będę dalej tłumaczył, po prostu nie mogę. Kierowniczka jest zaniepokojona, Zdziś zdegustowany wyjaśnia: - Okropny, nikczemny, obrzydliwy list. Brzydząc się jakby kartki papieru, Zdziś zwraca kierowniczce list, dodaje ciepło: - Szczerze żal mi pani.

W tym miejscu scena w filmie się urywa. W scenariuszu kończy się inną puentą.

Kierowniczka bez słowa bierze list i pali go nad popielniczką. List płonie, powoli zamienia się w popiół, na tym obrazie z offu męski melodyjny głos przekazuje nam autentyczną treść listu w języku francuskim, na dole obrazu ukazują się napisy w wersji polskiej. Tekst: Moja najdroższa, najukochańsza dziewczyno, moje ty wyśnione szczęście, teraz już wiem na pewno, że musimy być razem ze sobą do końca naszego życia. Po prostu chcę, żebyś została moją żoną...

Kolejna świetna scena rozgrywa się w kolejce na Kasprowy Wierch. Makla­kiewicz cierpi na chorobę morską, ale jadąc na górski szczyt, cały czas podrywa swoją ofiarę, rozanieloną spotkaniem z reżyserem.

- Mężczyzna jest zawsze mężczyzną, a kobieta jest na swoim poziomie - kwituje Andrzej Kondratiuk.

W lipcu 1973 roku komedia „Jak to się robi" (pierwotny tytuł „Białe szaleń­stwo") została zgłoszona do kolaudacji, ale urzędnicy uznali, że film wymaga jeszcze poprawek. Powtórna kolaudacja odbyła się 31 października 1973 roku - film otrzymał III kategorię. Zalecono poprawki, które zostały wykonane. Nie było to jednak pierwsze tak przykre doświadczenie Andrzeja Kondratiuka. Ze względów

113 8. Wniebowzięc i . . .

NIESFORNI JESTEŚCIE

cenzuralnych nie mógł się ostać tytuł jego filmu „Święta Rodzina". Był zbyt reli­gijny. Ostatecznie został zmieniony na „Skorpion, Panna i Łucznik", który koja­rzył się ze znakami zodiaku, a nie Panem Bogiem. Licznych cenzorskich ingerencji Andrzej Kondratiuk doświadczył podczas pracy w latach 1966-1968 nad cyklem krótkich filmów telewizyjnych kręconych na podstawie opowiadań Jerzego Szaniawskiego, zatytułowanych „Klub profesora Tutki". W głównej roli wystąpił w nich Gustaw Holoubek. Odcinek IX, z którym było najwięcej problemów, to „Opowieść o złodzieju", którego świetnie zagrał Ludwik Benoit.

- Haniebnie musiałem ciąć te krótkie filmy. Raz osobiście kazał mi to zrobić prezes Władysław Sokorski w toalecie Radiokomitetu, k tó remu szefował. Chodziło o odcinek o złodzieju, który mówi coś pozytywnego o intelektualistach, a wtedy właśnie towarzysz Wiesław ich zaatakował. „Andrzej, ty się nie wygłupiaj - mówił Sokorski, gdy siusialiśmy do pisuarów. - Musisz to wyciąć, chyba że chcesz, żeby to leżało. Skróćmy to. Nie da rady inaczej". Uległem presji. Chciałem, żeby film poszedł w telewizji. „No dobra, ale ile" - py tam. „Trzy minu ty" -mówi Sokorski. „Dwie i pół". „Półtora". „Dobra, obetnijmy półtora" - zgodził się. Nie pamię tam kolaudacji, ale zdaje się, że nie miałem szacunku do osób, które się tym zajmowały. Bardzo ważne jest przecież, kto wyraża opinie -stwierdza Andrzej Kondratiuk.

Rzeczywiście. Podczas kolaudacji „Jak to się robi" jedyną osobą, z której zdaniem liczył się reżyser filmu, był Zdzisław Maklakiewicz. Wymieniony w stenogramie z posiedzenia komisji kolaudacyjnej obywatel Maklakiewicz nie zabrał jednak głosu, zachowując przez cały czas stoickie milczenie. Większość wypowiedzi dyskutantów była jednak bardzo barwna i - jak przystało na ocenianie komedii - niezwykle śmieszna. Na przykład redaktor Klaczyński porównał film do rosołu: „Jest to jakby rosół z kilkoma pływającymi po nim oczkami, które mnie rozbawiły, rozśmieszyły, ale jest tego za mało". Obywatel Kosiński sformułował natomiast ogólny pogląd, że „generalnie gubi naszych reżyserów i scenarzystów fakt, iż biorąc się za ten gatunek twórczości, od razu z pełną świadomością zakładają, że bohaterami komedii muszą być idioci". Reżyser Wanda Jakubowska mówiła: „Mieliśmy na sali troszeczkę klaki, która podtrzymywała wszystkie momenty, gdzie można było się śmiać, ale i ona zamilkła po jednej trzeciej filmu, po pro­stu nie była w stanie dalej podtrzymywać nastroju wesołości. Wiem o tym, że nasi koledzy, którzy robią komedie, angażują na komedie osoby mające poczucie humoru i tak było i w tym wypadku, ale ta klaka zamilkła i to powinno wiele powiedzieć panu Andrzejowi, nawet więcej niż nasze uwagi". Reżyser powiedział natomiast otwarcie: „W gruncie rzeczy cały film traktujemy jako pretekst do tego, aby kontynuować na ekranie t andem aktorski Maklakiewicz-Himilsbach". I odpierał zarzuty o „stosowanie środków dopingujących": „Chciałem dodać, że tutaj klaki nie było. Myśmy robili w wytwórni pokaz na gorąco dla pracowników

- techników, dźwiękowców - i ich odbiór był oczywiście lepszy niż odbiór państwa". W końcu Kondratiuk ironicznie spuentował całą kolaudację: „O tym, że mie­

liśmy najlepsze ambicje, świadczy fakt, że cały film rozgrywa się w górach, bo chcieliśmy, ażeby sprawa odbywała się na pewnym poziomie".

R o z d z i a ł V I I

Zdecydowanie prostszym, tańszym i bardziej dostępnym sposobem na wnie­bowzięcie niż wzbicie się samolotem w chmury było wprowadzenie do organizmu stosownej ilości e lementu baśniowego.

Stoję sobie kiedyś na ulicy, w centrum Warszawy, z butelką - opowiadał Jan Himilsbach dziennikarce „Przeglądu Tygodniowego". Nadchodzą znajomi, popatrzyli i pytają: „Jasiu, a co ty robisz tu z gorzałką?". Ja też popatrzyłem i im odpowiadam, że zamierzam w szarą rzeczywistość wprowadzić element baśniowy 43.

Wbrew temu, co powszechnie się sądzi, nie jest to autorskie powiedzenie twórcy „Monidła", lecz jego przyjaciela Marka Hłaski, który w swojej powieści „Sowa, córka piekarza" zamieścił taki oto dialog:

- A dlaczego ty pijesz, Wuju? - Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. (...)

Pamiętaj, ważne jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe. Zarówno Maklak, jak i Himilsbach bardzo często i chętnie nie tylko cytowali

to powiedzenie, ale również wprowadzali element baśniowy do szarej rzeczywi­stości. Miało to też niewątpliwie wpływ na ich wyrobienie dramatyczne. Poma­gało ich sztuce w zbliżeniu się do s tanu tak zwanej Czystej Formy, którą Stani­sław Ignacy Witkiewicz niechybnie uzyskiwał przy użyciu C 2 H 5 OH (według „Regulaminu Firmy Portretowej" w ten sposób powstawał portret typu C - zbli­żony do Czystej Formy czyli z punktu widzenia krytyków oraz laików karykatura i deformacja).

Zwrot wymyślony przez Marka Hłaskę, a potem spopularyzowany przez wnie­bowziętych, wszedł na trwałe do współczesnej polszczyzny. „Wprowadzanie elementu baśniowego do szarej rzeczywistości" oznacza oczywiście picie alkoholu. Tego pierwszego hasła nie zawiera podstawowa pozycja tzw. literatury methy-ologicznej - „Polski słownik pijacki" Jul iana Tuwima. Nic dziwnego, powstał jeszcze przed wydan iem „Sowy, córki piekarza". Niestety, we współczesnym

4 3 „Nie mam już złudzeń", op. cit.

115

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

suplemencie, napisanym przez Piotra Bikonta, barwny zwrot Marka Hłaski również się nie pojawił.

Jakie zatem określenia na picie alkoholu zawiera „Polski słownik pijacki"? Do ciekawszych należą: absorbować, buzi dać, chiżyć w kinrus, chrupać sroczkę, dudlić, Iwana truć (wymyślone przez Władysława Broniewskiego, który pomimo swoich lewicowych sympatii bardzo często „truł Iwana") , kierzyć, lusztykować, medynę traktować, myć gębę, nicować, płatać lampy, rozrywać się kieliszkami, słepać, szmarknąć, wbijać w krzyże na mokro, wódkować, wyniańczać czy zmy­kać 4 4 . W suplemencie Bikonta pojawiły się nowe, współczesne określenia picia wódki: czytać z lunety (pić prosto z butelki), deletować, drynkować, leczyć się, likwidować szare (w domyśle komórki), myknąć, obciągnąć, partytura (oznacza konsumpcję alkoholu dokonywaną wprost z butelki; zwrot szczególnie popularny w środowisku muzycznym) , pierdyknąć, podważyć Newtona (przewalczyć grawitację), przeciąć dyskusję, przemyć głowicę, repetować, suszyć wrzoda czy wyrównać poziom elektrolitu (popularne w środowisku spor towym) 4 5 .

Fundamenta lne pytanie, jakie należy sobie postawić, brzmi: dlaczego wpro­wadza się element baśniowy do szarej rzeczywistości?

Stefan Kisielewski mawiał, że nie pije się po to, aby było lepiej na duszy, ale żeby zmniejszyły się wymagania . Kisiel nie lubił wina i koniaku, preferował whisky, która jednak w czasach PRL-u stanowiła rarytas. Dlatego zadowalał się winiakiem. Po przyjęciu paru głębszych lubił żartować. Wówczas - zresztą zgodnie z głoszoną przez niego teorią - zmniejszały się wymagania, także co do jakości dowcipów. Kiedyś felietonista „Tygodnika Powszechnego" wydrapał cegłówką na karoserii samochodu swojego przyjaciela Leopolda Tyrmanda niewyszukany, ale za to bardzo śmieszny napis: DUPA. Melchior Wańkowicz przerobił zaś przed­wojenne hasło, głosząc wszem wobec, że „cukier krzepi, wódka jeszcze lepiej". Natomiast Tadeusz Konwicki podkreślał aspekt medyczny spożywania alkoholu: wódka jest niedobra, ale zdrowa - twierdził.

- Himilsbach zawsze mawiał: alkoholu nie pije się dla smaku, tylko dla dzia­łania. Jego smak trzeba było więc jakoś zabić czymś, co akurat znajdowało się pod ręką. Maklakiewicz z Himilsbachem upijali się z dużą radością, ale potem wzajemnie mieli do siebie o to pretensje. Zarzucali sobie, że jeden drugiego upił. Zaczynali się kłócić, aż w końcu pili na zgodę i wszystko zaczynało się od po­czątku - opowiada Marek Piwowski, twórca nie tylko skutecznie działającego koktajlu (winiak i likier adwokat w proporcji 1:1, zmieszane, ale nie wstrząśnięte), lecz również antyalkoholowej reklamy społecznej nagrodzonej w Stanach Zjed­noczonych. Fragment przemówienia libijskiego przywódcy pułkownika Muomara Kadafiego - powszechnie wówczas znienawidzonego i oskarżanego o wspiera­nie światowego terroryzmu - polski reżyser opatrzył angielskim zwrotem Drink and drive! (Pij i jedź!).

Ostatnie spotkanie pary przyjaciół przy wódce według relacji Himilsbacha wy­glądało tak:

4 4 Julian Tuwim, „Polski słownik pijacki i antologia bachiczna", Czytelnik, Warszawa 1959, str. 13-26. 4 5 Julian Tuwim, „Polski słownik pijacki", Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2000.

116

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Himilsbach mawiał, że alkoholu nie pije się dla smaku, ale dla działania.

„Ja mu powiedziałem: Zdzisiu, przestań pić wódkę, bo się wykoleisz. A sam byłem na bani. Najpierw on mnie trzasnął w pysk, a potem ja jego".

Oto obrazek z baru Mewa, który mieścił się przy dworcu Warszawa Główna (dziś M u z e u m Kolejnictwa). Maklakiewicz i Himilsbach w gęstych oparach elementów baśniowych. Panu Jankowi głowa ledwie wystaje nad wysoki stół.

- Czy można się przysiąść? - pyta nieznajomy, który nie mógł znaleźć żadnego wolnego miejsca.

- Możesz, kurwa, dziadu - padła odpowiedź - ale zamów meduzę z lornetą. - A co to jest? - Kelnerka będzie wiedzieć. - Meduzę z lornetą proszę. Na to dobrze znane hasło kelnerka postawiła na ladzie dwie setki wódki

w tzw. literatkach (lorneta) oraz galaretę z zimnych nóżek (meduza) . Natomiast gdy w Kameralnej satyryk Janusz Minkiewicz zamawiał „koniak

i owoce południowe", kelner bez słowa stawiał na stole ćwiartkę czystej i kiszone ogórki. Zahartowany w ten sposób Minkiewicz nabijał się ze swojego kolegi Adama Ważyka, mówiąc o setce wódki „śmiertelna dawka dla Ważyka".

- Bycie lekko podciętym było wówczas w bardzo dobrym tonie - twierdzi Fer idun Erol, a Marek Piwowski dodaje: - Maklakiewicz i Himilsbach byli nasi, bo pili.

Ten pierwszy czynił to w sposób zdecydowanie bardziej wyszukany niż jego przyjaciel. Parę kieliszków wódki pozwalało mu się rozluźnić i uzyskać maksy­malne wyrobienie dramatyczne.

- Maklakiewicz musiał wypić dwieście gram, aby być w dobrym nastroju, żeby zwalić tremę, nabrać optymizmu, czyli chęci do życia. Wtedy dopiero zaczynał mu się podobać świat. To miała być dla niego inspiracja - twierdzi Andrzej Kon­dratiuk, który alkohol podawany w rozsądnych dawkach uznawał za ważne narzędzie reżyserskie. Na planie kręconego przez niego telewizyjnego „Big Bangu" spotkała się plejada znakomitych polskich aktorów. Byli t am Janusz Gajos - to

117

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Zdzisław Kozień i Janusz Gajos w „Big Bangu" Andrzeja Kondratiuka. Reżyser załatwił pozwolenie na stosowanie przez aktorów na planie filmu domowej nalewki.

on wygłasza słynną kwestię: „Gdzie się ten kosmos, kurna, kończy, bo ten stół tutaj się, kurna, kończy?" - Roman Kłosowski, Zdzisław Kozień, Franciszek Pieczka, Bożena Dykiel, Ludwik Benoit oraz Zofia Merle, która na plan przyno­siła domowe nalewki.

- Był s tan wojenny i nie można było pić. Wystąpiłem więc do ówczesnego prezesa Radiokomitetu o oficjalne zezwolenie na spożywanie alkoholu w godzi­nach zdjęciowych. Argumentowałem, że grają wytrawni aktorzy, nestorzy polskiej sceny, będziemy pili naleweczki w rozsądnych dawkach, na terenie hali wyłącznie w pokoju reżyserskim. Po kieliszeczku i do pracy. Dla kurażu - mówi Andrzej Kondratiuk.

Inaczej było w wypadku Himilsbacha, choć większość osób, które z n im się zetknęły, twierdzi, że trzeźwość niwelowała cały jego urok. Niestety, nigdy nie potrafił on powiedzieć stop. Wpadał w alkoholowy ciąg. A kiedy wypił za dużo, stawał się nieznośny, porywczy i agresywny, chociaż twierdził, że „nic tak nie uspokaja, jak pełna flaszka pod kioskiem".

118

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

- Na planie „Janka Serce" zamiast alkoholu przeważnie piliśmy wodę, która imitowała czystą, albo herbatę naśladującą kolorowe t runki . Czasami Janek dostawał jednak pięćdziesiątkę, bo jak się s tremował dużą ilością tekstu, był strasznie spięty. Ale trzeba go było potem bardzo pilnować, bo był nałogowcem. Dla niego góra to była setka. Ale wtedy to był już absolutny koniec - wspomina Kazimierz Kaczor, k tóremu w serialu Radosława Piwowarskiego Himilsbach partnerował jako Józef Kieliszek.

Zdawał on sobie jednak sprawę z tego, jak reaguje na alkohol. Zawsze musiał więc być przygotowany na najgorsze. „Po t rzeźwemu się zas tanawiam, co po pijaku m a m powiedzieć" - to zasada, którą się kierował. W końcu historia jego życia jest opowieścią o z m a g a n i a c h z n a p o r e m e l e m e n t ó w baśn iowych -koniecznym warunk iem jego barwnej egzystencji i wystarczającej przyczynie upadku. Jeśli chodzi o rodzaj filmów, który preferował, to - mimo ponad pięć­dziesięciu występów na srebrnym ekranie - zdecydowanie częściej grywał w „tych urwanych".

- Reżyserowałem noworoczny program telewizyjny. Andrzej Rosiewicz śpiewał tam piosenkę z refrenem: „Święty Mikołaju, nie przyjeżdżaj w grudniu, lecz przyjeżdżaj w maju". Miał zagrać także Janek Himilsbach. Przyszedł już podcięty, potem trochę czekał na swoją kolejkę i całkiem urąbał się w garderobie. Miał powiedzieć jakiś tekst, ale oczywiście nie nauczył się z niego ani słowa. W ogóle nie wiedział, o co chodzi. Nie mogłem go oczywiście wpuścić na wizję - opowiada Feridun Erol.

W autobiograficznym opowiadaniu „Kombatanci" Himilsbach opisał swoją alkoholową inicjację, która podobno przypadła na dzień 12 września 1939 roku, krótko przed wkroczeniem do Mińska Mazowieckiego wojsk niemieckich. Wówczas matka Jasia urządziła kolację dla trzech naszych żołnierzy. To oni właśnie wpadli na pomysł, aby poczęstować alkoholem małego Janka . „To dziecko" -oponowała jego matka . „Dziecko, ale Polak i pić musi" - kategorycznie orzekli żołnierze. Od tamtej pory picie stało się dla niego patriotycznym obowiązkiem. Himilsbach ze ws t rę tem spoglądał więc na niewyskokowe trunki, mówiąc: „Wody nie piję, bo w wodzie rybki się pierdolą". Tym samym nawiązywał do poglądów świętego Pawła, który głosił: pijcie wino, nie wodę, bo jest zdrowsze! Bohaterowie prozy J ana Himilsbacha oczywiście stosowali się do tej - nieco tylko zmodyfikowanej - zasady: piją tylko czystą. Sam pisarz nie cierpiał ko­niaku ani żadnych kolorowych wódek. W wywiadach prasowych twierdził, że Stanisława Grochowiaka, szefa „Współczesności", „zgubił wykwintny t runek Budafok". Czasami pił piwo, a w knajpie U Hopfera wino, bo żadnego mocniej­szego alkoholu tam nie podawano.

Podobno w latach 70. degustował też dostępne wówczas na naszym rynku krajowe wino o nazwie nomen omen Okęcie. Miało wiele zalet: było tanie, ogól­nodostępne i nieźle trzepało. Cechowało się dosyć niską zawartością S 0 2 oraz oryginalnym bukietem gnijących jabłek. Okęcie było sprzedawane w gustownych opakowaniach szklanych o pojemności 0,75 litra. Wypicie jednej butelki zapew­niało doznania porównywalne z wniebowzięciem na trasie Warszawa-Koszalin. W zasadzie więc Himilsbach pił wszystko z wyjątkiem „dykty", co podkreśla

119

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

uczestnik wielu wspólnych alkoholowych eskapad, Leszek Płażewski. Jego upodobania były więc zbliżone do preferencji Wieniawy-Długoszowskiego. Gdy kelner w warszawskiej Adrii zapytał adiutanta marszałka Józefa Piłsudskiego, czy podać wódkę, czy wino to on w odpowiedzi zawołał: „I piwo!".

W Kamera lne j na Foksal - gdzie zachodzi l i m. in . Tuwim, Gałczyński i Andrzejewski - Himilsbach jeszcze w latach 50. lubił pić z Markiem Hłaską. To było wymarzone miejsce. Nie hulał tam w zimie wiatr po sali, a w lecie kryliśmy się przed skwarem. Poza tym setka kosztowała wtedy 10 zł i 30gr, a śledzik 3,60 - wspominał w jednym z wywiadów prasowych autor „Łez sołtysa".

- Gdy Himilsbach zamawiał śledzia po japońsku, to zawsze prosił do niego nie tylko wódkę, ale także słownik - dodaje Marek Piwowski.

Pracując w zakładzie kamieniarskim Cybulskiego na warszawskich Powąz­kach, Himilsbach często przesiadywał w barze Pod Trupkiem na Powązkowskiej. Jeśli jakiś grabarz się upił, a on jeszcze trzymał się na nogach, to go zastępował. Sam też między kolejnymi uderzeniami młotkiem kamieniarskim w dłuto lubił pociągać z butelki. ~ \ %

- Właściciel zakładu, w którym pracowaliśmy, często sączył piwo z pucharka w kształcie ludzkiej czaszki. Nie zabrania! picia podczas pracy, ale też nie chciał, żeby zatrudnieni przez niego kamieniarze rzucali robotę i wyruszali na poszuki­wanie jakiegoś alkoholu. Raz na tydzień kupował więc parę skrzynek piwa, a potem sprzedawał je n a m na miejscu, naliczając sobie dwudziestogroszowy narzut - wspomina Zdzisław Rychter.

- Na rogu Powązkowskiej był sklep spożywczy, do którego wszyscy kamienia­rze chodzili na piwo. Jak jeden z drugim tam trafił, to nie było go godzinę albo i dwie. Ojciec postanowił z tym skończyć. Sam kupował więc piwo i wydawał je spragnionym. Wówczas w specjalnym zeszycie przy poszczególnych nazwiskach stawiał kreski, a potem wartość wypitego piwa odliczał od wypłaty. No cóż, jed­nak zeszyt bardzo często mu znikał - mówi Edward Cybulski.

„Bene" Rychter zagrał z Himilsbachem w kryminale Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?". Krótki epizod w zoo. Himilsbach, przebrany za niedźwiedzia polarnego, patrząc na wielbłąda, zadaje retoryczne pytanie: „Czy ty wiesz, ile taki garbus może wytrzymać bez picia?". I po chwili, wzruszając ramionami, odpowiada sam sobie: „Nie wiem". I już wiemy, skąd wywodzi się powiedzenie: „Człowiek nie wielbłąd - musi się napić".

- Pamiętam, że kręciliśmy zdjęcia w ogrodzie zoologicznym. Janek miał na sobie strój białego niedźwiedzia. Nagle zaczął padać drobny letni deszczyk. Zupełnie niegroźny. Schowaliśmy się jednak do nyski, która stała na planie. Ledwo zatrzasnęły się drzwi, od razu pojawiły się jakieś flaszki. Jedna, druga, piąta. Przerwa w zdjęciach trwała dwa dni. Nigdy później już nie widziałem bardziej wkurzonego Marka Piwowskiego - opowiada Zdzisław Rychter.

- Kiedyś dwa tygodnie chodziłem z Himilsbachem i ciągle coś piliśmy. On znał niesamowitych ludzi ze wszystkich sfer, od największego dna do nieosiągalnej dla normalnego zjadacza chleba elity. Wśród jego znajomych byli obdarci żebracy, szaleni artyści i wytworni profesorowie. Okazało się, że jest coś, co ich wszystkich łączy. Każdy z n ich po wódce mógł się bardzo źle zachowywać, tu panowała

120

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

„Kiedyś dwa tygodnie chodziłem z Himilsbachem i ciągle coś piliśmy" - wspomina Janusz Kłosiński.

całkowita równość. Himilsbach zawierał w sobie coś z tych wszystkich ludzi, których znał - całe spektrum człowieka, z jego wielkością i upadkiem. Jak sobie popił, to mówił, że na świecie jest tylko dwóch pisarzy, którzy się liczą - Faulkner i Himilsbach. Krzyczał: „Jesteśmy jak te łyse konie na wyścigach - raz Faulkner pierwszy, raz Himilsbach pierwszy" - wspomina Janusz Kłosiński.

J an Himilsbach rzeczywiście uwielbiał Faulknera. Poza tym kochał Hłaskę, zaczytywał się opowiadaniami Jacka Londona i Izaaka Babla. Nienawidził za to Jana Dobraczyńskiego. Nie z powodu książek, lecz jego żarliwej walki o utrudnienie kupowania wszelkiego rodzaju spirytualiów, a przede wszystkim o zakaz sprzeda­wania alkoholu przed godz. 13.00. Nie mogło być inaczej, skoro Himilsbach, również pisarz, preferował zupełnie inny styl życia. Podobno kiedyś przyszedł do lokalu z magnetofonem i o godz. 12.10 puścił fragment radiowego nagrania głosu lektorki mówiącej: „Właśnie minęła godzina trzynasta". Inną metodę postępowania autora „Monidła" prezentuje film Krzysztofa Gradowskiego „Bez pieniędzy, czyli 24 godziny z życia Jana Himilsbacha". Kawiarnia. Godzina dwunasta. Himilsbach siada przy stoliku. Podchodzi kelnerka. - „Poproszę podwójną herbatę oraz wodę" - zamawia Himilsbach swoim ochrypłym głosem. Potem małe łyczki herbaty popija haustami wody. Przecież wszędzie i o każdej porze trzeba się czasem napić.

Kiedyś nieopodal Jontka, baru na Wiejskiej, Himilsbach spotkał przybyłego właśnie z Anglii, prosto z Cambridge, Jerzego S. Sitę i zaprosił go na drinka.

121

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Przyjęcie miało odbyć się w sąsiedniej kamienicy jednak już na klatce schodowej Himilsbach wyciągnął z kieszeni pół litra czystej, odbił korek i podał butelkę zaskoczonemu kompanowi, mówiąc: „To tutaj, pij". Takie spontaniczne akcje nie zawsze kończyły się szczęśliwie. Kiedyś na przykład zgubił swoją słynną sztuczną szczękę i dopiero po d ługot rwałych poszukiwaniach znalazł ją na kamiennym murku przy winiarni U Hopfera.

- Janek bardzo lubił odwiedzać mnie nad ranem. Po otwarciu drzwi słyszałem zawsze taką samą kwestię wypowiadaną ochrypłym głosem: „Kumpel czeka w gastronomii, daj s tówkę" - wspomina J a n Pietrzak. Himilsbach szukał też finansowego wsparcia pod pretekstem swojej artystycznej działalności, chrypiąc: „Jadę na postsynchrony. Postaw piwo, bo nie mogę mówić!".

- Pamiętam, jak pod zakład kamieniarski przyjeżdżała taksówka z Maklakie-wiczem i Himilsbachem. Janek wtedy błagał mojego ojca o wypłatę a konto. To była taka kasa zapomogowo-pożyczkowa Cybulskiego. Zawsze coś wyprosił, ta­ta go bardzo lubił i miał do niego słabość. Parę razy zabrałem się z nimi. Naj­pierw jedl iśmy obiad, do którego zamawial i litr wódki . Potem mieli w zwy­czaju zasiąść przy barku i „dopić pod śledzika". Nie mogłem dotrzymać im kroku. Moja norma to zaledwie parę kieliszków - śmieje się Edward Cybulski.

Zdzisław Maklakiewicz stosował często inną metodę zdobywania - już nie pieniędzy na alkohol - lecz od razu samego e lementu baśniowego. Podobno lubił odwiedzać porodówki, gdzie oczekujący na swoich po tomków ojcowie zawsze byli świetnie przygotowani, aby w tradycyjny polski sposób uczcić szczę­śliwe narodziny.

Bywało jednak i tak, że to Himilsbach ratował swoich kumpli: Piję. Mieszkam na Powiślu, tam wszyscy chleją. Wielu moich kumpli stoczyło się zupełnie. Są roztrzęsieni, bez grosza, mówię: „Kurwa, nie pij, dziadu". Prosi o stówę, obiecuje, że to już koniec z gorzałą. Daję, no bo jak kumpla nie poratować, a on znowu idzie w gaz - opowiadał Himilsbach w wywiadzie dla „Dziennika Zachodniego" 4 6 . Tak naprawdę wyznawał jednak męską zasadę: gorzałę ci postawię, ale na chleb zarób sobie sam.

Wielorakie doświadczenia Jana Himilsbacha sprawiły, iż będąc wybitnym ekspertem od spraw alkoholowych, wystąpił w filmie popularno-oświatowym pod niezwykle obrazowym ty tu łem „Przerwanie abs tynencj i" w reżyserii Zbigniewa Rebzdy. Materiał propagandowy ukazuje wzorcowe postępowanie rodziny alkoholika, kiedy gwałtownie przerywa on okres abstynencji i zaczyna zaglądać do kieliszka. Na pytanie swojej filmowej żony, dlaczego znowu pije, Himilsbach podaje bardzo prozaiczny powód: „Wywalili mnie z roboty".

Przez dwa tygodnie koczowaliśmy w hotelu Panorama we Wrocławiu. I -jak pamię­tam - każdy dzień zaczynał się od polowania na Jasia. Himilsbach podpierał się już laską, ale niezwykle był ruchliwy. Nie można go było spuszczać z oka nawet w knajpie, bo nagle zaprzyjaźniał się nie wiadomo z kim i znikał. W nocy prawie nigdy nie spał w swoim łóżku. Kierownik produkcji i równie jak ja pożałowania godni aktorzy dzień zaczynaliśmy od objazdu taksówką po znanych wrocławskich melinach. O tym trzeba było zrobić film,

Łukasz Wyrzykowski, „Wy gonicie mnie, a mnie nogi bolą", op. cit.

122

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

o tropieniu ścieżek gwiazdora filmowego. Nie zawsze trafialiśmy na Himilsbacha. Czasami był tylko do wykupienia jego dowód osobisty albo laska, albo zegarek - wspominał Janusz Atlas 4 7 .

- On był wędrowniczek, a ja bardziej lubiłem spotykać się w domu - kontynu­uje swoją opowieść Zdzisław Rychter. - Znał jednak niesamowite miejsca. Kie­dyś zabrał mnie do swojej przyjaciółki z Powstania Warszawskiego. Ona bez no­gi. Zezowata córka biegała n a m po wódkę. W mieszkaniu nie było kanalizacji, więc odlewaliśmy się do butelek po mleku. Pamiętam, że Janek sporo wtedy wypił i się rozkleił. Zaczął opowiadać o matce, dzieciństwie i użalać się na swo­je zwariowane życie.

Była to oczywiście jedna z licznych wersji biografii Jana Himilsbacha, który w swoim życiu udzielił 700 wywiadów i za każdym razem wychodził z siebie, żeby „nie pierdolić w kółko tego samego". Przedstawiając się w pierwszej scenie „Jak to się robi", mówi: „Ani ojca, ani matki, ani kumpli. Ja zwiedziłem kawał świata". W jednym z wariantów życiorysu utrzymywał nawet, że jest spokrew­niony z księciem Weli-Bej-Jedigerem z Azerbejdżanu. W opowiadaniach pojawiały się też różne wersje jego nazwiska: Gimilsbach, Himelsbach czy wreszcie Himmelsbach, które miało powstać z połączenia dwóch niemieckich słów: Himmel (niebo) oraz Bach (strumień), co należało tłumaczyć, jako „wniebowzięty s t rumień". Metryka chrztu, którą odnalazł niestrudzony himilsbacholog Sta­nisław Manturzewski , podaje, że dziecku nadano imię Jan w jedenastym roku życia, a jest ono synem niezamężnej panny. Jedna z wersji życiorysu zaczynała się tak: No więc miałem raczej burzliwe życie. Matka pochodziła znad Bajkału, była Rosjanką. Ojciec, jak samo nazwisko mówi, Niemcem, zesłańcem na Syberię. Tam się poznali. Ja urodziłem się 1 maja o trzeciej po południu. We wszystkich dokumentach mam, że jestem urodzony 31 listopada, a listopad -jak wszystkim wiadomo - nie ma 31 dni, ale zawsze 30 48.

- Był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi. Czytelnik wydał właśnie Jankowi tom opowiadań „Łzy sołtysa". W zaprzyjaźnionej księgarni dostałem paczkę jego książek, ale po drodze do domu wszystkie mi rozdrapali. Musiałem więc zamówić drugą, tylko dla Himilsbacha. Pamiętam, że był to siódmy września, moje trzydzieste piąte urodziny; postanowiłem uczcić je razem z nim. Poszedłem do Janka, a on siedzi w mieszkaniu, zamknięty przez Basicę. W ręku t rzymam dwie butelki wódki Gorbaczow i paczkę z tymi jego książkami. Janek obserwuje mnie przez wizjer. Ja siadam na paczce, otwieram gorbaczowa i piję z butelki. On, nie wiedząc, że m a m drugą flaszkę, krzyczy: „Zostaw coś dla mnie". W końcu przyszła Basica i weszliśmy do mieszkania. Wówczas na urodziny dostałem od nich książkę „Seksuologia psychiat ryczna" ze wstrząsającą dedykacją: „Do zobaczenia w mydlarni na półce" - opowiada Zdzisław Rychter.

Zdecydowanie weselsze alkoholowe wyczyny Jana Himilsbacha zostały uwiecz­nione w wielu smakowitych anegdotach.

4 7 Janusz Atlas, „Himilsbach", „Gazeta Krakowska" z 25 listopada 1988 r. 4 8 Fragment wywiadu z Janem Himilsbachem, cytowany w filmie „Himilsbach - prawdy, bujdy, czarne dziury".

1 2 3

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Himilsbach, nie tylko w komedii Jak to się robi", ale także w życiu, świetnie sobie radzit z milicjantami (na zdjęciu z Józefem Nowakiem).

Wniebowzięty - jak pisze Roman Śliwonik - legitymował się pogniecionym wycinkiem z gazety w której wydrukowano ogłoszenie, że Jan Himilsbach zgubił dowód osobisty. Kiedyś z tego powodu przesiedział całą noc w areszcie komisa­riatu na Wilczej.

- Wszystkich już prawie wypuścili z celi - relacjonował zdarzenie sam bohater - a ja siedzę. Przychodzi co chwilę glina i woła:

- Van Gogh! Do wyjścia! Nikt się nie rusza. Znowu przychodzi. - Van Gogh! Do wyjścia! Nic, wszystkich już wypuścili, a ja siedzę. Znowu przychodzi klawisz. - Van Gogh! Do wyjścia! Rozglądam się i nikogo nie widzę. - Wasze nazwisko? - pyta milicjant. - Himilsbach! Wyszedł. Znowu wraca. - Nazwisko? - Himilsbach. - A van Gogh to kto? - Malarz - wyjaśniam.

124

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

- Malarz, mówicie - powiada funkcjonariusz. - Malarz. A wy to Himilsbach? - Tak - odpowiadam. - Słuchajcie, van Gogh, jak dostaniecie parę pał, to szybko sobie przypomnicie,

jak się naprawdę nazywacie. To jak teraz się nazywacie? - Himilsbach. - Brać go na górę! - krzyknął oficer. - Już my w a m damy Himilsbacha! Poprzedniego dnia Himilsbach przy wódeczce dyskutował z J anem Młodo­

żeńcem o malarstwie, a kiedy go zabierano na komisariat, urwał mu się film. Milicji podał jedyne nazwisko, które pamiętał: van Gogh. To wersja opisana przez Romana Śliwonika. Himilsbach w książce „Moja oszałamiająca kariera" przedstawia nieco inną kolej wypadków. Siedzieliśmy w Harendzie -ja, Brycht i Śliwonik. Między mną a Andrzejem doszło do, no... „nerwowszej rozmowy", oczywiście na tematy artystyczne. Wymianę zdań przerwała nam niestety milicja, i to w niezbyt grzeczny sposób. Andrzej i Roman gdzieś zniknęli. Ja zniknąć nie mogłem, bowiem w tym punkcie rozmowy nie miałem już na sobie ani marynarki, ani koszuli, a przecież to obraza obyczajności, że wałęsałem się półgoły w biały dzień po Śródmieściu. MO też tak uważało, więc abym nie gorszył przechodniów, zostałem odseparowany na komisariacie na Wałków. Rankiem słyszę, jak po celach chodzi profos i w każdej pyta: „Jest tu van Gogh?". Van Gogh niestety się nie zgłosił, więc zamiast tego mnie zaprowadzono do dyżurnego. Na kartce przed nim widzę trzy nazwiska: van Gogh, Zbigniew Kupczyński, to był bardzo ciekawy malarz, i moje. Zaczynają najpierw pytać, czy to nazwiska kumpli z Harendy, a głównie męczą o tego van Gogha, więc mówię, spokojnie, że on się zastrzelił, stąd mogą go sobie darować. A milicjanci zaraz: „Skąd miał broń?". Odpowiadam: „Słowo honoru, nie wiem...". Wtedy przyszedł jakiś oficer, coś tam poszeptali i zgodnie stwierdzili, żem wariat i żeby mnie wyrzucić, bo tylko kłopotów narobię. Aha! Wychodząc, uprzytomniłem sobie, co było przyczyną mojego sporu z Brychtem - ani chybi dywagowaliśmy na temat malarstwa, jak zazwyczaj przyszli artyści. Pewnie kiedy milicja przerwała nam rozmowę, w pierw­szym momencie nie zwróciłem uwagi, że dawnych partnerów już nie ma, i próbowałem kontynuować rozmowę z przybyszami, powtarzając bez przerwy dwa wspomniane nazwiska 49.

Innym razem Himilsbach znalazł się w izbie wytrzeźwień z pewnym bardzo znanym grafikiem. Kiedy kierownik placówki dowiedział się, jakich znakomi­tych ma gości, poprosił plastyka, aby narysował dla córki obrazek na lekcję plastyki . W zamian za to pensjonar iusze otrzymali całą bater ię mocnych trunków. Noc w izbie była bardzo wesoła - w każdym razie, wychodząc z niej, byli bardziej pijani, niż gdy t am przybyli. Rano znaleźli się znowu w śródmie­ściu Warszawy. Po południu Himilsbach zatrzymał jakiś przejeżdżający patrol milicyjny, krzycząc: „Chłopaki, szybko do żłobka, bo nas suszy!".

Kolejna anegdota konfrontuje wytworny, sztuczny świat, który Himilsbach zawsze starał się ośmieszać, z jego szokującymi manierami.

Pan Janek został więc zaproszony jako okaz niezwykły na arystokratyczne salony. I oczywiście nie zawiódł wiązanych z n im nadziei na niecodzienne doznania.

Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", op. cit.

125

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

W pewnej chwili po pokojach zaczął fruwać okrzyk rozentuzjazmowanych cio­tek arystokratek:

- Paw! Paw! Himilsbach puścił w salonie pawia! Podekscytowane starsze panie cisnęły się i przepychały żeby na własne oczy

ujrzeć tego wspaniałego egzotycznego ptaka. - Gdzie ten paw? Trzeba go złapać - krzyknął ktoś. - Uwaga, może nasrać na perski dywan - dodał ktoś inny. Himilsbach natomiast krótko skwitował całe zdarzenie: - Kurwa, dali mi tu jakichś ślimaków. \ Jeszcze jedna anegdota, funkcjonującą jako imieninowy żart, jest przypisywana

Janowi Himilsbachowi, który po śmierci swojego przyjaciela Maklakiewicza coraz rzadziej pojawiał się w Spatifie. Był już bardzo schorowany i nie mógł -tak jak wcześniej - przebalować całej nocy. Znany warszawski lekarz wyznaczył mu alkoholowy limit: sto g ramów czystej dziennie. Wkrótce po przepisaniu takiej „diety" zobaczył swojego pacjenta w stanie wskazującym na to, iż zalecana dawka została wielokrotnie przekroczona.

- Jasiu! A nasza umowa? - zawołał lekarz. - Miałeś poprzestać na stu gramach. - A ty, kurwa, dziadu, myślisz, że leczę się tylko u ciebie? - spokojnie odpo­

wiedział Himilsbach. Nie sposób, mówiąc o Himilsbachu, nie wspomnieć genialnego rosyjskiego

pisarza, Wieniedikta Jerofiejewa; on to pod datą 22 sierpnia 1957 roku zanoto­wał w swoich „Zapiskach psychopaty" takie oto menu:

Lekkie śniadanie: 500 g żygulewskiego piwa, 250 g czarnego chleba i 2 papierosy (w piątki 250g wódki, litr piwa i dodatkowo do chleba rybny delikates).

Skromny obiad: 500 g piwa, 450 g smażonego makaronu (w piątki 150 g wódki, 500 g piwa i jako dodatek do makaronu rybny delikates).

W wywiadzie dla telewizji BBC Jerofiejew powiedział: „Jak tylko zająłem się Leibnitzem, zacząłem pić", a na pytanie: „A cóż Leibniz ma wspólnego z alko­holem?", odparł krótko: „Cóż za brak polotu". Jerofiejew i jego kumple przez prawie 10 lat mieszkali w wagonach pociągów, które zjeżdżały na bocznice. Każdy poranek zaczynał się konkursem literackim. Recytowano wspaniałe stro­fy wielkich rosyjskich poetów - Achmatowej, Briusowa, Kolcowa. Ten, kto pierwszy się pomylił albo zapomniał tekstu, szedł po wino dla wszystkich.

W powieści „Moskwa-Pietuszki" (pierwsze rosyjskie wydanie książki ukazało się nakładem wydawnictwa Trzeźwość i Kultura) Jerofiejew podaje przepisy na swoje słynne koktajle: Balsam kanaański , Ducha Genewy, Łzę komsomołki , Sucze flaki vel Psiakrew.

To już nie napój, lecz niebiańska muzyka. Co jest najwspanialsze na świecie? Walka o wyzwolenie ludzkości. Ale jeszcze wspanialsze jest, co następuje:

Piwo żygulewskie - 100 g Szampon „Sadko bogaty kupiec" -30g Rezol, płyn przeciwłupieżowy - 70 g KlejBF-15g Płyn hamulcowy -30g Dezynsektal, środek owadobójczy - 30 g.

126

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

(Ważna uwaga! Nie do pomyślenia, aby zastąpić szampon „Sadko bogaty ku­piec" zwyczajnym szamponem - pokrzywowym albo jajecznym. Wówczas kok­tajl traci swój niezapomniany bukiet) . Wszystko to winno w ciągu tygodnia naciągać na tytoniu z cygar, a następnie zostać podane do stołu... Należy pić dużymi łykami, gdy na niebie zalśni pierwsza gwiazda. Już po dwóch kielichach koktajlu człowiek staje się tak uduchowiony, że można podejść na pół metra i przez półgodziny pluć mu w pysk, a on nic - zaleca Jerofiejew.

Rosyjski pisarz w rozdziale „Nowogirejewo-Rieutowo" umieszcza swoje słynne tzw. harmonogramy, czyli wykresy spożycia czystych gramów. Oto ich opis: Na poziomej należy kolejno zaznaczyć wszystkie dni robocze ubiegłego miesiąca, a na pionowej - ilość wypitych gramów w przeliczeniu na czysty alkohol. Rzecz jasna bierze się pod uwagę tylko to, co zostało wypite przed i w czasie pracy, ponieważ ilości skonsumowane wieczorami są dla wszystkich mniej więcej stałe i nie mogą interesować poważnego badacza. (...) Ciekawe te krzywe, prawda? Ciekawe już na pierwszy rzut oka. Jednemu wychodzą Himalaje, Tyrole, zagłębie naftowe w Baku, a nawet zwieńczenie muru kremłowskiego, którego notabene nigdy nie widziałem. Innemu zaś - przedranny wiaterek na Kamie, lekka chwiejba i łuska wodnych zmarszczek 50.

Posłużywszy się metodą Jerofiejewa, na podstawie historycznych dokumentów, relacji świadków wydarzeń sprzed ponad trzydziestu lat oraz domysłów, autor podjął studia badawcze i opracował stosowne harmonogramy dla Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha. Przedstawiają one ilość wypitej przez nich wódki (przeliczenie na czysty alkohol należy stosować tylko w w a r u n k a c h rosyjskich) przy pracy nad trzema filmami, w których obaj panowie wystąpili razem.

Na samym początku pracy ekipy filmowej na statku „F. Dzierżyński" doszło do przykrego incydentu . Pijany J a n Himilsbach pomylił ubikację z kabiną pokładowego elektryka. Wskutek tego zdarzenia prosty przedstawiciel klasy robotniczej odmówił dalszej współpracy z wrażliwymi duchowo i dlatego zagu­bionymi - nie tylko wewnętrznie - artystami. Podczas kręcenia najsłynniejszej sceny o polskim kinie Maklakiewicz i Himilsbach znajdowali się pod wpływem elementów baśniowych w bardzo dużym stężeniu. Wcześniej w ogóle nie chcieli wyjść na pokład, odmawiając gry przed kamerą. Zamknęli się w maszynowni. Dość długo - mając do dyspozycji tylko węże z wodą - bohatersko stawiali opór. W końcu ulegli. Wykorzystane w filmie ujęcie było jedynym, na którym nie było widać całkowitego zamroczenia alkoholowego inżyniera Mamonia i Sidorow-skiego. Potężny kac Himilsbacha został przez krytyków zgodnie uznany za dowód aktorskiego kunsztu. Innym razem J a n Himilsbach nagle odstawił szklankę, z którą przedtem nigdy się nie rozstawał, i z górnego pokładu statku

Wieniedikt Jerofiejew, „Moskwa-Pietuszki", Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrodaw 1994, str. 26.

Rejs

127

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

skoczył do Wisły. Po chwili wynurzył się i krzyknął: „Olaboga!". Kiedyś znów „F. Dzierżyński" mijał się z innym statkiem - dzieliło je dobrych kilka metrów, a mimo to na pływającym planie „Rejsu" nagle znalazły się aż cztery skrzynki z wódką.

Sława niesamowitych alkoholowych wyczynów Mamonia i Sidorowskiego obiegła świat. Dlatego pewna amerykańska firma chciała reklamować swoją wódkę, pokazując na billboardach fotografie duetu Maklakiewicz-Himilsbach (klatka z komedii Marka Piwowskiego) oraz napis: „Popłyniemy w rejs".

REJS

Harmonogram Maklakiewicza przypomina pomarszczone fale Zalewu Ze­grzyńskiego, gdzie nakręcono najwięcej zdjęć do „Rejsu". Natomiast tzw. krzywa Himilsbacha stanowi prawie wierne odwzorowanie obróconej o 90 stopni linii Wisły na odcinku od Gdańska aż do Warszawy, czyli trasy statku „F. Dzierżyński".

„Wniebowzięci"

- Na planie „Wniebowziętych" obowiązywała jedna prosta zasada: Zdzisiek - dwie sety, Janek - ani grama. Janek był świetny, będąc trzeźwy. Zdziśkowi dla odmiany - bo był wrażliwcem - świetnie robiły dwie setki wódki - opowiada Janusz Kondratiuk.

Filmowy Lutek Narożniak znajdował się więc pod bardzo baczną opieką asystenta reżysera, czyli Janusza Kondratiuka. W nocy przykuwał on Himilsbacha do łóżka, żeby nie dał gdzieś dyla. Wszędzie bowiem miał swoje wielbicielki i kumpli, znał wszystkie meliny. Zawsze mógł zniknąć i zerwać zdjęcia. Dzięki tym nadzwyczajnym środkom ostrożności Himilsbach - wyjąwszy epizod nad­morsk i - był t rzeźwy na okrągło. Tak ten „wypadek przy p racy" opisywał Janusz Głowacki: Janusz Kondratiuk opowiadał mi, że przy kręceniu „Wniebowziętych" Janek po wypiciu poważniejszej ilości alkoholu miał zapaść i zawieziono go na pogotowie. Dostał jakieś zastrzyki w serce i powoli odzyskał przytomność. W tym czasie lekarze i pie­lęgniarki wydali z okazji wizyty artystów stosowny bankiet. Spirytus płynął jak rzeka.

128

- NAPIŁBYM SIĘ PIWA

WNIEBOWZIĘCI

• " • Himilsbach Maklakiewicz

Wartości przyjęte w harmonogramach wykonanych dla obu aktorów - oprócz ostatniej fazy zdjęć w Sopocie - były praktycznie stałe. Na początku pracy nad filmem udawało się realizować zasadę: Zdzisiek - dwie sety Janek - ani grama. Wykres spożycia alkoholu na planie „Wniebowziętych" przypomina więc dwie równoległe, które teoretycznie i zgodnie z zamierzeniami reżysera filmu powin­ny przeciąć się dopiero gdzieś w nieskończoności. Tymczasem owa nieskończo­ność nastąpiła niezwykle szybko, bo już po dziesięciu dniach zdjęciowych. Wówczas krzywa Himilsbacha wzbiła się do góry niczym startujący IŁ-18. Szyb­ko przekroczyła bezpieczny pułap 200 g wódki, odpowiadający w praktyce lotni­czej mniej więcej wysokości 2500 met rów n.p.m. Wyjaśnienia wymaga jeszcze fakt, iż harmonogram Himilsbacha nie znajduje się dokładnie na poziomie zero. W krwi aktora - co zapewne było uwarunkowane genetycznie - zawsze bowiem znajdowała się pewna ilość czystego alkoholu.

„Jak to się robi"

W jednej z pierwszych scen filmu bohaterowie przyjeżdżają do Zakopanego. Drogę z dworca do domu pracy twórczej Muza pokonują saniami. Tam toczy się taka oto rozmowa.

Maklakiewicz: - O co chodzi, dlaczego chce pan wysiąść? Himilsbach: - Chciatem się zaopatrzyć.

5 1 Janusz Głowacki, „Bez happy endu", op. cit., str. 733.

9. Wniebowzięc i . . . 129

W pewnej chwili, też już zamroczony, kierowca przypomniał lekarzowi o zgłoszonym z miasta pól godziny wcześniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzał na zegarek i machnął ręką, że już za późno. Bankiet dalej się rozwijał. W pewnej chwili Janek sztywno jak dziecko Frankensteina usiadł na stole, złapał stojącą z boku szklankę spirytusu, wypił i stracił przytomność. Lekarz rzucił się go ratować. Bankiet na chwilę przerwano 51.

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

I Maklakiewicz: - Pan daruje za szczerość, ale sytuacja jest zbyt poważna, żebyśmy mogli sobie pozwolić I na takie historie. i Himilsbach: - Na jakie historie ? i Maklakiewicz: - Mówię o nadużywaniu alkoholu. i Himilsbach: - Kochany panie, niech pan będzie spokojny. Zna pan tę anegdotę. Jak spowiadam, to i spowiadam, jak się bawię, to się bawię. Ja uważam, że symbolicznie należałoby się przywitać z górami, i Maklakiewicz: - O nie, tak się bawić nie będziemy.

W rzeczywistości Himilsbach postawił na swoim. Symboliczne przywitanie z górami bardzo się przeciągnęło i trwało praktycznie aż do zakończenia zdjęć. Zapewne spojrzenie na tatrzańskie pejzaże zrodziło w n im nową przestrzeń, którą należało wypełnić alkoholem. Wszakże ksiądz profesor Józef Tischner pi­sał w „Nieszczęsnym darze wolności": Po wielu latach chodzenia po górach i bycia w nich zrodziła się we mnie pewna filozoficzna przestrzeń. Dostrzegłem, że poprzez prze­strzeń wyraża się idea wolności człowieka. Myśl tę można wyrazić prosto - jaka jest Two­ja przestrzeń, taka jest Twoja wolność.

Wykres spożycia alkoholu podczas kręcenia „Jak to się robi" przypomina więc panoramę Tatr oglądaną z Rusinowej Polany. Nic w tym dziwnego, film był krę­cony na pewnym poziomie - w Zakopanem. Jeśli chodzi o Jana Himilsbacha, jego harmonogram zaczyna się łagodnym wzniesieniem, stanowiącym prawie wierne odwzorowanie Kominów Zdziarskich, pnących się łagodnie ku górze od 1150 do 2000 met rów n.p.m. Potem krzywa osiąga przesilenie na wysokości 2154 metrów, przypominając Hawrań, opisany przez niestroniącego od trunków Władysława Broniewskiego w jego znanym wierszu „Hawrań i Murań" .

Litworowe doliny Czarne stawy wyśniły Górą jasna pogoda A dołem biała woda Pośród kosodrzewiny (...) Przez dolinę z oddali Leśną radość wołali Zwabiony wołaniem Stanął Hawrań z Muraniem Jak ich dwoje na hali

Hawrań z Muraniem stojący na hali przypominają Maklakiewicza i Himilsbacha w ostatniej scenie filmu, kiedy niczym wniebowzięci stąpają po rajskim ogrodzie, mając pod nogami kwietne kobierce u tkane z fioletowych krokusów. Nie ulega wątpliwości, że Maklakiewicz z Himilsbachem starali się dorównać, także w alkoholowych wyczynach, wielkiemu polskiemu poecie, jakim Władysław Broniewski był. Wracając jednak do wykresu spożycia t runków wyskokowych pana Janka, to po osiągnięciu apogeum opadał on nieco, nieodparcie przypominając linię Tatr między Szalonym Wierchem (2062 m) a Wierchem Skałki (1435 m ) .

130

NAPIŁBYM SIĘ PIWA

Następnie jednak krzywa zaczynała bardzo szybko piąć się w górę: Jagnięcy Szczyt - 2231 m, Kołowy Szczyt - 2425 m, Czarny Szczyt - 2436 m, wreszcie Łomnica - 2634 m, czyli drugi pod względem wysokości wierzchołek Tatr.

Mniej więcej w tym właśnie punkcie zaczyna się krzywa spożycia alkoholu Zdzisława Maklakiewicza, który utrzymywał się od samego początku na znacznie większych wysokościach niż jego przyjaciel. Początek wykresu Maklaka przypomi­na zatem Śnieżny Szczyt (2467 m) i po nieznacznym spadku od razu zaczyna dążyć ku górze (Lodowy Szczyt 2630 m - widoczny z Krakowa). Potem łagodnie opada, przechodząc w Szeroką Jaworzyńską (2221 m ) , Zieloną Czubę (2131 m ) , aż w końcu osiąga Zielony Jaworowy Wierch. Mniej więcej w połowie pracy nad filmem następuje dramatyczny zwrot ku górze. Krzywa osiąga poziom Gerlacha (2663 m) , nazwanego przez Słowaków w 1949 roku Stalinów. Następnie lekki spadek - Bożytowiecki Szczyt (2458 m ) , Kaczy Szczyt (2401 m ) , Młynarz (2170 m ) . Potem, niestety, znowu lekki wzrost: Ganek (2465 m) i w końcu Rysy (2499 m) - najwyższy szczyt Polski.

JAK TO SIĘ ROBI

1973 rok kwiecień

— Himilsbach — - Maklakiewicz maj

- Zarówno Zdzisiek Maklakiewicz, jak i Janek Himilsbach nie spełniali się jako tak zwani macho, czyli jako uosobienie wspaniałego mężczyzny dowartościo­wanego przez kobiety. W związku z tym kompensowali sobie to wszystko kary­katurą macho. Cechowała ich przy tym pełna powaga, na którą jestem szcze­gólnie wyczulony. Powaga bardzo mnie śmieszy. Oni zaś tworzyli pastisz wyobrażeń na t ema t mężczyzny, na k tórego było zapot rzebowanie wśród kucharek. Chodziło o to, aby robić wrażenie Rudolfa Valentino, którym się nie jest. Bo jak się jest, to po cóż to czynić? Przecież wszyscy marzymy o tym, czego nie mamy. W gruncie rzeczy jednak, podobnie jak Marek Hłasko, uciekali od kobiet w alkohol, czyli męskość innego typu - opowiada Andrzej Kondratiuk.

- Razem z Jankiem chodziliśmy do Harendy i do Hopfera i zabierał mnie, bo byłem atrakcyjnym kompanem: zawsze miałem parę złotych w kieszeni. Często mówił do mnie: „Chodź, idziemy na dziwki, m a m takie aktoreczki, same się proszą". Jechałem więc z Jankiem na Krakowskie Przedmieście, a tam żadnych dziewczyn, tylko gorzała i gorzała. Nigdy nie piliśmy więc w damskim towarzy­stwie, za którym Himilsbach tak naprawdę nie przepadał. Dla niego najważniejsza była wódka. No i Basica, której naprawdę strasznie się bał - wspomina Edward Cybulski.

Ucieczka w alkohol była więc sposobem prezentowania swojej męskości przez najwybitniejszego aktora wśród kamieniarzy. Z Maklakiewiczem było nieco inaczej. On w swych codziennych kreacjach lubił bowiem odgrywać postać tragicznego kochanka. Kierował się przy tym zasadą przyświecającą Markowi Hłasce, który w „Pięknych dwudziestoletnich" napisał: W literaturze interesowała mnie jedna tylko sprawa: miłość'kobiety do mężczyzny i ich klęska.

- Maklak kreował więc coś na kształt imaginacji inspirowanej najdoskonal­szym kiczem świata, „Casablanką", oraz Humphreyem Bogartem. Wychodził ze

132

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

133

słusznego założenia, że miłość musi być nieszczęśliwa, bo inaczej jest zupełnie banalna - mówi Andrzej Kondratiuk.

„Casablanca" w zgodnej ocenie krytyków to najlepszy zły film, jaki kiedykolwiek zrobiono. Pytaliśmy, kogo gramy i co mamy robić na planie. Reżyser Michael Curtiz odpowiadał, że nie jest pewien: „Zróbmy dzisiaj tę scenę, a jutro wam powiem " - tak Ingrid Bergman w swoich wspomnieniach „My story" opisuje pracę nad „Casablanką", nieoczekiwanie nagrodzoną aż trzema Oscarami. Słynna szwedzka aktorka i tak była w dobrej sytuacji, bo potrafiła zrozumieć reżysera. Michael Curtiz - Węgier z pochodzenia - mówił bowiem na planie z tak silnym akcentem, że większość aktorów i członków ekipy nie mogła go zrozumieć. Gdy u scenografa zamówił kałużę czarnej wody (black puddle), po chwili przed kamerą zaczął merdać ogo­n e m czarny pudel (black poodle). Historycy kina milczą jednak, czy zdarzenie to zainspirowało Zdzisława Maklakiewicza do sformułowania kategorycznego poglądu z teorii X muzy: „W filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie sprawdza. (...) Czarny pudel na śniegu się sprawdza".

Scenariusz „Casablanki" powstał na podstawie sztuki „Każdy przychodzi do Ricka" Murreya Burnetta i Joan Alison. Nigdy zresztą przedtem nie wystawionej na scenie. Główną zaletą adaptacji filmowej było to, iż została wzbogacona 0 bardzo błyskotliwe dialogi. Oto głównego bohatera , Amerykan ina Ricka Blaine'a (w tej roli początkowo miał wystąpić Ronald Reagan), pyta policjant, co robi w Casablance.

„Przyjechałem do wód" - pada odpowiedź. „Do jakich wód? Przecież tu jest tylko pustynia". „Widocznie wprowadzono mnie w błąd" - puentuje Bogart, twórca postaci,

która przeszła do legendy kina. Był tajemniczy, błyskotliwy, egoistyczny, szar­mancki i szlachetny. Wrażliwiec-idealista, składający wielką miłość na ołtarzu słusznej sprawy, grał twardziela skrywającego swoje prawdziwe wnętrze pod maską cynizmu.

Zmęczeni wymyślaniem błyskotliwych dialogów scenarzyści mniej uwagi poświęcali już innym sprawom. Stąd „samochodowe" nazwiska bohaterów -Renault i Ferrari. Czecha, noszącego węgierskie nazwisko Victor Laszlo, zagrał Niemiec Paul Heinreid. Po końcowym klapsie okazało się, że film w ogóle nie ma zakończenia. Ostatnia, dramatyczna scena rozstania na lotnisku, powstała miesiąc później. Pieniędzy starczyło wtedy już tylko na papierowe dekoracje 1 gęstą mgłę.

Praca nad filmem zbiegła się z kłopotami małżeńskimi i w końcu rozwodem Bogarta z trzecią żoną, aktorką Mayo Methot . Ich związek był tak burzliwy, że awantury nie kończyły się na kłótniach: Mayo Methot raz nawet pchnęła męża nożem. Na szczęście rana nie była groźna. Wcześniej rzucała w niego wazonami i strzelała z pistoletu. Kiedy jednak już się rozwodzili, wydała dla prasy specjalne oświadczenie: „Poślubiłam mężczyznę, który zachowywał się jak mężczyzna. Mężczyznę, który nie tylko dał mi poczucie bezpieczeństwa, lecz także pewną ekscytację". To stwierdzenie - jak wszystko zresztą, co go otaczało - Bogart przyjął ze stoickim spokojem. Jak zwykle cały świat w stosunku do niego był co najmniej o trzy drinki do tyłu.

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Jan Himilsbach i Regina Regulska stworzyli parę we „Wniebowziętych", bo byli podobnego wzrostu.

„Bogart rozumiał, że świat jest absurdalny. Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że nie ma celu, że wszystko jest kwestią przypadku, że nie ma żadnych wartości - i jakoś sobie z tym radzi, to m a m y do czynienia ze sztuką" - powiedział ame­rykański producent i reżyser George Axelrod. Podobnie było z Maklakiewiczem i J a n e m Himilsbachem, o którym Henryk Bereza napisał kiedyś: Jeśli ktoś tak żyje, to może pisać wszystko, co chce i jak chce. Przypominający to stwierdzenie Krzysztof Mętrak stawiał natomiast pytanie: Czy był dobrym aktorem? Nie musiał, w kinie ważne jest „bycie", a nie rola. Prawda, że film stworzył mu w pewnym momencie nową rzeczywistość. Liczył się jego niepowtarzalny wygląd, timbre głosu, zdolność do improwizacji, poczucie sytuacyjnego humoru. Byłem w 1971 roku na festiwalu w Pesaro, gdzie pokazywano „Rejs" Piwowskiego. Gdy tylko na ekranie pokazała się gęba Jasia, już poszedł szmer po widowni: Spencer Tracy, Spencer Tracy..}2.

- To prawda, Janek ze względu na swoje walory zewnętrze był często porów­nywany z Kirkiem Douglasem oraz Spencerem Trącym - potwierdza Andrzej Kondratiuk. Z tym ostatnim Himilsbach, obok podobieństwa oraz bardzo natu­ra lnej , powściągliwej i oszczędnej gry, mia ł jeszcze jedną wspólną cechę: specjalne zamiłowanie do elementów baśniowych. Spencer Tracy nie wyrzekł się ich nawet po spotkaniu bajkowej Katherine Hepburn, co zdarzyło się w 1942 roku na planie „Tess Harding". Potem stworzył z nią duet - na ekranie (wspólnie zagrali w dziewięciu filmach) i w życiu. Amerykański aktor, jako tradycyjny katolik, nie zdecydował się jednak nigdy na rozwód ze swoją żoną, z którą nie mieszkał przez dziesięciolecia.

- J a n e k to była męska przygoda. Jack London. Kobieta kojarzyła mu się z zakazem picia, pretensjami, które słyszy już z samego rana, gdy budzi się na kacu. W takiej sytuacji często byliśmy zmuszeni do używania najrozmaitszych forteli. Plan każdego filmu był zawsze zabezpieczony przez milicję. Czasem - aby pozbyć się scen zazdrości Basicy - umawiałem się ze znajomym funkcjonariuszem, żeby aresztował Janka na niby. Padał rozkaz: wykonać! Chwilę później Janek

5 2 Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

134

- TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY -

135

skuty kajdankami wsiadał do milicyjnej suki. Tak jechaliśmy do Melodii! -wspomina Andrzej Kondratiuk.

Himilsbach żenił się dwa razy. Zawsze z tą samą kobietą - Basicą. Najpierw był ślub cywilny. Dwadzieścia lat później także kościelny. W obu wypadkach świadkiem był Roman Śliwonik, który tak wspominał wesele: Pierwszy ślub byt jednym z najdziwniejszych, jakie widziałem. Z Pragi goście jechali platformą towarową zaprzężoną w dwa wielkie perszerony. Wesele odbywało się na Starym Mieście, w pracowni zaprzyjaźnionego malarza. Malował na szkle, i to w relacji jest ważne. Ściany były zawieszone szklistymi taflami, lśniły, odbijały kontury tańczących i twarze gości. Panna młoda była jedyną kobietą na przyjęciu i tłum pijanych mężczyzn skazany był na siebie. Pamiętam niezwykłą Scenę. Po wielkiej awanturze i przepychance, która momentalnie ucichła, prace artysty osunęły się na podłogę. Z brzękiem. Wszystkie. A rozchwiani, obnażeni do pasa mężczyźni wili się w twiście, buchali parą, zapamiętałością taneczną i gorzałą. Nagle urwała się taśma w magnetofonie i nie było już muzyki. Nikt tego nie zauważył, tłum chłopów tańczył dalej, walił buciorami w jazgocące odłamki szkła. W ciszy bezmuzycznej szedł trzask, łomot dziesiątek nóg i słychać było oddechy opętanych mężczyzn. Tańczyli. Tańczyli pięć, dziesięć minut. A panna młoda jaśniała w głębi pokoju. Oto wesele bez kobiet - i lepiej będzie, żeby oni w ogóle nie przestali tańczyć53.

Jan i Barbara Himilsbachowie tworzyli niezwykłe ekscentryczną parę. Dla pos t ronnego obserwatora szokującą w swoich wzajemnych relacjach. Bardzo śmieszny facet - pisał o Himilsbachu Stefan Kisielewski w swoim „Abecadle". Kiedyś mnie ogromnie zdenerwował na Krakowskim Przedmieściu, bo bił swoją żonę i kopał. Więc ja interweniowałem, i wtedy oboje się na mnie rzucili z wymyśleniami, że po co się wtrącam 5 4 - żalił się Kisiel, który co prawda nie bił swojej żony, ale za to nazywał ją „krową".

- Siedzieliśmy kiedyś z Himilsbachami w kawiarnianym ogródku. Było gorące lato. Wokół pełno ludzi. Basica zaczęła „nadawać" mężowi, miała do niego pretensje o wszystko. W końcu zapytała, dlaczego właściwie nie mają dzieci? Janek się zdenerwował i na cały głos krzyknął: „A kto to widział, żeby pierdolić własną kobietę" - wspomina „Bene" Rychter.

Byłoby nieprawdą twierdzić, że nasze pożycie małżeńskie przebiegało zgodnie, bez zakłóceń, wstrząsów czy nieporozumień. Tak Himilsbach, jak i ja byliśmy ludźmi o silnych osobo­wościach, wybuchowych temperamentach, ostrych i giętkich językach. I kłóciliśmy się często, a powodów nie brakowało. Kłóciliśmy się wszędzie - w domu, w cztery oczy, na ulicy, u przyjaciół i na eleganckich przyjęciach, wszędzie, gdzie się dało, nie zważając na otoczenie. Ale myśmy się nie gniewali. Paweł Jasienica był kiedyś świadkiem ostrej sprzeczki między nami, kiedy zapędziłam się tak bardzo... i spoliczkowalam mojego drogiego męża w kawiarni PIW-u na ulicy Foksal, gdzie zbierała się śmietanka intelektualna Warszawy i najpiękniejsze dziewczyny. Paweł Jasienica ze spokojem powiedział do Himilsbacha: „Krewką ma pan żonę, panie Janku, ale ja mam podobną" - zwierzała się Barbara Himilsbach Stanisławowi Manturzewskiemu 5 5 .

5 3 Roman Śliwonik, „Portrety z bufetem w tle", op. cit. str. 27-29 . 5 4 Stefan Kisielewski, „Abecadło Kisiela", Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1990, str. 34. 5 5 Stanisław Manturzewski, „Rondo Himilsbacha", dodatek do „Gazety Wyborczej" z 27 lutego 1998 r., str. 8.

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Zdarzały się jednak sytuacje, w których Himilsbach potrafił być szarmancki wobec kobiet, oczywiście na swój sposób. Najczęściej był do tego zmuszony złą sytuacją finansową. Kiedy nie miał pieniędzy często chodził pod Sejm. Tam, na oczach strażników potrafił wyrywać róże rosnące na klombie. Potem kwiaty -jeszcze z grudkami ziemi w korzeniach - zanosił koleżankom z redakcji „Kultury", sąsiadującej z gmachem parlamentu. Oczarowane świeżymi bukietami pachnących róż pan ie nigdy nie odmawia ły udzie lenia pożyczki. J e d n a k zupełnie inna historia sprawiła, że otrzymał nobliwy przydomek walecznego i honorowego Janka Lwie Serce. Tak zapamiętał to zdarzenie Andrzej Kondratiuk:

- Janek i Baska przyjechali do mnie w odwiedziny do Łachy nad Narwią, ale na drogowskazie była Lacha, bo ktoś zawsze zeskrobywał kreseczkę w „Ł". Tam spędziłem siedem lat, mieszkając u gospodarza nad samą wodą. Razem z Igą zaprosiliśmy ich wieczorem do restauracji, gdzie popłynęliśmy motorówką po Zalewie Zegrzyńskim. Dotarliśmy na miejsce. Grała muzyka. Siedziałem tyłem do sali. Janek poprosił Igę do tańca - był trzeźwy. Na parkiecie było zaledwie kilka par. Rozmawiam z Basicą, aż tu patrzę, że coś się z nią niebywałego dzieje. Twarz jej tężeje, oczy wychodzą na wierzch i krzyczy: „Jasia biją!" Odwracam się, a t am dwumetrowy olbrzym właśnie uderza Janka, który wlatuje w bęben orkiestry. Pomimo to bronił się dzielnie. Siedząc w bębnie - jak w filmie kome­diowym - jeszcze wierzgał nogami, robiąc rowerek. Wstałem, podszedłem i zdzieliłem olbrzyma bardzo mocno kan tem ręki. Cios powinien go powalić, ale nie zrobił na n im najmniejszego wrażenia. On się odwrócił i idzie na mnie. Zaraz ja będę w tym bębnie albo będzie jeszcze gorzej: wylecę przez okno - pomyślałem. Grzeję w niego drugi raz. Znowu nic. Lekko się tylko przygiął. Widocznie jednak odczuł te dwa ciosy. Naciągnął na głowę skórzaną kurtkę i zniknął w drzwiach prowadzących do kuchn i . Po tem wspóln ie odtworzyl i śmy całe zdarzenie . Olbrzym był tak bardzo nawalony, że nie odczuwał siły uderzeń. Wówczas prze­żyłem chwilę grozy, bo skoro nie reagował na ciosy, które powinny go powalić, to myślałem, że m a m do czynienia z King Kongiem. Okazało się jednak, że to Janek zaatakował w obronie honoru mojej żony. Gdy tańczył z Igą, podszedł do nich ten facet i rzucił pytanie: „A może ze mną zatańczysz, laleczko?". Janek go więc pierwszy uderzył. To wszystko było jak w komediowym westernie. Pamię­tam również, iż była to przygoda niezwykle Interesująca muzycznie - ze względu na brzmienie Janka wpadającego do bębna. \

Himilsbachowi zmarła matka, gdy był jeszcze małym chłopcem. Jedenastolet­niego Janka przygarnęła niejaka Mańka Pędzel, opisywana potem wielokrotnie w jego opowiadaniach. Natomiast Zdzisław Maklakiewicz po wszystkich swoich nieudanych związkach z kobietami, rozwodach, rozczarowaniach i awanturach zawsze wracał w objęcia swojej matki . Uroki życia rodzinnego najlepiej podsu­mował w ironicznej anegdocie o pomarańczkach. „Kupiłem trzy pomarańczki -opowiadał. - Jedna dla żony, jedna dla dziecka, trzecia dla mnie. Przychodzę do d o m u . Żona m ó w i : «Ja swoją pomarańczkę oddaję dziecku». Co było robić - oddałem i ja swoją. Na drugi dzień udało mi się kupić cztery pomarańcze. Dla dziecka dwie. No i historia znowu się powtórzyła. Zostałem bez pomarańczy. Następnego dnia kupiłem pięć pomarańczek i zjadłem je sam w bramie - kończył

136

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Zdzisław Maklakiewicz i Ewa Pielach w filmie dzielą się autentycznymi doświadczeniami ze swoich spraw rozwodowych.

dykteryjkę Maklak, który żalił się we „Wniebowziętych": „Ani okupacja, ani żadne inne historie nie dały mi tak jak te dwie moje żony". Nie był to fragment wymyślonego monologu, lecz szczere wyznanie skierowane do przyjaciela.

Maklakiewicz nie zrażał się jednak swoimi porażkami w relacjach z kobietami, a kolejne rozstania nie zniechęcały go do zawierania nowych małżeństw.

- Kiedy zaraz po uzyskaniu rozwodu ożenił się ponownie, zapytałem go, czy tu chodzi o seks. „Nie, erotyka nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedział. - Słuchaj, jak ci w nocy krokodyl zaczyna pożerać stopę, potem kolano i w końcu masz jego paszczę nad głową, musi być ktoś, kto cię weźmie za rękę i powie: «Zdzisiu, Zdzisiu, słuchaj, przecież nie ma krokodyla*". Myślałem, że to taki dowcip, ale była to prawdziwa wizja, jego nocny koszmar - opowiada Adam Hanuszkiewicz.

/ ciągle początki filmów. Miał Maklakiewicz ich dziesiątki. Ale jeden szczególnie mi się podobał. Był taki okres, kiedy co drugi film w Polsce i na Zachodzie był o brawurowych ucieczkach więźniów z obozów koncentracyjnych albo jenieckich. Głupi Niemcy sprytni więźniowie. Zaczynało się zwykle tak: Noc. Druty kolczaste. Reflektory z wież strażniczych omiatają teren obozu. Dwie postacie wyczekujące, aż światło reflektora przesunie się dalej, przeskakują co parę metrów w ciemności. Wreszcie dopadają drutów. Przecinają je. Próbują wydostać się na wolność. Z wieży już ich dostrzega strażnik. Alarm! Syreny. Ujadanie psów. Strzały. Zdzisiek ilustrował to wszystko własnymi efektami dźwiękowymi: szczekał, udawał syrenę, strzały, komendy straży.

- Panie inżynierze tędy! Tędy, szybciej! - krzyczy jeden z uciekających. Okazuje się, że akcja toczy się współcześnie w Polsce Ludowej i że jest to ucieczka dwóch

więźniów z obozu dla niepłacących alimentów. Maklakiewicz i paru innych kolegów było zadłużonych z tego paragrafu po uszy. Patos

walki z hitlerowcami zastosowany do finansowych kłopotów rozwodnika. Klisza pewnych chwytów przeniesiona w szarą codzienność PRL-u. Bał się tych obozowych projektów ówczesnej Ligi Kobiet jak ognia. Jego popularność na nic by się tu nie zdała"56.

5 6 Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień", Czytelnik, Warszawa 1998, str. 65.

137

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

138

Wszystkie swoje kłopoty z kobietami Maklakiewicz zwalał na niejakiego pana Orzeszko, który był oczywiście postacią fikcyjną. Pan Orzeszko miał więc opuścić swoją żonę, ponieważ zakochał się w pięknej młodej szansonistce i pojechał za nią do Paryża. Wtedy pani Orzeszkowa z upokorzenia chwyciła za pióro. Z tego wszystkiego potem wzięła się emancypacja i moje alimenty - opo­wiadał Maklak.

Kiedy jedna z jego żon, powiedziała: „Musisz wybrać - ja albo matka" , bez wahania odpowiedział: „Ja już wybrałem - matkę" .

- To było duże utyte dziecko - ocenił Maklaka Janusz Kondratiuk. Maklakiewicz swoją matkę, z którą dzielił przeżycia okupacyjne, nazywał Cesiuchną. Gdy wychodził z domu i zapomniał zapałek, wołał z ulicy, aby mu je rzuciła. Wów­czas z góry spadało pudełko. W środku oprócz zapałek był zazwyczaj misternie złożony banknot stuzłotowy. Relacje Zdzisława Maklakiewicza z matką zostały świetnie sparodiowane w telewizyjnym filmie Jerzego Gruzy „Przyjęcie na dzie­sięć osób plus trzy", nakręconym na podstawie scenariusza Jana Himilsbacha.

| - Mama to mnie chyba przeżyje - [mówi gtówny bohater, grany przez Maklaka]. - Co mama tu przynio-sta?

; - Wszystko przyniosłam z miasta. Na obiad kupitam mięso. Na barszcz. Chleb. ;-Piwa nie było? -Nie byto, bo zapomniałam wziąć. -Mamo! Mama dostała rentę? -Dostałam. -Mama da mi trochę pieniędzy, mama wie, jak trudno jest żyć człowiekowi bez pieniędzy. -Ale teraz nie, dziecko. Masz wszystko, jedzenie, ubranie. - Mamo, a gdzie są te pieniądze? - N a razie schowane. -A gdzie mama je schowała? -Nie powiem. - No, gdzie mama je schowała? -Nie powiem ci teraz, teraz w tej chwili nie powiem i już! -Mamo, bo się potnę! -Mój synu! - O j mamo, mamo. Gdzie mama schowała te pieniądze?

Druga scena. Rozmowa z milicjantem. Bohater grany przez Maklakiewicza właśnie wyszedł z więzienia i przez trzy miesiące musi „odpocząć" i „przyjść do siebie".

- Nie pracujecie? - surowo pyta milicjant. -Mam matkę! - pada odpowiedź. - I le macie lat? -Trzydzieści osiem. -A matka? -Siedemdziesiąt trzy.

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

139

- T o nie wstyd wam być na utrzymaniu matki? - Panie Tufta, człowiek, który ma matkę, zawsze pozostaje dzieckiem. Dopiero kiedy ją straci, dba o swo­je wyżywienie. Tu wiek nie odgrywa żadnej roli!

Podczas kręcenia tego filmu w Krakowie prastary polski gród odwiedził akurat kubański przywódca Fidel Castro. W prasie i telewizji pełno było opisów jego niekonwencjonalnych zachowań. Podobno raz nawet uciekł swojej obstawie -grał w koszykówkę, wpadł do jakiegoś klubu studenckiego i przespacerował się po Plantach.

Rano, przed zdjęciami, przy stoliku reżysera Jerzego Gruzy zasiadł wesoły, a zarazem uduchowiony i rozmarzony Zdzisław Maklakiewicz.

- A ja wczoraj wieczorem spotkałem Fidela - pochwalił się. - O rany, poważnie? I co, rozmawiałeś z n im? - Oczywiście, cały wieczór. - Jak to? - Wypiliśmy trochę, gawędziliśmy o tym i owym. - W jakim języku? - Po polsku. Całą noc. - To on mówi po polsku? - Całowaliśmy się, tylko ta broda trochę mi przeszkadzała. - Niesamowite, całowałeś się z Fidelem Castro?! - Tak, dopiero nad ranem zorientowałem się, że to bufetowa z dworca Kraków

Centralny. Anegdota, przytoczona we wspomnieniach Jerzego Gruzy, zapewne zainspi­

rowała Himilsbacha, który wymyślił swoje znane powiedzenie: „Nieważne z kim, kurwa, kładziesz się do łóżka, ważne, z kim się budzisz".

- Himilsbach bardzo często mówił „kurwa", ale było to dla niego natura lne środowisko językowe. Wszystko przecież zależy od sposobu mówienia, intonacji, akcentu. W „kurwie" wypowiadanej przez Himilsbacha nie było żadnej agresji, bo nie mówił tego przeciwko komukolwiek - uważa Marek Piwowski.

- W jego us tach słowo „kurwa" było jak szczypta soli w dobrym dan iu -dodaje Zdzisław Rychter.

- Jak Janek mówił do mnie : „Kurwa, ty dziadu stary", to przecież nie było obraźliwe. „Gdzieś ty, kurwa, był, jak ciebie nie było. Co ty, kurwa, myślisz? Nie wiesz, że tu człowiek umiera bez papierosa?". Przecież jest to tylko śmieszne - wspomina Andrzej Kondratiuk.

Taką interpretację sposobu wysławiania się Jana Himilsbacha potwierdza historia opowiadana przez poetę Zbigniewa Jerzynę. Pewnego dnia wesołe i lekko podpite męskie towarzystwo bawiło się w kawiarni . Przy sąsiednim stoliku siedziała pisarka i satyryk Magdalena Samozwaniec, córka Wojciecha Kossaka. Koledzy założyli się o 500 zł o to, czy Himilsbach podejdzie do niej i powie jej prosto w twarz: „Ty kurwo". Bez najmniejszych oporów zadanie zostało wykonane. Najbardziej zaskakująca była jednak reakcja samej Magdaleny Samozwaniec, kiedy to usłyszała.

- Ja s iu ! Niech cię pocałuję. Nikt mi jeszcze takiego komplementu nie powiedział!

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

140

Nie był to jednostkowy wypadek, ponieważ Himilsbach bardzo często używał pod ad resem kobiet n iewyszukanych epitetów. Co zastanawiające, często spotykały się one z przychylnymi reakcjami.

- Nie m a m y przy sobie grosza, a chcemy się napić. Dwie panie idą ulicą -relacjonuje Janusz Kłosiński. - Do jednej z nich podchodzi Himilsbach. „Dawaj, kurwo, stówę na wino". Kobieta posłusznie wyciąga pieniądze z portmonetki i podaje banknot. Jej przyjaciółka patrzy z mieszanką przerażenia i zdziwienia w oczach. Po chwili krzyczy: „Na co ty mu pozwalasz! Żeby ci taki cham ubliżał! Jeszcze mu dałaś sto złotych!". „To jest przecież Himilsbach, to zupełnie inna sprawa".

- Zdzisiek, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, zazwyczaj używał wul­garyzmów tylko w opowiadanych przez siebie dykteryjkach - wspomina An­drzej Kondratiuk. Inne przekazy przeczą jednak tej opinii. Kiedyś znajomy Hi­milsbacha zaprosił go razem z Maklakiem na weekend do swojego domu. Powiedział mamie, że przyjadą w odwiedziny sławni artyści, znani z kina i tele­wizji. Starsza pani była zachwycona. Zakładała, że muszą to być wspaniali, kul­turalni i dystyngowani ludzie. Sobota rano. Świeci słońce. Babie lato. Okna sze­roko pootwierane. Przy stole w kuchni siedzi przyjaciel Himilsbacha ze swoją mamą. Właśnie skończyli śniadanie i z niecierpliwością czekają na parę sław­nych artystów. Nagle z ulicy zaczynają dobiegać czyjeś męskie ożywione głosy.

- Ja ci, kurwa, mówię, że to jest tu! - Ty mi tu nie pierdol, bo to nie jest tutaj! - No co ty, kurwa! - O nareszcie! Węgiel przywieźli! - odzywa się starsza pani. - Nie, to nie węglarze. To przyjechali pan Himilsbach z panem Maklakiewiczem. W przeciwieństwie do swojego przyjaciela, preferującego raczej brutalny język,

Maklak z lubością opowiadał erotyczne historie. Czasami bardzo krótkie, praktycznie sprowadzające się do samej puenty. „O jednej pani. Wchodzę w nią. Poczułem się jak wieczorem w Spatifie. Pełno znajomych".

Jerzy Gruza skwapliwie kolekcjonował anegdoty o Zdzisławie Maklakiewiczu, zapisując je w notesie. Zgubił go, niestety, podczas jednej z wielu swoich prze­prowadzek. Na szczęście sporo zapamiętał.

Wszyscy uwielbiali słuchać, jak różnymi głosami wśród klubowego gwaru improwizował swoje miniatury z życia intymnego. Zawsze w nich było coś z własnej biografii i literackiej fikcji.

Noc. Dziewczyna i chłopak w pokoju warszawskiego mieszkania. Obok śpią rodzice. Młodzi szepcą.

- Zdzisiu, weź tę rękę... Idź już. Jutro - mówiła przeciągając sylaby - spotkamy się w kawiarni „Danusia". Pa!

- Dobrze, dobrze, już idę. Pa! Pa! Cmok. Cmok. - Zdzisiek, weź tę rękę! Jutro - mówi tak samo wolno - spotkamy się w kawiarni

„Danusia", to porozmawiamy. - Dobrze, już dobrze.. .No, pa!

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Maklak często grywał amanta i uwielbiał opowiadać erotyczne anegdoty. Aktor na planie „Wniebowziętych" razem z Ewą Pielach i Reginą Regulską.

-Pal -Pa! - Weź tę rękę, Zdzisiek! - Dobrze, już dobrze. Cmok. Cmok. -Pa! -Pa! - Zdzisiek, nie rozbieraj się! Rodzice śpią obok... Wszystko usłyszą. Jutro spotkamy się

w kawiarni „Danusia" i tam porozmawiamy. - No dobrze... Pa! - Pa! Zdzisiek! Rodzice wszystko słyszą! Weź to! Co to jest?! Zdzisiek!!! - łagodny szept.

- Tylko uważaj 57. Takich i podobnych historii Maklakiewicz opowiadał dziesiątki, wznosząc się

przy tym na wyżyny swojej sztuki aktorskiej. Podobno jedna z dykteryjek trafiła nawe t - za sprawą scenarzysty J anusza Głowackiego - do filmu Janusza Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość". Bohaterka wchodzi do mieszkania ojca i jego młodej żony. Przez uchylone drzwi widać unoszące się rytmicznie na pod­łodze fragmenty nóg. Z pokoju dochodzą też westchnienia i jęki.

- H m m m . - H m m m .

5 7 Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 61.

141

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

- Do końca. - Szybciej. - Nie dotykaj brzuchem. - H m m m . - Nie podpieraj się na łokciach. - Przecież widzisz, że się nie podpieram. - Podpierasz! - Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście. - Siedemnaście. - Ale kończ już, bo się zamęczysz. - Ja m a m krzepę, mógłbym tak bez końca! - H m m m . - H m m m . - No kończ już. Na dzisiaj starczy. Otwierają się drzwi. Okazuje się, że słyszeliśmy nie erotyczny dialog kochan­

ków, lecz rozmowę o technice pastowania podłogi. - Nie, tego nie wymyślił Maklakiewicz. No, ale przecież jeśli się tak długo

przesiadywało z kimś przy stoliku w Spatifie... - mówi Janusz Głowacki. Jeszcze jedną historyjkę z erotycznych opowieści Maklaka przytacza Jerzy Gru­

za. Przygnębiony kolega Maklakiewicza z Teatru Narodowego, blady cień człowieka, na próbie skarży się mu, że ma kłopoty z kobietami. Przedwczesny wytrysk. Ejaculatio precox.

- Słuchaj, jest na to dla aktorów bardzo dobra rada. W trakcie stosunku recytujesz w myślach jakiś monolog, jakiś wiersz... Co znasz najlepiej?

Chwila zastanowienia. - „Pana Tadeusza". „Litwo! Ojczyzno moja...". - O, świetnie! To spróbuj - mówi Maklakiewicz. Następnego dnia kolega przychodzi na próbę rozpromieniony i podniecony. - Bomba! Zacząłem od inwokacji: „Litwo! Ojczyzno moja!" i wspaniale mi szlo. Żona

zachwycona. Dojechałem, mówię ci, spory kawałek, bo do „Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała...", aż tu nagle sta­nąłem na słowie „dzięcielina". Przez chwilę zastanawiałem się, czy „dzięcielina", czy „dzięcielina" i poszło! Jutro wezmę od „Właśnie dwukonną bryką wjechał młody pa­nek. ..". Bez tej pieprzonej „dzięcieliny" ze dwie księgi wykonam. Zobaczysz!58.

Maklakiewicz uwielbiał dramatyzować najprostsze sytuacje. Każde zdarze­nie było pretekstem do stworzenia minikreacji aktorskiej albo choćby zaryso­wania małego ćwiczenia warsztatowego, granego jednak z pasją. W taki oto sposób Maklak opowiadał Andrzejowi Kondratiukowi o swojej kolejnej wybran­ce, pani Izie:

- M a m kobietę, wyobraź sobie. Kobietę. Kapujesz. Kobietę. Kobietę. Rozu­miesz. Tam, gdzie Chrystus wskazuje palcem. Tam ona mieszka - opowiada An­drzej Kondratiuk, naśladując przy tym głos Maklakiewicza, i kontynuuje: - Na adapterze Bambino nastawiał piosenki Grzesiuka, najczęściej „Czarną Mańkę". Zdzisiek grał amanta . Za to Pani Iza wcale nie grała. Tam dopiero było kino.

5 8 Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 63.

142

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

Kiedy Zdzisiek osiągał swoje apogeum teatralne - czyniąc to oczywiście z kary­katuralną ekspresją - był znienacka gaszony przez Panią Izę. „Zdzisiu, Zdzisiu -mówiła - już dobrze, ale zjedz rosołku". Wtedy grzecznie siadał przy stole, zakładał śliniaczek i zaczynał jeść gorący rosołek z kluseczkami.

We „Wniebowziętych" polski Humphrey Bogart i rodzimy Spencer Tracy nie z garniturem pięknych białych zębów, lecz sztuczną szczęką, zagrali parę podta-tusiałych amantów. Są to ulubione sceny reżysera filmu Andrzeja Kondratiuka.

- Oto idą korytarzem hotelowym z prowiantem i pukają do drzwi. „Dziewczyny, dziewczynki" - szepczą. To świadomie robili, to była synteza takiego przaśnego, czeskiego podrywu. I ta ich duma i godność. A potem: „Rzuć to wszystko w cholerę!" - opowiada z pasją reżyser.

Maklakiewicz: Ewa, wpuść nas... Regina... Te, a może one wyszły gdzieś? Himilsbach: Gdzie! 0 tej porze! W obcym mieście! Przecież noc jest! Maklakiewicz: No, nie ma ich, może uciekły? Pukanie, a potem łomot do drzwi. Himilsbach: Chamie! Co ty wyprawiasz? Maklakiewicz: Idź ty! Himilsbach: Ty baranie! Maklakiewicz: Fiucie! Himilsbach: Ludzi pobudzisz! Zostaw, z hotelu nas powyrzucają! Co za cholerny człowiek! Żebym wiedział, tobym w życiu tutaj nigdy nie przyjechał! Maklakiewicz: Ciii. Zamknij się! Pukanie do drzwi. Himilsbach: Ewulka... Reginko... Ach...

Tymczasem panie za drzwiami świetnie się bawią. Nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymują śmiech. Wierzgają nogami, pokładają się na podłodze. Cała sekwencja jest u t rzymana w konwencji czeskiego kina lat 60. To poetyka filmu Milośa Formana „Miłość blondynki". W jednej ze scen para nagich kochanków

- Ewulka... Reginko - to ulubiona scena Andrzeja Kondratiuka z „Wniebowziętych".

143

„Ani okupacja, ani żadne inne historie nie daty mi tak, jak te dwie moje żony".

leży w łóżku. Kiedy już ma dojść do miłosnych unies ień, nagle podnosi się papierowa zasłona w oknie. Chłopak wstaje i ją opuszcza. Zasłona nie daje za wygraną i znowu idzie w górę. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Czar i ro­mantyzm pryskają bezpowrotnie.

Druga ulubiona scena Andrzeja Kondrat iuka z „Wniebowziętych" kojarzy się raczej z filmami J ima Ja rmuscha . Oto po n i eudanym podrywie Maklakie­wicz i Himilsbach wracają do swojego pokoju hotelowego. Postanawiają pójść spać.

- Robią męski striptiz. Zdejmują podkoszulki, skarpetki. W samych gaciach kładą się do łóżeczka. Janek, jako bohater zmęczony i bohater rozczarowany, zapala papierosa. Janek palił extra mocne bez filtra. I to jest ten Jack London. Papierosy bez filtra. To jest ta męskość. Bez filtra! I do tego extra mocne. Poruszając się pomiędzy schematami literackimi i filmowymi, rzucaliśmy hasło: bohaterowie są zmęczeni. Ta scena niestety została bardzo skrócona - wspomina reżyser. -„Mhmm.. . . ani okupacja, ani żadne inne historie - cytuje dialog - nie dały mi tak jak te dwie moje żony...". To m ó w i Zdzisiek, a J anek sznapsbary tonem dodaje: „Tylu fajnych chłopaków zmarnowało się przez kobiety". To było tworzenie legendy, byłem tym zachwycony. Bezczelnie t r zymałem kamerę - żadnych ruchów. Plan średni. Postacie co chwila opuszczają kadr. Snują się po pokoju. Cała inscenizacja toczy się w poprzek. To było bardzo śmiałe . Nikt tak nie odważył się wówczas kręcić. A potem słyszałem: „Jakie to podobne do Jarmuscha" - żali się Andrzej Kondratiuk.

„Wniebowzięci" powstali w 1972 roku, natomiast J im Jarmusch nakręcił swój słynny sześciominutowy film „Kawa i papierosy" 14 lat później. Steven Wright i Roberto Benigni siedzą przy kawiarnianym stoliku na tle brudnej , popękanej ściany. Palą papierosy, piją kawę i próbują nawiązać rozmowę o niczym. Leniwa narracja, filmowanie nic-niedziania-się, statyczna kamera, długie ujęcia. Cele­browane jest każde słowo, niepozorny gest, mimowolny grymas. To wszystko pozwala na uzyskanie absolutnej naturalności oraz na wydobycie gorzkiego komizmu ludzkiej egzystencji.

144

TYLU FAJNYCH CHŁOPAKÓW Z M A R N O W A Ł O SIĘ PRZEZ KOBIETY

- Wszystkie erotyczne podboje, tak jak pokazane we „Wniebowziętych", mieściły się w r amach sztubackiej zabawy, gdzie bardziej liczy się flirt niż ostateczna zdobycz. Kobiety, które kochał, nie powinny traktować go serio, bo to były tylko role. Te, które t raktowały go serio, były w błędzie - puentu je Andrzej Kondratiuk.

- Na Himilsbacha chłopaki często rwali dziewczyny. Gdy w autobusie, t ram­waju lub na ulicy pojawiła się ładna dziewczyna, to trzeba było do niej podejść i zapytać: Widziała gdzieś tu pani Himilsbacha? - opowiada Janusz Kłosiński, który wystąpił w noweli filmowej Pawła Pitery „Sen o Violetcie". Grał w niej niejakiego Jana Karolaka, samotnego mężczyznę pracującego jako hydraulik na wiślanej barce, który nocami pisze opowiadanie o miłości robotnika do Violetty Villas. Utwór wygrywa w konkursie pisarzy amatorów. Nagrodą za pierwsze miejsce jest udział w programie te lewizyjnym, w k tó rym występuje jego wyśniona gwiazda.

- Dostałem potem od Violeni wspaniale zdjęcie z dedykacją. Ale mi gdzieś przepadło - opowiada Janusz Kłosiński i pokazuje fotografię Violetty Villas z jej autografem. Niestety, dedykowaną komuś zupełnie innemu.

10. Wniebowzięc i . . .

Himilsbach w parze z Maklakiewiczem mogli stworzyć wielki duet kinowy. Rozumieli to tacy reżyserzy jak Piwowski, bracia Kondratiukowie... Ale wszystko, jak to u nas, jakoś' się rozmyło. Szansa została zmarnowana bezpowrotnie 59 - krótko podsumował arty­styczne dokonania aktorskiej pary w swoich zapiskach Krzysztof Mętrak. Uprawnione jest jednak zupełnie inne myślenie: paradoksalnie, właśnie dlatego, że Maklakiewicz z Himilsbachem nie zrobili wielkiej kariery, jak Daniel Olbrych­ski, Gustaw Holoubek czy Beata Tyszkiewicz, do dzisiaj żyje wielki mit niespeł­nionego duetu. Parafrazując znaną strofę Zbigniewa Herberta, można powie­dzieć, że najwspanialszy ich film to ten, którego nigdy nie nakręcili. Gdyby zrobili karierę, staliby się całkowicie niewiarygodni jako outsiderzy. Za wzniesienie się na artystyczny Olimp, pieniądze i zaszczyty musieliby zapłacić utratą wiarygod­ności. Tak się nie stało, dlatego ich legenda jest o wiele ciekawsza od tego, co osiągnęli jako artyści.

Wszystkie duety filmowe są budowane na kontraście charakterów, jakby według słynnej zasady Maklakiewicza. „Film ma swoje prawidła. Białe - czarne. Czarne - białe. A - B. B - A. Klamka - klamka. Akcja wzrasta, wzrasta, wzrasta. I myk. I koniec jest". Zgodnie z tą zasadą, okrągła twarz Zdzisława Maklakiewi­cza została zestawiona z marsowym obliczem Jana Himilsbacha. W ten sposób powstała zupełnie nowa jakość. Dlaczego? Już na samym początku kina radzieccy teoretycy filmu Pudowkin i Kuleszów przeprowadzili słynny eksperyment. Naj­pierw nakręcili zbliżenie nieruchomej twarzy aktora Mozżuchina. Potem zmon­towali trzy eksperymentalne sekwencje. Identyczne ujęcia jego twarzy połączono z talerzem zupy, martwą kobietą oraz bawiącą się dziewczynką. Widzowie, którym zaprezentowano te sekwencje, byli zachwyceni grą aktora. Dostrzegli bowiem

5 9 Krzysztof Mętrak „Himilsbach ante portas...", op. cit, str. 8.

146

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

Tworzyli klasyczną parę filmową, jak wcześniej Flip i Flap.

wyrażone wyłącznie mimiką twarzy różne emocje: głód, smutek i radość. Tak naprawdę cały czas obserwowali oczywiście to samo kamienne oblicze. Komen­tując ten eksperyment , reżyser Sergiusz Eisenstein porównywał po tem ten rodzaj mon tażu , nazwanego od tamtej pory in te lek tua lnym, do egipskiego pisma hieroglificznego, w którym zestawienia dwóch znaków dawały zupełnie nową jakość. Woda i oko oznaczało płacz; ucho i drzwi - słuchać; pies i usta -szczekać; usta i dziecko - krzyczeć; usta i ptak - śpiewać, nóż i serce - smutek. „Ale to jest właśnie montaż! Tak to właśnie robimy w filmie, wiążąc plany, które są przecież opisane, jednoznaczne i treściowo neutralne, w konteksty i układy 0 treści intelektualnej" - twierdził reżyser „Pancernika Patiomkina".

Podążmy dalej za tym sposobem rozumowania , nawiązującym wprost do zasad montażu filmowego. Tak jak zestawiono nieruchomą twarz aktora z talerzem zupy, martwą kobietą i bawiąca się dziewczynką, połączmy dwa niezwykłe oblicza: Maklakiewicza i Himilsbacha. Niewątpliwie uzyskamy - posługując się języ­kiem filozofii marksistowskiej - syntezę albo wartość dodaną.

- Oni tworzyli klasyczną kinową parę. Byli jednak czymś więcej niż Flip 1 Flap. To była szansa na stworzenie wędrującej pary, dwóch ludzi, którzy zde­rzają się ze światem i każdy z nich odbiera go w trochę inny sposób, a w sumie tworzy to pełną wizję, straszną i śmieszną - mówi Janusz Głowacki.

Funkcjonowanie due tu można wyt łumaczyć także na przykładzie koktajli alkoholowych albo zestawień barwnych. Weźmy na przykład taki gin, czyli jak najbardziej swojską jałowcówkę. Przyjmowana w czystym składniku nie jest

147

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA UMIEĆ Z NIEGO KORZYSTAĆ

„Duet byt zwierciadłem, w którym każda lewizna i kottuństwo widziało swoją gębę" - uważa Andrzej Kondratiuk.

zbyt smaczna i ciężko się ją pije, niezależnie, czy jest to rodzimy gin lubuski czy też wytworny angielski Seagram's Gin. Mieszając jałowcówkę z tonikiem, uzysku­jemy zupełnie nowe walory smakowe, przy jednoczesnym zachowaniu dawnej, dosyć wysokiej, skuteczności działania. Równie istotne jak rodzaje składników są ich proporcje. Podobnie jak w drinku musi być nieco więcej toniku niż ginu, tak w scenach z parą naszych aktorów zazwyczaj dominował Maklakiewicz, który najczęściej prowadził dialog. Himilsbach stanowił z kolei mocne, wysoko­procentowe i aromatyczne dopełnienie - kontrastował, był tłem, słuchał, ale także zgłaszał swoje uwagi. Komentował i puentował. Tak miało być w słynnej scenie o polskim kinie w „Rejsie", jednak Sidorowski był zbyt zamroczony alko­holem, aby aktywnie włączyć się do rozmowy.

- Lepszej dyskusji na ten temat nigdzie nie było. Nikt inny tego by lepiej nie wykonał . Na twarzy J a n k a malowało się au ten tyczne zmar twien ie , on jest naprawdę zafrasowany. Zdzisiek też mówi swój tekst z pełną wiarą i przekonaniem. Jakikolwiek dystans komediowy zniszczyłby tę scenę. Oni to grają na sto pro­cent. Dzięki temu każda prezentowana przez nich idea była ukazana w oparach absurdu. W ten sposób ośmieszali i kompromitowali otaczającą ich rzeczywistość - komentuje Andrzej Kondratiuk.

Zestawienie Maklakiewicza z Himi lsbachem oznaczało powstan ie due tu aktorskiego, który nie był arytmetyczną sumą zdolności obu, nie nazbyt przecież wybitnych, aktorów. Efekt uzyskany przez reżyserów „Rejsu" i „Wniebowziętych" można porównać z przełomem w tradycyjnej matematyce . W tym wypadku, jeśli założyć, iż każdego z ak torów z osobna należy ocenić na cztery, suma uzyskanych przez nich punktów nie da nędznych ośmiu, lecz co najmniej okrągłe dwadzieścia!

- Duet Maklakiewicz-Himilsbach był szczególnego rodzaju zwierciadłem, w któ­rym każda lewizna i kołtuństwo widziało krzywą swoją gębę. Byli detektorem do wykrywania obłudy towarzyszącej n a m na co dzień - mówi Andrzej Kondratiuk.

- To wina naszego środowiska filmowego i reżyserów, którzy nie potrafili, choć próby podejmował właśnie Andrzej Kodratiuk, stworzyć dla nich dobrego

148

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

„Easy Rider", czyli rowerowy „Rejs"

Najciekawszym chyba pomysłem było zrealizowanie polskiej wersji, w zasadzie będącej parodią, kultowego amerykańskiego filmu „Easy Rider", pokazywanego także pod tytułem „Swobodny jeździec". To najbardziej klasyczny z filmów drogi. Reżyserski debiut Davida Hoppera opowiada o parze przyjaciół. Billy (w tej roli wystąpił reżyser) oraz kapitan Ameryka (Peter Fonda) są handlarzami narkotyków, którzy w poszukiwaniu klientów i wolności jadą na legendarnych harleyach z Los Angeles do Nowego Orleanu. A wszystko - według relacji Janusza Gło­wackiego - miało się tak zaczynać: Janek i Zdzisio jako dwaj urzędnicy na urlopie mieli przejechać się na rowerach przez Polskę. Jankowi zaraz na początku ukradziono by rower, więc Zdzisio musiałby go wieźć na ramie. Mieli składać kwiaty pod pomnikiem Lenina. Uzasadniać niepodważalność naszych praw do Ziem Zachodnich i cieszyć się z czterystukilometrowego dostępu do morza. Wszystko miała rozpoczynać opowieść Janka, jak to kiedyś na Nowym Świecie zachciało mu się lać. Wszedł do pierwszej bramy, ale wyrzucił go milicjant. Wszedł do drugiej, przy biurku siedział facet w garniturze. Janek spytał, czy tu się można odlać? Tak, odpowiedział tamten, ale musi się tu pan podpisać. W ten sposób - mówił Janek - zostałem członkiem Stronnictwa Demokratycznego - opo­wiadał w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" Głowack i 6 0 .

Ten scenariusz był u t rzymany w typowej dla niego poetyce. Głowacki lubi bowiem w swojej twórczości nawiązywać do istniejących kanonów kultury i klasycznych dzieł literackich. Stąd jego „My sweet Raskolnikow", „Fortynbras się upił", „Czwarta siostra", „Kopciuch" czy „Antygona w Nowym Jorku". Z kolei

6 0 „Nic tak dobrze nie robi pisarzowi jak upokorzenia", z Januszem Głowackim rozmawiają Kata­rzyna Bielas i Jacek Szczerba, „Magazyn Gazeta", nr 41 z 1998 r., str. 12.

149

scenariusza. Takiego, który pozwoliłby wydobyć cały ich geniusz aktorski -twierdzi Marek Piwowski.

Nie można jednak zapomnieć również o tym, że byli artystami niezwykle trud­nymi do prowadzenia. Zwłaszcza Jan Himilsbach, który podczas kręcenia choćby „Rejsu" bardzo często uciekał z planu. Odnajdywano go najczęściej w jakiejś knajpie albo na posterunku milicji. Kiedyś znalazł się na cmentarzu. Właśnie wykuwał okazały nagrobek. To wtedy, odrywając się od swojego ulubionego zajęcia, wygłosił do Piwowskiego swoją słynną kwestię: „Marku, to, co ja zrobię w kamieniu, przetrwa wszystkie twoje filmy". Janusz Kondratiuk, aby nie szukać Himilsbacha, wieczorami przykuwał go kajdankami do łóżka. Alkoholowy impera­tyw byt bowiem znacznie silniejszy od miłości do filmu. Przed każdym reżyserem, który chciał nakręcić film z Himilsbachem, wyłaniało się bardzo trudne zadanie: zmuszenie aktora do całkowitej abstynencji, zgodnie z zasadą sformułowaną przez Andrzeja Kondratiuka: „Janek - ani grama". Pomimo trudności już po nakręceniu „Rejsu", „Wniebowziętych" oraz komedii „Jak to się robi" powstało kilka scenariuszy filmowych, napisanych specjalnie dla słynnego duetu. Czy rzeczywiście mogły wyzwolić tkwiące w nich możliwości?

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

150

Andrzej Wajda o pomyśle Janusza Głowackiego, według którego powstał scena­riusz „Polowania na muchy", mówił: „Jest to odwrócony mit o Galatei i Pigmalio-nie. Tylko że Pigmalionem jest kobieta, a Galateą mężczyzna, którego ona rzeźbi".

- Byłem zaangażowany w ten pomysł, dopóki nie pojawił się ten tytuł „Easy Rider", wówczas bowiem uznałem go za wtórny. Głowa współpracował więc z samym Maklakiewiczem. Założenie filmu opierało się na skonfrontowaniu wielkiego amerykańskiego mitu wolności z polskimi realiami. Ot, choćby z tym, że naszą pompką do roweru można zrobić wszystko, oprócz jednego: nie można nią napompować dętki w przebitym kole - wspomina Marek Piwowski.

- Ja już nie wiem, jak to było. Pamiętam tylko, że wymyślaliśmy scenariusz razem z Piwkiem, a potem go spisywałem. Czy Maklakiewicz miał w tym jakiś udział, nie wiem, ale skoro Marek tak twierdzi, to pewnie tak było. On mi się zawsze mylił z Maklakiewiczem, bo są bardzo podobni do siebie fizycznie - mówi Głowacki.

Nawiązanie do klasycznego amerykańskiego kina drogi - podobnie jak w „Rejsie" i „Wniebowziętych" - było szansą, że powstanie bardzo dobra komedia. Byłoby to również dopełnienie filmowej trylogii z Maklakiewiczem i Himilsbachem, dla których po statku i samolocie nas tępnym w kolejności środkiem transportu miał się stać rower. Od tego zaczynałyby się wszelkie komiczne dość porównania. Bohaterowie filmu „Easy Rider" za sprzedaną świetnej jakości heroinę sprawiają sobie dwa piękne Harleye Davidsony. Wsiadają jednak nie na zwyczajny motocykl, ale na symbol wolności (prototyp został wyprodukowany w 1901 roku w Mil­waukee w stanie Wisconsin). Na skórzanych kurtkach harleyowców zazwyczaj widniał napis: „Jeździć, by żyć, żyć, aby jeździć". Billy oraz kapi tan Ameryka przemierzają więc południowe stany na luksusowych harleyach - model Tour Glide był zwany „pełnym kredensem" i miał charakterystyczny zbiornik paliwa w kształcie kropli.

Zamiana w polskim filmie dwóch kultowych amerykańskich motocykli na czarne, nieporęczne i bardzo ciężkie rowery marki Ukraina bez przerzutki to byłoby coś! Od samego początku mogło być bardzo śmiesznie. Maklakiewicz i Himilsbach - podobnie jak bohaterowie „Swobodnego jeźdźca" - także robią świetny interes. Jednak nie zarabiają na narkotykach. Udaje im się sprzedać dwieście butelek w punkcie skupu opakowań szklanych. Za otrzymane kilkaset złotych okazyjnie kupują sobie właśnie dwa rowery marki Ukraina. Jeden z nich zostaje skradziony sprzed sklepu monopolowego. Maklak z Himilsbachem - tak jak w znanym żarcie - kłóciliby się, ile mają kupić butelek (jedna czy dwie), a potem, gdy się okazywało, że chodzi o oranżadę, zgodnie mówili do pani sklepowej: „A do tego poprosimy sześć półlitrówek". Tonąca w czerwieniach M o n u m e n t Valley w polskiej wersji filmu zamieni łaby się na białą Ju rę Kra­kowsko-Częstochowską z dominującą nad okolicą Maczugą Herkulesa. Objeż­dżając kraj , nas i boha te rowie mogą wreszcie odwiedzić Rzeszów i złożyć wiązankę kwiatów pod Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego na Rzeszowszczyźnie. Z kolei po zapaleniu zniczy pod m o n u m e n t e m Lenina w Nowej Hucie jadą do Poronina. Maklakiewicz przed laty czytał pamiętnik Marii Kasprowicz, która zanotowała w n im takie zdanie: Najtrudniej było ustalić, w którym domu w Poroninie mieszkał Każdy z górali gotów był z początku przysięgać, że byi to właśnie ten dom...

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

151

Na siedzibę zaś muzeum Lenina wybrano miejsce najbardziej reprezentacyjne i nadające się do tego celu. Dlatego Maklak i Himilsbach wśród okolicznej ludności postana­wiają przeprowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Niestety, nie przynosi ono efektu, ale pozwala bardzo przyjemnie spędzić czas. Nasi bohaterowie ruszają w drogę. Zamiast oddawać się wolnej miłości pod wpływem narkotyków na cmentarzu w Nowym Orleanie (jak to czynią harleyowcy), Jan Himilsbach we wrocławskim zakładzie kamieniarskim chwyta za dłuto, Maklakiewicz zaś zostaje wynajęty przez rodzinę znanego z przenikliwości i niesłychanego daru przewi­dywania adwokata do wygłoszenia nad jego grobem wstrząsającej mowy po­grzebowej. Wcześniej jednak zadaje rodzinie zmarłego proste pytanie: „Ciekawym, dlaczego on to zrobił?", czym nawiązuje do fraszki Lechonia: „Starego Talleyran­da gdy szlag wreszcie dobił, Metternich rzekł: Ciekawym, dlaczego on to zrobił?".

Kręcony w 2004 roku film „Easy Rider po polsku" mógłby zawierać z kolei taki oto współczesny motyw: Maklakiewicz z Himilsbachem idą do sklepu monopo­lowego. Tam kupują - już ostatnie stojące na półce - dwie tzw. małpki, czyli wódkę w bute lkach o pojemności 0,25 1, które zgodnie z dyrektywami Unii Europejskiej zostaną zastąpione nieco mniejszymi buteleczkami (0,2 1). Nie chcą jednak opróżniać kultowych ćwiartek i postanawiają zachować je w stanie nie­naruszonym, jako pamiątkę z Polski przedunijnej.

Kolejną aluzją w komedii mogłoby być zastąpienie kolorowego święta Mardi Grass z jego ulicznymi przemarszami swojskim i równie radosnym pochodem pierwszomajowym. Nasi bohaterowie ginęliby inaczej niż dwoje jankesów - Billy i k a p i t a n A m e r y k a - do k tó rych s t rze la p s y c h o p a t y c z n y p o ł u d n i o w i e c podróżujący z na ładowaną strzelbą. Maklakiewicz i Himilsbach tracą życie, ponieważ pijany dróżnik nie opuścił szlabanu. Rower Ukraina z polskimi jeźdźcami wpada pod koła opóźnionego o 78 minu t pociągu osobowego relacji Małkin ia--Warszawa. Tak kończyłaby się gorzka komedia „Easy Rider po polsku", nazwana potem przez krytyków filmowych „Rowerowym «Rejsem»".

- To miał być pełnometrażowy film, rzeczywiście utrzymany w poetyce „Rejsu" i „Wniebowziętych". Przypominam sobie także scenę, jak Janek i Maklak cieszą się z tego powodu, że morze się rusza. Scenariusza do końca nigdy nie napisaliśmy, bo wszyscy, którym przedstawialiśmy ten pomysł, mówili, że to nie ma żadnego sensu. Nie było absolutnie zainteresowania ani chęci, żeby ta para dalej funk­cjonowała na ekranie - twierdzi Janusz Głowacki.

„Duo, czyli 24 godziny z życia artystów"

Nowela filmowa została napisana specjalnie dla Himilsbacha, który zresztą pojawia się w niej pod swoim prawdziwym nazwiskiem, oraz Zdzisława Maklakie-wicza, występującego pod pseudonimem Maklako. Autorami tekstu byli Janusz Kondratiuk (to on w przyszłości miał reżyserować film), Krzysztof Mętrak oraz Janusz Głowacki, tak opisujący kulisy powstania scenariusza: Kilkanaście lat temu byłem kilkanaście dni w Oborach, czyli tak zwanym Domu Pracy Twórczej Pisarzy kolo Konstancina. Wymyślałem jakieś opowiadanie, w sąsiednim pokoju Krzysztof Mętrak

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA UMIEĆ Z NIEGO KORZYSTAĆ

pracował nad esejem, a dwa pokoje dalej Janusz Kondratiuk pisał scenariusz. Któregoś wieczoru złożyli nam wizytę Janek Himilsbach i Zdzisio Maklakiewicz. W nocy, kiedy wszyscy przyzwoici pisarze poszli spać, w pięknej sali pałacowej wydaliśmy na cześć gości bankiet, w którym zgodziły się uczestniczyć pokojowe i kucharki. Przerażających szczegółów wolę nie przypominać. Kilka dni później trochę dla zabawy napisaliśmy we trójkę z Krzy­siem i Januszem utwór pod tytułem „Duo" z rolami dla Janka i Zdzisia. Akcja noweli filmowej toczy się w XVIII wieku. Jej bohaterami są słynny mistrz klawesynu Himilsbach i równy mu sławą mistrz fletu Maklako. Wirtuozi jadą do pałacu J.O.W.M. Xiecia P. Miłościwego, aby zagrać mu, jak czynili to zawsze, piękną melodię w g-moll. Łagodnym staccato klawesynu wtórowały słodkie trele fletu. Po nienagannym andanteglissandami przeszli w lento. Grali spokojnie, płynnie, bez wysiłku - to opis niebiańskiej muzyki wydobywającej się z klawesynu Himilsbacha oraz fletu mistrza Maklako. Sztuka dwójki ar tystów zupełnie jednak odbiegała od panujących na dworze kanonów estetycznych. Nie poznał się na niej J.O.W.M. Xiąże E Miłościwy. Wirtuozerskie dźwięki klawesynu i fletu „nie wzięły" władcy. Z tego powodu Himilsbach i Maklako zostali oblani smolą i wytarzani w pierzu. A wszystko to przez ich „nonkonformizm" oraz niezależność artystyczną.

- Z „Duo" poszliśmy do telewizji, ale oni w ogóle nie byli zainteresowani, bo ich to nie bawiło. To była kolejna moja próba, żeby wykorzystać siłę komiczną tej dwójki moich przyjaciół - mówi Janusz Głowacki.

Scenariusz zawierał wiele metafor dotyczących nie tylko cenzury oraz egzy­stowania pary bohaterów na marginesie środowiska twórczego, ale również sporo aluzji. Nieco złośliwie brzmi nawet zdanie opisujące ucztę w pałacu księ­cia: Kostki chrupały w potężnych zębach Himilsbacha, który przecież był zdany na łaskę sztucznych szczęk. Miejscem spotkań XVIII-wiecznej bohemy przedsta­wionym w „Duo" jest długa, kiszkowata sala, do złudzenia przypominająca Ściek (czyli Klub Filmowca na ulicy Trębackiej w Warszawie).

- Przed laty napisałem opowiadanie o przygodach Janka w Ścieku. Był mroźny luty. Człowiek pióra, Himilsbach, został wpuszczony do środka pod warunkiem, że będzie zachowywać się przyzwoicie. Solennie to przyrzekł. Nie udało mu się jednak dotrzymać słowa. Człowiek pióra, cierpiący na chroniczny niedowład kończyn i poruszający się już tylko o lasce, został wyrzucony na ulicę. Całe miasto było już uśpione. Tylko mróz i gwiazdy, jak brylanty na niebie. Cisza. Nawet radio­wóz nie przejeżdżał. To on mi to opowiadał. Człowiek pióra potknął się na oblo­dzonym chodniku. Upuścił swoją laskę i na lodzie upadł jak żółw. Leżał w śniegu i zdawało mu się, że obejmuje całą naszą planetę oraz kocha całą ludzkość. W tym współczuciu przymarzł i odmroził sobie łapy. Ktoś, pewnie jakiś pijaczyna, go uratował. Sam nie był w stanie się podnieść - opowiada Andrzej Kondratiuk.

„Połowa braci", czyli nagan przystawiony do brzucha

- Z Jank iem Himilsbachem znacznie więcej razem napisaliśmy scenariuszy, niż nakręciliśmy filmów. Jeden z naszych pomysłów mógł stać się proroczy. To było o skurwieniu komunisty - wspomina Andrzej Kondratiuk.

152

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA UMIEĆ Z NIEGO KORZYSTAĆ

153

Scenariusz zatytułowany „Potowa braci" przedstawiał typową robociarską rodzinę. Prostą, ale z tradycjami. Ojciec gra na flecie w orkiestrze tramwajarskiej. Życie toczy się swoim rytmem. Nagle najstarszy syn, Stefan, zaczyna robić karierę polityczną. Pnie się. Jest wysokim funkcjonariuszem partii. Przeprowadza się do willi w alei Róż w Warszawie, gdzie mieszkał m.in. premier Cyrankiewicz.

- Sprawując władzę, zupełnie odrywa się od swojej bazy i zapomina, skąd wyszedł. Ostatnia scena to parodia „Reduty Ordona" . Towarzysz Stefan się wysadził. Zamknął się w toalecie, schował przed swoją rodziną, która przyszła mu wpierdolić pasem. „Co tam u Stefana?". „Chyba się wysadził!". Taki był koniec. Bardzo długo pisaliśmy ten scenariusz. Podczas pracy nad nim Himilsbach prezentował skrajny realizm, za to ja bujałem w obłokach. Tadeusz Konwicki go odrzucił, mówiąc, że zespół, którym kieruje, nie jest zainteresowany, aby taki film powsta ł . To „Stary ruski zardzewiały n a g a n przystawiony do brzucha polskiej inteligencji" - orzekł Konwicki. Ładnie powiedziane. Być może zrobił to tylko dlatego, że jest to naprawdę świetna kwestia. Podejrzewam, że nie miał złych intencji. Janek, gdy mu to powtórzyłem, podsumował jednak: „Nie bój żaby, to też jest lepszy Kuba, ten Tadeusz!".

- Mieliśmy z bra tem problemy, aby sprzedać jakikolwiek scenariusz filmu, w którym mieli zagrać Maklakiewicz z Himilsbachem - kontynuuje Andrzej Kondratiuk. - Chociaż formalnie nie istniał na nich żaden zapis, odrzucano n a m każdy pomysł. Był taki facet, nazwiska nie pamiętam i chuj z nim, który na kolaudacji scenariuszowej powiedział: „Dosyć już m a m y tych Himilsbachów, dosyć tych Maklakiewiczów". To był początek epoki gierkowskiej i towarzysze mieli w głowie już klepkę i boazerię, już stawali się jaśniepaństwem. Wtedy kształtowała się w nich mentalność obecnych „kapitalistów". My natomiast jak naiwni chłopcy nadal wierzyliśmy w potęgę plebejskiej kultury. Wierzyliśmy w swoje posianie, chcieliśmy atakować kołtuna. Wtedy już dostrzegaliśmy zgni­liznę tamtego aparatu, całego programu oraz przedstawianej wizji dla Polski.

Niby ta cała nasza twórczość to była zabawa, cha, cha, cha, tu seteczka, t am seteczka, ale pod spodem to była bardzo poważna sprawa. Nasze obawy chcie­liśmy wyrazić właśnie tym scenariuszem „Połowa braci", który może i byl nie­zgrabny, ale na pewno proroczy. Mówi! o degrengoladzie, którą przeżywa klasa robotnicza razem ze swą matką partią.

„O, jaki ciemny ten film", czyli bardzo tania produkcja

Podstawowym pomysłem Zdzisława Maklakiewicza na kino było zrealizowanie bardzo taniej produkcji zatytułowanej: „O, jaki ciemny ten film".

- Na ekranie ciemno. Cisza. Zaczynają dochodzić jakieś dźwięki. Ryczą tygrysy, wrzeszczą małpy, skrzeczy papuga albo odzywa się człowiek. Na końcu ktoś mówi z ekranu: O, jaki ciemny ten film - opowiada ze śmiechem Andrzej Kondratiuk, który zainspirowany pomysłem Maklakiewicza chciał zrealizować trzy straszne obrazy. Pierwszy miał przedstawiać: „Walkę Murzynów na Morzu Czarnym, stoczo­ną w trakcie całkowitego zaćmienia księżyca niewidzialnego z powodu gęstej

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

„Kobieta", czyli sex i sax

Kolejny pomysł Maklakiewicza wymagał już sporych nakładów finansowych i uruchomienia całej - tak nielubianej przez niego - machiny produkcyjnej.

Wszystko miało być utrzymane w poetyce genialnego kiczu rodem z „Casablanki". Pomysł przedstawia Andrzej Kondratiuk, świetnie naśladując sposób opowia­dania i głos Zdzisława Maklakiewicza:

-Bigproduction. Niezwykle bogata czołówka. Wielki przepych. Tytuł: Kobieta. Kilkakrotnie wymawiał to słowo, nadając mu wiele różnych znaczeń. Kończy się czołówka. Nazwiska, czerwone w czarnych obwódkach. I muzyka, wspaniała muzyka . M o n t e Carlo. Panorama . Pięknie gra saksofon. Schodzimy niżej i zaglądamy do lokalu nocnego. Ty wiesz, jakie kobiety tam siedzą, i one mają gołe plecy. Siedzą i sączą dżin z tonikiem. I jest sex i sax. Kamera panoramuje morze, a tam wielki sztorm. Tam mężczyźni na okrętach walczą z olbrzymią falą i krzyczą: Hej, hej, hej. Jak oni tam walczą. A tu nocny lokal i muzyka. I jest sex i sax. Statki dobiły do brzegu. Udało się tym razem. Oni wychodzą zmoczeni. I oni idą takim krokiem, no wiesz, jakim krokiem, i przychodzą do tego lokal. Podchodzą do tych kobiet. Staje mężczyzna przy kobiecie, a tu ta muzyka, i gładzi ją po gołych plecach i mówi: Kobieta, kobieta, kobieta. I koniec jest, absolutny koniec jest i jest koniec filmu.

- Chcieliśmy to nawet nakręcić, ale nie było nas stać na realizację takiego pro­jektu. Gdzie? W Monte Carlo? To był oczywiście zupełnie idiotyczny film, no ale przecież Zdzisiek doskonale wiedział, że to jest idiotyzm, a zarazem satyra na

154

mgły". Z ekranu do widzów dochodziłyby tylko krzyki, w rodzaju: „Kurwa, zaraz ci przypierdolę". Dwa kolejne pomysły to: „Czarna dziura odkryta przez genialnego samouka z Kolymy" oraz „Ruiny wieży Babel niewidoczne z powodu zaćmienia księżyca". Stosowne czołówki do tych wszystkich filmów zostały już wykonane.

- Coś jednak powinno majaczyć w tej czerni. Musi ona działać na wyobraźnię widza. Jest ciemno, ale jednak nie ciemno. W tym musi być jakaś tajemnica -mówi Andrzej Kondratiuk.

Konceptualny pomysł Maklakiewicza „O, jaki ciemny ten film" to wynik jego miłości do czystego kina. Kręcenie filmów po latach uprawiania aktorstwa coraz mniej go ciekawiło - było zbyt dosłowne, a on był mistrzem wyobraźni. Jakieś światła na planie, kable, ekrany ustawiane dla uzyskania lepszej ekspozycji, dzie­siątki osób stojące za kamerą. To wszystko zabijało całą magię filmu i wyobraźni.

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

producentów. No, bo co oni wiedzą o sztuce? A sztuka jest taką panią, która nagle przychodzi i równie znienacka znika - dodaje Andrzej Kondratiuk.

„Patyczek", czyli to jest moje życie

- Postanowiłem zacząć kręcić filmy kamerą ósemką i kupiłem sobie japońską yaschikę z trzema obiektywami - opowiada Kazimierz Kaczor. - Strasznie się nią chwaliłem i przynosiłem nawet do teatru. Kiedyś zarejestrowałem kawałek próby. Maklakiewicz zobaczył, co robię, i zaczął: „Wiesz co, Kaziu, interesujesz się filmem, to może razem coś nakręcimy? M a m już nawet taki scenariusz. To będzie krótkie. Tą twoją kamerą to da się nakręcić. Wyobraź sobie zapaleczka, taki mały kawałek drewienka. A obok taki wąski strumyczek. Tam do niego wpada ten patyczek. I jedziesz za n im kamerą, cały czas panoramujesz. Filmujesz po tych kamieniach, jak woda płynie, a z nią patyczek. Tu jakiś wir, tam biała piana - trzymasz cały czas zbliżenie patyczka. Pokazujesz, jak się on z tego wiru wydobywa, jak się w nim kręci, a potem wpada w gówno i się do niego przylepia. Nie za długo to trzymamy w kadrze, bo patyczek robi myk i się uwalnia. Potem

płynie sobie dalej, a tu strumyczek wpada do rzeki. Taki malutki patyczek, a wokół niego wielka woda. Ty robisz odjazd kamerą, a tam już jest morze. To jest moje życie". Taką puentą kończył swój scenariusz Maklakiewicz.

„Złote runo", czyli „Wniebowzięci 2"

Film „Złote r u n o " w reżyserii Janusza Kondratiuka powstał w 1997 roku. Gdyby wówczas jeszcze żyli Maklakiewicz i Himilsbach, na pewno zagraliby w nim dwie główne role. Komedia, której scenariusz napisał Andrzej Kondratiuk, jest nawiązan iem do mitologicznych Argonautów, zamienionych j ednak w filmie na dwóch rodzimych cwaniaków: biznesmena Stefana oraz pijaczka Rysia. Fantastyczny pomysł Stefana na zbicie fortuny wymaga tylko jednego -żelaznego żołądka. Próbie poddaje się Rysio - wypija kilkanaście butelek piwa, zjada kilka porcji kiełbasy z rusztu i wsiada na diabelski młyn w Cricolandzie. Test wypada pomyślnie. Wówczas potrzebny jest już tylko metalowy nocnik. Poznajemy świetny biznesplan. Okazuje się, że Stefan chce w żołądku Rysia przemycić na zachód diamenty. Pomimo wielu perypetii podczas podróży barwnym pociągiem jadącym z Moskwy do Berlina, kontrabanda się udaje. Drogocenne

155

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

kamienie zostają sprzedane, a bohaterowie filmu mogą zaznać rozkoszy koloro­wego życia na Lazurowym Wybrzeżu.

Przypuszczam, że we wszystkich recenzjach „Złotego runa" Janusza Kondratiuka autorzy zwrócą uwagę na podjętą w tym filmie próbę wskrzeszenia niezapomnianego duetu komicznego Himilsbach-Maklakiewicz. Bo też istotnie zamiar taki rzuca się w oczy Para, skojarzona kiedyś przez Marka Piwowskiego w sławnym epizodzie „Rejsu", najskuteczniej -jako główna sprężyna filmu - zostaje potem uruchomiona przez Andrzeja Kondratiuka we „Wniebowziętych" (1973). Jeżeli ten skromny telewizyjny średni metraż stał się dziś „kultowy" i sporo młodych ludzi zna go na pamięć, to dzięki temu zwłaszcza, że udało się w nim wydobyć całą niejednoznaczność duetu. Himilsbach z Maklakiewiczem to była, owszem, para mętów spod budki z piwem, ale równocześnie para subtelnych marzycieli, niepoprawnych idealistów, eleganckich dżentelmenów. (...) Zrealizowane dwadzieścia trzy lata później, kiedy Maklakiewicz i Himilsbach od dawna już nie żyją, „Złote runo" pokazuje, jak się to marzenie spełnia - pisał Tadeusz Lubelski na łamach „Kina" 6 1 .

Nigdy nie mówiłem, że moi bohaterowie mogą zastąpić tamtych. Są drugą parą, może być najwyżej jakaś kontynuacja. Każda para, nawet ta kompromitująca wszelkie genera-lizacje, broni jednego mitu - przyjaźni. Przyjaźń i zaufanie to ostatnie wartości, w które wierzymy - mówił Janusz Kondratiuk 6 2 .

Potem, pytany, czy w filmie znajduje się świadome nawiązanie do „Wniebo­wziętych", reżyser odpowiadał: „Oczywiście, było to zamierzone. Nie chodziło jednak o konkretne powtórzenie duetu Maklakiewicz-Himilsbach, ale o stwo­rzenie pary bohaterów. Zawsze para jest ciekawsza, śmieszniejsza od pojedynczej osoby, różnorodniej sza, bogatsza psychicznie i fizycznie. Bohaterowie rozma­wiają ze sobą, to nie jest monolog wewnętrzny. Z drugiej strony miałem szczę­ście - podobnie jak Zbyszek Buczkowski i mój brat Andrzej - być przyjacielem Maklakiewicza i Himilsbacha. I muszę powiedzieć, że oni ciągle w nas żyją -poprzez postacie, które stworzyli w naszych filmach". Janusz Kondratiuk opowiadał także o swoim aktorskim odkryciu: „Ze Zbyszkiem Mazurkiem poznał mnie Zbyszek Buczkowski. Pan Mazurek jest prawdziwym biznesmenem, właściwie pierwszym, jakiego w życiu poznałem. Już po kilku minutach rozmowy zorien­towałem się, że on czuje bluesa. Zapytałem, czym się zajmował wcześniej . Odpowiedział: «Próbowałem występować w cyrku, grałem na akordeonie*. Stwierdziłem więc: dobra, to teraz zagrasz u mnie w filmie. On popatrzył na mnie , zapytał, czy nie żartuję i zgodził się. Z całą pasją poddał się wymogom produkcji i naszym naciskom" 6 3 .

- Zbigniewa Mazurka poznałem przypadkowo na jakimś eleganckim przyjęciu. Pojawił się tam jako przedstawiciel firmy Paco Rabanne na Polskę. Zaciekawiła m n i e jego pos tać . Zapozna łem J a n u s z a Kondra t i uka z M a z u r k i e m , który początkowo miał zagrać drobny epizod: Żyda handlującego d i a m e n t a m i w Antwerpii . Zobaczył go Kondratiuk i mówi: „Wieloryb zagra razem z tobą główną ro lę" . Wyst raszyłem się w t e d y t rochę . Gra zawodowego aktora

61 Tadeusz Lubelski, „Wniebowzięci z czasów transformacji", „Kino", nr 12 z 1997 r., str. 10-11. 6 2 „Szansa na odlot" - mówi Janusz Kondratiuk, reżyser „Złotego runa", rozmawia Katarzyna Bielas, „Gazeta Wyborcza", nr 119 z 1998, str. 14. 6 3 Rozmowa z Pawłem Smolińskim, Internet.

156

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

Zbigniew Buczkowski i Zbigniew Mazurek zagrali w „Ztotym runie" Janusza Kondratiuka. Potem krytycy porównali ich do stynnego duetu Himilsbach-Maklakiewicz.

z naturszczykiem jest bardzo trudna i przypomina trochę partię tenisa doświad­czonego gracza z kimś, kto pierwszy raz wziął do ręki rakietę. Początkowo bowiem miał mi partnerować bardzo dobry i popularny aktor, którego nazwiska ze zro­zumiałych względów nie mogę zdradzić - opowiada Zbigniew Buczkowski.

- To Janusz Gajos miał grać w duecie z Buczkowskim - mówi natomiast bez ogródek scenarzysta filmu, Andrzej Kondratiuk.

Zbigniew Mazurek to autentyczny biznesmen, który ekipie filmowej udostępnił do finałowych zdjęć swój własny apar tament w Nicei (pozostałe znajdują się między innymi w Gdyni, Warszawie i Nowym Orleanie). Mazurek ponad 20 lat temu wyjechał z Polski do Francji (mieszka z rodziną w Aix-en-Province). Założył świetnie dzisiaj prosperującą firmę Mazurek Marines Service, zajmującą się dostarczaniem części zamiennych do statków. Ma sześć biur na całym świecie. Rozwinął także sieć perfumerii Marguerite (od imienia córki). Jako miłośnik muzyki Chopina założył fundację dla młodych pianistów Mazurek - który zna osiem języków, w tym chiński - po swoim filmowym debiucie zagrał po tem u Andrzeja Kondrat iuka w „Córze m a r n o t r a w n e j " oraz w filmie jego brata Janusza „Noc świętego Mikołaja".

- Poznałem Mazurka. Ciekawy facet. Raz pozwolił mi nawet pokierować swoim porsche 911. Pomimo że prosił, abym nie zgubił jadącego za nami volvo z jego

157

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

158

ochroniarzami, depnąłem mocno na gaz. Czarne volvo zostało w tyle - opowiada Marek Piwowski.

W 1997 roku „Złote r u n o " zostało pokazane na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie otrzymało nagrodę Video Studio Gdańsk. Potem dostało również kilka nominacji w różnych kategoriach do Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł. Przede wszystkim jednak w komedii krytycy i widzowie dopa­trzyli się czytelnego odniesienia do kultowej pary aktorskiej polskiego kina.

- „Złote runo" nie powstawało z zamiarem nawiązania do mi tu Maklakie-wicz-Himilsbach. Dopiero po festiwalu w Gdyni zaczęto nas porównywać do tamtej pary. Sukces filmu wynikał z wielkiej tęsknoty za t amtym k inem i za takimi postaciami, jakie grali Himilsbach i Maklakiewicz. Stąd też nasz duet Buczkowski -Mazurek zaczęto porównywać do tej wspaniałe j pary. Wtedy trochę z przymrużeniem oka zacząłem się zastanawiać, kto z nas ma być drugim Maklakiewiczem, a kto Himilsbachem. Mnie chyba przypadłaby rola Maklakie­wicza - tak jak on jestem już zawodowym aktorem, a Zbigniewowi Mazurkowi - Himilsbacha, bo jest naturszczykiem. Z całą odpowiedzialnością mówię jednak, że tak jak nie ma drugiego Buczkowskiego, tak nie będzie już drugiego Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza - opowiada Zbigniew Buczkowski.

Od początku lat 90. Marek Piwowski nosił się z zamiarem nakręcenia konty­nuacji przygód pasażerów na pokładzie statku unoszącego się na falach absurdu. Pisał kolejne wersje scenariuszy i jeździł po Polsce, organizując castingi do „Rejsu 2" . Podczas nich szukał nie tylko naturszczyków do filmu, ale także nowego Himilsbacha.

Himilsbach miał prawdziwą charyzmę. Mógł stać w tłumie, a ludzie patrzyli tylko na niego. Szukam takich ludzi. Jeśli znajdę odpowiednich, posłucham, jak mówią, i podopi-suję dialogi pod nich - wedle starej komunistycznej zasady: dajcie mi człowieka, a jakiś paragraf się znajdzie. Ludzie mają zaskakujące wyobrażenie na swój temat. Mam do­świadczenie z klubu sobowtórów. Potrafi przyjść człowiek chudy jak patyk, mówiący cien­kim głosem, i twierdzić, że jest sobowtórem Himilsbacha. Albo wchodzi ktoś, kogo nikt nie jest w stanie zidentyfikować, i mówi, że jest papieżem. Na wszelki wypadek daliśmy mu nagrodę Dymszy. Tak w 1996 roku Marek Piwowski opisywał poszukiwania nowego Himilsbacha 6 4 . Castingi zakończyły się fiaskiem. Na dodatek wśród zawodowych aktorów t rudno dzisiaj znaleźć nowego Maklakiewicza. Brak dublerów dla inżyniera Mamonia i Sidorowskiego to chyba zasadniczy powód tego, że „Rejs 2" nigdy nie powstał.

*

Zaraz po nakręceniu komedii „Jak to się robi" Zdzisław Maklakiewicz i J an Himilsbach znowu zostali rozdzieleni. Jeszcze w 1973 roku zagrali razem w dwóch filmach, ale już wspólnie nie pojawili się na ekranie. W „Psie" reżyse­rowanym przez Janusza Kondratiuka otrzymali drugoplanowe role. W filmie

6 4 Katarzyna Bielas, „W tak pięknych okolicznościach przyrody", „Gazeta Stołeczna", 25 listopada 1996 r., str. 6.

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

Maklakiewicz śpiewa balladę napisaną i skomponowaną przez siebie. Himils­bach jest starszym portierem w wieżowcu mieszkalnym. Świetne „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy" Jerzy Gruza nakręcił według scenariusza Jana Himils­bacha, który w filmie pojawia się tylko na moment . Jest jednym z mężczyzn tło­czących się w urzędzie zatrudnienia. Na pytanie: „Gdzie jest ulica Wylotowa?", odpowiada: „Milicjanta trzeba spytać". Mówi jednak miękkim, aksamitnym, oczywiście nie swoim głosem. Z kolei Himilsbach charakterystycznym sznaps-barytonem dubbinguje innego aktora. Konsekwencją tego jest dość komiczny efekt, spotęgowany tym, że występujący w filmie Jerzy Stuhr mówi jak . . . Stefan Friedman. Na szczęście Zdzisław Maklakiewicz w „Przyjęciu..." Gruzy nie został zdubbingowany. Swoim głosem śpiewa więc piosenkę „Małe piwko", które warzone z korzeniami ma „zastąpić łzy".

Trzy lata później, w 1976 roku, Stanisław Bareja kręci jedną ze swoich naj­lepszych komedii - „Bruneta wieczorową porą". W filmie Zdzisław Maklakie­wicz gra dyrektora muzeum, który posiada wszystkie cechy prawdziwego Ma-klaka. Podrywa kolejne dziewczyny, pije w pracy i wymyśla n iesamowite historie:

- Eksperyment robię. Chodzi o to, że musi być przeciwwaga. Z jednej strony dziedzice rozpijali naród, a zdrowe jądro chłopstwa nie dawało się rozpijać. Właśnie jeden z takich wymyślił ten zegar. - To znaczy ty wymyśliłeś? - Nie, ja wymyśliłem chłopa, a zegar wymyślił on - na groch!

Sekwencja w m u z e u m zaczyna się zbl iżeniem - a j akże - k lamki ! Nie zwyczajnej, przypadkowej, ale iście maklakiewiczowskiej. Bo przecież filmem rządzi zasada „klamka - klamka".

W komedii Barei Himilsbach również gra siebie, czyli pana Janka. Oto jedna z pierwszych scen filmu. Wycieczka szkolna stoi przy fontannie. Nauczycielka mówi do uczniów:

- A tu widzicie, budujemy teraz nową świecką tradycję, na włoskiej licencji zresztą. Jak ktoś wrzuci pieniążek, to tutaj wróci. Macie wszyscy pieniążki? I teraz pieniążki wrzucamy i wszyscy tutaj wrócimy.

- A ty dlaczego nie wrzuciłeś? - charcząc, pyta pan Janek grubego przemą­drzałego chłopca w okularach.

- Boja tu nie chcę wrócić - odpowiada mu równie ochrypłym głosem dziecko. - Głupek. Następna scena. Pan Janek kładzie na ladzie garść drobnych monet ociekających

wodą i mówi do bufetowej.

- Jedno piwo. - Co tak marnie, panie Janku? - Wie pani, jeszcze licencja się nie przyjęta!

Ostatnim filmem, w którym pojawili się Maklakiewicz i Himilsbach były „Rekolekcje" Witolda Leszczyńskiego (1977). Maklakiewiczowi przypadła

159

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z NIEGO KORZYSTAĆ

Andrzej Kondratiuk oraz Iga Cembrzyńska w Gzowie. Scena z filmu „Wrzeciono czasu".

drugoplanowa rola, a Himilsbach - jak zazwyczaj bywało - został obsadzony w epizodzie jako dozorca w Operze Leśnej.

- Janka poznałem za pośrednictwem Maklakiewicza, chyba w siedemdziesiątym szóstym. Po spektaklu poszliśmy w parę osób do takiej knajpy Retman na Powiślu. Tam już czekał na nas Himilsbach. Oczywiście, wcześniej wiele o n im słyszałem. Jednak jego wizerunek, obrośnięty bogatą legendą, okazał się niestety trochę cie­kawszy niż prawdziwy człowiek, którego wówczas zobaczyłem. Zresztą Janek był już trochę „przypity". Potem w roku osiemdziesiątym spotkałem się z n im na planie „Janka Serce", grał członka „mojej brygady", Józefa Kieliszka. Ucieszy­łem się, ale nie byłem pewien czy będzie umiał zagrać tę postać, bo potrafił zagrać tylko siebie. Umówiliśmy się więc, że dopuszczamy improwizacje Janka, ale czasem za bardzo go ponosiło. Jeśli dobrze pamiętam, podczas jednej ze scen zaczął rozważania na temat rasizmu w Stanach Zjednoczonych. P u n k t e m wyj­ścia była kaszanka, którą jedliśmy. „Murzyni by się cieszyli, gdyby mieli taką kaszankę" - zachrypiał, a reżyser po kilku zdaniach dał znak ręką, żeby wyłą­czyć kamerę - opowiada Kazimierz Kaczor.

*

Co by się stało, gdyby - niczym Heniek z anegdoty Maklaka, o którym nie było wiadomo, czy należał do AK czy do AL - nagle Himilsbach i jego przyjaciel ożyli i zaoferowali swoje zdolności aktorskie ulubionym reżyserom?

160

ŻYCIE JEST PIĘKNE, NIESTETY, TRZEBA U M I E Ć Z N I E G O KORZYSTAĆ

- Bardzo często o nich myślę. Pewnie u mnie w krzakach też byśmy działali. Tutaj byłoby Gzowskie Centrum Filmowe. Dzisiaj w tym naszym kapitalizmie nie miałbym lepszych modeli. Wpuścić ich w tę naszą rzeczywistość... Od razu by ją kompromitowali na każdym kroku. Wyraziliby swój stosunek do tego, co się dzieje. Wszyscy śmialiby się z tego naszego kapitalizmu. I z tych nieszczęśli­wych, wyłączonych, i z tych puszących się, nowych polskich bogaczy. Henry Miller powiedział kiedyś: „Gdyby gówno stało się wartością, biedacy rodziliby się bez dupy". Uważam, że właśnie to się już stało. To byśmy najbardziej atakowali ze Zdziśkiem i Jank iem. Dzisiaj byliby nieocenieni, dużo bardziej niż wtedy. Lepiej t raktowałbym obecną rzeczywistość, gdybym mógł odreagować to, co dzieje się wokół. Gdy jest rozbrojona, przestaje być groźna. Cóż lepszego od śmiechu, który jest dzisiaj jeszcze bardziej w cenie! Nie rechot, ale śmiech - mówi Andrzej Kondratiuk.

- Gdyby pojawili się tu nagle Himilsbach i Maklakiewicz, zrobiłbym z nimi film. Przede wszystkim dlatego, że bardzo lubiłem z nimi pracować. Wydaje mi się, iż w dzisiejszych czasach oni jeszcze bardziej niż kiedyś odstawaliby od tego, co dzieje się wokół nas. Przedtem, mimo wszystko, byli jednak jakoś tolerowani, dzisiaj, obawiam się, zostaliby zepchnięci na zupełny margines - uważa Marek Piwowski.

11. Wniebowzięc i . . .

Kiedyś podobno zaproponowano Zdzisławowi Maklakiewiczowi reżyserowanie „Ślubów panieńskich" hrabiego Aleksandra Fredry w niewielkim prowincjonal­nym teatrze. Oto co wyniknęło z tego artystycznego wyzwania.

- Kupiłem fajkę, beret i pojechałem - opowiadał potem Maklak. - Przez cały czas wszystkie aktorki chciały iść ze mną do łóżka. Klara, Aniela... A ja nic. Nie tykam wódki, reżyseruję. Dopiero po premierowym bankiecie budzę się w łóżku, wyciągam rękę, czuję jakieś włosy. Otwieram oczy, patrzę - siwe. Była to siedem­dziesięcioletnia suflerka z teatru, która powiedziała, wymawiając bezbłędnie aktorskie, dźwięczne, przedniojęzykowo-zębowe „ł": „Kolega był wspaniałłły".

- Maklakiewicz tak naprawdę nigdy nie był ze swej natury i t emperamentu aktorem teatralnym. Nie miał też na przykład powszechnej wówczas maniery wymawiania przez „adeptów szkoły lwowskiej" charakterystycznego przednio-językowego „ł". Był więc wśród zdecydowanej mniejszości tych, którzy wówczas grali bardzo naturalnie - ocenia Feridun Erol. Ta cecha sprawiła, że jako jeden z nielicznych aktorów zawodowych znalazł wspólny język z amatorami podczas kręcenia „Rejsu", przede wszystkim z Himilsbachem. Kiedy koledzy Maklakiewi-cza z teatru biegali za Markiem Piwowskim, żądając od niego swoich kwestii napisanych na maszynie, Maklak wolał sam wymyślać swoje dialogi albo zaprzyjaźnić się z naturszczykiem, z którym za chwilę miał stanąć przed kamerą.

Maklakiewicz, jako aktor, co rzadko się zdarza, zapisywał sceny i dla siebie, i dla partnera. Dziwną rzeczą jest to, że w niewielu wypadkach myśmy stosowali się do dialogu zapisanego w scenopisie. Myśmy się nie uczyli ról sumiennie. Staraliśmy się te role zrozumieć. Makla­kiewicz nie obnosił się ze swoim aktorstwem. Ja odnoszę wrażenie, że jego popularność do pewnego stopnia nawet mu ciążyła 65 - mówił o przyjacielu J a n Himilsbach.

6 5 Przemysław Szubartowicz, „Radość zmyślonego świata", „Trybuna", 16-17 września 2000 r.

162

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Inżynier Mamon (Maklakiewicz) mówit w „Rejsie": Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle".

Teatr był więc dla Maklakiewicza nie świątynią sztuki, ale raczej miejscem towarzyskich spotkań i zabawy, a nade wszystko tematem niezliczonych anegdot, dykteryjek i - jak by powiedział Bareja - śmiesznych żartów. W stwierdzeniu inżyniera Mamonia „Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle" było więc sporo prawdy o samym Makłaku.

- Nie wiem, czy wiesz, o co mi chodzi, ale mieszkanie ma sześć pokoi. To jest mieszkanie mojej cioci. W tych sześciu pokojach są rodzinne meble, a pomiędzy tymi meblami chodzi jakaś taka tradycja i ta tradycja - w tym momencie opo­wiadający anegdotę w filmie o Zdzisławie Maklakiewiczu Tomasz Lengren sam łapie się za gardło - jakoś kieruje przez życie. Ciocia mówi do mnie: „Zdzisieńku, wpadnij na obiad". Ale ja wiem, jak to będzie. Sami porządni ludzie: bankowiec, ginekolog, weterynarz i ja jeden - artysta.

- Czy to prawda, że w waszym środowisku aktorskim jest tak strasznie nie­moralnie, takie straszne rzeczy się dzieją? - pyta ciocia Maklakiewicza.

- Tak, to prawda - odpowiada. - Naprawdę? - Naprawdę. Przychodzimy do teatru przed południem na próby. Na scenie

główna rola próbuje, a my tam z koleżankami czy to w garderobie męskiej, czy żeńskiej, to sobie popijamy i jak człowiek zostanie sam na sam, to jakiś stosu­nek płciowy i się próba kończy. Przychodzimy potem wieczorem na przedsta­wienie i tak samo. Jak główna rola, to nie, absolutnie, bo to trzeba dużo tekstu się nauczyć. Jak taka mniejsza rola, to czemu nie, a ja gram właśnie takie role.

163

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Wypiję jakąś seteczkę, piweczko, jakaś kobietka jest rozwiedziona, więc ma pu­ste mieszkanie. Ja tam wpadam, troszkę stosunku płciowego...

- Bój się Boga, Zdzisiu, i to tak codziennie! - zatamuje ręce ciocia. - Nie ciociu, poniedziałki mamy wolne!

- Znałem go jeszcze za jego najlepszych czasów, kiedy świetnie prezentował, bo przecież dużo jest w nich aktorstwa, swoje anegdoty. Kiedyś odgrywałem te jego scenki tea t ra lne w Sopocie. Wówczas żona Bobka Kobieli, Małgorzata, powiedziała mi, że jestem lepszy od Maklakiewicza. Prawda jest taka, że on sam z up ływem lat grywał swoje historie coraz to gorzej. Dawała mu w kość. . . powiedzmy, no, ta jego cukrzyca - mówi Tomasz Lengren.

Ciocia Maklakiewicza nie została pocieszona informacją, że jeden dzień w ty­godniu teatr jest zamknięty. Jej Zdzisieniek był przecież szczególnie narażony na niemoralne praktyki we wtorek, środę, czwartek, piątek, sobotę i niedzielę, ponieważ zazwyczaj grywał epizody, z których potrafił jednak, dzięki poczuciu h u m o r u i finezji, stworzyć ważne kreacje. „Jak masz główną rolę, to możesz zagrać raz lepiej, a raz gorzej, a gdy dostajesz epizod, to masz tylko swoje pięć minu t i wtedy musisz zagrać perełkę" - uczył młodszych kolegów, mówiąc im,

Bobek w obiektywie swojego przyjaciela Andrzeja Kondratiuka.

164

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Zbyszek Cybulski zagrat razem z Maklakiewiczem w czterech filmach

że aktor nie jest po to, żeby jemu było lepiej, lecz aby było lepiej ludziom, którzy go oglądają.

Debiutował 24 lutego 1951 roku w warszawskim teatrze Syrena. W latach 1958-1962 był aktorem teatru Wybrzeże w Gdańsku. Wówczas współpracował z tea t rzykiem Bim-Bom. Tam spotkał swojego aktorskiego idola, Zbyszka Cybulskiego (obaj byli urodzeni w 1927 roku), który także twierdził, że studenci aktorstwa potrafią wymawiać piękne sceniczne „ł", ale nie rozumieją swojego zawodu. Wspólnie zagrali w dwóch spektaklach reżyserowanych przez Zbyszka Cybulskiego i Bogumiła Kobiele. Maklakiewicz był więc minis t rem w sztuce „Jonasz i Błazen" Jerzego Broszkiewicza oraz J a n e m IV, królem Serdanii, w „Królu" R. Flersa, G. Cavailleta i E. Arene'a. Do obu spektakli - nawiązując do szczytnych tradycji rodzinnych - napisał też muzykę.

W tamtym okresie nie był jeszcze popularnym aktorem, tak jak nieco lewicujący Zbigniew Cybulski i odrobinę mieszczański Bogumił Kobiela, którzy tworzyli niezwykłą parę przyjaciół. W Sopocie dzielili mieszkanie oraz żółty motocykl SHL. Raz jednak się pokłócili. Cybulski postanowił bowiem zrobić Bobkowi dość okrutny żart. Miał znajomego ubeka z prawdziwym pistoletem i piękną żoną, która zaczęła - jako miłośniczka kina - pisywać do Kobieli namię tne listy. W końcu zaaranżowała nawet intymną schadzkę. W kulminacyjnym momencie otworzyły się drzwi do sypialni i stanął w nich mąż wielbicielki talentu Bobka z prawdziwym pistoletem wymierzonym w jego głowę. Aktor zamarł w przerażeniu. Wówczas otworzyły się drugie drzwi. Stał w nich prawie cały zespół Bim-Bomu. Najgłośniej śmiał się Cybulski.

Zemsta podobno jest rozkoszą bogów. Bogumił Kobiela zorganizował przyja­cielowi, z którym od czasu tego kawału nie rozmawiał, poranny wywiad radiowy. Po początkowej wymianie standardowych, kurtuazyjnych kwestii wschodząca gwiazda polskiego kina usłyszała pytanie: „Co pan sądzi o sytuacji lewicującej młodzieży w Kostaryce?". Niestety, Zbyszek Cybulski nie miał absolutnie żadnego zdania na ten temat. W radiu zapadła długa cisza. Rachunki zostały wyrównane. Zapewne to właśnie zdarzenie zainspirowało Maklakiewicza do wymyślenia

165

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

166

tajnego hasła: „Wywiad, kontrwywiad, Kostaryka", stosowanego przy wejściu do Bristolu albo Hotelu Europejskiego.

Maklak razem ze Zbyszkiem Cybulskim wystąpili w czterech filmach: „Jak być kochaną", „Rękopisie znalezionym w Saragossie", „Salcie" oraz komedii „Cała naprzód". Wspólnie zagrali też w świetnej sztuce Michaela Gazzo „Kape­lusz pełen deszczu" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Maklakiewicz stworzył t am chyba najbardziej znaną swoją kreację teatralną - dealera narkotyków noszącego pseudonim Matka. Od połowy lat 60. grywał już niemal wyłącznie w filmach; w teatrze - mimo posiadania formalnego angażu - występował dość rzadko. Najpierw trochę we Wrocławiu, potem w Warszawie. W latach 1967 do 1969 należał do zespołu Teatru Starego w Krakowie.

- Przeszedł do nas na zaproszenie Zygmunta Hubnera - wspomina Kazimierz Kaczor, aktor Teatru Starego w Krakowie w latach 1965-1973. - Przyniósł coś do tej pory mi nieznanego, swój własny świat fantazji, przetworzonej rzeczywi­stości, autorskich scenariuszy i bogactwo przeżyć - prawdziwych lub wymyślo­nych. Nie stronił też od kieliszka, więc był świetnym kompanem. Ponadto wniósł do naszej krakowskiej trupy echo nieznanego n a m wielkiego, kolorowego świata filmu i powiew Warszawy. My wówczas z aktorów filmowych mieliśmy tylko Janka Nowickiego i Franka Pieczkę, który grał w „Czterech pancernych". Zaprzyjaźniłem się z Maklakiewiczem i kiedyś mu powiedziałem, jak bardzo mu zazdroszczę tego, że zagrał w tylu filmach, że z niego taki fajny aktor, że jest kimś, a te moje dwa epizodziki w kinie to się w ogóle nie liczą. „Kaziu, nic się nie m a r t w i pamiętaj , że przyjdzie czas i na ciebie. Im później, tym lepiej; lepiej zniesiesz sukces i mniej cię będzie bolała porażka" - pouczał. - „No, ale ja to bym chciał już, od razu" - odpowiedziałem. „Wszystko przyjdzie, poczekaj, poczekaj". Potem, podczas jednej z naszych rozmów na planie „Polskich dróg", z radością w głosie zwróciłem się do niego: „Mnie się też udało, a pamiętasz naszą rozmowę o sukcesie?". „ Nie pamiętam, ale mi ją powtórz" - odpowiedział. Po chwili dodał: - „No widzisz, czasami miewam rację!".

Zdzisław Maklakiewicz niedługo występował na deskach krakowskiego teatru, wkrótce wrócił do Warszawy, gdzie angaż do Teatru Narodowego zaproponował mu Adam Hanuszkiewicz. Miał tam grać minimalnie, przede wszystkim epizody. Jego g łównym zadan iem było na tomias t „robienie atmosfery w zespole". Propozycja została przyjęta, a potem z właściwą sobie ironią Maklakiewicz w ten oto sposób opowiadał o tym zdarzeniu: „Pewnego dnia dostałem telegram: ANGAŻUJĘ. HANUSZKIEWICZ. Moja odpowiedź była krótka: GRATULUJĘ. MAKLAKIEWICZ".

- Nie grał głównych ról, nie miał dużo tekstu i przychodził do teatru już nieco podpity. Raz postawiłem go pod ścianę. Powiedziałem, że dam mu po pysku, jak się za siebie nie weźmie. Tłumaczyłem, że jest mi bardzo bliski i nie mogę patrzeć, jak się stacza. Ostrzegałem, że niedługo będzie pił pod kioskiem wodę brzozową. Spuścił oczy. Nie powiedział ani słowa. Na drugi dzień gramy w „Nieboskiej komedii". Potem wchodzę do mojej garderoby, a tam paczka świąteczno-imieni-nowa. Bibułka. Różowa wstążeczka. Biorę paczkę do ręki. Ciężka. Otwieram, a w środku strażacka siekierka. Na trzonku napis: „Jeśli musisz to tym, a nie

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

słowem, bo boli. Maklak". To był nadzwyczajnie wrażliwy człowiek, schowany pod maską kpiarza - opowiada Adam Hanuszkiewicz.

Tak. Maklakiewicz kpił ze wszystkiego, przede wszystkim jednak ze swojego aktorstwa.

- Ja jestem fachura, jak wychodzę na scenę, to jest to przestrzeń święta. W ma­łym teatrze daję cztery kroki i jestem na środku sceny. Ale ja jestem rzemieślnik, ja m a m to przemyślane i te cztery kroki idę trzy sekundy, niosąc tę halabardę albo tacę na środek sceny, i t rzymam wtedy publiczność w napięciu, o tak, za mordę. Oddaję tę halabardę albo tacę w rekwizytorni. Wychodzę wyjściem dla artystów. Podchodzi jakiś facet. „Pan Maklakiewicz?" - pyta. „Tak". „To pan mnie trzymał trzy sekundy za mordę". „Ja". „To teraz ja pana potrzymam".

Nie należy jednak rezygnować - twierdził m imo wszystko Maklakiewicz -z uprawiania kunsz tu aktorskiego, chociaż w zasadzie publiczność nie jest wychowana dla sztuki.

- Kiedyś na spotkaniu z aktorami powiedziałem, że trzeba trzymać widownię w wielkim skupieniu, „za mordę". Tłumaczyłem im, że należy rozpocząć spek­takl z przesłaniem: „A teraz w a m powiem coś, czego w życiu nie słyszeliście!". Po przedstawieniu Zdzisiek podszedł do mnie i szepnął: „Zrobiłem, jak kazałeś. Ale zaraz po wyjściu z teatru podeszło do mnie dwóch dwumetrowych drybla­sów i zapytało: Czy to pan przez dwie godziny trzymał nas za mordę?" - wyjaśnia genezę anegdoty Adam Hanuszkiewicz.

- Maklakiewicz był niezrównany w opowieści o istocie aktorstwa. Nie tylko w sensie teoretycznym, i jego uwagi adresowane do kolegów i koleżanek były bardzo trafne. Sam jednak nigdy się nie zdobył na wyrażenie pełni swojego talentu - uważa Gustaw Holoubek 6 6 .

Jako wybitny kawiarniany teoretyk sztuki aktorskiej sformułował tzw. zasadę klamki, stanowiącą rozwinięcie jego ogólnej teorii filmu „czarne-białe". Spoj­rzenie aktora musi coś wyrażać - twierdził. Dlatego nie może się on zwyczajnie przypatrywać swoim rozmówcom. Należy najpierw swój wzrok skierować na klamkę, a następnie przenieść spojrzenie - nic w nim nie zmieniając - na swo­jego interlokutora. Wówczas spojrzenie aktora będzie zdecydowanie bardziej interesujące, a jego twarz będzie coś wyrażała. To miał być sposób na doskona­lenie warsztatu polskich aktorów. Inżynier Mamon w „Rejsie" tłumaczył przecież Sidorowskiemu: „Niech pan weźmie na przykład aktora, proszę pana, zagra­nicznego, to ten aktor zagraniczny, proszę pana, to jego twarz coś, wie pan, nie wiem, jak tutaj, t rudno mi w tej chwili powiedzieć, wie pan, coś takiego wyraża, wie pan, jakoś tak, no, no, wie pan, o co mi chodzi. A polski aktor, proszę pana. To jest pustka. Pustka, proszę pana. Nic, absolutnie nic!".

Jedna z ulubionych kwestii Maklaka trafiła do sztuki teatralnej braci Kondra­tiuków „Remont" , której premiera odbyła się w 1979 roku w gnieźnieńskim Teatrze im. Fredry 6 7 . Bohater sztuki, Zdzisławek, czyli alter ego Zdzisława

6 6 Wypowiedź w telewizyjnym filmie „Zdzisław Maklakiewicz". 6 7 „Remont" w reżyserii Janusza Kondratiuka pokazał też Teatr TV (12.01.1987) . W spektaklu wystąpili Zofia Merle (Pani Krystyna), Piotr Fronczewski (Zdzisławek, czyli Maklakiewicz), Jerzy Kamas (Pan Janek, czyli Himilsbach) oraz Krzysztof Tyniec (Pan Stasio).

167

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Maklakiewicza, wygłasza taką oto tyradę: „Po co aktor ma wzburzyć widownię? Jeżeli aktor wzburzy widownię, to co? Widownia wzburzona wyjdzie z teatru, wsiądzie do autobusów, do tramwajów czy do taksówek, jeżeli jest bardziej za­można. I wróci do domu. I koniec opowiadania jest".

- To było jego drugie najczęściej używane powiedzenie po zawołaniu „klamka - k l amka" . W rzeczywistości całe opowiadanie zaczynało się j ednak nieco inaczej, niecenzuralnym zwrotem: „Na chuj aktor ma wzburzyć widownię" -śmieje się Andrzej Kondratiuk.

Czy Himilsbach próbował swoich sił aktorskich nie tylko w filmie, ale również na scenie? Sam opowiadał, jak to otrzymał propozycję zagrania Hamleta w jed­nym z łódzkich teatrów. Zaproszono go na dziesiątą rano. Zjawił się punktualnie z wykutym na blachę monologiem duńskiego księcia. Otrzymał ludzką czaszkę i kostium z epoki, ale nie wpuszczono go na scenę. Zaczęły się próby - tańczyły dziewczyny z baletu, ktoś śpiewał. Działania artystyczne bardzo się przeciągały, więc Himilsbach czekał grzecznie na swoją kolej za kulisami, ma się rozumieć, przy barze. No, a kiedy wreszcie miał wyrecytować: „Być albo nie być", to nie można było już go wpuścić na scenę. Od tamtej pory twierdził, że „Hamlet to kiepska rola, a Ofelia to zwykła szmata" . Rozżalony t ak im obrotem sprawy doszedł również do przekonania, że najsłynniejszy dramat Williama Szekspira jest źle interpretowany przez współczesnych. „Niedawno szedłem Wiejską i spotkałem Holoubka. Mówię mu: «Panie Gustawie, dzisiaj źle grają Hamleta, bo to wcale nie był piękny młodzieniec, tylko garbaty staruch i chodziło mu tylko o władzę. A Ofelia to była stara dziwka i nikt już jej nie chciał. Dlatego dostała obłędu»" 6 8 . - opowiadał Himilsbach w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego". Twierdził również, że w całym swoim życiu „był wszystkiego w teatrze półtora raza". Jedno przedstawienie widział w całości, a z drugiego musiał wyjść po przerwie, bo mieszkał wtedy z żoną w Międzylesiu i bał się, że ucieknie im ostatni pociąg!

- Do Teatru Narodowego angażowałem nie tylko Maklakiewicza, ale również Himilsbacha - wspomina Hanuszkiewicz. - On stawia mi warunki nie do przyjęcia, a ja je j ednak przyjmuję. Taka właśnie komediowa scenka, odegrana w mo im dyrektorskim gabinecie, została kiedyś zarejestrowana przez kamerę . Potem zamieni l iśmy się rolami - on był szefem, a ja aktorem, który szuka pracy w Teatrze Narodowym. To były jego autokreacje. Potem mi zresztą opowiadał, że po powrocie do domu przebierał się w szlafrok i zakładał miękkie bambosze. Tam był mieszczuchem, Dulskim, który nie ma nic wspólnego z jego zasadniczą kreacją proletariusza.

Himilsbach nie zrobił kariery w teatrze, który uważał za sztuczny i oderwany od prawdziwego życia. Był ak to rem wyłącznie f i lmowym, uchodzącym w powszechnej opinii za niekwest ionowanego króla polskich naturszczyków, których przygoda z k inem tak naprawdę zaczęła się w roku 1932. Wówczas to reżyser Aleksander Ford zat rudni ł ulicznych gazeciarzy, aby zagrali samych

6 8 Zbigniew Jerzyna, „Łatwiej kamienie tłuc. Z Janem Himilsbachem rozmawia Zbigniew Jerzyna", „Przegląd Tygodniowy", 17 marca 1985 r.

168

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Jan Himilsbach - król polskich naturszczyków.

siebie w „Legionie ulicy". Wystąpi! tam również w roli Władka Tadeusz Fijewski, nazwany potem „złotowłosym urwisem ekranu", którego był to już dziewiąty film (debiutował w obrazie H. Szaro „Zew krwi") . Wreszcie w 1935 roku zdał egzamin na studia do Państwowego Instytutu Sztuki Aktorskiej. Podobno później uważający się za gwiazdę Tadeusz Fijewski odmówił zagrania w filmie z tak niekonwencjonalnym aktorem, jakim był Himilsbach.

- Janek żalił mi się kiedyś na Fijewskiego. Już na planie filmowym doszło do awantury z reżyserem, który jakoś załagodził sytuację. W końcu zdaje się, że j ednak razem zagrali - opowiada J a n u s z Kłosiński, nazywany Nikiforem polskiego kina. Do tego zdarzenia mogło dojść podczas kręcenia „Na przełaj" Janusza Łęskiego albo komedi i Tadeusza Chmielewskiego „Wiosna, pan ie sierżancie", bo właśnie w tych dwóch filmach wspólnie wystąpili. Podobno, jak twierdził sam aktor-kamieniarz, także Andrzej Wajda mówił kiedyś, że dopóki on żyje, Himilsbach nie zagra ani u niego, ani w jego zespole filmowym.

- Maklakiewicz powiedział mi kiedyś: „Jak to dobrze, że nie dostałeś się do szkoły filmowej, bo t am by cię zepsuli, a ty świetnie dasz sobie radę". Miał ra­cję - zagrałem już w trzystu filmach - mówi Zbigniew Buczkowski, o którym Andrzej Kondratiuk powiada, że ma do dzisiaj dar imitowania naturszczyka. Jednak równość aktorów profesjonalnych i niezawodowych obowiązywała tylko w sferze artystycznej. W finansowej już nie. Urzędnicy kinematografii starali się bowiem dokładnie przestrzegać nawet najgłupszych przepisów.

- Z Jankiem zawsze walczyliśmy o honoraria. Nie mieliśmy dyplomów, więc pod względem finansowym znacznie gorzej nas traktowano niż profesjonalnych aktorów. Chociaż i tak dostawaliśmy specjalne ministerialne stawki. W połowie lat siedemdziesiątych było to półtora tysiąca za dzień zdjęciowy, gdy zwyczaj­nym statystom płacono trzysta siedemdziesiąt pięć złotych. To właśnie Janek namówił mnie, żeby w osiemdziesiątym szóstym zdać eksternistycznie egzamin aktorski; po n im mogłem już dos tawać taką samą gażę jak sławny Gustaw Holoubek czy Roman Wilhelmi - puentuje Buczkowski.

Na czym polega siła amatorów w kinie? Tak odpowiadał na to pytanie Marek Piwowski: Jestem bardziej wyczulony na naturalność grania niż wyćwiczone formy

169

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

ekspresji. Zawsze przeszkadzał mi fałsz aktorów szkolonych, by w teatrze mówić'do ostatnie­go rzędu. Poza tym zawodowcy bywają przewidywalni w swoich reakcjach, natomiast ci, którzy na zdjęcia próbne przed „Rejsem" przychodzili z ulicy, mieli taki bagaż życiowych doświadczeń i tyle sposobów rozwiązywania każdej sceny, że siedziałem z rozdziawioną gębą. Oczywiście na planie trzeba było ich przeszkolić, jak stawać przed kamerą, jak chodzić. Ale tego można nauczyć, natomiast naturalności i autentyczności - nie. Naturszczycy w świetle reflektorów czuli się na początku zagubieni, mogłem kręcić ich z ukrycia, ale znalazłem inny sposób. Zacząłem się z nimi bratać. Po trzech dniach zaczęli być otwarci i szczerzy69. Marek Piwowski w swojej pracy z aktorami nieprofesjonalnymi sto­sował niekonwencjonalne sposoby reżyserowania. Kiedyś jeden z nich dostał proste zadanie: miał zagrać zdziwienie po wejściu na salę pełną ludzi. Reżyser poustawiał w różnych miejscach tabliczki z numerkami i kazał aktorowi szukać wzrokiem kolejnych liczb.

- Janka i Zdziśka łączyła duża przyjaźń i serdeczność. Czasem jednak poja­wiała się także zazdrość tekściarza i aktora. Kiedy Zdzisiek powiedział dobrą kwest ię , to J anek był o nią zazdrosny. Kiedy Janek coś dobrze odegrał , to Maklak był zazdrosny o zaprezentowaną przez niego kreację. „Ja musia łem kończyć szkołę aktorską, a ty nic" - mówił. Ich fenomen polegał na tym, że cały czas pomiędzy n imi trwał swoisty ping-pong, ciągła gra - wspomina Andrzej Kondratiuk.

- To było ciągłe przyciąganie się i odpychanie - dodaje Marek Piwowski. - Ich relacje były skomplikowane, to było ciągłe falowanie. Trochę się unieśli,

potem spadli albo jeden się uniósł, a drugi nic. Czasem prezentowali wobec siebie niechęć i złośliwości, szczególnie Janek był taki w stosunku do Zdzisia. Bywało też tak, iż razem wznosili się na bardzo wysoki poziom. Wtedy kwitowali gdzieś ponad ziemią, a metafizyczne tematy unosiły ich w górę. Budziło to mój zachwyt, odsłaniali wtedy bowiem wielkie pokłady inteligencji i humoru . Na te krótkie momenty warto było czekać - opowiada Kazimierz Kaczor.

Dziewięćdziesiątych pracy aktora, dziewięćdziesiątych całego wysiłku polega na tym, aby wczuć się w rolę, aby ją zrozumieć i zgłębić duchowo. Gdy to się stanie - rola jest już właś­ciwie przygotowana70. - pisał na początku ubiegłego stulecia słynny rosyjski teoretyk sztuki aktorskiej Konstanty Stanisławski. Odrodzenie tak zwanej metody Stani­sławskiego nastąpiło za sprawą kina amerykańskiego w latach 60. Gwiazdy ekranu za wszelką cenę pragnęły upodobnić się do kreowanych przez siebie postaci. Także fizycznie. Robert de Niro, przygotowując się do zagrania tytułowego bohatera w filmie „Wściekły Byk" Martina Scorsese, przytył 32 kilo. Wcielając się w rolę narkomana w „Krwawej mamie", stracił z kolei 15 kilogramów. Pił samą wodę, postarał się nawet o wysypkę na twarzy. Wszystko po to, aby wyglądać jak prawdziwy narkoman. Otrzymawszy główną rolę w „Przebudzeniu", kilka tygodni spędził na obserwacji pacjentów szpitala psychiatrycznego. Podobnie postąpił Dustin Hoffman, przygotowując się do zagrania w filmie „Rain Man".

6 9 Krzysztof Feusette, „Naturalny wyraz twarzy", „Rzeczpospolita", 22 sierpnia 2002 r. 7 0 Konstanty Stanisławski, „Moje życie w sztuce", tłumaczenie polskie Z. Petersonowa, Warszawa 1951, str. 423.

170

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Maklakiewicz i Himilsbach upodobnili się do kreowanych przez siebie bohaterów. Życie stato się dla nich filmem, a film życiem.

- Kiedyś po prostu pokazywało się graną postać, a od czasu Stanisławskiego aktorzy zaczęli je „pierieżywać". Penetracja własnej osobowości, swoich odczuć oraz próba znalezienia drgających strun, które rezonują i współbrzmią z tym, co chce się osiągnąć, to jest właśnie metoda Stanisławskiego. Jeśli się gra mordercę, to trzeba znaleźć w sobie takie pokłady zła, które spowodują, że zaczyna się myśleć, iż taki facet mógłby nap rawdę zabić. Stąd bierze się wyraz oczu i skupienie, właściwy ruch ciała, sposób bycia i mówienia, a w konsekwencji budowa całej postaci. Przypominam sobie odcinek „Polskich dróg" zatytułowany „Lekcja tańca", w k tó rym Zdzisiek zagrał nauczyciela tańca, Karola Marię Fabiankiewicza. Mojego Kurasia nie ma w tym odcinku, jednak przez trzy dni byłem na planie, kiedy powstawały sceny z udziałem Maklakiewicza. Bacznie mu się przyglądałem. To, czego się podjął, było dosyć ryzykowne. Szczególnie przy całej aurze otaczającej Maklaka - komika, prześmiewcy, fantasty. Zastanawiałem się, czy on, wchodząc w rolę ewidentnie dramatyczną i penetrującą delikatną materię strachu, god­ności, rosyjskości, a przy tym wymagającą umiejętności tańca, da sobie radę. Wiedziałem, że strasznie to chce zagrać, ale bałem się, że mu się jego bohater nie uda, że będzie śmieszny. Jak potem zobaczyłem, co Zdzisiek wykonał, to wie­działem, że poszedł bardzo daleko i mu się udało. Miał zresztą poczucie dumy z tego powodu. Cieszył się. Z całą delikatnością penetrował głębię przeżyć tego bohatera. Sam sobie wymyślił, skąd musi pochodzić kreowana przez niego postać. Uznał, że jeśli zajmuje się baletem, to musi mieć korzenie rosyjskie, stąd profesor Fabiankiewicz powinien trochę kaleczyć polszczyznę - opowiada Kazimierz Kaczor o b u d o w a n i u przez Maklakiewicza swojej świetnej roli w „Polskich drogach".

Maklakiewicz i Himilsbach wczuwali się także w role wniebowziętych out­siderów. Maklak wraz z kolejnymi latami aktorskich doświadczeń coraz mniej grał, a bardziej był sobą na planie filmowym. Tym samym stylem uprawianego

171

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

aktorstwa zbliżał się do tego, co prezentował przed kamerą Himilsbach. Jedno­cześnie w prawdziwym życiu tak bardzo upodobnili się do kreowanych przez siebie bohaterów, że z czasem odgrywane role stały się rzeczywistością. Zatarła się granica między fikcją i prawdą. Życie stało się filmem, film stał się życiem. Metoda aktorska Stanisławskiego została doprowadzona do ostateczności. „Ludzie, nie gońcie mnie, ja jes tem niewinny, ja jestem z filmu" - krzyczy do wściekłych górali bohater komedii „Jak to się robi", grany przez Himilsbacha. Podobnie mógł mówić do swojej żony, kiedy kolejny raz wypominała mu nocne pijaństwo.

- To były dwie wielkie, wyraziste osobowości, dla których granica pomiędzy życiem a sztuką zupełnie się zatarła. To jest trochę jak z policjantami w Stanach Zjednoczonych. Nie wiadomo, czy oni naśladują filmy - ruszając się, cedząc słowa i nosząc ciemne okulary - czy to filmy ich naśladują. Dwie komedie - „Rejs" i „Wniebowzięci" - zrobiły z n ich tak wyraźne charaktery, że nie mogli już oddzielić swojego życia od sztuki - mówi Janusz Głowacki.

Słynny reżyser amerykański z początków kina, D. W. Griffith, powiedział kie­dyś o wielkim amancie srebrnego ekranu Rudolfie Valentino, występującym w „Czterech jeźdźcach Apokalipsy": „Czy ten chłopak naprawdę gra, czy został tak perfekcyjnie dobrany do typu, że nie musi grać?". Słowa te da się odnieść także do Maklakiewicza i Himilsbacha, choć urodą ani jeden, ani drugi nie przypominał pięknego Rudolfa.

- Janek i Zdzisiek tacy się urodzili i drugich takich nie ma i nie będzie. Wy­obraźmy sobie Janka z żoną i psem oraz Zdziśka z narzeczoną. Wychodzą na plażę. To wystarczy, żeby się śmiać. Z czego? Z ich nadmiernej powagi, z tego, że są spieczeni na raczka, albo może z tego, że mają jakieś ni to galoty, ni to sli­py? Z tego, że wyglądają jak odbicie w krzywym zwierciadle solidnych miesz­czan, którzy wreszcie wybrali się na plażę. Pamiętam ten obraz: ja ich takich wi­działem. Wyglądali przekomicznie, a ja, starając się zachowywać dyskretnie, ryczałem ze śmiechu. Byli jak Woody Allen, który nic nie musi robić i już jest niebywale śmieszny - mówi Andrzej Kondratiuk.

Maklakiewicz, szczególnie razem z Himilsbachem, wywoływał śmiech również dlatego, że był nietypowym profesjonalistą, takim, który wolał stolik w Spatifie niż scenę teatralną. Złośliwcy nazywali go nawet aktorem barowym. Według Gustawa Holoubka był wspaniały na próbach, ale przed kamerą nie potrafił już tego samego równie dobrze powtórzyć, ogarniała go niemoc i jakiś paraliż.

Kiedy razem kręciliśmy filmy Zdzisio nieraz podchodził do mnie i prosił na bok. A tam na boku mawiał: „Patrz, stary, uważaj, ja to zagram tak". Igrał tak, jak nikt na świecie nie potrafi. Potem na planie podawałem komendę: Kamera! Aparat ruszał z cichym brzę­czeniem i Zdzisio grał jak noga albo w najlepszym wypadku jak zwykły dobry aktor z war­szawskiego teatru - pisał Tadeusz Konwicki w „Nowym Świecie i okolicach" 7 1 .

- To, co przyszło grać spontanicznie, robił fenomenalnie. Kiedy kazano mu coś powtórzyć, czuł się zniesmaczony. Miał taką cechę zawodową: na ogół świetnie potrafił zagrać tylko raz. Tę jego kreację trzeba było natychmias t rejestrować

7 1 Tadeusz Konwicki, „Nowy Świat i okolice", Czytelnik, Warszawa 1986, str. 69.

172

- PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

173

kamerą i w ten sposób wykorzystywać jego niezwykły talent aktorski - ocenia Kazimierz Kaczor.

- Do każdego aktora trzeba mieć indywidualne podejście. Metoda Stanisław­skiego jest dobra tylko w niektórych wypadkach - twierdzi Marek Piwowski i swój pogląd ilustruje taką oto anegdotą: - Mamy aktora, który na planie ma wykonać bardzo proste zadanie aktorskie. Tymczasem z jego strony zaczynają mnożyć się dziwne i bardzo szczegółowe pytania. Czy m a m rodzeństwo? Jaki kolor oczu ma moja starsza siostra? Do której klasy technikum zawodowego chodzi mój młodszy brat? W końcu zdenerwowany Andrzej Kondratiuk, bo to on reżyseruje, krzyczy do niego: „Żadnych pytań. Weź tylko swoją dupę i prze­siądź się z fotela na kanapę!".

- Nie znam tej anegdoty - śmieje się reżyser „Wniebowziętych" i przedstawia swoje zasady zachowania się przed kamerą: - Aktor nie ma myśleć, że gra, ale m u s i rozumieć, co mówi . Im mniej jest się aktorem, tym lepiej. Im bardziej serio, tym zabawniej - to z kolei reguła, którą rządzi się komedia filmowa.

Raz tylko widziałem Maklakiewicza zdenerwowanego: gdy Andrzej Kondratiuk w Spatifie twierdził, że aktor za pieniądze zrobi wszystko - pisał Jerzy Gruza, przytacza­jąc dalej w swoich wspomnien iach taką oto rozmową: - Przebiorę cię w kostium esesmana i za stawkę każę ci, jako reżyser, deptać polski sztandar.

- Nie będę deptał! - Będziesz, bo podwoję, potroję stawkę! A poza tym dupa jest do srania, a aktor do grania... Zdenerwowany Zdzisio zamówił pół litra wódki i nie odezwał się do końca wieczoru do

nikogo. Głęboko to przeżył. Głosił tę sama teorię jeden z ministrów72. - Takiej rozmowy nigdy nie prowadzi łem z Maklakiewiczem - oburza się

Andrzej Kondratiuk. - Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział. Z powodów estetycznych. Nie popieram hasła ministra Kazimierza Dejmka. Stosuję tutaj kryteria bardziej estetyczne niż etyczne. Jak tak można powiedzieć do aktora? Można go opierdolić, zrobić mu dziką awanturę z emocji, furii, kiedy ni stąd, ni zowąd instrument , w który się wierzy, zawodzi. Ale ten instrument też ma swo­ją duszę i godność. A w dodatku poczucie estetyczne, którego inni nie mają. Du­pa do srania? Nigdy!

Po śmierci Zdzisława Maklakiewicza bracia Kondratiukowie napisali wspo­mnianą już sztukę zatytułowaną „Remont".

- Sportretowałem w niej Janka i Zdziśka, trochę obdzierając ich ze skóry. Maklakiewicz poznał pewną panią. Nazywał ją ukochaną kapitalistką. Cóż, każdy ma taką George Sand, na jaką zasługuje. Był wówczas artystą, który zwątpił w sens uprawiania swojego zawodu. Przy tym dzisiejszym chłamie, reklamach i sitcomach, w zderzeniu z oferowaną sieczką wciskającą się ze wszystkich stron to on był wizjonerem. Uświadomił sobie bowiem, że jego twórczość jest nikomu niepotrzebna. Wtedy tym nastrojem zniechęcenia - jeszcze w epoce realnego socjalizmu - wyprzedził swój czas. Przepowiedział upadek prawdziwej sztuki. „Po co to wszystko - mówił. Będę sobie siedział w salonie, płonie ogień w kominku, a ja sobie gram na pianinie" - marzył. Towarzyszyłem

7 2 Jerzy Gruza, „Czterdzieści lat minęło...", op. cit., str. 75.

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Naród ich kochat - uważa Janusz Głowacki.

mu w tej jego wyimaginowanej przygodzie. Ślub miał się odbyć za granicą, w Bratysławie albo Pradze. Janek miał być świadkiem; były wielkie dyskusje, czy dojrzał do tego, czy chce tylko kumpla wpieprzyć w jakąś kabałę. Do ślubu nie doszło, skończyło się śmiercią Zdziśka. Potem opisaliśmy to wszystko z Januszem. Sztuka miała tytuł „Remont", bo opowiadała o remoncie generalnym w życiu. Wielka klapa demiurga, który zwątpił w sens tego, co robi - opowiada Andrzej Kondratiuk.

- Maklakiewicz łapał ludzi za rękę w Spatifie, mówiąc do nich: „Ale jestem wielki". W gruncie rzeczy zaczął jednak marzyć, żeby sprzedać parę swoich scenariuszy w RFN i wyjechać z tego kraju - mówił w filmie o Zdzisławie Ma-klakiewiczu Janusz Głowacki, który tak pisał o parze bohaterów polskiego kina:

Naród ich ciągle kochai. Ale wiadomo, jak to jest z miłością narodu. Kochał, ale nie sza­nował. Bo szanował to jednak Beatę Tyszkiewicz, po której od razu było wiadomo, że jest

174

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Odcisk dłoni Zbigniewa Buczkowskiego na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach.

pani i ma wyższe studia. Oczywiście, i Janek, i Zdzisiu byli za inteligentni, żeby nie zdawać sobie sprawy z całego małpiarstwa, które się wokół nich wyprawiało. O lepszym towarzystwie mieli wyrobione zdanie. Ale sobie nie umieli, kurwa, z tym wszystkim pora­dzie Zwłaszcza że w przeciwieństwie do olbrzymiej większości sławnych pisarzy, reżyserów, aktorów, krytyków i dziennikarzy - traktowali siebie serio. Przez co wydawali się jeszcze śmieszniejsi73.

Chyba jednak nie do końca traktowali siebie nadzwyczaj poważnie. - Co to jest sława? Nie wiesz, Zdzisiek? - pytał przyjaciela Himilsbach. - To jest Sława Przybylska. Spotkałem ją nie tak dawno na warszawskiej

Starówce, ale w żadnym szczególe nie wyglądała jak sława - usłyszał. Innym razem przy piwie Himilsbach prowadził z Leszkiem Płażewskim

konwersację o literaturze. Po kolejnym kuflu padło pytanie: - Czy myślisz o Nagrodzie Nobla? Janek się głęboko zamyślił i po chwili odparł: „Powiem ci poważnie i szczerze:

n ie" - opowiada Leszek Płażewski. - Po zagraniu w „Dziewczynach do wzięcia" stałem się popularny Kiedyś

podszedł do mnie na ulicy jakiś facet. „Pan Buczkowski?". „Tak". „Ja pana widziałem w filmie. Jes tem pana ulubieńcem - mówi i ściska mnie za rękę. -Niech mi pan da dwa złote" - opowiada o własnej sławie Zbigniew Buczkowski.

7 5 Janusz Głowacki, „Ścieki, skrzeki, karaluchy: utwory prawie wszystkie", op. cit., str. 733.

175

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Podobieństwo Himilsbacha do Spencera Tracy oraz Kirka Douglasa, jak niesie legenda, sprawiło, że otworzyła się przed n im wielka kariera w Hollywood. Kiedyś więc chwalił się nawet, że rolę w filmie zaproponował mu sam Steven Spielberg. Pod jednym warunkiem: musiał nauczyć się angielskiego.

- I co, uczysz się? - pytali znajomi. - Nie. Jeszcze nie. Spielberg się rozmyśli, a ja z tym angielskim zostanę jak

ten chuj - odpowiadał Himilsbach, który jeszcze w latach 60. w kabarecie Pod Egidą prezentował swój autobiograficzny monolog „Droga kariery" z tomu „Monidło". Zaczynał on się takim oto zdaniem: „Miałem przed sobą świetną przyszłość jako starszy grabarz, tym bardziej że z jednej strony byłem partyjny, a z drugiej należałem do kółka różańcowego".

- W siedemdziesiątym czwartym albo piątym mieliśmy w Stodole całonocny jubileuszowy występ kabaretu Pod Egidą. Na sali siedzieli różni notable, wśród nich były premier Józef Cyrankiewicz i naczelny „Polityki" Mieczysław Rakowski. Był także Himilsbach, który bardzo często do nas przychodził. Janek był na „lekkim hobby". Najpierw koniecznie chciał pobić Cyrankiewicza. Potem wdarł się na scenę. Próbował go spacyfikować Jonasz Kofta - bez rezultatu. Gdy on nie dał rady, ja zacząłem szamotać się z Jankiem. Wszystko to trwało dobrych parę minut . Wreszcie padła ze sceny jego słynna kwestia: „Zejdę, jak Gierek ustąpi!" - wspomina Jan Pietrzak.

Wykluczał ze swego życia potrzebę jakiegokolwiek prestiżu. Świadomie przedstawiał się pewnym oczom gorzej niż lepiej. Liczył na przerażenie duszy mieszczańskiej, która tkwi w każdym z nas. (...) Był poza środowiskowymi podziałami. Kiedy na jakimś zebraniu kilku autorów zaczęło się ostro domagać wydania swoich zatrzymanych książek, Jasio wszedł na trybunę i powiedział skromnie, że jemu nie chodzi o wydawanie, tylko błaga pewnego edytora, żeby mu oddał maszynopis powieści o Marianie Buczku, jaki złożył 20 lat temu 7 4 - pisał Krzysztof Mętrak. Ta książka Himilsbacha obrosła legendą. Pokazał w niej Mariana Buczka jako bohatera, który wszystkich swoich bojowych wyczynów dokonał, będąc pod znacznym wpływem elementów baśniowych. Takie szarganie pomnikowej postaci Polski Ludowej było oczywiście nie do zaakceptowania przez cenzurę. Do tego liczba fantastycznych przygód Mariana Buczka czyniła z niego raczej poszukiwacza złota z Klondike i na łogowego alkoholika niż działacza ruchu robotniczego. Jedna z redaktorek w wydawnictwie powiedziała nawet Himilsbachowi: „Panie Janku, to niemożliwe, aby jeden człowiek tyle przeżył!". Ostatnio fragment powieści o Marianie Buczku odna­lazł się i został opublikowany. Widać, że jest to książka pisana na zamówienie, przypomina bowiem radzieckie opowiadania o Czapajewie.

- Buczek i Urlich - powiedział. - Zabierać swoje rzeczy i chodźcie ze mną. - Wy zaczekajcie tu... - palcem pokazał miejsce Urlichowi, gdzie ma zaczekać -a wy

chodźcie ze mną. Zeszli po schodach o piętro niżej... - Przecież tu jest „bandycki oddział" - powiedział Buczek i cofnął się do tyłu. -To co z tego?

7 4 Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

176

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

- Jestem polityczny - zaprotestował. - Ja tam się nie znam, jaki wy jesteście. W tej chwili stanął przed nimi oddziałowy z „bandyckiego". - Co to za człowiek? - zapytał, wskazując na Buczka. -Z góry. -Co z nim zrobić? - Żonie zaprowadź. - No, no. - Pod trzynastkę zamknąć. Rozkaz naczelnika. Otworzono kratę i Buczek w milczeniu przekroczył próg nowego oddziału 75.

*

Kreując postać nauczyciela tańca w „Polskich drogach", Zdzisław Maklakiewicz pokazał, jak powinno się umierać: do końca będąc wiernym swoim ideałom. Podobnie zachował się i w swoim życiu. Parę tygodni przed śmiercią widziano go o piątej nad ranem, paradującego na Dworcu Centralnym w Warszawie w rozpię tym kożuchu za rzuconym na r amiona . W ręku t rzymał bute lkę . Za n im ciągnęła kapela cygańska. Znowu wypił zbyt dużo. A miał zaawansowaną cukrzycę. Janusz Głowacki zawsze powtarzał , że w czasach, kiedy w dobrym tonie było m a r n o w a n i e talentów, „Zdzisio robił to w sposób niezrównany".

- Krytycznego dnia dwie znajome panie nie najcięższych obyczajów - Janek mówił o nich „kurwy lekkiego prowadzenia" - poprosiły Zdziśka, aby pomógł im dostać się do tzw. kamieniołomu w hotelu Bristol. Był zawsze dżentelmenem, więc nie odmówił pomocy. Przy wejściu wywiązała się awantura, wezwano mili­cję. Podobno dostał pałką. Nieprzytomny leżał na Krakowskim Przedmieściu. Ja­koś dotarł do mamy, ale wkrótce potem umarł - opowiada Andrzej Kondratiuk.

- Zawsze wydawało mi się, że tacy giganci jak Maklakiewicz nigdy nie umierają - mówi Feridun Erol. Gazety zamieściły oficjalny i bardzo lakoniczny PAP-owski komunikat o Maklaku:

W Warszawie zmarł w wieku 50 lat Zdzisław Maklakiewicz, znany aktor filmowy i te­atralny. Po ukończeniu warszawskiej PWST występował na scenach Gdańska, Wrocławia i Warszawy. Główną domenę artystyczną działalności Zdzisława Maklakiewicza stanowił jednak film: grał m.in. we „Wspólnym pokoju", „Jak być kochaną", „Rękopisie znalezio­nym w Saragossie", „Salcie", „Marysi i Napoleonie", „Lalce", „Jak daleko stąd, jak blisko" i „Grzechu Antoniego Grudy" oraz wielu filmach telewizyjnych. Ostatnio występował w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

- Pamiętam pogrzeb Maklakiewicza na Powązkach. Na jego grobie Janek Hi­milsbach nie położył, jak wszyscy, kwiatów, ale pudełko czekoladek - opowiada Marek Piwowski.

- Potem Janek nawet zamurowywał Zdziśka. Chociaż był fachowcem, to jed­nak ręce mu bardzo latały. Przecież zamurowywał swojego najlepszego kumpla - dodaje Andrzej Kondratiuk.

7 5 Jan Himilsbach, „Moja oszałamiająca kariera", op.cit., str. 44.

12. Wniebowzięc i . . 177

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Grób Zdzisława Maklakiewicza na warszawskich Powązkach. W dniu pogrzebu na mogile przyjaciela Himilsbach złożył podobno nie kwiaty, lecz czekoladki.

Ciało Maklakiewicza spoczęło w rodzinnej krypcie położonej w sercu war­szawskich Powązek. Nieopodal zabytkowego kościoła Karola Boromeusza oraz zakładu kamieniarskiego Jana Cybulskiego, w którym pracował Himilsbach.

- Grobowiec był omszały i zielony. Taki niesamowicie mieszczański. W ogóle do niego nie pasował. A tu przecież miał leżeć Zdzisio. Była tam tylko metalowa tabliczka. Zastanowiłem się nad literkami ś.p. przy jego nazwisku, bo nigdy nie rozmawiałem z n im o wierze, Bogu, męce Chrystusa. Miałem długiego czerwo­nego goździka, włożyłem go za tabliczkę, był t am taki samotny. . . - Kazimierz Kaczor zaczyna płakać. Ociera łzy i dodaje: - Ja bardzo go lubiłem.

Dwa dni po pogrzebie Maklaka Himilsbach podobno zadzwonił do matki zmarłego przyjaciela.

- Zdzisiek jest? - zapytał swoim zachrypniętym głosem. - Ależ, panie Janku. Przecież pan wie, że Zdzisiek umarł . Był pan przecież na

pogrzebie - dziwi się matka. - Wiem, ale mi się w to, kurwa, nie chce wierzyć! Kiedy siedem lat później pytano Himilsbacha o jego przyjaźń z Maklakiewi-

czem, odpowiedział: Jedno z opowiadań zacząłem przed trzema laty, dzisiaj mam dzie­więć stron. Wspomnienie o Zdzisku Maklakiewiczu, prawdziwym przyjacielu, zamówił

178

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

u mnie Filier. (...) Zdziśka znalem jak nikt, tyle o nim wiem, tak jest mi bliski i choć bar­dzo chciałbym, nie potrafię uporządkować myśli, przelać ich na papier76.

Z dwójki wniebowziętych - tak samo jak w legendzie kreteńskiej o pierw­szych lotnikach - przy życiu pozostał jeden. To nie jedyne podobieństwo kamie­niarskiego mistrza Himilsbacha do Dedala, o którym przecież napisano, że umie w kamień tchnąć duszę żywą tak, iż ma się wrażenie, jakoby postacie jego ruszały się, chodziły, patrzyły. W niektórych świątyniach kapłani przywiązywali jego statuy łańcuchami w obawie, żeby nie uciekły.77

Himilsbach w stanie wojennym na początku lat osiemdziesiątych, komentując rozpędzanie demonstracji, celnie stwierdził: „Patrz pan, jak u nas ma być dobrze - ognia krzyczą, a wodę leją". Cokolwiek działo się wokół, pozostawał nieza­leżny. Nie tylko w wypowiadanych sądach i opiniach, ale również w czynach.

- Janek za otrzymany z Ministerstwa Kultury i Sztuki talon kupił swój pierw­szy w życiu samochód, t rabanta kombi. Jeździł n im jak pirat drogowy. Sam ustalał reguły, tylko jego była droga, jechał jak po pastwisku, a wszyscy dooko­ła byli przez niego besztani - opowiada „Bene" Rychter.

Umarł jednak nie na szosie, lecz podobno „na posterunku": w jakiejś obskur­nej melinie. We wspomnieniu d rukowanym zaraz po jego śmierci Krzysztof Mętrak napisał: Berlin, 1979 rok. Pływam stateczkiem po tamtejszych jeziorach z poetami Adamem Z. i Witkiem W. Świeżo się tam zaaklimatyzowali, więc pytam: czego wam tam brakuje? Wiesz - mówi Witek - takiego modela jak Janek Himilsbach nie ma na całym Zachodzie7S.

- Po śmierci Janka okazało się, że na Powązkach, gdzie pracował i które nazy­wał najpiękniejszym parkiem w mieście, nie ma dla niego miejsca. Cmentarz był już zamknięty. Basica zaczęła starania o to, żeby go jednak tam pochować. Związek Literatów Polskich załatwił nawet Jankowi miejsce w Alei Zasłużo­nych. Miał dostać kwaterę niedaleko Jonasza Kofty oraz prezydenta Bolesława Bieruta. „Janek przewróci się w grobie, przecież to był chłopak z ludu" - powie­działem do Basicy. Załatwiłem mu piękne miejsce na cmenta rzu w Wólce Węglowej, gdzie swój warsztat prowadził syn Cybulskiego, u którego przedtem razem pracowaliśmy na Powązkach - opowiada „Bene" Rychter.

Na pogrzebie Jana Himilsbacha 25 listopada 1988 roku ksiądz - jak to czynił zazwyczaj - z żalem wyznał: „Żegnaj, Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepłego, aksami tnego głosu". Wtedy - p o m i m o oczywistej n ies tosowności - zgromadzeni żałobnicy wybuchnęl i głośnym śmiechem. Przecież właśnie charakterystyczny sznapsbaryton był jego znakiem rozpoznawczym. Pisarz Zdzisław Smektała, który z Himilsbachem zagrał w komedii Józefa Gębskiego „Smażalnia story", określił brzmienie tego głosu terminem „pilnik zdzierak".

- Janek, jak go bardzo coś ubawiło, wydawał dziwny bulgot, coś pomiędzy skrzekiem a zapalaniem starej ciężarówki - opowiada „Bene" Rychter, którego naturalny talent oraz zdolności aktorskie sprawiły, że potrafi doskonale naśla-

7 6 „Wy gonicie, a mnie nogi bolą", op. cit., str. 6. 7 7 Jan Parandowski, „Mitologia", Warszawa 1967, str. 227. 7 8 Krzysztof Mętrak, „Himilsbach ante portas...", op. cit., str. 8.

179

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Nagrobek Himilsbacha na Wólce Węglowej. Na tym warszawskim cmentarzu komunalnym spoczęli także aktor Józef Nowak oraz poeta i pisarz Edward Stachura.

dować głos Himilsbacha. Czytał więc fragmenty jego życiorysu w filmie doku­menta lnym Stanisława Manturzewskiego „Himilsbach, prawdy, bujdy, czarne dziury" oraz w fabule zatytułowanej „Kalipso". Zanim to jednak nastąpiło, w „Życiu Warszawy" ukazał się artykuł zatytułowany „Głos Himilsbacha": Jasiu fatalnie wypadał na „postsynchronach", kiedy musiał na wcześniej nagrane ujęcie „pod­łożyć" własny głos. Miał problemy z powtórzeniem dwa razy w ten sam sposób tego samego zdania - nie umiał „trafić" we własne pauzy i sylaby. Niektórzy reżyserzy, nie wytrzymując trudnej współpracy z Himilsbachem, zatrudniali profesjonalistów, dubbingujących niemożliwy do podrobienia sławny głos Jasia. Teraz twórca filmu „Szczęście, moje szczęście" Stanisław Manturzewski poszukuje ludzi, którzy ten sławny sznapsbaryton umieją naśla­dować 19. Jedną z takich osób - w ocenie samego Himilsbacha - nie był jego przyjaciel „Bene" Rychter, lecz zupełnie kto inny „Pikawa mi wysiada. Nogi m a m kiepskie i głos mi nawala . Jak mi całkiem wysiądzie, to będzie go pew­nie podkładać Ewa Szykulska" - uważał.

- Dzień po pogrzebie nie mogłem spać, zapaliłem więc lampkę i ujrzałem jego czarną twarz. Nie mógł odejść. Wtedy zacząłem się modlić - wspomina „Bene" Rychter.

Nagrobek dla Himilsbacha wykonał Edward Cybulski. Na wielkim ciemnym kamieniu znalazł się taki oto napis:

Życie z myślami ciężkimi jak kamień zawiłymi jak wersety biblii zaczęło się i trwa niewidzialnie jak czas

7 9 Olga Zielińska, „Glos Himilsbacha", „Życie Warszawy", 15 czerwca 2000 r.

180

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

Andrzej Kondratiuk w roli Charona. Zamiast Styksu staw w Gzowie. W głębi stynna „dziupla", którą reżyser zbudował z pomocą Jana Himilsbacha.

- Janek powinien mieć raczej wmurowaną tablicę w mur cmentarza powąz­kowskiego, ale nie od strony mogił i starych pomników, ale od strony tętnią­cej życiem i gwarem ulicy. Dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie pracował przy Powązkowskiej - dzieli się swoim pomysłem Kazimierz Kaczor.

*

- Z upływem czasu przekonałem się, że wszystko, co robiłem z innymi osobami - Maklakiewiczem, Himilsbachem i Bonarskim - i co nas wtedy cieszyło, śmie­szyło oraz co robiliśmy dla własnej przyjemności, pozostało - mówi Andrzej Kondratiuk.

Pozostało tak samo, jak drewniana „dziupla" w Gzowie, zbudowana z pomocą Jana Himilsbacha, który uznał, że pierwotny projekt jest zbyt skromny i namówił gospodarza do ścięcia dwóch potężnych drzew. Potem „dziupla" stała się sławna, zagrała bowiem w wielu obrazach Andrzeja Kondratiuka - także w „Gwiezdnym pyle", w którym Himilsbach chrypiąc dubbingował mężczyznę na złomowisku.

Słabości, wady i przywary Maklakiewicza i Himilsbacha wydają się o wiele lepsze i ciekawsze niż zalety oraz cnoty wybitnych, honorowanych artystów, luminarzy narodowej kultury i wielkiej sztuki. Oni nie byli spełnieni. Grzeszyli, upadali, ale zawsze starali się podnieść. Pewnie właśnie dlatego są n a m bardzo bliscy. Tak naprawdę - sądząc z wiarygodnych przekazów - w życiu codziennym bywali nieznośni. Pili zbyt dużo. Uciekali z planu filmowego. Nie mogli nauczyć się tekstu. Nie spełniali oczekiwań najbliższych. W realnym świecie, w którym

181

PATRZ, JAKIE TO WSZYSTKO MALUTKIE

czuć zapach przetrawionego alkoholu, moczu i wymiocin, bywali nieznośni . Zawsze jednak starali się ze swojego życia i umierania uczynić sztukę. Pozostawili po sobie barwną legendę, przepojoną wonią żytniej, pierwszorzędnej eksportowej, u łudę podobną do tej, jaką stwarza latarnia magiczna. Ale przecież to, co sobie wyobrażamy, jest o wiele ważniejsze od tego, co - podobno - istnieje naprawdę.

Bo słuchajmy i zważmy u siebie, Że według bożego rozkazu Kto nie zaznał goryczy ni razu, Ten nie dozna słodyczy w niebie.

Ludową mądrość ukazaną w strofach wieszcza w nieco mniej poetycki sposób wyraża Janusz Kłosiński:

- Ten Himilsbach, pijak, bo pijak był, ale teraz jest już chyba w niebie. No bo przecież n ikomu krzywdy nie zrobił, a my z Leszkiem Płażewskim ciągle go wspominamy.

W metafizycznej strefie 31 listopada Himilsbach na pewno spotkał swojego przyjaciela Zdzisława Maklakiewicza. Od ich śmierci minęło już bowiem wiele lat. Możemy być więc pewni, że po przejściu przez czyściec teraz są znowu wniebowzięci. Lecą do Koszalina albo do Rzeszowa. „Pasuje. Chyba już jesteśmy w chmurach" - mówi Himilsbach. „Chyba tak. Patrz, jakie to wszystko malut­kie" - odpowiada Maklakiewicz.

- Ubierałem Himilsbacha do t rumny razem z jakimś facetem w prosektorium - opowiada „Bene" Rychter. - Z nieboszczykiem trzeba rozmawiać, więc cały czas coś gadałem do Janka. „Jasiu, mówiłem, teraz musimy włożyć ci koszulę". Potem na chwilę się odwróciłem i przypomniałem temu drugiemu, żeby nie zapinał kołnierzyka. Himilsbach miał złożone ręce. Nagle słyszę krzyk. To ręka Janka wyprostowała się i uderzyła faceta, który go ubierał.

„Człowieku, co robisz! - krzyczę do niego. - Jak możesz zapinać mu koszulę pod szyją i zaciągać krawat; przecież on nigdy w życiu nie założył krawata!". „Uderzył mnie! Ale on przecież nie żyje" - mamrota ł oszołomiony facet.

Nie żyje? To jest przecież rzecz względna!

/ myk. I koniec jest.