Upload
joanna-wereska
View
361
Download
8
Embed Size (px)
Citation preview
Daj przykład. Och, powiedzmy, co znaczy być człowiekiem.
W mieście, w konkretnym stuleciu, w stanie przejściowym, w masie.
Człowiekiem przeobrażonym przez naukę. Pod zorganizowaną wła-
dzą. Poddanym skomplikowanemu systemowi kontroli. W warunkach
stworzonych przez mechanizację. Po niedawnym bankructwie radykal-
nych nadziei. W społeczeństwie, które nie jest społecznością i dewalu-
uje jednostkę. W wyniku uwielokrotnienia się siły mas, przez co
jednostka traci znaczenie. Które wydaje wojskowe miliardy na ze-
wnętrznych wrogów, ale nie chce płacić za porządek w domu. Które
pozwala na dzikość i barbarzyństwo w swoich wielkich miastach.
Z drugiej strony nacisk ludzkich milionów, które przekonały się, co
może uczynić zgodny wysiłek i myśl. Jak megatony wody, kształtujące
organizmy na dnie oceanu. Jak wiatry niwelujące pagórki. Piękne
supermaszyny, otwierające nowe perspektywy życia dla niezliczonych
rzesz ludzkości. Czy mógłbym im wszystkim odmówić prawa do
istnienia? Czy mógłbym od nich żądać, żeby harowały i były głodne,
gdy tymczasem ja rozkoszowałbym się cudownymi staroświeckimi
wartościami? Ty, ty sam jesteś dzieckiem tych mas i bratem całej
reszty. Albo inaczej — niewdzięcznikiem, dyletantem, idiotą. A skoro
pytasz o przykład, mój Herzogu, pomyślał Herzog, tak to wygląda.
Saul Bellow, Herzog, 1964,
tłumaczyła Krystyna Tarnowska
2
1
Na kilka godzin przed świtem Henry Perowne, neuro-
chirurg, budzi się i uświadamia sobie, że jest już w ruchu,
że siada, ściąga z siebie kołdrę i wstaje. Nie jest dla niego
jasne i nie wydaje się ważne, kiedy się dokładnie ocknął.
Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej, lecz nie jest
zaniepokojony ani nawet zaskoczony, ponieważ porusza
się z łatwością i sprawia mu to przyjemność, a w jego
plecach i nogach drzemie niezwykła siła. Stojąc nago przy
łóżku — zawsze śpi nago —jest świadom swojego wzrostu,
słyszy cierpliwy oddech żony i czuje na skórze powiew
chłodnego powietrza. To również jest przyjemne uczucie.
Na zegarze przy łóżku jest trzecia czterdzieści. Nie ma
pojęcia, dlaczego wstał; nie chce się załatwić i nie dręczył
go żaden sen, wydarzenia poprzedniego dnia ani nawet
sytuacja świata. Stojąc tam w mroku, ma wrażenie, że
powstał z nicości, w pełni uformowany i niekrępowany.
Mimo późnej godziny i harówki ostatnich dni nie czuje się
zmęczony, jego umysłu nie zaprząta żaden z ostatnich
przypadków. Jest czujny, niczym niezaabsorbowany i dziw-
nie podekscytowany. Nie podejmując żadnej świadomej
decyzji, bez żadnego powodu rusza w stronę najbliższego
3
z trzech okien sypialni i stąpając, doświadcza takiej lek-
kości i swobody, że od razu budzi się w nim podejrzenie,
że śni albo lunatykuje. Gdyby tak rzeczywiście było, spra-
wiłoby mu to zawód. Sny go nie interesują; świadomość,
że to dzieje się naprawdę, wydaje się bardziej obiecująca.
I jest całkowicie sobą, nie ma co do tego wątpliwości,
wie, że się obudził; zdolność odróżniania snu od jawy,
uświadomienie sobie, gdzie przebiega granica, jest istotą
zdrowia psychicznego.
Sypialnia jest duża i niezagracona. Kiedy sunie przez nią
z niemal komiczną łatwością, przez chwilę zasmuca go
myśl, że to doznanie zaraz się skończy, lecz potem przestaje
o tym myśleć. Zatrzymuje się przy środkowym oknie i
ostroż-
nie, żeby nie zbudzić Rosalind, otwiera wysokie, składane
w harmonijkę drewniane okiennice. To z jego strony prze-
jaw zarówno egoizmu, jak i troski. Nie chce, by pytała go,
co robi — jaką mógłby dać odpowiedź i dlaczego miałby
psuć urok chwili, żeby się nad tym zastanawiać? Rozkłada
drugą okiennicę i otwiera cicho okno. Jest od niego znacznie
wyższe, lecz sunie lekko w górę, pociągane przez ukryty
ołowiany ciężarek. Owiewa go lutowe powietrze i dostaje
gęsiej skórki, ale chłód wcale mu nie dokucza. Z drugiego
piętra obserwuje noc, spowite lodowatym białym światłem
miasto i stojące trzydzieści stóp niżej czarne włócznie
ogrodzenia. Jest jeden albo dwa stopnie mrozu i powietrze
zdaje się czyste. Światło ulicznej latarni nie przysłoniło do
końca gwiazd; nad fasadą w stylu regencji po drugiej stronie
placu, na południowym niebie wiszą okruchy konstelacji.
Ta konkretna fasada jest rekonstrukcją, imitacją — w czasie
wojny Fitzrovia ucierpiała od nalotów Luftwaffe. Tuż za
nią stoi wieża urzędu pocztowego, municypalna i obskurna
w dzień, lecz w nocy w połowie skryta za innymi budyn-
kami i przyzwoicie iluminowana, przywołująca na myśl
bardziej optymistyczną, waleczną epokę.
4
A jaką teraz mamy epokę? Wprawiającą w konsternację
i trwożną, uważa na ogół Perowne, kiedy odrywa się od
cotygodniowej rutyny, by się nad tym zastanowić. Ale
teraz tak nie sądzi. Pochylając się do przodu i przenosząc
ciężar ciała na wsparte o parapet dłonie, napawa się pustką
i klarownością sceny. Jego wzrok — zawsze dobry — wy-
raźnie się wyostrza. Widzi mikę lśniącą w płytach chod-
nikowych zamkniętego dla ruchu kołowego placu, gołębie
odchody, które z daleka i na mrozie zastygają niemal
w coś pięknego, podobnego do płatków śniegu. Podoba
mu się symetria czarnych słupków z kutego żelaza, ich
jeszcze ciemniejszych cieni oraz siatki brukowanych ryn-
sztoków. Przepełnione kosze na śmieci kojarzą się bardziej
z obfitością niż brudem. Stojące wokół okrągłych skwerów
puste ławki zdają się spokojnie czekać na dzienne rojo-
wisko — wylęgające w porze lunchu pogodne rzesze pra-
cowników biurowych, poważnych, pilnych chłopców z hin-
duskiego hostelu, pogrążonych w cichym zachwycie lub
kryzysie kochanków, pojawiających się o zmierzchu nar-
kotykowych dealerów i upośledzoną starszą panią, która
wydaje dzikie, niesamowite wrzaski, całymi godzinami
krzycząc „odejdź!" i skrzecząc chrapliwie niczym jakiś
bagienny ptak albo zwierzę z zoo.
Stojąc tam, odporny na chłód niczym marmurowy posąg,
i patrząc w stronę Charlotte Street oraz skróconego w per-
spektywie natłoku fasad, rusztowań i pochyłych dachów,
Henry dochodzi do wniosku, że miasto jest sukcesem,
genialnym wynalazkiem, biologicznym arcydziełem — mi-
liony istot rojących się niczym nad rafą koralową wokół
nakładających się warstwami wielowiekowych osiągnięć, na
ogół harmonijnie śpiące, pracujące i zażywające rozryw-
ki, pragnące w znakomitej większości, żeby to funkcjono-
wało. I przy zachowaniu odpowiednich proporcji własny
triumfalny zakątek Perowne'a; idealny plac wytyczony
5
przez Roberta Adama wokół idealnie okrągłego ogrodu —
uwspółcześnione, osiemnastowieczne marzenie, z góry ską-
pane w świetle ulicznych latarni, z dołu oplecione światło-
wodami, płynącą rurami zimną świeżą wodą oraz odprowa-
dzanymi i natychmiast zapominanymi ściekami.
Stały obserwator własnych nastrojów, Perowne
zastanawia
się nad tą przedłużającą się, wypaczającą rzeczywistość
euforią. Może kiedy spał, gdzieś na poziomie molekularnym
doszło do chemicznego wypadku — czegoś podobnego do
rozlania się drinków na tacy — który skłonił receptory
dopaminowe do zainicjowania miłej kaskady międzykomór-
kowych zdarzeń; może to perspektywa soboty bądź też
paradoksalny wynik skrajnego zmęczenia. To prawda,
zakoń-
czył ten tydzień kompletnie skonany. Wrócił do pustego
domu i położył się w wannie z książką, zadowolony, że nie
musi z nikim rozmawiać. To jego oczytana, nazbyt oczytana,
córka Daisy przysłała mu biografię Darwina, mającą coś
wspólnego z powieścią Conrada, którą powinien przeczytać
i do której jeszcze się nie zabrał — morskie podróże, bez
względu na to, jak moralnie doniosłe, raczej go nie
interesują.
Już od kilku lat Daisy walczy z jego, jak to określa,
zdumiewającą ignorancją, wypełniając luki w literackiej
edukacji ojca i karcąc go za brak smaku i wrażliwości. Ma
rację — idąc bezpośrednio ze szkoły na akademię medyczną,
harując później jak niewolnik na stażu i godząc totalne
zaabsorbowanie neurochirurgią z ojcowskimi obowiązkami,
przez piętnaście lat nie tknął chyba ani jednej niemedycznej
książki. Z drugiej strony uważa, że obejrzał tyle śmierci,
strachu, odwagi i cierpienia, że starczyłoby tego na pół
tuzina
literatur. Mimo to godzi się na jej listy lektur — to sposób na
zachowanie z nią kontaktu w okresie, gdy Daisy oddala się
od
rodziny i staje nieznaną kobietą na podparyskim przedmieś-
6
ciu; dziś wieczorem po raz pierwszy od sześciu miesięcy
odwiedzi dom — to kolejny powód jego euforii.
7
Ma zaległości w lekturze. Kontrolując jednym palcem
dopływ ciepłej wody, nieuważnie czytał o pośpiechu, z
jakim
Darwin kończył O powstawaniu gatunków, o ostatnich
stronach tego dzieła, poprawianych w późniejszych wyda-
niach. Jednocześnie słuchał wiadomości radiowych. Flegma-
tyczny pan Blix ponownie zwrócił się do ONZ — panuje
powszechne wrażenie, że podważył argumenty
zwolenników
wojny. Po chwili, przekonany, że niczego nie zrozumiał,
Perowne wyłączył radio, przerzucił z powrotem kartki i
zaczął
czytać od początku. Ta biografia budziła w nim chwilami
przyjemną nostalgię za zieloną, poczciwą Anglią; kiedy
indziej przygnębiał go fakt, że można zawrzeć na kilkuset
stronach całe życie — zamknąć je w słoikach niczym
domowej roboty czarni. Jak łatwo czyjaś egzystencja, z jej
ambicjami, rodziną i przyjaciółmi, wszystkimi rzeczami,
które się ceni i posiada, może kompletnie wyparować.
Wyciągnął się potem na łóżku, zastanawiając się, co zje na
kolację, i to ostatnia rzecz, którą zapamiętał. Rosalind
musiała
go przykryć po powrocie z pracy. Na pewno dała mu całusa.
Czterdziestoośmiolatek zmożony snem o wpół do dziesiątej
w piątkowy wieczór-— oto jak wygląda życie
współczesnego
profesjonalisty. Pracuje ciężko, wszyscy dookoła też ciężko
pracują, a w tym tygodniu musiał dać z siebie więcej z
powodu
panującej wśród personelu szpitalnego epidemii
grypy—listę
operacji miał dwa razy dłuższą niż zwykle.
Dzięki odpowiedniej synchronizacji i zastępstwom był
w stanie przeprowadzić poważny zabieg na jednej sali
operacyjnej, nadzorować starszego stażystę na drugiej oraz
wykonać pomniejsze procedury na trzeciej. W swoim ze-
spole ma obecnie dwóch neurochirurgów w trakcie specjali-
8
zacji — Sally Madden, która jest już niemal wyszkolona 1 można na niej polegać, oraz kończącego drugi rok stażu
Rodneya Browne'a z Gujany, utalentowanego, pracowitego,
lecz niezbyt pewnego siebie. Anestezjolog Perowne'a, Jay
9
Strauss, ma własną asystentkę Gitę Syal. Przez trzy dni
Perowne wraz z Rodneyem kursowali między trzema sala-
mi — stukot jego drewniaków po wypastowanej podłodze
korytarzy oraz skrzypienie i zgrzytanie różnych wahad-
łowych drzwi brzmiały niczym jakiś orkiestralny akom-
paniament. Piątek był typowy. Podczas gdy Sally zszywała
pacjenta, Perowne zajrzał do sąsiedniej sali, aby ulżyć
starszej pani cierpiącej na bolesną neuralgię nerwu trój-
dzielnego. Te drobne zabiegi sprawiają mu satysfakcję —
lubi być szybki i dokładny. Przesunął palcem wskazującym
w rękawiczce po podniebieniu pacjentki, aby wymacać
drogę, a potem, prawie nie patrząc na wzmacniacz obrazu,
wbił długą igłę w policzek, docierając aż do zwoju trój-
dzielnego. Jay przeszedł do nich z sąsiedniej sali, aby
popatrzeć, jak Gita wybudza pacjentkę na krótko z narkozy.
Elektryczna stymulacja czubka igły wywołała mrowienie
w jej twarzy i kiedy sennym głosem potwierdziła, że pozycja
jest prawidłowa — Perowne trafił za pierwszym razem —
została ponownie uśpiona, a nerw „przypieczony" metodą
termokoagulacji. Ta subtelna sztuczka miała wyeliminować
ból, pozostawiając zdolność odczuwania lekkiego dotyku —
wszystko zdołali wykonać w piętnaście minut, kładąc kres
trzyletniej udręce ostrego przeszywającego bólu.
Następnie zaklipsował tętniaka tętnicy środkowej móz-
gu — jest w tej dziedzinie chyba prawdziwym mistrzem —
i wykonał biopsję guza umiejscowionego we wzgórzu,
w regionie, gdzie nie można operować. Pacjentem był
dwudziestoośmioletni zawodowy tenisista, cierpiący już
teraz na ostre zaniki pamięci. Wysuwając igłę z głębi
mózgu, od razu dostrzegł, że tkanka jest nienormalna. Nie
pokładał dużych nadziei w radio- albo chemoterapii. Z la-
boratorium nadeszło słowne potwierdzenie i po południu
tego samego dnia Perowne przekazał wiadomość rodzicom
młodego człowieka.
10
Następną operacją była kraniotomia w celu wycięcia
oponiaka u pięćdziesięciotrzyletniej kobiety, dyrektorki
szkoły podstawowej. Guz, umiejscowiony nad ośrodkiem
motorycznym i ostro zdefiniowany, odchodził gładko pod
ostrzem dyssektora Rhotona — zabieg zakończył się cał-
kowitym sukcesem. Sally zamknęła czaszkę, a Perowne
przeszedł do sąsiedniej sali, aby wykonać wielopoziomową
laminektomię lędźwiową u otyłego czterdziestoczterolet-
niego mężczyzny, ogrodnika pracującego w Hyde Parku.
Przed odsłonięciem kręgów musiał przebić się przez cztery
cale podskórnego tłuszczu, a mężczyzna nie ułatwiał mu
zadania, trzęsąc się na stole jak galareta za każdym razem,
gdy Perowne naciskał go, żeby naciąć kość.
Dla starego znajomego z laryngologii otworzył następnie
kanał słuchowy u siedemnastoletniego chłopca — dziwne,
jak ci laryngolodzy boją się sami odnajdywać trudne dojścia.
Wykroił duży prostokątny kawałek kości nad uchem, co
zajęło mu grubo ponad godzinę i irytowało Jaya Straussa,
który chciał zająć się przypadkami z ich własnej listy. Na
koniec guz został odsłonięty i leżał pod operacyjnym mik-
roskopem — mały przedsionkowy osłoniak położony zaled-
wie trzy milimetry od ślimaka. Zostawiając jego wycięcie
koledze, Perowne pospiesznie wyszedł do drugiego małego
zabiegu, który tym razem kosztował go trochę nerwów —
hałaśliwa młoda kobieta o roszczeniowej postawie chciała,
by przeniesiono jej stymulator rdzeniowy z tyłu na przód.
Zaledwie miesiąc wcześniej zmienił jego położenie, kiedy
skarżyła się, że utrudnia jej siadanie. Teraz twierdziła, że
stymulator nie pozwala jej leżeć. Wykonał długie nacięcie
brzucha i stracił dużo cennego czasu, nurzając się w niej po
łokcie i szukając przewodu baterii. Był przekonany, że
niebawem znowu do nich zawita.
Na lunch zjadł fabrycznie zapakowaną kanapkę z tuń-
czykiem i ogórkiem i popił ją butelką wody mineralnej.
11
W zatłoczonej kafeterii, w której woń grzanek i pizzy
z mikrofalówki przypomina mu zawsze zapachy unoszące
się nad stołem operacyjnym w trakcie poważnego zabiegu,
dosiadł się do Heather, lubianej przez wszystkich pani ze
wschodniego Londynu, która sprząta sale operacyjne między
zabiegami. Opowiedziała mu o swoim zięciu, którego aresz-
towano za włamanie z bronią w ręku po omyłkowym
rozpoznaniu podczas policyjnej konfrontacji. Zięć miał
jednak żelazne alibi — w czasie gdy popełniono przestęp-
stwo, był u dentysty, który usuwał mu ząb mądrości. Gdzie
indziej rozmawiano głównie o epidemii grypy — tego ranka
odesłano do domu jedną z instrumentariuszek i odbywającą
szkolenie pielęgniarkę pooperacyjną, która pracuje dla Jaya
Straussa. Po piętnastu minutach Perowne zagonił swój
zespół z powrotem do roboty. Podczas gdy Sally wierciła
w sąsiedniej sali dziurę w czaszce starszego mężczyzny,
emerytowanego kontrolera parkingowego, aby odbarczyć
ucisk spowodowany wewnętrznym krwawieniem — prze-
wlekłym krwiakiem podtwardówkowym — Perowne sko-
rzystał z najnowszego osiągnięcia techniki operacyjnej,
komputerowego systemu śledzenia obrazu, aby wykonać
kraniotomię i usunąć glęjaka prawego płata czołowego.
Następnie pozwolił Rodneyowi wywiercić kolejną dziurę
nad krwiakiem podtwardówkowym.
Kulminacją wczorajszego planu operacji było usunięcie
gwiaździaka włosowatokomórkowego u czternastoletniej
Nigeryjki mieszkającej w Brixton u swojej ciotki i wuja,
pastora Kościoła anglikańskiego. Do guza można było
najlepiej dotrzeć od tyłu głowy, przez dojście podnamiotowe
nad móżdżkiem. Znieczulona pacjentka powinna znajdować
się w pozycji siedzącej. To z kolei przysporzyło problemów
Jayowi Straussowi, ponieważ trzeba się było liczyć z moż-
liwością dostania się powietrza do żyły i zatoru. Andrea
Chapman była kłopotliwą pacjentką i kłopotliwą siostrzeni-
cą. Przybyła do Anglii w wieku dwunastu lat — zgnębiony
pastor i jego żona pokazali Perowne'owi fotografię uśmie-
chającej się nieśmiało dziewczynki w sukience i z kokar-
dami we włosach. Jakieś cechy, które tkwiły w niej głę-
boko uśpione na wsi na północy Nigerii, ujawniły się,
kiedy zaczęła chodzić do miejscowej szkoły w Brixton.
Polubiła muzykę, modę, sposób mówienia i wartości ulicy.
Jest zupełnie nieodpowiedzialna, przyznał pastor, kiedy
jego żona pomagała Andrei zadomowić się na oddziale.
Dziewczyna brała narkotyki, upijała się, kradła w sklepach,
chodziła na wagary, nienawidziła autorytetów i klęła jak
szewc. Czy to nie dlatego, że guz uciska jakąś część jej
mózgu?
Perowne nie potrafił zaoferować tego rodzaju pociechy.
Guz leżał daleko od płatów czołowych, głęboko w robaku
móżdżka. Andrea cierpiała już na poranne bóle głowy,
mroczki i ataksję — niezborność ruchów. Te symptomy nie
rozproszyły jej podejrzeń, że choroba stanowi fragment
spisku uknutego przez wujostwo, szpital, szkołę i policję
w celu ukrócenia jej nocnych hulanek. Już po kilku godzi-
nach pokłóciła się z pielęgniarkami, siostrą oddziałową
i pewną starszą pacjentką, która oświadczyła, że nie będzie
tolerować wulgarnego języka. Również Perowne miał kło-
poty, próbując wyjaśnić, co ją czeka. Nawet kiedy Andrea
nie była pobudzona, nawijała niczym raper w MTV, zata-
czając kręgi opuszczonymi w dół dłońmi, wygładzając nimi
powietrze w przygotowaniu na jedną z własnych burz.
Podziwiał jednak jej temperament, idealne zęby i czysty
różowy język chlastający formowane przez siebie słowa.
Nawet wrzeszcząc w ataku furii, uśmiechała się radośnie,
jakby rozbawiona tym, że tyle rzeczy uchodzi jej na sucho.
Dopiero Jay Strauss, Amerykanin odznaczający się ser-
decznością L«b£zt50&^dniością, na które nie stać nikogo
w tym anafęłsfcim szlpukiu, postawił ją do pionu.
Płocku .
13
Operacja Andrei trwała pięć godzin i udała się. Umiesz-
czono ją w pozycji siedzącej i unieruchomiono głowę
przyśrubowanym do ramy stabilizatorem. Otwarcie czaszki
z tyłu wymagało wielkiej ostrożności, ponieważ tuż pod
spodem biegną naczynia krwionośne. Rodney pochylał się
z boku Perowne'a, przepłukując wiercony obszar i przyże-
gając krwawienie za pomocą dwubiegunowej diatermii. Na
szczęście przy tym podejściu nie ma nigdy dużo krwi.
W końcu ujrzeli przed sobą odsłonięte tentorium — na-
miot — piękną delikatną bladą strukturę, podobną do welo-
nu wirującej tancerki, gdzie zbiega się i na powrót dzieli
opona twarda. Pod nią znajduje się móżdżek. Dokonując
ostrożnych nacięć, Perowne pozwolił, by grawitacja sama
ściągnęła go w dół — niepotrzebne były retraktory —
i można było zajrzeć głęboko, tam gdzie leżała szyszynka
oraz wystająca z niej rozległa czerwona masa guza. Gwiaź-
dziak był dobrze uformowany i tylko częściowo naciekał
otaczającą tkankę. Perowne był w stanie usunąć go prawie
w całości, nie uszkadzając żadnego ważnego rejonu.
Pozwolił Rodneyowi spędzić kilka minut przy mikro-
skopie i ssaku i dał mu zaszyć cięcie. Opatrunek wykonał
samodzielnie i wychodząc w końcu z bloku, nie czuł się
w ogóle zmęczony. Operowanie nigdy go nie męczy —
zajęty tym, co dzieje się w obrębie bloku operacyjnego
i jego ustalonych procedur, zaabsorbowany obrazami na
ekranie operacyjnego mikroskopu, krocząc korytarzem tam,
gdzie go oczekują, doświadcza ponadludzkiej zdolności do
pracy, niemal jej łaknie.
Co do reszty tygodnia, dwa poranne dyżury w przychodni
nie były bardziej absorbujące niż zwykle. Perowne jest
zbyt doświadczony, by poruszały go różne nieszczęścia,
z którymi się spotyka. Nie męczą go również obchody
i konieczność zasiadania we wszelakich komisjach. Znużyła
go papierkowa robota, którą musiał wykonać w piątkowe
14
popołudnie — zaległości w skierowaniach i odpowiedziach
na skierowania, streszczenia na dwie konferencje, listy do
kolegów i wydawców, niedokończona recenzja, odpowiedź
na inicjatywy dyrekcji oraz rządowe zmiany w strukturze
fundacji, a także kolejne korekty technik nauczania. Trzeba
na nowo przeanalizować — zawsze trzeba analizować na
nowo — szpitalny plan postępowania w sytuacjach awaryj-
nych. Zwykłe katastrofy kolejowe nie wyczerpują już listy
tego, co należy przewidzieć, a słowa takie jak „kataklizm",
„masowe ofiary", „broń chemiczna i biologiczna" i „atak
na wielką skalę" zużyły się przez częste powtarzanie.
W ostatnim roku był świadkiem powstawania nowych ko-
misji i podkomisji, a także linii dowodzenia, które prze-
kraczały szpitalne i medyczne hierarchie, sięgając odległych
państwowych instytucji, do gabinetu ministra spraw we-
wnętrznych włącznie.
Perowne dyktował monotonnym głosem, a potem, kiedy
sekretarka poszła do domu, pisał długo sam w swoim
przegrzanym, ciasnym gabinecie na trzecim piętrze szpitala.
Wstrzymywał go nietypowy brak weny. Jest dumny z tempa,
w jakim pisze, i ze swego lakonicznego, suchego stylu.
Nigdy nie potrzebuje długiego namysłu — pisanie i kom-
ponowanie to dla niego jedno. Teraz zacinał się. I chociaż
władał dobrze profesjonalnym żargonem — to jego druga
natura — pisanie szło mu żmudnie. Poszczególne słowa
kojarzyły się z nieporęcznymi przedmiotami — rowerami,
leżakami, wieszakami na płaszcze — o które się potykał.
Układał zdanie w głowie, a potem gubił je na kartce albo
zapędzał się w gramatyczną matnię i musiał z niej kar-
kołomnie wychodzić. Nie przerwał, żeby się zastanowić,
czy ta nieporadność jest przyczyną, czy może konsekwencją
jego zmęczenia. Jest uparty i zrobił wszystko, co było do
zrobienia. O ósmej wieczorem skończył pisać ostatni z wielu
e-maili i wstał od biurka, przy którym ślęczał od czwartej.
15
Wychodząc, zajrzał do swoich pacjentów na oddziale in-
tensywnej opieki. Nie było żadnych problemów, stan Andrei
był dobry — spała i jej parametry życiowe były dobre.
Niespełna półtorej godziny później był w domu, i on także
już spał.
Dwie postaci w ciemnych płaszczach przecinają na ukos
plac, kierując się w stronę Cleveland Street i stukając
nierówno obcasami — to z pewnością pielęgniarki wraca-
jące do domu, choć o tej porze nie schodzi się na ogół
z dyżuru. Nie rozmawiają ze sobą i mimo że nie wyrównały
kroku, idą tuż obok, stykając się niemal ramionami, w sios-
trzany, intymny sposób. Przechodzą dokładnie pod nim,
zataczają ćwierć okręgu wokół ogrodów i zaczynają się
oddalać. Jest coś wzruszającego w unoszących się nad ich
głowami kłębach oddechów, zupełnie jakby bawiły się
w parowozy. Dochodzą do końca placu, a on, mając nad
nimi przewagę wysokości, nie tylko je obserwuje, lecz
w swoim dziwnym nastroju czuwa nad nimi, nadzoruje ich
wędrówkę z odległą zaborczością Boga. W martwym chło-
dzie nocy przemierzają ulicę, małe, gorące biologiczne
maszyny, wyposażone w dwunożny aparat dostosowany do
każdego rodzaju terenu i rozgałęziające się, niezliczone
sieci nerwowe, zatopione głęboko w wysłanej włóknami
kostnej obudowie, z ich żarzącą się niewidoczną poświatą
świadomości — maszyny, które same wytyczają sobie tory.
Perowne stoi przy oknie już kilka minut, euforia mija
i zaczyna drżeć z zimna. W otoczonych wysokim parkanem
ogrodach lekki szron okrywa trawę w sztucznie ukształ-
towanych nieckach i na wzniesieniach za szpalerem plata-
nów. Perowne obserwuje karetkę, która skręca z wyłączoną
syreną i migającym na dachu światłem w Charlotte Street
i dodając ostro gazu, kieruje się na południe, prawdopodob-
16
nie w stronę Sono. Odwraca się od okna, by sięgnąć po
leżący na krześle gruby wełniany szlafrok. W tym samym
momencie uświadamia sobie, że gdzieś na peryferiach jego
widzenia, na placu lub pośród drzew, pojawił się nowy
element, jasny, lecz bezbarwny, rozmazany dlatego, że
poruszył głową. Nie odwraca się jednak natychmiast z po-
wrotem. Jest mu zimno i chce włożyć szlafrok. Bierze go,
wsuwa dłoń w jeden rękaw i dopiero odnalazłszy drugi
i zawiązawszy pasek, podchodzi ponownie do okna.
Nie od razu rozumie to, co widzi, chociaż tak mu się
wydaje. W pierwszym momencie, zaciekawiony i poruszo-
ny, sądzi, że to zjawisko na skalę planetarną; płonący na
niebie nad Londynem meteor, przemieszczający się z lewej
ku prawej, nisko na horyzoncie, ale daleko nad najwyższymi
budynkami. Meteory poruszają się jednak z pewnością
szybciej i są podobne do szpilek. Widzi sieje w rozbłysku,
tuż zanim strawi je ogień. Natomiast ta rzecz porusza się
powoli, majestatycznie. Perowne zmienia szybko perspek-
tywę, dostosowując ją do skali systemu słonecznego: ten
obiekt znajduje się nie w odległości setek, lecz milionów
mil, daleko w kosmosie, obiegając bez końca Słońce. To
kometa zabarwiona na żółto, ze znajomym jasnym jądrem,
które wlecze za sobą ognisty płaszcz. Obserwował kiedyś
kometę Hale-Boppa z Rosalind i dziećmi, stojąc na trawias-
tym pagórku w Krainie Jezior, i ponownie ogarnia go fala
wdzięczności za możność ujrzenia czegoś naprawdę bez-
osobowego, wykraczającego poza ziemskie granice. To, co
widzi teraz, jest jaśniejsze, szybsze i jeszcze bardziej im-
ponujące, dlatego że niespodziewane. Musieli przegapić
relacje w mediach. Za ciężko pracują. Chciałby obudzić
Rosalind — wie, że ten widok wprawi ją w zachwyt — ale
nie jest pewien, czy kometa nie zniknie, nim ona podejdzie
do okna. Wtedy on również jej nie zobaczy. A jednak rzecz
jest zbyt niezwykła, by podziwiać ją w samotności.
17
Idąc w stronę łóżka, słyszy nagle niski łoskot, łagodny,
wzbierający na sile grzmot. Staje w miejscu i nasłuchuje.
Teraz wie już wszystko. Ogląda się przez ramię, szukając
potwierdzenia. Komety są oczywiście tak daleko, że wydają
się stacjonarne. Przerażony wraca na swój posterunek przy
oknie. Dźwięk nie słabnie ani na chwilę, a on ponownie
redukuje skalę, tym razem oddalając się od gwiezdnego
pyłu i lodu ku zjawiskom lokalnym. Od chwili gdy ujrzał
na niebie ten ogień, minęły zaledwie trzy albo cztery
sekundy, a zmienił już o nim zdanie dwa razy. Wędruje
trasą, którą on sam przemierzał w życiu wiele razy, wyko-
nując w tym czasie szereg rutynowych czynności: prostując
fotel, przestawiając zegarek, odkładając gazety, zawsze
ciekaw, czy uda mu się zlokalizować własny dom pośród
tego olbrzymiego, niemal pięknego, pomarańczowo-szarego
skupiska; ze wschodu na zachód, wzdłuż południowego
brzegu Tamizy, na wysokości dwóch tysięcy stóp, pod-
chodząc do lądowania na Heathrow.
Samolot leci teraz dokładnie na południe od niego, w od-
ległości zaledwie mili. Wkrótce minie korony najwyższych
pozbawionych liści platanów, a później wieżę urzędu pocz-
towego, na poziomie najniższych mikrofalowych anten.
Mimo wiszącej nad miastem łuny nie widać jego konturów.
Pożar musiał wybuchnąć na bliższym skrzydle, przy spoje-
niu z kadłubem, bądź też w jednym z podwieszonych niżej
silników. Spłaszczona biała kula ognia stanowi szpicę żół-
toczerwonego stożka, mniej przypominającego autentyczny
meteor lub kometę, a bardziej ich dramatyczne, artystyczne
wyobrażenie. Reflektory lądowania migają regularnie, jakby
udawały, że wszystko jest w porządku. Ale ton pracy silnika
nie pozostawia żadnych wątpliwości. Przez głęboki, prze-
pastny ryk przebija się coraz wyraźniej wysilony, przery-
wany, potępieńczy jazgot — coś w rodzaju wrzasku i jed-
nocześnie przeciągłego krzyku, nieczysty, wstrętny odgłos,
18
świadczący o przekraczającym wytrzymałość hartowanej
stali mechanicznym wysiłku, wznoszący się spiralnie ku
finałowi, szybujący nieodpowiedzialnie coraz wyżej i wyżej
niczym muzyka towarzysząca straszliwej diabelskiej kolej-
ce. Coś zaraz pęknie.
Perowne nie myśli już o tym, żeby obudzić Rosalind. Po
co pokazywać jej ten koszmar? W gruncie rzeczy spektakl
ma w sobie coś znajomego, coś z powracającego snu.
Podobnie jak większość pasażerów, pozornie znużonych
monotonią lotniczych podróży, Perowne, siedząc grzecznie
w zapiętych pasach przed paczkowanym daniem, rozpatruje
często w myślach różne możliwości. Na zewnątrz, za ścianą
z cienkiej stali i wesoło chrzęszczącym plastikiem jest
sześćdziesiąt stopni poniżej zera, od ziemi dzieli ich czter-
dzieści tysięcy stóp. Przerzucany przez Atlantyk z szybko-
ścią pięciuset stóp na sekundę, człowiek godzi się na ten
obłęd, ponieważ godzą się nań wszyscy. Współpasażerowie
nie boją się, ponieważ on i ci, którzy przy nim siedzą,
wydają się spokojni. Analizowane w określony sposób —
liczby ofiar śmiertelnych na jedną pasażeromilę — statys-
tyki są krzepiące. Zresztą jak inaczej wziąć udział w kon-
ferencji w południowej Kalifornii? Podróże lotnicze są
notowaną na giełdzie gałęzią przemysłu, sztuczką zwier-
ciadlanych percepcji, kruchym aliansem dzielonej wspólnie
wiary; dopóki nerwy nie odmawiają posłuszeństwa, a na
pokładzie nie ma bomb i samobójców, wszyscy mają się
dobrze. Analizowane pod innym kątem — liczby ofiar
śmiertelnych na jedną podróż — dane nie wyglądają już aż
tak krzepiąco. Rynek mógłby się załamać.
Z plastikowym widelcem w dłoni Perowne zastanawia
się często, jak mogłoby się to potoczyć — krzyki w kabinie
częściowo tłumione przez tę szczególną akustykę, szukanie
w torbach telefonów i ostatnich słów, przerażone stewardesy
trzymające się kurczowo zapamiętanych fragmentów pro-
19
cedur, powalający smród gówna. Widziana i odtwarzana
z zewnątrz scena ma w sobie coś znajomego. Minęło
osiemnaście miesięcy od czasu, gdy pół planety oglądało
raz po raz niewidzialnych zakładników prowadzonych po
niebie na rzeź, i niewinny kontur jakiegokolwiek odrzutow-
ca budzi odtąd nowe skojarzenia. Nikt nie zaprzeczy, że
samoloty pasażerskie, nieważne czy w roli drapieżcy, czy
ofiary, wyglądają dziś na niebie inaczej.
Henry wie, że to złudzenie optyczne każe mu wierzyć, iż
widzi teraz kontur samolotu, ciemniejszy kształt na ciem-
nym tle. Wycie płonącego silnika przechodzi w coraz
wyższe rejestry. Nie zdziwiłby się na widok zapalających
się w budynkach świateł bądź też wylęgających w szlaf-
rokach na plac mieszkańców. Śpiąca za jego plecami Rosa-
lind, nieźle wprawiona w ignorowaniu nocnego zgiełku,
obraca się na drugi bok. Hałas nie jest prawdopodobnie
bardziej natrętny od dobiegającej z Euston Road syreny
karetki. Ogniste białe jądro i jego kolorowy ogon powięk-
szają się — żaden z pasażerów siedzących w centralnej
części samolotu nie mógł tego przeżyć. To kolejny znajomy
element — horror tego, czego nie widać. Katastrofa obser-
wowana z bezpiecznej odległości. Człowiek jest świadkiem
śmierci na wielką skalę, ale nie widzi, by ktoś ginął. Żadnej
krwi, żadnych krzyków, żadnych w ogóle ludzkich sylwe-
tek — w tę lukę natychmiast wdziera się usłużna wyobraź-
nia. Walka na śmierć i życie w kabinie pilotów, grupa
odważnych pasażerów, przygotowująca się do rozpaczliwe-
go ataku na fanatyków. Do której części samolotu uciec
przed pożarem? W kokpicie człowiek mógłby się z jakiegoś
powodu poczuć mniej samotny. Czy sięgnięcie po torbę do
schowka nad głową będzie przejawem żałosnej głupoty,
czy może koniecznego optymizmu? Czy intensywnie uma-
lowana pani, która podała ci wcześniej rogalika z dżemem,
będzie próbowała cię powstrzymać?
20
Samolot przelatuje za szczytami drzew. Na krótką chwilę
pożar iluminuje odświętnie konary i gałązki. Perowne'owi
przychodzi do głowy, że powinien coś zrobić. Zanim służby
ratownicze odnotują i przekażą dalej jego zgłoszenie, to, co
ma się wydarzyć, będzie należało do przeszłości. Pilot, jeśli
żyje, musiał nadać wiadomość przez radio. Być może
pokrywają już pas startowy pianą. Na tym etapie nie ma
sensu schodzić na dół i dzwonić do szpitala. Zgodnie
z planem postępowania w sytuacjach awaryjnych Heathrow
nie leży w ich rejonie. Gdzie indziej, bardziej na zachód,
lekarze ubierają się już pewnie w pogrążonych w mroku
sypialniach, nie mając pojęcia, co ich czeka. Samolot ma
do przebycia jeszcze piętnaście mil. Jeśli wybuchną zbior-
niki z paliwem, nie będą mieli nic do roboty.
Samolot wyłania się zza drzew i po krótkiej chwili znika
za wieżą urzędu pocztowego. Gdyby Perowne był skłonny
do uczuć religijnych oraz nadprzyrodzonych interpretacji,
mógłby pomyśleć, że został wezwany; że obudziwszy się
w niezwykłym stanie ducha i podszedłszy bez powodu do
okna, powinien przyjąć istnienie jakiegoś ukrytego porząd-
ku, zewnętrznej inteligencji, która chce mu pokazać lub
powiedzieć coś ważnego. Lecz miasto z natury rzeczy
kultywuje cierpiących na bezsenność; samo jest bezsennym
bytem, którego druty nigdy nie przestają śpiewać; pośród
tylu milionów musi być kilka osób gapiących się przez
okno, w czasie kiedy normalnie powinny spać. I nie są to ci
sami ludzie w każdą noc. Czy będzie to on, czy też ktoś
inny, jest kwestią arbitralną. Funkcjonuje tutaj zwykła
zasada antropiczna. Prymitywne myślenie osób skłonnych
do nadprzyrodzonych interpretacji sprowadza się do tego,
co jego koledzy psychiatrzy nazywają problemem bądź też
!deą referencji. Nadmiar subiektywności, porządkowanie
świata pod kątem swoich potrzeb, niezdolność uświado-
mienia sobie własnej znikomości. Zdaniem Henry'ego ta-
21
kie rozumowanie mieści się w spektrum, na którego sa-
mym końcu, stercząc niczym opuszczona świątynia, leży
psychoza.
Podobne rozumowanie mogło spowodować pożar w sa-
molocie. Niewykluczone, że wzniecił go człowiek głębokiej
wiary z bombą w obcasie buta. Wśród przerażonych pasa-
żerów wielu mogło się modlić (kolejny problem referencji)
o wstawiennictwo do własnego boga. I jeśli zginą, ten sam
bóg, przez którego zginęli, będzie błagany na pogrzebie
0 pociechę. Perowne uważa to za rzecz zdumiewającą,
komplikację ludzkiej natury, przekraczającą reguły moral-
ności. Z niej właśnie wywodzą się, prócz niedorzeczności
1 rzezi, przyzwoici ludzie i dobre uczynki, piękne katedry,
meczety, kantaty oraz poezja. Nawet podważanie istnienia
Boga, usłyszał kiedyś ze zdumieniem i oburzeniem z ust
księdza, jest aktem duchowym, formą modlitwy — niełatwo
jest się wydostać z okowów wiary. Najlepiej dla samolotu
byłoby, gdyby ucierpiał w wyniku zwyczajnej świeckiej,
mechanicznej awarii.
Teraz maszyna wychyla się zza wieży i zaczyna oddalać,
sunąc po otwartym przestworze nieba i skręcając lekko na
północ. W miarę jak powoli zmienia się perspektywa, pożar
zdaje się zmniejszać. Perowne widzi obecnie głównie ogon
i migające pod nim światło. Wycie uszkodzonego silnika
cichnie. Czy podwozie jest opuszczone? Zadając sobie to
pytanie, jednocześnie tego pragnie, spodziewa się tego. Czy
to rodzaj modlitwy? Perowne nie prosi nikogo o żadną
przysługę. Nawet kiedy tylne światło znika w mroku, wpat-
ruje się w niebo na zachodzie, obawiając się, że zaraz ujrzy
eksplozję, nie mogąc odwrócić wzroku. Zziębnięty mimo
szlafroka wyciera mgiełkę oddechu z szyby i myśli, jak
odległy wydaje się teraz ten bezwiedny nastrój euforii, który
wyrwał go z łóżka. W końcu zamyka cicho okiennice, żeby
zasłonić niebo.
22
Oddalając się od okna, przypomina sobie słynny eks-
peryment myślowy, o którym uczył się dawno temu na
lekcjach fizyki. Schowany w zamkniętym pudle kot, Kot
Schròdingera, żyje bądź też właśnie został uśmiercony przez
losowo uruchamiany młotek, rozbijający fiolkę z trucizną.
Dopóki obserwator nie uniesie pokrywki pudła, obie moż-
liwości, żywy kot i martwy kot, istnieją obok siebie w rów-
noległych wszechświatach, tak samo prawdziwe. Kiedy
pokrywa zostanie uniesiona i kot zbadany, załamuje się
kwantowa fala prawdopodobieństwa. Całe to rozumowanie
wydawało mu się zawsze pozbawione sensu. Ludzkiego
sensu. To z pewnością kolejny przykład problemu referencji.
Słyszał, że odchodzą od niego nawet fizycy. Dla Henry'ego
rzecz nie wymaga dowodu: rezultat, konsekwencja, istnieje
w świecie osobno, niezależnie od obserwatora, znany
innym,
czekający na to, by go odkrył. A kiedy to się dzieje,
załamuje się co najwyżej jego własna niewiedza. Wynik,
bez względu na to, jaki jest, został zapisany już wcześniej.
I bez względu na to, jaki jest los pasażerów, czy są przera-
żeni i bezpieczni, czy też martwi, dotarli już do celu.
Przy pierwszej wizycie większość ludzi zerka ukradkiem
na dłonie chirurga w nadziei, że ich to pokrzepi. Przyszli
pacjenci szukają delikatności, wrażliwości, pewności, być
może nieskażonej żadnymi plamkami skóry. W ciągu roku
Henry Perowne traci w ten sposób pewną liczbę przypad-
ków. Na ogół wie o tym jeszcze przed pacjentem: zerknięcia
Powtarzają się, przygotowane wcześniej pytania przestają
padać, w drodze ku drzwiom słyszy wylewne podziękowa-
nia. Innym pacjentom nie podoba się to, co widzą, ale nie
mają pojęcia, że mogą udać się gdzie indziej; jeszcze inni
dostrzegają dłonie, lecz uspokaja ich jego reputacja bądź też jest im wszystko jedno; są również ci, którzy niczego
23
nie dostrzegają, niczego nie czują lub nie są w stanie się
komunikować w wyniku upośledzenia, które ich do niego
sprowadziło.
Perowne raczej się tym nie przejmuje. Niechaj defetyści
uciekają, gdzie pieprz rośnie. Ich miejsce zajmą inni. Ocean
neurologicznej niedoli jest szeroki i głęboki. Jego dłonie są
w miarę pewne, lecz wielkie. Gdyby był porządnym pianis-
tą— brzdąka czasem niewprawnie w klawisze — przydały-
by mu się być może obejmujące dziesięć klawiszy palce.
To guzowate dłonie, z wystającymi przy kłykciach kośćmi
i ścięgnami oraz kępkami rudych włosów u podstawy pal-
ców, których czubki są płaskie i szerokie jak przyssawki
salamandry. Kciuki odznaczają się nieprzyzwoitą długością,
są wygięte do tyłu niczym banany i nawet w stanie spoczyn-
ku widoczne są dwa stawy, bardziej przydatne w kręgach
cyrkowych, pośród klaunów i trapezistów. Podobnie jak
cały Perowne jego dłonie są poza tym upstrzone zabawnymi
plamkami pomarańczowej i brązowawej melaniny, sięgają-
cymi aż najwyższych kłykci. Pewnego typu pacjentom może
się to wydać niezwykłe, a nawet niezdrowe; człowiek może
sobie nie życzyć, by takie dłonie, nawet w rękawiczkach,
grzebały w jego mózgu.
To dłonie wysokiego, żylastego mężczyzny, który w
ostat-
nich latach raczej nie przytył i nie nabrał gracji. Tweedowa
marynarka, którą nosił w wieku dwudziestu kilku lat, wisiała
na nim zawsze jak na wieszaku. Kiedy się z pewnym
wysiłkiem prostuje, ma sześć stóp i dwa cale wzrostu. Lekko
zgarbione plecy nadają mu przepraszający wygląd, co wielu
pacjentów bierze za część składową jego uroku. Rozbraja
ich również swoim nieasertywnym stylem bycia, łagodnymi
zielonymi oczyma i kurzymi łapkami w ich kącikach. Do
ukończenia czterdziestki ten sam rozbrajający efekt miały
chłopięce piegi na twarzy i czole, ostatnio jednak zaczęły
blaknąć, jakby wysokie stanowisko skłoniło go wreszcie do
24
porzucenia frywolnych popisów. Pacjentów mogłaby nieco
zrazić świadomość, że nie zawsze ich słucha. Czasami śni
na jawie. Niczym radiowy komunikat o ulicznych korkach
mroczna mentalna narracja może się włączyć, nieproszona
i pilna, nawet podczas konsultacji. Perowne potrafi się
dobrze maskować, kiwając w dalszym ciągu głową, marsz-
cząc czoło i zaciskając mocno usta w półuśmiechu. Kiedy
po kilku sekundach wraca na ziemię, nigdy nie okazuje się,
że dużo stracił.
Zgarbione plecy są do pewnego stopnia mylące. Perowne
zawsze chciał być fizycznie sprawny i niechętnie rezygnuje
z tych ambicji. Gdy podczas obchodu przemierza niecierp-
liwym krokiem korytarz, jego świta z trudem za nim nadąża.
Jest raczej zdrowy. Jeśli ma czas przejrzeć się w wysokim
łazienkowym lustrze po wzięciu prysznica, zauważa w pasie
pierwsze ślady tuszy, prawie zmysłowe zgrubienie pod
żebrami. Które znika, kiedy się prostuje albo podniesie
ręce. Poza tym mięśnie na piersi i brzuchu, choć skromne,
są wyraźnie widoczne, zwłaszcza przy zgaszonej górnej
lampie, kiedy światło pada z boku. Jeszcze nie powiedział
ostatniego słowa. Włosy na głowie, choć się przerzedzają,
wciąż mająrudawobrązowy odcień. Tylko pośród kręconych
włosów łonowych pojawiają się pierwsze przebłyski srebra.
Prawie co tydzień biega w Regent's Park, przez odres-
taurowane ogrody Williama Nesfielda, mijając Lion Tazza,
do Primrose Hill i z powrotem. I w dalszym ciągu wygrywa
z większością młodych lekarzy w sąuasha, zajmując pozycję w punkcie T pośrodku kortu, skąd posyła długie loby,
z których jest taki dumny. Grając w soboty ze swoim
anestezjologiem, wygrywa prawie co drugi mecz. Ale kiedy
przeciwnik wie, jak przegonić go ze środka kortu i zmusić
do biegania, wtedy Henry jest ugotowany po dwudziestu
minutach. Opierając się o tylną ścianę, może zmierzyć sobie
ukradkiem puls i zastanowić się, jak długo jeszcze jego
25
czterdziestoośmioletni organizm wytrzyma sto dziewięć-
dziesiąt uderzeń serca na minutę? W trafiający się nader
rzadko wolny dzień prowadził z Jayem Straussem dwa do
zera, gdy ich wezwano — to była katastrofa kolejowa na
dworcu Paddington, wzywano wszystkich — i operowali
potem przez dwanaście godzin bez przerwy w tenisówkach
i szortach pod fartuchami. Perowne bierze co roku udział
w charytatywnym półmaratonie i mówi się, niesłusznie, że
wszyscy jego podwładni, którzy myślą o awansie, muszą
pobiec w nim także. Jego czas w zeszłym roku — godzina
czterdzieści jeden minut — był o jedenaście minut gorszy
od najlepszego.
Nieasertywność jest myląca, stanowi bardziej element
stylu aniżeli cechę charakteru — nie można być nieaser-
tywnym chirurgiem mózgu. Studenci i asystenci nie są nim
oczywiście tak oczarowani jak pacjenci. Student, który
opisując w obecności Perowne'a obraz tomografii kom-
puterowej, użył słów „nisko na dole, po lewej stronie",
sprowokował krótki wybuch i został odesłany w niesławie
do biblioteki, żeby nauczyć się właściwej terminologii. Na
sali operacyjnej Perowne sytuuje się, zdaniem jego zespołu,
na mało ekspresyjnym końcu skali: kiedy piętrzą się trud-
ności i rośnie ryzyko, nie ma mowy o strumieniu prze-
kleństw, wypowiadanych szeptem groźbach, że wypędzi
niekompetentną osobę z sali, i rzucanych mimochodem
odzywkach twardziela — oho, zaczyna się lekcja gry na
skrzypcach — które mają rozładować napięcie. Wprost
przeciwnie, kiedy sytuacja jest trudna, Perowne uważa, że
najlepiej pozostawać w napięciu. Preferuje wówczas zwięzłe
mruknięcia lub ciszę. Jeśli asystent grzebie się z umiesz-
czeniem retraktora albo instrumentariuszka kładzie mu
krzywo w dłoń szczypczyki przysadkowe, Perowne, jeżeli
ma zły dzień, może ograniczyć się do krótkiego „chuj",
szczególnie przykrego z racji swojej rzadkości i braku
26
emfazy, i cisza panująca na sali jeszcze bardziej się zagęsz-
cza. Poza tym pracując na sali operacyjnej, lubi słuchać mu-
zyki, przede wszystkim utworów fortepianowych Bacha —
Wariacje Goldbergowskie, Das Wohltemperierte Klavier
i Partity. Preferuje Angelę Hewitt i Marthę Argerich, cza-
sami słucha Gustava Leonhardta. Kiedy jest w naprawdę
dobrym nastroju, może się zdecydować na swobodniejsze
interpretacje Glenna Goulda. W pracach komisji lubi precy-
zję, wszystkie punkty przydzielone i załatwione w ustalo-
nym czasie, i z tego względu jest efektywnym przewod-
niczącym. Głębokie rozważania i anegdoty starszych kole-
gów, tolerowane przez większość jako ryzyko zawodowe,
niecierpliwią go; fantazjować można w samotności. Decyzje
są wszystkim.
Dlatego mimo jego przepraszającego wyglądu, łagodnych
manier oraz skłonności do snu na jawie to, co teraz robi
Perowne, jest do niego niepodobne — stoi w nogach łóżka,
nie mogąc się zdecydować, czy powinien zbudzić Rosalind.
To jest kompletnie bez sensu. Nie ma na co patrzeć. Z jego
strony to wyłącznie egoizm. Jej budzik jest nastawiony na
wpół do siódmej i kiedy opowie jej całą historię, Rosalind
na pewno już nie zaśnie. Potem i tak o wszystkim się
dowie. Ma przed sobą trudny dzień. Teraz, kiedy okiennice
są zamknięte i spowija go ponownie mrok, Perowne zdaje
sobie sprawę z rozmiarów swojej kontuzji. Jego myśli są
chwiejne i wątłe. Nie potrafi zatrzymać żadnej dość długo,
by wycisnąć z niej sens. Czuje się w jakiś sposób winny,
ale również bezradny. Te odczucia są ze sobą sprzeczne,
lecz nie do końca, i musi zrozumieć, w jakim stopniu się
pokrywają, wyrażając tę samą rzecz z różnych punktów
widzenia. Winny w swojej bezradności. Bezradnie winny.
Traci wątek i ponownie myśli o telefonie. Czy fakt, że nie
zadzwonił do służb ratowniczych, nie będzie się wydawał
w świetle dnia zaniedbaniem? Czy będzie oczywiste, że nie
27
można było nic zrobić, że nie było czasu? Jego zbrodnia
polegała na tym, że stał w bezpiecznej sypialni, otulony
wełnianym szlafrokiem, nie poruszając się i nie odzywając,
patrząc w półśnie, jak giną ludzie. Tak, powinien zadzwonić
choćby z tego powodu, żeby porozmawiać, skonfrontować
swoje wrażenia i głos z kimś innym.
Dlatego właśnie chce ją zbudzić, nie tylko po to, żeby
opowiedzieć, co się stało, lecz dlatego, że jest rozstrojony,
bez przerwy rwą mu się myśli. Chce jej dokładnie przed-
stawić szczegóły tego, co widział, poukładać je przed jej
precyzyjnym prawniczym umysłem i spokojnym wzrokiem.
Rosalind ma małe chłodne dłonie, zawsze chłodniejsze od
jego. Minęło pięć dni, odkąd się ostatnio kochali, w ponie-
działek rano, przed wiadomościami o szóstej, w czasie
ulewy, w przyćmionym świetle padającym z łazienki. Dwa-
dzieścia minut wyrwanych — jak często żartują — ze
szponów pracy. Może się czasem zdawać, że w życiu
ambitnego człowieka w średnim wieku nie istnieje nic poza
pracą. Zdarza się, że Henry wraca ze szpitala o dziesiątej,
a potem ściągają go z łóżka o trzeciej w nocy i znowu
wraca o ósmej wieczór. Praca Rosalind układa się w rytmie
powolnych crescendo i nagłych finałów, w trakcie których
stara się, by jej gazety nie włóczono po sądach. W pewne
dni, nawet pod koniec tygodnia, praca wypełnia wszystkie
godziny; to są przypływy, cykl księżycowy, na podstawie
którego kształtują swoje życie; mogłoby się wydawać, że
poza nim nie ma nic, nie ma Henry'ego i Rosalind Perow-
ne'ów.
Henry nie może odkładać na później swoich pilnych
przypadków, nie może wyprzeć się egocentrycznej radości,
jaką daje mu własna sprawność, przyjemności, której do-
znaje na widok twarzy krewnych, gdy wychodzi z bloku
operacyjnego niczym bóg, anioł przynoszący dobrą nowi-
nę — ich bliski będzie żył, nie umrze. Najlepsze chwile
28
Rosalind przytrafiają się jej poza salą sądową, kiedy potężny
skarżący wycofuje się w obliczu trafnej argumentacji, lub
rzadziej, gdy wyrok jest po jej myśli i staje się obowiązującą
zasadą prawną. Raz w tygodniu, najczęściej w niedzielny
wieczór, kładą obok siebie swoje osobiste organizery, aby
niczym małe kopulujące stworzonka mogły za pomocą
podczerwieni przetransferować ich spotkania do kalendarza
drugiej strony. Kradnąc czas na miłość, zostawiają włączony
telefon. Dziwnym zbiegiem okoliczności często dzwoni,
kiedy tylko zaczną. Równie często telefonują do Rosalind
jak do niego. Jeśli to on musi się ubrać i wyjść z pokoju —
do którego wraca czasem z przekleństwem po kluczyki
albo drobne — robi to, posyłając jej tęskne spojrzenie,
i wyrusza z domu do szpitala — dziesięć minut szparkim
krokiem — ze swoim brzemieniem, blaknącymi myślami
o miłości. Ale kiedy przechodzi przez podwójne wahadłowe
drzwi i stąpa po ułożonych w szachownicę wytartych płyt-
kach linoleum oddziału wypadkowego, gdy jedzie windą
na blok operacyjny na trzecim piętrze i stojąc w łazience
z mydłem w dłoni, słucha o kłopotach swojego asystenta,
ostatnie iskry pożądania gasną w nim i nawet tego nie
zauważa. Niczego nie żałuje. Znany jest ze swojej szybko-
ści, procentu udanych operacji i ich liczby — bierze ponad
trzysta przypadków rocznie. Niektóre kończą się porażką,
jakaś część pacjentów pozostaje upośledzona, jednak więk-
szość ma się świetnie i wielu wraca w gorszej lub lepszej
formie do pracy, która okazuje się w końcu ostatecznym
atrybutem zdrowia.
I właśnie z powodu pracy nie wolno mu jej teraz budzić.
O dziesiątej rano Rosalind ma być na nadzwyczajnym
przesłuchaniu w Sądzie Najwyższym. Jej gazecie zabronio-
no pisać o zakazie publikacji nałożonym na inną gazetę.
Potężny powód, na rzecz którego zasądzono pierwszy zakaz,
skutecznie dowodził przed sędzią, iż nawet sam fakt nało-
29
żenią kagańca nie może zostać ujawniony. Zagrożona jest
więc wolność prasy i jeszcze przed końcem dnia Rosalind
ma zamiar doprowadzić do uchylenia drugiego zakazu.
Przed przesłuchaniem przewidziane są odprawy w gabinecie
sędziego, a po nich — taką ma nadzieję — wyjaśniająca
rozmowa z drugą stroną na korytarzu. Później przedstawi
opcje wydawcy i zarządowi. Wczoraj wieczorem wróciła
późno z zebrania, długo po tym, jak Henry zasnął bez ko-
lacji. Wypiła pewnie herbatę przy kuchennym stole i przej-
rzała dokumenty. Mogła mieć kłopoty z zaśnięciem.
Wytrącony z równowagi i skołowany, Perowne pragnie
z nią porozmawiać. Stojąc w nogach łóżka, przygląda się
zarysowi jej ciała pod kołdrą. Rosalind śpi jak dziecko,
z podciągniętymi w górę kolanami. W prawie kompletnej
ciemności wydaje się taka mała w wielkim łóżku. Henry
słucha jej oddechu, który jest prawie niesłyszalny, gdy
wciąga powietrze w płuca, i cichy, lecz zdecydowany, kiedy
je wypuszcza. Wydaje wówczas odgłos językiem, kląskając
nim o podniebienie. Przed wielu laty zakochał się w niej na
oddziale szpitalnym w godzinie grozy. Prawie nie zdawała
sobie sprawy z jego obecności. Był łapiduchem, który
przyszedł, by zdjąć szwy z wewnętrznej strony jej górnej
wargi. Musiały minąć trzy miesiące, zanim je po raz pierw-
szy pocałował. Ale wiedział o niej więcej albo przynajmniej
widział więcej, niż może mieć nadzieję zobaczyć jakikol-
wiek przyszły kochanek.
Podchodzi do niej teraz, pochyla się i całuje w ciepły
czubek głowy. A potem cofa się, zamykając za sobą cicho
drzwi sypialni, i schodzi do kuchni, żeby włączyć radio.
W wychowaniu dzieci i współczesnej genetyce truizmem
jest stwierdzenie, że rodzice mają niewielki albo żaden
wpływ na charakter swojego potomstwa. Nigdy nie wiado-
30
mo, co się dostanie. Życiowe możliwości, zdrowie, per-
spektywy, akcent, zasady zachowania przy stole — te rzeczy
można jeszcze jakoś tam kształtować. Ale o tym, z jaką
osobą będziemy żyli, tak naprawdę decyduje to, który
plemnik odnajdzie jajo, jak ułożone są karty w obu taliach,
a następnie jak zostaną potasowane, podzielone i sklejone
w chwili rekombinacji. Może być wesoła lub neurotyczna,
miła lub chciwa, ciekawa lub nudna, ekspansywna lub
nieśmiała bądź też odznaczająca się wszystkimi pośrednimi
cechami; świadomość, ile pracy zostało już wykonane, może
się okazać afrontem dla rodzicielskiej dumy. Z drugiej
strony nie zwalnia cię to wcale z obowiązku. Przekonujesz
się o tym, gdy masz więcej niż jedno dziecko; zbliżone
życiowe szanse dają w rezultacie dwie całkowicie odmienne
osoby. Oto w mieszczącej się w piwnicy przestronnej kuch-
ni, o godzinie 3.55 rano, w pojedynczym snopie światła,
siedzi niczym na scenie Theo Perowne, osiemnastoletni, od
dawna już niekontynuujący formalnej edukacji młodzieniec,
w opinających nogi czarnych dżinsach i opartych o skraj
stołu wysokich butach z miękkiej czarnej skóry (które kupił
sobie za własne pieniądze). Tak niepodobny do swojej
siostry Daisy, jak tylko pozwalają na to reguły przypad-
kowości. Rozpierając się na przechylonym do tyłu kuchen-
nym krześle, pije wodę z wielkiego dzbanka. W drugiej
dłoni trzyma złożone czasopismo muzyczne, które czyta.
Na podłodze leży nabijana ćwiekami skórzana kurtka.
O kredens opiera się gitara w futerale. Widnieje już na nim
kilka hotelowych nalepek: Triest, Oakland, Hamburg, Val
d'Isère. Jest miejsce na więcej. Ze stojącej na półce nad
książkami kucharskimi kompaktowej wieży stereo dobiega
podobna do cichego szmeru mżawki muzyka całonocnej
stacji pop.
Perowne zastanawia się czasami, czy w młodości przyszło
mu kiedykolwiek do głowy, że zostanie ojcem bluesowego
31
muzyka. On sam szedł prostą, utartą ścieżką, bez pytania
i słowa skargi, ze szkoły do akademii medycznej, a potem
zdobywał uparcie kliniczne doświadczenia w Londynie,
Southend-on-Sea, Newcastle, na oddziale wypadkowym
szpitala Bellevue w Nowym Jorku i z powrotem w Lon-
dynie. Jak on i Rosalind, takie sumienne, konwencjonalne
osoby, mogły zrodzić takiego wolnego ducha? Kogoś, kto
ubiera się z pewną ironią w stylu cyganerii lat pięćdziesią-
tych, kto nie czyta książek i nie dał się przekonać do
dalszej nauki w szkole, kto rzadko wstaje z łóżka przed
południem i komu zależy głównie na mistrzowskim opano-
waniu wszystkich niuansów stylu Delty, Chicago i Missisipi,
kilku solówkach, które zawierają według niego klucz do
wszelkich tajemnic, oraz na sukcesie jego zespołu, New
Blue Rider. Twarz Thea jest większą wersją twarzy matki;
ma jej szczere otwarte spojrzenie i łagodne oczy, nie zielone
jednak, lecz ciemnobrązowe — migdałowe i lekko skośne.
Po ojcu odziedziczył grubokościstą tyczkowatość w trochę
silniejszym, bardziej zwartym wydaniu. Ma również jego
ręce, co przydaje się w muzycznej branży. W zamkniętym
rozplotkowanym światku angielskiego bluesa Theo uważany
jest za obiecującą postać, kogoś, kto ma już swój styl i może
któregoś dnia stanąć w jednym szeregu z bogami, brytyj-
skimi bogami, czyli Alexisem Kornerem, Johnem Mayallem
i Erikiem Claptonem. Ktoś gdzieś napisał, że Theo Perowne
gra jak anioł.
Jego ojciec naturalnie się z tym zgadza mimo wątpliwo-
ści, jakie budzą w nim ograniczenia formy. Właściwie lubi
bluesa; w gruncie rzeczy to on pokazał dziewięcioletniemu
Theowi, na czym polega ten rodzaj muzyki. Później pałecz-
kę przejął dziadek. Ale czy można przez całe życie czerpać
satysfakcję z dwunastu taktów opartych na trzech oczywis-
tych akordach? Może to jeden z tych mikrokosmosów, które
zastępują ci cały świat. Niczym talerz Spode'a. Albo poje-
32
dyncza komórka. Albo, jak twierdzi Daisy, powieść Jane
Austen. Kiedy muzyk i słuchacz tak dobrze znają linię
melodyczną, przyjemność leży w dewiacji, w niespodzie-
wanym odejściu od kanonu. Zobaczyć świat w ziarnku
piasku. To jest to, mówi sobie Perowne, klipsując tętniak:
pasjonująca wariacja na niezmienny temat.
W magnetycznej grze syna jest coś, co w odbiorze Hen-
ry'ego przywraca niewytłumaczalny powab tej prostej sek-
wencji dźwięków. Theo należy do gitarzystów, którzy grają
w czujnym transie, nie poruszając ciałem i nie zerkając
nawet w dół na ręce. Czasem tylko kiwa głową w zamyś-
leniu. Grając wiązankę, może odchylić głowę do tyłu, by
wskazać innym, że „zaczyna od nowa". Na scenie jest taki
sam jak w rozmowie, spokojny, oficjalny, chroniący prywat-
ność pod maską życzliwej uprzejmości. Jeśli w tylnych
rzędach zauważy przypadkiem swoich rodziców, unosi lewą
dłoń znad gryfa w nieśmiałym osobistym pozdrowieniu.
Henry i Rosalind przypominają sobie wówczas tekturowy
żłóbek w szkolnej sali gimnastycznej, a przy nim poważ-
nego pięcioletniego Józefa, z przymocowaną gumkami ku-
chenną ścierką na głowie, trzymającego za rękę zbolałą
Marię i wykonującego ten sam ukradkowy czuły gest, kiedy
spostrzegł w końcu rodziców w drugim rzędzie.
Ta powściągliwość, ten chłód pasują do bluesa, w każdym
razie do tej jego wersji, którą preferuje Theo. Kiedy wyko-
nuje niezbyt szybki standard w rodzaju Sweet Home Chica-
go, z jego leniwym przerywanym rytmem — twierdzi, że
zaczynają go już nudzić stare bluesy — rozpoczyna w dol-
nym rejestrze lekkim, muskularnym krokiem niczym zwinny
drapieżca, strząsający z łap zmęczenie, połykający mile
otwartej sawanny. A potem przesuwa dłoń wyżej i niepew-
ność zaczyna pobrzmiewać groźną nutą. Krótki synkopo-
wany sztych przy nawrocie, nagłe ucięcie przedłużonego
akordu, nuta przytrzymana na przekór harmonii, roztropnie
33
spłaszczona kwinta, septyma zakręcona w zmysłowych
mikrotonach. Potem przelotny smętny dysonans. Theo ma
rytmiczny dar zaprzeczania oczekiwaniom, metodę wy-
grywania trio li w opozycji do dwu- albo czteronutowych
zbitek. Jego solówki mają barwę i akcent bebopu. Henry
nie mówił nikomu, nawet Rosalind, że są chwile, kiedy na
tyłach jakiegoś baru na West Endzie ta muzyka urzeka go
i jest dumny z własnego syna. Ta duma — nierozłączna od
przyjemności, jaką daje sam blues — przejawia się w po-
staci graniczącego z bólem ściskania w piersi. Ma trudności
z oddychaniem. Sercem bluesa nie jest melancholia, lecz
dziwna i przyziemna radość.
Gitara Thea niepokoi go, ponieważ stanowi również
reprymendę, przypomnienie zepchniętego w podświadomość
braku satysfakcji z własnego życia, niedostatku jakiegoś
elementu. To uczucie może wzbierać, kiedy występ dobiega
końca, neurochirurg żegna się czule z synem i jego przyja-
ciółmi i wychodząc na ulicę, postanawia wrócić do domu
pieszo. W jego własnym życiu nie ma nic, w czym zawarta
byłaby ta inwencja, ten swobodny styl. Ta muzyka budzi
w nim niewyrażone pragnienie lub frustrację, poczucie, że
wzgardził otwierającą się przed nim drogą, opiewanymi
w piosenkach porywami serca. Życie to chyba coś więcej
niż tylko ratowanie życia. Coś więcej niż dyscyplina i od-
powiedzialność medycznej profesji, spotęgowane przez fakt,
że założył rodzinę już w połowie dwudziestki, i prawie
stale obecny welon zmęczenia; jest jeszcze dość młody, by
pragnąć czegoś nieprzewidywalnego i nieposkromionego,
i dość stary, by wiedzieć, że szanse na to są coraz mniejsze.
Czy ma się stać tym nowoczesnym głupcem, który zaczy-
na w pewnym wieku stawać przed witrynami, wpatrując się
w saksofony lub motocykle, albo znajduje sobie kochan-
kę w wieku własnej córki? Kupił już sobie drogi samochód.
Gra Thea budzi żal w sercu jego ojca. To w końcu blues.
34
Theo opuszcza swoje krzesło na cztery nogi i unosi rękę
w geście powitania. Okazywanie zaskoczenia nie jest w jego
stylu.
— Ranny ptaszek?
— Widziałem właśnie płonący samolot, leciał w kierun-
ku Heathrow.
— Żartujesz.
Henry idzie w stronę radia, chcąc zmienić program, ale
Theo podnosi ze stołu pilota i włącza mały telewizor, który
trzymają przy piekarniku na okazje takie jak ta, na pilne
wiadomości. Czekają, aż skończy się bombastyczna czołów-
ka wiadomości o czwartej — pulsująca syntetyczna muzyka
i migająca komputerowa grafika, połączone w wagnerow-
skim spektaklu światła i dźwięku, który ma sugerować
szybkość, technologię oraz globalny zasięg. Ten sam co
zwykle prezenter z kwadratową szczęką, mniej więcej
w wieku Perowne'a, zaczyna przedstawiać wiadomości dnia.
Od razu staje się jasne, że płonący samolot nie wszedł
jeszcze w planetarny obieg. Pozostaje niepotwierdzonym
subiektywnym zdarzeniem. Mimo to wysłuchują kilku do-
niesień.
— Hans Blix: czy wojna jest nieunikniona? — intonuje
prowadzący przy akompaniamencie tam-tamów. Na ekranie
widać francuską minister spraw zagranicznych, madame de
Villepin, nagradzaną brawami na sali posiedzeń ONZ. —
Stany Zjednoczone i Wielka Brytania mówią tak. Większość
mówi nie.
Następnie przygotowania do antywojennych demonstracji,
które mają się odbyć tego dnia w Londynie i niezliczonych
miastach na całym świecie; turniej tenisowy na Florydzie
przerwany przez kobietę z kuchennym nożem...
Perowne wyłącza telewizor.
— Może napijemy się kawy? — pyta i kiedy Theo
wstaje, żeby ją zrobić, opowiada mu całą historię, swoją
35
wiadomość dnia. Nie powinno go dziwić, jak mało w grun-
cie rzeczy jest do powiedzenia — samolot i świetlny punkt
wędrujący przez pole jego widzenia, z lewej do prawej,
przelatujący za drzewami i za wieżą urzędu pocztowego,
a potem znikający na zachodzie. Ma poczucie, że doświad-
czył o wiele więcej.
— Ale co... co robiłeś przy oknie?
— Mówiłem ci. Nie mogłem zasnąć.
— Co za zbieg okoliczności.
— No właśnie.
Ich oczy spotykają się — to moment potencjalnej kon-
frontacji — a potem Theo odwraca wzrok i wzrusza ramio-
nami. Jego siostra, przeciwnie, lubi znaleźć się w klinczu;
oboje, Daisy i Henry, przejawiają upodobanie — Rosalind
i Theo określają je mianem żałosnego nałogu — do zażar-
tych słownych batalii. W fermentującej mierzwie sypialni
nastolatka, między czasopismami gitarowymi, porzuconymi
koszulkami, skarpetkami i butelkami po mlecznych kok-
tajlach leżą prawie nietknięte książki na temat UFO, który
to termin oznacza obecnie niemal wyłącznie pojazd kos-
miczny, należący do kosmitów i przez nich prowadzony.
Z tego, co wie Henry, światopogląd Thea opiera się na
przekonaniu, że w jakiś sposób wszystko jest połączone,
w interesujący sposób połączone, i że pewne władze, a zwła-
szcza rząd amerykański, dysponujący uprzywilejowanym
dostępem do pozaziemskiej inteligencji, pozbawia resztę
świata możliwości korzystania z tej niezwykłej wiedzy,
której współczesna nauka, nudna i ograniczona, nie jest
w stanie nawet fragmentarycznie pojąć. Ta wiedza jest
ujawniana w innych książkach, których Theo również pra-
wie nie tyka. Jego ciekawością, co prawda niezbyt roz-
budzoną, zawładnęli sprzedawcy podróbek. Ale czy ma to
jakieś znaczenie, skoro potrafi grać na gitarze niczym anioł,
skoro dochowuje przynajmniej wiary formom cudownej
36
wiedzy, skoro jest jeszcze tyle czasu, by zmienił zdanie,
jeśli istotnie tak to sobie wymyślił?
Jest łagodnym chłopcem — te długie rzęsy, te ciemne,
lekko skośne aksamitne oczy; nie należy do osób, które
łatwo wchodzą w spór. Ich spojrzenia się spotykają i Theo
odwraca wzrok, nie zdradzając tego, co myśli. Wszechświat
wskazuje być może jego ojcu jakieś ogniwo, daje mu jakiś
znak, lecz on nie chce go odczytać. Cóż można na to
poradzić?
— Więc musiał się rozbić kilka minut po tym, jak
zniknął mi z oczu — mówi Henry, zakładając, że Theo śni
na jawie, podobnie jak to się zdarza jemu samemu, i próbu-
jąc ściągnąć go na ziemię. — Ile czasu twoim zdaniem
potrwa, nim powiedzą o tym w wiadomościach?
Theo, który stoi przy blacie, filtrując kawę, zerka przez
ramię i dotyka palcem dolnej wargi, pełnej, ciemnoczer-
wonej wargi, ostatnio chyba niezbyt często całowanej.
Odprawił swoją dziewczynę w sposób, w jaki to na ogół
robi, nie mówiąc nic i pozwalając, żeby to skończyło się
samo, bez wielkiego dramatu. Małomówność, gdy trzeba
się przywitać, przedstawić, pożegnać, nawet podziękować,
należy do współczesnej etykiety. Tylko przez telefon młodzi
się rozkręcają. Theo potrafi wisieć na nim przez trzy godzi-
ny bez przerwy.
— Powiedzą o tym w następnych wiadomościach, tato.
O wpół do piątej — uspokaja go, jakby mówił do marud-
nego dziecka, autorytatywnym tonem obywatela, nawet
prominenta elektronicznej epoki.
To prawda. Nagi pod swoim szlafrokiem — przyodziew-
kiem starych i chorych — ze zmierzwionymi z braku snu,
przerzedzającymi się włosami i głosem, równym barytonem
konsultanta, teraz wpadającym w dyszkant z przejęcia,
Henry kwalifikuje się do uspokojenia. Od tego to się za-
czyna, długi proces stawania się dzieckiem własnych dzieci.
37
Aż któregoś dnia słyszymy: jeśli znowu się rozpłaczesz,
tato, wywieziemy cię do domu starców.
Theo siada przy stole i przesuwa w jego stronę filiżankę
z kawą. Sam sobie nie zrobił. Zamiast tego otwiera kolejną
półlitrową butelkę wody mineralnej. Zdrowy tryb życia
młodych. A może usuwa skutki kaca? Czas, kiedy Henry
czuł, że ma prawo o to zapytać lub też wyrazić swój pogląd,
minął już dawno temu.
— Myślisz, że to terroryści? — pyta Theo.
— To możliwe.
Wrześniowe zamachy były wprowadzeniem Thea w spra-
wy międzynarodowe, momentem, w którym przyjął do
wiadomości, że wydarzenia wykraczające poza krąg znajo-
mych, dom oraz scenę muzyczną mają wpływ na jego
egzystencję. W wieku szesnastu lat, bo tyle wtedy miał,
mogło się to wydawać dość późną inicjacją. Perowne,
urodzony na rok przed kryzysem sueskim, zbyt młody na
kubańskie rakiety, budowę berlińskiego muru i zabójstwo
Kennedy'ego, pamięta, jak płakał po Aberfan w tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku — sto szesnaś-
cioro uczniów takich jak on, zaraz po modlitwie w szkolnej
auli, dzień przed końcem semestru, zasypanych przez lawinę
błota. Wtedy po raz pierwszy zaczął podejrzewać, że wy-
chwalany przez jego dyrektorkę miły, kochający dzieci Pan
Bóg może nie istnieć. Jak się okazało, większość ważniej-
szych wydarzeń światowych wskazywała na to samo. Ale
w prawdziwie bezbożnym pokoleniu Thea to pytanie w ogó-
le nie pada. Nikt w jego jasnej, zwróconej ku przyszłości,
przeszklonej szkole nie kazał mu się nigdy modlić ani
śpiewać niezrozumiałego radosnego hymnu. Nie było istoty,
w którą mógłby zwątpić. Jego inicjacja przed topniejącymi
na ekranie telewizora wieżami była intensywna, ale szybko
się zaadaptował. Obecnie kartkuje gazety, szukając nowych
wydarzeń, zupełnie jakby przerzucał informator kulturalny.
38
Dopóki nie dzieje się nic nowego, nie zaprząta sobie tym
głowy. Międzynarodowy terror, kordony bezpieczeństwa,
przygotowania do wojny — te rzeczy są czymś z góry
danym, czymś w rodzaju pogody. Wchodząc w dorosłość,
taki właśnie widzi świat.
Nie może go to niepokoić tak jak ojca, który czyta te
same gazety z chorobliwą fiksacją. Mimo gromadzących
się wokół zatoki wojsk, czołgów na Heathrow w czwartek,
szturmu na meczet w Finsbury Park, doniesień o komórkach
terrorystycznych w całym kraju i nagranej na taśmie zapo-
wiedzi Bin Ladena o „męczeńskich atakach" na Londyn,
Perowne przez pewien czas sądził, że wszystko to jest jakąś
aberracją, że świat się uspokoi i wkrótce będzie inaczej, że
rozwiązania są możliwe, że dyktat rozumu, będącego prze-
cież potężnym narzędziem, jest nieunikniony i stanowi
jedyne wyjście; albo że podobnie jak każdy inny kryzys ten
również szybko odejdzie w przeszłość i ustąpi miejsca
następnemu. Tak jak to się działo z Falklandami i Bośnią,
Biafra i Czarnobylem. Ostatnio jednak ten pogląd wyda-
je się nadmiernie optymistyczny. Wbrew własnym skłon-
nościom Perowne adaptuje się w podobny sposób, w jaki
pacjenci adaptują się w końcu do nagłej utraty wzroku albo
sprawnych kończyn. Nie ma powrotu. Lata dziewięćdzie-
siąte wydają się niewinną dekadą — któż wówczas przewi-
dywał, że tak się to potoczy? Teraz oddychamy innym
powietrzem. Perowne kupił książkę Freda Hallidaya* i prze-
czytał na pierwszych stronach to, co wydawało się jedno-
cześnie konkluzją i klątwą: nowojorskie zamachy przy-
spieszyły globalny kryzys, którego rozwiązanie potrwa, jeśli
będziemy mieli szczęście, sto lat. Jeśli będziemy mieli
* Chodzi prawdopodobnie o książkę brytyjskiego politologa Freda Hal-
lidaya Two Hours That Shook the World: September 11, 2001: Causes and
Consequences.
39
szczęście. Całe życie Henry'ego i całe życie Thea i Daisy.
Oraz życie ich dzieci. Wojna stuletnia.
Nieznający się na parzeniu kawy Theo zrobił ją trzy razy
za mocną. Ale Henry, nie chcąc urazić synowskich uczuć,
wypija wszystko. Teraz już z pewnością nie zaśnie.
—- Nie widziałeś, jakie to linie lotnicze? — pyta Theo.
— Nie. Było za daleko i za ciemno.
— Pytam, bo Chas miał dziś rano wrócić z Nowego
Jorku.
Chas jest saksofonistą New Blue Rider, pogodnym wiel-
koludem z St Kitts. W Nowym Jorku był na tygodniowym
mistrzowskim kursie, organizowanym oficjalnie przez Bran-
forda Marsalisa. Te dzieciaki mają właściwe elicie poczucie
przysługujących im praw. Ry Cooder usłyszał raz Thea
grającego na hawajskiej gitarze w Oakland. Do lustra w sy-
pialni młodego Perowne'a przyklejona jest taśmą podstawka
pod piwo z przyjaznym pozdrowieniem od mistrza. Przysu-
wając do niej nos, pod plamą po piwie można zobaczyć
złożony niebieskim długopisem podpis oraz dopisek: „Tak
trzymaj, chłopcze!".
— Nie przejmowałbym się. Nocne loty kończą się do-
piero o wpół do piątej.
— Tak, chyba tak. — Theo pociąga z butelki. — Myś-
lisz, że to dżihadziści...?
Perowne czuje, że kręci mu się w przyjemny sposób
w głowie. Wszystko, na co patrzy, łącznie z twarzą syna,
oddala się, lecz nie staje się wcale mniejsze. Nie słyszał, by
Theo używał wcześniej tego słowa. Czy jest poprawne?
Wypowiedziane jego lekkim tenorem wydaje się nieszkod-
liwe, wręcz oryginalne. To obniżenie się chłopięcego dysz-
kantu jest czymś, co dla Henry'ego wciąż nie jest oczywis-
tością, choć od czasu gdy to się stało, minęło już pięć lat.
W ustach Thea — próbuje w fikuśny sposób wymówić
głoskę „dż" — arabskie słowo brzmi niewinnie, niczym
40
jakiś strunowy marokański instrument, którym zespół zain-
teresował się i podłączył do prądu. W idealnym islamskim
państwie, pod rządami szariatu, przewidziano miejsce dla
chirurgów. Bluesowym gitarzystom znajdzie się inną pracę.
Ale może nikt nie domaga się takiego państwa. Może nikt
niczego się nie domaga. Tym, co widać, jest wyłącznie
nienawiść, czysty nihilizm. Jeśli jest się londyńczykiem,
można wspominać z nostalgią IRA. Nawet jeśli straciło się
obie nogi, pewną pociechę stanowił fakt, że stało się to
w imię zjednoczenia Irlandii. Do którego, według wieleb-
nego lana Paisleya, i tak dojdzie dzięki mocy dziecinnego
wózka. Kolejny kryzys przechodzący do historii po zaledwie
trzydziestu latach. Ale to nie do końca prawda. Radykalni
islamiści nie są w gruncie rzeczy nihilistami — chcą ideal-
nego społeczeństwa na ziemi, czyli tego, czym jest islam.
Należą do zgubnej tradycji, na temat której Perowne po-
dziela obiegowy pogląd — pogoń za utopią prowadzi do
zgody na wszelkie nadużycia, wszelkie środki, które mają
zapewnić jej urzeczywistnienie. Jeśli na samym końcu
wszyscy będą szczęśliwi, jaką zbrodnią będzie zamordowa-
nie teraz miliona albo dwóch?
— Nie wiem, co myśleć — mówi Henry. — Zaczekajmy
na wiadomości.
Theo oddycha chyba z ulgą. Na swój uprzejmy sposób
gotów był, jeśli trzeba, przedyskutować te sprawy z ojcem.
0 czwartej czterdzieści rano wolałby jednak nie mówić
zbyt wiele. Przez kilka minut siedzą więc w niekrępującym
milczeniu. W Ciągu ubiegłych miesięcy poruszyli, siedząc
Przy tym stole, wszystkie problemy. Nigdy wcześniej ze
sobą tyle nie rozmawiali. Gdzie jest młodzieńczy gniew,
trzaskanie drzwiami, stłumiona furia, które miały cechować
^ał inicjacji Thea? Czyżby wszystkie te uczucia po-
onął blues? Dyskutowali oczywiście o Iraku, Ameryce 1 władzy, o europejskiej nieufności, o islamie — jego
41
cierpieniu i użalaniu się nad sobą — o Izraelu i Palestynie,
dyktatorach i demokracji — a także o zabawkach dużych
chłopców — broni masowego rażenia, prętach uranowych,
fotografii satelitarnej, laserach i nanotechnologii. Przy ku-
chennym stole to są specjalności dnia, menu początku
dwudziestego pierwszego wieku. W poprzednią niedzielę
wieczorem Theo ukuł aforyzm: Im większa jest skala myś-
lenia, tym paskudniej to wygląda. „Kiedy mówimy o dużych
sprawach — stwierdził, poproszony o wyjaśnienie — o sy-
tuacji politycznej, globalnym ociepleniu, światowej nędzy,
wszystko wygląda naprawdę strasznie, nic nie zmienia się
na lepsze, nie czeka nas nic dobrego. Ale kiedy myślę
o małych, bliższych sprawach, no wiecie, o dziewczynie,
którą właśnie poznałem, albo o tej piosence, którą mam
nagrać z Chasem, o wyjeździe na snowboard w przyszłym
miesiącu, wtedy wygląda to świetnie. Więc takie będzie
moje motto: myśl o tym, co małe".
— Jak się udał koncert? — pyta Henry, przypominając
sobie teraz jego słowa. Do kolejnych wiadomości zostało
im jeszcze kilka minut.
— Graliśmy naprawdę podstawowe rzeczy, ostre kawał-
ki, prawie wszystkie numery Jimmy'ego Reeda. No wiesz,
coś takiego... — Theo śpiewa z parodystyczną przesadą
krótki basowy fragment boogie. Palce jego lewej ręki nie-
świadomie zaciskają się i otwierają, wykonując akordy. —
Szalenie im się to spodobało. Nie chcieli słuchać nic innego.
Co było trochę dołujące, ponieważ to nie jest w ogóle to,
o co nam chodzi — dodaje, uśmiechając się jednak szeroko
na samo wspomnienie.
Czas na wiadomości. Ponownie pulsuje syntetyczna mu-
zyka i pojawia się bezsenny prezenter oraz jego budząca
zaufanie szczęka. I oto jest samolot, nareszcie prawdziwy,
stojący na ukos na pasie, najwyraźniej nieuszkodzony,
a wokół niego spryskujący go pianą strażacy, żołnierze,
42
policja, migające światła i ustawione tyłem ambulanse.
Najpierw zupełnie nieistotne pochwały pod adresem służb
ratowniczych za szybką akcję. Później dopiero wyjaśniają,
co się wydarzyło. To samolot towarowy, rosyjski tupolew,
lecący z Rygi do Birmingham. Kiedy znajdował się na
wschód od Londynu, w jednym z silników wybuchł pożar.
Załoga poprosiła przez radio o zezwolenie na lądowanie
i próbowała odciąć dopływ paliwa do płonącego silnika.
Zawrócili na zachód, zostali doprowadzeni wzdłuż Tamizy
do Heathrow i całkiem sprawnie wylądowali. Nikt z dwu-
osobowej załogi nie został poszkodowany. Nie podano,
jaki był ładunek, ale jego część, przede wszystkim poczta,
została zniszczona. Następnie, wciąż na drugim miejscu,
anytwojenne protesty, które mają się zacząć za parę godzin.
Trzeci jest Hans Blix, człowiek dnia wczorajszego.
Kot Schródingera okazał się jednak żywy.
Theo podnosi z podłogi swoją kurtkę i wstaje.
— Więc to jednak nie jest atak na cały nasz styl życia —
rzuca oschle.
— Dobrze się skończyło — zgadza się Henry.
Chciałby uścisnąć syna nie tylko dlatego, że czuje ulgę,
lecz dlatego, że uświadamia sobie, iż Theo wyrósł na
takiego sympatycznego człowieka. Odejście ze szkoły —
śmiałe przerwanie formalnej edukacji w punkcie, w którym
nie poważyli się na to jego rodzice, wzięcie odpowiedzial-
ności za własne życie — okazało się udanym krokiem.
Ostatnio jednak musi nie widzieć się z synem przynajmniej
przez tydzień, by go objąć. W dzieciństwie Theo był zawsze
spragniony fizycznego kontaktu — nawet w wieku trzynastu
lat brał czasami ojca za rękę na ulicy. Teraz nie ma do tego
powrotu. Tylko Daisy ma szansę na całusa na dobranoc,
kiedy jest w domu.
— Więc bierzesz dziś udział w marszu? — pyta Henry,
kiedy jego syn wychodzi z kuchni.
43
— Tak jakby. Duchowo. Muszę przygotować tę pio-
senkę.
— No to śpij dobrze.
— Dobrze. Ty też — odpowiada Theo. — No to dob-
ranoc — dodaje, zmierzając w stronę drzwi. — Do zoba-
czenia rano — woła parę sekund później, wchodząc po
schodach. — ...Noc? — bąka nieśmiało, z lekko pytającą
intonacją, ze szczytu schodów i na każde z tych pożegnań
Henry odpowiada i czeka na następne. Tak właśnie wygląda
długie pożegnanie Thea, trzy, cztery albo nawet pięć po-
wtórzeń, przesąd, że powinien zawsze mieć ostatnie słowo.
Wyciągnięta dłoń powoli się wyślizguje.
Perowne hołduje teorii, że kawa może mieć czasami
paradoksalny efekt, i tak chyba dzieje się teraz, gdy stąpa
ciężkim krokiem po kuchni, gasząc światła; nie tylko bezsen-
na noc, lecz cały tydzień i wcześniejsze tygodnie zaczynają
dawać mu się we znaki. Wchodząc po schodach i trzymając
się poręczy, czuje, jak drżą mu kolana, mięśnie czworogło-
we. Tak właśnie będzie, kiedy skończy siedemdziesiątkę.
Przecinając hol, czuje pod bosymi stopami kojący dotyk
zimnej kamiennej posadzki. W drodze do głównych scho-
dów zatrzymuje się przy podwójnych frontowych drzwiach.
Wychodzi się przez nie prosto na chodnik, na ulicę, która
prowadzi na plac, i zmęczonemu Perowne'owi wydają się
nagle dziwnie obce z tkwiącymi na nich naroślami —:
trzema
masywnymi zamkami Banhama, dwiema czarnymi żelazny-
mi zasuwami równie starymi jak dom, dwoma łańcuchami
z hartowanej stali, wizjerem z mosiężną klapką, skrzynką
z elektronicznym systemem Entryphone oraz przyciskiem
i klawiaturą alarmu ze słabo świecącymi cyferkami. Tyle
zabezpieczeń, tyle szańców do pokonania: trzeba się strzec
nędzarzy, narkomanów i złoczyńców tego miasta.
44
Stając ponownie w ciemności przy łóżku, pozwala, by
szlafrok zsunął mu się z ramion na podłogę, i po omacku
kładzie się w chłodnej pościeli przy żonie. Rosalind leży na
lewym boku, odwrócona do niego tyłem, wciąż ma pod-
ciągnięte kolana. Henry dopasowuje się do znajomego
obrysu jej ciała, obejmuje ją prawą ręką i przysuwa się
bliżej. Kiedy całuje ją w kark, Rosalind odzywa się z głębi
snu — ton jej głosu jest przyjemny i serdeczny, lecz
pojedyncze niewyraźne słowo w ogóle nie opuszcza jej ust,
jakby brzemię okazało się zbyt ciężkie do udźwignięcia.
Henry czuje, jak jej ciepłe ciało grzeje przez jedwabną
piżamę jego pierś i krocze. Przejście trzech pięter trochę go
ocuciło, oczy ma szeroko otwarte w ciemności; wysiłek
i minimalny wzrost ciśnienia krwi powodują lokalne pobu-
dzenie receptorów siatkówki. Po bezkresnym stepie jego
widzenia wędrują upiorne chmary opalizującej purpury
i zieleni, które zwijają się i zmieniają w bele materiału,
zwoje złupionego aksamitu, odsłaniające niczym kurtyny
nowe sceny, nowe myśli. Nie chce żadnej z nich, ale
zupełnie się rozbudził. Czeka go pozbawiony pracy dzień,
droga przez step; po partyjce sąuasha, którą po bezsennej
nocy ma już w zasadzie przegraną, musi odwiedzić matkę.
Nie potrafi wyobrazić sobie jej twarzy takiej, jaką jest
teraz. Zamiast tego widzi zapamiętaną z fotografii mist-
rzynię hrabstwa w pływaniu sprzed czterdziestu lat — ten
gumowy czepek w kwiatki, który upodabniał ją do żwawej
foki. Był z niej dumny, nawet kiedy zatruwała mu dzieciń-
stwo, ciągnąc go w zimowe wieczory na hałaśliwe miejskie
pływalnie z betonowymi posadzkami, po których walały
się plastry z kiszącymi się w letnich kałużach różowymi 1 purpurowymi plamami. Przed sezonem musiał z nią jeździć
nad ponure zielone jeziora i szare Morze Północne. To inny
żywioł, zwykła powtarzać, jakby mogło to stanowić jakieś
wyjaśnienie lub zachętę. Inny żywioł był dokładnie tym,
45
w czym nie chciał zanurzać swojego chudego, piegowatego
ciała. Najbardziej bolesna była granica między żywiołami,
nieprzyjazna tafla tnąca pokryły gęsią skórką, wciągnięty
brzuch, gdy na początku czerwca — by sprawić jej przy-
jemność — wchodził na palcach do nieprzejrzystej wody
na wybrzeżu Essex. Nie potrafił nigdy skoczyć do wody,
tak jak to robiła ona i tak jak chciała, by zrobił. Codzienne
zanurzanie się w innym żywiole, czynienie każdego dnia
wyjątkowym, było tym, czego pragnęła, i uważała, że
powinien iść w jej ślady. Obecnie nie miał nic przeciwko
temu, pod warunkiem że obcym żywiołem nie była zimna
woda.
W nozdrza wpada mu świeże powietrze i przysuwając
się bliżej do Rosalind, czuje się lekko podniecony. Słyszy
przypominające szum wiatru w jodłowym lesie pierwsze
odgłosy ulicznego ruchu na Euston Road. Ludzie, którzy
muszą być w pracy o szóstej rano w sobotę. Myśl o nich
nie przyprawia go o senność, jak to się dzieje często innym
razem. Myśli o seksie. Gdyby świat dopasowywał się do
jego potrzeb, uprawiałby teraz z Rosalind seks, bez żadnych
wstępów, z bardzo chętną Rosalind, a potem, omdlewając
na trzeźwo z zachwytu, zapadłby w sen. Ale nawet des-
potyczni królowie i antyczni bogowie nie mogą marzyć
o świecie, który jest zawsze do ich dyspozycji. Właściwie
tylko dla małych dzieci życzenie i jego spełnienie jest
jednym i tym samym i być może dlatego w tyranach jest
coś dziecinnego. Sięgają po coś, czego nie mogą mieć.
Frustracja może w każdej chwili zakończyć się napadem
złości, w trakcie którego spadają głowy. Saddam na przy-
kład wcale nie jest pierwszym lepszym brutalem o kwad-
ratowej szczęce. Sprawia wrażenie wyrośniętego nad wiek,
rozczarowanego chłopaka o spojrzeniu winowajcy i ciem-
nych oczach zdziwionych tym, że nie wszystko można
wymóc rozkazem. Absolutna władza i jej rozkosze są poza
46
jego zasięgiem i wciąż się kurczą. Wie, że kolejny służalczy
generał zawleczony do izby tortur, kolejna kula w głowie
krewniaka nie sprawią mu takiej samej jak niegdyś satys-
fakcji.
Perowne zmienia pozycję i muskając nosem plecy Rosa-
lind, wdycha cierpki aromat perfumowanego mydła, zmie-
szany z zapachem ciepłej skóry i umytych szamponem
włosów. Co za szczęście, że kobieta, którą kocha, jest
również jego żoną. Z drugiej strony zbyt szybko przeszedł
od erotyki do Saddama — który należy do sfery zamętu,
wieloskładnikowego miszmaszu złych przeczuć i trosk. Nie
mogąc zasnąć nad ranem, wijemy sobie gniazdo z własnych
lęków — nasze przetrwanie zależy w jakimś stopniu od
tego, czy umiemy przewidywać to, co najgorsze, i planować,
jak tego uniknąć. Sztuka mrocznego fantazjowania jest
dziedzictwem naturalnej selekcji w pełnym zagrożeń świe-
cie. W ciągu minionej godziny był w stanie ogłupienia, dał
się ponieść obłędowi nadinterpretacji. Nie pociesza go
wcale, że w naszych czasach każdy doszedłby na jego
miejscu do tych samych wniosków. Świat pełen jest błęd-
nych interpretacji. Jak możemy ufać samym sobie? Przy-
wołuje teraz detale, które zlekceważył, karmiąc swoje oba-
wy: to, że samolot nie zmierzał w stronę żadnego publicz-
nego budynku, że w regularny, kontrolowany sposób scho-
dził do lądowania, że leciał wyznaczonym korytarzem
powietrznym — żadna z tych rzeczy nie złagodziła jego
niepokoju. Powtarzał sobie, że są dwa możliwe wyjścia —
kot jest żywy lub martwy. Głosował jednak za martwym,
podczas gdy powinien się od razu zorientować, że to zwy-
czajny wypadek. A nie atak na cały nasz styl życia.
Na pół świadoma jego obecności Rosalind zmienia pozy-
cję, kręcąc ramionami, i jej plecy przywierają do jego piersi.
Potem przesuwa stopę po jego łydce i opiera jej łuk o jego
Palce. Coraz bardziej podniecony Henry czuje, że członek
47
znalazł się w potrzasku jej pleców, i sięga w dół, by się
uwolnić. Jej oddech znowu jest równy. Henry leży nieru-
chomo, czekając, aż zmorzy go sen. Wziąwszy pod uwagę
współczesne standardy, jakiekolwiek standardy, jest coś
perwersyjnego w tym, że nigdy nie znudziło mu się upra-
wianie miłości z Rosalind, nigdy tak naprawdę nie kusiło
go, by skorzystać z rozlicznych okazji, których dostarcza
szczodra logika medycznej hierarchii. Kiedy myśli o seksie,
myśli o niej. O tych oczach, tych piersiach, tym języku, tej
gotowości. Któż inny mógłby go kochać z takim znaw-
stwem, taką serdecznością i przekornym humorem, z kim
innym wiązałoby go tyle wspomnień? W jednym życiu nie
zdołałby znaleźć innej kobiety, z którą czułby się taki
wolny, którą potrafiłby zadowolić z takim zapamiętaniem
i biegłością. Jakaś osobliwość charakteru sprawia, że to, co
znane, podnieca go bardziej aniżeli seksualna nowość.
Podejrzewa, że coś jest w nim stłumione, niesprawne albo
płochliwe. Wielu jego znajomych ma przygody z młodszymi
kobietami; co jakiś czas solidne małżeństwa eksplodują
w palbie wzajemnych zarzutów. Perowne patrzy na to
z niepokojem, bojąc się, że brakuje mu jakiegoś elementu
męskiej życiowej siły, śmiałego i zdrowego głodu nowych
doznań. Gdzie się podziała jego ciekawość? Co jest z nim
nie w porządku? Ale nic nie może na to poradzić. Na
zdarzające się od czasu do czasu pytające spojrzenie atrak-
cyjnej kobiety odpowiada niewyraźnym, spokojnym uśmie-
chem. Ta wierność może się wydawać cnotą lub uporem,
lecz nie jest żadną z tych rzeczy, ponieważ tak naprawdę
nie wydaje mu się, by miał jakikolwiek wybór. Tego właśnie
potrzebuje — posiadania, przynależności, repetycji.
Poznali się dzięki katastrofie — która z pewnością stano-
wiła atak na cały jej styl życia. Po raz pierwszy zobaczył
ją, przemierzając późnym sierpniowym popołudniem ko-
biecy oddział neurologii. To było uderzające, ta obfitość
48
rudawobrązowych włosów u tak drobnej kobiety. Sięgały
jej niemal do pasa. Przez moment myślał, że jest dużym
dzieckiem. Siedziała na skraju łóżka, ubrana, rozmawiając
z asystentem. Po napięciu w jej głosie domyślił się, że jest
przerażona. Dowiedział się kilku szczegółów, kiedy stanął
przy jej łóżku, resztę poznał później z notatek. Cieszyła się
generalnie dobrym zdrowiem, ale w ciągu ostatniego roku
cierpiała często na bóle głowy. Pokazała im, gdzie ją boli.
Zauważył, że ma bardzo małe dłonie. A także idealnie
owalną twarz z dużymi jasnoniebieskimi oczyma. Miała
nieregularne okresy i czasami z piersi sączyła jej się jakaś
wydzielina. Kiedy siedziała tego dnia po południu w biblio-
tece wydziału prawa, czytając prace na temat deliktów —
dokładnie to zaznaczyła — zaczął jej, jak powiedziała,
nawalać wzrok. Po kilku minutach nie mogła już odczytać
cyfr na zegarku. Zostawiła książki, złapała torebkę i trzy-
mając się mocno balustrady, zeszła na dół. Kiedy macając
przed sobą rękoma, szła w stronę szpitala, zaczęło się
ściemniać. Myślała, że to zaćmienie Słońca i dziwiła się, że
nikt nie patrzy w niebo. Z izby przyjęć odesłano ją prosto
na oddział i teraz prawie nie widziała pasków na koszuli
asystenta. Gdy pokazał jej palce, nie mogła ich policzyć.
— Nie chcę być ślepa — mówiła cichym zszokowanym
głosem. — Proszę, nie pozwólcie, żebym oślepła.
Czy to możliwe, żeby takie duże przejrzyste oczy mogły
utracić zdolność widzenia? Wysłany na poszukiwanie kon-
sultanta, który nie odpowiadał na wezwania pagera, Henry
poczuł się w zupełnie nieprofesjonalny sposób odrzucony.
Miał wrażenie, że nie wolno mu pozostawiać asystenta —
gładkiego drapieżnego typka — sam na sam z tym nie-
zwykłym stworzeniem. On, Perowne, chciał zrobić wszyst-
ko, żeby ją uratować, chociaż miał tylko bardzo ogólne
Pojęcie, na czym może polegać jej problem.
Konsultant, doktor Whaley, uczestniczył w ważnym ze-
49
braniu. Był dostojnym, trochę niezgrabnym mężczyzną
w trzyczęściowym garniturze w prążki, z kieszonkowym
zegarkiem i wystającą z górnej kieszonki fioletową jed-
wabną chusteczką. Perowne obserwował często z oddali
jego połyskującą w mrocznych korytarzach łysinę. Dźwięcz-
ny, teatralny głos Whaleya parodiowali nieraz młodsi le-
karze. Perowne poprosił sekretarkę, żeby wywołała go
z zebrania. Czekając, powtarzał w myślach to, co miał
zamiar powiedzieć, pragnąc zaimponować wielkiemu czło-
wiekowi swoją zwięzłością. Whaley wyszedł i słuchał ze
zmarszczonym czołem Perowne'a, który zaczął mówić
0 cierpiącej na bóle głowy dziewiętnastolatce, o jej nagłym
upośledzeniu wzroku, a także o nieregularnej miesiączce
1 mlekotoku.
— Na litość boską, chłopcze. Nieregularne okresy, wy-
ciek mleka! — zakrzyknął urywanym głosem radiowego
spikera z czasów wojny, ruszając jednocześnie szybko
korytarzem z marynarką pod pachą.
Przystawiono krzesło, by mógł usiąść naprzeciwko pa-
cjentki. Kiedy badał jej oczy, uspokoił mu się oddech.
Perowne obserwował zwróconą ku konsultantowi piękną
inteligentną twarz. Oddałby wiele, żeby słuchała go tak jak
tamtego. Pozbawiony widocznych wskazówek, musiał po-
legać na każdej zmianie tonu głosu Whaleya. Diagnoza
była szybka.
— No cóż, młoda damo. Wygląda na to, że ma pani
guza przysadki, która jest organem wielkości ziarnka grochu
i znajduje się w środku mózgu. Wokół guza doszło do
krwawienia, które uciska pani nerwy wzrokowe.
Za głową konsultanta było okno i Rosalind dostrzegała
chyba jej kontur, ponieważ wodziła oczyma po jego twarzy.
— Naprawdę mogę oślepnąć — powiedziała zatroska-
nym szeptem po kilku sekundach.
Nie, jeśli od razu się do pani zabierzemy.
50
Rosalind kiwnęła głową na znak zgody. Whaley polecił
asystentowi, żeby w drodze na blok operacyjny wykonano
tomografię, która potwierdziłaby diagnozę. A potem, po-
chylając się ku niej, wyjaśnił cichym, niemal czułym gło-
sem, w jaki sposób guz powoduje powstawanie prolaktyny,
hormonu ciążowego, który sprawia, że piersi wytwarzają
mleko i zanikają miesiączki. Zapewnił ją, że to guz łagodny
i że oczekuje, iż Rosalind odzyska zdrowie. Wszystko
zależało od szybkości. Po pobieżnym, potwierdzającym
diagnozę badaniu piersi — Henry miał zasłonięty widok —
doktor Whaley wstał, wydał donośnym głosem szczegółowe
instrukcje, po czym oddalił się, żeby zmienić plan swoich
zajęć.
Henry eskortował ją z radiologii na blok operacyjny.
Udręczona Rosalind leżała na wózku, a on, dopiero na
czwartym miesiącu stażu, nie mógł nawet udawać, że cokol-
wiek wie o czekającym ją zabiegu. Razem z nią czekał na
korytarzu na anestezjologa. W trakcie luźnej pogawędki
dowiedział się, że dziewczyna studiuje prawo i nie ma
w Londynie bliskiej rodziny. Jej ojciec mieszkał we Francji,
matka nie żyła. Uwielbiana przez nią ciotka mieszkała
w Szkocji, na Hebrydach Zewnętrznych. Rosalind miała
łzy w oczach, targały nią potężne emocje. Panując nad
swoim głosem i wskazując gaśnicę, oznajmiła, że ponieważ
być może ostatni raz widzi kolor czerwony, chce go dobrze
zapamiętać. Czy mógłby przysunąć ją bliżej? Już teraz
prawie jej nie widziała. Powiedział, że operacja zakończy
się sukcesem, nie ma co do tego wątpliwości. W rzeczywis-
tości jednak nie miał o niczym pojęcia i ze spieczonymi
ustami i na miękkich nogach dotoczył wózek do ściany.
Musiał się dopiero nauczyć klinicznego dystansu. To chyba
właśnie wtedy, a nie później na oddziale, zaczął się w niej
zakochiwać. Wahadłowe drzwi otworzyły się i razem wkro-
czyli na blok, on drepcząc przy popychanym przez sanita-
51
riusza wózku, ona, mnąc trzymaną w ręku chusteczkę
i wpatrując się w sufit, jakby chciała nasycić się ostatnimi
detalami.
Pogorszenie się wzroku nastąpiło nagle, w bibliotece,
i teraz była sama i czekała ją doniosła zmiana. Próbowała
się uspokoić, głęboko i powoli oddychając. Kiedy anestez-
jolog wsunął kaniulę w wierzch jej dłoni i podał jej tiopen-
ton, wpatrywała się intensywnie w jego twarz. Chwilę
później odpłynęła, a Perowne pobiegł się przebrać. Kazano
mu uważnie obserwować ten radykalny zabieg. Hipofizek-
tomię transsfenoidalną. Któregoś dnia miał ją sam wykony-
wać. Nawet teraz, po tylu latach, uspokajało go, kiedy
przypominał sobie, jaka była dzielna. I jak łagodnie ich
losy zostały ukształtowane przez tę katastrofę.
Co jeszcze mógł uczynić młody Henry Perowne, by
pomóc odzyskać wzrok tej pięknej młodej kobiecie z guzem
przysadki? Pomógł ją przenieść z wózka na stół operacyjny.
Wykonując polecenie asystenta, zamocował sterylne osłony
w uchwytach lamp operacyjnych. Patrzył, jak trzy stalowe
końcówki stabilizatora dopasowywane są do jej głowy.
Kiedy doktor Whaley wyszedł na chwilę z sali, Henry,
ponownie poinstruowany przez asystenta, przemył wargi
Rosalind aseptycznym mydłem i zauważył, jakie ma idealne
zęby. Później, gdy doktor Whaley dokonał nacięcia górnego
dziąsła i odwinął policzki, poczynając od wejścia do kana-
łów nosowych i oddzielając śluzówkę od przegrody noso-
wej, Henry pomógł ustawić we właściwym miejscu masyw-
ny mikroskop operacyjny. Nie było ekranu, na którym
dałoby się obejrzeć obraz — technologia wideo była wów-
czas w powijakach i na salach operacyjnych dopiero insta-
lowano odpowiednie urządzenia. Ale w trakcie całej operacji
mógł często zaglądać przez okular asystenta. Patrzył, jak
Whaley dociera do zatoki klinowej i usuwa jej przednią
ścianę, a potem umiejętnie odłupuje i rozwierca kostną
52
podstawę dołu przysadki i odsłania, po niespełna czter-
dziestu pięciu minutach, znajdujący się w środku nabrzmiały
fioletowy gruczoł.
Perowne, pilnie śledzący decydujące ostrze chirurgicz-
nego skalpela, zobaczył, jak ciemny skrzep i ochrowego
koloru guz o konsystencji owsianki znika w końcówce
trzymanego przez Whaleya ssaka. W związku z nagłym
pojawieniem się przejrzystej cieczy — płynu mózgowo-
-rdzeniowego — chirurg zdecydował się pobrać z brzucha
przeszczep tłuszczu, aby zlikwidować przeciek. Wykonaw-
szy małe poprzeczne nacięcie na podbrzuszu pacjentki,
wyciął chirurgicznymi nożyczkami kawałek podskórnej
tkanki tłuszczowej, który umieścił w nerkowce. Następnie,
z wielką delikatnością, przeszczep został wsunięty przez
nos i umieszczony w tym, co pozostało z zatoki klinowej,
a potem uszczelniony tamponami nosowymi.
W całej tej eleganckiej procedurze zawarta była kapitalna
sprzeczność. Remedium było proste niczym przetkanie rury
przez hydraulika — ustąpił ucisk na nerwy wzrokowe
i zniknęło zagrożenie dla Rosalind. Mimo to odnalezienie
bezpiecznego dojścia do odległego miejsca w środku głowy
stanowiło techniczny majstersztyk i arcydzieło koncentracji.
Dotarcie tam od strony twarzy, usunięcie guza przez nos,
przywrócenie pacjentki do życia, bez bólu, infekcji i z oca-
lonym wzrokiem, było cudem ludzkiej pomysłowości. Za
tą jedną procedurą kryło się stulecie klęsk i częściowych
sukcesów, wypróbowywanych i porzucanych dojść, kryły
się dziesięciolecia nowych wynalazków, które to umoż-
liwiły, łącznie z tym mikroskopem oraz światłowodami.
Zabieg był humanitarny i odważny — szlachetny duch
został wspomożony przez brawurę cyrkowego występu. Do
tego momentu zamiar Perowne'a, by zostać neurochirur-
giem, był nieco teoretyczny. Wybrał mózg, ponieważ wy-
dawał się bardziej interesujący od pęcherzy i stawu kolano-
53
wego. Teraz jego ambicje stały się przedmiotem głębokiego
pożądania. Kiedy zaczęło się zaszywanie i ta twarz, ta
konkretna piękna twarz, zupełnie niezniekształcona, znalazła
się z powrotem na miejscu, przyszłość wydała mu się
podniecająca i chciał jak najprędzej zacząć się uczyć.
Zakochał się w życiu. Zakochał się też oczywiście w Rosa-
lind. Te dwie rzeczy były nierozdzielne. W swoim unie-
sieniu zachował nawet nieco miłości dla samego mistrza,
doktora Whaleya, który pochylając swoje masywne ciało
i oddychając głośno pod maską, wykonywał trudne i precy-
zyjne zadania. Upewniwszy się, że usunął cały guz i skrzep,
odszedł, żeby obejrzeć następnego pacjenta. Ułożenie na
powrót pięknych rysów pacjentki pozostawiono drapież-
nemu asystentowi.
Czy Henry zachował się niestosownie, zajmując w sali
pooperacyjnej takie miejsce, by być pierwszą osobą, którą
Rosalind zobaczy po odzyskaniu przytomności? Czy na-
prawdę sądził, że ukołysana przez łagodnie falującą morfinę
spostrzeże go i się w nim zadurzy? Krzątający się przy niej
anestezjolog i jego zespół nie dopuszczali go bliżej. Kazano
mu odejść i poszukać sobie lepszego zajęcia. On jednak
zwlekał i stał kilka stóp za jej głową, gdy zaczęła się
budzić. W końcu zobaczył, jak otwiera oczy i z zastygłą
twarzą próbuje sobie przypomnieć, w jakim punkcie swoje-
go życia się znalazła. A potem ostrożnie i boleśnie się
uśmiechnęła, uświadamiając sobie, że wraca jej wzrok. Nie
był jeszcze idealny, ale to było tylko kwestią godzin.
Kilka dni później Perowne autentycznie się przydał,
usuwając jej szwy z wewnętrznej strony górnej wargi i po-
magając wyjąć opatrunki z nosa. Został po godzinach, żeby
z nią porozmawiać. Wsparta na poduszkach i blada po tym,
co przeszła, z leżącymi dookoła grubymi podręcznikami
i włosami splecionymi w dwa ciężkie pensjonarskie war-
kocze, sprawiała wrażenie odizolowanej. Jej jedynymi gość-
54
mi były dwie pilne dziewczyny, z którymi dzieliła miesz-
kanie. Ponieważ mówienie sprawiało jej ból, popijała wodę.
między zdaniami. Powiedziała mu, że przed trzema laty,
kiedy była szesnastolatką, jej matka zginęła w wypadku
drogowym, a ojciec, słynny poeta John Grammaticus, miesz-
ka w odosobnieniu na zamku w pobliżu Pirenejów. Żeby
odświeżyć pamięć Henry'ego, wspomniała o Górze Fudżi,
wierszu zamieszczanym we wszystkich szkolnych antolo-
giach. Nie miała chyba jednak pretensji, kiedy okazało się,
że nigdy nie słyszał o autorze. Nie przejęła się również
tym, że pochodzenie Henry'ego było mniej egzotyczne —
niezmienna podmiejska uliczka w Perivale, brak rodzeństwa,
ojciec, którego nie pamiętał.
Kiedy ich romans w końcu się rozpoczął — kilka mie-
sięcy później, po północy, w kabinie promu płynącego
w wietrzną pogodę do Bilbao — wypominała mu „długą
i szczwaną kampanię, która miała na celu jej uwiedzenie".
Nazwała ją również majstersztykiem ukradkowości. Ale to
ona narzucała jej styl i tempo. Już na samym początku
wyczuł, jak łatwo można ją spłoszyć. Jej odizolowanie nie
ograniczało się tylko do szpitalnego oddziału. Tkwiło w niej
zawsze — ostrożność, która stała na straży spontaniczności
i nie pozwalała na zbytnią ekscytację. Mogła ją wyprowa-
dzić z równowagi nagła propozycja pikniku na wsi, nieza-
powiedziana wizyta starego przyjaciela, darmowe bilety do
teatru na ten sam dzień. Ostatecznie potrafiła zaakceptować
i jedno, i drugie, i trzecie, a mimo to w pierwszej chwili
zawsze odmawiała, zawsze się jeżyła. W tamtym okresie
czuła się bezpieczniej ze swoimi prawniczymi księgami,
rozważając znaną, dawno zamkniętą sprawę Donoghue
przeciwko Stevensonowi. To nieufne podejście do życia
mogło rozszerzyć się i na niego, gdyby odważył się na
jakiś niezwykły krok. Musiał stale myśleć o dwóch kobie-
tach; żeby zdobyć zaufanie córki, musiał znać i lubić
55
wszystko to, co dotyczyło matki. Musiał uderzać w konkury
do ducha.
Marianne Grammaticus była nie tyle opłakiwana, ile stale
brana pod uwagę. Bez przerwy obecna, czuwała nad córką
i wraz z nią obserwowała świat. Stąd brała się intrower-
tyczność i ostrożność Rosalind. Śmierć matki była zbyt
bezsensowna, by w nią uwierzyć — pijak przejeżdżający
późno w nocy na czerwonych światłach nieopodal Victoria
Station — i po trzech latach Rosalind w dalszym ciągu nie
akceptowała jej na pewnym poziomie. Pozostawała w ci-
chym kontakcie z wyimaginowaną bliską osobą. Wszystko
odnosiła do matki, do której zawsze, nawet jako mała
dziewczynka, zwracała się po imieniu. Nie krępowała się
także mówić o niej Henry'emu, wspominając ją często
mimochodem i fantazjując na temat jej możliwych reakcji.
To by się spodobało Marianne, mogła powiedzieć o filmie,
który właśnie obejrzeli i który przypadł im do gustu. Albo:
Marianne nauczyła mnie, jak robić tę żupę cebulową, ale
nigdy nie udało mi się ugotować jej tak dobrze jak ona.
Albo na temat Falklandów: to zabawne, ale wcale nie byłaby
przeciwko tej wojnie. Po prostu nienawidziła Galtieriego.
Po kilku tygodniach ich przyjaźni — czułej, aczkolwiek
fizycznie powściągliwej — Henry odważył się zapytać
Rosalind, co pomyślałaby o nim jej matka. „Uwielbiałaby
cię", odparła bez wahania. Uznał to za znaczącą wskazówkę
i tej nocy całował się z nią z niezwykłą swobodą. Rosalind
odwzajemniała jego pocałunki, lecz robiła to bez zapamię-
tania, i później prawie przez tydzień była zbyt zajęta, by się
z nim zobaczyć. Samotność i praca w mniejszym stopniu
niż pocałunki zagrażały jej wewnętrznemu światu. Henry
zaczął rozumieć, że bierze udział w zawodach. Wszystko
wskazywało na to, że wygra, ale tylko pod warunkiem, że
będzie się posuwał w powolnym, staroświeckim tempie
misia koali.
56
W kołyszącej się kabinie promu, na wąskiej koi, sprawa
została ostatecznie przypieczętowana. Dla Rosalind nie było
to wcale łatwe. Żeby go pokochać, musiała osłabić więź
łączącą ją z najbliższą przyjaciółką, jej matką. Obudziwszy
się rano i przypomniawszy sobie, jaką przekroczyła granicę,
popłakała się — w równym stopniu z radości co ze smutku,
jak próbowała mu nieprzekonująco wytłumaczyć. Szczęście
wydawało się złamaniem jakiejś zasady, ale było nie do
uniknięcia.
Wyszli na pokład, żeby zobaczyć wstający nad portem
świt. To był surowy obcy świat. Nad niskimi betonowymi
budynkami urzędu celnego i szarymi portowymi dźwigami
sunęły chmury szkwałowe niesione porywistym wiatrem,
który zawodził w stalowym olinowaniu. Na pokrytym wiel-
kimi kałużami nabrzeżu stał samotny starszy mężczyzna,
zarzucający ciężką linę na pachołek cumowy. Ubrany
w skórzaną kurtkę i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem,
trzymał w zębach zgaszone cygaro. Wykonawszy to, co do
niego należało, uodporniony na pogodę, odszedł wolnym
krokiem w stronę urzędu celnego. Uciekając przed zimnem,
zeszli z powrotem po wielu schodkach w lepkie głębiny
statku i ponownie kochali się na wąskiej koi. Potem, leżąc
nieruchomo, usłyszeli przez głośniki apel do pieszych pa-
sażerów, aby natychmiast opuścili prom. Rosalind znowu
miała łzy w oczach. Wyznała mu, że ostatnio nie słyszy już
tak wyraźnie głosu matki. Pożegnanie z Mariannę miało
okazać się bardzo długie. Wiele podobnych do tej wspania-
łych chwil spowijał cień. Już wówczas, kiedy spleceni ze
sobą, słyszeli łomoty i stłumione okrzyki wylęgających na
korytarze pasażerów, zrozumiał powagę tego, co się za-
czynało. Stając pomiędzy Rosalind i jej duchem, musiał
wziąć na siebie odpowiedzialność. Zawarli ze sobą cichy
kontrakt. Mówiąc bez ogródek, kochanie się z Rosalind
oznaczało jej poślubienie. Rozsądny mężczyzna mógłby na
57
jego miejscu z godnością spanikować, lecz prostota tego
układu ze wszech miar odpowiadała Henry'emu Perow-
ne'owi.
Prawie ćwierć wieku później Rosalind zaczyna wiercić
się w jego ramionach, zdając sobie przez sen sprawę, że
wkrótce zadzwoni jej budzik. Do świtu — zjawiska w za-
sadzie wiejskiego, w mieście stanowiącego czystą abstrak-
cję — zostało jeszcze półtorej godziny. Miasto nie może
się doczekać sobotnich pracoholików. O szóstej rano Euston
Road jest już na pełnych obrotach. Co pewien czas przez
ogólny szum przebija się warkot motocykli, brzęczących
niczym przeciążone łańcuchowe piły. Słychać także pierw-
sze zawodzenie policyjnych syren, opadające i podnoszące
się w dopplerowskich zmianach wysokości tonu; już nie
jest za wcześnie na złe uczynki. W końcu Rosalind odwraca
się do niego twarzą. Ta strona ludzkiego ciała emanuje
komunikatywnym ciepłem. Całując się z nią, Perowne wy-
obraża sobie zielone oczy szukające jego własnych. Banalny
cykl zasypiania i budzenia się w ciemności, pod wspólną
kołdrą, wraz z innym stworzeniem, bladym, miękkim, czu-
łym ssakiem, z którym oplatamy się kończynami i zbliżamy
twarze w rytuale uczucia, na krótko złączeni przez odwiecz-
ną potrzebę ciepła, wygody i bezpieczeństwa — prosta co-
dzienna pociecha, prawie zbyt oczywista, łatwa do zapom-
nienia w świetle dnia. Czy opisał to kiedykolwiek jakiś
poeta? Nie ten jeden moment, lecz jego trwanie przez lata.
Zapyta o to córkę.
— Miałam wrażenie, że mantyczyłeś przez całą noc.
Kładłeś się i wstawałeś z łóżka — mówi Rosalind.
— Zszedłem na dół o czwartej i posiedziałem trochę
z Theem.
— Wszystko u niego w porządku?
58
— Hmm.
To nie jest pora, żeby mówić jej o samolocie, zwłaszcza
że jego znaczenie zmalało. Co się tyczy stanu euforii,
w tym momencie brakuje mu inwencji, żeby ją opisać.
Później. Zrobi to później. Rosalind budzi się dokładnie
w tej samej chwili, kiedy on zasypia. Mimo to jego erekcja
zwiększa się, penis bez końca twardnieje, jakby pompował
go serią wdechów i w ogóle nie wydychał powietrza.
Może to zmęczenie tak go uwrażliwia. Albo pięciodniowy
post. Jest coś znajomego i podniecającego w tym, jak
Rosalind przysuwa się bliżej, grzeje go nadwyżką swojego
fizycznego żaru. On sam nie ma siły, żeby przejawiać
inicjatywę, woli liczyć na los szczęścia, na jej potrzeby.
Jeśli nic z tego nie będzie, trudno. Nic nie powstrzyma go
przed zaśnięciem.
Rosalind całuje go w nos.
— Spróbuję odebrać tatę zaraz po pracy. Daisy przyjeż-
dża z Paryża o siódmej. Będziesz w domu?
— Mm.
Zmysłowa, inteligentna Daisy, drobnokoścista, blada i po-
prawna. Pokażcie mu jakąś inną początkującą poetkę, która
chodzi w garsonkach, krótkich spódniczkach i świeżych
białych bluzkach, mało pije i pisze swoje najlepsze kawałki
przed dziewiątą rano? Jego mała dziewczynka, odsuwająca
się od niego w sprawną paryską kobiecość, już w maju
wydaje swój pierwszy tomik poezji. I to nie w jakiejś
garażowej oficynie, lecz w szacownym wydawnictwie,
mieszczącym się przy Queen Square, vis ä vis szpitala,
w którym zaklipsował swój pierwszy tętniak. Nawet zrzęd-
liwy dziadek, z pogardą traktujący współczesne pisarstwo,
wysłał jej ze swojego chateau prawie nieczytelny list, który
po odcyfrowaniu okazał się peanem pochwalnym. Perow-
ne'a, niebędącego w tej dziedzinie ekspertem i bardzo z niej
oczywiście zadowolonego, zabolała poezja miłosna, to, że
59
jego córka tyle wie lub też tak obrazowo marzy o ciałach
mężczyzn, których nigdy nie spotkał. Kim jest ten palant,
którego obrzmiałość przypomina „podnieconą konewkę",
zbliżającą się do „szczególnej róży"? Albo ten drugi, który
śpiewa „niczym Caruso" pod prysznicem, myjąc szampo-
nem „obie brody"? Musi powściągnąć to oburzenie, niegod-
ne czytelnika poezji. Starał się pozbyć ojcowskiej zabor-
czości i spojrzeć na te wiersze z pewnym dystansem.
Zaczęła mu się nawet podobać mniej ekspresyjna, lecz
mimo to złowieszcza linijka z innego wiersza, odnotowują-
ca, ,jak każda/ róża wyrasta na zarekinionej łodydze".
Bladej młodej dziewczyny z różami od dawna już nie było
w domu. Jej przyjazd jest oazą, czekającą go pod koniec
dnia.
— Kocham cię.
To nie jest zwykłe wyznanie miłości, ponieważ Rosalind
sięga w dół, bierze go do ręki i nie zwalniając uchwytu,
obraca się i wyłącza budzik. Wygina przy tym całe ciało
i materac przejmuje drżenie jej mięśni.
— Bardzo się z tego cieszę — odpowiada Henry i całują
się.
— Od jakiegoś czasu byłam na pół obudzona i czułam
na plecach, jak twardniejesz — mówi ona.
— Jakie to uczucie?
— Sprawiło, że cię zapragnęłam. Ale nie mam dużo
czasu. Nie wolno mi się spóźnić.
Uwiódł ją zupełnie bez wysiłku! Jego marzenie, przed-
miot zazdrości bogów i despotów, spełnia się, choć nie
ruszył nawet palcem, i Henry budzi się z odrętwienia, by
wziąć ją w ramiona i głęboko pocałować. Rzeczywiście
jest gotowa. I tak kończy się jego noc i tak Henry zaczyna
dzień, o szóstej rano — zastanawiając się, czy cała istota
małżeńskiego kompromisu nie sprowadza się przypadkiem
do tej jednej chwili: po ciemku, w pozycji misjonarskiej,
w pośpiechu, bez gry wstępnej. Ale to dzieje się gdzieś na
peryferiach. W tym momencie jest uwolniony od wszelkiej
myśli i pamięci, od mijających sekund i stanu świata. Seks
jest innym medium, w którym dochodzi do refrakcji czasu
i znaczenia, biologiczną nadprzestrzenią tak różną od świa-
domej egzystencji, jak różnią się od niej sny albo jak różni
się woda od powietrza. To inny żywioł, powtarzała jego
matka; dzień będzie inny, Henry, kiedy pójdziesz popływać.
I ten dzień będzie się różnił od wszystkich innych.
61
2
W tym poglądzie na życie jest coś dostojnego. Perowne'a
budzi albo wydaje mu się, że go budzi, szum suszarki do
włosów i mamroczący głos, powtarzający jakąś frazę. Póź-
niej, gdy zdążył już z powrotem zasnąć, słyszy głośne
stuknięcie otwierających się drzwi szafy, jednej z dwóch
wyłożonych lakierowanym fornirem, przestronnych, wnę-
kowych szaf, z automatycznym oświetleniem, głębokimi
pachnącymi zakamarkami i skomplikowanym systemem
półek i szuflad; jeszcze później, kiedy Rosalind stąpa boso
po sypialni, jedwabisty szelest jej halki, na pewno tej czarnej
w czerwone tulipany, którą kupił jej w Mediolanie; a potem
zdecydowane stukanie obcasów po marmurowej podłodze
łazienki, kiedy jego żona kończy się szykować przed lust-
rem, skrapia się perfumami i szczotkuje włosy; i przez cały
ten czas przymocowane przyssawkami do mozaikowej ścia-
ny prysznica plastikowe radio w kształcie skaczącego nie-
bieskiego delfina nadaje tę samą frazę, aż w końcu, w miarę
jak potęguje się jej znaczenie, Perowne zaczyna odczuwać
religijną satysfakcję — w tym poglądzie na życie jest coś
dostojnego, słychać raz po raz.
W tym poglądzie na życie jest coś dostojnego. Kiedy
dwie godziny później budzi się na dobre, Rosalind nie ma
62
i w sypialni panuje cisza. Z miejsca, gdzie okiennice są
uchylone, pada wąski snop światła. Dzień wydaje się olśnie-
wająco biały. Perowne ściąga z siebie kołdrę i leżąc na
plecach na jej części łóżka, nagi w cieple centralnego
ogrzewania, czeka, aż fraza wskoczy na swoje miejsce. To
oczywiście Darwin, z wczorajszej lektury w wannie, w ostat-
nim akapicie swojego wielkiego dzieła, którego Perowne
właściwie nigdy nie doczytał do końca. Poczciwy, zdeter-
minowany, chory Karol odwołujący się w całej pokorze do
dżdżownic i cykli planetarnych, aby pomogły mu w pożeg-
nalnym ukłonie. By złagodzić wymowę dzieła, odwołał się
w późniejszych wydaniach do Stwórcy, czynił to jednak
bez większego przekonania. Te pięćset stron zasługiwało
na wyłącznie jedną konkluzję: nieskończone i piękne formy
życia, które obserwujemy w zwykłym żywopłocie, ale także
w wyższych istotach, takich jak my sami, wywodzą się
z praw fizyki, z wojny przyrody, z głodu i ze śmierci. Na
tym polega dostojeństwo. I krzepiący rodzaj otuchy w krót-
kim przywileju świadomości.
Kiedyś, w trakcie spaceru wzdłuż rzeki — przysypaną
śniegiem doliną Esk w czerwonawym blasku niskiego słoń-
ca — jego córka zacytowała pierwszą linijkę wiersza swo-
jego ulubionego poety. Najwyraźniej niewiele młodych
kobiet kochało Philipa Larkina tak mocno jak ona. „Gdyby
mnie powołano / Do wymyślenia religii, / Jej podstawą
uczyniłbym wodę"*. Powiedziała, że podoba jej się to
lakoniczne „gdyby mnie powołano" — jakby można było
w ogóle zostać powołanym, jakby ktoś kiedykolwiek został.
Przystanęli, żeby napić się kawy z termosu, i Perowne,
wodząc palcem po linii porostu, stwierdził, że gdyby go
kiedykolwiek powołano, podstawą religii uczyniłby ewolu-
cję. Czy jest jakiś lepszy mit stworzenia? Niewyobrażalny
* Tłumaczył Stanisław Barańczak.
63
bezmiar czasu, niezliczone pokolenia, które poddane ślepym
siłom przypadkowej mutacji, selekcji naturalnej i zmian
środowiskowych rodzą skomplikowane żywe piękno z mar-
twej materii; tragedia stale ginących form, a później cud
pojawiających się umysłów, a wraz z nimi moralności,
miłości, sztuki, miast — i bezprecedensowy bonus tej
historii, który okazuje się w oczywisty sposób prawdziwy.
Pod koniec tej nie do końca żartobliwej tyrady —■ stali
na kamiennym mostku przy zbiegu dwóch strumieni —
Daisy roześmiała się i odstawiła kubek, żeby klasnąć
w dłonie.
— Skoro twierdzisz, że jest w oczywisty sposób praw-
dziwy, toż to przecież autentyczna staroświecka religia.
Tęsknił za nią w ciągu tych ostatnich miesięcy i Daisy
wkrótce tu będzie. Chociaż to sobota, Theo obiecał posie-
dzieć wieczorem w domu, przynajmniej do jedenastej.
Perowne ma zamiar ugotować rybny gulasz. Wizyta na
targu rybnym jest jednym z łatwiejszych czekających go
zadań: ma kupić żabnice, wenusówki, omułki i nieoczysz-
czone krewetki. Ta praktyczna lista słonowodnych produk-
tów każe mu w końcu wstać z łóżka i pójść do łazienki.
Podobno to wstyd, by mężczyzna oddawał mocz na siedzą-
co, ponieważ tak właśnie robią kobiety. Spokojnie! Perowne
siada i kiedy strumień uryny spływa po misce klozetowej,
czuje, jak rozwiewają się ostatnie strzępy snu. Próbuje
zlokalizować całkiem inne źródło wstydu, poczucia winy
bądź też czegoś o znacznie lżejszym kalibrze, zapamiętane-
go zakłopotania lub idiotyzmu. Przemknęło mu to przez
myśl zaledwie przed kilku minutami i teraz pozostało po
nim samo poczucie, bez uzasadnienia. Wrażenie, że się
śmiesznie zachował albo wyraził. Że wyszedł na głupka.
Nie pamiętając, co to było, nie może wybić sobie tego
z głowy. Ale kogo to obchodzi? Przezroczyste błony snu
wciąż go spowalniają — wyobraża je sobie w postaci
64
pajęczynówki, tej siateczkowatej osłony mózgu, którą ruty-
nowo przecina. Dostojeństwo. Musiał wysnuć tę frazę z szu-
mu suszarki i wziąć ją za fragment radiowych wiadomości.
Luksus bycia w półśnie, bezpiecznej eksploracji psychozy.
Ale w nocy, podchodząc w euforii do okna, był całkowicie
wybudzony. Teraz nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Wstaje i spuszcza po sobie wodę. Według autorów zabaw-
nego artykułu w czasopiśmie, które leżało na stoliku do
kawy na bloku operacyjnym, przynajmniej jedna jej mole-
kuła spadnie na niego któregoś dnia w postaci deszczu. Tak
mówi prawo wielkich liczb, lecz statystyczne prawdopodo-
bieństwo to nie to samo co prawda. Spotkamy się znów, nie
wiem gdzie i nie wiem kiedy. Nucąc tę wojenną melodię,
podchodzi po zielono-białej marmurowej posadzce do swo-
jej umywalki, żeby się ogolić. Bez tego porannego rytuału
czułby się niepełny nawet w wolny dzień. Powinien nauczyć
się od Thea, jak sobie odpuszczać. Ale Henry lubi drewnianą
miseczkę, pędzel z borsuczej sierści oraz zbytkownie jed-
norazową maszynkę do golenia z trzema ostrzami i sprytnie
zakrzywioną i żłobioną zieloną rączką — wodzenie tym
industrialnym klejnotem po znajomej skórze zaostrza jego
myśli. Powinien uważać na to, co William James napisał
o zapominaniu słowa lub nazwy; pozostaje po nich draż-
niący, pusty kształt, prawie, lecz nie do końca precyzujący
ideę, którą niegdyś zawierał. Nawet walcząc z odrętwiałą
pamięcią, wie się dokładnie, czym ta zapomniana rzecz nie
jest. James miał dar skupiania uwagi na zaskakującym
banale — i skromnym zdaniem Perowne'a pisał bardziej
trafiającą w sedno prozę niż jego marudny brat, który wolał
obchodzić na kilkanaście różnych sposobów daną rzecz,
aniżeli nazwać ją po imieniu. Daisy, arbiter literackiej
edukacji Perowne'a, nigdy by się z tym nie zgodziła. Jeszcze
na studiach napisała długi esej o późnych powieściach
Henry'ego Jamesa i potrafiła zacytować fragment Golden
65
Bowl. Zna. także na pamięć dziesiątki wierszy, których
nauczyła się w wieku kilkunastu lat, zarabiając w ten sposób
pieniądze u swojego dziadka. Jej wykształcenie tak bardzo
różni się od wykształcenia jej ojca. Nic dziwnego, że lubią
swoje dysputy. Cóż ona wie! Zachęcony przez nią próbował
przeczytać tę książkę o małej dziewczynce cierpiącej strasz-
ne męki w wyniku rozwodu rodziców. Temat był obiecują-
cy, lecz biedna Maisie zniknęła wkrótce w mgławicy słów
i na czterdziestej ósmej stronie Perowne, który potrafił przez
siedem godzin stać przy stole operacyjnym i brał udział
w londyńskim maratonie, dał za wygraną. Nawet opowieść
0 imienniczce córki wprawiła go w konsternację. Jakie
wnioski miał wysnuć dorosły czytelnik z łatwego do prze-
widzenia upadku Daisy Miller? Że świat może być niemiły?
To za mało. Perowne pochyla się nad kranem, żeby obmyć
twarz. Może przynajmniej pod tym względem staje się
podobny do Darwina, który pod koniec życia uważał Szeks-
pira za nudnego aż do mdłości. Liczy, że Daisy wyostrzy
jego wrażliwość.
W pełni rozbudzony wraca do sypialni, pragnąc nagle
jak najszybciej ubrać się i uwolnić od różnych macek tego
pokoju, od snu, bezsenności, przegrzanych myśli, nawet od
seksu. Wymięte, skotłowane w pornograficzny sposób łóżko
ucieleśnia wszystkie te elementy. Brak pożądania jest oczy-
szczający. W dalszym ciągu nagi, szybko wygładza kołdrę
1 prześcieradło, podnosi z podłogi poduszki i ciska je
w stronę wezgłowia, a potem idzie do garderoby, w której
trzyma swój sprzęt sportowy. Sobotni ranek obfituje w drob-
ne przyjemności — należy do nich obietnica kawy i jego
spłowiały kostium do sąuasha. Daisy, znana ze swojej
elegancji, określa go czułym mianem łachów. Na niebies-
kich szortach widać niedające się sprać jasne plamy od
66
potu. Na szary podkoszulek Perowne wkłada stary kasz-
mirowy sweter z wygryzionymi przez mole dziurami na
piersi, a na szorty dół od dresu, związany w pasie sznurkiem.
Białe skarpetki z kosmatego elastycznego frotte, z żółtymi
i różowymi paskami na górze, mają w sobie coś z dziecin-
nego pokoju. Kiedy wyjmuje je z pudełka, w powietrzu
rozchodzi się swojski zapach prania. Ostra, zwierzęco-
-syntetyczna woń butów do sąuasha przywodzi na myśl
kort, czyste białe ściany i czerwone linie, niepodważalne
reguły gladiatorskiej walki i wyniku.
Nie ma sensu udawać, że nie obchodzi go wynik. W ze-
szłym tygodniu przegrał z Jayem Straussem, ale przemie-
rzając teraz pokój sprężystym czujnym krokiem, czuje, że
dziś wygra. Przypomina sobie, jak sunął przez ten pokój
w nocy, i kiedy otwiera te same okiennice, na pół zapo-
mniany idiotyzm prawie do niego wraca. Natychmiast jed-
nak ginie w powodzi niskiego zimowego światła i nagłym
zainteresowaniu tym, co dzieje się na zewnątrz.
W pierwszej chwili może się wydawać, że to dwie kil-
kunastoletnie dziewczyny, drobne, z bladymi delikatnymi
twarzami, zbyt lekko ubrane jak na luty. Mogą być siost-
rami, stojącymi przy płocie ogrodów, niezwracającymi
uwagi na przechodniów, zatopionymi we własnym rodzin-
nym dramacie. Dopiero po chwili Perowne dochodzi do
wniosku, że postać stojąca przodem do niego to chłopak.
Trudno to rozstrzygnąć, ponieważ ma na głowie kask, spod
którego wystają gęste brązowe loki. Pewną wskazówkę
może stanowić jego postura, szeroko rozstawione stopy,
grubość nadgarstka, kiedy kładzie dłoń na ramieniu dziew-
czyny. Ta strąca ją. Jest przejęta, płacze, jej ruchy są
niepewne — podnosi ręce, by zasłonić twarz, ale kiedy
chłopak przysuwa się, żeby ją do siebie przyciągnąć, uderza
go nieskutecznie w pierś niczym dawna hollywoodzka
heroina. Odwraca się od niego, lecz nie odchodzi. Perow-
67
ne'owi zdaje się, że widzi w jej twarzy odbicie delikatnego
owalu córki, jej małego noska i filuternego podbródka.
Odkrywszy to, przygląda jej się baczniej. Dziewczyna
pragnie chłopca i go nienawidzi. Jego wzrok jest dziki,
wyostrzony przez głód. Czy ma na nią ochotę? Nie pozwala
jej odejść i przez cały czas mówi, namawia, nakłania,
próbuje ją przekonać bądź udobruchać. Co jakiś czas jej
lewa dłoń wędruje do tyłu, wsuwa się pod podkoszulek
i mocno drapie. Robi to machinalnie, nawet kiedy płacze
i bez przekonania odpycha od siebie chłopca. Spowodowane
przez amfetaminę mrowienie — fantomowe mrówki prze-
biegające przez tętnice i żyły, swędzenie, którego nigdy nie
uda się uśmierzyć. A może wywołana przez opiaty ze-
wnętrzna reakcja histaminowa, częsta u niedawno uzależ-
nionych. Wskazywałyby na to bladość i emocjonalna nad-
pobudliwość. To z całą pewnością narkomani. Za rozpaczą
i podejmowanymi bezskutecznie przez chłopaka próbami
jej ukojenia nie kryją się sprawy rodzinne, lecz raczej
niezaliczony numerek.
Ludzie często przychodzą na plac, by odegrać tu swoje
dramaty. Ulica najwyraźniej im nie wystarcza. Pasja po-
trzebuje przestrzeni, uważnej widowni teatru. W podobny
sposób, chociaż na inną skalę, konstatuje Perowne, któremu
słońce i nowy dzień przypomniały jego stałe troski, pociąga
chyba iracka pustynia — płaski i prawdopodobnie pusty
krajobraz, podobny do mapy stratega, na której łatwo roz-
pętać furie o niebywałych rozmiarach. Powiada się, że
pustynia to marzenie planisty. Miejski plac jest jej intymnym
ekwiwalentem. W ostatnią niedzielę jakiś chłopak przez
dwie godziny chodził po nim w tę i z powrotem, krzycząc
do telefonu głosem, który cichł, kiedy oddalał się na połu-
dnie, i potężniał w zapadającym zmierzchu, gdy wracał.
Nazajutrz rano w drodze do pracy Perowne zobaczył kobie-
tę, która wyrwała mężowi komórkę i roztrzaskała ją o chod-
68
nik. W tym samym miesiącu jakiś facet w ciemnym gar-
niturze, z leżącym obok parasolem, klęczał z głową, która,
jak się zdawało, utkwiła między prętami ogrodzenia. Oka-
zało się, że przyciskał ją tylko do prętów i płakał. Starsza
dama z butelką whisky potrafi przez trzy godziny pokrzy-
kiwać i skrzeczeć w wąskiej uliczce. Publiczny aspekt placu
zapewnia tym intymnym dramatom stosowną dozę prywat-
ności. Pary przychodzą, żeby porozmawiać albo płakać
cicho na ławkach. Wynurzając się z małych komunalnych
klitek, z szeregowych domków i ciasnych zaułków na
szeroką przestrzeń i widząc niebo i wysokie, rosnące na
trawniku platany, ludzie przypominają sobie o swoich pod-
stawowych potrzebach, o tym, że nie zostały zaspokojone.
Nie brakuje tu jednak i szczęścia. Perowne widzi je po
drugiej stronie, przy hinduskim hostelu, kiedy otwiera kolej-
ne okiennice i sypialnię zalewa światło. W tej części placu
panuje prawdziwe podniecenie. Dwaj Azjaci w dresach —
poznaje ich z kiosku przy Warren Street — przeładowują
towar z furgonetki na stojący na chodniku ręczny wózek.
Umieścili już na nim plakaty, zwinięte transparenty, arkusze
z przypinanymi odznakami i gwizdkami, grzechotki i trąbki,
zabawne kapelusiki i maski najważniejszych polityków —
Bush i Blair leżą na rozchybotanych stertach, wpatrując się
pustym wzrokiem w niebo, upiornie biali w promieniach
słońca. Kilka przecznic dalej na wschód, przy Gower Street,
znajduje się jeden z punktów, z których startuje marsz,
i część jego uczestników dotarła aż tutaj. Otaczający wózek
ludzie chcą kupować rzeczy, zanim sprzedawcy są do tego
gotowi. Perowne'a wprawia w zakłopotanie nastrój ogólnej
wesołości. Są tam całe rodziny, jedna z czworgiem dzieci
ubranych w jaskrawoczerwone płaszczyki różnych rozmia-
rów i najwyraźniej poinstruowanych, że mają się trzymać
za ręce; poza tym studenci i cały autokar siwowłosych pań
W" pikowanych kurtkach i solidnych butach, być może
69
z Women's Institute*. Jeden z ubranych w dresy Azjatów
podnosi ręce na znak, że się poddaje, a jego stojący z tyłu
furgonetki kolega finalizuje pierwszą transakcję. Spłoszone
gołębie zataczają krąg i pikują w zwartym szyku. Na ławce
przy koszu na śmieci czeka na nie opatulony szarym kocem
rumiany facet z gotowym, pokrojonym chlebem na kola-
nach. Dla dzieci Perowne'a termin „karmiący gołębie"
oznacza osobę upośledzoną umysłowo. Za otaczającym
wózek tłumem stoi kilku uśmiechających się pobłażliwie,
ostrzyżonych krótko młodzieńców w skórzanych kurtkach.
Rozwinęli już swój transparent, na którym widnieje prosty
napis: „Pokój, nie slogany!".
W całej tej scenie jest coś niewinnego, jakieś typowe
angielskie cudactwo. Perowne, ubrany do walki na korcie,
wyobraża się w roli Saddama, przyglądającego się z satys-
fakcją tłumowi z ministerialnego balkonu w Bagdadzie:
poczciwy elektorat zachodnich demokracji nigdy nie po-
zwoli swoim rządom na zaatakowanie jego kraju. Ale nie
ma racji. Jedyną rzeczą, którą Henry wie chyba na pewno
na temat tej wojny, jest to, że wybuchnie. Z aprobatą lub
bez aprobaty ONZ. Oddziały są już na miejscu, muszą
walczyć. Od czasu kiedy zaklipsował tętniaka irackiemu
profesorowi historii starożytnej, obejrzał jego rany po tor-
turach i wysłuchał jego historii, ma ambiwalentne, niejed-
noznaczne i zmieniające się poglądy na temat zbliżającej
się inwazji. Dobiegający siedemdziesiątki Miri Taleb od-
znacza się drobną, niemal dziewczęcą budową ciała i często
nerwowo się śmieje, piskliwie chichocze, co może być
spowodowane jego pobytem w więzieniu. Doktoryzował
się na University College w Londynie i mówi doskonale po
angielsku. Specjalizuje się w cywilizacji sumeryjskięj
i przez ponad dwadzieścia lat wykładał na uniwersytecie
* Brytyjski odpowiednik Ligi Kobiet.
70
w Bagdadzie i uczestniczył w różnych archeologicznych
wykopaliskach w rejonie Eufratu. Aresztowano go pewnego
zimowego popołudnia w 1994 roku przed salą, w której
miał wygłosić wykład. Jego studenci czekali na niego
w środku i nie widzieli, co się stało. Trzej mężczyźni
pokazali mu swoje legitymacje służby bezpieczeństwa i po-
prosili, żeby wsiadł z nimi do samochodu. Tam zakuli go
w kajdanki i w tym momencie zaczęły się jego tortury.
Kajdanki były tak ciasne, że dopóki ich szesnaście godzin
później nie zdjęli, był w stanie myśleć tylko o bólu. Na
trwale uszkodzono mu oba ramiona. Przez następne dziesięć
miesięcy przenoszono go z jednego do drugiego więzienia
w centralnym Iraku. Nie miał pojęcia, z czego wynikają te
transfery, i nie mógł dać znać żonie, że wciąż żyje. Nawet
w dniu, kiedy go uwolniono, nie dowiedział się, jakie
postawiono mu zarzuty.
Perowne słuchał profesora w swoim gabinecie, a potem
rozmawiał z nim na oddziale po operacji — która na
szczęście zakończyła się całkowitym sukcesem. Jak na
kogoś, kto zbliża się do siedemdziesiątych urodzin, Taleb
odznacza się niezwykłą urodą — ma gładką jak u dziecka
skórę, długie rzęsy i starannie wypielęgnowane wąsy —
z całą pewnością farbowane. W Iraku nie interesował się
i nie angażował w politykę i nie chciał wstąpić do partii
Baas. To mogło być przyczyną jego problemów. Mógł nią
być również fakt, że jeden z kuzynów jego żony, od dawna
nieżyjący, był kiedyś członkiem partii komunistycznej, albo
że inny kuzyn otrzymał z Iranu list od przyjaciela wydalo-
nego tam z powodu jego domniemanego irańskiego po-
chodzenia; względnie to, że mąż siostrzenicy odmówił
powrotu z Kanady, gdzie pracował w oświacie. Innym
możliwym powodem było to, że sam profesor pojechał do
Turcji i doradzał tam podczas wykopalisk. Aresztowanie
me zdziwiło specjalnie ani jego, ani jego żony. Oboje znali,
71
wszyscy znali kogoś, kogo ujęto, przez jakiś czas prze-
trzymywano, być może poddawano torturom, a potem zwol-
niono. Ludzie pojawiali się nagle z powrotem w pracy, nie
mówiąc nic o tym, co przeszli, i nikt nie śmiał ich zapy-
tać —zbyt wielu było wszędzie kapusiów, a niestosowna
ciekawość mogła doprowadzić do aresztowania. Niektórzy
wracali w zapieczętowanych trumnach — nie wolno było
ich pod żadnym pozorem otwierać. Często słyszało się
o krewnych i znajomych, którzy obchodzili szpitale, poste-
runki policji i państwowe urzędy w nadziei, że dowiedzą
się czegoś o swoich bliskich.
Miri spędził dużo czasu w śmierdzących dusznych ce-
lach — w pomieszczeniach o wymiarach dwa na trzy jardy
zamykano po dwudziestu pięciu mężczyzn. Kim byli? Pro-
fesor żałośnie zachichotał. Wbrew temu, czego można się
było spodziewać, w celach nie siedzieli wymieszani między
sobą pospolici przestępcy i intelektualiści. W większości
byli to bardzo zwyczajni ludzie, których zatrzymano za to,
że nie mieli tablic rejestracyjnych na samochodzie, wdali
się w kłótnię z kimś, kto okazał się partyjnym oficjelem,
albo ich dzieci nakłoniono w szkole do donoszenia na
rodziców za wygłaszane przy obiedzie niepochlebne uwagi
o Saddamie. Mogli tam też trafić dlatego, że nie chcieli
wstąpić do partii podczas jednej z wielu akcji rekrutacyj-
nych. Kolejnym częstym powodem było to, że kogoś z ro-
dziny oskarżono o dezercję z wojska.
W celach siedzieli również policjanci i funkcjonariusze
bezpieczeństwa publicznego. Różne służby bezpieczeństwa
nerwowo ze sobą współzawodniczyły i agenci zaharowywali
się na śmierć, żeby pokazać, jacy są sumienni. Całe piony
służby mogły się nagle stać podejrzane. Tortury były na
porządku dziennym — Miri i jego współtowarzysze słyszeli
ze swoich cel krzyki i czekali, kiedy zostaną wezwani.
Bicie, porażanie prądem elektrycznym, gwałty analne, pod-
72
tapianie, chłostanie podeszew stóp. Wszyscy, od najwyż-
szych dygnitarzy po zamiataczy ulic, żyli w stałym niepo-
koju, wiecznym strachu. Henry widział blizny na pośladkach
i udach Taleba w miejscach, gdzie smagano go czymś, co
było chyba gałęzią kolczastego krzewu. Mężczyźni, którzy
go bili, robili to bez nienawiści, wyłącznie z rutynowym
wigorem — bali się swojego przełożonego. A ten z kolei
bał się o swoje stanowisko i wolność z powodu ucieczki,
jaka zdarzyła się rok wcześniej.
— Wszyscy tego nienawidzą — powiedział Taleb Perow-
ne'owi. — Tylko terror utrzymuje ten naród razem, cały
system opiera się na strachu i nikt nie wie, jak z tym skoń-
czyć. Teraz wejdą Amerykanie, być może z niewłaściwych
powodów. Ale Saddam i partia Baas odejdzie. A wówczas,
szanowny panie kolego, zaproszę pana na kolację do po-
rządnej irackiej restauracji w Londynie.
Para nastolatków opuszcza plac. Pogodzona z tym albo
spragniona tego, co ją czeka, dziewczyna pozwala się objąć
chłopakowi i kładzie mu głowę na ramieniu. Wolną ręką
ciągle się drapie za paskiem i po krzyżu. Powinna mieć na
sobie płaszcz. Nawet z tej odległości Perowne widzi różowe
pręgi, jakie zostawiają jej paznokcie. Tyrania mody każe
jej obnażyć w lutym pępek i cały brzuch. Swędzenie świad-
czy, że nie wykształciła się jeszcze tolerancja na heroinę.
Jest w tej branży nowa. Potrzebuje jakiegoś antagonisty
opiatów, na przykład naloksonu, aby odwrócić efekt. Henry
wychodzi z sypialni, staje u szczytu schodów przed zwisa-
jącym z wysokiego sufitu dziewiętnastowiecznym francus-
kim żyrandolem i zastanawia się, czy nie pognać za nią
z receptą; jest w końcu ubrany do biegu. Ale dziewczyna
potrzebuje poza tym chłopaka, który nie byłby dealerem.
I nowego życia. Kiedy schodzi na dół, szklane wisiorki
żyrandola nad jego głową brzęczą i dzwonią w rytmie kół
pociągu metra linii Victoria, który głęboko pod domem
73
zwalnia przed stacją Warren Street. Nie daje mu spokoju
myśl o odmieniających losy ludzi potężnych prądach
i dostrojeniach, o bliższych i dalszych wpływach, przy-
padkowych cechach charakterów i okolicznościach, po-
wodujących, że jedna młoda kobieta w Paryżu pakuje do
weekendowej torby próbny egzemplarz swojego pierw-
szego tomiku poezji i rusza pociągiem do czekającej na
nią rodziny w Londynie, podczas gdy inna młoda kobie-
ta w tym samym wieku namawiana jest przez chłopaka
na chwilę chemicznego błogostanu, który wiąże się tak
samo mocno z jej niedolą, jak opiat ze swoimi recep-
torami z nim*.
Perowne nie może się oprzeć irracjonalnemu wrażeniu,
że cisza w domu gęstnieje przez sam fakt obecności Thea,
który śpi jak suseł na trzecim piętrze, przykryty kołdrą na
swoim podwójnym łóżku. Czeka go jeszcze kilka godzin
snu. Obudziwszy się, będzie słuchał muzyki płynącej via
Internet z głośników jego wieży, a potem weźmie prysznic
i zacznie telefonować. Kiedy wczesnym popołudniem głód
wygna go w końcu z pokoju, zejdzie do kuchni i zagarnie
ją tylko dla siebie, dzwoniąc w kolejne miejsca, puszczając
płyty, wypijając pół litra albo litr soku i przyrządzając
sobie sałatkę lub miskę jogurtu z daktylami, miodem, owo-
cami i łupanymi orzechami. Ta strawa, zdaniem Henry'ego,
niezbyt pasuje do bluesa.
Na pierwszym piętrze zatrzymuje się na chwilę przy
drzwiach biblioteki, najbardziej imponującego pomieszcze-
nia w całym domu, i patrzy, jak słońce prześwituje przez
wysokie jasnobeżowe zasłony, wypełniając pokój poważ-
* Rodzaj receptorów opiatowych, regulujących napływ narkotyków do
wnętrza komórek nerwowych.
74
nym, brązowym książkowym światłem. Księgozbiór zgro-
madziła Mariannę. Henry nigdy nie sądził, że zamieszka
w domu, w którym jest biblioteka. Ma ochotę spędzać
tutaj całe weekendy, leżąc na jednej z sof Knole'a,
z dzbankiem kawy przy boku i czytając to lub inne świato-
wej rangi arcydzieło, być może w przekładzie. Nie ma na
myśli jakiejś konkretnej książki. Jego zdaniem nie byłoby
chyba od rzeczy wyjaśnienie, czym jest, czy też co Daisy
uważa za literacki geniusz. Nie jest pewien, czy mimo
podejmowanych przez siebie licznych prób miał z nim
kiedykolwiek styczność. Właściwie wątpi trochę w jego
istnienie. Jego wolny czas jest jednak zawsze poszatko-
wany, nie tylko przez różne sprawy do załatwienia, rodzin-
ne obowiązki i zajęcia sportowe, lecz przez niepokój, który
towarzyszy tym cotygodniowym wysepkom wolności. Nie
chce spędzać całych dni, leżąc czy nawet siedząc. I tak
naprawdę nie chce być obserwatorem cudzych losów, wy-
imaginowanych losów — mimo że w ciągu kilku minio-
nych godzin niezwykle długo jak na siebie gapił się przez
okno sypialni. Nie interesuje go aż tak bardzo wymyślanie
świata na nowo; chce, żeby ktoś mu go objaśnił. Czasy są
wystarczająco dziwne. Po co zmyślać? Najwyraźniej bra-
kuje mu determinacji, by doczytać do końca wiele książek.
Tylko w pracy skupia się na jednym; kiedy próżnuje, jest
zbyt niecierpliwy. Z zaskoczeniem dowiaduje się, ile lu-
dzie potrafią zdziałać w wolnym czasie, przesiadując czte-
ry albo pięć godzin dziennie przed telewizorem, aby pod-
wyższyć średnią krajową. W trakcie krótkiej przerwy
w zabiegu w zeszłym tygodniu — zepsuł się ultrasonograf
dopplerowski i trzeba było dostarczyć drugi z innej sali
operacyjnej — Jay Strauss wstał od monitorów i wskaź-
ników aparatu anestezjologicznego, przeciągnął się, ziew-
nął i oznajmił, że nie spał do późna w nocy, bo musiał
skończyć ośmiusetstronicową powieść jakiegoś nowego
75
amerykańskiego geniusza. Perowne był pod wrażeniem
i trochę się zmartwił — może brakuje mu po prostu poważ-
nego podejścia?
Prawdę mówiąc, pod kuratelą Daisy przeczytał całą Annę
Kareninę i Panią Bovary, dwa uznane arcydzieła. Kosztem
spowolnienia swoich procesów mentalnych i wielu godzin
cennego czasu zgłębił zmienne zawiłości tych wyrafinowa-
nych bajek. I co z tego wszystkiego wyniósł? Że cudzo-
łóstwo jest czymś złym, ale da się wytłumaczyć, że dzie-
więtnastowiecznej kobiecie trudno było z nim żyć, że
Moskwa, rosyjska wieś oraz prowincjonalna Francja były
właśnie takie, a nie inne. Jeśli, jak twierdziła Daisy, geniusz
tkwi w szczególe, w takim razie nie wywarło to na nim
wrażenia. Szczegóły były dość trafnie i przekonująco
uchwycone, lecz z pewnością nie aż tak trudne do opisania,
jeśli było się w miarę spostrzegawczym i miało cierpliwość,
by je wszystkie uszeregować. Te książki były produktami
solidnej, fachowej akumulacji.
Ich wartość polegała przynajmniej na tym, że przed- .
stawiały rozpoznawalną fizyczną rzeczywistość, czego nie
można było powiedzieć o tak zwanych magicznych realis-
tach, których dzieła Daisy postanowiła studiować na ostat-
nim roku. Co takiego wyobrażali sobie ci słynni autorzy —
żyjący w dwudziestym stuleciu dojrzali ludzie — wyposa-
żając swoich bohaterów w nadprzyrodzone zdolności? Nie
doczytał do końca ani jednej z tych irytujących literackich
wypocin. Pisanych dla dorosłych, nie dla dzieci. W kilku
z nich bohaterowie i bohaterki rodzili się ze skrzydłami
albo im one wyrastały — co, jak twierdziła Daisy, stanowiło
symbol ich liminalności; nauka latania stawała się oczywiś-
cie metaforą śmiałych aspiracji. Inni obdarzeni byli magicz-
nym zmysłem węchu bądź też wyskakiwali bez uszczerbku
na zdrowiu z lecącego wysoko samolotu. Jeden z tych
wizjonerów zobaczył przez okno pubu swoich rodziców,
76
którzy kilka tygodni po jego spłodzeniu zastanawiali się,
czy nie przerwać ciąży.
Człowiek, który reperując mózgi, stara się łagodzić nie-
dolę ułomnych umysłów, musi respektować świat material-
ny, jego granice i to, co może być w nim zawarte — ni
mniej, ni więcej tylko świadomość. Dla Perowne'a nie jest
to artykułem wiary, lecz oczywistym faktem: umysł jest
tym, czego dokonuje mózg, zwykła materia. Skoro to rzecz
godna podziwu, zasługuje również na nasze zainteresowa-
nie; wyzwaniem powinno być to, co realne, nie magiczne.
Książki z listy Daisy przekonały go, że to, co nadprzyro-
dzone, jest rejteradą niewydolnej wyobraźni, zaniedbaniem
obowiązku, dziecinną ucieczką przed trudnościami i cudami
rzeczywistości, przed żmudnym odtworzeniem tego, co
prawdopodobne.
„Żadnych więcej karłowatych doboszy -— błagał ją w liś-
cie, po wyłuszczeniu swoich racji. — Żadnych więcej
duchów, aniołów, szatanów i metamorfoz. Kiedy wszystko
może się zdarzyć, nic nie ma większego znaczenia. Dla
mnie to kicz, nic więcej".
„Ty głuptasie — strofowała go na pocztówce — ty
przyziemny Gradgrindzie*. To literatura, nie fizyka!".
Nigdy wcześniej nie prowadzili swoich częstych sporów
za pośrednictwem poczty. „Powiedz to swojemu Flauber-
towi i Tołstojowi — odpisał. — Nie ma u nich ani jednego
człowieka ze skrzydłami!".
„Przyjrzyj się ponownie swojej pani Bovary — odpowie-
działa mu w następnym liście, dając odnośniki do konkret-
nych stron. — Ostrzegała świat przed ludźmi takimi jak
ty" — ostatnie trzy słowa były mocno podkreślone.
* Nawiązanie do bohatera powieści Ciężkie czasy Dickensa, młynarza
Gradgrinda, który proponował, by szkoła przygotowywała dzieci wyłącznie
do ciężkiej i żmudnej pracy.
77
Jak na razie, listy lektur Daisy przekonały go, że litera-
tura jest obciążona zbyt wieloma ludzkimi ułomnościami,
zbyt rozwlekła i chaotyczna, by zrodzić bezwarunkowy
podziw dla wielkości ludzkiego geniuszu, dla olśniewają-
cego osiągnięcia tego co niemożliwe. Być może tylko mu-
zyka odznacza się taką czystością. Najbardziej ze wszyst-
kich podziwia Bacha, zwłaszcza muzykę klawiszową;
wczoraj wysłuchał jego dwóch Partit na sali operacyjnej,
wycinając gwiaździaka Andrei. Poza tym oczywiście ci
sami co zwykle -— Mozart, Beethoven, Schubert. Jego
jazzowi idole — Evans, Davis, Coltrane. Cezanne, spośród
rozlicznych malarzy, a także kilka katedr, które odwiedził
podczas wakacji. Poza sztukami pięknymi na jego liście
wysublimowanych dokonań jest ogólna teoria Einsteina,
której matematykę pojął na krótko zaraz po ukończeniu
dwudziestego roku życia. Schodząc po szerokich kamien-
nych schodach na parter, myśli, że powinien sporządzić
taką listę, wie jednak, że tego nigdy nie zrobi. Praca, której
nawet w najśmielszych marzeniach nie wykona się same-
mu, praca, w której zawarty jest bezwzględny, prawie
nieludzki element immanentnej perfekcji — oto jego idea
geniuszu. Uwaga Daisy, że ludzie nie potrafiliby żyć bez
historyjek, jest po prostu nieprawdziwa. On sam jest tego
namacalnym dowodem.
Przy frontowych drzwiach podnosi z podłogi pocztę
i gazety. Schodząc do kuchni, czyta nagłówki. Blix mówi
w ONZ, że Irakijczycy zaczynają współpracować. W od-
powiedzi premier ma w swoim dzisiejszym przemówieniu
w Glasgow podkreślić humanitarne przyczyny wojny. Zda-
niem Perowne'a to jedyny powód, na który warto się po-
woływać. Lecz ostatnia wolta premiera wydaje się cyniczna.
Henry ma nadzieję, że w późnych londyńskich wydaniach
znajdzie się jego własna historia, podana o wpół do piątej.
Ale niczego nie ma.
78
Odkąd wyszedł z kuchni, nikogo w niej nie było. Na
stole jest jego filiżanka, pusta butelka Thea po wodzie
mineralnej, a obok niej pilot. Ta niezłomna lojalność
przedmiotów martwych jest lekko zaskakująca, czasami
krzepiąca, innym razem złowroga. Perowne bierze pilota,
włącza telewizor, przycisza fonię — do wiadomości o dzie-
wiątej zostało jeszcze kilka minut — i napełnia czajnik.
Ile prostych udoskonaleń przywiodło ów skromny sprzęt
do obecnego szczytu wyrafinowania — forma dzbanka,
żeby było wydajniej, plastik, żeby było bezpieczniej, sze-
roki dziobek, żeby było łatwiej nalać, niewielka przysadzi-
sta podstawka, żeby doprowadzić prąd. Nigdy nie skarżył
się na stary model — zacinająca się blaszana pokrywka,
grube czarne gniazdko, czekające, by porazić prądem
mokre ręce, wydawały się osadzone w naturze rzeczy. Ale
ktoś się nad tym uważnie zastanowił i teraz nie ma już
odwrotu. Świat powinien to dostrzec: nie wszystko zmienia
się na gorsze.
Wiadomości zaczynają się, gdy miele kawę. Nową pro-
wadzącą jest atrakcyjna, ciemnoskóra kobieta, której wy-
skubane, podniesione wysoko brwi świadczą o zdziwieniu,
jakie budzi w niej kolejny nowy ranek. Najpierw wykonane
z mostu nad autostradą zdjęcia autokarów wiozących uczest-
ników marszu, który zapowiadany jest jako największy
widziany kiedykolwiek zbiorowy protest. Następnie reporter
pośród gromadzących się wcześnie przy brzegu Tamizy
demonstrantów. Cała ta radość na pokaz jest lekko podej-
rzana. Wszyscy cieszą się, że pójdą razem ulicami — wy-
daje się, jakby ściskając się wzajemnie, ludzie ściskali
samych siebie. Jeśli uważają — i mogą mieć rację — że
dalsze tortury, egzekucje, czystki etniczne oraz dokonywane
od czasu do czasu ludobójstwo są lepsze od inwazji, powinni
wyrażać ten pogląd w sposób bardziej stonowany. Samolot,
samolot Henry'ego jest teraz drugi w kolejności. Te same
79
zdjęcia i tylko kilka nowych szczegółów: podejrzewa się,
że przyczyną pożaru było zwarcie w instalacji elektrycznej.
Obok policjantów stoją dwaj Rosjanie — pilot, skulony
facet z tłustymi włosami, oraz drugi pilot, pulchny i dziwnie
wesoły. Wydają się opaleni, a może pochodzą z którejś
z południowych republik. Informacja jest pod względem
medialnym mało nośna — nie ma bohaterów negatywnych,
nie ma ofiar w ludziach, nie ma oczekiwania na rozwiąza-
nie — ale usiłuje się ją ubarwić dawką sfabrykowanej
kontrowersji: znaleziono eksperta lotniczego, który gotów
jest stwierdzić, że skoro istniały inne opcje, nieostrożnością
było poprowadzenie płonącego samolotu nad gęsto zalud-
nionymi terenami. Przedstawiciel portu lotniczego uważa,
że londyńczykom nie groziło żadne niebezpieczeństwo.
Rząd jeszcze się nie wypowiedział.
Perowne wyłącza telewizor, przysuwa sobie stołek i siada
z kawą i słuchawką telefonu pod ręką. Zanim zacznie się
jego sobota, musi zadzwonić do szpitala. Łączy się z od-
działem intensywnej opieki i prosi siostrę dyżurną. Ktoś
idzie po nią, a on słyszy w tle znajome hałasy, rozpoznaje
głos sanitariusza, trzaśniecie zamykanej książki lub seg-
regatora.
— Intensywna opieka — odzywa się w końcu beznamięt-
ny głos zapracowanej kobiety.
— Deirdre? Myślałem, że Charles ma dyżur w weekend.
— Zachorował na grypę, doktorze Perowne.
— Jak się czuje Andrea?
— Ocena w skali Glasgow piętnaście punktów, saturacja
tlenem dobra, nie jest zamroczona.
— Co z drenażem komorowym?
— Wciąż sączy się około pięciu centymetrów. Zastana-
wiam się, czy nie przenieść jej z powrotem na oddział.
— Doskonale — odpowiada Perowne. — Możesz prze-
kazać anestezjologowi, że z mojej strony nie ma przeciw-
80
wskazań. — Ma zamiar odłożyć słuchawkę, ale nagle coś
sobie przypomina. — Czy sprawia wam jakieś kłopoty?
— Za bardzo ją to wszystko przytłoczyło, doktorze Pe-
rowne. Podoba nam się taka.
Ze srebrnego półmiska przy książkach kucharskich bierze
swoje kluczyki, telefon i pilota do garażu. Jego portfel jest
w płaszczu wiszącym w pomieszczeniu za kuchnią obok
piwniczki na wino, rakieta do sąuasha na parterze, w szafce
w pralni. Wkłada stary polar i tuż przed włączeniem alarmu
przeciwwłamaniowego przypomina sobie, że w domu jest
przecież Theo. Wychodząc na zewnątrz i zamykając drzwi,
słyszy skrzeczenie mew lecących w głąb lądu na obfite
łowy w mieście. Słońce wisi nisko i tylko połowa placu —
jego połowa — skąpana jest w świetle. Perowne idzie po
oślepiająco mokrym chodniku, zdumiony świeżością dnia.
Powietrze ma niemal czysty smak. Czuje się, jakby kroczył
po naturalnej powierzchni, gdzieś nad morzem, po gładkiej
płycie bazaltowej grobli, którą mgliście przypomina sobie
z wakacji w dzieciństwie. To chyba krzyk mew odświeżył
mu pamięć. Pamięta smak wodnego pyłu, unoszącego się
nad wzburzonym niebieskozielonym morzem; skręcając
w Warren Street, przypomina sobie, że musi odwiedzić
targ rybny. Pobudzony przez kawę, ruch, świadomość cze-
kającego go meczu oraz dobrze leżącą w dłoni, tkwiącą
w futerale rakietę, przyspiesza kroku.
Podczas weekendu pobliskie ulice są normalnie puste,
tym razem jednak gęsta ciżba wali chodnikami Euston Road
na wschód, w stronę Gower Street. Jezdnią wloką się
zderzak w zderzak te same autokary, które oglądał w wia-
domościach. Pasażerowie przyciskają twarze do szyb, prag-
nąc jak najrychlej dołączyć do reszty. Wywiesili swoje
transparenty przez okna, razem z piłkarskimi szalikami
81
i nazwami miast leżących w sercu Anglii — Stratford,
Gloucester, Evesham. Niecierpliwy tłum na chodnikach
wypróbowuje puzony, klaksony oraz bębny z Lambeg.
Słychać rwące się chóralne pieśni, których Henry w pierw-
szym momencie nie rozpoznaje. Tam, taram, tam, tam. Nie
atakować Iraku. Plakaty, którym nie wydano jeszcze komen-
dy baczność, trzymane są na ukos, przekrzywione na ra-
mieniu. Kilkanaście razy powtarza się napis „Nie w moim
imieniu". Jego przesłodzony egocentryzm nasuwa na myśl
nowy wspaniały świat protestu, z wybrednymi konsumen-
tami szamponów i napojów orzeźwiających, pragnącymi
się czuć dobrze i miło. Henry woli ospałe „Nie z nami takie
numery". Jeden z plakatów niosą członkowie Brytyjskiego
Stowarzyszenia Muzułmanów. Zapamiętał dobrze tę or-
ganizację. Wyjaśniała ostatnio w swojej gazetce, że odstęp-
stwo od islamu karane jest śmiercią. Za nimi widać trans-
parent anonsujący Chór Żeński ze Swaffham, a dalej Żydów
Przeciwko Wojnie.
Przy Warren Street skręca w prawo. Teraz patrzy na
wschód, w stronę Totenham Court Road. Tłum jest tutaj
jeszcze większy, zasilany setkami ludzi wychodzących ze
stacji metra. Podświetlone przez niskie słońce sylwetki
odrywają się i łączą w ciemniejszą masę, lecz można
dostrzec prowizoryczne stragany z książkami i wózki z hot
dogami, ustawione bezczelnie naprzeciw McDonalda na
rogu. Zaskakująca jest liczba dzieci i malców w wózkach.
Mimo swojego sceptycyzmu stąpający w tenisówkach i ścis-
kający mocniej w dłoni rakietę Perowne czuje pokusę
i podniecenie, które budzą podobne wydarzenia: tłum obej-
mujący w posiadanie ulice, dziesiątki tysięcy nieznajomych,
łączących się w jednej sprawie i przekazujących sobie znak
rewolucyjnej radości.
Mógłby się z nimi solidaryzować, przynajmniej duchem,
ponieważ nic nie skłoni go teraz do rezygnacji z meczu,
82
gdyby Talebowi nie trzeba było zaklipsować tętniaka środ-
kowej tętnicy mózgu. W miesiącach, które nastąpiły po
rozmowach z profesorem, Perowne przeczytał wszystko, co
wpadło mu w ręce na temat reżimu. Dowiedział się o in-
spirującym przykładzie Stalina, plemiennej lojalności, ro-
dzinnych powiązaniach, które wspierały Saddama, o pała-
cach ofiarowywanych w nagrodę. Zapoznał się z przy-
prawiającymi o mdłości szczegółami ludobójstwa na pół-
nocy i południu kraju, przeczytał o etnicznych czystkach,
rozległym systemie donosicieli, dziwacznych torturach,
upodobaniu Saddama do ich osobistego zadawania i o dziw-
nych karach wprowadzonych do kodeksu karnego — pięt-
nowaniu i amputacji. Ze szczególnym zainteresowaniem
prześledził środki zastosowane przeciwko chirurgom, którzy
odmówili okaleczania ludzi. Uznał, że okrucieństwo rzadko
kiedy było tak pomysłowe, systematyczne i szeroko rozpo-
wszechnione. Miri miał rację, to naprawdę była republika
strachu. Henry też przeczytał słynną książkę Makiyi*. Nie
ulegało kwestii, że zasadą, na której opierało się państwo
Saddama, był terror.
Perowne wie, że kiedy potężne imperium — Asyryjczycy,
Rzymianie, Amerykanie — wyrusza w słusznej sprawie na
wojnę, na historii nie robi to wrażenia. Martwi go również,
że inwazja albo okupacja zakończy się chaosem. Demon-
stranci mogą mieć rację. Zdaje sobie sprawę z przypad-
kowego charakteru opinii; gdyby nie poznał i nie podziwiał
profesora, mógłby mieć inne, mniej ambiwalentne zdanie
o nadchodzącej wojnie. Opinie są przypadkowe niczym
rzut kości; z samej definicji, żadna z osób tłoczących się
wokół stacji metra Warren Street nie była torturowana przez
reżim, nie zna i nie kocha ludzi, którzy byli torturowani,
* Republic of Fear, wydana w 1988 roku książka mieszkającego w Sta-
nach Zjednoczonych znanego irackiego opozycjonisty Kanana Makiyi.
83
i w ogóle nie wie zbyt wiele o tym kraju. Większość
nie słyszała pewnie o masakrach w kurdyjskim Iraku i na
szyickim południu, lecz teraz odkryli, jak bardzo zależy
im na życiu każdego Irakijczyka. Ich poglądy wspierają
się na solidnych podstawach, wśród których bardzo istotna
jest troska o własne bezpieczeństwo. Mówi się, że inwazja
na Irak sprowokuje Al-Kaidę, gardzącą zarówno bezbo-
żnym Saddamem, jak i szyicką opozycją, do zemsty na
miękkich miastach Zachodu. Własny interes jest całkiem
rozsądnym motywem, a jednak w przeciwieństwie do de-
monstrantów Perowne nie sądzi, by mieli oni monopol
na moralną słuszność.
Mieszczące się przy ulicy bary kanapkowe są w weekend
zamknięte. Działa tylko sklep, w którym sprzedają flety, oraz
kiosk z gazetami. Właściciel traktierni Rive Gauche polewa
w paryskim stylu chodnik wodą z ocynkowanego wiadra.
W stronę Perowne'a zmierza, odwrócony plecami do tłumu,
rumiany facet mniej więcej w jego wieku. Ma baseballową
czapeczkę, żółtą fluorescencyjną kamizelkę i ręczny wózek
i zamiata ulicę na zlecenie urzędu miasta. Sprawia wrażenie
dziwnie gorliwego, wpychając miotłę w każde załamanie
krawężnika, polując na najmniejsze śmieci. W sobotni ranek
jego wigor i sumienność aż kłują w oczy, stanowią nieme
oskarżenie. Czyż może być coś bardziej daremnego aniżeli te
marnie opłacane miejskie porządki, skoro na drugim końcu
ulicy tekturowe talerzyki i kubki ścielą się już gęsto pod
stopami gromadzących się na rogu przy McDonaldzie de-
monstrantów. A za nimi, w całej metropolii, codzienna
kurzawa śmieci. Kiedy Perowne go mija, ich oczy spotykają
się niezobowiązująco. Białka oczu zamiatacza ulic okolone
są żółcią, która przy skraju powiek przechodzi w czerwień.
Przez krótki, przyprawiający o zawrót głowy moment Henry
czuje się z nim związany, jakby siedzieli na huśtawce
i w każdej chwili mogli się zamienić życiowymi rolami.
84
W końcu odwraca wzrok, zwalnia i skręca w zaułek,
gdzie stoi w garażu jego samochód. Jak przyjemnie było
niegdyś, w innej epoce, prosperować i wierzyć, że wszyst-
kowiedząca, nadprzyrodzona siła przydzieliła każdemu jego
miejsce w życiu. I nie dostrzegać, jak bardzo ta wiara służy
własnej pomyślności — rodzaj anosognozji, którym to
użytecznym terminem psychiatrzy określają brak uświado-
mienia sobie własnego stanu. Teraz zdajemy sobie chyba
sprawę, jak się rzeczy mają? Po niszczycielskich ekspery-
mentach zakończonego niedawno stulecia, po tylu ohydnych
wybrykach i rzeziach, w kwestii sprawiedliwości i redys-
trybucji dóbr zapanował mdlący agnostycyzm. Koniec
z wielkimi ideami. Jeśli świat ma w ogóle stawać się lepszy,
musi się to odbywać małymi kroczkami. Ludzie przyjmują
w większości postawę egzystencjalną — skoro ktoś musi
zamiatać ulice, żeby się utrzymać, nie ma po prostu szczęś-
cia. To nie jest epoka wizjonerów. Ulice muszą być czyste.
Niechaj zajmują się tym pechowcy.
Perowne schodzi po pochyłym śliskim bruku tam, gdzie
tacy jak on właściciele domów trzymali niegdyś konie.
Teraz ci, których na to stać, stawiają tam swoje samochody,
żeby nie parkować ich na ulicy. Przy kluczach ma pilota na
podczerwień i naciska go, żeby podnieść klekoczącą stalową
roletę. W drzwiach stajni ukazuje się długi nos, błyszczące
oczy i rozdęte niecierpliwie chrapy. Srebrny mercedes S500
z kremową tapicerką. Perowne już się go nie wstydzi. Nawet
go nie kocha —- to po prostu zmysłowy fragment tego, co
uważa za swój być może zbyt obfity udział w dobrach tego
świata. Próbuje się przekonać, że gdyby nie należał do
niego, miałby go ktoś inny. Nie jeździł nim od tygodnia,
lecz w półmroku suchego, odkurzonego garażu maszyna
wydziela swoje własne zwierzęce ciepło. Perowne otwiera
drzwiczki i wsiada. Lubi jeździć nim w swoich wytartych
sportowych ciuchach. Na przednim siedzeniu leży stary
85
egzemplarz „Journal of Neurosurgery" z jego relacją ze
zjazdu w Rzymie. Rzuca na pismo rakietę do sąuasha.
Najbardziej krytyczny jest Theo, który określa mercedesa
mianem doktorskiego auta, co stanowi chyba w jego ustach
obelgę. Daisy stwierdziła, że czymś takim jeździł chyba
Harold Pinter, co w jej oczach raczej go rozgrzesza. Rosa-
lind zachęcała go do kupna. Uważa, że prowadzi zbyt
spartańskie życie i nie kupując ubrań, dobrych win oraz ani
jednego obrazu, zachowuje się pretensjonalnie. Nie jest już
stażystą. Nadeszła pora, by sobie pofolgował.
Przez długie miesiące jeździł nim z poczuciem winy,
rzadko wrzucając czwarty bieg, niechętnie wyprzedzając,
ustępując skręcającym w prawo, zapewniając przestrzeń
życiową tańszym samochodom. Uleczyła go wycieczka na
ryby do północno-zachodniej Szkocji z Jayem Straussem.
Urzeczony widokiem pustej drogi i przesadnymi peanami
Jaya na cześć „luterańskiego geniuszu", Henry uznał w koń-
cu, że jest właścicielem, panem tego pojazdu. W gruncie
rzeczy zawsze uważał się za dobrego kierowcę: za kierow-
nicą, podobnie jak na sali operacyjnej, jest pewny, precyzyj-
ny, we właściwym stopniu ostrożny. Razem z Jayem łowili
brązowego pstrąga w strumieniach i jeziorach wokół Tor-
ridon. Pewnego deszczowego popołudnia, zarzucając wędkę,
Henry zerknął do tyłu i widząc sto jardów dalej swój
samochód, zaparkowany ukośnie na wznoszącej się polnej
drodze, skąpany w miękkim świetle na tle brzóz, kwitnących
wrzosów i zasnutego burzowymi chmurami nieba — do-
kładnie tak, jak wyobraziłby go sobie facet od reklamy —
po raz pierwszy poczuł łagodną omdlewającą radość na
myśl o tym, że go ma. Oczywiście to możliwe i dozwolo-
ne — wolno kochać nieożywiony obiekt. To popołudnie
było jednak kulminacją romansu — od tego czasu jego
uczucia ograniczają się do umiarkowanej, doznawanej od
czasu do czasu przyjemności. Samochód sprawia mu bliżej
86
nieokreśloną satysfakcję, kiedy go prowadzi; kiedy indziej
rzadko o nim myśli. Zgodnie z tym, co zamierzali i co
obiecywali jego konstruktorzy, stał się jego częścią.
Ale pewne konkretne drobiazgi wciąż szczególnie go
kręcą: na przykład to, że silnik pracuje na wolnych obrotach
w ogóle bez wibracji; o tym, że działa, zaświadcza wyłącz-
nie obrotomierz. Włącza teraz radio i słuchając stłumionego,
pełnego szacunku aplauzu, wyjeżdża z garażu. Stalowa
brama zamyka się za nim, a on pokonuje powoli zaułek
i skręca w lewo, z powrotem w Warren Street. Gra w squa-
sha przy Huntley Street, w przerobionej na klub bursie
pielęgniarskiej — niemal o rzut kamieniem stąd, lecz wziął
mercedesa, ponieważ ma później do załatwienia kilka spraw.
To bezwstydne, ale kiedy siedzi we wnętrzu samochodu,
z jego przepuszczonym przez filtry powietrzem i głośnikami
hi-fi, które przydają tragizmu każdej nucie, miasto zawsze
mu się podoba — trio Schuberta dodaje godności wąskiej,
mijanej przez niego uliczce. Przecina kilka przecznic, kie-
rując się na południe, żeby skręcić później na wschód
i przeskoczyć przez Totenham Court Road. Cleveland Street
słynęła kiedyś z tanich szwalni i prostytutek. Teraz są tutaj
greckie, tureckie i włoskie restauracje — miejscowe, nie-
wymieniane w przewodnikach — z tarasami, na których
ludzie jedzą w lecie. Jest też warsztat, gdzie reperuje się
stare komputery, sklep z tkaninami, szewc, a trochę dalej
sklep z perukami, często odwiedzany przez transwestytów.
To dosyć udatne wcielenie śródmiejskiej peryferyjności —
różnorodnej, pewnej siebie i mrocznej. I w tym momencie
Perowne przypomina sobie, co wzbudziło w nim niejasne
poczucie zakłopotania lub wstydu: skwapliwość, z jaką
gotów był przyjąć do wiadomości, że świat bezpowrotnie
się zmienił, że takie jak ta nieszkodliwe ulice i tolerancja,
którą ucieleśniają, mogą zostać zniszczone przez nowego
wroga — dobrze zorganizowanego, wielogłowego, zaśle-
87
pionego nienawiścią i fanatyzmem. Jak głupie i apokalip-
tyczne wydają się te obawy w świetle dnia, gdy sam fakt
istnienia tych ulic i chodzących po nich ludzi stanowi ich
najlepsze uzasadnienie, najlepszą polisę ubezpieczeniową.
Świat wcale fundamentalnie się nie zmienił. Mówienie
0 stuletnim kryzysie jest przesadą. Zawsze są jakieś kryzysy
1 islamski terroryzm znajdzie swoje miejsce w szeregu,
razem z niedawnymi wojnami, zmianami klimatu, między-
narodową polityką handlową, niedoborem ziemi i świeżej
wody, głodem, nędzą i całą resztą.
Słucha delikatnych przypływów i odpływów muzyki
Schuberta. Ulica jest piękna i miasto, wspaniałe osiągnięcie
jego żywych i wszystkich zmarłych mieszkańców, też jest
piękne i krzepkie. Nie pozwoli się tak łatwo zniszczyć. Jest
zbyt dobre, by zejść na psy. Na przestrzeni wieków życie
stale się w nim polepszało mimo dzisiejszych żebraków
i ćpunów. Powietrze jest zdrowsze, w Tamizie pływają
łososie, wracają wydry. Większości ludzi polepszyło się
pod każdym względem: materialnym, medycznym, intelek-
tualnym, sensualnym. Nauczyciele, którzy uczyli Daisy na
uniwersytecie, uważali ideę postępu za staroświecką i
śmiesz-
ną. Oburzony Perowne ściska mocniej prawą ręką kierow-
nicę. Przypomina sobie słowa Medawara*, człowieka, któ-
rego podziwia. „Szydzenie z nadziei postępu jest skrajną
głupotą, świadectwem ubóstwa ducha i podłego umysłu".
Tak, był głupcem, dając się omamić tym stuletnim rosz-
czeniom. Na ostatnim semestrze studiów Daisy poszedł na
organizowany w jej college'u dzień otwarty. Młodzi wy-
kładowcy z upodobaniem przedstawiali współczesną epokę
jako serię nieszczęść. Taki mają styl, chcą pokazać, jacy są
mądrzy. Nieprofesjonalne i w złym guście byłoby przy-
* Peter Medawar (1915—1987) brytyjski immunolog arabskiego po-
chodzenia.
88
znanie, że na stan współczesnego świata składa się również
likwidacja ospy. Albo niedawne rozprzestrzenienie się de-
mokracji. Wieczorem jeden z nich wygłosił wykład na temat
perspektyw naszej konsumpcyjnej i technologicznej cywili-
zacji: fatalne. Ale gdyby nasz obecny porządek został
obalony, przyszłe pokolenia spoglądałyby na nas jak na
bogów — zwłaszcza w tym mieście — szczęśliwych bogów
z rogami obfitości- w supermarketach, potokami dostępnej
informacji, ważącymi tyle co nic ciepłymi ubraniami, dłuż-
szym życiem, wspaniałymi urządzeniami. To epoka cudow-
nych urządzeń. Przenośne telefony niewiele większe od
ludzkiego ucha. Ogromne muzyczne biblioteki w pudełku
wielkości dziecinnej dłoni. Aparaty fotograficzne, które
mogą przesyłać zdjęcia na drugi koniec globu. Korzystając
z ustrojstwa stojącego na jego biurku, bez trudu zamówił
za pośrednictwem Internetu pojazd, którym teraz jedzie.
Sterowany przez komputer stereotaktyczny aparaty którego
użył wczoraj, odmienił sposób, w jaki wykonuje się biopsję.
Ucyfrowiona rozrywka łączy tę chińską parę, która idzie,
trzymając się za ręce i słuchając przez gniazdo „Y" swojego
osobistego stereo. A ta żylasta dziewczyna w ortalionowym
dresie niemal frunie za trzykołową terenową spacerówką.
W gruncie rzeczy wszyscy, których mija na tej sympatycz-
nie ubogiej ulicy, wydają się dość szczęśliwi, nie mniej
w każdym razie niż on sam. Ale profesorowie uniwersytetu
i w ogóle nauki humanistyczne wolą analizować niedolę;
szczęście jest twardszym orzechem do zgryzienia.
Ogarnięty agresywnym podziwem dla swojej epoki, Pe-
rowne skręca mercedesem na wschód, w Mapie Street. Jego
dobre samopoczucie wymaga najwyraźniej wyimaginowa-
nych wrogów, postaci, które sam sobie wymyśla, żeby je
pokonać. Czasami jest w takim nastroju przed meczem.
Nie lubi się zbytnio w tym stanie ducha, ale rejestrowany
sekunda po sekundzie bieg jego myśli daje się tylko częś-
89
ciowo kontrolować — dryfem, białym szumem samotnej
myśli kierują jego emocje. Może wcale nie jest szczęśliwy,
może sam się nakręca. Mija budynek u stóp wieży urzędu
pocztowego — ostatnio mniej brzydki z aluminiowym
gankiem, niebieską elewacją i geometryczną siatką okien
i kratek wentylacyjnych, które upodabniają go do Mond-
riana. Ale dalej, tam gdzie Fitzroy Street przechodzi w Char-
lotte Street, ton nadają tanie biurowce i domy studenckie:
niedopasowane okna, skromne i nietrwałe ambicje. W pa-
dającym deszczu i w normalnym nastroju można wyobrazić
sobie, że jest się z powrotem w komunistycznej Warszawie.
Dopiero kiedy wyburzy się ich wystarczającą liczbę, będzie
można zacząć je kochać.
Henry jedzie teraz ulicą równoległą do Warren Street,
dwie
przecznice dalej na południe. W dalszym ciągu intryguje go
własny stan umysłu, to szczęście podszyte agresją. Zbliżając
się do Tottenham Court Road, zaczyna znajomą procedurę,
wyliczając w duchu niedawne wydarzenia, które mogły
wpłynąć na jego nastrój. To, że on i Rosalind się pokochali,
że jest sobotni ranek, że to jego samochód, że nikt nie zginął
w samolocie, że czeka go mecz, że Andrea Chapman i inni
wczorajsi pacjenci są w stabilnym stanie, że przyjeżdża
Daisy — wszystko to można uznać za pozytywy. A negaty-
wy? Negatywem jest to, że musi przyhamować. Pośrodku
Tottenham Court Road stoi przy swoim motocyklu policjant
w żółtej kamizelce i podnosi rękę, żeby go zatrzymać. Droga
jest oczywiście zamknięta ze względu na demonstrację.
Perowne powinien się tego domyślić. Lecz on jedzie dalej,
przez cały czas zwalniając, jakby liczył, że jeśli uda, iż nic
nie wiedział, zakaz zostanie cofnięty — nie chce przecież
jechać ulicą, lecz tylko ją przeciąć — a w najgorszym razie
doczeka się tego, co mu się słusznie należy: krótkiej wymia-
ny zdań między stanowczym, choć pełnym ubolewania
stróżem prawa i umiarkowanie tolerancyjnym obywatelem.
90
Zatrzymuje się na skrzyżowaniu. I rzeczywiście gliniarz
rusza w jego stronę, zerkając w kierunku demonstrantów
z pobłażliwym uśmieszkiem, który sugeruje, że on osobiście
dawno temu zbombardowałby Irak i wiele krajów poza
tym. Zrelaksowany Perowne odpowiedziałby mu swoim
własnym uniwersyteckim cierpkim uśmiechem, lecz w tym
momencie wydarzają się prawie równocześnie dwie rzeczy.
Za policjantem, po drugiej stronie ulicy, z klubu ze strip-
tizem Spearmint Rhino wychodzą szybko, nieomal potyka-
jąc się, żeby nie biec, trzej mężczyźni, dwaj wysocy oraz
jeden krępy, w czarnym garniturze. Skręciwszy za rogiem
w ulicę, którą ma zamiar pojechać Perowne, nie są już tacy
powściągliwi i biegną w stronę zaparkowanego w pobliżu
samochodu. Niższy facet zostaje trochę w tyle.
Ponadto policjant, który w ogóle nie widział mężczyzn,
staje nagle w miejscu i podnosi dłoń do lewego ucha.
Kiwając głową, mówi coś do mikrofonu zamocowanego
przy ustach i wraca do motocykla. Po chwili, przypomniaw-
szy sobie, co miał zamiar zrobić, zerka za siebie. Perowne
spotyka jego wzrok i z autoironicznym, pytającym spoj-
rzeniem, wskazuje University Street po drugiej stronie
Tottenham Court Road. Gliniarz wzrusza ramionami, po
czym kiwa głową i wykonuje gest, który ma oznaczać
, jedź, byle szybko". Niech tam. Demonstranci są jeszcze
daleko, a on ma nowe instrukcje.
Perowne nie jest spóźniony na mecz i nie zależy mu
wcale, żeby jak najprędzej dotrzeć do klubu. Lubi swój
samochód, lecz nigdy nie interesował się specjalnie jego
osiągami, przyspieszeniem od zera do setki. Zakłada, że
jest imponujące, ale nigdy go nie sprawdzał. Jest zdecydo-
wanie za stary, by zostawiać spaloną gumę na jezdni. Choć
ulica jest jednokierunkowa, wrzucając pierwszy bieg, ogląda
się skrupulatnie w lewo i prawo; wie, że piesi mogą nadejść
z każdej strony. Przecinając szybko czteropasmową jezdnię,
91
robi to ze względu na policjanta, który zapala już swój
motocykl. Nie chce, by faceta spotkały jakieś nieprzyjem-
ności ze strony zwierzchników. A gest dłoni dawał do
zrozumienia, żeby się pospieszył. Po pokonaniu dwudziestu
lub trzydziestu jardów, które dzielą go od wylotu University
Street, gdzie wrzuca dwójkę, ma na liczniku jakieś dwa-
dzieścia mil na godzinę. Może dwadzieścia pięć. Najwyżej
trzydzieści. I właściwie już w tym momencie zaczyna
zwalniać i wypatrywać skrętu w prawo, w Gower Street,
która jest również zamknięta.
Ruch do przodu stanowi bodziec kierujący z powrotem
jego myśli ku liście bliższych i dalszych przyczyn stanu
emocjonalnego, w którym się znajduje. Sekunda może trwać
bardzo długo w introspekcji. Dość długo, by Henry zaczął
analizować negatywy, z całą pewnością dość długo, by
doszedł do wniosku bądź wyczuł, bez ubierania tego w sło-
wa lub składnię, że tak naprawdę najbardziej niepokoją go
problemy globalne i demonstranci mu o nich przypominają.
Świat chyba jednak fundamentalnie się zmienił i nie jest to
w wystarczającym stopniu brane pod uwagę, zwłaszcza
przez Amerykanów. Są na tej planecie ludzie, dobrze zor-
ganizowani i połączeni, którzy chętnie zabiliby jego, a także
jego rodzinę i przyjaciół, byle tylko postawić na swoim.
Rozmiary masakry nie stanowią już problemu; będzie więcej
ofiar na podobną skalę, zapewne i w tym mieście. Czy aż
tak bardzo się boi, że nie potrafi sobie tego uświadomić?
Przepływające przez jego umysł stwierdzenia i pytania nie
są w ogóle formułowane. Doświadcza ich raczej w formie
mentalnych mgnień, po których następuje puls znaku zapy-
tania. To prewerbalny język, który lingwiści nazywają
mentalese. Właściwie jeszcze nie język, lecz matryca zmien-
nych wzorów, w ułamkach sekundy konsolidujących i kon-
densujących znaczenia i łączących je nierozdzielnie z wy-
raźnym emocjonalnym odcieniem, który sam w sobie przy
92
pominą kolor. Mdłożółty kolor. Nawet gdyby dysponowało
się poetyckim darem zwięzłości, trzeba setek słów i wielu
minut, by to opisać. Dlatego podobna do plamki na siat-
kówce smuga czerwieni, która pojawia się gdzieś z lewej
strony, na peryferiach jego pola widzenia, przybiera od
razu kształt idei, nowej idei, zaskakującej i niebezpiecznej,
lecz należącej wyłącznie do niego, nie do otaczającego
świata.
Perowne wjeżdża z instynktowną wprawą w wąską prze-
strzeń ograniczoną z prawej przez krawężnik ścieżki rowe-
rowej, a z lewej przez szereg zaparkowanych samochodów.
Myśl wyskakuje właśnie z tego szeregu i w tym samym
momencie rozlega się trzask odrywanego od karoserii bocz-
nego lusterka i jęk szorujących o siebie stalowych blach,
który słychać, gdy dwa samochody usiłują się zmieścić na
pasie przeznaczonym dla jednego. W chwili uderzenia
Perowne podejmuje natychmiastową decyzję, żeby dodać
gazu i odbić w prawo. Słychać inne dźwięki — terkot,
z jakim czerwone auto ociera się o kilka stojących po jego
lewej stronie pojazdów i podobne do donośnego klaśnięcia
uderzenie gumy o beton, kiedy mercedes wjeżdża na kra-
wężnik wytyczający ścieżkę rowerową. Tylne koło również
wali w krawężnik. Perowne wyprzedza intruza i hamuje.
Uczestniczące w stłuczce samochody zatrzymują się trzy-
dzieści jardów od siebie, kierowcy gaszą silniki i na chwilę
zapada cisza. Nikt nie wysiada.
Jak na standardy współczesnych wypadków drogowych —
enry przez pięC jat pracował na oddziale medycyny ratun-
^ ^ ' sP
rawa jest trywialna. Nikomu na pewno nic się
6 sta
*° i me
musi udzielać pomocy lekarskiej. W ciągu ni01
jych pięciu lat robił to dwukrotnie, za każdym razem
okazji ataków serca, w trakcie lotu do Nowego Jorku
93
i w dusznym londyńskim teatrze podczas czerwcowej fali
upałów. Obie interwencje były skomplikowane i niesatys-
fakcjonujące. Nie jest w szoku, nie jest dziwnie spokojny,
podekscytowany ani odrętwiały, nie widzi wszystkiego
z nadzwyczajną ostrością i nie drży. Słucha klikania kur-
czącego się gorącego metalu. Tym, co czuje, jest rosnąca
irytacja tocząca bój z przyziemną ostrożnością. Nie musi
nawet patrzeć — cały bok jego samochodu jest zniszczony.
Widzi już przed sobą całe tygodnie, miesiące papierkowej
roboty, roszczeń i kontrroszczeń ubezpieczeniowych, tele-
fonów, opóźnień w warsztacie. Jego auto zostało ograbione
z czegoś oryginalnego i nieskazitelnego, czego nigdy nie
odzyska, bez względu na to, jak bardzo będą się starali je
naprawić. Została naruszona przednia oś, zawieszenie, a tak-
że owa tajemnicza część, której nazwa, przekładnia zębata,
przywodzi na myśl koło tortur. Jego auto nigdy już nie
będzie takie samo. Zostało katastrofalnie odmienione, po-
dobnie jak jego sobota. Na pewno nie zagra już w sąuasha.
Budzą się w nim dziwnie współczesne emocje — słuszne
oburzenie automobilisty i graniczące z nienawiścią prag-
nienie wymierzenia sprawiedliwości, wspierane przez prze-
latujące mu przez umysł różne zużyte frazy, które teraz
wydają się odświeżone, pozbawione swojej banalności: po
prostu wyjechał, bez żadnego sygnału, głupi sukinsyn, nawet
się nie obejrzał, od czego ma lusterko, pierdolony sukinsyn.
Jedyna na całym świecie osoba, której nienawidzi, siedzi
w samochodzie za jego plecami i Henry będzie musiał
z nią porozmawiać, stawić jej czoło, wymienić informacje
o polisach — wszystko to w czasie, kiedy mógł grać
w sąuasha. Ma poczucie, że został porzucony. I chyba
nawet to widzi: boczną uliczką oddala się jego drugie,
nieświadome niczego, bardziej prawdopodobne ja, niczym
odjeżdżający bogaty wujek, zamyślony i szczęśliwy, kon-
tynuujący beztroską sobotnią przejażdżkę, pozostawiający
94
Perowne'a jego nowemu nieuniknionemu, niemieszczącemu
się w głowie przeznaczeniu. To dzieje się naprawdę. Fakt,
że musi to sobie powtarzać, zdradza, w jak małym stopniu
w to wierzy. Podnosi z podłogi rakietę i kładzie ją z po-
wrotem na czasopiśmie medycznym. Prawą dłoń trzyma na
klamce. Ale jeszcze nie wysiada. Spogląda w lusterko. Są
powody, by zachować ostrożność.
W samochodzie z tyłu, zgodnie z tym, czego się spodzie-
wał, widzi trzy głowy. Perowne wie, że ma skłonność do
wysuwania niesprawdzonych hipotez i próbuje je teraz
zweryfikować. Z tego, co mu wiadomo, striptiz jest prawnie
dozwolony. Jednak gdyby widział trzech mężczyzn wybie-
gających, nawet ukradkiem, z Wellcome Trust albo British
Library, być może wysiadłby już z samochodu. To, że
biegli, może sugerować, że będą jeszcze bardziej od niego
poirytowani zwłoką. Samochód to bmw „piątka", pojazd,
który bez żadnego określonego powodu kojarzy mu się
z przestępczością i narkotykami. I jechało nim trzech męż-
czyzn, nie jeden. Najniższy siedzi obok kierowcy i na
oczach spoglądającego w lusterko Perowne'a drzwi z tej
strony otwierają się, a zaraz po nich drzwi kierowcy i tylne
z zewnętrznej strony. Perowne, który nie chce rozmawiać
z nimi w pozycji siedzącej, wysiada. Półminutowa pauza
nadała sytuacji znamiona gry, w której sporządzone już
zostały pewne kalkulacje. Trzej mężczyźni mają swoje
własne powody, dla których ociągali się, omawiając na-
stępny krok. To ważne, myśli Perowne, podchodząc do
maski samochodu, żeby pamiętał, że to on został pokrzyw-
dzony i że jest wściekły. Musi być również ostrożny. Ale te
sprzeczne wytyczne nie są zbyt pomocne i postanawia, że
podczas konfrontacji zda się raczej na wyczucie i nie będzie
zawracać sobie głowy ogólnymi zasadami. Pod wpływem
impulsu ignoruje mężczyzn i obchodzi samochód, żeby
obejrzeć zniszczony bok. Stojąc z dłońmi opartymi na
95
biodrach, w pozie oburzonego właściciela, kątem oka ob-
serwuje zbliżającą się grupkę mężczyzn.
Na pierwszy rzut oka bok nie wydaje się wcale znisz-
czony. Boczne lusterko jest nienaruszone, nie ma wgnieceń
w karoserii; metaliczny srebrny lakier jest o dziwo gładki.
Perowne pochyla się do przodu, żeby przyjrzeć mu się pod
innym kątem. Rozczapierzając palce, przesuwa nimi lekko
po błotniku, tak jakby naprawdę wiedział, czemu ma to
służyć. Nie ma nic. Nawet najmniejszej plamki. W katego-
riach taktycznych przemawia to oczywiście przeciwko nie-
mu. Nie ma powodu się gniewać. Jeśli doszło w ogóle do
jakiegoś uszkodzenia, jest niewidoczne, między przednimi
kołami.
Mężczyźni przystanęli, żeby przyjrzeć się czemuś, co leży
na drodze. Niski facet w czarnym garniturze dotyka czub-
kiem buta urwanego bocznego lusterka bmw, obracając je na
bok, jakby było martwym zwierzęciem. Jeden z jego towa-
rzyszy, wysoki młodzieniec z ponurą końską twarzą podnosi
je i bierze w obie ręce. Przyglądają mu się razem, a potem,
na hasło dane przez niskiego, odwracają się jednocześnie
w stronę Perowne'a, z nagłą ciekawością, niczym spłoszone
w lesie jelenie. Po raz pierwszy uświadamia sobie, że może
mu grozić jakieś niebezpieczeństwo. Ulica, oficjalnie zamk-
nięta z obu stron, jest kompletnie pusta. Za mężczyznami, na
Tottenham Court Road, luźne grupki demonstrantów suną
na
południe, żeby dołączyć do pochodu. Perowne ogląda się
przez ramię. Za nim, na Gower Street zaczął się właściwy
marsz. Tysiące ludzi tworzących pojedynczą zwartą kolum-
nę maszerują w kierunku Piccadilly, z transparentami pochy-
lonymi heroicznie do przodu, niczym na rewolucyjnym
plakacie. Z ich twarzy, rąk i ubrań bije intensywny, prawie
ciepły kolor, typowy dla zbitej ludzkiej masy. Dla większe-
go dramatycznego efektu idą w milczeniu, z towarzyszeniem
pogrzebowego bicia w bębny.
96
Trzej mężczyźni ruszają ponownie w jego stronę. Tak
jak poprzednio prowadzi ich niski — ma może pięć stóp
i pięć, najwyżej sześć cali i stąpa w charakterystyczny
sposób, wykręcając dziwnie stopy i pochylając tułów, jakby
pokonywał łodzią łagodny odcinek rzeki. Flisak ze Spear-
mint Rhino. Może słucha discmana. Niektórzy ludzie nie
wybierają się nigdzie, nawet żeby wdać się w spór, bez
ścieżki dźwiękowej. Pozostali dwaj zachowują się jak jego
podwładni, pomocnicy. Mają na sobie dresy i bluzy z kap-
turem, a na nogach tenisówki — przyodziewek ulicy, tak
popularny, że nie reprezentuje żadnego stylu. Theo też
ubiera się czasem w ten sposób, żeby, jak mówi, nie podej-
mować decyzji, jak ma wyglądać. Facet z końską twarzą
wciąż trzyma w obu dłoniach boczne lusterko, zapewne,
żeby coś udowodnić. Nieustanny werbel bębnów nie ułatwia
raczej sytuacji, a świadomość, że tyle osób jest tak blisko
i nie ma o nim bladego pojęcia, sprawia, że w Henrym
pogłębia się poczucie izolacji. Lepiej będzie nadal udawać
zaabsorbowanego. Przykuca przy samochodzie, zauważając
zgniecioną puszkę coli pod przednią oponą. Na tylnych
drzwiach dostrzega teraz, z ulgą i irytacją zarazem, niere-
gularną smugę zmatowiałego lakieru, jakby ktoś przetarł
go papierem ściernym. To z pewnością punkt kontaktu,
ograniczony do długiego na dwie stopy obszaru. Miał rację,
odbijając w bok kierownicą, zanim jeszcze wdepnął hamu-
lec. Prostując się, by stawić czoło zatrzymującym się przed
mm mężczyznom, czuje się teraz pewniej.
W przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów —
chirurgów psychopatów — Henry właściwie nie lubi osobis-
Ale^°I1
'^0ntaC
^ ^Q ^
6St wymachujący™ maczetą.
e doświadczenie kliniczne jest, oprócz całej reszty, suro- j^ym, hartuj ącym procesem, który stępia wszelką wraż-
i 0 0SC
* ^ac
Jenc
i, asystenci, pogrążeni w żałobie krewni, no
zywiscie dyrekcja — w ciągu dwóch dziesięcioleci nie
97
dało się uniknąć momentów, kiedy musiał walczyć o swoje,
wyjaśniać bądź też próbować zażegnać nagły emocjonalny
wybuch. Stawka jest na ogół wysoka — dla kolegów kwes-
tie zawodowej hierarchii, profesjonalnej dumy lub marno-
trawienia szpitalnych środków, dla pacjentów utrata funkcji,
dla ich bliskich zmarły nagle małżonek lub dziecko —
sprawy o znacznie większym ciężarze gatunkowym aniżeli
draśnięty samochód. Zwłaszcza w wypadku pacjentów te
chwile mają w sobie coś czystego i niewinnego; rzecz
sprowadza się do podstaw istnienia — pamięci, wzroku,
zdolności rozpoznawania twarzy, chronicznego bólu, funkcji
motorycznych, nawet samoświadomości. W tle majaczą
problemy natury profesjonalnej, cuda, które potrafi sprawiać
medycyna, wiara, którą inspiruje, a z drugiej strony z wolna
malejąca, lecz wciąż znaczna ignorancja w kwestiach tego,
co dzieje się w mózgu i umyśle oraz ich wzajemnych relacji.
Regularne, zakończone skromnymi sukcesami penetrowanie
czaszki to przygoda ostatnich lat. Czasami zdarzają się
rozczarowania i kiedy w jego gabinecie dochodzi do osta-
tecznej rozgrywki z krewnymi, nikt nie musi liczyć się
z tym, jak się zachowuje albo co mówi, nikt nie czuje się
obserwowany. Słowa płyną same.
Wśród znajomych Perowne'a są lekarze zajmujący się
nie mózgiem, lecz wyłącznie umysłem: chorobami świado-
mości; koledzy ci hołdują pewnym uprzedzeniom, wypo-
wiadanym ostatnio raczej rzadko i sprowadzającym się do
tego, że neurochirurdzy to posługujący się topornymi na-
rzędziami aroganccy głupcy i partacze, konowały, którym
pozwolono grzebać w najbardziej skomplikowanym obiek-
cie, jaki występuje w znanym wszechświecie. Kiedy opera-
cja się nie uda, pacjent albo krewni skłonni są podzielać ten
pogląd. Jest już jednak za późno. To, co się wówczas mówi,
jest tragiczne i szczere. Bez względu na to, jak przykre są
te spotkania i jak bardzo krzywdzi go pacjent, nie pamiętając
98
bądź nie chcąc pamiętać o ryzyku, o którym został uprze-
dzony, bez względu na świadomość, iż wykonał operację
tak dobrze, jak tylko pozwala na to współczesna wiedza
i technika, Perowne wychodzi z tych starć nie tylko przy-
wołany do porządku — najwyraźniej nie udało mu się
spełnić czyichś oczekiwań — lecz w dziwny sposób oczysz-
czony: doświadczył fundamentalnego ludzkiego kontaktu,
na swój sposób tak samo elementarnego jak miłość.
Jednak tutaj, na University Street, nie sposób nie spo-
strzec, że zaczyna się przedstawienie. Ubrany jak dziad,
w wyliniały polar, dziurawy sweter i ściągnięte sznurkiem,
pochlapane farbą spodnie, Perowne stoi przy swojej potężnej
maszynie. Jest obsadzony w określonej roli i nie może na
to nic poradzić. Uczestniczy, jak lubią mówić ludzie,
w miejskim dramacie. Stulecie kina i pół stulecia telewizji
odarły tę sytuację z wszelkiego autentyzmu. To sama sztucz-
ność. Oto samochody, oto ich właściciele. Zagrożona jest
ich godność. Ktoś będzie musiał narzucić swoją wolę i wy-
grać, ktoś inny ustąpić. Kultura popularna wyeksploatowała
do znudzenia ten motyw, to stare genetyczne dziedzictwo,
które reguluje poza tym zachowania żab ryczących, kogutów
i jeleni. I mimo zróżnicowanego i niedbałego przyodziewku
reguły grzeczności są wyrafinowane jak w Wersalu; nie
wyrazi ich żaden zestaw genów. Przede wszystkim nie
wolno, gdy tam stoją, przyznać, że incydent jest żenujący
i kryje się w nim szczególna ironia: z sąsiedniej ulicy
dobiega tupot stóp i plemienne bębny pokojowych pod-
żegaczy. Co więcej, niczego nie można przewidzieć, lecz
wszystko, gdy już się zdarzy, będzie wydawało się logiczne.
— Papierosa?
Właśnie tak. Tak to się zaczyna.
Drugi kierowca podaje mu staroświeckim gestem paczkę,
wysuwając z niej papierosy bez filtra, które układają się
niczym piszczałki organów. Skierowana ku Perowne'owi
99
zaciśnięta dłoń jest, biorąc pod uwagę wzrost mężczyzny,
duża i kredowoblada, porośnięta aż do dalszych stawów
międzypaliczkowych czarnymi kręconymi włosami. Uwagę
Perowne'a jako lekarza przyciąga również jej uporczywe
drżenie. Być może powinno mu to dodać otuchy.
— Nie, dziękuję.
Mężczyzna zapala sam papierosa i wydmuchuje dym
obok Henry'ego, który stracił już jeden punkt — cóż z niego
za mężczyzna, skoro nie pali, a co więcej, nie jest w stanie
poczęstować innych. Ważne, żeby nie był pasywny. Pora
na jego ruch. Teraz on wyciąga rękę.
— Henry Perowne.
— Baxter.
— Pan Baxter? j— Baxter.
Ręka Baxtera jest duża, Henry'ego trochę większa, ale
żaden z mężczyzn nie próbuje się popisywać siłą. Uścisk
ich dłoni jest krótki i lekki. Baxter jest jednym z tych
palaczy, których pory wydzielają zapach, oleistą esencję
ich nałogu. W podobny sposób działa na ludzi czosnek.
Być może mają na to jakiś wpływ nerki. Jest ruchliwym
mężczyzną o niedużej twarzy, gęstych brwiach i przystrzy-
żonych przy samej skórze ciemnobrązowych włosach. Gład-
ko wygolony, lecz intensywny zarost wzmacnia podobień-
stwo wydatnych ust do zwierzęcego pyska. Nieco małpią
powierzchowność potęgują spadziste ramiona; nabite trape-
zoidy świadczą o tym, że ich właściciel spędza dużo czasu
na siłowni, być może starając się zrekompensować niedo-
statki wzrostu. Garnitur jest w stylu lat sześćdziesiątych
ciasny krój, wysokie klapy, wiszące na biodrach spodnie
z płaskimi z przodu nogawkami. Marynarka napina się
przy zapiętym pojedynczym guziku, a także na bicepsach.
Facet odwraca się od Perowne'a i lekko garbi, a potem
doskakuje do niego z powrotem. Rozpiera go chyba nie-
100
cierpliwość, destruktywna energia, czekająca na wyłado-
wanie. Może zaraz wybuchnąć. Perowne zna kilka najnow-
szych prac na temat przemocy. Nie zawsze jest patologią;
nastawione na własną korzyść organizmy społeczne uznają
czasem jej stosowanie za racjonalne. Wśród teoretyków
gier i radykalnych kryminologów rośnie grono zwolenników
Thomasa Hobbesa. Tym, co trzyma w szachu oprychów,
jest napawająca trwogą słynna „nadrzędna władza" — ciało
zarządzające, ramię państwa, które ma prawny monopol na
stosowanie przemocy. Ale handlarze narkotyków i alfonsi,
którzy zaliczają się do ludzi żyjących na bakier z prawem,
nie dzwonią pod dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć,
żeby wezwać Lewiatana; sami załatwiają swoje spory.
Perowne, prawie o stopę wyższy od Baxtera, zastanawia
się, czy jeśli dojdzie do bójki, powinien chronić jądra. Ale
to śmieszna myśl; ostatni raz bił się, kiedy miał osiem lat.
Trzech na jednego. Nie może po prostu do tego dopuścić.
— Rozumiem, że chce mi pan powiedzieć, jak bardzo
jest mu przykro — mówi Baxter, cofając rękę i zerkając
do tyłu na własne auto, które stoi za mercedesem, zapar-
kowane w poprzek ulicy. Na sześciu albo siedmiu stoją-
cych dalej samochodach widać na wysokości trzech stóp
nieregularną rysę pozostawioną przez klamkę bmw. Poja-
wienie się na ulicy choć jednego oburzonego właściciela
zapoczątkuje kaskadę roszczeń ubezpieczeniowych. Hen-
ry, który nieraz miał do czynienia z papierkową robotą,
wyobraża już sobie, ile to wszystko potrwa i jak bardzo edzie stresujące. O wiele lepiej być jedną z wielu ofiar
wz sprawcą.
W rzeczy samej jest mi przykro, że wyjechał pan, w ogóle nie patrząc —mówi.
■ askakuje sam siebie. Pedantyczne, lekko archaiczne „w
i j - : sa
mej" nie figuruje normalnie w jego słowniku. le tego zwrotu pociąga za sobą pewne decyzje; nie ma
101
zamiaru zniżać się do języka ulicy. Stoi na gruncie profesjo-
nalnej godności.
Baxter kładzie lewą dłoń na prawej, jakby chciał ją
uspokoić.
— Przecież nie musiałem patrzeć, prawda? — mówi
cierpliwie. — Tottenham Court Road jest zamknięta. Nie
powinno pana tam w ogóle być.
— Przepisy o ruchu drogowym nie zostały zawieszo-
ne — odpowiada Perowne. — A poza tym przepuścił mnie
policjant.
— Policjant? — powtarza przeciągle Baxter. W jego
ustach to słowo nabiera dziecinnego brzmienia. — Widzie-
liście policjanta? — pyta swoich znajomych, po czym
odwraca się z powrotem do Perowne'a. — To jest Nark,
a to Nigel — mówi z kpiącą uprzejmością.
Do tego momentu obaj stali z boku, za Baxterem, przy-
słuchując się z obojętnymi minami ich rozmowie. Nigel to
ten z końską twarzą. Jego towarzysz może być policyjnym
informatorem i ćpunem, może też, biorąc pod uwagę jego
senny wygląd, cierpieć na narkolepsję.
— Nie ma tutaj żadnych policjantów — wyjaśnia Ni-
gel. — Wszyscy pilnują tej maszerującej hołoty.
Perowne udaje, że ignoruje ich obu. Załatwia sprawę
z Baxterem.
— W tym momencie powinniśmy podać sobie numery
polis ubezpieczeniowych — oznajmia. Wszyscy trzej par-
skają śmiechem, lecz on mówi dalej: — Jeśli nie zgadzamy
się w kwestii tego, co się stało, możemy zadzwonić na
policję.
Spogląda na zegarek. Jay Strauss jest już pewnie na
korcie i rozgrzewa piłkę. Nie jest jeszcze za późno, żeby
załatwić sprawę i ruszać dalej. Baxter nie reaguje na
wzmiankę o telefonie. Zamiast tego bierze boczne lusterko
od Nigela i pokazuje je Perowne'owi. Na pajęczej siatce
102
pęknięć widać mozaikę bieli i postrzępionego błękitu, który
połyskuje gniewnie w ręku Baxtera.
— Na szczęście dla pana mam kumpla, który zajmuje
się blacharką — mówi łagodnym tonem. — Jest tani, ale
bardzo dobry. Myślę, że za siedem i pół paczki zrobi
wszystko jak trzeba.
— Na rogu jest bankomat — stwierdza Nark, budząc się
z letargu.
— Tak — dodaje Nigel, jakby ten pomysł sprawił mu
przyjemną niespodziankę. — Moglibyśmy się tam z panem
przejść.
Obaj zmienili pozycję i stoją teraz prawie, choć nie do
końca, po jego bokach. Tymczasem Baxter daje krok do
tyłu. Te ostentacyjne manewry przypominają źle przygoto-
wany dziecięcy balet. Uwagę Perowne'a, jego zawodową
uwagę, ponownie przyciąga prawa dłoń Baxtera. To nie
jest zwykłe drżenie, lecz niespokojny dygot, w którym biorą
udział praktycznie wszystkie mięśnie. Spekulacje na ten
temat uspokajają go, choć czuje, że ramiona mężczyzn
dotykają lekko jego polaru. O dziwo, nie sądzi już, by
groziło mu duże niebezpieczeństwo. Trudno jest brać po-
ważnie całe trio; pomysł z pobraniem gotówki ma w sobie
coś z chłopięcej fantazji. Wszystko, co zostało powiedziane,
brzmi jak cytat z filmu, który wszyscy widzieli kilkanaście
razy i w dużej części zapomnieli.
Na dźwięk trąbki czterej mężczyźni odwracają się, żeby
zerknąć na pochód. Ktoś wykonuje na niej wprawnie serię
zawiłych staccato, kończących się wysoką strzelistą nutą.
Może to być pasaż z kantaty Bacha, ponieważ Henry
natychmiast wyobraża sobie słodko melancholijny sopran,
a w tle grającą równo wiolonczelę. Na Gower Street koncept
surowego marsza pogrzebowego wyraźnie nie zdaje eg-
zaminu. Trudno go ćwiczyć z tysiącami ludzi w kolumnie,
która rozciąga się na kilkaset jardów. W miarę jak różne
103
części pochodu mijają skrzyżowanie z University Street,
śpiewy i klaskanie rosną w siłę bądź cichną. Baxter nie
spuszcza wzroku z ludzkiej masy, jego rysy są lekko znie-
kształcone, wykrzywione żalem. Henry'emu przychodzi do
głowy — w podobny sposób jak przedtem melodia kanta-
ty — pewna podręcznikowa fraza — lekkie podwyższenie
poziomu adrenaliny sprawia, że staje się niezwykle podatny
na różne skojarzenia. A może to stres minionego tygodnia
nie pozwala mu zerwać z nawykiem intelektualnej zabawy
w diagnozę. Ta fraza to fałszywe poczucie wyższości. Ow-
szem, może się to sprowadzać do drobnej zmiany charak-
teru, która poprzedza pierwsze drgawki, czegoś zbliżonego
do innych i nieco mniej upośledzających chorób neuro-
logicznych — manii i iluzji wielkości. Niewykluczone
jednak, że coś poplątał. Neurologia nie jest jego specjal-
nością. Patrząc na demonstrantów, Baxter wykonuje nie-
wielkie ruchy głową, kiwa nią i potrząsa. Obserwując go
niepostrzeżenie przez kilka sekund, Perowne nagle pojmuje:
Baxter nie jest w stanie zainicjować ani wykonać sakkad —
szybkich ruchów gałki ocznej, która podąża za obiektem.
Żeby objąć wzrokiem tłum, musi poruszać głową.
Jakby na potwierdzenie tego, Baxter obraca się całym
ciałem w jego stronę.
— Co za motłoch — mówi pogodnym tonem. — Paso-
żytują na kraju, którego nienawidzą.
Perowne wie już chyba ò Baxterze dosyć, by zdać sobie
sprawę, że nie powinien wdawać się z nim w dyskusję.
Odsuwa się od Nigela i Narka i odwraca w stronę swojego
samochodu.
— Nie dam panu gotówki — mówi stanowczo. — Dam
panu moje dane. Jeśli nie chce mi pan dać swoich, nie
szkodzi. Wystarczy pański numer rejestracyjny. Ruszam
w drogę. Jestem już spóźniony na ważne spotkanie —
dodaje, niekoniecznie zgodnie z prawdą.
104
Większą część tego ostatniego zdania zagłusza jednak
pojedynczy dźwięk, ryk wściekłości.
Nawet kiedy zaskoczony Perowne odwraca się z po-
wrotem do Baxtera i nawet kiedy widzi lub wyczuwa, co
zbliża się do niego z taką szybkością, jakąś część jego
umysłu zajmuje w dalszym ciągu elokwentny uliczny diag-
nosta, odnotowujący słabą samokontrolę, emocjonalną
chwiejność oraz wybuchowy charakter, które świadczą
0 obniżonym poziomie GABA w synapsach neuronów
prążkowia. Ludzkie sprawy w dużym stopniu zależą od
poziomu złożonych molekuł. Któż zdoła kiedykolwiek osza-
cować szkody wyrządzone miłości, przyjaźni i nadziejom
na szczęście przez nadmiar lub niedobór tego lub innego
neuroprzekaźnika? I kto odnajdzie kiedyś moralność i etykę
pomiędzy enzymami i aminokwasami, skoro generalnie woli
się ich szukać w innych rejonach? Na drugim roku Oksfor-
du, zadurzona w jakimś przystojnym głupim wykładowcy,
Daisy próbowała przekonać ojca, że obłęd jest konstruktem
społecznym, fortelem, za pomocą którego bogaci — mógł
to źle zrozumieć — wyzyskują biednych. Ojciec i córka
wdali się w jeden ze swoich gwałtownych sporów, który
zakończył się, gdy Henry, odwołując się do retorycznego
chwytu, zaproponował jej wycieczkę po zamkniętym od-
dziale psychiatrycznym. Daisy rezolutnie przyjęła propozy-
cję i sprawa została zapomniana.
Niezależnie od fiksacji wzroku Baxtera i jego pląsawicy,
wycelowane w serce Perowne'a uderzenie, przed którym
tylko częściowo udaje mu się uchylić, ląduje na jego mostku
z tak kolosalną siłą, że ma wrażenie, być może nawet
słuszne,
iż przez jego ciało przechodzi fala wysokiego ciśnienia krwi,
powodująca nie tyle ból, ile otępiający elektryczny szok
1 krótki śmiertelny dreszcz, którego wizualnym komponen-
tem jest oślepiająca śnieżna biel. Słyszy, jak Baxter mówi
»No dobrze", co stanowi sygnał dla jego towarzyszy.
105
Łapią Henry'ego za łokcie i przedramiona i kiedy rozjaś-
nia mu się przed oczyma, widzi, że ciągną go przez lukę
między zaparkowanymi samochodami. Przecinają szybko
chodnik, obracają go i przyciskają plecami do zamkniętych
na łańcuch podwójnych drzwi we wnęce. Na ścianie po
lewej stronie widzi polerowaną mosiężną tabliczkę z napi-
sem WYJŚCIE EWAKUACYJNE SPEARMINT RHINO.
Dokładnie po drugiej stronie ulicy jest pub, Jeremy Bent-
ham. Ale jeśli w ogóle jest otwarty o tak wczesnej porze,
wszyscy klienci siedzą w ciepłym wnętrzu. W tym momen-
cie Perowne ma dwa priorytety, z których wagi zdaje sobie
sprawę, gdy wraca mu pełna świadomość. Pierwszy polega
na tym, by nie próbować oddawać ciosów. Uderzenie w mo-
stek przekonało go już, jak bardzo brakuje mu wprawy.
Drugi priorytet polega na tym, by ustać na nogach. Widział
dosyć urazów mózgu u osób, które miały nieszczęście upaść
na ziemię przed napastnikami. Stopa, niczym jakieś zapy-
ziałe kresowe miasteczko, jest daleką prowincją mózgu,
dystans pozbawia ją poczucia odpowiedzialności. Kopniak
jest mniej intymny, mniej angażujący aniżeli uderzenie
pięścią, i jeden kopniak nigdy nie wystarcza. Dawno temu,
w epickim okresie zorganizowanej przemocy stadionowej,
Perowne, jako młody asystent, miał do czynienia z wieloma
spowodowanymi przez stalowe szpice martensów krwiaka-
mi podtwardówkowymi.
Stoi naprzeciw nich w niewielkiej, otynkowanej na biało
niszy, poza polem widzenia demonstrantów. Akustyka wnę-
ki wzmacnia ich chrapliwe oddechy. Nigel jedną ręką łapie
go za polar, a drugą obmacuje wybrzuszenie, jakie tworzy
portfel tkwiący w zapinanej na zamek błyskawiczny we-
wnętrznej kieszeni.
— Nie — mówi Baxter. — Nie chcemy jego pieniędzy.
Perowne rozumie przez to, że plama na honorze będzie
zmazana przez ciężkie pobicie. Podobnie jak w wypadku
106
roszczeń ubezpieczeniowych widzi przed sobą ponurą przy-
szłość. Tygodnie bolesnej rekonwalescencji. A może jest
zbytnim optymistą. Baxter wbija w niego wzrok, którego
nie może oderwać, chyba że poruszy całą swoją ciężką,
ogoloną głową. Po jego twarzy przebiegają drobne drżenia,
które ani razu nie zastygają w jakimś określonym wyrazie.
To mięśniowe rozdygotanie pewnego dnia — Perowne nie
ma co do tego wątpliwości — przejdzie w atetozę, niekon-
trolowane, mimowolne ruchy.
Trio najwyraźniej odczuwa potrzebę zaczerpnięcia od-
dechu, krótkiej przerwy przed przystąpieniem do dzieła.
Nark zaciska już prawą pięść. Perowne spostrzega trzy
sygnety na wskazującym, środkowym oraz serdecznym
palcu, złote krążki szerokie niczym oberżnięte kawałki rury.
Ocenia, że zostało mu jeszcze kilka sekund. Baxter ma
dwadzieścia kilka lat. To nie jest moment, by pytać go
0 choroby w rodzinie. Jeśli cierpi na nią któreś z rodziców,
jest pięćdziesiąt szans na sto, że potomek też zachoruje.
Chromosom czwarty. Winny jest pojedynczy gen, zbyt
często występująca pojedyncza sekwencja — CAG. Oto
biologiczny determinizm w najczystszej postaci. Ponad
czterdzieści powtórzeń tego jednego małego kodonu ozna-
cza, że jesteś skazany. Twoja przyszłość jest ustalona i łatwa
do przewidzenia. Im dłuższe powtórzenie, tym wcześniejszy
1 bardziej radykalny początek choroby. Cały cykl trwa od
dziesięciu do dwudziestu lat, od pierwszych drobnych zmian
charakteru, drżenia rąk i twarzy, zaburzeń emocjonalnych,
przejawiających się przede wszystkim w nagłych niekon-
trolowanych zmianach nastroju, aż do niemożliwych do
opanowania gwałtownych pląsających ruchów, intelektual-
nej deterioracji, utraty pamięci, agnozji, apraksji*, demencji,
* Agnozja, niezdolność do rozpoznawania bodźców działających na
poszczególne zmysły; apraksja, niezdolność posługiwania się przedmiotami.
107
całkowitej utraty kontroli nad mięśniami, sztywności, kosz-
marnych halucynacji i nieświadomego zejścia. Tak oto
wspaniała maszyneria istnienia zawodzi z winy jednego
wybrakowanego małego trybiku, pojedynczego błędu ulo-
kowanego w każdej komórce, w każdym czwartym chromo-
somie.
Nark cofa prawą rękę, żeby zadać cios. Nigel najwyraź-
niej z chęcią ustępuje mu pierwszeństwa. Henry słyszał, że
wczesny początek choroby wskazuje na gen ojcowski. Ale
może się mylić. Nie ma nic do stracenia, zgadując.
— Miał to twój ojciec — mówi do wpatrującego się
weń uporczywie Baxtera. — Teraz ty też to masz.
Ma wrażenie, że jest rzucającym klątwę szamanem. Trud-
no odczytać coś z twarzy Baxtera, który podnosi lewą drżącą
dłoń, żeby powstrzymać kompanów. W zapadłej ciszy
przełyka ślinę, pochyla się do przodu i nieruchomieje, jakby
chciał się pozbyć guli, która utkwiła mu w gardle. Perowne
wyraził się niejednoznacznie. Jego „miał" można łatwo
wziąć za „ma". A ojciec Baxtera, żywy czy martwy, mógł
nawet nie być znany swojemu synowi. Perowne liczy jednak
na to, że Baxter wie o swojej przypadłości. Jeśli wie, nie
powie o niej Nigelowi, Narkowi i żadnemu z kumpli. To
jego wstydliwa tajemnica. Może być w fazie zaprzeczenia,
wiedząc i nie wiedząc; wiedząc i woląc o tym nie myśleć.
Kiedy Baxter w końcu się odzywa, jego głos brzmi
inaczej; słychać w nim chyba ostrożność.
— Znałeś mojego ojca?
— Jestem lekarzem.
— Takiego wała lekarzem. W tych łachach?
— Jestem lekarzem. Czy ktoś ci wyjaśnił, co cię czeka?
Chcesz, żebym powiedział, na czym moim zdaniem polega
twój problem?
To działa, ten bezwstydny szantaż działa. Baxter nagle
wybucha.
108
— Jaki problem? — pyta. — I lepiej się, kurwa, przy-
mknij — dodaje z wściekłością, zanim Perowne zdąży
odpowiedzieć.
A potem tak samo szybko uspokaja się i odwraca. On
i Perowne nie znajdują się teraz w świecie medycyny, lecz
magii. Kiedy jest się chorym, niebezpiecznie zadzierać
z szamanem.
— Co jest grane? — pyta Nigel. — Co takiego miał
twój tato?
— Stul dziób.
Chwila, kiedy groziło mu lanie, mija i Perowne czuje, że
panuje nad sytuacją. Ta wnęka przy wyjściu ewakuacyjnym
staje się jego gabinetem lekarskim. Kiedy mówi, jego głos
odzyskuje utracony autorytet.
— Czy konsultujesz się z kimś w tej sprawie? — pyta.
— O czym on nawija, Baxter?
Baxter wpycha Nigelowi do rąk urwane boczne lusterko.
— Idźcie i zaczekajcie w samochodzie.
— Chyba żartujesz.
— Nie żartuję. Obaj. Idźcie i zaczekajcie w pierdolonym
samochodzie.
Żałośnie ewidentna jest desperacja, z jaką Baxter pragnie
odizolować swoich kumpli od człowieka, który zna jego
sekret. Dwaj młodzieńcy wymieniają spojrzenia i wzrusza-
ją ramionami. A potem, nie patrząc na Perowne'a, ruszają
z powrotem ulicą. Trudno sobie wyobrazić, by nie doszli
do wniosku, że z Baxterem jest coś nie w porządku. Ale
to wczesne stadium choroby i jej rozwój jest powolny.
Może nie znają go zbyt długo. A podrygujący chód,
ciekawe drżenie i trafiające się od czasu do czasu wybuchy
lub zmiany nastroju mogą w ich środowisku cechować
faceta z charakterem. Po dojściu do bmw Nark otwiera
tylne drzwiczki i wrzuca boczne lusterko do środka. Opie-
rają się o przód samochodu i niczym filmowi żulicy
109
obserwują Baxtera i Perowne'a ze skrzyżowanymi na
piersiach rękoma.
— Kiedy zmarł twój ojciec? — pyta łagodnie Perowne.
— Daj spokój.
Baxter nie patrzy na niego. Stoi, poruszając uniesionym
ramieniem niczym nadąsane dziecko, które czeka, by ktoś
pogładził je po główce. Nie potrafi wykonać pierwszego
kroku. To oznaka wielu chorób neurologicznych — szybkie
przeskoki z jednego do drugiego nastroju, bez uświadomie-
nia sobie i zrozumienia, jakie to robi wrażenie na innych.
— Twoja matka żyje?
— Z tego, co wiem, nie.
— Jesteś żonaty?
— Nie.
— Naprawdę nazywasz się Baxter?
— To moja sprawa.
— W porządku. Skąd jesteś?
— Dorastałem w Folkestone.
— I gdzie mieszkasz teraz?
— W dawnym mieszkaniu mojego taty. W Kentish
Town.
— Masz jakiś zawód, wykształcenie, studiowałeś coś?
— Nie szło mi w szkole. Co to cię obchodzi?
— Co powiedział doktor na temat twojej choroby?
Baxter wzrusza ramionami. Ale uznał prawo Perowne'a
do zadawania pytań. Wślizgnęli się w swoje role i Perowne
kontynuuje wywiad.
— Czy ktoś mówił ci o chorobie Huntingtona?
Od strony demonstrantów dobiega cichy grzechot przy-
pominający brzęczenie kamyków w puszce. Baxter wbija
wzrok w ziemię. Perowne bierze jego milczenie za od-
powiedź twierdzącą.
— Powiesz mi, kto jest twoim lekarzem?
— Dlaczego miałbym to zrobić?
110
'. I
111
— Moglibyśmy cię skierować do mojego kolegi. Jest
dobry. Mógłby ci zalecić pewne rzeczy.
W tym momencie Baxter odwraca się i zadziera głowę,
próbując umieścić obraz wyższego mężczyzny w dołku
środkowym siatkówki, gdzie wzrok jest najostrzejszy. Nie
można nic poradzić na zanik funkcji gałek ocznych. I w ogó-
le poza łagodzeniem objawów medycyna niewiele ma do
zaoferowania cierpiącym na chorobę Huntingtona. Ale Hen-
ry widzi teraz na podnieconej twarzy Baxtera nagłe zainte-
resowanie, głód wiedzy lub nadzieję. A może zwykłą po-
trzebę rozmowy.
— Jakiego rodzaju rzeczy?
— Ćwiczenia. Pewne leki.
— Ćwiczenia... — parska lekceważąco Baxter. Całkiem
słusznie wytyka głupotę, idiotyzm tego pomysłu.
— Co powiedział twój doktor? — nie daje za wygraną
Perowne.
— Powiedział, że nic nie da się zrobić.
Baxter mówi to tak, jakby wzywał go do zapłaty długu.
Perowne został ułaskawiony i musi w zamian za to wymie-
nić nazwę lekarstwa albo przynajmniej powód do optymiz-
mu. Baxter chce, żeby jego lekarz się mylił.
— Moim zdaniem ma rację — odpowiada jednak Pe-
rowne. — Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pracowano
nad przeszczepami komórek macierzystych, ale...
— To bzdura.
— Owszem, wyniki były mało zachęcające. Najwięcej
nadziei wiąże się teraz z interferencją RNA.
— Jasne. Wyciszanie genów. Może któregoś dnia. Po
mojej śmierci.
— Widzę, że jesteś nieźle zorientowany.
— Och, dziękuję, panie doktorze. Ale co to miały być za leki?
Perowne dobrze zna ten ożywiający pacjentów impuls, tę
112
pogoń za każdym rąbkiem nadziei. Gdyby istniał jakiś lek,
Baxter albo jego lekarz powinni o tym wiedzieć. Ale Baxter
musi to sprawdzać. I za jakiś czas sprawdzać ponownie.
Ktoś może wiedzieć coś, czego on nie wie. Minął kolejny
tydzień i ktoś mógł coś odkryć. A kiedy nie ma żadnych
odkryć, na zatrwożonych czekają szarlatani, oferując dietę
z pestek moreli, masaż aury albo siłę modlitwy. Za ramie-
niem Baxtera Perowne widzi Nigela i Narka. Nie opierają
się już o samochód, lecz chodzą przed nim w tę i z po-
wrotem, dyskutując z ożywieniem i wskazując rękoma ulicę.
— Mówię o uśmierzaniu bólu, próbach zaradzenia utracie
równowagi, drgawkom, depresji — stwierdza Perowne.
Baxter kręci z boku na bok głową. Mięśnie policzków są
niezależne od jego woli. Henry wyczuwa, że zbliża się
zmiana nastroju.
— O kurwa — mruczy pod nosem Baxter. — O kurwa.
W tej przejściowej fazie konsternacji bądź smutku jego
małpie rysy miękną, stają się prawie atrakcyjne. To in-
teligentny mężczyzna; niezależnie od choroby widać, że
nie wykorzystał swojej szansy, popełnił kilka życiowych
błędów i znalazł się w złym towarzystwie. Prawdopodobnie
rzucił dawno temu szkołę i teraz tego żałuje. Nie ma przy
sobie rodziców. Co może go jeszcze czekać gorszego? Nie
ma dla niego wyjścia. Nikt mu nie pomoże. Lecz Perowne
wie, że nie jest w stanie mu współczuć. Kliniczne doświad-
czenie dawno pozbawiło go tego rodzaju odruchów. I właś-
ciwie przez cały czas zastanawia się, kiedy będzie mógł
bezpiecznie zakończyć to spotkanie. Poza tym współczucie
nie tu nie da. Mózg może nas zawieść na tyle różnych
sposobów. Podobnie jak drogi samochód jest skompliko-
wany, ale produkowany masowo; w obiegu jest przeszło
sześć miliardów egzemplarzy.
Baxter dochodzi do całkiem słusznego wniosku, że Pe-
rowne wykpił się sianem, i im wyraźniej zdaje sobie z tego
113
sprawę, tym większy ogarnia go gniew. Kolejna nagła
zmiana mentalnej pogody; zbliża się nowy front i jest to
front burzowy. Baxter przestaje mamrotać pod nosem i zbli-
ża się do Perowne'a tak blisko, że ten czuje metaliczną
woń jego oddechu.
— Ty szczylu — mówi szybko, pchając go palcem
w pierś. — Próbujesz robić ze mnie wała? Przy tamtych
dwóch? Myślisz, że mi zależy? Pierdolę cię. Wołam ich
z powrotem.
Oparty plecami o wyjście ewakuacyjne Perowne dostrze-
ga już, że Baxtera czeka gorzkie rozczarowanie. Nigel
i Nark zostawili bmw i wracają w stronę Tottenham Court
Road. Baxter wychodzi na środek chodnika i widząc to,
puszcza się za nimi biegiem.
— Hej! — krzyczy.
Jego kompani oglądają się i Nark, w nietypowym dla
siebie przypływie energii, pokazuje mu palec. Nigel nie
zwalnia kroku i macha lekceważąco dłonią. Generał był
niezdecydowany, żołnierze go opuścili, upokorzenie jest
całkowite. Perowne również korzysta ze sposobności wy-
cofania się. Przecina chodnik, wychodzi na jezdnię i okrąża
swój samochód. Kluczyki tkwią w stacyjce. Zapalając silnik,
widzi w tylnym lusterku Baxtera, który miota się w rozterce,
krzycząc na obie strony. Perowne rusza powoli do przodu —
duma nie pozwala mu się spieszyć. Kwestia ubezpieczenia
nie ma znaczenia i dziwi się, że kiedykolwiek wydawała
mu się ważna. Dostrzega leżącą obok niego na siedzeniu
rakietę. To z pewnością dobry moment, żeby się wymknąć;
możliwe, że uda mu się jeszcze rozegrać mecz.
Po zaparkowaniu, ale przed wyjściem z samochodu,
dzwoni do Rosalind do pracy — jego długie palce drżą,
kiedy wciska miniaturowe klawisze. W ten ważny dla niej
114
dzień nie chce jej zawracać głowy opowieścią o tym, że
o mało nie został pobity. I nie potrzebuje jej współczucia.
Pragnie czegoś bardziej fundamentalnego — dźwięku jej
głosu w zwykłej rozmowie, powrotu do normalnej egzysten-
cji. Czy może być coś bardziej krzepiącego niż mąż i żona
dyskutujący o wieczornym posiłku? Rozmawia z czasow-
niczką, jak określają w redakcji Rosalind osobę pracującą
w systemie „gorących biurek", i dowiaduje się, że spotkanie
z wydawcą zaczęło się później i wciąż trwa. Mówi, że
zadzwoni ponownie i nie zostawia żadnej wiadomości.
W sobotę rzadko zdarza się widzieć za szklaną ścianą
puste korty. Idąc po poplamionej niebieskiej wykładzinie,
Perowne mija olbrzymi automat z coca-colą i energetycz-
nymi batonikami i znajduje Jaya Straussa na samym końcu,
na korcie numer pięć. Anestezjolog odbija nisko piłkę
szybkimi uderzeniami przy lewej bocznej ścianie, sprawia-
jąc wrażenie człowieka, który wyładowuje swój gniew.
Okazuje się jednak, że czekał tylko dziesięć minut. Mieszka
po drugiej stronie rzeki w Wandsworth; demonstracja zmu-
siła go do pozostawienia samochodu przy Festival Hall.
Wściekły na siebie, że się spóźni, przebiegł truchtem przez
most Waterloo i zobaczył niżej dziesiątki tysięcy wylewa-
jące się z Embankment w stronę Parliament Square. Zbyt
młody, by uczestniczyć w protestach przeciwko wojnie
w Wietnamie, nigdy w życiu nie widział tylu ludzi w jed-
nym miejscu. Mimo swoich poglądów był do pewnego
stopnia poruszony. Na tym polega, powiedział sobie, demo-
kracja, choćby wiązało się to z niedogodnościami. Obser-
wował pochód przez pięć minut, a potem potruchtał pod
prąd Kingsway. Opisuje to wszystko, kiedy Perowne siedzi
na ławce, ściągając sweter i dół od dresu i wyjmując portfel,
kluczyki i telefon, aby ułożyć je w kupce w rogu przy
frontowej ścianie — on i Strauss nie grają aż tak poważnie,
by upierać się przy kompletnie pustym korcie.
115
— Nie podoba im się wasz premier, ale chłopie, mój
prezydent budzi w nich prawdziwą nienawiść.
Jay jest jedynym znanym Perowne'owi amerykańskim
lekarzem, który zgodził się na pokaźne ograniczenie pobo-
rów i przywilejów, żeby pracować w Anglii. Twierdzi, że
pokochał tutejszy system opieki zdrowotnej. Pokochał rów-
nież pewną Angielkę, spłodził z nią trójkę dzieci, rozwiódł,
się, ożenił z podobną, młodszą od niej o dwanaście lat
angielską różą i spłodził kolejną dwójkę dzieci oraz trzecie,
które jest dopiero w drodze. Jego szacunek dla wrażliwej
społecznie medycyny i miłość do dzieci nie oznacza jednak,
że jest orędownikiem sprawy pokoju. Perowne widzi, że
zapowiadana wojna nie dzieli na ogół ludzi w łatwy do
przewidzenia sposób; ich światopoglądy nie stanowią wia-
rygodnej wskazówki. Według Jaya sprawa jest jasna: od
tego, jak otwarte społeczeństwa poradzą sobie z nową
światową sytuacją, zależy, jak otwarte pozostaną. Jest czło-
wiekiem pozbawionym większych wątpliwości, zniecierp-
liwionym gadką o dyplomacji, broni masowego rażenia,
zespołach inspektorów, dowodach powiązań z Al-Kaidą
i tak dalej. Irak jest zgniłym reżimem, naturalnym sojusz-
nikiem terrorystów, który na pewno przysporzy w pewnym
momencie masę kłopotów, i można go równie dobrze załat-
wić w tej chwili, kiedy armia amerykańska jest na fali po
Afganistanie. Przez załatwienie, co zaznacza z naciskiem,
rozumie wyzwolenie i demokratyzację. Stany Zjednoczone
muszą odpokutować za swoją poprzednią katastrofalną
politykę — przynajmniej tyle winne są narodowi irackiemu.
Po każdej rozmowie z Jayem Henry czuje, że skłania się ku
obozowi antywojennemu.
Strauss jest potężnym, chodzącym po ziemi, barczystym
mężczyzną, serdecznym, energicznym i bezpośrednim —
dla niektórych swoich angielskich kolegów aż za bardzo.
Od trzydziestego roku życia jest zupełnie łysy. Codziennie
116
ćwiczy ponad godzinę i wygląda jak zapaśnik. Gdy krząta
się przy swoich pacjentach w sali znieczuleń, przygotowując
ich do przejścia w stan nieświadomości, oczy chorych
pokrzepia widok jego rzeźbionych mięśni przedramion,
nabitego karku i barków, a także to, jak się do nich od-
nosi — rzeczowo, pogodnie, bez śladu protekcjonalności.
Podenerwowani pacjenci potrafią uwierzyć, że ten przysa-
dzisty Amerykanin odda życie, by oszczędzić im bólu.
Pracują razem od sześciu lat. Gdyby ktoś pytał Henry'ego,
to Jay jest źródłem ich sukcesu. Kiedy coś idzie źle, Straussa
ogarnia spokój. Jeśli na przykład Perowne musi odłączyć
ważne naczynie krwionośne, żeby coś załatać, Jay dotrzy-
muje mu spokojnie kroku, mrucząc: „Masz jedną minutę,
szefie, a potem wynoś się stąd". W tych rzadkich przypad-
kach, gdy zabieg kończy się naprawdę fatalnie, kiedy nie
można odwrócić tego, co się stało, Strauss odnajduje go
później samego na pustym korytarzu, kładzie mu ręce na
ramionach i mówi: „No dobra, Henry. Pogadajmy o tym
teraz, zanim zaczniesz się zadręczać". Anestezjolog, nawet
w stopniu konsultanta, nie odzywa się normalnie w ten
sposób do chirurga. W konsekwencji Strauss ma większą
od przeciętnej liczbę nieprzyjaciół. Na posiedzeniach róż-
nych komisji Perowne nieraz osłaniał szeroki grzbiet przy-
jaciela przed akademickimi sztyletami. Co jakiś czas musi
palnąć mu kazanie, które można sprowadzić do trzech
krótkich zdań: „Nie obchodzi mnie, co myślisz. Bądź dla
niego miły. Pamiętaj o finansowaniu w przyszłym roku".
Podczas gdy Henry wykonuje ćwiczenia na rozciąganie,
Jay wraca na kort, żeby rozgrzewać dalej piłkę, i posyłają
teraz wzdłuż prawej bocznej ściany. W jego niskich poda-
niach wyczuwa się tego ranka dodatkową siłę, a sekwencja
szybkich wolejów ma najwyraźniej onieśmielić przeciwnika.
I onieśmiela. Odbijająca się echem kanonada piłek działa
na Perowne'a przygnębiająco; wykonując rutynowe ćwi-
117
czenia i ciągnąc się lewą dłonią za prawy łokieć, odczuwa
nienormalną sztywność w karku. Przez otwarte szklane
drzwi wyjaśnia podniesionym głosem, dlaczego się spóźnił,
ale jego relacja jest okrojona, skoncentrowana głównie na
samym zarysowaniu lakieru, na tym, jak czerwony samo-
chód nagle wyjechał, jak on skręcił i jak szkoda okazała się
zaskakująco niewielka. Pomija całą resztę, mówiąc jedynie,
że trochę trwało załatwienie tej sprawy. Nie chce opisywać
Baxtera i jego znajomych. Straussa na pewno by to zainte-
resowało i zacząłby zadawać pytania, na które Perowne nie
ma jeszcze ochoty odpowiadać. Ta historia już w tej chwili
budzi w nim rosnące zażenowanie, niepokój, którego nie
potrafi dobrze zdefiniować, choć na pewno jest w nim
obecne poczucie winy.
Rozciągając ścięgna podkolanowe, słyszy, jak trzeszczy
mu w kolanie. Kiedy powinien zrezygnować z tych me-
czów? Na swoje pięćdziesiąte urodziny? Może wcześniej.
Powinien wycofać się, zanim zerwie przednie więzadło
krzyżowe albo padnie pośrodku parkietu na swój pierwszy
zawał. Pracuje nad ścięgnami drugiej nogi, a Strauss ćwi-
czy szybkie woleje. Własne życie wydaje się nagle Pe-
rowne'owi kruche i cenne. Patrzy na swoje absurdalnie
długie i łamliwe kończyny jak na zaniedbanych starych
przyjaciół. Czy jest w łagodnym szoku? Po tym uderzeniu
jego serce będzie o wiele bardziej wrażliwe. Wciąż boli
go pierś. Ma obowiązki wobec innych i nie wolno mu
narażać własnego życia dla marnej gry, walenia piłką
w ścianę. A w sąuashu nie istnieje coś takiego jak łagodna
wymiana piłek, zwłaszcza kiedy gra się z Jayem. Zwła-
szcza kiedy gra on sam. Obaj nie lubią przegrywać. Kiedy
się rozkręcą, walczą o punkty jak szaleńcy. Powinien prze-
prosić i wycofać się już teraz, ryzykując co najwyżej,
że zirytuje przyjaciela. Niewielka cena. Prostując się,
uświadamia sobie, że tak naprawdę ma ochotę wrócić
118
do domu, położyć się w sypialni, przemyśleć wszystko, co
wydarzyło się na University Street, ustalić, jak powinien to
rozegrać i w którym momencie popełnił błąd.
Jednocześnie jednak wkłada gogle, wchodzi na kort i za-
myka za sobą drzwi. Przyklęka i kładzie swoje rzeczy
w rogu przy frontowej ścianie. W codziennych czynnoś-
ciach, w sobotniej grze w squasha z bliskim przyjacielem
i kolegą jest jakaś dynamika, której nie ma siły się oprzeć.
Staje po lewej stronie kortu, Strauss posyła przyjazną, raźną
piłkę na środek i Perowne machinalnie odbija ją tym samym
torem. I tak wchodzą w znajomą rutynę rozgrzewki. Pe-
rowne psuje trzecią piłkę, uderzając nią głośno o blachę. Po
kilku kolejnych odbiciach przystaje, żeby ponownie zawią-
zać sznurowadła. Nie może się rozkręcić. Czuje, że jest
powolny i skrępowany, trzyma rakietę zbyt nisko albo zbyt
wysoko, sam nie wie. Kręci nią między uderzeniami. Po
czterech minutach nie doszło nawet do jednej porządnej
wymiany. Brakuje tego łatwego rytmu, który im normalnie
towarzyszy. Perowne widzi, że Jay zwalnia tempo, łagodzi
kąty odbicia, aby tylko utrzymać piłkę w grze. W końcu
czuje się w obowiązku oznajmić, że jest gotów. Ponieważ
w zeszłym tygodniu przegrał, on serwuje — tak się umówili.
Staje w prawym polu serwu.
-— W porządku — mruczy stojący za nim po drugiej
stronie kortu Jay.
Cisza jest kompletna, ma w sobie ten poświst, który
rzadko słychać w wielkim mieście; żadnych innych graczy,
żadnych ulicznych hałasów, nawet tych dobiegających z de-
monstracji. Przez dwie albo trzy sekundy Perowne wpatruje
się w twardą czarną piłkę w lewej ręce, pragnąc uporząd-
kować myśli. Serwuje dobrze plasowanym lobem, który,
zbyt wysoki, by odebrać go z woleja, odbija się od bocznej
ściany i trafia w tylną. Ale już w momencie uderzenia wie,
że zrobił to zbyt mocno. Po odbiciu od tylnej ściany piłka
119
nie wytraca do końca szybkości i pozostawia Jayowi mnós-
two miejsca na prosty długi return wzdłuż bocznej ściany.
Kiedy Perowne dobiega, żeby go odebrać, piłka ześlizguje
się z tylnej ściany i zdycha w rogu.
Jay prawie natychmiast ją podnosi, żeby zaserwować
z prawego pola. Sądząc po jego nastroju, Perowne spodzie-
wa się ścięcia znad głowy i przykuca z przodu, mając
zamiar odebrać je z woleja, nim piłka trafi w boczną ścianę.
Ale Strauss ma własne kalkulacje dotyczące nastroju i po-
syła niezbyt mocną piłkę prosto w prawe ramię Perowne'a.
To doskonałe uderzenie, żeby ograć niezdecydowanego
przeciwnika. Perowne cofa się, lecz robi to zbyt późno
i zdezorientowany traci w którymś momencie z oczu piłkę.
Jego return odbija się z przodu kortu i Strauss odpowiada
ostrym strzałem w prawy róg. Grają niecałą minutę, a Pe-
rowne zdążył już stracić serw i jeden punkt i wie, że nie
panuje nad sytuacją. I tak to się nieubłaganie toczy przez
następne pięć punktów: Jay króluje na środku kortu, a oszo-
łomiony i zepchnięty do defensywy Perowne nie inicjuje
żadnej akcji.
Przy stanie sześć do zera Strauss popełnia w końcu
niewymuszony błąd. Perowne zaczyna od identycznego
wysokiego loba, który tym razem spada ładnie z tylnej
ściany. Straussowi udaje się go odebrać, ale piłka trafia
w krótką linię i Perowne zadziwia sam siebie perfekcyjnie
zgaszonym drajwem. Krótka fala euforii przywraca mu
zdolność koncentracji. Zdobywa bez trudu kolejne trzy
punkty i przypieczętowując ostatni mocnym wolejem, sły-
szy, jak Jay klnie pod nosem, cofając się w głąb kortu. Cała
inicjatywa i magiczna władza nad piłką należą teraz do
niego. Zawładnął środkiem kortu i zmusza przeciwnika do
biegania w tę i z powrotem. Wkrótce prowadzi siedem do
sześciu i nie ma wątpliwości, że zdobędzie następne dwa
punkty. Myśląc o tym, posyła nieostrożnego krosa, którego
120
Strauss przejmuje i eleganckim ścięciem umieszcza w rogu.
Idąc na lewą stronę kortu, żeby odebrać serw, Perowne
opanowuje falę nienawiści do samego siebie. Jednak kiedy
odbita od frontowej ściany piłka frunie w jego stronę,
niechciane myśli nie pozwalają mu się skupić. Widzi żałos-
ną postać Baxtera w tylnym lusterku. Dokładnie w tej samej
chwili powinien dać krok do przodu i zagrać bekhendem
z woleja — udałoby mu się, gdyby się wychylił — lecz on
się waha. Piłka uderza w nick — spojenie między ścianą
i podłogą — i toczy się obelżywie pod jego nogi. To fuks
i poirytowany ma ochotę to powiedzieć. Po siedem. Ale
reszta seta to tylko formalność. Perowne ma wrażenie, że
porusza się w mentalnej mgle i Jay zdobywa szybko ostatnie
dwa punkty.
Żaden z mężczyzn nie ma złudzeń co do prezentowanego
przez siebie poziomu. Są zbliżającymi się do pięćdziesiątki,
w miarę przyzwoitymi graczami klubowymi. Ustalili, że
między setami — grają do pięciu — będą robili krótkie
przerwy, żeby obniżył im się puls. Czasami siadają nawet
na podłodze. Tego ranka pierwszy set nie był zbyt forsowny,
chodzą więc powoli po korcie. Anestezjolog chce dowie-
dzieć się czegoś o tej małej Chapman. Dał z siebie dużo,
żeby się z nią zaprzyjaźnić. Uliczne maniery dziewczyny
nie uzbroiły jej przeciwko tyradzie, którą przechodzący
korytarzem Perowne usłyszał z ust Straussa. Anestezjolog
przyszedł na oddział, żeby się przedstawić, i zastał filipińską
pielęgniarkę we łzach z powodu skierowanych pod jej
adresem wyzwisk. Usiadł na łóżku i przysunął twarz do
twarzy Andrei.
— Posłuchaj, kochanie. Jeśli chcesz, żebyśmy ci na-
prawili tę twoją biedną łepetynę, to musisz nam pomóc.
Słyszysz? Nie chcesz, żebyśmy ją naprawili, to wracaj do
domu razem ze swoimi humorami. Mamy mnóstwo innych
pacjentów, którzy czekają na twoje łóżko. Popatrz, w tej
121
szafce są twoje rzeczy. Chcesz, żebym zaczął pakować je
do twojej torby? W porządku. Proszę bardzo. Szczoteczka
do zębów. Discman. Szczotka do włosów... Nie? Więc jak
będzie? Dobrze. W porządku, popatrz, wyjmuję je z po-
wrotem. Nie, popatrz, naprawdę to robię. Ty pomożesz
nam, my pomożemy tobie. Zawarliśmy umowę? Uściśnijmy
sobie ręce.
Perowne informuje go o polepszającym się stanie opero-
wanej.
— Polubiłem tę małą — mówi Jay. — Przypomina
mi samego siebie, kiedy byłem w jej wieku. Wszyscy
mieli mnie dosyć. Może się wykoleić i może pozbierać
się do kupy.
— Powinna się z tego wykaraskać — odpowiada Pe-
rowne, przygotowując się do odbioru serwu. — Jeśli czeka
ją katastrofa, będzie to przynajmniej jej własna decyzja.
Zaczynajmy.
Za bardzo się pospieszył. Ma odebrać piłkę Jaya, lecz
wypowiedziane przez niego samego słowo „katastrofa"
przywołuje na pamięć noc i poranek, pociąga za sobą tuzin
skojarzeń. Wszystko, co mu się ostatnio przydarzyło, dzieje
się jednocześnie. Nie jest już obecny tu i teraz. Opustoszały
zimny plac, samolot z pulsującą kropką ognia, jego syn
w kuchni, jego żona w łóżku, jego córka w drodze z Paryża,
trzej mężczyźni na ulicy — Perowne zajmuje niewłaściwe
koordynaty czasowe bądź też przebywa we wszystkich
jednocześnie. Serw zaskakuje go — czuje się tak, jakby
na chwilę zszedł z kortu. Odbiera go za późno, zgarnia-
jąc piłkę z podłogi. Strauss natychmiast wyskakuje z punk-
tu T i kończy wymianę zabójczym ścięciem. I tak drugi set
zaczyna się podobnie jak pierwszy. Tym razem jednak
Henry musi się sporo nabiegać, żeby przegrać. Jay nie ma
zamiaru mu odpuścić: okupując środek kortu, posyła loby
do tyłu, skróty do przodu i wali ostro po bokach. Perowne
122
skacze wokół przeciwnika niczym cyrkowy kucyk. Obraca
się, żeby wyłapać piłki z tylnych rogów, a potem gna do
przodu, żeby odebrać skróty. Ciągłe zmiany kierunku
męczą go w tym samym stopniu co wzbierająca nienawiść
do samego siebie. Dlaczego dobrowolnie się zgodził, ba,
nawet czekał z utęsknieniem na to upokorzenie, na tę
torturę? W takich momentach gry ujawniają się jego naj-
gorsze cechy: ograniczoność, nieskuteczność, głupota —
również w sensie moralnym. Gra staje się wydłużoną
w czasie metaforą defektów jego charakteru. Każdy popeł-
niany przez niego błąd jest tak głęboko, tak irytująco
typowy, natychmiast rozpoznawalny, niczym podpis, skaza
tkanki lub jakaś deformacja w intymnym miejscu. Równie
osobista i ewidentna jak dotyk języka we własnych ustach.
Tylko on może partolić dokładnie w taki sposób i tylko on
zasługuje na to, by dokładnie w taki sposób przegrywać.
Tracąc kolejne punkty, całą energię czerpie z ciemniejącej
puli wściekłości.
Nie mówi nic do siebie ani do przeciwnika. Jay nie
usłyszy z jego ust przekleństwa. Ale milczenie to inny
rodzaj udręki. Jest osiem do trzech. Jay gra po krosie — to
chyba błąd, ponieważ piłka leci wolno i można ją przejąć.
Perowne dostrzega w tym dla siebie szansę. Jeśli uda mu
się do niej dojść, jego przeciwnik znajdzie się poza punk-
tem T. Jay wie o tym i rusza na środek kortu, blokując mu
drogę. Perowne natychmiast zgłasza let. Zatrzymują się
i Strauss odwraca się ze zdziwioną miną.
— Chyba żartujesz?
•— Do kurwy nędzy — sapie wściekle Perowne, po-
kazując rakietą kierunek, w którym biegł. — Wlazłeś
prosto na mnie.
Jego słownictwo zaskakuje ich obu.
— Dobrze. Dobrze. Jest let — godzi się natychmiast
Strauss.
123
Idąc na pole serwu i próbując się uspokoić, Perowne nie
może nie uznać, że przy stanie osiem do trzech i wygranym
pierwszym secie kwestionowanie tak oczywistej sytuacji
jest ze strony Jaya małodusznością. Małoduszność jest
wielkodusznością. To przeświadczenie nie pomaga mu za-
serwować tak, jak powinien, jeśli chce wykorzystać ostatnią
szansę na uratowanie seta. Piłka odbija się od ściany tak
szerokim łukiem, że Jay omija go z lewej strony i ścina ją
łatwym forhendem. Przejmuje z powrotem serw i set kończy
się w pół minuty.
Perspektywa kilkuminutowej pogawędki na korcie jest
teraz niewyobrażalna. Henry odkłada rakietę, ściąga gogle
i mruczy, że musi się napić. Schodzi z kortu, idzie do
szatni i pije ze stojącego tam kraniku z wodą pitną. Pomiesz-
czenie jest puste, z wyjątkiem niewidocznej postaci pod
prysznicem. Zawieszony wysoko na ścianie telewizor jest
nastawiony na kanał informacyjny. Perowne spryskuje twarz
nad umywalką i opiera czoło na przedramionach. W uszach
wali mu puls, pot spływa po kręgosłupie, twarz i stopy
płoną. Chce w życiu tylko jednego. Wszystko inne jest
nieważne. Musi pokonać Straussa. Żeby zwyciężyć w całym
meczu, powinien wygrać trzy sety z rzędu. To niewiarygod-
nie trudne, ale w tym momencie nie pragnie i nie myśli
o niczym innym. W ciągu tych kilku minut musi przemyśleć
starannie swoją grę, skupić się na sprawach podstawowych,
określić, co robi źle, i poprawić to. Wielokrotnie już pokonał
Straussa. Musi przestać się na siebie wściekać i myśleć
o grze.
Spoglądając w lustro, widzi nad swoją zaczerwienioną
twarzą ekran niemego telewizora, na którym widać to samo
stare ujęcie samolotu towarowego na pasie startowym. Ale
potem przez krótką chwilę pokazują dwóch mężczyzn
w kajdankach i kurtkach naciągniętych na głowy — z pew-
nością pilotów — prowadzonych w stronę policyjnej fur-
124
gonetki. To budzi jego ciekawość. Coś się wydarzyło.
Reporter mówi do kamery przed komisariatem policji.
A potem prowadzący zwraca się do reportera. Perowne
zmienia pozycję, żeby nie widzieć ekranu. Czy można
chociaż na godzinę schronić się przed tą inwazją, infekcją
problemów publicznych? Zaczyna widzieć, że sprawa jest
bardzo prosta: wygrywając mecz, zamanifestuje swoją pry-
watność. Od czasu do czasu może się domagać — każdy
może — by jego uwagi nie absorbowały światowe lub
choćby tylko uliczne wydarzenia. Stygnąc tam w szatni,
dochodzi do wniosku, że prawo do zapominania o całym
świecie, by móc się skupić, jest fundamentalną wolnością.
Wolnością myśli. Odzyska ją, pokonując Straussa. Pobu-
dzony, chodzi w tę i z powrotem między ławkami szatni,
odwracając wzrok od podobnego do foki otyłego nastolatka,
który wyszedł spod natrysków bez ręcznika. Nie ma dużo
czasu. Musi oprzeć grę na kilku prostych zagrywkach
taktycznych, wykorzystać słabości przeciwnika. Strauss ma
tylko pięć stóp osiem cali wzrostu, nieduży zasięg ramion
i nie wychodzą mu zbyt dobrze woleje. Perowne decyduje
się grać lobami w tylne rogi. Tak po prostu. Będzie posyłał
wysokie piłki do tyłu.
Kiedy pojawia się z powrotem na korcie, anestezjolog od
razu do niego podchodzi.
— Dobrze się czujesz, Henry? Jesteś wkurzony?
— Owszem. Na samego siebie. Ale fakt, że musiałem
się wykłócać o ten let, raczej mi nie pomógł.
— Miałeś rację, ja się myliłem. Przepraszam. Jesteś
gotów?
Perowne staje w pozycji odbierającego, skupiając się na
rytmie swojego oddechu i szykując do prostego manewru,
niemal standardowej procedury; odbije z woleja serw, nim
ten dotknie bocznej ściany, a potem ustawi się w punk-
cie T i zagra lobem. Proste. Czas wysadzić z siodła Straussa.
125
— Gotów.
Strauss wykonuje szybki serw, ponownie celując prosto
w jego ramię. Perowne'owi udaje się dosięgnąć rakietą
piłki, jego wolej jest mniej więcej taki, jak chciał, i chwilę
później jest w punkcie T. Strauss wybija piłkę z rogu
i posyła ją wzdłuż tej samej bocznej ściany. Perowne rusza
do przodu i znowu odbija z woleja. Piłka wędruje sześć
albo siedem razy wzdłuż bocznej ściany, aż w końcu
Perowne ma dosyć miejsca, żeby posłać ją wysokim lobem
z bekhendu w prawy róg. Walą w tę ścianę ostrymi pro-
stymi drajwami, doskakując i uskakując sobie z drogi,
a potem goniąc piłki po całym korcie, obejmując na zmianę
przewagę.
Walczyli tak ze sobą już wcześniej — w desperacki,
szalony, ale również komiczny sposób —jakby w gruncie
rzeczy chodziło o to, kto pierwszy wybuchnie śmiechem.
Lecz tym razem jest inaczej. Ta wymiana jest pozbawiona
humoru, dłuższa i wyniszczająca, ponieważ w tym wieku
serce nie może długo bić z szybkością stu osiemdziesięciu
uderzeń na minutę i wkrótce któryś z nich się zmęczy
i popsuje piłkę. W tym nieoglądanym przez nikogo, trochę
nieudolnym, mało towarzyskim meczu obu mężczyznom
zaczyna nagle strasznie zależeć na każdym punkcie. Mimo
przeprosin sytuację zaognia zakwestionowany let. Strauss
domyśla się, że Perowne odbył ze sobą w szatni poważną
rozmowę. Jeśli jego kontratak zostanie przełamany, szybko
się zniechęci i Strauss wygra mecz w trzech setach. Co do
Perowne'a, rzecz sprowadza się do reguł gry: dopóki nie
wygra serwu, nie może zacząć zdobywać punktów.
Podczas długiej wymiany piłek można niemal stracić
świadomość, być obecnym w teraźniejszości tylko w naj-
węższym możliwym wycinku, wyłącznie reagując, odbijając
podanie po podaniu, egzystując tylko po to, by ciągnąć to
dalej. Perowne wpada w ten stan, pogrąża się w nim głęboko
126
i nagle przypomina sobie, że miał podobno jakiś plan gry.
Tak się składa, że prawie równocześnie piłka skraca lot
i może ją podbić wysoko w tylny lewy róg. Strauss podnosi
rakietę, żeby odbić z woleja, a potem zmienia zdanie i cofa
się. Kieruje piłkę na boczną ścianę, a Perowne posyła ją
lobem w drugi róg. Kiedy człowiek jest zmęczony, bieganie
za piłką od rogu do rogu nie jest łatwe. Przy każdym
odbiciu Strauss stęka trochę głośniej i Perowne czuje, jak
wstępuje w niego nowy duch. Powstrzymuje się przed
kończącym ścięciem z obawy, że chybi. Zamiast tego posyła
kolejne loby, obliczone na wyniszczenie przeciwnika. Wy-
miana kończy się przy piątym, kiedy pozbawiona siły piłka
Straussa trafia w blachę.
Zero do zera. Odłożywszy rakiety, stoją bez tchu, opiera-
jąc ręce o kolana i gapiąc się niewidzącym wzrokiem
w podłogę, albo przyciskają dłonie i twarze do chłodnej
białej ściany, albo łażą bez celu po korcie, jęcząc i ocierając
brwi podkoszulkami. Innym razem przedyskutowaliby tę
wymianę, lecz teraz żaden się nie odzywa. Perowne nie
chce zwalniać tempa i pierwszy jest gotów do dalszej gry.
Czekając na polu serwu, odbija piłkę o podłogę. Serwuje
dokładnie nad głową Straussa i piłka, teraz chłodniejsza
i bardziej miękka, zdycha w rogu. Jeden zero, zupełnie bez
wysiłku. Ten punkt, bardziej niż poprzedni, może się okazać
przełomowy. Serw Perowne'a ma teraz odpowiednią dłu-
gość i wysokość. Zdobywa następny punkt i jeszcze na-
stępny. Straussa zaczyna niecierpliwić seria identycznych
zagrywek, a ponieważ wymiany są krótkie albo żadne, piłka
pozostaje zimna i nieruchawa jak kit, trudna do wyłapania
w ciasnej przestrzeni. Im bardziej się denerwuje, tym gorzej
mu idzie. Nie potrafi dosięgnąć piłki w powietrzu, nie
potrafi jej odebrać, gdy spada. Dwóch serwów w ogóle nie
odbiera i staje na swoim polu, czekając na następny. Wykań-
cza go powtarzalność — ten sam kąt, ta sama niemożliwa
127
wysokość, ta sama turlająca się do niego martwa piłka.
Szybko traci sześć punktów.
Perowne ma ochotę dziko się roześmiać — maskuje ten
impuls kaszlnięciem. Nie chełpi się ani nie triumfuje —
jest na to zdecydowanie za wcześnie. Rozpiera go radość
zmieszana ze współczuciem, ponieważ zdaje sobie świetnie
sprawę z tego, co czuje Strauss: na własnej skórze poznał
spiralę irytacji i nieudolności, drobne ekstazy samopotępie-
nia. Bawi go widok innej osoby, która powiela jego własne
niedoskonałości. I wie, jak denerwujący jest jego serw.
Sam nie potrafiłby go odebrać. Lecz Strauss nie miał litości,
kiedy był na fali, a Perowne potrzebuje punktów. Trzyma
się więc tej samej taktyki, posyłając piłkę nad głową prze-
ciwnika, aż do końca seta, bez żadnego wysiłku, dziewięć
do zera.
— Muszę się wysikać — rzuca Jay i schodzi z kortu,
w goglach i z rakietą w ręku.
Perowne nie wierzy mu. Rozumie, że to rozsądny krok,
jedyny sposób, by zatamować krwotok traconych punktów.
Sam zrobił coś podobnego przed niespełna dziesięcioma
minutami, lecz mimo to czuje się oszukany. Mógłby wygrać
również następny set tym doprowadzającym do furii ser-
wem. A teraz Strauss moczy głowę pod kranem i analizuje
swoją grę.
Henry opanowuje chęć, by usiąść. Zamiast tego schodzi
z kortu, żeby przyjrzeć się innym meczom — zawsze ma
nadzieję nauczyć się czegoś od lepszych graczy. Ale klub
jest pusty. Jego członkowie albo protestują przeciwko woj-
nie, albo nie są w stanie przebić się przez śródmieście
Londynu. Wracając wzdłuż kortów, podnosi podkoszulek
i przygląda się swojej piersi. Po lewej stronie mostka ma
czarnego siniaka. Boli go, kiedy wyciąga do przodu lewą
rękę. Widok przebarwionej skóry pomaga mu przeanalizo-
wać to, co czuje w sprawie Baxtera. Czy on, Henry Pe-
128
równe, zachował się nieprofesjonalnie, wykorzystując swoją
wiedzę medyczną, aby zbić z tropu mężczyznę cierpiącego
na zaburzenia neurodegeneracyjne? Tak. Czy usprawied-
liwia go to, że groziło mu pobicie? Tak i nie, nie do końca.
Ale ten krwiak koloru oberżyny i średnicy śliwki — przed-
smak tego, co mogło mu się przytrafić — mówi, że owszem,
jest rozgrzeszony. Tylko głupiec stałby tam i dał się skopać,
kiedy wyłoniło się wyjście z sytuacji. Więc co go dręczy?
O dziwo, mimo całej agresywności Baxtera prawie go
polubił. To za mocno powiedziane. Zaintrygowała go bez-
nadziejna sytuacja tego człowieka i to, że nie chciał się
z nią pogodzić. Dostrzegł w nim prawdziwą inteligencję,
świadomość tego, że obrał złą drogę. On, Henry, był zobli-
gowany, a raczej zmuszony nadużyć swoich kompetencji —
ale przecież sam pozwolił postawić się w takiej sytuacji.
Jego nastawienie było od samego początku złe, nie dość
defensywne; jego zachowanie mogło się wydać pompatycz-
ne lub wzgardliwe. Nawet prowokacyjne. Mógł potraktować
ich przyjaźniej, być może wziąć papierosa; zamiast się
oburzać i szukać zwady, powinien się odprężyć, wierzyć
we własne racje. Z drugiej strony było ich trzech, chcieli
jego gotówki, zamierzali użyć przemocy, zaplanowali to
jeszcze przed wyjściem z samochodu. Utrata bocznego
lusterka stanowiła pretekst do napaści.
Nie rozproszywszy dręczących go wątpliwości, pojawia
się na tyłach kortu w tej samej chwili co Strauss. Grube
barki anestezjologa są mokre po sesji przy umywalce.
Najwyraźniej wrócił mu dobry humor.
— W porządku — mówi, kiedy Perowne staje na polu
serwu. — Koniec z cackaniem się.
Perowne odkrywa, że pozostawienie go sam na sam
z własnymi myślami okazało się demobilizujące; tuż przed
serwem przypomina sobie swój plan gry. Ale czwarty set
nie toczy się ustalonym torem. Perowne zdobywa dwa
129
punkty, a potem Strauss przejmuje serw i wychodzi na
prowadzenie, trzy do dwóch. Wymiany są długie i nie-
składne, obfitują w wiele niewymuszonych błędów po obu
stronach. Po jakimś czasie jest siedem do siedmiu, przy
serwie Perowne'a, który zdobywa bez trudu dwa ostatnie
punkty. Dwa do dwóch w setach.
Robią krótką przerwę, żeby zebrać siły przed finałowym
starciem. Perowne nie jest zbyt zmęczony — wygrywanie
setów jest fizycznie mniej wyczerpujące od ich przegrywa-
nia. Nie czuje już jednak tego żarliwego pragnienia, aby
pokonać Jaya. Chętnie zgodziłby się na remis i dał sobie
spokój. Przez cały ranek stale o coś walczy. Nie ma jednak
szansy na wycofanie się. Strauss rozkoszuje się sytuacją
i podgrzewa nastrój.
— Wałka na śmierć i życie — mówi, idąc na swoją
pozycję. — No pasaran!
Perowne tłumi więc westchnienie i serwuje, a ponieważ
skończyły mu się pomysły, zaczyna od tego samego starego
lobu. W gruncie rzeczy już w chwili gdy uderza piłkę, wie,
że jest prawie idealna, mocno podkręcona, posłana tak, by
opaść ostro w róg. Ale Strauss jest w stanie dziwnej euforii
i robi niezwykłą rzecz. Wyskakuje z krótkiego rozbiegu
dwie, a może trzy stopy w powietrze i z maksymalnie
wysuniętą rakietą, wygiętymi w łuk muskularnymi plecami,
zaciśniętymi zębami, odchyloną do tyłu głową i wyciągniętą
dla zachowania równowagi lewą ręką dosięga piłki tuż
przed szczytem jej trajektorii, smagając ją podobnym do
uderzenia bata bekhendem. Trafia w przednią ścianę zaled-
wie cal nad blachą — piękny natchniony strzał, absolutnie
nie do odbicia. Perowne, który prawie nie ruszył się z miej-
sca, od razu to mówi. Bajeczny strzał. I nagle, kiedy
przeciwnik odzyskał serw, znowu chce z nim wygrać.
Obaj mężczyźni grają na coraz wyższym poziomie. Każdy
Punkt jest teraz dramatem, szala przechyla się raz na jedną,
130
raz na drugą stronę, grają z taką samą zaciętością i furią
jak w trzecim secie. Nie zwracając uwagi na protestujące
serca, rzucają się w każdy róg kortu. Nie ma niewymuszo-
nych błędów, każdy punkt jest wywalczony, wydarty prze-
ciwnikowi. Serwujący, sapiąc, podaje wynik, poza tym
wcale się nie odzywają. I w miarę jak punktacja rośnie,
żaden nie jest w stanie oddalić się o więcej niż jeden punkt
od przeciwnika. Grają o pietruszkę — nie figurują na
klubowej liście najlepszych graczy. Ważna jest tylko pier-
wotna żądza wygranej, tak samo biologiczna jak prag-
nienie. I czysta, ponieważ nikt ich nie ogląda, nikt się nie
przejmuje, ani przyjaciele, ani żony, ani dzieci. To nie jest
nawet przyjemne. Może się takie okazać dopiero w retro-
spekcji — i to tylko dla zwycięzcy. Gdyby jakaś kobieta
przystanęła przy szklanej ścianie, żeby popatrzeć, pomyś-
lałaby pewnie, że ci starsi gracze byli niegdyś dobrzy
i nawet teraz tli się w nich ogień. Mogłoby jej też przyjść
do głowy, że żywią do siebie jakąś urazę — tyle jest
desperacji w ich grze.
To, co wydaje się trwać pół godziny, jest w istocie
dwunastoma minutami. Przy stanie siedem do siedmiu
Perowne zagrywa z lewego pola i zdobywa punkt. Prze-
chodzi na drugą stronę, żeby zaserwować piłkę meczową.
Skoncentrowany i pewny siebie, posyła ją potężnym bek-
hendem, pod wąskim kątem, blisko ściany. Strauss ścina ją
również bekhendem, prawie tenisowym uderzeniem. Piłka
ląduje w przedniej części kortu. To dobry strzał, ale Perowne
jest na pozycji i skacze do przodu. Trafia frunącą w górę
piłkę i ścina ją forhendem w lewy tylny róg. Koniec gry,
zwycięstwo. Po ścięciu daje krok do tyłu — i wpada na
Straussa. Zderzenie jest silne, obaj mężczyźni zataczają się
i przez chwilę żaden nie jest w stanie się odezwać.
— Punkt dla mnie, Henry — mówi w końcu cicho
Strauss, próbując opanować chrapliwy oddech.
131
_ Już po wszystkim, Jay — odpowiada Perowne. —
Trzy do dwóch.
Obaj milkną, aby oszacować rozmiary tej katastrofalnej
różnicy zdań.
— Co robiłeś przy frontowej ścianie? — pyta Perowne.
Jay staje na polu, z którego, gdyby grali dalej, powinien
odebrać serw. Chce postawić na swoim.
— Myślałem, że zagrasz dropszota w prawą stronę —
mówi.
Henry próbuje się uśmiechnąć. Ma sucho w ustach,
z trudem przesuwa zębami po wargach.
— Więc cię nabrałem. Nie byłeś na pozycji. Nie zdołał-
byś go odebrać.
Anestezjolog potrząsa głową ze stoickim spokojem, który
jego pacjentom wydaje się taki krzepiący. Ale pierś unosi
mu się w oddechu.
— Piłka odbiła się od tylnej ściany. Miałem mnóstwo
miejsca. Wszedłeś mi prosto w drogę, Henry.
To zwracanie się do siebie po imieniu jest skażone
trucizną. Henry nie może się powstrzymać, żeby nie zrobić
tego samego.
— Ależ, Jay — mówi, jakby przypominał Straussowi
dawno zapomniany fakt. — Nie zdołałbyś dojść do tej piłki.
Strauss wytrzymuje jego wzrok.
— Zdołałbym, Henry.
Niesłuszność tego stwierdzenia jest tak oczywista, że
Perowne może tylko powtórzyć to, co powiedział wcześniej.
— Nie byłeś na pozycji.
— To nie jest niezgodne z przepisami — mówi
Strauss. — Daj spokój, Henry — dodaje. — Przyznałem ci
wątpliwy let.
A więc uważa, że wyrównuje dług. Perowne'owi coraz
trudniej jest zachować rozsądny ton.
— Wcale nie był wątpliwy — odpowiada szybko.
132
— Owszem, był.
— Słuchaj, Jay. Tu nie chodzi o jakieś wyrównywanie
szans. Oceniamy każdy przypadek indywidualnie.
— Zgadzam się. Nie ma potrzeby wygłaszania kazań.
Reprymenda sprawia, że opadający puls Perowne'a ska-
cze z powrotem w górę — nagły gniew jest niczym dodat-
kowe uderzenie serca, przykry atak arytmii. Ma dużo do
zrobienia. Musi pojechać na targ rybny, wrócić do domu,
wziąć prysznic, znowu wyjechać, wrócić, ugotować posiłek,
otworzyć wino, powitać córkę i swojego teścia, doprowadzić
do ich pojednania. Przede wszystkim jednak chce tego, co
już zdobył; udało mu się odrobić stratę dwóch setów i wy-
daje mu się, że udowodnił sobie coś podstawowego, coś
znajomego, o czym ostatnio zapomniał. Teraz jego przeciw-
nik chce go z tego czegoś obrabować, chce podać to w wąt-
pliwość. Perowne kładzie rakietę w rogu przy swoich rze-
czach, żeby zademonstrować, że mecz jest skończony. Ale
Strauss uparł się i stoi na polu serwu. Coś takiego nigdy im
się jeszcze nie zdarzyło. Może jest w tym jakiś podtekst?
Jay patrzy na niego ze współczującym uśmieszkiem —
całkowicie sztucznym, mającym wspierać jego roszczenia.
Henry widzi samego siebie — na tę myśl ponownie skacze
mu puls — pokonującego czterema krokami dzielącą ich
odległość i ścierającego ten uśmiech szybkim uderzeniem
otwartą dłonią. Mógłby też wzruszyć ramionami i zejść
z kortu. Ale jego zwycięstwo jest bez znaczenia, jeżeli nie
uzna go druga strona. Odłożywszy na bok fantazje, jak
mogą to rozwiązać bez żadnego sędziego, bez nadrzędnej
władzy?
Żaden z nich nie odzywa się przez pół minuty. Perowne
rozkłada ręce.
— Nie wiem, co robić, Jay — mówi tak samo sztucznym
tonem jak uśmiech Straussa. — To był kończący smecz.
Ale Strauss dokładnie wie, co robić. Podnosi stawkę.
— Stałeś twarzą do frontowej ściany, Henry — oznaj-
mia. — Nie widziałeś, jak piłka odbija się od tylnej ściany.
Ja widziałem, ponieważ do niej biegłem. Więc pytanie jest
następujące. Czy zarzucasz mi kłamstwo?
Tak to się kończy.
— Pierdolę cię, Strauss — mówi Perowne, po czym
bierze rakietę i idzie na pole serwu.
Znowu serwuje piłkę meczową i, tak jak podejrzewał,
traci ją, a w ślad za nią trzy kolejne punkty, i zanim zdąży
się spostrzec, jest już po wszystkim, przegrał i znowu stoi
w rogu i podnosi z podłogi swój portfel, telefon, kluczyki
i zegarek. Po zejściu z kortu wciąga spodnie, związuje je
sznurkiem, zapina zegarek, wkłada sweter i polar. Przejmuje
się, ale mniej niż przed dwiema minutami.
— Byłeś cholernie dobry. Przepraszam za tę kłótnię —
mówi do Straussa, który schodzi właśnie z kortu.
— Pierdol to. Graliśmy jak zawodowcy. To jeden z na-
szych najlepszych meczów.
Chowają rakiety do futerałów i zarzucają je sobie na
ramiona. Uwolnieni od czerwonych linii, oślepiających
białych ścian i reguł gry idą wzdłuż kortów do automatu
z colą. Strauss kupuje sobie puszkę. Perowne odmawia.
Trzeba być Amerykaninem, żeby w dorosłym wieku mieć
ochotę na coś tak słodkiego.
Kiedy wychodzą z budynku, Strauss przystaje, żeby
pociągnąć głęboki łyk.
— Wszyscy zachorowali na grypę i jestem dziś pod
telefonem — mówi.
— Widziałeś listę najbliższych operacji? — pyta Pe-
rowne. — Kolejny ciężki tydzień.
— Owszem. Ta starsza pani z gwiaździakiem. Chyba
tego nie przeżyje, jak myślisz?
Stoją na stopniach klubu na Huntley Street. Niebo jest
teraz bardziej zachmurzone, powietrze zimne i wilgotne.
134
Może lunąć na demonstrantów. Starsza pani nazywa się
Viola, ma guz w rejonie szyszynki. Skończyła siedem-
dziesiąt osiem lat i w życiu zawodowym była astronomką,
w latach sześćdziesiątych pełniła ważną funkcję w obser-
watorium Jodrell Bank. Na oddziale, kiedy inni pacjenci
oglądają telewizję, ona czyta książki o matematyce i teorii
strun. Świadom tego, że się ściemnia i zapada typowo
zimowy, późnoporanny zmierzch, Perowne nie chce koń-
czyć spotkania tym pesymistycznym akcentem: to zły omen.
— Myślę, że zdołamy jej pomóc — mówi.
Rozumiejąc go, Strauss krzywi się, podnosi dłoń na
pożegnanie i dwaj mężczyźni rozchodzą się, każdy w swoją
stronę.
3
Siedząc w wyściełanym wnętrzu swojego uszkodzonego
samochodu, z pracującym bezszelestnie na pustej Huntley
Street silnikiem, próbuje ponownie dodzwonić się do Ro-
salind. Spotkanie już się zakończyło, zaraz po nim poszła
zobaczyć się z dyrektorem naczelnym i po czterdziestu
pięciu minutach w dalszym ciągu jest u niego w gabinecie.
Tymczasowa sekretarka prosi, żeby nie przerywał połącze-
nia, i idzie dowiedzieć się czegoś więcej. Czekając, Pe-
rowne opiera głowę o zagłówek i zamyka oczy. W miejscu,
gdzie się golił, swędzi go pokryta zaschniętym potem twarz.
Palce u nóg, którymi eksperymentalnie porusza, wydają
się zatopione w szybko stygnącej cieczy. Znaczenie, jakie
przywiązywał do meczu, maleje do zera, pojawia się sen-
ność. Tylko dziesięć minut. To był ciężki tydzień, nie-
spokojna noc, trudny mecz. Nie patrząc, odnajduje przycisk,
który zamyka drzwi samochodu. Rygle są aktywowane w szybkiej sekwencji niczym brzdęknięcia struny, cztery
szesnastki, które jeszcze bardziej go usypiają. Odwieczny
dylemat ewolucji: potrzeba snu, a z drugiej strony lęk przed
byciem zjedzonym. Rozwiązany ostatecznie przez centralny
zamek.
136
W niewielkiej słuchawce, którą trzyma przy lewym uchu,
słyszy gwar otwartego na przestrzał biura, cichy grzechot
komputerowej klawiatury i gdzieś blisko czyjś płaczliwy
głos skierowany do osoby, której nie słychać: „...on temu
nie zaprzecza... ależ on temu nie zaprzecza... tak, wiem...
na tym polega nasz problem... on niczemu nie zaprzeczy...".
Siedząc z zamkniętymi oczyma, widzi pomieszczenia
redakcji, poplamione kawą pozaginane płyty wykładziny
podłogowej, krwawiące rdzawym ukropem kaloryfery, po-
przysuwane do siebie, przeludnione biurka, niknące w oddali
falangi jarzeniówek oświetlających pogrążone w chaosie
kąty, sterty papierów, których nikt nie dotyka, bo nikogo
nie obchodzi, co zawierają i po co istnieją. Atmosfera jak
w szkolnej pracowni plastycznej. W szpitalu jest tak samo.
Zawalone gratami pomieszczenia, szafki, których nikt nie
ma odwagi otworzyć. Stary sprzęt w kremowych blaszanych
obudowach, zbyt ciężki i zbyt tajemniczy, by się go pozbyć.
Chore, zbyt długo eksploatowane budynki, które uleczyć
może tylko wyburzenie. Miasta i państwa nienadające się
do naprawy. Cały świat przypominający sypialnię Thea.
Żeby uprzątnąć ten bałagan, a potem położyć wszystkich
wcześnie do łóżek, potrzebna jest jakaś rasa pozaziemskich
dorosłych. Boga uważano kiedyś za dorosłego, jednak
w dyskusjach okazał się dziecinnie stronniczy. A potem
wysłał nam prawdziwe dziecko — jednego z własnych
potomków, potrzebnego nam jak dziura w moście. Na
wirującej skale i tak już roi się od sierot...
— Panie Perowne?
— Co? Tak?
-— Pańska żona oddzwoni, kiedy tylko będzie wolna, za
jakieś pół godziny.
Ożywiony zapina pasy, zakręca na trzy razy i rusza
w stronę Marylebone. Demonstranci wciąż wypełniają
szczelnie Gower Street, ale Tottenham Court Road jest już
137
otwarta i fale pojazdów suną na północ. Perowne dołącza
na krótko do jednej z nich, a potem skręca na zachód,
znowu na północ i wkrótce jest przy skrzyżowaniu Goodge
i Charlotte Street — w miejscu, które zawsze lubił, tam
gdzie przyjemne łączy się z pożytecznym, rozjaśniając
i nasycając kolorami otoczenie: lustra, kwiaty, mydełka,
gazety, farby do ścian i punkty dorabiania kluczy przeplatają
się z drogimi restauracjami, winiarniami, hotelami i barami
tapas. Jak się nazywał ten amerykański powieściopisarz,
który twierdził, że człowiek może być szczęśliwy, miesz-
kając na Charlotte Street? Daisy będzie musiała mu to
znowu przypomnieć. Tak intensywny handel na tak ograni-
czonej przestrzeni sprawia, że na chodnikach piętrzą się
torby śmieci. Bezpański pies szarpie je zębami — żucie
brudu wybiela szkliwo. Przed ponownym skrętem na zachód
Perowne widzi przy samym końcu ulicy swój plac, a po
jego drugiej stronie swój dom, okolony bezlistnymi drze-
wami. Żaluzje na trzecim piętrze są spuszczone — Theo
śpi. Henry pamięta z własnego okresu dojrzewania to cu-
downe wylegiwanie się do późnego ranka i nigdy nie
odmawia synowi prawa do tych kilku godzin. Nie potrwają
długo.
Przecina ponurą Great Portland Street — jej kamienne
fasady wyglądają tak, jakby zawsze zapadał tu zmierzch —
i na Portland Place mija parę z Falun Gong, demonstrującą
naprzeciwko chińskiej ambasady. Wiara w zminiaturyzo-
wany wszechświat, obracający się dziewięć razy do przodu
i dziewięć razy do tyłu w brzuchu każdego wyznawcy
zagraża totalitarnemu porządkowi. Z całą pewnością nie
jest to pogląd materialistyczny. Odpowiedzią państwa są
pobicia, tortury, zaginięcia i morderstwa, lecz liczba wy-
znawców przewyższa teraz liczbę członków Chińskiej Partii
Komunistycznej. Chiny są po prostu zbyt ludne, by pozo-
stawać długo w stanie paranoi, myśli Perowne, jadąc tędy
138
i widząc ten protest. Ich gospodarka rozwija się zbyt szybko
i zbyt mocno połączona jest ze współczesnym światem, by
partia zachowała kontrolę. W Harrodsie widuje się ostatnio
Chińczyków pławiących się w luksusie. Wkrótce będą się
pławili w ideach i coś będzie musiało odejść. Tymczasem
zaś chińskie państwo psuje reputację filozoficznemu mate-
rializmowi.
Ambasada ze złowrogim lasem anten znika za jego ple-
cami i Perowne mija plątaninę eleganckich medycznych
uliczek na zachód od Portland Place — prywatne kliniki
i pluszowe poczekalnie ze stylowymi giętymi meblami
i egzemplarzami „Country Life". Tym, co przyciąga ludzi
na Harley Street, jest wiara równie mocna jak każda religia.
W ciągu ostatnich lat w jego szpitalu zajęto się — oczywiś-
cie bezpłatnie — wieloma przypadkami, które spartolili
pracujący tutaj, przepłacani starzy ignoranci. Czekając na
czerwonych światłach, obserwuje trzy postaci w czarnych
burkach, które wysiadają z taksówki przy Devonshire Place.
Stojąc razem na chodniku, porównują numer na drzwiach
z tym, który widnieje na trzymanej przez jedną z nich
kartce. Ta w środku, najwyraźniej schorowana, garbi się,
chwieje i łapie kurczowo za ręce swoje towarzyszki. Trzy
czarne figurki, potrząsające głowami, najwyraźniej spiera-
jące się o adres, kontrastujące ostro z kremowymi tynkami
i cegłami, mają w sobie coś komicznego, niczym dzieciaki
wygłupiające się podczas Halloween. Albo niczym wy-
drążone drzewa lasu Birnam, czekające za kulisami, by
podreptać przez scenę do Dunsiname, w wystawionej
z udziałem Thea szkolnej inscenizacji Makbeta. To pewnie
siostry, które przywiozły matkę, żeby skorzystała z ostatniej
szansy. Światła nie chcą się zmienić na zielone. Perowne
dodaje gazu — ale delikatnie — a potem przerzuca dźwignię
na jałowy bieg. Co on wyprawia, wciskając sprzęgło i napi-
nając swoje delikatne mięśnie czworogłowe? Nie może
139
opanować niesmaku, jest instynktowny. Jakie to straszne,
że ktokolwiek musi chodzić zasłonięty od stóp do głów.
Dobrze, że nie kazali im wkładać skórzanych masek. Na-
prawdę przewracają się w nim flaki. I co powiedzieliby na
to relatywiści, pogodni pesymiści z college'u Daisy? Że to
uświęcone, zgodne z tradycją, wymierzone przeciwko błys-
kotkom zachodniego konsumeryzmu? Ale mężczyźni, ich
mężowie — Perowne miał okazję stykać się z różnymi
Saudyjczykami w swoim gabinecie — noszą garnitury
i roleksy, względnie tenisówki i dresy, i są czarujący,
światowi, wykształceni w obu tradycjach. Czy w imię
pielęgnowania folkloru chcieliby potykać się w półmroku
w środku dnia?
Zapalają się w końcu zielone światła, następuje zmiana
dekoracji — nowe portyki, inne poczekalnie — i wymaga-
nia, jakie stawia uliczny ruch, każą mu porzucić te krępujące
myśli. Łapie się na ciągłym wyrzekaniu. Niech muzułmanie
ubierają się jak chcą! Co go obchodzą burki? Maskują jego
irytację. Nie, irytacja jest zbyt wąskim słowem. Burki
i Chińska Republika Ludowa są zasłoną dymną jego stop-
niowo pogarszającego się nastroju. W soboty przywykł do
stanu bezrefleksyjnego zadowolenia, a już drugi raz tego
ranka ogarniają go mroczne myśli. Co go tak nastraja? Nie
przegrany mecz, nie scysja z Baxterem ani nawet nieprze-
spana noc, choć wszystko to ma oczywiście swój udział.
Może po prostu perspektywa tego, co czeka go po południu,
perspektywa jazdy przez ciągnące się wokół Perivale bez-
kresne przedmieścia. Kiedy przed wizytą czekała go jeszcze
partyjka sąuasha, czuł się bezpieczny. Teraz dzielą go od
niej tylko zakupy na targu. Jego matka nie jest już w stanie
cieszyć się na przyjazd syna, rozpoznać go, kiedy z nią jest,
ani zapamiętać, gdy wyjedzie. Jałowa wizyta. Nie spodziewa
fJC go i nie będzie rozczarowana, jeśli się nie pojawi.
'"zypomina to zawożenie kwiatów na cmentarz — tak
140
naprawdę chodzi o oddanie hołdu przeszłości. Ale potrafi
unieść filiżankę do ust i chociaż twarz Henry'ego nie
kojarzy jej się z żadnym imieniem i w ogóle z niczym, jest
zadowolona, kiedy z nią siedzi i słucha jej paplaniny. Jest
zadowolona, kiedy siedzi z nią ktokolwiek. Perowne nie
znosi do niej jeździć i pogardza sobą, kiedy zbyt długo
zaniedbuje ten obowiązek.
Dopiero parkując przy Marylebone High Street, przypo-
mina sobie, żeby włączyć wiadomości o dwunastej. Policja
twierdzi, że w śródmieściu Londynu zgromadziło się dwie-
ście pięćdziesiąt tysięcy osób. Jakiś demonstrant upiera się,
że po południu będzie ich dwa miliony. Oba źródła zga-
dzają się, że ludzi wciąż przybywa. Podekscytowana demon-
strantka, która okazuje się słynną aktorką, podnosi głos
ponad chóralne śpiewy i okrzyki, żeby oznajmić, że nigdy
jeszcze w historii Wysp Brytyjskich nie doszło do tak
wielkiego zgromadzenia. Ci, którzy zostali w łóżkach w so-
botni ranek, będą przeklinać samych siebie, że ich tu nie
było. Sumienny reporter przypomina słuchaczom, że to
nawiązanie do szekspirowskiej mowy Henryka Piątego
w dniu świętego Kryspina przed bitwą pod Agincourt.
Wciskając się między dwa jeepy z napędem na cztery koła,
Perowne nie bardzo rozumie aluzję. Wątpi, by Theo sklął
samego siebie. I po co pokojowa demonstrantka miałaby
cytować wojowniczego króla? Wiadomości trwają dalej,
a Perowne siedzi ze zgaszonym silnikiem, wpatrując się
w niebieskozielone światełko między przyciskami radia.
W Europie i na całym świecie ludzie gromadzą się, by
potwierdzić, że wolą pokój i tortury. Tak powiedziałby
profesor — Henry słyszy nieomal jego natarczywy wysoki
tenor. Wiadomość, którą uważa za swoją własną, jest druga
w kolejności. Pilot i drugi pilot są przesłuchiwani w różnych
miejscach w zachodnim Londynie. Policja nie zdradza nic
więcej. Dlaczego? Widziana przez przednią szybę zamożna
141
dziewiętnastowieczna dzielnica, rozmywająca się geometria
płyt chodnikowych i niewielkie drzewa wydają się prowi-
zoryczne niczym obraz rzucony na cienką taflę lodu. Przed-
stawiciel portu lotniczego przyznaje, że jeden z mężczyzn
pochodzi z Czeczenii. Nieprawdą jest jednak, jakoby w kok-
picie znaleziono Koran. A nawet gdyby tak było, dodaje,
i tak nie miałoby znaczenia. Trudno to w końcu uznać za
wykroczenie.
W rzeczy samej. Henry otwiera drzwiczki samochodu.
Świecka władza, obojętna na wieżę Babel bogów,
gwarantuje
wolności religijne. Powinny kwitnąć. Czas zrobić zakupy.
Mimo bólu mięśni w udach Perowne oddala się szybkim
krokiem od samochodu, zamykając go pilotem i nie
oglądając
się za siebie. Nagły zimowy promyk rozjaśnia drogę wzdłuż
High Street. Odbywające się zaledwie dwie mile dalej
największe zgromadzenie w historii Wysp Brytyjskich nie
zakłóca błogiego zadowolenia Marylebone i Perowne rów-
nież czuje się pokrzepiony, mijając idących z naprzeciwka
ludzi i wszystkie te dziecinne wózki z pogodnymi,
opatulony-
mi malcami. To bogactwo — sklepy sprzedające sery,
wstążki lub meble shakerów — dodaje swoistej otuchy.
Komercyjny dobrobyt ma się świetnie i będzie się bronił do
upadłego. Religijnych fanatyków pokona nie racjonalizm,
lecz zwyczajne zakupy i to wszystko, co za sobą
pociągają—
na początek praca, lecz również pokój i przywiązanie do
dających się zrealizować przyjemności, obietnica zaspokoje-
nia apetytów tutaj, nie w zaświatach. Nie módl się, lecz
kupuj.
Perowne skręca w Paddington Street i schyla się nad
rybami, które leżą na świeżym powietrzu na pochyłej płycie
białego marmuru. Już na pierwszy rzut oka widzi, że jest tu
wszystko, czego potrzebuje. Tyle tego wyłowiono z prze-
trzebionych mórz. Przy otwartych drzwiach leżą kraby
142
i homary, wrzucone do dwóch drewnianych skrzyń niczym
rdzewiejące przemysłowe odpady. W plątaninie bojowych
143
części ciała widać wyraźny ruch, chociaż na szczypcach są
założone żałobne czarne opaski. Na szczęście dla sprzedaw-
cy i jego klientów, morskie stworzenia nie nauczyły się
wykorzystywać fal dźwiękowych i nie mają głosu. W prze-
ciwnym razie ze skrzyń dochodziłoby ich wycie. Nawet ten
cicho wiercący się tłum skorupiaków może wprawić w za-
kłopotanie. Odwraca od nich wzrok i spogląda na bez-
krwawe białe mięso, na wypatroszone srebrzyste tusze
i głębokowodne ryby pocięte na niewinnie różowe steki,
leżące jeden przy drugim niczym tekturowe kartki pierwszej
dziecinnej książeczki. Łowiący na muchę Perowne prze-
glądał oczywiście najnowsze doniesienia: w głowie i karku
pstrąga tęczowego tkwi podobnie jak u nas wiele poli-
modalnych nocireceptorów. Wygodnie było kiedyś wierzyć,
że zgodnie z tym, co podaje Biblia, na lądzie i morzu
otaczają nas stworzone na nasz użytek jadalne automaty.
Teraz okazuje się, że nawet ryba odczuwa ból. Współczes-
ność staje się coraz bardziej skomplikowana, poszerza się
krąg moralnego współczucia. Naszymi braćmi i siostrami
są nie tylko żyjący gdzieś daleko ludzie, lecz także lisy
i laboratoryjne myszy, a teraz również i ryby. Perowne
w dalszym ciągu łowi je i zjada, i chociaż nigdy nie wrzucił
homara do wrzątku, gotów jest zamówić go w restauracji.
Rzecz polega jak zawsze na tym — i tu leży klucz do
ludzkiego sukcesu i dominacji — żeby być selektywnym
w miłosierdziu. Mimo całej wnikliwej dyskusji siłę od-
działywania ma to, co widać, co jest pod ręką. A czego
oczy nie widzą... Dlatego w łagodnym Marylebone świat
wydaje się tak bardzo pogodzony z sobą.
Kraby i homary nie są przewidziane w dzisiejszym menu.
Jeśli wenusówki i omułki, które nabył, żyją, są nieruchome
i porządnie zamknięte. Kupuje ugotowane już w swoich
muszlach krewetki oraz trzy ogony żabnicy, które kosztują
trochę więcej niż jego pierwszy samochód. Zgoda, to był
144
stary rzęch. Prosi również o kręgosłupy i łby dwóch płasz-
czek, żeby ugotować na nich wywar. Sprzedawca jest
grzecznym uważnym mężczyzną, który traktuje swoich
klientów jak członków ekskluzywnego ziemiańskiego klubu.
Owija każdy gatunek ryby w kilka płacht gazety. Oto rodzaj
pytania, które Henry lubił zadawać sobie, gdy był uczniem:
jakie są szanse tej konkretnej ryby, z tej mielizny albo
z tego kontynentalnego szelfu, na to, że wyląduje na tych
kartkach, nie, na tej kartce tego egzemplarza „Daily Mir-
rar"? Nieskończenie małe. Podobnie jak szanse ziarenek
piasku na ułożenie się tak, a nie inaczej. Przypadkowe
uporządkowanie świata, nieskończenie małe prawdopodo-
bieństwo, że będzie właśnie takie, a nie inne, teraz także
napawa go zadowoleniem. Nawet jako dziecko, zwłaszcza
po Aberfan, nigdy nie wierzył w los i opatrzność, w przy-
szłość stworzoną przez kogoś w niebie. Zamiast tego w każ-
dej chwili tryliony możliwych wariantów przyszłości; chi-
meryczność czystego przypadku i praw fizyki wydawała
się ratunkiem przed knowaniami jakiegoś mrocznego boga.
Biała plastikowa torba zawierająca rodzinny obiad jest
ciężka, wypchana rybą i mokrym papierem; uchwyty wrzy-
nają mu się w dłoń, gdy wraca do samochodu. Ból w piersi
nie pozwala mu przełożyć jej do lewej dłoni. Zostawiając
za sobą wilgotne morskie zapachy targu rybnego, ma wra-
żenie, że w nozdrza wpada mu słodka woń schnącego
w sierpniu na polach siana. Ta woń — z pewnością złudze-
nie wywołane przez kontrast — utrzymuje się mimo ulicz-
nego ruchu i lutowego chłodu. Przywołuje wszystkie spę-
dzane u teścia rodzinne wakacje w Ariège, w południowo-
-zachodnim zakątku Francji, gdzie ziemia zaczyna piętrzyć S1
ę przed Pirenejami. To właśnie tam, we wzniesionym 2 cle
Płego, różowawego kamienia chàteau St Felix z dwiema
145
okrągłymi wieżami i fragmentem fosy schronił się po śmier-
ci żony John Grammaticus i tam właśnie opłakiwał ją
słynnymi, słodkosmutnymi miłosnymi pieśniami, zebranymi
w tomie Bez egzekwii. Słynnymi nie dla Henry'ego Perow-
ne'a, który w dorosłym życiu nie czytał poezji, nawet kiedy
zyskał teścia poetę. Oczywiście zaczął ją czytać, gdy oka-
zało się, że sam spłodził poetkę. Ale kosztowało go to
wiele wysiłku, do którego nie przywykł. Już po pierwszym
wersie opadały mu powieki. Powieści i filmy, współczesne
w swoim niepokoju, każą ci gnać do przodu lub do tyłu,
przez dni, lata lub nawet pokolenia. Ale poezja, żeby
dokonać swoich spostrzeżeń i osądów, balansuje na krawę-
dzi chwili. Ten, kto zwalnia i kompletnie się zatrzymuje,
żeby przeczytać i zrozumieć wiersz, przypomina człowieka,
który próbuje opanować staroświecką umiejętność w
rodzaju
stawiania muru bez zaprawy bądź łaskotania pstrągów.
Kiedy przed ponad dwudziestu laty zakończył się okres
żałoby, w życiu Grammaticusa zaczęła się seria romansów,
która trwa do tej pory. Schemat jest zawsze taki sam.
Młodsza kobieta, na ogół Angielka, czasami Francuzka,
jest zatrudniana jako sekretarka i gosposia i stopniowo staje
się kimś w rodzaju żony. Po dwóch albo trzech latach
odchodzi, nie mogąc tego dłużej znieść, i pod koniec lipca
rodzinę Perowne'a wita jej następczyni. Przy każdej zmianie
Rosalind wpada w zgryźliwy nastrój i zawsze uważa, że
nowa jest gorsza od poprzedniej, lecz z biegiem czasu
zaczyna ją darzyć sympatią. Nie jest to w końcu wina nowo
przybyłej. Dzieci, które nawet jako nastolatki wstrzymywały
się od wszelkich ocen, są wobec niej od razu miłe. Perowne,
skonstruowany tak, by przez całe życie kochać jedną ko-
bietę, jest pod cichym wrażeniem, zwłaszcza że starszy pan
zbliża się do siedemdziesiątki. Być może ostatnio nieco
zwolnił, ponieważ Teresa, wesoła czterdziestoletnia bibli°"
tekarka z Brighton, jest z nim prawie od czterech lat.
146
Kolacje na dworze w niekończącym się zmierzchu, pach-
bele siana na niewielkich stromych polach otaczających
ogród i słabszy zapach chloru, którym emanuje skóra kąpią-
cych się w basenie dzieci, ciepłe czerwone wino z Cahors
albo
Cabrieres — to powinien być raj. I prawie j est — dlatego
tam
jeżdżą. Ale John bywa dziecinny i despotyczny, jest
rodzajem
artysty, który przyznaje sobie prawo do ciągłych zmian
humoru. Przy jednej butelce czerwonego wina może przejść
od dowcipnych anegdot do nagłego wybuchu, po czym
posapując, wycofuje się do swojego gabinetu — wysoka
zgarbiona sylwetka sunie po trawniku w stronę
oświetlonego
domu, a Berty, Jane, Francine lub teraz Teresa podąża w
ślad
za Johnem, żeby załagodzić sprawę. Nigdy nie załapał do
końca, na czym polega idea rozmowy, i skłonny jest trakto-
wać najłagodniejszą nawet różnicę zdań jako rodzaj afrontu,
zaproszenie do walki na śmierć i życie. Upływające lata
i alkohol wcale go nie utemperowały. I naturalnie, w miarę
jak się starzeje i coraz mniej pisze, staje się coraz nie-
szczęśliwszy. Jego francuska banicja wynikała z długich
dąsów, pogłębionych przez dwa dziesięciolecia przeróżnych
zniewag ze strony ojczystego kraju. Fatalne były cztery lata,
kiedy nakład jego Wierszy zebranych został wyczerpany
i trzeba było znaleźć innego wydawcę. John przejmował
się, kiedy Spender, a nie on, został obdarzony
szlachectwem,
kiedy Raine, a nie Grammaticus został redaktorem u Fabe-
ra, kiedy stracił oksfordzką katedrę poezji na rzecz Fentona,
edy Hughes, a później Monton zdobyli tytuł poety
laureata, a Przede wszystkim, kiedy to Heaney dostał Nobla. Te
arkanie nie znaczą dla Perowne'a. Rozumie jednak, że
^itm poeci podobnie jak starsi konsultanci żyjąw czujnym,
147
a , ym
św
iecie, w którym reputacje są pilnie strzeżone,
status P m°
Że
wpaś°
w depresję, zamartwiając się o swój
DI-TW °eci
alDo
Przynajmniej ten poeta są tak samo PKyzlemni
jak cała reszta.
148
Przez kilka lat, kiedy dzieci były małe, Perowne'owie
jeździli na wakacje gdzie indziej, ale w całej południowej
Europie nie znaleźli miejsca tak pięknego jak St Felix. Tam
właśnie Rosalind spędzała wakacje w dzieciństwie. Zamek
jest ogromny i łatwo było nie wchodzić w drogę Johnowi,
który lubił pozostawać kilka godzin dziennie w samotności.
W tygodniu rzadko zdarzały się więcej niż dwie lub trzy
przykre chwile i z czasem przestały mieć duże znaczenie.
A odkąd jego życie miłosne przybrało obecny kształt,
Rosalind ma własne delikatne powody, by utrzymywać
bliski kontakt z ojcem. Zamek należał do jej dziadków od
strony matki, która była w nim zakochana. To ona go
zmodernizowała i odrestaurowała. Zachodzi obawa, że kiedy
wiek i choroba zmuszą w końcu Johna do poślubienia jednej
ze swoich sekretarek, zamek może przejść w ręce kogoś,
kto nie należy do rodziny. Francuskie prawo spadkowe
mogłoby temu zapobiec, istnieje jednak pewien dokument,
stara tontyna, która stwierdza, że St Felix został wyłączony
spod ich działania i mają do niego zastosowanie prawa
angielskie. W swój gderliwy sposób John zapewnił córkę,
że nigdy się powtórnie nie ożeni i że zamek będzie należał
do niej, ale nie chce potwierdzić tego na piśmie.
Ta sprawa prawdopodobnie z czasem sama się rozwiąże.
Innym, ważniejszym powodem, dla którego jeździli tam
latem, był fakt, że chcieli tego Daisy i Theo — działo się to
dawniej, zanim popsuły się stosunki między Johnem i Daisy.
Kochali dziadka i uważali dąsy i humory za dowód jego
odmienności i wielkości — pogląd, do którego on sam też
się skłaniał. Rozpieszczał ich, nigdy nie podniósł na nich
głosu i ukrywał przed nimi swoje najgorsze wybuchy. Od
początku uważał się — jak się okazało, słusznie — za
ważną postać w ich intelektualnym rozwoju. Kiedy stało
się jasne, że Theo nigdy nie wyjdzie poza uprzejme zainte-
resowanie książkami, John zachęcił go do gry na fortepianie
149
i nauczył prostego boogie w tonacji C. Następnie kupił mu
akustyczną gitarę, przydźwigał z piwnicy kartonowe pudła
z nagraniami bluesa na longplayach i ciężkich siedem-
dziesiątkachósemkach i przegrał je na taśmy, które wysyłał
do Londynu w regularnych paczkach. Na czternaste uro-
dziny Thea dziadek zawiózł go do Tuluzy na jeden z ostat-
nich występów Johna Lee Hookera. Któregoś letniego wie-
czoru po kolacji Grammaticus i Theo wykonali pod roz-
gwieżdżonym jasno niebem St James' Infirmary. Starszy
pan odchylał do tyłu głowę i zawodził z chropowatym
amerykańskim akcentem, który przyprawiał Rosalind o łzy.
Theo, wówczas zaledwie czternastoletni, zaimprowizował
słodką i melancholijną solówkę. Perowne, siedząc z winem
przy basenie i mocząc bose nogi w wodzie, był również
wzruszony i wyrzucał sobie, że nie potraktował serio ta-
lentu syna.
Tamtej jesieni Theo zaczął pobierać we wschodnim Lon-
dynie lekcje u różnych weteranów brytyjskiej sceny blue-
sowej, z którymi skontaktowali się za pośrednictwem kole-
żanki Rosalind z jej gazety. Według Thea najbardziej im-
ponującą postacią był wśród nich Jack Bruce, ponieważ
odebrał formalne wykształcenie muzyczne, grał na kilku
instrumentach, zrewolucjonizował grę na gitarze basowej,
miał w małym palcu całą teorię i nagrywał ze wszystkimi
w heroicznym okresie brytyjskiego bluesa, we wczesnych
latach sześćdziesiątych, dawno minionych dniach Blues
Incorporated. Theo twierdził również, że Bruce ma do niego
więcej od innych cierpliwości i jest bardzo miły. Perowne
dziwił się, że tak znany muzyk jak Bruce zawraca sobie
głowę i uczy prostego chłopca. Theo, co rozbrajające, nie
widział w tym nic niezwykłego.
Przez Bruce'a Theo poznał kilka legendarnych postaci,
ozwolono mu chodzić do klasy mistrzowskiej Claptona.
°ng John Baldry przyjechał z Kanady, żeby spotkać się ze
150
starymi druhami. Théo lubił słuchać o Cyrilu Daviesie,
Alexisie Kornerze, o Graham Bond Organisation i pierw-
szym koncercie Cream. Zupełnie przypadkowo grał przez
kilka minut z Ronniem Woodem i poznał jego starszego
brata Arta. Rok później Art poprosił go, żeby wziął udział
w jam session na imprezie Eel Pie Club w pubie Cabbage
Patch w Twickenham. W niespełna pięć lat Theo przyswoił
sobie, jak się zdaje, całą bluesową tradycję. Teraz, za
każdym razem, kiedy jest w château, gra dla swojego
dziadka i pokazuje mu najnowsze sztuczki. Potrzebuje chyba
aprobaty Johna, której ten chętnie mu udziela. Perowne
musi to przyznać: Grammaticus otworzył w jego synu coś,
o czym on, Perowne, mógł się nigdy nie dowiedzieć. To
prawda, że na surfingowych wakacjach w Pembrokeshire,
kiedy Theo miał dziewięć lat, Henry pokazał mu na czyjejś
gitarze kilka prostych akordów i jak gra się bluesa w to-
nacji E. Ale to była jedna z wielu rzeczy obok rzucania
frisbee, jazdy na nartorolkach, łyżworolkach i czterokołow-
cu, paintballu i puszczania kaczek. W tamtym czasie nie
szczędził trudu, by dostarczyć swoim dzieciom zabawy.
Złamał nawet rękę, dotrzymując im kroku na łyżwach. Ale
nigdy by nie zgadł, że te trzy akordy staną się podstawą
zawodowego życia jego syna.
John Grammaticus odegrał również ważną rolę w życiu
Daisy, przynajmniej do chwili gdy coś się między nimi
popsuło. Kiedy miała trzynaście lat, mniej więcej w tym
samym czasie, gdy uczył jej brata boogie w tonacji C,
poprosił, żeby opowiedziała mu o książkach, które jej się
podobają. Wysłuchał jej odpowiedzi i oznajmił, że jest za
mało ambitna — pogardzał „młodzieżową" literaturą, którą
czytała. Przekonał Daisy, żeby spróbowała Jane Eyre, prze-
czytał jej na głos pierwsze rozdziały i opisał rozkosze,
które ją czekają. Daisy zaczęła czytać tę książkę, ale tylko
po to, by go zadowolić. Twierdziła, że język jest obcy,
151
zdania długie, obrazy powstające w jej głowie nie przybie-
rają wyraźnych kształtów. Perowne spróbował lektury i od-
niósł takie samo wrażenie. Ale John nie zamierzał odpuścić
wnuczce i w końcu po stu stronach zakochała się w Jane
i trzeba ją było odrywać od książki, żeby coś zjadła. Rodzina
wybrała się któregoś popołudnia na spacer przez pola i zo-
stawili ją z czterdziestoma jeden stronami do przeczytania.
Po powrocie znaleźli Daisy pod drzewem przy gołębniku,
płaczącą, nie z powodu samej historii, lecz dlatego, że
dotarła do końca i obudziwszy się ze snu, zrozumiała, że to
tylko wyimaginowana kobieta, której nigdy nie spotka.
Płakała, powiedziała, z podziwu, z radości, że można wy-
myślić takie rzeczy. Grammaticus chciał wiedzieć, jakiego
rodzaju rzeczy. Och, dziadku, kiedy dzieci w sierocińcu
umierają, a mimo to pogoda jest taka piękna, i ten kawałek,
kiedy Rochester udaje, że jest Cyganem, i kiedy Jane po
raz pierwszy spotyka Berthę i ona jest niczym dzikie zwie-
rzątko...
Dał jej Metamorfozę Kafki, która była jego zdaniem
idealna dla trzynastoletniej dziewczynki. Pochłonęła natych-
miast tę domową bajkę i domagała się, by rodzice również
ją przeczytali. Któregoś ranka przyszła zdecydowanie zbyt
wcześnie do ich sypialni w chateau, żeby użalać się nad
biednym Gregorem Samsą: jego rodzina była dla niego
taka okrrropna. Jakie to szczęście, że miał siostrę, która
uprzątnęła jego pokój i znalazła jedzenie, które lubił. Rosa-
lind wysłuchała jej bez zmrużenia oka, jakby to były akta
sprawy. Perowne, z natury źle usposobiony do historii
o nierealnych transformacjach, przyznał w końcu, że jest
zaintrygowany — nie stać go było na nic więcej. Podobało
mu się bezmyślne okrucieństwo siostry na ostatniej stronie,
kiedy jechała z rodzicami tramwajem, rozprostowując swoje
młode kończyny, gotowa rozpocząć zmysłowe życie. Oto
transformacja, w którą mógł uwierzyć. To była pierwsza
152
książka, którą zarekomendowała mu Daisy, i od niej zaczęła
się prowadzona przez nią jego literacka edukacja. Choć
przez wszystkie te lata czytał pilnie prawie wszystko, co
mu podsunęła, wiedział, że uważa go za prymitywnego,
niepoprawnego materialistę. Jej zdaniem brakowało mu
wyobraźni. Może miała rację, ale nie postawiła jeszcze na
nim krzyżyka. Książki leżą na stosie przy jego łóżku; dziś
przywiezie mu kolejne. Nie skończył nawet biografii Dar-
wina ani nie zaczął Conrada.
Od wakacji z Charlotte Brónte i Kafką to Grammaticus
kierował lekturami Daisy. Miał zdecydowane, staroświeckie
poglądy na podstawy, które nie zawsze jego zdaniem muszą
być zbyt przyjemne. Wierzył, że dzieci powinny się uczyć
na pamięć i był gotów za to płacić. Szekspir, Milton oraz
Biblia króla Jakuba — pięć funtów za każde dwadzieścia
wykutych na blachę linijek z zaznaczonych przez niego
fragmentów. Ta trójca była źródłem całej dobrej angielskiej
poezji i prozy; poinstruował Daisy, by obracała sylaby na
języku i poczuła ich rytmiczną siłę. W swoje szesnaste
urodziny zarobiła w chateau całą fortunę, deklamując, nie-
mal wyśpiewując fragmenty Raju utraconego, Księgi Ro-
dzaju i różnych mrocznych rozważań Hamleta. Recytowała
Browninga, Clougha, Chestertona i Masefielda. W jeden
tydzień zarobiła czterdzieści pięć funtów. Nawet teraz, sześć
lat później, w wieku dwudziestu trzech lat, twierdzi, że jest
w stanie „nawijać" — jej słowo — przez ponad dwie
godziny bez przerwy. Przed ukończeniem osiemnastu lat
i szkoły średniej przeczytała znaczną część tego, co jej
dziadek nazywał ewidentnymi rzeczami. Nie chciał słyszeć,
by studiowała gdziekolwiek poza jego własnym oksfordz-
kim college'em. Chociaż Henry i Rosalind błagali go, żeby
tego nie robił, prawdopodobnie się za nią wstawił. Na
odczepnego powiedział im, że obecnie system nie jest
podatny na korupcję i nie mógłby jej pomóc, nawet gdyby
153
chciał. Świadomość tego, co dzieje się w ich własnych
profesjach, podpowiadała im, że nigdy nie może to być do
końca prawdą. Ich wyrzuty sumienia uśmierzył jednak
odręcznie napisany list tutora do dyrektora szkoły Daisy,
w którym twierdził, że podczas rozmowy wstępnej wypadła
olśniewająco, podpierając każde stwierdzenie odpowiednim
cytatem.
Rok później odniosła chyba trochę zbyt wielki sukces
jak na gust jej dziadka. Pojawiła się w St Felix dwa dni po
całej rodzinie, przywożąc ze sobą wiersz, za który otrzymała
coroczną nagrodę Newdigate. Henry i Rosalind nigdy nie
słyszeli o Newdigate, ale byli oczywiście zadowoleni. Na-
groda oznaczała jednak znacznie więcej, być może nawet
zbyt wiele dla dziadka Daisy, który sam zdobył ją pod
koniec łat pięćdziesiątych. Zabrał kartki do swojego gabi-
netu — rodzicom wolno je było obejrzeć dopiero później.
Wiersz opisywał szczegółowo czułe medytacje młodej ko-
biety pod koniec kolejnego romansu. Po raz kolejny ścią-
gała pościel z łóżka i zanosiła ją do samoobsługowej pral-
ni, gdzie obserwowała przez „zamglony monokl" pralki
„wszystkie nasze plamy, które zostaną wymazane". Podob-
nie jak pory roku te romanse również minęły zbyt szybko,
„przechodząc z zieleni w brąz". Zostały po nich tylko spady,
„które odchodzą w słodkie zgniłe zapomnienie". Plamy nie
są tak naprawdę grzechami, lecz „wodnymi znakami eksta-
zy", a później „mlecznymi palimpsestami" i z tego względu
nie dają się łatwo wymazać. Trochę religijny, melodyjnie
erotyczny wiersz uświadomił zaniepokojonemu Perow-
ne'owi, że na pierwszym roku studiów jego córka zawarła
więcej znajomości, niż mógł się kiedykolwiek spodziewać.
Miała nie tylko jednego chłopaka lub kochanka, lecz całą
ich serię, aż do błogostanu. Dlatego chyba wiersz nie
spodobał się Grammaticusowi — jego protegowana roz-
winęła skrzydła i odnalazła innych mężczyzn. Mógł go też
154
porazić kolejny żałosny atak lęku przed utratą statusu —
zajmując się literacką edukacją Daisy, nie miał zamiaru
wyhodować następnego poetyckiego rywala. Nagrodę New-
digate zdobyli w końcu także Fenton i Motion.
Teresa zrobiła na kolację prostą sałatkę nicejską ze świe-
żego tuńczyka kupionego na targu w Pamiers. Stół stał na
dworze, tuż przy kuchni, na skraju rozległej łąki. Był
kolejny typowy piękny wieczór, purpurowe cienie drzew
i krzewów sunęły po wyschniętej trawie, świerszcze za-
czynały wchodzić w paradę cykadom. Grammaticus pojawił
się ostatni i kiedy osunął się na krzesło przy Daisy, Perowne
domyślił się, że jego teść zdążył już osuszyć w samotności
jedną bądź więcej butelek wina. Potwierdziło się to, gdy
położył dłoń na nadgarstku wnuczki i z napastliwą szczero-
ścią, którą pijacy mylą z czułością, oświadczył, że jej wiersz
jest nierozważny i że za coś takiego nie przyznaje się na
ogół Newdigate. To w ogóle niedobra poezja, dodał, jakby
sama o tym wiedziała i musiała się z nim zgodzić. Był, jak
określiłby to psychiatra, „odhamowany".
Już w wieku osiemnastu lat, jako reprezentantka szkoły
i akademicka gwiazda ostatniej, szóstej klasy, Daisy nau-
czyła się traktować swoich interlokutorów z precyzyjną
rezerwą. Jest młodą schludną kobietą o drobnej budowie
ciała, małej figlarnej twarzy, krótkich czarnych włosach
i wyprostowanych plecach. Można odnieść wrażenie, że
nic nie zdoła zmącić jej spokoju. Przy kolacji tamtego
wieczoru tylko rodzice i brat wiedzieli, jak kruche są te
pozory opanowania. Na razie cofnęła chłodno rękę i spoj-
rzała na dziadka, czekając, co jeszcze ma jej do powiedze-
nia. Grammaticus pociągnął długi łyk wina, jakby to było
letnie piwo, i biorąc jej milczenie za dobrą monetę, mówił
dalej. Oświadczył, że rytm jest luźny i nieporadny, a stance
nieregularnej długości. Henry spojrzał na Rosalind, chcąc,
żeby się wtrąciła. Jeśli tego nie zrobi, będzie musiał to
155
zrobić sam i sprawa urośnie do niebotycznych rozmiarów.
Ku swojemu wstydowi, aż do chwili gdy zajrzał do słownika
tego samego wieczoru, nie był do końca pewien, czym jest
stanca. Rosalind wstrzymywała się — zbyt wczesne przer-
wanie słowotoku ojca mogło spowodować eksplozję. Kiełz-
nanie Grammaticusa było delikatną sztuką. Siedząca po
drugiej stronie stołu Teresa już teraz cierpiała męki. Za jej
kadencji i wiele razy przed jej kadencją podobne sceny
przytrafiały się dość często, w żadnej jednak nie brały
udziału dzieci. Wiedziała, że to nie może się dobrze skoń-
czyć. Theo oparł podbródek o dłoń i wbił wzrok w talerz.
Zachęcony milczeniem wnuczki John kontynuował swoją
tyradę, grzejąc się w blasku własnego autorytetu i traktując
ją z głupią serdecznością. Pomylił siedzącą przy nim młodą
kobietę z szesnastolatką, którą uczył elżbietańskich poetów
srebrnego wieku. Zapomniał —jeśli kiedykolwiek w ogóle
to wiedział — co potrafi zdziałać jeden dobry rok na
uniwersytecie. Wyobrażał sobie pewnie, że Daisy czuje to
samo co on i że mówi jej rzeczy oczywiste: wiersz jest za
długi, za bardzo chce szokować, opiera się na porównaniu,
0 którym oboje wiedzą, że jest mętne. Przerwał, żeby
ponownie pociągnąć długi łyk. Daisy się nie odzywała.
A potem oświadczył, że wiersz nie jest oryginalny,
1 w końcu doczekał się reakcji. Daisy zadarła swoją
kształtną
główkę i uniosła brew. Nie jest oryginalny? Widząc ostrze-
gawcze drżenie podbródka, Perowne zdał sobie sprawę, że
spokój jego córki legnie za chwilę w gruzach. Rosalind
w końcu się odezwała, ale ojciec nie dopuścił jej do głosu.
Owszem, pewna mało znana, lecz utalentowana poetka ze
szkoły liverpoolskiej, Pat Jourdan, wykorzystała podobny
koncept w latach sześćdziesiątych — koniec romansu,
prześcieradła, które wirują w pralce na oczach zamyślonej
Poetki. Być może Grammaticus zdawał sobie sprawę, jak
idiotycznie się zachowuje, ale nie mógł się po prostu
156
wycofać? W niedowidzących oczach starego widać było
psi strach, jakby bał się samego siebie i błagał, by ktoś go
powstrzymał. Silącym się na serdeczność, łamiącym głosem
mówił i mówił, wystawiając się na coraz większą śmiesz-
ność. Panujące przy stole milczenie, które wcześniej go
ośmieliło, teraz było jego przekleństwem, jego karą. Theo
spoglądał na niego ze zdziwieniem, potrząsając głową.
Oczywiście nie oskarża Daisy o plagiat, mówił John, mogła
przeczytać tamten wiersz i zapomnieć o nim albo po prostu
wpaść na to sama. Nie jest to w końcu taki wyjątkowy ani
niezwykły pomysł, ale tak czy inaczej...
W końcu umilkł, nie wiedząc, jak jeszcze bardziej może
się pogrążyć. Perowne z zadowoleniem dostrzegł, że jego
córka nie jest zdruzgotana. Była wściekła. Widział pulsującą
na jej szyi żyłę. Nie zamierzała jednak ulżyć dziadkowi
żadnego rodzaju wybuchem. Nie mogąc znieść jej mil-
czenia, John odezwał się nagle ponownie, wyrzucając z sie-
bie z pośpiechem słowa, starając się złagodzić swój osąd,
lecz właściwie go nie zmieniając. Daisy przerwała mu,
mówiąc, że powinni porozmawiać o czymś innym.
— O kurwa — mruknął na to po prostu Grammaticus, po
czym wstał i ruszył w stronę domu. Patrzyli na jego
oddalającą
się sylwetkę: znajomy widok, który napawał jednak niepoko-
jem, ponieważ zdarzyło się to po raz pierwszy tego lata.
Daisy została jeszcze trzy dni, dość długo, by dziadek
spróbował naprawić ich stosunki. Nazajutrz jednak był
rześki, pogodnie zaabsorbowany sobą i najwyraźniej
o wszystkim zapomniał. Albo po prostu udawał — wzorem
wielu pijaków był skłonny sądzić, że każdy nowy dzień
odkreśla grubą kreską poprzedni. Wyjeżdżając do Barcelo-
ny — było to załatwione o wiele wcześniej — Daisy
ucałowała go na pożegnanie w oba policzki, a on uścisnął
jej rękę i potem zdołał przekonać sam siebie, że doszło
między nimi do pojednania. Kiedy Rosalind, a później
157
Henry dawali mu do zrozumienia, że chyba winien jest
Daisy jakieś wyjaśnienie, odparł, że robią z igły widły.
Skoro tak, musiało go dziwić, dlaczego nie pojawiła się
w St Felix przez kolejne dwa lata. Znalazła ważne powody,
żeby pojechać z przyjaciółmi do Chin i Brazylii. Powinien
do niej napisać, kiedy ukończyła z bardzo dobrą oceną
studia, ale wówczas stało się to już dla niego drażliwą
sprawą. Wysłanie mu przez Rosalind próbnego egzemplarza
poezji Daisy było więc ryzykownym krokiem. Czy nie uzna
ich za niedobre? Zwłaszcza że publikowała u tego samego
wydawcy, który nie przejął się wyczerpaniem nakładu jego
Wierszy zebranych.
Jeśli entuzjazm, jaki wzbudziła w nim Ma łódź zuchwała,
był taktyczną zagrywką, potrafił to znakomicie ukryć. Jego
długi list zaczynał się od przyznania, że był „niewdzięcznym
nudziarzem" w kwestii wiersza o samoobsługowej pralni.
Utwór nie znalazł się w zbiorku i Henry zastanawiał się,
choć nigdy nie powiedział tego na głos, czy Daisy nie
uznała, że dziadek miał jednak rację. Odnalazła własny
kolokwialny ton, napisał jej Grammaticus, ton, który jest
bogaty w znaczenia i skojarzenia. Co jakiś czas ten codzien-
ny, równy głos przerywany jest przez wersy odznaczające
się nagłą emocjonalną intensywnością i „świecką transcen-
dencją". Z tego względu odnajduje w jej wierszach ducha
swojego ukochanego Larkina, „ożywionego jednak zmys-
łowością młodej kobiety" i mroczniejszym poczuciem hu-
moru. Swoim prawie nieczytelnym pismem wychwalał
obecną w jej wierszach „intelektualną moc" i „odwagę
trudnego i niezależnego myślenia". Zachwycił go „flej-
tuchowaty dowcip" jej Sześciu krótkich piosenek. Dodał, że
»smiał się jak wariat" z Ballady o mózgu na moim bucie —
wiersza, który powstał po jej porannym pobycie na bloku
operacyjnym, gdzie obserwowała przy pracy swojego ojca.
To oczywiście utwór, który najmniej podoba się Henry'emu.
158
Jego córka była obecna przy zaklipsowaniu prostego tęt-
niaka środkowej tętnicy mózgowej. Nie utracono ani grama
szarej lub białej substancji. Wydaje mu się, że dostrzegł
w wierszu fundamentalną, choć — jak przypuszcza —
dającą się wybaczyć nieuczciwość sztuki. Daisy wysłała
dziadkowi czułą pocztówkę. Napisała, że bardzo za nim
tęskni i wiele mu zawdzięcza, że jego uwagi wywarły na
niej wielkie wrażenie, że ciągle je czyta i kręci jej się
w głowie od jego pochwał.
Obecnie starszy pan i Daisy zjeżdżają z Tuluzy i Paryża.
Stacja telewizyjna, która chce nakręcić program o życiu
Grammaticusa, umieściła go z wielką pompą w Claridge'u.
Dziś wieczorem pojednanie ma zostać przypieczętowane —
taki jest przynajmniej plan, lecz Perowne, dźwigający torbę
z rybą i zmierzający z powrotem ludną High Street, zjadł
ze swoim teściem zbyt wiele kolacji, by żywić zbytni
optymizm; poza tym w ciągu ubiegłych trzech lat niejedno
się zmieniło. Obecnie Grammaticus ponownie zaczyna wie-
czór bądź też późne popołudnie kilkoma lufami dżinu, które
wychyla jeszcze przed winem — nawyk, z którym udało
mu się na jakiś czas zerwać, gdy dobiegał sześćdziesiątki.
Kolejną innowacją jest kończąca dzień szklaneczka szkoc-
kiej, po której, tuż przed pójściem spać, sięga jeszcze po
„oczyszczające" piwo. Kiedy staje w wesołym bądź też
podekscytowanym nastroju w progu domu swojej córki,
budzi się w nim niezbadana potrzeba dominacji, przez co
pije szybciej. Upijanie się jest podróżą, która na wczesnym
etapie wprowadza go w euforię — jest świetnym kom-
panem, wylewnym, figlarnym i zabawnym, sławnym starym
poetą, prawie tak samo szczęśliwym, gdy słucha, jak gdy
sam mówi. Kiedy jednak dociera na chmurny płaskowyż
pełnego ubzdryngolenia, kontrolę przejmują mniej przyjem-
ne muzy, gobliny agresji, paranoi i użalania się nad sobą.
Obecnie można się spodziewać, że wieczór z Johnem wcześ-
159
niej czy później przybierze zły obrót, chyba że wszyscy
dookoła gotowi są ulegać jego zachciankom, kadzić mu
i przez całe godziny wysłuchiwać jego monologów. Nikt
temu nie podoła.
Perowne dociera do mercedesa i wrzuca swoją wonną
torbę do bagażnika, między plecakami, turystycznymi bu-
tami rodziny i tenisowymi piłkami z zeszłego lata. Przy-
chodzi mu czasem do głowy nieprofesjonalna myśl, że
najlepszym wyjściem dla wszystkich, łącznie ze starszym
panem, byłoby dosypanie mu, kiedy jest w fazie wznoszącej,
jakiegoś niezbyt mocnego środka uspokajającego, krótko
działającej pochodnej benzodiazepiny, rozpuszczonej w
moc-
nym czerwonym winie, takim jak rioja, i gdy zacznie coraz
częściej ziewać, zaprowadzenie go na górę do jego pokoju
lub do taksówki — sławny stary poeta znajdzie się w łóżku
na pół godziny przed północą, zmęczony i szczęśliwy
i nikomu nie stanie się krzywda.
Jadąc w żółwim tempie przez Marylebone, dostrzega
w tylnym lusterku czerwone bmw, od którego oddzielają
go dwa samochody. Właściwie widzi tylko skraj prawego
błotnika i nie może stwierdzić, czy brakuje mu bocznego
lusterka. Na skrzyżowaniu rozdziela ich biała furgonetka
i teraz już prawie w ogóle nie widzi czerwonego auta. Nie
można wykluczyć, że to Baxter, ale perspektywa spotkania
z nim nie budzi w Henrym jakiegoś szczególnego niepokoju.
W gruncie rzeczy chętnie by z nim porozmawiał. Jego
przypadek jest ciekawy, oferta pomocy była szczera. Bar-
dziej przejmuje się tym, że samochody nie jadą już do
przodu — ulica przed nim zupełnie się zakorkowała. Kiedy
zerka ponownie w tylne lusterko, czerwonego auta nie ma.
Po chwili zapomina o nim; jego uwagę przyciąga sklep
z telewizorami po lewej stronie.
160
Na wystawie widać jeden i ten sam obraz zwielokrotniony
na różnego rodzaju ekranach — tradycyjnych, plazmowych
i ciekłokrystalicznych. Wszystkie urządzenia pokazują pre-
miera udzielającego wywiadu w studiu. Zbliżenie twarzy
staje się stopniowo zbliżeniem ust, aż w końcu wargi
wypełniają połowę ekranu. Premier dał w przeszłości do
zrozumienia, że gdybyśmy wiedzieli tyle co on, też chcieli-
byśmy pójść na wojnę. Może tym powolnym zbliżeniem
reżyser odpowiada świadomie na pytania, które z pewnością
zadaje sobie jego widownia: czy ten polityk mówi prawdę?
Ale czy ktoś rzeczywiście zna oznaki, które pozwalają
rozpoznać uczciwego człowieka? Jest pewna dobra praca
na ten temat. Perowne czytał Paula Ekmana. W uśmiechu
osobnika, który z premedytacją kłamie, pewne grupy mięśni
twarzy nie biorą udziału. Budzą się do życia, wyłącznie
gdy trzeba wyrazić autentyczne uczucie. Uśmiech oszusta
jest wybrakowany, niewystarczający. Ale czy potrafimy
spostrzec tę nieruchomość mięśni, skoro w twarzach tyle
jest lokalnych zmian, podściółek tłuszczu, nieregularnych
zagłębień, różnic w strukturze kości? I skoro pierwszym,
nieświadomym posunięciem wytrawnego kłamcy jest prze-
konanie samego siebie, że jest szczery. A kiedy jest szczery,
nie ma oszustwa.
Mimo wszelkich trudności i instynktownych przeciw-
działań pilnie obserwujemy, próbujemy czytać w twarzach,
odgadywać intencje. Przyjaciel czy wróg? To pradawna
troska. I nawet jeśli na przestrzeni pokoleń odgadujemy
trafnie tylko w nieco ponad połowie przypadków, gra jest
warta świeczki. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, na skraju
wojny, gdy obywatele tego kraju wciąż wyobrażają sobie,
że można wszystko odwołać, zanim będzie za późno. Czy
ten człowiek szczerze wierzy, że dzięki wojnie będziemy
bezpieczniejsi? Czy Saddam ma broń o przerażającym
potencjale? Premier może być po prostu szczery i się mylić.
161
Nawet część jego najbardziej zajadłych przeciwników nie
wątpi, że działa w dobrej wierze. Może popełnił jakiś
monstrualny błąd? A może wszystko pójdzie dobrze —
dyktator zostanie obalony bez setek tysięcy ofiar i po kilku
latach pośród znużonych tyranii Bliskiego Wschodu za-
gnieździ się demokracja — islamska bądź świecka. Uwię-
ziony w korku przy zwielokrotnionych twarzach, Henry
doświadcza własnej ambiwalencji w formie zawrotu głowy,
przyprawiającego o mdłości niezdecydowania. Decydując
się na neurochirurgię, wybrał bezpieczny i prosty zawód.
Zna pacjentów, którzy nie tylko nie potrafią czytać w twa-
rzach, lecz mają problemy z rozpoznaniem najbliższych
członków rodziny i przyjaciół. W większości przypadków
wynika to z uszkodzenia prawego środkowego zakrętu
wrzecionowatego, na ogół w wyniku wylewu. Neurochirurg
nie może na to nic poradzić. I właśnie do chwilowego
upośledzenia rozpoznawania twarzy — przejściowej prozo-
pagnozji — musiało dojść w czasie jego jedynego spotkania
z Tonym Blairem. Było to w maju 2000 roku, w czasach,
które pokrywają się teraz patyną, fałszywym polorem nie-
winności. Nim zaczęły się obecne troski, pewien publiczny
projekt został powszechnie uznany za sukces. Nikt temu
nie zaprzeczał: coś się nareszcie udało. Ktoś uznał, że
nieczynna elektrownia na południowym brzegu Tamizy
nadaje się świetnie na muzeum sztuki współczesnej. Prze-
budowa była śmiała i błyskotliwa. Na otwarciu Tate Modern
było cztery tysiące gości: osobistości, politycy, możni tego
świata. Setki młodych mężczyzn i kobiet roznosiły szam-
pana i kanapki i panował nastrój powszechnej euforii,
niezakłócony cynizmem, który często dochodzi do głosu
Przy takich okazjach. Henry był tam jako członek Królew-
skiego Stowarzyszenia Chirurgów. Rosalind zaproszono za
pośrednictwem jej gazety. Theo i Daisy przyszli razem
z nimi i wkrótce zniknęli w tłumie. Rodzice zobaczyli ich
162
dopiero nazajutrz rano. Goście zgromadzili się w ogromnej
starej hali turbin; gwar podekscytowanych głosów wydawał
się podtrzymywać wiszącego pod żelaznymi dźwigarami
gigantycznego pająka. Po godzinie Henry i Rosalind zo-
stawili znajomych i z drinkami w rękach zaczęli zwiedzać
względnie puste galerie.
Byli w tak dobrym nastroju, że nawet ponura ortodoksyj-
ność sztuki konceptualnej wydawała się zabawna, niczym
ekspozycja uczniowskich prac w trakcie otwartego dnia
w szkole. Perowne'owi spodobała się Eksplodująca szopa
Cornelii Parker — humorystyczna konstrukcja, przypomi-
nająca wyskakującą z umysłu genialną myśl. Weszli do sali
Marka Rothko i przez kilka minut stali przyjemnie wyci-
szeni pomiędzy wielkimi ciemnopurpurowymi i pomarań-
czowymi płaszczyznami. Następnie przeszli przez szeroki
portal do sąsiedniej galerii i trafili na coś, co z początku
wyglądało jak kolejna instalacja. Jej część, niska sterta
cegieł, rzeczywiście była eksponatem. Po drugiej stronie,
w końcu długiej sali stał premier, a przy jego boku dyrektor
galerii. Dwadzieścia stóp od nich, w miejscu normalnie
odgrodzonym aksamitnym sznurem, tłoczyli się ludzie z pra-
sy — około trzydziestu fotoreporterów i dziennikarzy —
a także osoby, które mogły być pracownikami galerii, oraz
personel Downing Street. Perowne'owie weszli w dziwnie
cichym momencie. Blair i dyrektor uśmiechali się, pozując
do zdjęć, na których miały się również znaleźć słynne cegły.
Co chwila migały flesze, lecz żaden z fotoreporterów nie
pokrzykiwał w normalny w takich okolicznościach sposób.
Spokojna scena wydawała się przedłużeniem sąsiedniej
galerii Marka Rothko.
A potem dyrektor, być może szukając pretekstu, by
zakończyć sesję, podniósł rękę, pozdrawiając Rosalind,
którą poznał przy okazji jakiegoś zakończonego polubownie
prawniczego sporu. Kierując się w stronę Perowne'ów,
163
poprowadził Blaira dookoła cegieł, a za nimi ruszył cały
orszak, fotoreporterzy z gotowymi do strzału aparatami
i kronikarze z notesami, na wypadek gdyby zdarzyło się
wreszcie coś godnego uwiecznienia. Perowne'owie obser-
wowali bezradnie, jak się zbliżają. W nagłym ścisku zostali
przedstawieni premierowi, który najpierw podał dłoń Rosa-
lind, a potem Henry'emu. Jego uścisk był mocny i męski.
Ku zdziwieniu Perowne'a Blair przyglądał mu się z uzna-
niem i ciekawością. Miał inteligentne, intensywne i za-
skakująco młodzieńcze spojrzenie. Tyle się jeszcze miało
zdarzyć.
— Naprawdę podziwiam to, co pan robi — powiedział.
— Dziękuję — odparł machinalnie Perowne, lecz wy-
warło to na nim duże wrażenie.
Nie można było wykluczyć, że Blair ze swoją świetną
pamięcią i zdolnością przyswajania informacji zawartych
w raportach ministrów wiedział o znakomitych wynikach
szpitala w zeszłym miesiącu — wszystkie cele zostały
osiągnięte — a nawet że dotarła do niego wzmianka o wy-
jątkowym sukcesie oddziału neurochirurgii. Liczba operacji
wzrosła o dwadzieścia trzy procent w stosunku do poprzed-
niego roku. Dopiero później Henry zdał sobie sprawę, jak
absurdalne było to przypuszczenie.
— Prawdę mówiąc, mamy dwa pańskie obrazy na Dow-
ning Street — dodał premier, ściskając jego rękę. — Cheerie
i ja uwielbiamy je.
— Nie, nie — powiedział Perowne.
— Tak, tak — upierał się premier, potrząsając jego
dłonią. Nie był w nastroju, żeby certować się z artystą.
"— Nie, pan chyba...
— Szczerze. Wiszą w jadalni.
— Pan się myli — powiedział Perowne i kiedy padły te
słowa, na twarzy premiera odmalował się nagły niepokój, trwąjące najkrótszą z chwil przelotne zwątpienie. Nikt nie
164
dostrzegł, jak zastygły mu rysy i lekko wybałuszyły się
oczy. Przy linii włosów pojawiła się autorytatywna zmarsz-
czka. A potem doszedł widać do wniosku, że wziąwszy
pod uwagę wszystkich tłoczących się dookoła i usiłujących
coś usłyszeć ludzi, nie ma drogi odwrotu. Chyba że chce
zobaczyć nazajutrz krytyczne komentarze w prasie.
— Nieważne — odparł. — Naprawdę są cudowne. Gra-
tuluję.
— Panie premierze, mamy trzy i pół minuty — wtrąciła
jedna z jego asystentek, ubrana w czarną marynarkę i spod-
nie. — Musimy ruszać.
Blair puścił rękę Perowne'a i bez pożegnania, kiwając
tylko głową i ściągając lekko usta, odwrócił się i pozwolił
wyprowadzić. Cała ekipa, prasa, fagasi, ochroniarze, pra-
cownicy galerii i ich dyrektor podążyli za nim i po kilku
sekundach Perowne'owie zostali w pustej sali przy stercie
cegieł, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło.
Obserwując z samochodu zwielokrotnione obrazy dzien-
nikarza i jego gościa, Perowne zastanawia się, czy takie
chwile, ukłucia zimnej paniki i zwątpienia, nadają w coraz
większym stopniu ton dniom lub nocom premiera. Druga
rezolucja Narodów Zjednoczonych może nie zostać uchwa-
lona. Następny raport inspektorów może być tak samo
niejednoznaczny. Irakijczycy mogą użyć broni biologicznej
przeciwko siłom inwazyjnym. Albo, jak upiera się jeden
z poprzednich inspektorów, może tam nie być żadnej broni
masowego rażenia. Mówi się o klęsce głodu i trzech milio-
nach uchodźców; na ich przyjęcie już teraz przygotowywane
są obozy w Syrii i Iranie. ONZ przewiduje, że zginą setki
tysięcy Irakijczyków. Może dojść do odwetowych ataków
na Londyn. A Amerykanie w dalszym ciągu nie mówią
wyraźnie o swoich powojennych planach. Być może nie
mają żadnych. Generalnie rzecz biorąc, koszty obalenia
Saddama mogą okazać się zbyt wysokie. To przyszłość,
165
której nikt nie potrafi przewidzieć. Ministrowie rządu lojal-
nie opowiadają się za wojną, popierają ją różne gazety,
w kraju oprócz sprzeciwu istnieje również dość znaczne,
pełne troski poparcie, ale tak naprawdę nikt nie wątpi, że
w całej Brytanii tylko jeden człowiek posuwa sprawę do
przodu. Nocne poty, koszmarne sny czy wypełniona dzikimi
wizjami bezsenność? A może zwyczajna samotność? Za
każdym razem gdy ogląda go na ekranie, Henry szuka
świadomości otchłani, tej rysy na czole, zastygnięcia mięśni
twarzy, owego krótkiego zawahania się, którego był prywat-
nie świadkiem. Ale widzi tylko pewność lub w najgorszym
razie wysiloną żarliwość.
Znajduje wolne miejsce parkingowe po drugiej stronie
ulicy, naprzeciwko swoich frontowych drzwi. Wyjmując
zakupy z bagażnika samochodu, widzi opierających się
0 najbliższą ławkę tych samych młodych ludzi, którzy
wystają często na placu wczesnym wieczorem, a potem
ponownie późną nocą. Są wśród nich dwaj mieszkańcy
Indii Zachodnich i dwaj, a czasami trzej mężczyźni z Blis-
kiego Wschodu, być może Turcy. Wszyscy sprawiają wra-
żenie sympatycznych i dobrze sytuowanych i często obej-
mują się ramionami i głośno śmieją. Przy krawężniku stoi
mercedes, ten sam model co Perowne'a, tyle że czarny,
1 ktoś zawsze siedzi za kierownicą. Co pewien czas pojawia S1
ę jakiś nieznajomy i wdaje w rozmowę z grupą. Jeden
z nich idzie wtedy do samochodu, zamienia kilka słów z kie-
rowcą, wraca, ponownie zbijają się w ciasną gromadę i nie-
znajomy odchodzi. Są całkowicie samowystarczalni i nie-
groźni i Perowne przez dłuższy czas uważał, że to dealerzy
Prowadzący chodnikową kafejkę z kokainą lub z extasy 1 marihuaną. Ich klienci nie sprawiają wrażenia do tego
st°pnia zaszczutych lub zdegenerowanych, żeby zażywać
166
heroinę albo crack. Ale Theo wyprowadził ojca z błędu.
Grupa sprzedaje bilety na różne rapowe imprezy w całym
mieście. Sprzedają również pirackie płyty i są w stanie
załatwić tanie bilety lotnicze na długie trasy, tanie lokale
i didżejów na przyjęcia, limuzyny na wesela, tanie ubez-
pieczenia zdrowotne i podróżne; za odpowiednią prowizję
mogą skontaktować z adwokatami starających się o azyl
nielegalnych emigrantów. Grupa nie płaci podatków, nie
ponosi kosztów wynajmu biura i jest bardzo konkurencyjna.
Za każdym razem gdy ich widzi, również teraz, przechodząc
przez ulicę do swoich drzwi, Perowne czuje, że jest im
winien przeprosiny. Któregoś dnia coś od nich kupi.
Theo jest na dole w kuchni i przygotowuje prawdopodob-
nie jedno ze swoich jogurtowo-owocowych śniadań. Henry
zostawia ryby przy schodach, pozdrawia go głośno i idzie
na drugie piętro. W świetle dnia sypialnia wydaje się
przegrzana, duszna i jakby pomniejszona. Lepiej i sym-
patyczniej czuje się w niej, kiedy palą się przyćmione
lampy, dzienna praca została wykonana i czeka go obietnica
snu. Przebywanie tu wczesnym popołudniem przywodzi na
myśl ciężką grypę. Perowne zdejmuje tenisówki, ściąga
i wrzuca do kosza mokre skarpetki, po czym idzie do
środkowego okna, żeby je otworzyć. I znowu dostrzega
bmw, dokładnie pod sobą, to albo inne, okrążające powoli
węgieł domu, tam gdzie ulica przechodzi w plac. Widzi
głównie dach i chociaż podciąga okno do góry i wychyla
się na zewnątrz, ma całkowicie zasłonięty widok na boczne
lusterko. Nie widzi też kierowcy ani pasażerów. Patrzy, jak
samochód sunie wzdłuż północnej pierzei placu, skręca
w Conway Street i znika. Tym razem nie jest mu wszystko
jedno. Ale co dokładnie czuje? Zaciekawienie, może nawet
lekki niepokój? To dość popularna marka i jeszcze dwa lub
trzy lata temu często wybierano czerwony kolor. Z drugiej
strony dlaczego miałby z góry wykluczać, że to Baxter?
167
Jego sytuacja jest straszna i fascynująca — rolą ulicznego
twardziela musiał maskować pragnienie lepszego życia,
zanim jeszcze pojawiły się pierwsze objawy choroby. Pe-
rowne odchodzi od okna i idzie do łazienki. Baxter nie
musiał go długo śledzić. Mercedes raczej rzuca się w oczy
i stoi tuż przed domem. Owszem, chciałby spotkać się
znów z Baxterem w godzinach pracy, dowiedzieć się o nim
czegoś więcej i dać mu kilka użytecznych namiarów. Nie
chce jednak, żeby kręcił się po placu.
Kiedy kończy się rozbierać, w kupce ubrań leżących
u jego stóp dzwoni komórka. Sięga w dół i wyławia ją
z kieszeni.
— Kochanie? — mówi Rosalind.
Nareszcie zadzwoniła. Czyż można wyobrazić sobie lep-
szy moment? Perowne zabiera telefon do sypialni i kładzie
się nagi na częściowo zasłanym łóżku, na którym przed
kilkoma godzinami się kochali. Fale gorąca z kaloryferów
owiewają jego skórę niczym pustynny wiatr. Termostat jest
nastawiony zbyt wysoko. Henry ma erekcję na pół, a może
tak naprawdę tylko na ćwierć gwizdka. Gdyby Rosalind
dziś nie pracowała, gdyby nie było weekendowego kryzysu
w jej gazecie, gdyby jej dobrze wychowany wydawca nie
był takim rębajłą, gdy chodzi o wolność prasy, ona i Henry
mogliby być teraz razem. W ten właśnie sposób spędzają
czasami godzinę albo dwie w zimowe sobotnie popołudnia.
Zmysłowość zapadającego o czwartej zmierzchu.
Lustro w łazience, przy łaskawym oświetleniu i odpo-
wiednim kącie odbicia, pozwala czasem Henry'emu do-
strzec ślady jego młodości. Ale Rosalind, za sprawą jakiegoś
wewnętrznego światła albo tego, że jest w niej zadurzony,
wciąż wyraźnie przypomina kobietę, którą poznał przed
wieloma laty. Starszą siostrę tamtej Rosalind, ale jeszcze nie
jej matkę. Jak długo to potrwa? Podstawowe elementy
w gruncie rzeczy się nie zmieniły: prawie przezroczysta
168
bladość skóry — jej matka, Mariannę, była celtyckiego
pochodzenia; drobne delikatne brwi — prawie nieistniejące;
spokojne, jasnozielone spojrzenie; zęby jak zawsze białe
(jego własne zaczynają szarzeć), górne idealnie ukształ-
towane, dolne lekko przekrzywione — dziewczęca niedo-
skonałość, której zdecydowanie nie powinna korygować;
sposób, w jaki jej usta rozchylają się w zaczynającym się
nieśmiało, niekłamanym szerokim uśmiechu; niepowtarzal-
ne, pomarańczoworóżane lśnienie jej warg; włosy, teraz
krótko obcięte, zawsze czerwonawobrązowego koloru. Kie-
dy jest wypoczęta, emanuje z niej pogodna inteligencja,
nieposkromiona chęć zabawy. To wciąż piękna twarz. Jak
u wszystkich, którzy przekroczyli czterdziestkę, dopada ją
czasem niepokój, zmęczenie, gdy siedzi przed lustrem przed
pójściem do łóżka. Henry zna z własnego doświadczenia to
spojrzenie, niemal wściekły grymas samooceny. Wszyscy
podążamy w tym samym kierunku. Całkiem rozsądnie nie
jest do końca przekonana, gdy Henry mówi, że podobają
mu się jej miękko zaokrąglone biodra i ciężkie piersi. Ale
to prawda. Owszem, cieszyłby się, gdyby mógł z nią teraz
poleżeć.
Domyśla się, że Rosalind jest w zupełnie innym stanie
ducha niż on — ubrana w swój czarny biurowy kostium
biegnie z jednego spotkania na drugie — w związku z czym
siada na łóżku, żeby mówić z sensem.
— Co słychać?
— Nasz sędzia utknął w korku na południe od Blackfriars
Bridge. To przez tę demonstrację. Ale chyba da nam to,
czego chcemy.
— Uchyli zakaz?
— Tak. W poniedziałek rano. — W jej głosie słychać
pośpiech i zadowolenie.
— Jesteś genialna — mówi Henry. — Co z twoim tatą?
— Nie mogę go odebrać z hotelu. Przez tę demonstrację.
169
Korki są potworne. Będzie musiał dojechać sam taksów-
ką. — Rosalind na chwilę milknie. — A co u ciebie? —
pyta trochę wolniej. Obniżenie głosu i przedłużenie ostat-
niego słowa jest czułe, wyraźnie odnosi się do tego poranka.
Mylił się co do stanu ducha żony. Ma zamiar powiedzieć
jej, że leży nagi na łóżku, ale zmienia zdanie. Nie czas
teraz na telefoniczną grę wstępną. Musi wyjść z domu,
a ona ma własne sprawy do załatwienia. Poza tym ma jej
do powiedzenia ważniejsze rzeczy, które muszą poczekać
do zakończenia dzisiejszej kolacji albo jutrzejszego ranka.
— Wezmę tylko prysznic i jadę do Perivale — mówi.
A ponieważ nie jest to odpowiedź na jej pytanie, dodaje: —
U mnie wszystko w porządku, ale chciałbym się już z to-
bą zobaczyć. — To też jest niewystarczające, wyjaśnia
więc: — Wydarzyły się różne rzeczy, o których muszę
z tobą porozmawiać.
— Jakie rzeczy?
— Nic strasznego. Opowiem ci, kiedy się zobaczymy.
— Dobrze. Ale powiedz w skrócie, o co chodzi.
— Dziś w nocy, kiedy nie mogłem spać, stałem przy
oknie. Widziałem ten rosyjski samolot.
— Kochanie. To musiało być okropne. Co jeszcze?
Perowne waha się. Jego ręka całkiem mimowolnie gładzi
skórę wokół siniaka na piersi. Jaki byłby nagłówek, pyta go
czasem Rosalind. Drogowa agresja? Próba pobicia? Choroba
Huntingtona? Boczne lusterko? Tylne lusterko?
— Przegrałem w sąuasha — mówi. — Robię się za
stary na tę grę.
Rosalind śmieje się.
— Nie wierzę, żeby to było to — stwierdza. Ale sprawia
wrażenie uspokojonej. — Jest coś, o czym być może zapo-
mniałeś. Theo ma dziś po południu ważną próbę. Przed
Paroma dniami słyszałam, jak obiecywałeś mu, że tam
będziesz.
170
— Do diabła. O której godzinie? — Perowne nie pamię-
ta, żeby coś takiego obiecywał.
— O piątej w tym lokalu w Ladbroke Grove.
— W takim razie muszę się pospieszyć.
Wstaje z łóżka i zabiera ze sobą telefon do łazienki, żeby
się pożegnać.
— Kocham cię.
— Ja też cię kocham — odpowiada Rosalind i rozłącza
się.
Perowne wchodzi pod prysznic, potężną tryskającą z trze-
ciego piętra kaskadę. Kiedy upadnie ta cywilizacja, kiedy
Rzymianie, kimkolwiek są tym razem, w końcu odejdą
i zacznie się nowe średniowiecze, to będzie jeden z pierw-
szych utraconych luksusów. Kucający przy opalanych tor-
fem ogniskach starcy będą opowiadać swoim niedowierza-
jącym wnukom o tym, jak stali nago w środku zimy pod
strumieniami gorącej czystej wody, o kostkach pachnącego
mydła i lepkich bursztynowych i cynobrowych płynach,
które wcierali we włosy, by stały się bardziej lśniące i gęste,
o białych, puszystych, wielkich jak togi ręcznikach, czeka-
jących na podgrzewanych wieszakach.
Przez pięć dni w tygodniu nosi garnitur i krawat. Dzisiaj
włożył dżinsy, sweter i zdarte brązowe buty i kto teraz
pozna,
że on sam nie jest wielkim gitarzystą swojego pokolenia?
Pochylając się, żeby zawiązać sznurowadła, czuje ostry ból
w kolanach. Nie ma sensu ciągnąć tego aż do pięćdziesiątki.
Da sobie jeszcze sześć miesięcy squasha i jeden londyński
maraton. Czy zdoła pogodzić się ze świadomością, że te
rozrywki należą do przeszłości? Przed lustrem spryskuje się
obficie płynem po goleniu — w domu starców zwłaszcza
w zimie unosi się zapach, który chciałby zneutralizować.
Wychodzi z sypialni i zbiega bokiem po dwa schodki
naraz, nie trzymając się w ogóle balustrady. Nauczył się tej
sztuczki w wieku dojrzewania i jest w niej teraz lepszy niż
171
kiedykolwiek. Ale śliska podeszwa buta, zgruchotana kość
ogonowa, sześć miesięcy leżenia w łóżku, cały rok spędzony
na
odbudowie zerwanych ścięgien — wyobrażenie sobie tego,
co
może mu się przytrafić, trwa tylko pół sekundy i odnosi
skutek.
Następny odcinek schodów pokonuje w zwyczajny sposób.
W kuchni na dole Theo zabrał już owoce morza i wsadził
do lodówki. Na ekranie małego telewizora z wyłączoną
fonią widać Hyde Park z kamery umieszczonej w helikop-
terze. Stłoczony tłum przypomina brązową plamę, porost
na skale. Theo przyrządził swoje śniadanie w dużej salater-
ce, w której jest prawie kilo płatków owsianych, otrębów,
orzechów, jagód amerykańskich, jeżyn, rodzynek, mleka,
jogurtu, siekanych daktyli, jabłek i bananów.
— Chcesz trochę?—pyta, wskazując podbródkiem
miskę.
— Zjem resztki.
Henry wyjmuje z lodówki talerz z kurczakiem i gotowa-
nymi ziemniakami i zjada je na stojąco. Jego syn siada na
wysokim stołku przy położonym centralnie blacie i pochyla
się nad swoją wielką misą. Za stertą okruszków, opakowań
i skórek owoców leżą pięciolinie z zaznaczonymi ołówkiem
akordami. Theo ma szerokie bary; nabite mięśnie napinają
materiał czystego białego podkoszulka. Włosy, skóra na
gołych ramionach, gęste ciemnobrązowe brwi mają tę samą
intensywną gładką świeżość, którą Perowne podziwiał,
kiedy jego syn miał cztery lata.
— Nie ciągnie cię? — pyta, wskazując telewizor.
— Oglądałem to. Dwa miliony ludzi. Naprawdę niesa- mowite.
Theo jest naturalnie przeciwko wojnie w Iraku. Poglądy,
które żywi w tej sprawie, są równie mocne i czyste jak jego
skóra i kości. Tak mocne, że nie musi maszerować, żeby
Pokazać, co myśli. . Co mówią o tym samolocie? Słyszałem o aresztowa-
niach.
172
— Nikt nic nie mówi. — Theo wlewa więcej mleka do
swojej salaterki. — Ale są różne pogłoski w Internecie.
— Na temat Koranu.
— Piloci są radykalnymi islamistami. Jeden to Czecze-
niec, drugi Algierczyk.
Perowne przysuwa sobie stołek i siadając, czuje, że stracił
apetyt. Odsuwa od siebie talerz.
— Więc jak to miało wyglądać? Podpalili własny samo-
lot w imię świętej wojny, a potem wylądowali bezpiecznie
na Heathrow?
—- Spietrali się.
— Więc zamierzali jakby przyłączyć się do dzisiejszej
demonstracji.
— Właśnie. Coś by udowodnili. Oto co się wydarzy,
jeśli napadniecie na któreś z państw arabskich.
Nie brzmi to zbyt przekonująco. Lecz ludzie są na ogół
skłonni wierzyć. A kiedy się okaże, że jest inaczej, zmie-
niają zdanie. Albo w dalszym ciągu są ufni, w dalszym
ciągu wierzą. Na przestrzeni dziejów, z pokolenia na poko-
lenie, może się to wydawać najsłuszniejszą strategią: na
wszelki wypadek wierzyć. Przez cały dzień Perowne podej-
rzewał, że ta historia ma drugie dno, a teraz Theo spełnia
jego pragnienie, żeby usłyszeć najgorsze. Z drugiej strony, |
jeśli pogłoski na temat samolotu pochodzą z Internetu,
zwiększa się prawdopodobieństwo, że są nieścisłe.
Henry opowiada w skrócie o swojej scysji z Baxterem
i jego kumplami, a także o symptomach choroby Hunting-
tona i szczęśliwej ucieczce.
— Upokorzyłeś go — mówi Theo. — Powinieneś
uważać.
— To znaczy?
— Ci ludzie mają swoją dumę. Poza tym nie mogę
uwierzyć, tato, że mieszkamy tutaj tak długo, a ty i mama
nigdy nie zostaliście napadnięci.
173
Perowne zerka na zegarek i wstaje.
— Mama i ja po prostu nie mamy na to czasu. Do
zobaczenia w Notting Hill koło piątej.
— Będziesz tam. Wspaniale!
Na tym między innymi polega urok Thea: nie nalega.
A gdyby jego ojciec się nie zjawił, w ogóle by o tym nie
wspomniał.
— Zacznijcie beze mnie. Wiesz, jak trudno wyrwać się
od babci.
— Wykonamy tę nową piosenkę. Będzie tam Chas.
Zaczekamy z nią na ciebie.
Spośród przyjaciół Thea Chas najbardziej przypadł Hen-
ry'emu do gustu. Jest także najbardziej z nich wszystkich
wykształcony: żeby grać w zespole, przerwał studia na
trzecim roku anglistyki w Leeds. To cud, że niełatwe ży-
cie — matka o skłonnościach samobójczych, nieobecny
ojciec, dwaj bracia należący do sekty ortodoksyjnych bap-
tystów — nie spaczyło jego z natury pogodnego charakteru.
Coś w nazwie St Kitts — święci, dzieci, kociaki — obda-
rzyło tego wielkoluda bezmiarem dobroci. Odkąd go poznał,
Perowne ma ochotę odwiedzić wyspę.
Podnosi stojącą w rogu kuchni doniczkową roślinę, opa-
kowaną w bibułkę drogą orchideę, którą kupił kilka dni
temu w kwiaciarni, i przystając w progu, podnosi rękę na
pożegnanie.
Gotuję dzisiaj kolację. Nie zapomnij posprzątać kuchni.
— Jasne. Przypomnij o mnie babci — dodaje bez cienia
ironii Theo. — Ucałuj ją ode mnie.
Czysty i pachnący, z ćmiącym, niemal przyjemnym bo-
ra w kończynach, Perowne jedzie na zachód niezatłoczoną
ą i uświadamia sobie, że perspektywa spotkania z matką
174
już go tak nie przygnębia. Wizyta ma ustalony porządek.
Kiedy zasiądą twarzą w twarz przy ciemnobrązowej her-
bacie, tragedię jej sytuacji przesłoni banalność szczegółów,
konieczność wypełnienia czymś dusznych minut, nieuważne
słuchanie. Bycie z nią nie jest takie trudne. Najtrudniejszy
moment przychodzi, kiedy trzeba się pożegnać, kiedy stojąc
przy frontowych drzwiach i pochylając się, by ucałować ją
na pożegnanie, Perowne przypomina sobie kobietę, którą
niegdyś była. Wtedy właśnie, zanim ta wizyta zacznie
zlewać się w pamięci z poprzednimi, czuje, że zostawiając
ją w jej skurczonym bytowaniu, wymykając się ku bogac-
twom, tajemnym skarbom własnej egzystencji, zdradza
swoją matkę. Mimo poczucia winy nie może zaprzeczyć,
że robi mu się lżej na sercu, kiedy odwraca się plecami,
zostawia za sobą dom starców i wyjmuje z kieszeni kluczyki
do samochodu, ciesząc się swobodą, która nie może stać
się jej udziałem. Wszystko, co ma teraz matka, mieści się
w jej małym pokoiku. Który właściwie do niej nie należy,
ponieważ nie jest w stanie do niego sama trafić i w ogóle
nie wie, że go ma. A kiedy jest w środku, nie poznaje
swoich rzeczy. Nie można jej przywieźć na dłużej do domu
przy placu ani zabrać na jakąś wycieczkę; krótka podróż
dezorientuje ją, a nawet przeraża. Musi pozostać tam, gdzie
jest, i tego naturalnie również nie rozumie.
Na razie jednak Perowne nie martwi się czekającym go
pożegnaniem. Ogarnia go wreszcie łagodna euforia będąca
następstwem ćwiczeń fizycznych. Błogosławiony, własnego
wypieku opiat, łagodząca każdy rodzaj bólu beta-endorfina.
Płynąca z radia radosna muzyka klawesynowa Scarlattiego
śmiga przez kolejne akordy, które nigdy całkiem się nie
kończą i prowadzą go ku figlarnie oddalającemu się celowi.
W tylnym lusterku nie ma czerwonego bmw. Tam gdzie
Euston przechodzi w Marylebone Road, światła są zsyn-
chronizowane, w manhattańskim stylu, i Perowne sunie
175
niczym surfer na grzbiecie zielonej fali, dopingowany pros-
tym komunikatem: jedź! Albo nawet: tak! Długa kolejka
przed salonem Madame Tussaud wydaje się mniej bezsen-
sowna niż zwykle; wychowane na piorunujących holly-
woodzkich efektach pokolenie pragnie stać i gapić się na
figury woskowe niczym osiemnastowieczni wieśniacy na
jarmarku. Wznosząca się na brudnych betonowych filarach
na wysokość drugiego piętra, powszechnie krytykowana
estakada Westway oferuje widok na chmury, które piętrzą
się na horyzoncie ponad tumultem dachów. To jedna z tych
chwil, kiedy przyjemnie jest być posiadaczem auta w dużym
mieście, posiadaczem tego akurat auta. Po raz pierwszy od
wielu tygodni Perowne jedzie na czwartym biegu. Może
nawet wrzuci piątkę. Olbrzymie napisy nad pasmami ruchu
anonsują zachód i północ, jakby gdzieś tam za przedmieś-
ciami leżał cały kontynent, obietnica sześciodniowej po-
dróży.
W którymś miejscu ruch musiał zostać zablokowany
przez demonstrację. Na odcinku prawie pół mili Perowne
jest sam jeden na całej biegnącej górą drodze. Przez kilka
sekund ma wrażenie, że rozumie wizję jej twórców —
czystszy świat, który faworyzuje maszyny, nie ludzi. Łuk
drogi przenosi go obok nowych biurowców ze szkła i stali,
gdzie palą się już światła w to wczesne lutowe popołudnie.
Dostrzega kształtnych niczym architektoniczne modele lu-
dzi, siedzących nawet w sobotę za swoimi biurkami, przed
monitorami. Oto schludna przyszłość z fantastycznonauko-
wych komiksów jego dzieciństwa, mężczyźni i kobiety w
ob-
cisłych, pozbawionych kołnierzyków kombinezonach — bez
kieszeni, ciągnących się sznurowadeł i wyłażących ze
spodni
koszul — walczący ze złem w świecie, w którym nie ma smieci, zamętu i rupieci.
Ale z wysokiego punktu estakady, tuż zanim droga zstąpi na
Zle
mię pośród zabudowań z czerwonej cegły, widzi przed
176
sobą liczne tylne światła i zaczyna hamować. Matka nigdy
nie przejmowała się sygnalizacją świetlną i opóźnieniami.
Jeszcze przed rokiem czuła się wystarczająco dobrze — była
roztargniona, zbita z tropu, ale nie przerażona — by cieszyć
się przejażdżką ulicami zachodniego Londynu. Dzięki po-
stojom na światłach mogła przyjrzeć się innym kierowcom
i ich pasażerom. „Popatrz na niego. Ma pryszcze na twarzy".
Albo rzucić po koleżeńsku: „Znowu czerwone!".
Poświęciła życie pracom domowym, codziennemu odku-
rzaniu, pastowaniu i porządkowaniu, czynnościom, które
były kiedyś całkiem powszechne, a które dzisiaj wykonują
wyłącznie pacjenci cierpiący na zaburzenia obsesyjno-kom-
pulsywne. Kiedy Henry był w szkole, codziennie pucowała
cały dom. Największą satysfakcję dawała jej dobrze upie-
czona wołowina, połyskujący blat stołu, stos wyprasowa-
nych, poskładanych w gładkie prostokąty prążkowanych
prześcieradeł, pełna zapasów spiżarnia albo kolejny kaftanik
zrobiony na drutach dla kolejnego dzidziusia w dalekiej
rodzinie. Czyste były wszystkie niewidoczne części, odwrotu
ne strony oraz spody. Piekarnik i jego półki były szorowane
po każdym użyciu. Porządek i czystość były zewnętrznym
wyrazem niewysłowionego ideału miłości. Książka, którą
czytał, lądowała na półce w holu na piętrze, kiedy tylko
odłożył ją na bok. Poranna gazeta już koło południa trafiała
do kosza. Puste butelki po mleku, które wystawiała za próg,
lśniły tak samo jak jej sztućce. Każda rzecz miała swoją
szufladę, półkę albo haczyk, łącznie z różnymi fartuchami
i żółtymi rękawicami wiszącymi na kołku obok przypomina-
jącego kształtem jajko minutnika do jajek.
To chyba z jej powodu Henry czuje się tak swojsko na
sali operacyjnej. Jej też spodobałaby się wypastowana czar-
na podłoga, poukładane w równych rządkach na sterylnej
tacy instrumenty z chirurgicznej stali i pokój instrumen-
tariuszek z ściśle przestrzeganym obrządkiem — podziwia-
177
łaby wszystkie niuanse, czyste czepki i przycięte krótko
paznokcie. Powinien ją tam zabrać, kiedy była jeszcze
sprawna. Nigdy nie przyszło mu to na myśl. Nigdy nie
przyszło mu do głowy i że jego praca i piętnaście lat nauki
ma coś wspólnego z tym, co robiła.
Jej też nie przyszło to do głowy. Wówczas nie zdawał
sobie
z tego sprawy, ale dorastał w przekonaniu, że matka jest
ograniczona umysłowo. Myślał, że nie ma w niej
ciekawości.
Ale to była nieprawda. Uwielbiała pogadać sobie od serca
z sąsiadkami. Ośmioletni Henry lubił położyć się na
podłodze
za jakimś meblem i słuchać. Ważnymi tematami były
choroby
i operacje, zwłaszcza te związane z rodzeniem dzieci. Wtedy
właśnie po raz pierwszy usłyszał określenie „pod
skalpelem".
Silną inwokację stanowiły słowa „Doktor powiedział". To
podsłuchiwanie pomogło mu być może wybrać zawód.
Potem
następowały opowieści o zdradach albo o plotkach na ich
temat, o niewdzięcznych dzieciach i nierozsądnych starcach,
o tym, co czyjś rodzic zapisał w swoim testamencie i jak
pewna miła dziewczyna nie może sobie znaleźć
przyzwoitego
męża. Trzeba odróżnić dobrych ludzi od złych i nie zawsze
można od razu powiedzieć, którzy są którzy. Choroba
uderza
pospołu w złych i dobrych. Studiując później posłusznie pod
kierunkiem Daisy dziewiętnastowieczną powieść, rozpoznał
wszystkie matczyne tematy. W jej zainteresowaniach nie
było
nic małostkowego. Dzieliła je z Jane Austen i George Eliot.
Lilian Perowne nie była głupia ani trywialna, jej życie nie
było
nieszczęśliwe i jako młody człowiek nie miał powodu
178
traktować jej protekcjonalnie. Teraz jednak za późno na
przeprosiny. W odróżnieniu od powieści Daisy w realnym
życiu rzadko zdarza się precyzyjna ocena; nie koryguje się
raczej błędnych interpretacji. Nie wydaje się to zresztą
szczególnie naglące. Ludzie nie pamiętają dobrze
dręczących
ich pytań lub umierają, albo umierają same pytania i są
zastępowane przez nowe.
179
Poza tym Lily prowadziła jeszcze inne życie, którego nikt
nie przewidział i którego nikt by się dzisiaj nie domyślił.
Była pływaczką. W niedzielny ranek trzeciego września
1939 roku, kiedy Chamberlain ogłaszał przez radio z Dow-
ning Street, że kraj znajduje się w stanie wojny z Niemcami,
czternastoletnia Lily była na miejskim basenie niedaleko
Wembley i pobierała pierwszą lekcję u sześćdziesięcioletniej
zawodniczki, która wystąpiła w drużynie Wielkiej Brytanii
na olimpiadzie w Sztokholmie w 1912 roku — na pierw-
szych w historii kobiecych zawodach pływackich. Starsza
pani zauważyła Lily na basenie, zaproponowała, że będzie ją
trenować za darmo i nauczyła kraula — najbardziej nieko-
biecego stylu. Pod koniec lat czterdziestych Lily brała już
udział w lokalnych zawodach. W 1954 roku pływała w bar-
wach Middlesex na mistrzostwach hrabstwa. Przypłynęła
druga i kiedy Henry dorastał, jej umieszczony w dębowej
kasetce mały srebrny medal zawsze stał na kominku. Teraz
stoi na półce w jej pokoju. To srebro było jej największym
sukcesem, ale zawsze pięknie pływała, wystarczająco szyb-
ko, by spiętrzyć przed sobą głęboką dziobową falę.
Uczyła naturalnie pływać Henry'ego, lecz jego najpięk-
niejsze wspomnienie związane z uprawianym przez nią
sportem pochodzi z okresu, gdy miał dziesięć lat i odwiedził
któregoś ranka wraz ze swoją klasą lokalną pływalnię. On
i jego koledzy przebrali się w kąpielówki, wzięli prysznic,
zmoczyli nogi w brodziku i musieli poczekać przy skraju
basenu, aż skończą się zajęcia dla dorosłych. Obok stali
dwaj nauczyciele, uciszając i strofując podekscytowaną
dzieciarnię. Wkrótce w basenie pozostała tylko jedna osoba,
w białym gumowym czepku z kwiecistym fryzem, który
Henry powinien był rozpoznać już wcześniej. Cała klasa
podziwiała prędkość, z jaką pokonywała basen, ślad, jaki
zostawiała na wodzie, sposób, w jaki nie zmieniając kierun-
ku, obracała głowę, żeby zaczerpnąć oddechu.
ZorientowaW-
180
szy się, że to ona, przekonał sam siebie, że wiedział o tym
od samego początku. Jego radość była tym większa, że nie
musiał się nawet do niej przyznawać.
— To pani Perowne! — krzyknął ktoś.
W milczeniu patrzyli, jak dopływa tuż przy ich stopach do
końca basenu i wykonuje popisowy podwodny nawrót, który
był wówczas nowinką. To nie było jakieś tam odkurzanie
kredensu. Henry oglądał ją w basenie dosyć często, ale to
było zupełnie coś innego: wszyscy jego koledzy stali się
świadkami nadludzkiej mocy matki; jakaś jej część spływała
na niego. Lily na pewno wiedziała, że tam jest, i specjalnie
dla niego pokonała z demoniczną szybkością ostatnią
połowę
basenu. Jej stopy spieniły wodę, szczupłe białe ramiona
uniosły się w górę, fala dziobowa spiętrzyła się, ślad za nią
pogłębił. Samo jej ciało wygięło się w kształcie fali, płytkie-
go ruchomego S. Trzeba było biec wzdłuż basenu, by
dotrzymać jej kroku. Zatrzymała się przy drugim końcu,
oparła dłonie o krawędź i wyskoczyła z wody. Musiała mieć
wtedy koło czterdziestki/Usiadła tam z nogami zanurzonymi
w wodzie, ściągnęła czepek i przechylając głowę, nieśmiało
się do nich uśmiechnęła. Jeden z nauczycieli zachęcił dzieci
do uroczystych oklasków. Chociaż działo się to w 1966 ro-
ku — włosy chłopców sięgały daleko za uszy, dziewczynki
chodziły do szkoły w dżinsach — w dużym stopniu przewa-
żał duch lat pięćdziesiątych. Henry klaskał wraz z kolegami,
ale kiedy go otoczyli, był zbyt dumny i zbyt uszczęśliwiony,
by odpowiadać na ich pytania, i z ulgą wskoczył do basenu,
gdzie mógł ukryć swoje uczucia.
W latach dwudziestych i trzydziestych wielkie połaci
ziemi rolnej na zachód od Londynu zniknęły pod naporem Sz
ybko rozwijającego się budownictwa jednorodzinnego nawet teraz zabudowane porządnymi dwupiętrowymi do-
181
mami ulice nie wyzbyły się do końca aury tymczasowości.
Każdy z prawie identycznych domów ma zakłopotaną,
niepewną minę, jakby wiedział, że ziemia może w każdej
chwili zacząć ponownie rodzić plony i przeobrazić się
w pastwisko. Lily mieszka teraz w odległości zaledwie
paru minut od dawnego rodzinnego domu w Perivale.
Henry lubi wyobrażać sobie, że w mglistym pejzażu jej
demencji co jakiś czas pojawia się i dodaje otuchy jakiś
znajomy szczegół. W porównaniu z innymi domami star-
ców Suffolk Place jest nieduży — połączono ze sobą trzy
budynki i dobudowano aneks. Rosnące z przodu żywopłoty
wciąż zaznaczają granice ogrodów, ocalały także dwa złoto-
kapy. Jeden z frontowych ogródków został wybetonowany
i urządzono na nim parking na dwa samochody. Dwa
stojące za ogrodzeniem z siatki wielkie pojemniki na śmieci
stanowią jedyną wskazówkę, że mieści się tutaj zakład
opieki.
Perowne parkuje i bierze z tylnego siedzenia doniczkową
roślinę. Przed naciśnięciem dzwonka stoi chwilę przed
drzwiami — unoszący się w powietrzu zapach, słodki
i trochę aseptyczny, przypomina mu spędzone na tych
uliczkach młodzieńcze lata i ogólny nastrój wyczekiwania,
apetyt na życie, który z tej perspektywy może się wydawać
szczęściem. Drzwi jak zwykle otwiera Jenny, ubrana w nie-
bieski kraciasty kaftan rosła, pogodna Irlandka, która we
wrześniu ma pójść na kurs pielęgniarski. Ze względu na
swoją medyczną profesję Henry cieszy się tutaj specjal-
nymi względami — trzy dodatkowe saszetki do dzbanka
z herbatą, którą Jenny przyniesie zaraz do pokoju jego
matki i być może talerzyk z czekoladowymi paluszkami.
Prawie nic o sobie nie wiedząc, przekomarzają się przy
powitaniu.
— Nasz zacny doktor we własnej osobie!
— Jak się miewa moja gołąbeczka?
182
Z wąskiego korytarzyka, który zabarwiają na żółto kolo-
rowe szybki frontowych drzwi, wchodzi się do kuchni.
Królują w niej jarzeniówki i nierdzewna stal. Czuć stamtąd
zapach lunchu, który pensjonariusze zjedli przed dwiema
godzinami. Wystawiony stale na podobne wonie, Perowne
ma słabość albo przynajmniej nie żywi wstrętu do stołów-
kowego jedzenia. Po drugiej stronie holu są węższe drzwi,
które prowadzą do łączących się ze sobą saloników trzech
domów. Dobiega stamtąd stłumiony dźwięk włączonych
telewizorów.
— Czeka na pana — mówi Jenny.
Oboje wiedzą, że to neurologiczna niemożliwość. Jego
matka nie jest nawet w stanie się nudzić. Perowne otwiera
drzwi i wchodzi do środka. Lily siedzi zwrócona do niego
twarzą na drewnianym krześle przy okrągłym stole na-
krytym żakardowym obrusem. Za jej plecami jest okno,
a za nim okno stojącego dziesięć stóp dalej sąsiedniego
domu. Na krzesłach z wysokimi oparciami i giętymi drew-
nianymi poręczami siedzą w różnych miejscach salonu inne
kobiety. Część ogląda telewizję lub tylko wpatruje się
w zamontowany na ścianie poza ich zasięgiem odbiornik.
Inne wbijają wzrok w podłogę. Kiedy wchodzi, wiercą się
albo lekko kołyszą, jakby poruszyło je powietrze, które
wpadło przez otwarte drzwi.
— Dzień dobry paniom — mówi Perowne.
W odpowiedzi pozdrawiają go wesoło i przypatrują mu
się z zainteresowaniem. W tym stadium nie mogą wy-
kluczyć, że jest ich własnym bliskim krewnym. Po prawej
stronie, w najdalszym z połączonych saloników widzi An-
nie, kobietę ze skołtunionymi siwymi włosami, która drep-
cze ku niemu z dużą szybkością, niepodtrzymywana przez
nikogo. Dotarłszy do ściany trzeciego saloniku, zawraca
i chodzi tak w tę i z powrotem przez cały dzień, aż ktoś
zaprowadzi ją do jadalni albo do łóżka.
183
Jego matka bacznie go obserwuje, jednocześnie zadowo-
lona i zaniepokojona. Wydaje jej się, że zna jego twarz —
może być lekarzem albo złotą rączką. Czeka na jakiś znak.
Perowne klęka przy jej krześle i bierze ją za rękę, która jest
gładka, sucha i bardzo lekka.
— Cześć, mamo, Lily. To ja, Henry. Twój syn, Henry.
— Cześć, kochanie. Dokąd idziesz?
— Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Pójdziemy i sią-
dziemy w twoim pokoju.
— Przykro mi, mój drogi. Nie mam swojego pokoju.
Czekam, żeby wrócić do domu autobusem.
Boli go za każdym razem, kiedy to słyszy, choć wie, że
Lily ma na myśli swój dom z dzieciństwa, gdzie, jak sądzi,
czeka na nią matka. Henry całuje ją w policzek i pomaga
wstać z krzesła, czując, jak przez jej ramiona przechodzi
nerwowy dreszcz. Jak zawsze, w pierwszych przygnębiają-
cych chwilach wizyty pieką go oczy.
— Nie wiem, dokąd moglibyśmy pójść — protestuje
słabo matka.
Perowne nie lubi wymuszonego radosnego tonu, którym
pielęgniarki zwracają się na oddziale nawet do chorych,
którzy nie są upośledzeni umysłowo. Połknij dla mnie tę
pigułkę, złotko. Mimo to używa go, po części, aby ukryć
targające nim uczucia.
— Masz uroczy pokoik. Przypomnisz sobie, kiedy tylko
go zobaczysz. Tędy, proszę.
Idą powoli ramię w ramię przez inne saloniki, usuwając
się na chwilę na bok, żeby przepuścić Annie. Pewną pocie-
chę stanowi to, że Lily jest porządnie ubrana. Opiekunki
wiedziały o wizycie Perowne'a. Ma na sobie długą czer-
woną spódnicę, pasującą do niej bawełnianą bluzkę, czarne
rajstopy oraz czarne skórzane buty. Zawsze elegancko się
ubierała. Jej pokolenie było chyba ostatnim, które przywią-
zywało taką wagę do kapeluszy. Stały w identycznych
184
ciemnych rzędach na górnej półce szafy, spowite zapachem
naftaliny.
Kiedy wychodzą na korytarz, Lily skręca w lewo i Pe-
rowne musi ją objąć i poprowadzić z powrotem.
_ To tutaj. Nie poznajesz swoich drzwi?
_ Nigdy wcześniej tu nie byłam.
Perowne otwiera drzwi i pomaga jej wejść. W pokoju
0 wymiarach osiem na dziesięć stóp są przeszklone drzwi
wychodzące na mały tylny ogródek. Na pojedynczym łóżku
leży kwiecista puchowa kołdra i różne przytulanki, które
odgrywały ważną rolę w jej życiu na długo przed chorobą.
Niektóre z innych ozdóbek — szpak na gałązce, dwie
karykaturalnie komiczne szklane wiewiórki — są w prze-
szklonej narożnej serwantce. Na ścianie przy umywalce
wisi oprawiona w ramki fotografia stojących na trawniku
Lily i Jacka, ojca Henry'ego. Na zdjęciu widać również
rączkę wózka, w którym leży prawdopodobnie nieświadomy
niczego ich syn. Lily wygląda ładnie w białej letniej sukien-
ce i przechyla głowę w ten nieśmiały, zdziwiony sposób,
który tak dobrze zapamiętał. Młody człowiek pali papierosa
1 ma na sobie blezer oraz niezapiętą pod szyją białą koszulę.
Jest wysoki, lekko pochylony i podobnie jak jego syn ma
wielkie ręce. Uśmiecha się szeroko i beztrosko. Zawsze
może się przydać niezbity dowód, że starsi mieli okazję
być młodzi. Ale fotografia może również wzbudzić poli-
towanie. Para młodych ludzi wydaje się bezbronna i podatna
na drwinę: Lily i Jack najwyraźniej nie zdają sobie sprawy,
iż ich młodość jest tylko krótkim epizodem i ten tlący się,
Pyszny przedmiot, który Jack trzyma w prawym ręku,
przyczyni się — zdaniem Henry'ego — do jego nagłej
śmierci w tym samym roku.
Lily, która zapomniała, że ma swój pokój, nie jest wcale
zdziwiona, że się w nim znalazła. Natychmiast zapomina,
że o nim nie wiedziała. Mimo to waha się, nie ma pojęcia,
185
gdzie powinna usiąść. Henry wskazuje jej wysokie krzesło
przy drzwiach na taras i siada naprzeciwko, na skraju łóżka.
W pokoju jest piekielnie gorąco, jeszcze bardziej niż w jego
własnej sypialni. Może po sąuashu, gorącym prysznicu
i nagrzanym wnętrzu samochodu krew krąży szybciej w jego
żyłach. Chętnie wyciągnąłby się na uginającym łóżku,
podumał o tym dniu i być może chwilkę się zdrzemnął. Jak
bardzo interesujące z wnętrza tego pokoju wydaje się nagle
jego własne życie. Siedząc w cieple na puchowej kołdrze,
czuje, że ciążą mu powieki i nie może się powstrzymać, by
ich nie zaniknąć. A wizyta dopiero się zaczęła. Żeby się
ocknąć, ściąga sweter i pokazuje Lily przyniesioną przez
siebie roślinę.
— Popatrz — mówi. — To storczyk do twojego pokoju.
Kiedy podaje jej doniczkę i kruchy biały kwiat kołysze
się między nimi, Lily gwałtownie się cofa.
-— Po co to przyniosłeś?
— To twój storczyk. Będzie kwitł przez całą zimę. Nie
jest ładny? To dla ciebie.
— Nie jest mój — odpowiada stanowczo Lily. — Nigdy
wcześniej go nie widziałam.
Poprzednim razem odbył z nią podobną kłopotliwą roz-
mowę. Jej stan pogarsza się wskutek małych niezauważal-
nych wylewów w drobnych naczyniach krwionośnych móz-
gu. Kumulując się, wylewy te niszczą sieci neuronowe
i ograniczają zdolności poznawcze. Jej świadomość stop-
niowo się rozsypuje. Teraz przestała rozumieć pojęcie
podarunku i związanej z nim przyjemności.
— Postawię doniczkę tu wysoko, żebyś mogła go wi-
dzieć — mówi Perowne tonem pogodnej pielęgniarki.
Lily ma zamiar zaprotestować, lecz jej uwagę przyciąga
tymczasem coś innego. Na półce nad łóżkiem, dokładnie za
swoim synem, zobaczyła ozdobne porcelanowe drobiazgi-
Wpada nagle w pojednawczy nastrój.
186
_ Mam mnóstwo tych filiżanek i spodeczków. Więc
zawsze mogę wyjść z którymś z nich. Ale problem polega
na tym, że przestrzeń między ludźmi jest taka mała — Lily
przysuwa do siebie drżące dłonie, aby pokazać dzielącą je
lukę — że prawie nie sposób się przecisnąć. Za dużo jest
wiązań.
— Zgadzam się — odpowiada Henry, siadając z po-
wrotem na łóżku. — Jest zdecydowanie za dużo wiązań.
Uszkodzenia spowodowane zakrzepami w drobnych
naczyniach krwionośnych kumulują się w substancji białej
i niszczą zdolności skojarzeniowe umysłu. Na długo przed
zakończeniem procesu destrukcji Lily jest w stanie wy-
głaszać ze wzruszającą powagą swoje chaotyczne traktaty
i nonsensowne monologi. W jej głosie nie ma nawet
cienia wątpliwości. Nie przychodzi jej do głowy, że Hen-
ry może za nią nie nadążać. Struktura zdań jest nienaru-
szona, a stany ducha, które nadają ton jej różnym opisom,
całkiem sensowne. Jest zadowolona, kiedy Henry kiwa
głową, uśmiecha się i od czasu do czasu wtrąca jakieś
słówko.
Zbierając myśli, koncentrując się na ulotnych kwes-
tiach, nie patrzy na niego, lecz gdzieś za nim, jakby
wpatrywała się w okno, za którym rozciąga się bezkres-
ny krajobraz. Ma zamiar coś powiedzieć, ale zmienia
zdanie. Jej bladozielone oczy, osadzone głęboko w po-
marszczonej jasnobrązowej twarzy, mają w sobie coś
matowego, przyćmionego, niczym widziane przez szybę
Przykurzone kamyki. Wyglądają dokładnie tak, jakby nie
rozumiała niczego. Henry nie może jej relacjonować
rodzinnych nowin — obce nazwiska, w ogóle jakiekol- Wle
k nazwiska mogłyby ją zatrwożyć. Więc chociaż Lily
nic z tego nie rozumie, często opowiada jej o swojej
Pracy. Matka lubi dźwięk, emocjonalny ton przyjaznej
rozmowy.
187
Perowne chce jej opowiedzieć o młodej Chapman,
o tym, jak dobrze zniosła operację, ale Lily nagle się
odzywa. Jest w podekscytowanym, lekko kłótliwym na-
stroju.
— A wiesz, że to... no wiesz, ciociu, to, co ludzie kładą
na buty, żeby je... no wiesz?
— Pasta do butów? — Perowne nigdy nie wie, dlaczego
Lily nazywa go ciocią i wspomnienie której z licznych
ciotek ją prześladuje.
— Nie, nie. Nakładają to na cały but i pocierają szmatką.
No dobrze, to coś w rodzaju pasty do butów. Coś w tym
rodzaju. Miałyśmy talerzyki i Bóg wie co jeszcze wzdłuż
całej ulicy. Miałyśmy wszystko, tylko nie to co trzeba, bo
byłyśmy w złym miejscu.
Lily wybucha nagle śmiechem. Sprawa staje się dla niej
jaśniejsza.
— Jeśli obróci się obrazek i zdejmie tył, tak jak to
zrobiłam, można się nieźle ubawić. To nie znaczyło nic
więcej. Ale się z tego śmiałyśmy!
I wesoło się śmieje, tak jak śmiała się niegdyś. Perowne
wtóruje jej. To nie znaczyło nic więcej. Lily przebywa
teraz gdzieś daleko, opisując coś, co jest może wspomnie-
niem ulicznego przyjęcia oraz niewielkiej akwareli, którą
kupiła kiedyś na wyprzedaży.
Jakiś czas później pojawia się Jenny z herbatą. Lily
w ogóle jej nie rozpoznaje. Perowne wstaje i uprząta niski
stolik. Zauważa nieufność, z jaką Lily traktuje osobę, którą
uważa za kompletnie obcą.
— Urocza z niej dziewczyna —- mówi po wyjściu Jenny,
zanim Lily zdąży się odezwać. — Zawsze taka uczynna.
— Jest cudowna — zgadza się Lily.
Pamięć, że ktoś w ogóle był w pokoju, zaczyna zanikać.
Zawarta w jego słowach emocjonalna sugestia jest nie-
odparta i Lily natychmiast się uśmiecha i zaczyna rozwijać
188
myśl wyjmując jednocześnie wszystkie sześć saszetek z me-
talowego czajniczka.
_ Zawsze szybko przybiega, nawet jeśli jest wąsko
w dół. Chce przyjechać jedną z tych długich rzeczy, ale nie
zawsze ma na bilet. Wysłałam jej pieniądze, ale nie ma ich
w ręku. Chce mieć muzykę, i powiedziałam, że można
przecież zmontować mały zespół i zagrać samemu. Ale
martwię się o nią. Dlaczego wkładasz wszystkie plasterki
do jednej miski, kiedy nikt nie wstaje, zapytałam. Nie
możesz tego robić sama.
Perowne wie, o kim ona mówi, i czeka na ciąg dalszy.
— Powinnaś pójść ją odwiedzić — mówi po chwili.
Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni próbował
wyjaśnić Lily, że jej matka zmarła w roku 1970. Łatwiej
jest teraz nie rozpraszać tego złudzenia i podtrzymywać
rozmowę. Wszystko dzieje się w czasie teraźniejszym.
Ważniejsze jest dopilnowanie, żeby nie zjadła saszetek
z herbatą, co zrobiła ostatnim razem. Perowne kładzie je
na spodeczku i stawia go na podłodze przy swojej stopie.
Podsuwa jej do połowy napełnioną filiżankę i podaje
herbatnika oraz serwetkę. Lily rozkłada serwetkę na kola-
nach, kładzie na niej ostrożnie herbatnika, podnosi fili-
żankę do ust i pije. W takich jak ta chwilach, kiedy
siedząc w dopasowanym kolorystycznie ubraniu, wykonu-
je sprawnie rutynowe czynności, elegancka siedemdzie-
sięciosiedmiolatka ze wspaniałymi jak na swój wiek no-
gami, nogami sportsmenki, Perowne może wyobrażać
sobie, że to wszystko pomyłka, zły sen, i że matka opu-
ści zaraz swój mały pokoik, pojedzie z nim do śródmieś- Cla
, zje rybny gulasz z synową i wnukami i zostanie u nich na dłużej.
Byłam tam w zeszłym tygodniu, ciociu, pojechałam
autobusem, i mama była w ogrodzie — mówi Lily. — Mo-
żesz tu przyjść, zobacz, co dostaniesz, powiedziałam i zanim
189
się spostrzegłam, zaczęła się cała chwiać. Nie czuje się
dobrze. Te jej stopy. Zaraz tam wejdę i nic nie poradzę,
jeśli zgubiła sweter.
Jakie to wydałoby się dziwne matce Lily, powściągliwej,
pozbawionej macierzyńskich uczuć kobiecie, gdyby wie-
działa, że czepiająca się jej spódnicy dziewczynka będzie
pewnego dnia w odległej przyszłości, w opiewanym w lite-
raturze fantastycznonaukowej następnym stuleciu, mówiła
0 niej bez przerwy i marzyła, żeby z nią zamieszkać. Czy
to by ją zmiękczyło?
Teraz, kiedy się zadomowiła, Lily będzie mówiła tak
długo, jak długo będzie tam siedział. Trudno powiedzieć,
czy jest naprawdę szczęśliwa. Czasami się śmieje, czasami
opisuje niejasne kontrowersje i urazy i w jej głosie po-
brzmiewa oburzenie. W wielu sytuacjach wywołuje duchy,
kłóci się z mężczyzną, który czegoś nie rozumie.
— Powiedziałam mu wszystko, na co można sobie po-
zwolić, a on mówi, że go to nie obchodzi. Możesz to
oddać, a ja powiedziałam, nie można pozwolić, żeby się
spaliło. I wszystkie nowe rzeczy, które się zbierze.
Jeśli za bardzo porusza ją opowiadana historia, Henry
przerywa jej, śmieje się głośno i mówi: „To naprawdę
bardzo śmieszne, mamo!". Podatna na sugestię Lily także
się śmieje, poprawia jej się humor i historia, którą opowiada
w następnej kolejności, jest weselsza. Na razie jest w neu-
tralnym nastroju — opowiada o zegarze, znowu o swetrze
1 znowu o przestrzeni zbyt wąskiej, żeby się przecisnąć —
a Henry, popijając mocną brązową herbatę, słuchając jej
jednym uchem i przysypiając w gorącym dusznym pokoju,
myśli, że za trzydzieści pięć albo mniej lat sam będzie
mógł tak wyglądać — odarty ze wszystkiego, co robi i co
ma, skurczona postać ględząca przed Theem i Daisy, którzy
czekają tylko, by odejść i wrócić do życia, o którym on nie
ma żadnego pojęcia. Ryzyko wylewów powiększa się przy
190
wysokim ciśnieniu krwi. Sto dwadzieścia dwa na sześć-
dziesiąt pięć przy ostatnim pomiarze. Skurczowe mogłoby
być niższe. Całkowity cholesterol 5,2 milimola w litrze.
Niezbyt dobry. Podwyższony poziom lipoproteiny (a) ma
podobno ścisły związek z demencją. Odstawi jajka, do kawy
będzie dodawał tylko odtłuszczone mleko i któregoś dnia
pewnie w ogóle z niej zrezygnuje. Nie jest gotów umierać
i nie jest gotów umierać połowicznie. Chce, żeby jego
niebywale łączliwa, bogata w mielinę substancja biała
pozostała nieskalana niczym śnieżne pole. Skoro tak, musi
odstawić ser. Będzie dla siebie bezwzględny, żeby
zachować
zdrowie i uniknąć losu matki. Mentalnej śmierci.
— Wlewam soki do zegara — mówi Lily — żeby go
zwilżyć.
Po godzinie Perowne wyzwala się w końcu z okowów
senności i wstaje, być może zbyt szybko, ponieważ czuje
zawrót głowy. To niedobry znak. Wyciąga obie ręce do
matki i pochylając się, czuje się przy niej olbrzymi i roz-
chwiany.
— Chodź, mamo — mówi łagodnie. — Już na mnie
pora. Chciałbym, żebyś mnie odprowadziła.
Dziecinnie posłuszna bierze go za ręce i Perowne pomaga
jej wstać z krzesła. Ustawia filiżanki na tacy i wynosi je
z pokoju, a potem przypomina sobie o saszetkach schowa-
nych pod łóżkiem i wynosi je także. Mogłaby je spałaszo-
wać. Wyprowadza ją na korytarz, przez cały czas dodając
otuchy, mając świadomość, że to dla niej obcy świat. Kiedy
wychodzą z pokoju, Lily nie ma pojęcia, w którą stronę
skręcić. Nie skarży się na nieznajome otoczenie, łapie go
tylko mocniej za rękę. W pierwszym z saloników dwie
kobiety, jedna ze śnieżnobiałymi włosami zaplecionymi
w warkoczyki, druga kompletnie łysa, oglądają telewizję
z wyłączoną fonią. Od środka pokoju zbliża się do nich
Cyril, jak zawsze .w fularze i sportowej marynarce, dzisiaj
191
z laską i w czapce w stylu Sherlocka Holmesa. Jest miej-
scowym dżentelmenem, szarmanckim i hołdującym pewnej
szczególnej, wyraźnie zdefiniowanej fantazji: uważa, że
jest właścicielem dużej posiadłości i ma obowiązek od-
wiedzać swoich dzierżawców i traktować ich z uprzedza-
jącą grzecznością. Perowne nigdy nie widział go przy-
gnębionego.
Cyril uchyla czapki przed Lily.
— Dzień dobry, moja droga — woła. — Wszystko
w porządku? Jakieś skargi?
Jej twarz tężeje i odwraca od niego wzrok. Na ekranie
nad jej głową Perowne widzi demonstrację — zdjęcie Hyde
Parku, olbrzymi tłum przed prowizoryczną sceną i malutka
postać przy mikrofonie, następnie widok tego samego miej-
sca z lotu ptaka i na koniec wchodzące do parku kolumny
demonstrantów z transparentami. On i Lily zatrzymują się,
żeby przepuścić Cyrila. Na ekranie ukazuje się siedząca za
swoim kosmicznym biurkiem prezenterka, a potem samolot
taki, jakim go widział nad ranem: poczerniały kadłub w je-
ziorze piany, wyglądający niczym niegustowna ozdoba na
lukrowanym torcie. Po chwili komisariat policji w Padding-
ton — zabezpieczony podobno przed atakiem terrorystów.
Stojący przed nim reporter mówi coś do mikrofonu. Musiało
się zdarzyć coś nowego. Czy rosyjscy piloci to rzeczywiście
radykalni muzułmanie? Perowne chce włączyć fonię, ale
widzi, że Lily jest czymś poruszona i pragnie powiedzieć
mu coś ważnego.
— Jeśli za bardzo wyschnie, zacznie się znowu zwijać.
Mówiłam mu o tym i mówiłam, że trzeba go podlewać, ale
on nie chciał go odłożyć.
— W porządku — zapewnia ją. — Odłoży go. Powiem
mu, żeby to zrobił. Obiecuję.
Dochodzi do wniosku, że nie będzie włączał fonii, i wy-
chodzą. Musi skoncentrować się na pożegnaniu; wie, że
192
Lily jest przekonana, iż zabierze ją ze sobą. Będzie zno-
wu stał przy frontowych drzwiach, tłumacząc mętnie, że
wkrótce wróci. Jenny albo któraś z innych dziewcząt musi
ją czymś zająć, kiedy Perowne będzie wychodził na ze-
wnątrz.
Razem przechodzą z powrotem przez pierwszy salonik.
Paniom przy okrągłym stole podawana jest herbata i
kanapki
bez skórki. Henry pozdrawia je głośno, lecz one są zbyt
zajęte, żeby odpowiedzieć. Lily jest teraz szczęśliwsza
i opiera głowę o jego ramię. W holu widzą już stojącą przy
drzwiach Jenny Lavin, która podnosi rękę do wysokiego
podwójnego zamka i uśmiecha się w ich stronę. W tym
samym momencie matka dotyka jego ręki swoją lekką jak
piórko dłonią.
— Na zewnątrz to tylko wygląda jak ogród, ciociu —
mówi — ale tak naprawdę to otwarta przestrzeń i można
tam iść całymi milami. Idąc, czujesz się podniesiona na
duchu pod każdym względem. Nie radzę sobie bez myjki
z tymi wszystkimi talerzami, ale Bóg się tobą zaopiekuje
i zadba, żebyś coś dostała, bo to są zawody pływackie.
Jakoś się przeciśniesz.
Powrót do śródmieścia Londynu trwa bardzo długo —
ponad godzinę zajmuje mu jazda z Peri vale do Westbourne
Grove. Masy ludzi ciągną do centrum, by zakosztować
rozkoszy sobotniej nocy, a w tym samym czasie pierwsza
fala autokarów wywozi demonstrantów z miasta. Dojeż-
dżając w żółwim tempie do świateł przy Gypsy Corner,
Perowne opuszcza szybę, by zasmakować w pełni całej
sceny — krowiej cierpliwości stojących w korku, gryzącej woni lodowatych spalin, grzmiącego warkotu maszynerii
na sześciu pasach na wschód i na zachód, wywabiającego
kolor z karoserii żółtego światła latarni, zawadiackiego
193
łomotu samochodowych odtwarzaczy, sunących w stronę
miasta tylnych czerwonych świateł i wylewających się
z niego białych reflektorów. Próbuje to ujrzeć albo odczuć
w historycznej perspektywie, ten moment u schyłku ery
ropy naftowej, kiedy w pierwszych latach dwudziestego
pierwszego wieku udało się w końcu doprowadzić do per-
fekcji dziewiętnastowieczny wynalazek; kiedy bezprece-
densowe bogactwo mas bawiących się na całego w bez-
litosnej współczesnej metropolii tworzy widok, którego nie
można było sobie wyobrazić w żadnej z poprzednich epok.
Zwyczajni ludzie! Rzeki światła! Chce to zobaczyć oczy-
ma Newtona albo jego współczesnych, Boyle'a, Hooke'a,
Wrena, Willisa — tych sprytnych, wścibskich luminarzy
angielskiego oświecenia, w których umysłach przez kilka
lat zawarta była prawie cała ówczesna światowa wiedza.
Z pewnością byliby zachwyceni. Oto czego dokonaliśmy,
to normalka w naszej epoce, przechwala się przed nimi
w myśli Perowne. Cała ta rojna iluminacja byłaby cudow-
na, gdyby zdołał ją ujrzeć ich oczyma. Ale nie może się
do tego zmusić. Nie może wyrwać się z żelaznych oko-
wów rzeczywistości, przestać zwracać uwagę na nudę
ulicznego korka, zwłokę, do której sam się przyczynia,
i szare, komercyjne nadzieje rozbudzane przez paradę
sklepów, przy których utknął na cały kwadrans. Nie ma
lirycznego daru, by patrzeć dalej — jest realistą i nigdy
nie zdoła uciec. Poza tym dwójka poetów w rodzinie to
chyba dosyć.
Za Acton tłok się zmniejsza. W popołudniowym zmierz-
chu w tylnym lusterku ściga go prawie prostokątna, gas-
nąca powoli smuga czerwieni na zachodzie, symbol świata
przyrody, kryjącego się gdzieś za horyzontem pustkowia.
Nawet gdyby droga na zachód była pusta, wolałby nią teraz
nie jechać. Chce wrócić do domu i zebrać siły, nim
zabierze się do gotowania. Musi sprawdzić, czy szampan
194
jest w lodówce, i przynieść trochę czerwonego wina do
kuchni, żeby się ogrzało. Ser także powinien zmięknąć
w ogrzewanym centralnie wnętrzu. Henry musi się położyć
choć na dziesięć minut. Z całą pewnością nie jest w na-
stroju, by słuchać przepuszczonego przez wzmacniacze
bluesa swojego syna.
Ale na tym właśnie polega ojcostwo, niewzruszone ni-
czym przeznaczenie, i w końcu Perowne parkuje na ulicy,
nieopodal Westbourne Grove, kilkaset jardów od starego
teatru musicalowego. Jest trzy kwadranse spóźniony. Kiedy
tam dociera, w pogrążonym w mroku budynku panuje
cisza. Drzwi są zamknięte, ale otwierają się bez trudu, gdy
je popycha i potykając się, wchodzi do foyer. Nasłuchując
muzyki i czując znajomy zapach zakurzonej wykładziny
dywanowej, czeka, aż jego oczy przyzwyczają się do
mroku. Czy przyszedł za późno? To byłaby niemal ulga.
Wchodzi w głąb foyer, mijając coś, co jest chyba kasą
biletową, i w końcu trafia na kolejne podwójne drzwi.
Odnajduje po omacku metalowy drążek, popycha go w dół
i wchodzi.
Odległa o sto stóp scena skąpana jest w miękkiej niebies-
kawej poświacie, nakrapianej czerwonymi iskrami wzmac-
niaczy. Odbite od stojącej przy bębnach break-maszyny
światło pada owalną fioletową plamą na pozbawioną krzeseł
widownię. Poza świecącym się za sceną pomarańczowym
napisem WYJŚCIE nie pali się żadne inne światło. Ludzie
chodzą i kucają przy sprzęcie, inni krzątają się w blasku
keyboardu. Przez niski szum głośników przebija ledwie
słyszalny gwar głosów. Ktoś staje z przodu sceny i poprawia
wysokość mikrofonów.
Macając w kompletnej ciemności ścianę, Perowne idzie
w prawo, do miejsca, gdzie ma przed sobą środek sceny.
Przy mikrofonach pojawia się druga osoba z saksofonem,
którego misterny kontur rysuje się wyraźnie na niebieskim
195
tle. W odpowiedzi na czyjś głos keyboard gra pojedynczą
nutę i gitarzysta basowy stroi do niej najwyższą strunę.
Następna gitara wydaje złamany akord — wszystko na
jedną nutę — a potem to samo robi trzecia gitara. Perkusista
siada, przysuwa bliżej talerze i majstruje przy stopie bębna
basowego. Pomruk głosów milknie i pracownicy techniczni
znikają za kulisami. Przy mikrofonach z przodu sceny stają
Theo i Chas i wpatrują się w widownię.
Dopiero w tym momencie Perowne uświadamia sobie,
że widzieli, jak wchodzi, i że czekali. Gitara Thea zaczyna
w pojedynkę sennym nawracającym dwutaktem, prostą linią
schodzącą z piątego progu i opadającą w zwarły akord,
który zatrzymuje się na drugim progu.i zawisa tam nieza-
kończoną cichnącą septymą; a potem ostrym kopem, werb-
lem bębnów i pięcioma wznoszącymi się ukradkiem nutami
gitary basowej zaczyna się blues. To spokojna piosenka
w rodzaju Stormy Monday, ale akordy są w niej gęste
i zawdzięczają więcej jazzowi. Oświetlenie sceny zmienia
się na białe. Theo, nieruchomy w swoim transie, powtarza
trzy razy dwanaście taktów. Melodia jest gładka, zaokrąg-
lona, dużo w niej pogłosu pozwalającego nadać nutom
płaczliwe, lamentujące brzmienie, z niewielkim żądłem,
które atakuje w krótszych pasażach. Fortepian i gitara
rytmiczna wybijają gęste jazzowe akordy. Henry czuje, jak
linia basu uderza go w mostek i przykłada dłoń do obolałego
miejsca. Brzmienie staje się tak potężne, że zaczyna mu się
opierać. W swoim obecnym stanie wolałby siedzieć w domu
i słuchać tria Mozarta z kieliszkiem schłodzonego białego
wina w dłoni.
Ale nie wytrzymuje zbyt długo. Coś się w nim rozszerza
lub rozluźnia, kiedy nuty Thea wznoszą się, przy drugim
nawrocie przeskakują w wyższy rejestr i zaczynają szybo-
wać jeszcze wyżej. Nad tym właśnie pracowali chłopcy.
Chcą, żeby to usłyszał, i Henry'ego ogarnia wzruszenie.
196
Daje się porwać idei, podziwia ich żywiołowość i mistrzos-
two. Odkrywa jednocześnie, że piosenka nie jest zwyczaj-
nym dwunasto taktowym bluesem. W środkowej sekcji sły-
chać nieziemską melodię, która wznosi się i opada w pół-
tonach. Chas pochyla się do mikrofonu i śpiewa wraz
z Theem w bliskiej, dziwnej harmonii.
Kochana, może cię gnębić rozpacz
I możesz zaznać szczęścia, jeśli chcesz.
Więc pozwól, żebym cię tam zabrał,
Na plac w moim mieście, plac w moim mieście.
A potem Chas, znający wszystkie najnowsze nowojor-
skie sztuczki, odwraca się, bierze saksofon i wydobywa
z niego dziki i poszarpany wysoki ton, podobny do
załamującego się z radości głosu, który trwa bardzo długo,
następnie zaś przechodzi w opadającą w dół spiralę,
powtarzając wstęp Thea i pozwalając zespołowi wrócić do
dwunastotaktowej melodii. Chas również wykonuje ją trzy
razy. Saksofon ma niesforne brzmienie, rytm jest posieka-
ny, nuty przytrzymywane wbrew zmianom akordów, a po-
tem uwalniane w dzikich pasażach. Theo i gitarzysta
basowy grają oktawami trudną figurę, która zmienia się
zupełnie nieprzewidywalnie i nigdy nie wraca całkowicie
do punktu wyjścia. To blues grany w tempie pieszego, ale
główny rytm nabiera coraz większej mocy. Przy trzecim
nawrocie Chasa dwaj chłopcy podchodzą z powrotem do
mikrofonów i wykonują ponownie melodyjny refren, któ-
rego konsonanse są tak bliskie, że stają się dysonansami.
Czy Theo składa hołd swojemu nauczycielowi Jackowi
Bruce'owi z zespołu Cream?
Więc pozwól, żebym cię tam zabrał,
Na plac w moim mieście, plac w moim mieście.
197
W tym momencie wchodzi keyboard i do trudnego
pokrętnego riffu dołączają pozostali.
Henry nie odczuwa już zmęczenia. Odsuwa się od ścia-
ny, o którą się opierał, i idzie na środek mrocznej widow-
ni, w stronę wielkiej machiny dźwięku. Pozwala mu się
porwać. To jedna z owych rzadkich chwil, kiedy muzycy
dotykają wspólnie czegoś słodszego, niż udało im się kie-
dykolwiek wcześniej odnaleźć na próbach i występach,
czegoś wykraczającego poza zwykłe zgranie i techniczną
biegłość, kiedy ich ekspresja staje się łatwa i pełna wdzię-
ku niczym przyjaźń lub miłość. To właśnie wówczas po-
zwalają nam dostrzec, czym moglibyśmy być, pozwalają
zobaczyć to, co w nas najlepsze, nierealny świat, w któ-
rym wszystko, co się ma, oddaje się innym, a mimo to
niczego się nie traci. W rzeczywistym świecie również
istnieją szczegółowe plany, wizjonerskie projekty rozwią-
zania wszystkich konfliktów, szczęścia dla każdego, na
zawsze — miraże, dla których ludzie gotowi są umierać
i zabijać. Królestwo Chrystusa na ziemi, robotniczy raj,
idealne państwo islamskie. Lecz wyłącznie w muzyce, i to
bardzo rzadko, kurtyna unosi się nad tą wymarzoną, zwod-
niczo piękną wspólnotą, która znika, kiedy tylko wybrzmią
ostatnie nuty.
Trudno naturalnie ustalić, kiedy do tego dochodzi. Henry
słyszał to ostatnio w Wigmore Hall; utopijna wspólnota
urzeczywistniła się na krótko podczas Oktetu Schuberta,
gdy grający na instrumentach dętych, pochylając się lekko
i potrząsając głowami, podsunęli melodię sekcji smycz-
kowej, która osłodziła ją i odesłała z powrotem. Usłyszał to
również dawno temu w szkole Daisy i Thea, kiedy grająca
nieczysto szkolna orkiestra, ze składającym się z uczniów
i nauczycieli chórem, zmagała się z Purcellem i gęsto
fałszując, zdołała w niebiański i niewinny sposób pogodzić
dorosłych i dzieci. I teraz również świat staje się spójny
i wszystko w końcu do siebie pasuje. Henry kołysze się
w ciemności, wpatrując się w scenę i ściskając w prawej
dłoni trzymane w kieszeni kluczyki. Theo i Chas wracają
na środek, żeby zaśpiewać swój nieziemski refren. I możesz
zaznać szczęścia, jeśli chcesz. Henry wie teraz, co miała na
myśli matka. Może iść całymi milami, czuje się podniesiony
na duchu pod każdym względem. Nie chce, żeby skończyła
się ta piosenka.
199
4
Nie zawraca sobie głowy odprowadzaniem samochodu
do garażu. Zamiast tego zatrzymuje się tuż przy frontowych
drzwiach — wieczorem wolno stawiać auto przy żółtej linii
i Henry chce jak najprędzej znaleźć się w domu. Poświęca
jednak kilka sekund, żeby zbadać uszkodzenie drzwi od
strony pasażera — ledwo widać rysę po zadrapaniu. Pod-
nosząc wzrok, spostrzega, że w domu jest ciemno. Theo
jest naturalnie na próbie, a Rosalind wygładza ostatnie
punkty swojego sądowego wniosku. Kilka oddalonych od
siebie płatków śniegu odbija się od lśniącej czerni okien.
Niedługo pojawią się jego teść i córka; musi się pospieszyć.
Otwierając drzwi, próbuje przypomnieć sobie, jak dokładnie
brzmiała uwaga, którą Theo wygłosił wcześniej tego dnia
i którą wówczas specjalnie się nie przejął. Niezbyt usilne
próby uświadomienia sobie, o co chodziło jego synowi,
ustają gdy wchodzi do ciepłego holu i zapala światło;
marna żarówka potrafi czasem spłoszyć myśl. Idzie prosto
do szafki z winami i bierze cztery butelki. Do gulaszu
rybnego potrzebuje mocnego wiejskiego wina — czerwo-
nego, nie białego. Grammaticus zaznajomił go z marka.
Tautavel, Cótes du Roussilion Villages, i Henry zrobił
z niego swój domowy trunek —jest wyśmienite i kosztuje
200
niespełna pięćdziesiąt funtów za skrzynkę.
Odkorkowywanie
wina na kilka godzin przed jego wypiciem ma w sobie
wiele z pobożnych życzeń; wystawiona na działanie powie-
trza powierzchnia trunku jest niewielka i różnica w smaku
na pewno będzie niezauważalna. Tak czy inaczej, chce
ogrzać butelki, zanosi je więc do kuchni i stawia przy
piekarniku.
Trzy butelki szampana są już w lodówce. Perowne rusza
w stronę odtwarzacza CD, a potem zmienia zdanie, od-
czuwając podobną do grawitacji siłę zbliżających się tele-
wizyjnych wiadomości. To znak epoki, ten przymus śle-
dzenia światowych wydarzeń, dołączenie do powszechnej
wspólnoty strachu. Zwyczaj wzmógł się w ciągu ostatnich
dwóch lat; monstrualne i spektakularne sceny nadały wia-
domościom inną skalę wartości. Ewentualność, że się po-
wtórzą, jest nicią łączącą nasze dni. Zapowiedź władz, że
z pewnością dojdzie do ataku na jakieś europejskie albo
amerykańskie miasto, jest nie tylko uchyleniem się od
odpowiedzialności, lecz również poważną obietnicą. Wszys-
cy się tego boją, lecz w zbiorowej świadomości istnieje
również mroczna chęć poddania się karze oraz bluźniercza
ciekawość. W podobnej gotowości jak szpitale, które mają
swoje plany na wypadek katastrofy, są stacje telewizyjne.
Ich widownia czeka. Następnym razem to będzie jeszcze
większe i straszniejsze. Proszę, niech do tego nie dojdzie.
Ale jeśli się wydarzy, chcę to obejrzeć ze wszystkich stron
i być jednym z pierwszych, którzy się dowiedzą. Poza tym
Henry'ego ciekawi sprawa zatrzymanych pilotów.
Z ideą wiadomości łączy się nierozerwalnie, przynajmniej w weekend, świetlana perspektywa kieliszka czerwonego
Wlna- Perowne nalewa sobie resztki cótes du rhóne, nastawia
telewizor bez fonii i zabiera się do obierania i siekania
ech cebul. Nie mając cierpliwości do papierowych ze-
^etrznych warstw, wykonuje głębokie nacięcie, wbija
201
w nie kciuk i zdziera od razu cztery, marnując jedną trzecią
cebuli. Sieka szybko to, co zostało, wrzuca do żaroodpor-
nego naczynia i dodaje dużo oliwy z oliwek. Tym, co
podoba mu się w gotowaniu, jest względna nieprecyzyjność
i brak dyscypliny — wyzwolenie z rygorów sali operacyjnej.
W kuchni konsekwencje niepowodzenia są niewielkie: roz-
czarowanie, rzadko wypowiadane słowa krytyki. Nikt tutaj
nie umrze. Perowne obiera i sieka osiem grubych ząbków
czosnku i dodaje go do cebuli. Z przepisów bierze tylko
ogólne zasady. Autorzy książek kucharskich, których po-
dziwia, piszą o „garści", a także o „skropieniu" lub „dorzu-
ceniu" tego lub owego. Henry godzi się z tym, że nigdy nie
będzie porządnym kucharzem, że jest adeptem tego, co
Rosalind nazywa prostą solidną szkołą. Wysypuje z gar-
nuszka kilka suchych czerwonych papryczek, kruszy je
w dłoniach i wrzuca razem z pestkami do cebuli i czosnku.
Zaczynają się wiadomości, ale on nie włącza fonii. Pokazują
to samo zrobione jeszcze przed zmierzchem ujęcie z heli-
koptera, te same tłumy wypełniające park, ten sam świątecz-
ny nastrój. Do zeszklonej cebuli i czosnku szczypta szaf-
ranu, kilka listków laurowych, skórka pomarańczowa, ore-
gano, pięć filetów anchois, dwie puszki obranych pomido-
rów. Na wielkiej scenie w Hyde Parku fragmenty przemó-
wień poważanego polityka lewicy, gwiazdy popu,
dramaturga i związkowca. Do garnka wkłada szkielety
trzech płaszczek. Ich głowy są nietknięte, wargi dziewczęco
pełne. Oczy zasnuwają się mgłą w zetknięciu z wrzącą
wodą. Komendant policji odpowiada na pytania dotyczące
demonstracji. Sądząc po cierpkim uśmiechu i przechyleniu
głowy, wydaje się zadowolony z przebiegu dnia. Z siatki
z omułkami Henry wyjmuje około tuzina małży i wrzuca je
do rosołu. Jeżeli są żywe i cierpią ból, nic o tym nie wie-
Ten sam sumienny reporter podaje bezgłośnie wszystko, co
trzeba wiedzieć o bezprecedensowym zgromadzeniu. Sok
202
z pomidorów gotuje się na wolnym ogniu z cebulą i całą
resztą, szafran nadaje mu czerwonawopomarańczowy kolor.
Perowne, który nie odzyskał jeszcze do końca słuchu po
próbie i jest emocjonalnie przygaszony, a nawet odrętwiały
po wizycie u matki, dochodzi do wniosku, że powinien
wysłuchać czegoś dynamicznego, Steve'a Earla, tego Bru-
ce^ Springsteena dla ludzi myślących. Ale płyta, na którą
ma ochotę, El Corazón, jest na górze, zamiast tego pije
więc wino i zerka w stronę telewizora, czekając na swoją
wiadomość. Premier wygłasza przemówienie w Glasgow.
Naciskając przycisk na pilocie, Perowne słyszy, że liczba
ofiar Saddama jest większa od liczby dzisiejszych demon-
strantów. Słuszna uwaga, jedyny przekonujący argument,
ale trzeba było go wysuwać od początku. Teraz jest już za
późno. Po Bliksie sprawia to wrażenie taktycznej zagrywki.
Henry wyłącza dźwięk. Uświadamia sobie, jaką satysfakcję
sprawia mu gotowanie — tego uczucia nie pomniejsza
nawet lekkie zażenowanie. Do największego durszlaka
wrzuca resztę omułków i szoruje je szczotką do warzyw
pod bieżącą wodą. Za to bladozielone wenusówki wyglądają
na czyste i tylko je płucze. Jedna z płaszczek pręży grzbiet,
jakby chciała umknąć przed wrzątkiem. Kiedy wpycha ją
z powrotem drewnianą łopatką, kręgosłup pęka tuż pod
trzecim kręgiem piersiowym. Latem zeszłego roku operował
dziewczynkę, która złamała kręgosłup na poziomach piątego
kręgu lędźwiowego i drugiego piersiowego, spadając na
festiwalu muzyki pop z drzewa, gdzie wdrapała się, żeby
mieć lepszy widok na Radiohead. Właśnie skończyła szkołę
średnią i chciała studiować rosyjski w Leeds. Po ośmio-
miesięcznej rehabilitacji radzi sobie całkiem nieźle. Perowne
oddala od siebie to wspomnienie. Nie myśli teraz o pracy, ce
gotować. Wyjmuje z lodówki wypełnioną w jednej C2
wartej butelkę białego wina Sancerre i polewa nim sos
Pomidorowy.
203
Rozkłada ogony żabnic na grubszej, szerszej desce, kroi
je na kawałki i wrzuca do dużej białej miski. Następnie
zmywa lód z tygrysich krewetek i też je tam wrzuca. Do
drugiej miski wkłada omułki i wenusówki. Obie miski
lądują przykryte talerzami w lodówce. Na ekranie widać na
planie ogólnym budynek ONZ w Nowym Jorku, a potem
Colina Powella wysiadającego z czarnej limuzyny. To
deprecjacja historii Henry'ego, ale on raczej się tym nie
przejmuje. Sprząta kuchnię, wrzucając pozostałe na cen-
tralnym blacie resztki do dużego kosza na śmieci i szorując
deski do krojenia pod bieżącą wodą. Czas już wlać wrzątek
z płaszczek i omułków do żaroodpornego naczynia. Ma
teraz, jak ocenia, około dwu i pół litra jasnopomarańczo-
wego wywaru, który powinien się jeszcze gotować przez
pięć minut. Tuż przed kolacją podgrzeje go i przez dziesięć
minut poddusi w nim omułki, żabnice, wenusówki i kre-
wetki. Do gulaszu będzie razowy chleb, sałatka i czerwone
wino. Po Nowym Jorku pokazują granicę Kuwejtu z Ira-
kiem, jadące pustynną drogą wojskowe ciężarówki, naszych
chłopców drzemiących przy gąsienicach swoich czołgów
i zajadających rankiem kiełbasę z menażek. Perowne wyj-
muje z dołu lodówki dwie torebki roszpunki, wrzucają do
młynka do sałaty i polewa liście zimną wodą. Oficer w wie-
ku najwyżej dwudziestu kilku lat stoi przed swoim namio-
tem i pokazuje coś pałeczką na rozpostartej na stojaku
mapie. Perowne'a nie kusi, żeby włączyć fonię — te migaw-
ki z frontu odznaczają się ocenzurowaną dziarskością, która
wprawia go w przygnębienie. Osusza sałatę i wrzuca ją do
miski. Oliwę, sok z cytryny, sól i pieprz doda później. Do
puddingu jest ser i owoce. Theo i Daisy mogą nakryć do
stołu.
Kończy przygotowania dokładnie w tej samej chwili*
kiedy zaczyna się historia płonącego samolotu, czwarta
w kolejności. Z niejasnym poczuciem, że dowie się o sobie
204
czegoś ważnego, włącza dźwięk i staje przed małym tele-
wizorem, wycierając dłonie ręcznikiem. Fakt, że mówią
0 tym prawie pod koniec, oznacza, że nie wydarzyło się nic
nowego albo że władze zachowują złowieszcze milczenie;
w rzeczywistości jednak okazuje się, że wiadomość diabli
wzięli — słychać to niemal w rozżalonym tonie wygłasza-
jącego wstęp prezentera. Oto oni, pomarszczony pilot z za-
czesanymi do tyłu, przylizanymi włosami i przysadzisty
drugi pilot. Stoją przed hotelem niedaleko Heathrow. Nie
są, wyjaśnia z pomocą tłumacza pilot, Czeczenami ani
Algierczykami, nie są muzułmanami, ale chrześcijanami,
choć tylko nominalnie, ponieważ nie chodzą do kościoła
1 nie mają ani Koranu, ani Biblii. Przede wszystkim są
Rosjanami i są z tego dumni. Z całą pewnością nie są
Odpowiedzialni za amerykańską dziecięcą pornografię,
którą
znaleziono nadpaloną w luku ładunkowym. Pracują w po-
rządnej firmie, zarejestrowanej w Holandii, i odpowiadają
wyłącznie za samolot. I zgoda, dziecięca pornografia jest
ohydna, ale do ich obowiązków nie należy sprawdzanie
każdej paczki wyszczególnionej w liście przewozowym.
Zostali uwolnieni bez postawienia żadnych zarzutów i
wrócą
do Rygi, kiedy tylko Zarząd Lotnictwa Cywilnego uzna to
za stosowne. Upada także kontrowersja co da trasy, którą
samolot dotarł na lotnisko. Okazuje się, że przestrzegano
właściwych procedur. Obaj mężczyźni stwierdzają z nacis-
kiem, że londyńska policja traktowała ich birdzo dobrze.
Pulchny drugi pilot mówi, że chce się wykąpać i zrobić s°bie drinka.
Dobra nowina, ale wychodząc z kuchni do spiżarni, Henry nie
odczuwa specjalnego zadowolenia ani nawet ulgi. Czy
^legąjąc swoim obawom, dał się wystrychnąć na dudka?
0 ograniczenie mentalnej wolności, podważenie prawa do
Rysiowego włóczęgostwa należy do nowego porządku.
szcze niedawno jego myśli były o wiele bardziej nie-
205
przewidywalne, obejmowały długą listę tematów. Podej-
rzewa, że staje się frajerem, ochoczym, rozgorączkowanym
konsumentem informacyjnej papki, opinii i spekulacji
wszystkich tych okruchów rzucanych przez władze. Jest
potulnym obywatelem, obserwującym rosnącego w siłę
Lewiatana i szukającym ochrony w jego cieniu. Ten rosyjski
samolot wleciał prosto w jego bezsenność, a on pozwolił,
by cała historia i każde nerwowe przesunięcie akcentów
w procesie podawania informacji wpływały na jego stan
emocjonalny. Wiara, że bierze udział w historii, jest iluzją.
Czy sądzi, że się do czegoś przyczynia, oglądając wiadomo-
ści albo leżąc w niedzielne popołudnie na sofie i czytając
kolejne kolumny nieugruntowanych pewników, kolejne dłu-
gie artykuły o tym, jakie jest prawdziwe podłoże tego czy
innego zdarzenia i co wydarzy się w przyszłości, prognozy,
które zapomina się zaraz po przeczytaniu, na długo nim
zadadzą im kłam fakty? Za wojną czy przeciwko wojnie
z terrorem lub wojnie w Iraku? Za wyeliminowaniem pod-
łego tyrana i jego zbrodniczej rodziny, za autentyczną
inspekcją składów broni, za otwarciem więzień, w których
zadaje się tortury, za ujawnieniem masowych grobów, za
szansą na wolność i prosperity i za ostrzeżeniem innych
despotów; czy też przeciwko bombardowaniu ludności cy-
wilnej, nieuniknionym masom uchodźców i klęsce głodu,
przeciwko bezprawnej międzynarodowej interwencji, draż-
nieniu narodów arabskich i zasilaniu szeregów Al-Kaidy.
Każda postawa wymaga swoistego konsensusu, ortodoksji
uwagi, łagodnego rodzaju podporządkowania. Czy sądzi,
że jego ambiwalencja — jeśli rzeczywiście się nią odzna-
cza — wyłącza go z ogólnego konformizmu? Tkwi w tym
głębiej niż inni. Jego nerwy wibrują niczym postronki przy
każdym „wydaniu" wiadomości. Zatracił swój sceptycyzm,
w głowie kłębią mu się sprzeczne opinie, przestał jasno
myśleć, a co gorsza, przestał myśleć niezależnie.
206
Ma ekranie telewizora rosyjscy piloci wchodzą do hotelu
i chyba już ich więcej nie zobaczy. Przynosi ze spiżarni
kilka butelek toniku, sprawdza automat do kostek lodu
i dżin — trzy czwarte litra powinno chyba wystarczyć dla
jednej osoby — po czym gasi gaz pod wywarem. Następnie
zasuwa zasłony w salonie na parterze i zapala lampy oraz
ogień w gazowych kominkach. Ciężkie zasłony, które prze-
suwa się, pociągając za sznur z grubą mosiężną gałką,
w szczególny sposób eliminują z pola widzenia plac i roz-
ciągający się za nim zimowy świat. W wysokim, utrzyma-
nym w beżach i brązach salonie panuje kojąca cisza, jedy-
nym jaskrawym akcentem są błękitno-rubinowe dywany
i abstrakcyjne maźnięcia złotawej żółci na zielonym obrazie
Howarda Hodgkina, który wisi na podmurówce komina.
Do domu mają wrócić trzy osoby, które on, Henry Perowne,
kocha najbardziej na świecie. Więc co się z nim dzieje?
Nic, absolutnie nic. Czuje się świetnie, wszystko jest w po-
rządku. Zatrzymuje się u stóp schodów, zastanawiając się,
co takiego zamierzał zrobić w następnej kolejności. Idzie
do swojego gabinetu na pierwszym piętrze i nie siadając,
zerka na monitor, żeby przypomnieć sobie, co go czeka
w nadchodzącym tygodniu. Na poniedziałkowej liście są
cztery nazwiska, na wtorkowej pięć. Stara astronomka,
Viola, będzie pierwsza, o wpół do dziewiątej. Jay ma rację,
może tego nie przeżyć. Każde nazwisko przywołuje historię,
którą zna dobrze z ubiegłych tygodni i miesięcy. W każdym
przypadku wie dokładnie, co ma zamiar zrobić, i myśli
z zadowoleniem o zaplanowanych zabiegach. Jakże inaczej
widzi to dziewięć osób, z których część leży już na oddziale,
część jest w domu, a jeszcze inni wybierają się do Londynu
jutro albo w poniedziałek, bojąc się tego, co ich czeka, i nie
bez powodu podejrzewając, że po wybudzeniu z narkozy
nigdy już nie będą tacy sami.
Z dołu dobiega go zgrzyt obracającego się w zamku
207
klucza i po odgłosie otwieranych i zamykanych drzwi —,
szybkim wejściu i ich delikatnym domknięciu — poznaje
że to Daisy. Co za szczęście, że zjawiła się przed swoim
dziadkiem. Zbiegając do niej po schodach, podskakuje
z radości.
— Przyjechałaś!
Kiedy się obejmują, Henry wydaje z siebie niski świsz-
czący pomruk, podobny do tego, którym witał ją, kiedy
miała pięć lat. I podnosząc ją niemal z podłogi, rzeczywiście
czuje ciało dziecka, skryte pod ubraniem gładkie mięśnie
i sprężyste stawy, aseksualne pocałunki. Nawet jej oddech
ma w sobie coś dziecinnego. Daisy nie pali, prawie nie pije
i wkrótce zostanie publikowaną poetką. Od niego czuć
mocno czerwonym winem. Jakie udało mu się spłodzić
wstrzemięźliwe dzieci.
— No. Niech ci się przyjrzę.
Nigdy jeszcze nie przebywała z dala od rodziny dłużej
niż sześć miesięcy. Perowne'owie, chociaż na wiele po-
zwalają, są również zaborczymi rodzicami. Trzymając ją
na wyciągnięcie ręki, ma nadzieję, że Daisy nie zauważy
jego lśniących oczu i drapania w gardle. Fala wzruszenia
wzbiera w nim, rozlewa się szeroko i znika. W roli starego
głupca jest na etapie pierwszych prób, zbiera dopiero do-
świadczenia. Wbrew jego fantazjom Daisy nie jest już
dzieckiem. To niezależna młoda kobieta, przypatrująca mu
się z podniesioną głową -— ten gest odziedziczyła po bab-
ce — z uśmiechniętymi, lecz nierozchylonymi ustami i ma-
lującą się na twarzy ciepłą inteligencją. Dorosłe od niedawna
dzieci sprawiają jednocześnie ból i przyjemność; są niewin-
ne i bezwzględne, kiedy zapominają o swojej słodkiej
dawnej zależności. Choć akurat Daisy być może pragnie
mu ją przypomnieć; kiedy się obejmują, na pół gładzi, na
pół klepie go po plecach — to taki jej znajomy macierzyński
gest. Nawet mając pięć lat, lubiła mu matkować i strofować
208
każdym razem, gdy wracał za późno z pracy, pił wino
albo nie zdołał wygrać londyńskiego maratonu. Była
jedną
z tych kiwających paluszkiem, władczych małych panie-
nek Jej tatuś należał tylko do niej. Teraz gładzi i poklepuje
innych mężczyzn, co najmniej pół tuzina w ciągu zeszłego
roku, jeśli Ma łódź zuchwała i zawarte w niej Sześć krót-
kich piosenek mogą stanowić jakąś wskazówkę. Istnienie
tych facetów otrzeźwia go i pomaga powstrzymać poje-
dynczą łzę.
Daisy ma na sobie sfatygowany ciemnozielony skórzany
trencz. W prawej ręce trzyma rosyjską futrzaną czapę. Pod
rozpiętym płaszczem widać wysokie do kolan, szare skó-
rzane buty, ciemnozieloną wełnianą spódnicę, gruby luźny
sweter i szarobiałą jedwabną apaszkę. Francuska elegancja
nie obejmuje bagażu — przy jej stopach leży na boku stary
studencki plecak. Henry trzyma ją za ramiona, starając się
ustalić, co zmieniło się w ciągu tych sześciu miesięcy.
Nieznane, być może trochę cięższe perfumy, nieco mąd-
rzejsze oczy, mocniej zaznaczony delikatny owal twarzy.
Jej życie jest dla niego w większej części tajemnicą. Za-
stanawia się czasami, czy Rosalind wie o swojej córce coś,
o czym on nie ma pojęcia.
Daisy uśmiecha się coraz szerzej pod jego badawczym
wzrokiem i w końcu wybucha śmiechem.
— No dobrze, panie doktorze — mówi. — Może pan
być ze mną szczery. Zrobiła się ze mnie stara baba.
— Jesteś prześliczna i zdecydowanie zbyt dojrzała jak
na mój gust.
— Tu w domu na pewno cofnę się w rozwoju. Czy
dziadek już jest? — pyta bezgłośnie, wskazując salon za
swoimi plecami.
— Jeszcze nie przyjechał.
Daisy wyzwala się z jego uścisku, zarzuca mu ramiona
na szyję i całuje w nos.
za
209
— Kocham cię i tak się cieszę, że wróciłam.
— Ja też cię kocham.
Zmieniło się coś jeszcze. Nie jest już po prostu ładna,!
jest piękna i być może — tak przynajmniej mówią jej
oczy — czymś zaabsorbowana. Jest zakochana i nie może
znieść rozstania. Henry odsuwa od siebie tę myśl. Cokol-
wiek to jest, będzie chciała o tym najpierw opowiedzieć
matce.
Przez kilka sekund trwa jeden z tych niemych, pustych!
momentów, które następują po entuzjastycznym powita-
niu— za dużo jest do powiedzenia i trzeba się łagodnie
przestroić, powrócić do zwyczajnych spraw. Daisy rozgląda
się dookoła i zdejmuje płaszcz. W trakcie tej czynności
owiewa go mocniejszy zapach nieznanych perfum. Podaru-
nek od kochanka. Powinien bardziej zdecydowanie walczyć
z tą ponurą fiksacją. Daisy musi pokochać kogoś innego
niż on. Byłoby mu łatwiej, gdyby jej wiersze nie były takie
wyuzdane. Celebrują nie tylko dziki seks, lecz urok nie
spokojnej nowości, pokoje i łóżka odwiedzane tylko raz
i opuszczane o świcie, powrót do domu mokrymi paryskimi
ulicami, których sprawne uprzątanie przez służby miejski
stanowi niewyczerpane źródło metafor. Ta sama idea pury-
fikacji obecna była w jej wyróżnionym nagrodą Newdigati
pralniczym wierszu. Perowne zna stare argumenty o po-
dwójnych standardach, ale czyż pewne liberalnie nastawione
panie nie wychwalają obecnie walorów seksualnej wstrze-
mięźliwości? Czy to tylko ojcowskie zaślepienie każe mu
podejrzewać, że dziewczyna, która sypia ze zbyt wieloma
partnerami, zwiąże się w końcu z byle jakim mężczyzną,
kimś nieodpowiednim, nieudacznikiem? A może to jego
szczególna postawa w tej dziedzinie, jego własny brak
eksploracyjnego wigoru stwarza kolejny problem referencji?
— Mój Boże, ten dom jest jeszcze większy, niż zapa miętałam.
210
Daisy przygląda się przez balustradę zwisającemu z od-
ległego drugiego piętra żyrandolowi. Henry bierze od niej,
nie myśląc, płaszcz i ze śmiechem oddaje go z powrotem.
_ Co ja robię? — mówi. — Przecież tu mieszkasz.
Możesz go sama powiesić.
Daisy idzie za nim do kuchni i kiedy Henry odwraca się,
żeby zaproponować jej drinka, znowu go ściska, a potem
przechodzi trochę scenicznym krokiem do jadalni i sąsia-
dującego z nią ogrodu zimowego.
— Uwielbiam to miejsce — woła do niego. — Popatrz
na to tropikalne drzewko! Uwielbiam je. Co ja sobie myś-
lałam, pozostając tak długo z dala od domu?
— Dokładnie o to samo chciałem cię zapytać.
Drzewko rośnie tam od dziewięciu lat. Nigdy nie widział
jej w takim nastroju. Daisy wraca do niego, wyciągając
ramiona i chwiejąc się, jakby szła na linie — coś takiego
mogłaby robić postać w amerykańskiej operze mydlanej,
kiedy chce, żeby zapytano ją o dobrą nowinę. Chwilę
później kręci wokół niego piruety i nuci /feel pretty. Henry
wyjmuje z kredensu dwa kieliszki, z lodówki butelkę szam-
pana i wykręca korek.
— Proszę — mówi. — Nie ma sensu czekać na innych.
— Kocham cię — powtarza Daisy, unosząc kieliszek.
— Witaj w domu, kochanie.
Daisy pije szampana i Henry zauważa z pewną ulgą, że
umoczyła tylko usta. W tej dziedzinie nic się nie zmieniło.
Jest czujny, chce ją rozszyfrować. Jego córka nie może
spokojnie usiedzieć. Kręci się z kieliszkiem wokół central-
nego blatu.
•— Zgadnij, gdzie poszłam w drodze ze stacji — mówi,
wracając do niego.
Hmm. Do Hyde Parku?
— Wiedziałeś! Dlaczego tam nie poszedłeś, tato? To
było po prostu niesamowite.
211
— Nie wiem. Grałem w sąuasha, odwiedziłem babcię
gotowałem obiad, nie miałem pewności. Tego rodzaju
sprawy.
— Ależ to kompletne barbarzyństwo, to, co mają zamiar
zrobić. Wszyscy to wiedzą.
— Być może. Podobnie jak nierobienie niczego. Na-
prawdę nie wiem. Opowiedz, jak było w parku.
— Gdybyś tam był, nie miałbyś żadnych wątpliwości.
— Widziałem, jak wyruszali rano. W bardzo pogodnym
nastroju — mówi życzliwym tonem.
Daisy krzywi się, jakby ją coś zabolało. Wróciła wreszcie
do domu, piją szampana i nie może znieść, że Henry nie
podziela jej poglądów. Kładzie rękę na jego ramieniu.
W przeciwieństwie do ojca i brata ma małą dłoń ze zwęża-
jącymi się palcami, z których każdy ma przy podstawie
ślad dziecinnego dołeczka. Henry przygląda się jej paznok-
ciom, ciesząc się, że widzi je w dobrym stanie. Wydłużone,
gładkie, czyste i lśniące, choć niepolakierowane. Patrząc na
paznokcie jakiejś osoby, można się o niej dużo dowiedzieć.
Kiedy coś w życiu zaczyna się sypać, one pierwsze mar-
nieją. Henry ściska jej dłoń.
Daisy błaga go. Podobnie jak on ma głowę naładowaną
tymi historiami. Przemówienie, które wygłasza, jest an-
tologią wszystkiego, co usłyszała w parku i co oboje usły-
szeli i przeczytali sto razy, kompilacją najgorszych przypu-
szczeń, które przez częste powtarzanie stały się faktami,
zbiorem słodkich wykwitów pesymizmu. Henry ponownie
słyszy o pół milionie Irakijczyków, którzy zginą z głodu
oraz w wyniku działań wojennych, o trzech milionach
uchodźców, o agonii ONZ i załamaniu się światowego
porządku, jeśli Ameryka pójdzie na tę wojnę sama, o kom-
pletnym zniszczeniu Bagdadu, który będzie odbierany ulica
po ulicy Gwardii Republikańskiej, o Turkach atakujących
z północy, Irańczykach ze wschodu, Izraelczykach zapusz-
212
czających się z zachodu, o całym regionie w płomieniach,
0 zapędzonym w ślepy zaułek Saddamie, który zastosuje
broń chemiczną i biologiczną — jeśli w ogóle ją ma,
ponieważ nikt tego w sposób przekonujący nie udowodnił,
podobnie jak jego związków z Al-Kaidą. A kiedy już
Amerykanie tam wejdą, nie będzie ich interesowała demo-
kracja, nie wydadzą ani grosza na Irak, wywiozą ropę,
zbudują bazy wojskowe i będą rządzili tym krajem jak
kolonią.
Henry przygląda się perorującej Daisy z czułością i pew-
nym zaskoczeniem. Czeka ich stały fragment gry — i to
zaraz. Jego córka normalnie nie dyskutuje o polityce, to nie
jest jeden z jej tematów. Czy to właśnie jest źródłem jej
radosnej ekscytacji? Na jej szyi pojawiają się rumieńce;
każdy kolejny podawany przez nią powód, żeby nie iść na
wojnę, posiłkuje się poprzednim i wiedzie ją ku zwycięstwu.
Fatalne skutki, w które wierzy, wprowadzają ją w euforię,
każdym sztychem przebija głowę smoka. Kończąc, potrząsa
energicznie jego przedramieniem, jakby zamierzała go obu-
dzić. A potem robi kpiąco smutną minę. Chce, żeby do-
strzegł, gdzie leży prawda.
— Ale to są spekulacje dotyczące przyszłości — mówi
Henry, świadom tego, że okopuje się na pozycji, sposobi
do walki. — Dlaczego miałbym mieć pewność co do tego
wszystkiego? A co powiesz, jeśli wojna będzie krótka, ONZ
się nie rozpadnie, nie będzie głodu, uchodźców ani inwazji
sąsiadów, Bagdad nie zostanie zrównany z ziemią i będzie
mniej ofiar śmiertelnych niż przeciętnie w ciągu jednego
roku za rządów Saddama? Co powiesz, jeśli Amerykanie
spróbują zaprowadzić demokrację, wpompować miliardy 1 odejść, ponieważ ich prezydent chce zostać ponownie
wybrany w przyszłym roku? Przypuszczam, że mimo to
byłabyś przeciwko, tylko nie powiedziałaś mi jeszcze dla-
czego.
213
Daisy odsuwa się i patrzy na niego z niepokojem i za-|
skoczeniem.
— Chyba nie jesteś za wojną, tato?
Henry wzrusza ramionami.
— Nikt rozsądnie myślący nie jest za wojną. Ale za pięć
lat możemy tego żałować. Bardzo chciałbym zobaczyć
koniec Saddama. Masz rację, to może być katastrofa. Lecz
może to być również koniec katastrofy i początek czegoś1
lepszego. Chodzi o skutki, a nikt nie wie, jakie one będą.
Dlatego nie wyobrażam sobie, żebym mógł maszerować
ulicami.
Jej zaskoczenie zmienia się w niesmak. Henry podnosi
butelkę, proponując, że jej doleje, lecz ona potrząsa głową,
odstawia kieliszek, odsuwa się jeszcze dalej. Nie będzie
piła z wrogiem.
— Nienawidzisz Saddama, ale to Amerykanie go stwo-
rzyli. Oni go popierali i zbroili.
— Owszem, podobnie jak Francuzi, Rosjanie i Brytyj-
czycy. To był duży błąd. Irakijczycy zostali zdradzeni,
szczególnie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierw-
szym roku, kiedy zachęcono ich do powstania przeciwko
reżimowi, który ich zmiażdżył. Wyłania się szansa na
naprawienie tego.
— Więc jesteś za wojną.
— Powiedziałem, że nie jestem za żadną wojną. Ale ta
może być mniejszym złem. Dowiemy się za pięć lat.
— To takie typowe.
Henry uśmiecha się z zakłopotaniem.
— W jakim sensie typowe?
— Dla ciebie.
Nie tak wyobrażał sobie to powitanie. W ich dyskusję,
jak to się czasem dzieje, wkradają się osobiste wycieczki.
Nie przywykł do tego, stracił wprawę. Czuje, jak coś ściska
go nad sercem. Może to obolały mostek? Pije drugi kieliszek
214
szampana, ona prawie nie tknęła pierwszego. Przeszła jej
ochota na tańce. Opiera się o futrynę ze skrzyżowanymi
na piersiach rękoma, jej delikatna twarz ściągnięta jest
gniewem.
. _ Niech wojna wybuchnie, mówisz, i za pięć lat, jeśli
zakończy się pomyślnie, będę za nią, a jeśli nie, umywam
ręce. Jesteś wykształconym człowiekiem, żyjącym w sys-
temie, który lubimy nazywać dojrzałą demokracją, i oto
nasz rząd zabiera nas na wojnę. Jeśli uważasz, że to dobry
pomysł, w porządku, powiedz to, przedstaw swoje racje,
ale nie próbuj się asekurować. Mamy tam wysłać nasze
wojska, czy nie? To się dzieje teraz. A zgadywanie, co się
zdarzy, przydaje się czasem, kiedy trzeba dokonać moral-
nego wyboru. To się nazywa myśleniem poprzez konsek-
wencje. Jestem przeciwko wojnie, ponieważ uważam, że
wydarzą się okropne rzeczy. Ty uważasz chyba, że zakończy
się to czymś dobrym, ale nie chcesz bronić tego, w co
wierzysz.
— To prawda — odpowiada po krótkim zastanowieniu
Henry. — Rzeczywiście liczę się z tym, że mogę się mylić.
Ta uległość i przyznanie się do braku pewności jeszcze
bardziej ją rozsierdzają.
— W takim razie po co ryzykować? Co z zasadą przezor-
ności, o której zawsze tyle mówisz? Skoro wysyłasz setki
tysięcy żołnierzy na Bliski Wschód, powinieneś chyba
wiedzieć, co robisz. A ci agresywni chciwi głupcy w Białym
Domu nie wiedzą, co robią, nie mają pojęcia, w co nas
pchają. Nie mogę uwierzyć, że jesteś po ich stronie.
Perowne zastanawia się, czy tak naprawdę nie mówią
o czymś innym. Nie dają mu spokoju jej słowa. „To takie
typowe". Być może spędzone w Paryżu miesiące pozwoliły
Jej spojrzeć na ojca z nowej perspektywy i nie spodobało
Jej się to, co zobaczyła. Odsuwa od siebie tę myśl. To
dobrze i zdrowo, że wdali się w jeden ze swoich gwałtow-
215
nych sporów. Życie rodzinne toczy się dawnym trybem.
I sprawy świata są ważne. Siada na jednym ze stołków przy
centralnym blacie i zaprasza ją gestem, by zrobiła to samo.
Daisy ignoruje go i zostaje przy drzwiach, ciągle ze skrzy- ii żowanymi na piersiach rękoma i zamkniętą twarzą. Sytuacji
nie ułatwia to, że w miarę jak ona coraz bardziej się
denerwuje, on staje się coraz spokojniejszy; taki ma już I
profesjonalnie wpojony zwyczaj.
— Posłuchaj, Daisy. Gdyby to ode mnie zależało, tej
oddziały nie stałyby na granicy z Irakiem. Dla Zachodu to
nie jest z pewnością najlepszy moment, żeby iść na wojnę
z jakimkolwiek krajem arabskim. Kiedy nie widać żadnego
rozwiązania dla Palestyńczyków. Ale ta wojna wybuchnie,
z ONZ albo bez ONZ, bez względu na to, co powie jakikol-
wiek rząd, i bez względu na masowe demonstracje. Ukryta
broń, jeśli w ogóle istnieje, nie jest ważna. Do tej inwazji
dojdzie i z wojskowego punktu widzenia zakończy się
sukcesem. To będzie koniec Saddama i jednego z najbar-
dziej ohydnych znanych reżimów, a ja będę się z tego
cieszył.
— Więc prości Irakijczycy cierpieli pod rządami Sad-
dama, a teraz będą na nich spadać amerykańskie rakiety,
ale to w porządku, bo będziesz się cieszył.
Henry nie zwraca uwagi na jej retoryczną gorycz i ostry
ton.
— Zaczekaj — mówi, lecz ona go nie słyszy.
— Myślisz, że w rezultacie będziemy choć trochę bez-
pieczniejsi? Znienawidzą nas w całym arabskim świecie.
Wszyscy ci znudzeni młodzi faceci będą ustawiali się
w kolejkach, żeby zostać terrorystami...
— Za późno, żeby się teraz o to martwić — przerywa
jej. — Sto tysięcy przeszło już przez afgańskie obozy
szkoleniowe. Chyba cieszysz się, że przynajmniej temu
położono kres.
216
Mówiąc to, przypomina sobie, że istotnie się cieszyła, że
nienawidziła posępnych talibów, i zastanawia się, dlaczego
jej przerywa, dlaczego się z nią kłóci, zamiast wysłuchać
jej poglądów i z uczuciem jej potakiwać. Po co się spierać?
Ponieważ on sam też jest rozjątrzony i mimo cichego tonu
zalewa go krew; gniew i obawy krępują jego myśli i spra-
wiają, że dąży do starcia. Wyrzućmy to z siebie! Kłócą się
o armie, których nigdy nie zobaczą, o których prawie nic
nie wiedzą.
— Będzie więcej bojowników — mówi Daisy. — A kie-
dy w Londynie wybuchną pierwsze bomby, twoje prowojen-
ne poglądy...
— Jeśli określasz moje poglądy mianem prowojennych,
musisz przyjąć, że twoje są praktycznie prosaddamowskie.
— Co za pierdolone bzdury.
Słysząc z jej ust przekleństwo, Henry czuje nagły przy-
pływ sił witalnych, spowodowany częściowo zdziwieniem,
że rozmowa wymknęła się spod kontroli, a częściowo
ożywczą beztroską radością, uwolnieniem od chandry, która
dręczyła go przez cały dzień. Z policzków Daisy odpływa
krew i kilka piegów zaznacza się wyraźniej w padającym
z kuchennego sufitu świetle. Na jej twarzy, która podczas
rozmowy jest zwykle przekornie przechylona, maluje się
teraz święte oburzenie.
— Miałem na myśli rzecz następującą — mówi Henry,
unosząc spokojnie kieliszek z szampanem, choć targają
nim intensywne uczucia. — Ceną za usunięcie Saddama
jest wojna, ceną za pozostawienie go u władzy jest pokój.
Miało to być wyciągnięciem ręki do zgody, lecz Daisy
nie odbiera tego w ten sposób.
— To podłość i prostactwo, kiedy stronnicy wojny mó-
wią o nas, że popieramy Saddama — stwierdza.
-— No cóż, gotowi jesteście zrobić jedną rzecz, na której
najbardziej mu zależy, to znaczy pozostawić go u władzy.
217
Ale opóźnicie tylko konfrontację. Któregoś dnia trzeba
będzie się uporać z nim albo jego strasznymi synami.
Wiedział o tym nawet Clinton.
— Twierdzisz, że napadamy na Irak, ponieważ nie mamy
innego wyboru. Dziwię się, że opowiadasz takie bzdury,
tato. Wiesz dobrze, że Amerykę opanowała ekstrema, neo-
konserwatyści. Cheney, Rumsfeld, Wolfovitz. Inwazja na
Irak była zawsze ich oczkiem w głowie. Jedenasty września
stał się okazją, żeby przekabacić Busha. Spójrz, jak wy-
glądała przedtem jego polityka zagraniczna. Niczego nie
wiedział i siedział cicho jak mysz pod miotłą. Ale nie ma
nic, co wiązałoby Irak z jedenastym września i w ogóle
z Al-Kaidą, i nie ma żadnych naprawdę przekonujących
dowodów na obecność broni masowego rażenia. Nie sły-
szałeś, co mówił wczoraj Blix? I nie przyszło ci do głowy,
że atakując Irak, robimy dokładnie to, co chcieli, żebyśmy
zrobili, nowojorscy zamachowcy: walimy na odlew, robimy
sobie kolejnych wrogów wśród państw arabskich i radyka-
lizujemy islam. To nie wszystko. Pomagamy im także
pozbyć się ich starego wroga, tego bezbożnego stalinow-
skiego tyrana.
— Przypuszczam, że chcieli również, żebyśmy zniszczyli
ich obozy szkoleniowe i wygnali talibów z Afganistanu,
zmusili Bin Ladena do ucieczki, rozbili ich siatkę finansową
i zamknęli za kratkami setki ich przywódców...
— Nie przekręcaj moich słów — przerywa mu głośno. -Ą Nikt nie jest przeciwko walce z Al-Kaidą. Mówimy o Iraku.
Dlaczego wszyscy ci nieliczni ludzie, których spotkałam
i którzy nie są przeciwko tej bzdurnej wojnie, mają zawsze
powyżej czterdziestki? Czy to ma coś wspólnego ze starze-
niem się? Nie mogą się doczekać śmierci?
Henry czuje nagły smutek i pragnienie, by ta dyskusja
dobiegła końca. Wolał ją dziesięć minut temu, kiedy Daisy
mówiła, że go kocha. Musi mu jeszcze pokazać próbny
218
egzemplarz Mej łodzi zuchwałej i projekt okładki. Nie może
się jednak powstrzymać, żeby jej nie odpowiedzieć.
. _ Śmierć jest wszędzie dookoła — przyznaje. — Zapy-
taj oprawców Saddama w więzieniu Abu Ghraib i trzy-
manych tam dwudziestu tysięcy ludzi. I pozwól, że zadam
ci pewne pytanie. Dlaczego wśród tych dwóch milionów
dzisiejszych idealistów nie widziałem ani jednego trans-
parentu, ani jednej pięści wzniesionej przeciw Saddamowi?
— On jest obmierzły — odpowiada Daisy. — To oczy-
wiste.
— Wcale nie. O tym się zapomina. Dlatego właśnie
wszyscy śpiewacie i tańczycie w parku. Ludobójstwo i tor-
tury, masowe groby, aparat bezpieczeństwa, zbrodnicze
totalitarne państwo... pokolenie iPodów nie chce o tym
słyszeć. Niech nic nie zakłóca ich napędzanego ekstazą
dubbingu, tanich lotów i reality TV. Ale jeśli nic nie
zrobimy, to się skończy. Wydaje się wam, że jesteście
wszyscy uroczy, łagodni i niewinni, ale religijni naziści
was nienawidzą. Dlaczego twoim zdaniem podłożono bom-
by na Bali? Klubowicze tylko się bawili. Radykalny islam
nienawidzi waszej wolności.
Daisy udaje zaskoczenie.
— Przykro mi, tato, że jesteś taki czuły na punkcie
swojego wieku. Ale na Bali to była Al-Kaida, nie Saddam.
Nic, co przed chwilą powiedziałeś, nie usprawiedliwia
inwazji na Irak.
Perowne kończy trzeci kieliszek szampana. Duży błąd.
Nie ma zbyt dużej wprawy w piciu. Ale jest piekielnie
szczęśliwy.
— Nie chodzi tylko o Irak. Mówię o Syrii, Iranie, Arabii
Saudyjskiej, wielkim obszarze represji, korupcji i nędzy.
Masz zamiar zostać publikującą pisarką. Czy nie martwi C1
ę choć trochę cenzura, to, że twoi koledzy pisarze gniją w arabskich więzieniach, w tym samym regionie, gdzie
219
wynaleziono pismo? A może wolność i brak tortur to
zachodnie fanaberie, których nie powinniśmy narzucać
innym?
— Och, na litość boską, nie wyjeżdżaj znowu z tym
relatywizmem. I ciągle zmieniasz temat. Nikt nie chce,
żeby arabscy pisarze gnili w więzieniach. Ale inwazja na
Irak nie pomoże ich uwolnić.
— Może pomóc. Wyłoniła się szansa odmiany jednego
kraju. Trzeba zasiać ziarno. Zobaczyć, czy nie przyniesie
plonów.
— Nie sieje się ziarna pociskami rakietowymi. Ludzie
nienawidzą najeźdźców. Religijni ekstremiści urosną w siłę.
Będzie mniej wolności i więcej pisarzy w więzieniach.
— Stawiam pięćdziesiąt funtów, że trzy miesiące po
inwazji na Irak będzie wolna prasa i niekontrolowany dostęp
do Internetu. Ośmielą się reformatorzy w Iranie, a syryjscy,
saudyjscy i libijscy despoci będą trzęśli portkami ze strachu.
— Doskonale — mówi Daisy. — A ja stawiam pięć-
dziesiąt, że sytuacja będzie tragiczna i nawet ty będziesz
żałował, że doszło do wojny.
Kiedy miała kilkanaście lat, po kłótniach zakładali się
czasem o różne rzeczy, przypieczętowując to niby oficjal-
nym uściskiem dłoni. Perowne odnajdywał sposoby, by
płacić, nawet gdy wygrywał — stanowiło to formę ukrytych
subsydiów. Po niezbyt udanym według niej egzaminie
siedemnastoletnia Daisy założyła się w gniewie o dwadzieś-
cia funtów, że nigdy nie dostanie się do Oksfordu. Żeby ją
pocieszyć, Henry podniósł swoją stawkę do pięciuset i kiedy
przyszło zawiadomienie o przyjęciu na studia, wydała te
pieniądze na wycieczkę do Florencji z przyjaciółką. Czy
jego córka ma teraz ochotę na uścisk dłoni? Cofa się od
drzwi, bierze z powrotem kieliszek szampana i zaczyna się
nagle interesować płytami Thea, stojącymi przy wieży
w drugim końcu kuchni. Przez cały czas odwrócona jest do
220
niego stanowczo plecami. Henry siedzi dalej na stołku przy
centralnym blacie, bawiąc się swoim kieliszkiem, ale już
nie pije. Ma wrażenie, że spierał się tylko o połowę swoich
poglądów. Jest gołębiem z Jayem Straussem i jastrzębiem
ze swoją córką. Do czego właściwie zmierza? I jaki to
luksus analizować to wszystko w kuchni własnego domu,
komentować geopolityczne ruchy i wojskową strategię i nie
być trzymanym za słowo przez wyborców, gazety, przyja-
ciół, historię. Kiedy nie ponosi się żadnych konsekwencji,
fakt, że nie miało się racji, może co najwyżej stanowić
ciekawą odmianę.
Daisy wyjmuje płytę z pudełka i umieszcza ją w od-
twarzaczu. Henry czeka, wiedząc, że usłyszy wkrótce wska-
zówkę dotyczącą jej nastroju, a może nawet przesłanie.
Słysząc pierwsze takty fortepianu, uśmiecha się. To płyta,
którą Theo przyniósł do domu dawno temu — stary pianista
Chucka Berry'ego, Johnnie Johnson, śpiewający Tanąueray,
leniwego bluesa o przyjaźni i spotkaniu po latach.
To była długa droga,
Lecz wiedziałem, że doczekam dnia,
Kiedy siądziemy razem
I napijemy się tanąueray.
Daisy odwraca się i idzie ku niemu tanecznym posuwis-
tym krokiem. Kiedy przy nim staje, Henry bierze ją za rękę.
— Sądząc po zapachu, stary podżegacz wojenny zrobił
jeden ze swoich rybnych gulaszów — mówi. — Może się
do czegoś przydam?
— Młoda pacyfistka może nakryć do stołu. I zrobić
dressing do sałatki, jeśli ma ochotę.
Kiedy Daisy idzie w stronę kredensu, słyszą dzwonek do
drzwi, dwa przydługie nierówne terkoty. Spoglądają na
siebie wymownie: ta uporczywość nie wróży nic dobrego.
221
— Zanim zabierzesz się do dressingu, pokrój cytrynę -|f mówi Henry. — Dżin jest tani, tonik w lodówce.
Rozśmiesza go jej teatralne przewracanie oczyma i głę.
bokie westchnienie.
, — Zaczyna się.
— Zachowaj zimną krew — radzi Henry i idzie na górę,
żeby przywitać swojego teścia, wybitnego poetę.
Dorastając na przedmieściach, w przytulnej, dzielonej
z matką samotności, Henry Perowne nigdy nie odczuwał
braku ojca. W obciążonych hipoteką domach w sąsiedztwie
ojcowie byli sfatygowanymi, odległymi postaciami nie-
wzbudzającymi większego zainteresowania. Jego dziecinna
egzystencja w Perivale w połowie lat sześćdziesiątych
regulowana była wyłącznie przez matkę, gospodynię domo
waj to w jej prerogatywy wkraczało się, chcąc odwiedzić
kolegę i pobawić się z nim w weekend lub w święto, to jej
reguł trzeba było tymczasowo przestrzegać. To ona udzielała
bądź też wycofywała zgodę, ona dawała pieniądze na drobne
wydatki. Henry nie miał żadnego powodu, by zazdrościć
kolegom dodatkowego rodzica — kiedy ojcowie byli obecni,
łatwo było narazić się na ich gniew; generalnie bardziej
ograniczali, aniżeli pozwalali poznać to wszystko, co w ży-
ciu jest ciekawe i wiąże się z większym ryzykiem. Kiedy
oglądał jako nastolatek kilka zachowanych fotografii ojca,
robił to bardziej z narcyzmu niż z tęsknoty — miał nadzieję
odkryć w tych silnych, wolnych od trądziku rysach obietnicę
swoich przyszłych szans u dziewcząt. Chciał mieć jego
twarz, nie chciał jego rad, zakazów i ocen. Być może
przytłaczałaby go obecność jakiegokolwiek teścia, nawet
gdyby trafił mu się ktoś o wiele mniej imponujący od
Johna Grammaticusa.
Już od ich pierwszego spotkania w 1982 roku, kiedy
222
przybył do chateau kilka godzin po skonsumowaniu miłości
do Rosalind na dolnej koi płynącego do Bilbao promu,
młodszy asystent Perowne nie godził się na protekcjonalne
traktowanie, nie życzył sobie występować w roli przyszłego
syna. Był dorosłym mężczyzną o wyspecjalizowanych
umie-
jętnościach, które nie wydawały się w niczym gorsze od
tych, którymi dysponuje pierwszy lepszy poeta. Wiedział
od Rosalind o Górze Fudżi, zamieszczanym w wielu an-
tologiach wierszu Grammaticusa, nie czytał jednak poezji
i wyznał to bez żenady przy kolacji tego pierwszego wie-
czoru. W tym czasie John był w okresie Bez egzekwii —
jak się okazało, swoim ostatnim przedłużonym okresie
twórczym — i nie zaintrygowało go bynajmniej to, czego
nie czytał w wolnym czasie jakiś młody medyk. -A później,
kiedy na stole pojawiła się szkocka, nie przejął-się także,
a może nawet nie zauważył, że ten sam doktor nie zgadza
się z nim w kwestiach polityki — Grammaticus był wczes-
nym fanem pani Thatcher, muzyki — bebop zdradził jazz —
oraz prawdziwej natury Francuzów — co do jednego sprze-
dajnych.
Rosalind stwierdziła nazajutrz rano, że Henry za bardzo
starał się zwrócić na siebie uwagę starszego pana — nader
irytujące spostrzeżenie, ponieważ miał zupełnie odwrotny
zamiar. Ale chociaż przestał wdawać się w spory, niewiele
się między nimi zmieniło od owego pierwszego wieczoru,
nawet po małżeństwie, urodzeniu dzieci i ponad dwóch
dziesięcioleciach. Perowne trzyma się na dystans, a Gram-
maticusowi odpowiada ten układ i nie zauważając zięcia,
zwraca się bezpośrednio do córki i wnuków. Traktując się
na pozór przyjaźnie, obaj są w gruncie rzeczy sobą
znudzeni.
Perowne nie rozumie, jak poezja — która wydaje się zaję-
ciem okazjonalnym niczym winobranie — może wypełniać
całe życie zawodowe, jakim cudem tak wielki gmach repu- tac
Ji i dumy wspiera się na tak wątłych podstawach i dla-
223
czego sądzi się, że poeta pijak różni się od każdego
innego pijaka; podczas gdy Grammaticus — zdaniem
Perowne'a — uważa go za zwykłego rzemieślnika, nie-
kulturalnego i nużącego łapiducha, należącego do katego-
rii ludzi, którym, w miarę jak posuwa się w latach, coraz
mniej ufa.
Jest jeszcze inna sprawa, naturalnie nigdy głośno niepod-
noszona. Dom przy placu, podobnie jak chàteau, odziedzi-
czyła po swoich rodzicach matka Rosalind, Mariannę. Kiedy
wyszła za Grammaticusa, londyński dom stał się rodzinnym
gniazdem, w którym dorastali Rosalind i jej brat. Po śmierci
Mariannę w wypadku drogowym jej ostatnia wola była
jasna — londyński dom przechodzi na dzieci, a John dostaje
St Felix. Mieszkający w małym mieszkanku w Archway
Rosalind i Henry zaciągnęli cztery lata po ślubie dług
hipoteczny, żeby spłacić jej brata, który chciał mieć apar-
tament w Nowym Jorku, i pewnego radosnego dnia razem
z dwójką małych dzieci przeprowadzili się do dużego domu.
Wszystkie te transakcje zawierano bez złej woli, lecz w trak-
cie swoich wizyt Grammaticus ma zwyczaj zachowywać
się niczym od dawna nieobecny, pozdrawiający najemców
i potwierdzający swoje prawa właściciel. A może Henry,
w którego psychicznej konstytucji nie ma miejsca dla ojca,
jest nadwrażliwy. Tak czy inaczej to go irytuje; jeśli ma się
w ogóle spotykać ze swoim teściem, woli, żeby to si
działo we Francji.
Idąc w stronę frontowych drzwi, przypomina sobie, że
wbrew temu, do czego zachęca go szampan, nie powinien
ujawniać swoich uczuć; celem dzisiejszego spotkania jest
pojednanie Daisy z dziadkiem trzy lata po tym, co Theo
nazwał na cześć różnych thrillerów „Odtrąceniem New-
digate". Będzie chciała mu pokazać próbny egzemplarz,
a starszy pan całkiem słusznie przypomni rolę, jaką odegrał
w jej sukcesie. Z tą zacną myślą otwiera drzwi i widzi
224
Grarrrrnaticusa w odległości kilku stóp od progu. Jego teść
stoi na chodniku w długim, ściągniętym paskiem weł-
nianym płaszczu, kapeluszu i z laską, z głową odchyloną
do tyłu i profilem rysującym się w zimnym białym świet-
le ulicznych latarni. Najprawdopodobniej pozował dla
Daisy.
— A... Henry — mówi z rozczarowaniem, które po-
brzmiewa w opadającej intonacji jego głosu. — Przygląda-
łem się wieży...
Grammaticus nie zmienia pozycji, więc Perowne czuje
się zobligowany wyjść i stanąć razem z nim na chodniku.
— Próbowałem na nią spojrzeć — kontynuuje teść —
oczyma Roberta Adama, kiedy wytyczał ten plac. Zastana-
wiałem się, co by o niej pomyślał. Jak sądzisz?
Wieża wznosi się nad platanami centralnych ogrodów,
za odbudowaną fasadą południowej pierzei; wysoko na
przeszklonej łodydze tkwi sześć usytuowanych jeden nad
drugim kolistych tarasów z ogromnymi talerzami anten,
a wyżej zestaw grubych kół lub rękawów, których
geometrię
obrysowują fluoroscencyjne lampy. Tańczący Merkury
spra-
wia w nocy figlarne wrażenie. Mały Theo lubił pytać, czy
wieża trafiłaby w ich dom, gdyby runęła w tę stronę,
i zawsze bardzo się cieszył, kiedy jego ojciec odpowiadał,
że owszem, trafiłaby z całą pewnością. Ponieważ Perowne
i Grammaticus nie przywitali się jeszcze ani nie wymienili
uścisku dłoni, ich rozmowa jest bezcielesna niczym wy-
miana zdań na czacie.
Perowne, uprzejmy gospodarz, podejmuje grę.
— No cóż, mógłby spojrzeć na nią okiem inżyniera —
mówi. — Zdziwiłoby go całe to szkło i strzelistość budowli.
Podobnie jak światło elektryczne. Widziałby w niej bardziej
maszynę niż budynek.
Grammaticus daje do zrozumienia, że to żadna odpo- wiedź.
225
— Tak naprawdę jedyną dostępną dla niego pod koni
osiemnastego wieku analogią byłaby wieża katedry. Porny
lałby na pewno, że to jakaś religijna budowla... w jaki
innym celu mieliby ją wznosić tak wysoko? Musiałby dojś1
do wniosku, że te talerze są ozdobami albo pełnią jak-1
rytualną rolę. W religii przyszłości.
— W takim razie niewiele by się pomylił.
Grammaticus podnosi głos, żeby go zagłuszyć.
— Na litość boską, człowieku. Spójrz na proporcje ty
kolumn, na te żłobione głowice! — Wskazuje teraz las
wschodnią pierzeję placu. — Oto piękno, które rozpozn*
jesz. Oto samowiedza. Inny świat, inna świadomość. Adam
byłby porażony brzydotą tej szklanej paskudy. Nie ma
w niej ludzkiej skali. Jest przytłaczająca. Żadnego wdzięku,
żadnego ciepła. Zasiałaby lęk w jego sercu. Jeśli tak ma
wyglądać nasza religia, powiedziałby sobie, w takim razie
mamy naprawdę przesrane.
Patrząc na georgiańskie kolumny wschodniej fasady,
Perowne widzi na pierwszym planie, w odległości około
trzydziestu jardów dwie postaci w skórzanych kurtkach
i wełnianych czapeczkach. Siedzą blisko siebie na ławce,
pochylone do przodu i odwrócone do nich plecami; zakłada,
że dobijają jakiegoś targu. W jakim innym celu mieliby
przesiadywać tutaj w chłodny lutowy wieczór? Ogarnia go
niecierpliwość.
— Daisy czeka na ciebie. Robi ci mocnego drinka —
wtrąca i nie czekając, aż Grammaticus potępi cywilizację,
w której obaj żyją, albo zacznie wynosić pod niebiosa
inną, pozostającą poza ich zasięgiem, ujmuje swego teścia
pod łokieć i popycha go łagodnie w stronę szerokich,
jasno oświetlonych otwartych drzwi. John jest w ekspan-
sywnej, stosunkowo łagodnej fazie i Daisy nie powinna
jej przegapić. W późniejszych stadiach może nie dojść
do pojednania.
226
Bierze jego płaszcz, laskę i kapelusz, prowadzi go do
salonu i idzie zawołać córkę. Ta wchodzi już na górę z tacą,
na której jest nowa i stara butelka szampana, dżin, lód,
cytryna, dodatkowe kieliszki dla Rosalind i Thea oraz
makadamowe orzeszki w malowanej misce, którą przywioz-
ła ze studenckiej wycieczki do Chile. W odpowiedzi na jej
pytające spojrzenie Henry robi wesołą minę: wszystko
będzie dobrze. Przewidując, że Daisy uściska się ze swoim
dziadkiem, odbiera jej tacę i idzie w ślad za nią. Ale
Grammaticus, który stoi pośrodku pokoju, prostuje się
oficjalnie i Daisy przyhamowuje. Możliwe, że podobnie
jak Henry'ego zaskoczyła go jej uroda; może zdziwiła
poufałość. Podchodząc do siebie, mruczą: „Daisy" i „dziad-
ku", po czym podają sobie dłonie i znalazłszy się w pozycji
wymuszonej przez ciała, których nic nie może już zatrzy-
mać, nieporadnie całują się w policzki.
Henry stawia tacę i miesza dżin z tonikiem.
— Proszę bardzo — mówi. — Wznieśmy toast. Za
poezję.
Dostrzega, że ręka starego drży, gdy bierze swój dżin.
Daisy i jej dziadek podnoszą kieliszki i mrucząc coś niewy-
raźnie, nie powtarzając do końca słów, które nie powinny
paść z ust profana, spełniają toast.
— Wykapana Mariannę, kiedy ją po raz pierwszy spot-
kałem — mówi Grammaticus do Henry'ego.
Perowne zauważa, że w przeciwieństwie do niego teść
me ma wilgotnych oczu; mimo pasji i zmian nastroju w Grammaticusie jest jakaś powściągliwość, niemal stalowa
obojętność. Potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji, za-
chować wyniosłość nawet w towarzystwie najbliższych.
Dawno temu — według Rosalind, kiedy miał trzydzieści
kilka lat — nauczył się pańskich manier i przestał dbać 0 to, co sobie ktokolwiek pomyśli.
— Wspaniale wyglądasz — mówi do niego Daisy.
227
Grammaticus kładzie jej dłoń na ramieniu.
— Przeczytałem wszystko jeszcze raz w hotelu dziś po
południu — oznajmia. — Te wiersze są cholernie dobre
Daisy. Nikt nie pisze tak jak ty.
Upija kolejny łyk i deklamuje z dziwnie melodyjnym
zaśpiewem.
Mą łódź zuchwałą, choć gorszą niż inne,
Bezmiar twój także łekko uniesie.
W oczach migoczą mu iskry i przekomarza się z nią
jak dawniej.
— No. Powiedz szczerze. Kim jest ten inny poeta o talen
cie wielkim jak galeon?
Grammaticus oczekuje hołdu, który, jak uważa, słusznie
mu się należy. Ale chyba na to trochę za wcześnie. Za
bardzo się spieszy. Jest całkiem możliwe, że Daisy zadedy-
kowała swój tomik dziadkowi, lecz Perowne ma co do tego
pewne obawy. To kolejny powód, dla których chciał obej-
rzeć próbny egzemplarz.
Daisy jest zmieszana. Chce coś powiedzieć, ale potem
zmienia zdanie.
— Zaczekaj, to zobaczysz — mówi w końcu, uśmiecha-
jąc się z przymusem.
— Tak naprawdę Szekspir wcale nie sądził, że jest małą
łódką żeglującą pośród dalekomorskich żaglowców. Mówiąc
to, żartował, był zgryźliwy. Więc może ty też jesteś, moja
droga.
Daisy waha się, jest zakłopotana, nie wie, jak się ma
zachować. Zasłania się uniesionym kieliszkiem. A potem
stawia go na stole, najwyraźniej podjąwszy decyzję.
— Ten wers nie brzmi „bezmiar twój także lekko unie-
sie", dziadku.
— Oczywiście, że tak. Sam uczyłem cię tego sonetu.
228
_ Wiem, że mnie uczyłeś. Ale z „lekko" nie zgadza się
metrum. Powinno być „Bezmiar twój także swobodnie
uniesie"*.
Iskierki w oczach Grammaticusa po prostu gasną. Mierzy
surowym spojrzeniem wnuczkę, a ona odpowiada mu tym
samym, piorunując go wzrokiem podobnie jak wcześniej
w kuchni ojca. Porzuciła pozory lojalności i nie zamierza
dać się wdeptać w ziemię. Słowo „metrum" budzi w Hen-
rym niechciane wspomnienie, ukłucie zawodowego niepo-
koju związanego z brakiem stu dziewięćdziesięciu tysięcy
funtów w funduszu, który zarząd przeznaczył na zakup
silniejszego skanera MRI. Czy można jeszcze coś zrobić
w tej sprawie? Może powinien wysłać e-maila. Co się tyczy
metrum w poezji, nie potrafi powiedzieć, dlaczego
„swobod-
nie" jest lepsze od „lekko".
— No proszę — mruczy Grammaticus. — Nie zgadza
się metrum. Jak to możliwe? Co nowego w szpitalu,
Henry?
Od ponad dwudziestu lat ani razu nie zapytał o szpital
i Henry nie może pozwolić, żeby jego córkę zwekslowano
na boczny tor. Z drugiej strony to niesamowite: nie widzieli
się trzy lata i skaczą sobie do gardeł po minucie.
— Moja własna pamięć płata mi o wiele gorsze figle —
mówi lekkim tonem do Grammaticusa, w całkiem przeko-
nujący sposób udając rozbawienie. Następnie odwraca się
do Daisy, która jest zbita z tropu i wygląda, jakby szukała
pretekstu, żeby wyjść z pokoju. Nie pozwoli jej zrejtero-
wać. — Wyjaśnij mi to. Dlaczego z „lekko" metrum się nie
zgadza, a ze „swobodnie" jest w porządku?
■— „Bezmiar twój także swobodnie uniesie" to jedenas-
tozgłoskowiec — odpowiada dobrodusznie Daisy,
tłumacząc
te. oczywistość ojcu i wbijając ją do głowy dziadkowi. —
* Przełożył Maciej Słomczyński.
229
Gdyby wstawić „lekko", byłoby o jedną zgłoskę za mało
i rytm zostałby zakłócony.
Grammaticus siada tymczasem na skórzanej sofie z os-
tentacyjnym jękiem, który częściowo zagłusza jej ostatnie
słowa.
— Nie bądź zbyt okrutna dla starego człowieka — mó-
wi. — „Nie sen to był; leżałem zbudzony". U Szekspira
jest mnóstwo za krótkich linijek, całe dziesiątki w sonetach.
Gdyby napisał „lekko", i tak udawalibyśmy, że metrum się
zgadza.
— To cholerny Wyatt* — mruczy cicho Daisy, tak żeby
starszy pan jej nie usłyszał.
Perowne zerka na nią i podnosi ukradkiem palec. Wygrała
starcie i powinna wiedzieć, że dziadek musi mieć ostatnie
słowo. Chyba że ma ochotę chandryczyć się z nim do
kolacji i później.
— Masz rację. Udawalibyśmy. Jeszcze dżinu, dziad-
ku? — W jej głosie nie słychać urazy.
Grammaticus podaje jej szklankę.
— Sam sobie doleję toniku.
Kiedy drink zostaje przyrządzony, Daisy odczekuje kilka
sekund, aż cisza stanie się neutralna, i pochyla się do ojca.
— Pójdę i skończę nakrywać do stołu — mruczy.
Może Henry'emu za bardzo zależy na tym pojednaniu,
może jest zbyt niecierpliwy. Czy to ma w ogóle jakieś
znaczenie? Cóż można poradzić na to, że Daisy przerosła
w swoim życiu kolejnego nauczyciela? Zaszła w niej zmia-
na, której nie rozumie, pojawił się niepokój powściągany
co jakiś czas przez dobre maniery, pewna wojowniczość,
* Wiersz Thomasa Wyatta Stronią ode mnie, które ongi mnie szukały
Stanisław Barańczak przetłumaczył trzynastozgłoskowcem. Oryginalny wers
„It was no dream; I lay broad waking", w którym brakuje jednej sylaby,
w jego przekładzie ma zachowane metrum: „Nie sen to był, bo nie masz snów
równych tej jawie".
230
która na zmianę wzbiera i opada. Poza tym Henry nie chce
popijać sam na sam ze swoim teściem. Pragnie, by do
domu wróciła Rosalind ze wszystkimi swoimi prostymi
talentami: matki, córki, żony, prawniczki.
___ Chciałbym zobaczyć ten próbny egzemplarz — mówi
do Daisy. — Dobrze.
Perowne siada na drugiej sofie, przy pokrytym bliznami,
polerowanym palisandrowym stole i popycha orzeszki
w stronę Grammaticusa. Słyszą, jak Daisy klnie cicho,
grzebiąc w holu w swoim plecaku. Żaden z nich nie
zawraca
sobie głowy luźną pogawędką. Nawet gdyby zdołali uzgod-
nić, o czym warto by porozmawiać, żadnego nie interesuje
opinia drugiej strony. Zachowują więc pogodne milczenie.
Rozsiadłszy się wygodnie po raz pierwszy od powrotu do
domu, ze stopami cudownie uwolnionymi od ciężaru ciała,
słuchem nieco przytępionym po koncercie Thea, udami,
które znowu bolą go po sąuashu, i w nastroju podreperowa-
nym przez wino i trzy kieliszki szampana na pusty żołądek,
Perowne poddaje się łagodnemu falowaniu dysocjacji. Nic
nie ma większego znaczenia. Wszystko, co go niepokoiło,
zostało pomyślnie rozwiązane. Piloci okazali się nieszkod-
liwymi Rosjanami, Lily otoczona jest troskliwą opieką,
Daisy wróciła do domu ze swoim tomikiem poezji, dwa
miliony demonstrantów to poczciwe dusze, Theo i Chas
napisali wspaniałą piosenkę, Rosalind wygra sprawę w po-
niedziałek i zaraz tu będzie, jest statystycznie niemożliwe,
aby terroryści zamordowali dziś wieczorem jego rodzinę,
gulasz, podejrzewa, jest chyba wyjątkowo udany, wszyscy
Pacjenci, których zoperuje w przyszłym tygodniu, na pewno
Przeżyją, Grammaticus jest pełen dobrych chęci, a jutro — w niedzielę — Henry'ego i Rosalind czeka długi sen i zmys-
łowy ranek. Nadeszła pora, by nalać sobie kolejny kieliszek.
Kiedy sięga po butelkę i sprawdza, czy nie trzeba dolać
231
teściowi, słyszą dobiegający z holu głośny metaliczny
zgrzyt, a potem krzyk Daisy, donośny męski baryton, trzaś-
niecie frontowych drzwi, pod wpływem którego kręgi roz-
chodzą się po dżinie poety, i na koniec miękki odgłos
zderzających się ze sobą ciał. Theo jest w domu i ściska
swoją siostrę. Kilka sekund później, wchodząc do salonu
i trzymając się za ręce, dzieci prezentują tableau swoich
obsesji i wspaniałych karier, które, co przyznaje bez za-
zdrości Henry, zawdzięczają dziadkowi: Daisy trzyma prób-
ny egzemplarz swojego tomiku, a jej brat schowaną w fute-
rale gitarę. Z całej rodziny Theo najswobodniej czuje się
w obecności Grammaticusa. Łączy ich muzyka i nie współ-
zawodniczą ze sobą: Theo gra, a jego dziadek słucha i po-
rządkuje swoje bluesowe archiwum — obecnie z pomocą
wnuka przeniesione na twardy dysk.
— Nie wstawaj, dziadku — woła, opierając gitarę
0 ścianę.
Ale kiedy podchodzi do starszego pana, ten zrywa się
z sofy i ściskają się bez skrępowania. Daisy siada koło ojca
1 kładzie mu książkę na kolanach.
Grammaticus trzyma wnuka za rękę, ożywiony i od-
młodzony jego obecnością.
— Więc masz dla mnie nową piosenkę — mówi.
Okładka tomiku jest w kolorze akwamaryny, litery czarne.
Wpatrując się w tytuł i nazwisko autorki, Perowne obejmuje
córkę i ściska jej ramię, a ona przysuwa się bliżej, żeby
zobaczyć książkę jego oczyma. On widzi ją jej oczyma
i próbuje wyobrazić sobie radość córki. W jej wieku był
zakuwającym łacińskie słówka i nazwy anatomiczne studen-
tem piątego roku, który nie śnił nawet o takich możliwoś-
ciach. Wolną ręką otwiera stronę tytułową i razem czytają
znowu te trzy słowa, tym razem otoczone podwójną prosto-
kątną ramką: Ma łódź zuchwała, Daisy Perowne, a niżej
wydawca i miejsca wydania, Londyn i Boston. Jej łódź,
232
nieważne, mała czy duża, wypłynęła na wielkie wody. Theo
mówi coś i Henry podnosi wzrok.
i Tato. Tato! Piosenka. Co o niej myślisz?
Kiedy dzieci były małe, trzeba było dbać o równy podział
pochwał. Od najmłodszych lat wysoko mierzyli. Powinien
był porozmawiać o piosence wcześniej, kiedy był sam na
sam z Grammaticusem. Ale potrzebne mu było
półminutowe
interludium pozytywnego myślenia.
— Porwała mnie — mówi. I ku zaskoczeniu wszystkich
podnosi podbródek i w miarę wiernie śpiewa. — Więc
pozwól, żebym cię tam zabrał. Na plac w moim mieście,
plac w moim mieście.
Theo wyjmuje płytę z kieszeni kurtki i daje ją dziadkowi.
— To nagranie z dzisiejszego popołudnia. Nie jest ideal-
ne, ale zorientujesz się, o co chodzi.
Henry odwraca się z powrotem do córki.
— Podoba mi się ten Londyn i Boston. Jest w tym klasa.
Wodzi palcem po niewielkich wersalikach. Na następnej
stronie dostrzega z ulgą dedykację. Johnowi Grammati-
cusowi.
— Nie wiem, czy to w porządku — szepcze mu do ucha
z nagłą udręką Daisy. — Powinnam zadedykować ją tobie
i mamie. Nie wiedziałam po prostu, co zrobić.
— Dobrze postąpiłaś — mruczy Henry, ponownie ją
ściskając.
— Nie jestem pewna. Mogę to jeszcze zmienić.
■— On wskazał ci tę drogę, to jak najbardziej logiczne.
Będzie szczęśliwy. Wszyscy jesteśmy. Słusznie postąpi-
łaś — zapewnia ją Henry. — Będą następne książki —
dodaje, na wypadek gdyby usłyszała cień żalu w jego gło-
sie. — Możesz uhonorować całą rodzinę.
Dopiero w tym momencie, czując emanującą od niej falę Cl
epła i drżenie skulonego, przytulonego do niego ciała,
Poznaje, że Daisy płacze, przyciskając mu twarz do ramie-
233
nia. Theo i jego dziadek stoją w innej części pokoju przy
półkach z płytami i rozmawiają o jakimś pianiście boogie
— Hej, maleńka — szepcze jej do ucha Henry. — Co
się dzieje, kochanie?
Daisy płacze bezgłośnie jeszcze mocniej i potrząsa głową,
nie mogąc się odezwać.
— Chcesz, żebyśmy przeszli do biblioteki?
Daisy ponownie potrząsa głową, a on gładzi japo
włosach
i czeka.
Czyżby szło o miłosny zawód? Stara się powstrzymać
spekulacje. Nie potrafi sobie przypomnieć żadnych kon-
kretów z jej dzieciństwa, ale ta sytuacja — kiedy czeka, aż
Daisy się opanuje i powie mu, dlaczego płakała — wydaje
mu się mgliście znajoma. Zawsze była elokwentna. Wszyst-
kie te powieści, które przeczytała jako dziecko, zwłaszcza
odkąd pokierował nią dziadek, nauczyły ją dokładnego
opisywania uczuć. Henry odchyla się do tyłu i cierpliwie,
czule obejmuje córkę. Daisy już nie płacze, lecz wciąż
przyciska głowę do jego ramienia i ma zamknięte oczy. Jej
tomik leży na jego kolanach, otwarty na stronie z dedykacją.
Za jego plecami Theo i Grammaticus wymieniają uwagi
o nagraniach i składzie zespołów, rozmawiając niczym
prawdziwi pasjonaci przyciszonym tonem i nie zakłócając
panującego w salonie spokoju. Grammaticus trzyma w ręku
kolejny dżin, chyba trzeci, ale jest niesamowicie trzeźwy.
Perowne czuje mrowienie w miejscu, gdzie Daisy przyciska
głowę do jego ramienia. Przygląda się z czułością niewiel-
kiemu widocznemu fragmentowi jej twarzy. Wiek i do-
świadczenie nie wycisnęły najmniejszego śladu w kąciku
jedynego widzianego przezeń oka; widać tylko czystą,
napiętą skórę, lekko zaróżowioną, niczym obrzeża siniaka.
Zewnętrzna poza, zachłyśnięcie się seksualną swobodą
maskują fakt, że dzieciństwo nie odchodzi tak szybko. Daisy
wyrosły piersi i dostała pierwszy okres w czasie, gdy jej
234
łóżko było tak zapchane pluszowymi misiami i innymi
zwierzakami, że z trudem się tam sama mieściła. A potem
było pierwsze konto w banku, uniwersytecki dyplom oraz
prawo jazdy, zacierające, kamuflujące rysy dziecka, które
tylko rodzice potrafią rozpoznać w świeżo uformowanej
dorosłej osobie. Obserwując ją teraz, Henry wie jednak, że
bez względu na to, jak mocno się do niego tuli, w tym
geście nie ma nic niewinnego. Możliwe, że jej umysł
pracuje
szybko, szybciej niż jego, analizując popękaną mozaikę
niedawnych wypadków — podniesione głosy w mieszkaniu,
migawki z paryskich ulic, otwartą walizkę na nieposłanym
łóżku — wszystko, co wprawia ją w przygnębienie. Można
patrzeć na głowę, na bujne włosy i tylko się domyślać.
To drugie senne interludium trwa może pięć, może dzie-
sięć minut. W którymś momencie, kiedy logika jego myśli
zaczyna się sypać, Henry zamyka oczy i dryfuje do tyłu
i w dół — przyjemne uczucie zakłócone przez obrazy
błotnistej rwącej rzeki i rozwiązywania nieporadnymi pal-
cami zawęźlonej liny, która to czynność może być również
przeliczaniem pieniędzy bądź też zamianą weekendów w
dni
robocze. Ale nawet nurkując, wie, że nie wolno mu za-
snąć — ma gości oraz inne obowiązki, których nie jest w stanie natychmiast zdefiniować. Na dźwięk otwieranych
przez Rosalind drzwi porusza się i spogląda wyczekująco
Przez lewe ramię. Daisy także unosi lekko głowę, a Theo 1 Grammaticus przestają rozmawiać. Mija niezwykle dużo
czasu, zanim dociera do nich odgłos zamykanych drzwi.
Perowne'owi przychodzi do głowy, że jego żona jest ob-
juczona siatkami albo prawniczą makulaturą. Ma zamiar
Wstać i jej pomóc, lecz w tej samej chwili Rosalind
wchodzi
235
do salonu. Porusza się powoli i sztywno, najwyraźniej
obawiając się tego, co może zobaczyć. Trzyma w ręku
236
swój brązowy skórzany neseser i ma bladą, spiętą twarz
jakby niewidzialne ręce ciągnęły jej skórę w stronę uszu
Ciemne, szeroko otwarte oczy pragną zakomunikować coś
czego usta, jednocześnie uchylające się i zamykające, nie
mogą im powiedzieć. Patrzą, jak staje i ogląda się w stronę
drzwi, przez które weszła.
— Mamo? — woła do niej Daisy.
Perowne wyzwala się z objęć córki i wstaje. Chociaż
Rosalind ma na sobie garsonkę i zimowe palto, wydaje mu
się, że widzi, jak gwałtownie bije jej serce — wrażenie
wywołane przez szybki, płytki oddech. Rodzina woła ją po
imieniu i rusza ku niej, a ona cofa się i opiera o wysoką
ścianę. Ostrzega ich oczyma, ukradkowym gestem ręki. Na
jej twarzy maluje się nie tylko lęk, lecz gniew; ściągnięta
górna warga może świadczyć o odrazie. Przez szeroką na
ćwierć cala szparę między futryną i drzwiami od strony
zawiasów Perowne dostrzega w holu podobną do cienia
postać, która waha się, a potem cofa. Obserwując reakcję
Rosalind, wyczuwają, że ktoś obcy wejdzie do pokoju,
jeszcze zanim to widzą. Mimo to postać w holu ociąga się
i Perowne o wiele wcześniej od innych zdaje sobie sprawę,
że w domu jest nie jeden, lecz dwaj intruzi.
Kiedy mężczyzna wchodzi do pokoju, Perowne natych-
miast rozpoznaje jego strój: skórzaną kurtkę i wełnianą
czapkę. Ci dwaj na ławce czekali na odpowiednią okazję.
Chwilę przed tym, nim przypomni sobie nazwisko, rozpo-
znaje również twarz, ten szczególny krok i rozedrgane
ruchy. Mężczyzna staje blisko, zbyt blisko Rosalind. Ta nie
kuli się, nie daje się przytłoczyć. Ale musi się od niego
odwrócić, żeby znaleźć w końcu słowo, które próbowała
wyartykułować. Patrzy mężowi prosto w oczy.
— Nóż — mówi, jakby zwracała się tylko do niego. —- On ma nóż.
Baxter trzyma prawą rękę głęboko w kieszeni kurtki.
237
Mierzy wzrokiem pokój i obecnych w nim ludzi i wydyma
usta w uśmiechu, niczym ktoś, kto nie może się doczekać,
żeby opowiedzieć dowcip. Przez całe popołudnie musiał
wyobrażać sobie to wejście. Wykonując ledwie
dostrzegalne
ruchy głową, omiata wzrokiem stojących w głębi pokoju
Thea i Grammaticusa, a potem Daisy i stojącego przed nią
Perowne'a. Fakt, że zjawił się tu Baxter, jest oczywiście
logiczny. Przez kilka sekund jedyną myślą Perowne'a jest
głupie oczywiście. To układa się w sensowną całość.
Obecne
są prawie wszystkie elementy jego dnia; brakuje tylko matki
i Jaya Straussa z rakietą do squasha. Zanim Baxter się
odezwie, Perowne stara się spojrzeć na pokój jego oczyma,
jakby można było dzięki temu przewidzieć skalę czekają-
cych ich kłopotów: dwie butelki szampana, dżin, pojemniki
z lodem i cytryną, przytłaczająco wysoki sufit ozdobiony
stiukami, wiszące po obu stronach Hodgkina grafiki Bridget
Riley, przyćmione lampy, wysłany perskimi dywanami
parkiet z czereśniowego drzewa, sterty rzuconych beztrosko
poważnych książek, polerowany od dziesięcioleci palisand-
rowy stół. Rozmiary rekompensaty mogą być znaczne.
Perowne przygląda się również oczyma Baxtera swojej
rodzinie: dziewczyna i starszy facet nie powinni sprawiać
problemów; chłopak jest silny, lecz nie wygląda na
zdolnego
do oporu. Co do tyczkowatego doktora, to on jest powodem
całej wizyty. Oczywiście. Jak powiedział Theo, ci ludzie ma
ją swoją dumę i oto duma zjawiła się z nożem w rękawie.
Kiedy wszystko może się zdarzyć, wszystko ma znaczenie.
Henry stoi w odległości dziesięciu stóp od Baxtera. Gdy
Rosalind ostrzega ich przed nożem, zastyga w pół kroku w chwiejnej pozycji. Po chwili, niczym dziecko naśladujące
kroki babuni, stawia lewą stopę równo z prawą, w pewnej
°dległości od niej. Rosalind daje mu znak oczyma i lekkim
Potrząśnięciem głowy, żeby się cofnął. Nie zna tła sprawy; m
yśli, że to zwykli włamywacze i że mądrzej będzie po-
238
zwolić im zabrać, co chcą, i mieć nadzieję, że sobie pójdą
Nie zna również patologii. Przez cały dzień spotkanie na
University Street było obecne w jego myślach, niczym prze- i
dłużona fortepianowa nuta. Ale prawie zapomniał o Baxte-
rze, nie o fakcie jego egzystencji, lecz o fizycznej realnością
kwaśnym odorze nikotyny, drżącej prawej ręce, małpich
rysach podkreślonych teraz przez wełnianą czapkę.
Baxter daje mu spojrzeniem znak, że również zauważył
jego krok do przodu.
— Macie wyjąć z kieszeni wszystkie komórki i położyć
je na stole — mówi. — Dzieciaki najpierw — dodaje,
kiedy nikt się nie porusza. — No dalej, powiedz im ~ą zwraca się do Rosalind.
— Daisy, Theo. Chyba lepiej będzie to zrobić.
W głosie Rosalind słychać przede wszystkim gniew, nie
strach, a także bunt pobrzmiewający w powściągliwym
„chyba". Daisy drżą ręce i nie od razu udaje jej się wyciąg-
nąć telefon z ciasnej kieszeni spódniczki. Wydaje z siebie
krótkie poirytowane sapnięcia. Theo kładzie swoją komórkę
na stole i okrąża go, żeby jej pomóc; dobre posunięcie,
zdaniem jego ojca, ponieważ stoi teraz tuż przy nim. Prawa
ręka Baxtera tkwi głęboko w kieszeni kurtki. Jeśli zdołają
uzgodnić stosowny moment, są w odpowiedniej pozycji,
żeby się na niego rzucić.
Ale Baxter myśli o tym samym.
— Połóż jej komórkę obok swojej i wracaj tam, gdzie
stałeś. No już. Cofnij się. Jeszcze dalej.
Gdzieś w gabinecie Henry'ego, w pełnej rupieci szuf-
ladzie jest gaz pieprzowy, który kupił przed wieloma laty
w Houston. Na dole, w zewnętrznej piwnicy, pośród sprzętu
campingowego i starych zabawek jest kij baseballowy-
W kuchni jest pewna liczba noży i tasaków. Ale siniak na
piersi przypomina mu, że przegra walkę na noże w ciągu
kilku sekund.
239
Baxter odwraca się do Rosalind.
Teraz twój telefon.
Rosalind wymienia spojrzenia z Henrym, po czym wsu-
wa rękę do kieszeni płaszcza i kładzie komórkę na dłoni
Baxtera. — Teraz ty.
— Ładuje się na górze — odpowiada Perowne.
— Nie pogarszaj sytuacji, cipo — mówi Baxter. —
Widzę ją.
Komórka wystaje z półokrągłego wycięcia w kieszeni
dżinsów. Pozostała jej część wybrzusza materiał.
— Więc widzisz.
— Połóż ją na podłodze i popchnij w moją stronę.
Żeby go zachęcić, Baxter wyjmuje w końcu z kieszeni
nóż. Z tego, co widzi Perowne, to staroświecki kuchenny
nóż z pomarańczową drewnianą rączką i zakrzywionym
ostrzem bez połysku. Pamiętając, żeby nie wykonywać
żadnych zaskakujących i szybkich ruchów, przyklęka i po-
pycha komórkę w stronę Baxtera. Ten, zamiast ją podnieść,
woła wspólnika.
— Hej, Nige. Możesz już wejść. Zabierz te telefony.
Chłopak o końskiej twarzy staje ostentacyjnie w progu.
— Kurewsko wielka chata — oznajmia. — Oho. Pan od
agresji drogowej — dodaje na widok Perowne'a.
— A ten biedny dziadek w kącie? — mówi Baxter,
kiedy jego kumpel zbiera komórki. — Nie powiecie mi
chyba, że nie kupiliście mu telefonu.
Grammaticus wychodzi z cienia i robi kilka kroków w jego stronę. W prawej ręce ma pustą szklankę.
— Tak się składa, że nie mam. A nawet gdybym miał,
kazałbym ci go wsadzić w twój tchórzliwy tyłek.
— To twój tato? — pyta Baxter Henry'ego.
Nie pora teraz na subtelne rozróżnienia i Perowne uważa,
ze mówiąc „tak", udziela właściwej odpowiedzi.
240
Ale oczywiście się myli. Baxter przechodzi przez po-
kój swoim nierównym posuwistym krokiem popychacza
łodzi, zatrzymując się na chwilę po drodze, żeby ominąć
Nigela. Palce zaciska mocno na rączce skierowanego
w dół noża.
— To nie było zbyt miłe... ze strony takiego wytwornego
starszego pana.
Wyczuwając katastrofę, Perowne próbuje znaleźć sięjj
między Baxterem i Grammaticusem, lecz Nigel, szczerząc
zęby, staje mu na drodze. Nie ma czasu.
— On nic wam nie zrobił — woła szybko Perowne. 1
Ale w tej samej chwili Baxter staje przed Grammaticusem
i chociaż Theo natychmiast zgaduje, co się święci, i podnosi
w obronnym geście ramię, ręka napastnika zatacza łuk przed
twarzą Johna. Słyszą miękki trzask kości, zupełnie jakby
pękła zielona gałązka. Wszyscy Perowne'o wie krzyczą
głośno „nie!" albo „och", ale nie spełniają się ich najgorsze
obawy. Grammaticusa nie uderzyła ręka z nożem. Gołe
kłykcie złamały mu po prostu nos. Kiedy pod poetą uginają
się nogi, Theo łapie go, pomaga uklęknąć i odbiera od
niego szklankę. Bez słowa, nie dając napastnikowi satys-
fakcji w postaci jęku, Grammaticus zasłania twarz rękoma.
Krew kapie spod jego zegarka.
Henry uświadamia sobie nagle, że aż do tej chwili błądził
we mgle. Zdumiony, nawet ostrożny, ale nie porządnie,
pożytecznie wystraszony. W typowy dla siebie sposób
fantazjował o „rzuceniu się" na Baxtera razem z synem,
o pieprzowych sprayach, pałkach i tasakach. Wszystko to
były fantazje. A prawda, którą mieli teraz okazję zobaczyć,
jest taka, że Baxter to specjalny przypadek — facet, który
uważa, że nie ma przyszłości i z tego względu nie grożą
mu żadne konsekwencje. A i tak to tylko ogólny zarys
sytuacji. W jego obrębie mieszczą się szczególne zaburze-
nia, konkretne przejawy jego choroby — impulsywność,
241
brak samokontroli, paranoja, zmiany nastroju, depresja
równoważona napadami gniewu. Wszystko to mogło mieć
na niego wpływ, pobudzało go, kiedy zastanawiał się nad
swoją poranną kłótnią z Henrym. I będzie go pobudzało
teraz. Zdolności intelektualne nie uległy jeszcze w
widoczny
sposób deterioracji — najpierw doznają szwanku sfera
emocjonalna oraz koordynacja fizyczna. Na podobny los
skazany jest każdy, kto ma znacznie więcej niż czterdzieści
powtórzeń sekwencji CAG pośrodku mało znanego genu
na chromosomie czwartym. Tak zostało zapisane. Żadna
dawka miłości, leków, studiowania Biblii i więzienia nie
mogą wykurować Baxtera ani uwolnić go od jego klątwy.
Jest zapisana w kruchych proteinach, lecz równie dobrze
można by ją wyryć w kamieniu albo w hartowanej stali.
Rosalind i Daisy otaczają Johna Grammaticusa, który
klęczy przy sofie. Theo opiera bezradnie dłoń na ramieniu
dziadka. Perowne jest w dalszym ciągu blokowany przez
Nigela — nie może go ominąć bez fizycznego starcia.
Baxter, trzymając nóż w prawej dłoni, odchodzi na bok.
Drżącą, rozdygotaną lewą ręką ściąga z głowy wełnianą
czapkę i rozpina zamek błyskawiczny kurtki. Niezgrabnie
zapala papierosa. Paląc, szarpie suwak zamka, patrzy na to,
co dzieje się przy klęczącym na podłodze mężczyźnie,
przenosi koślawo ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
Wygląda, jakby czekał na to, co dalej zrobi.
Mimo całej naukowej argumentacji Perowne nie jest
jednak w stanie przekonać sam siebie, że to wyłącznie
molekuły i wybrakowane geny terroryzują jego rodzinę 1 złamały nos teściowi. On sam też jest za to odpowiedzial-
ny. Upokorzył Baxtera na ulicy w obecności jego kumpli 1 zrobił to już po rozpoznaniu jego choroby. Naturalnie
Baxter przyszedł tutaj, by ratować swoją reputację w obec-
ności świadka. Musiał namówić albo przekupić Nigela.
Chłopak jest głupi, skoro zgodził się współuczestniczyć
242
w przestępstwie. Baxter działa, dopóki może, ponieważ
z pewnością wie, co go czeka. W nadchodzących miesiącach
i latach atetoza — te mimowolne, niekontrolowane ruchy _
oraz chorea — bezradne drgawki, grymasy, nagłe unoszenie
ramion i rozprostowywanie palców rąk i stóp — całkowicie
nim zawładną, uczynią jego obecność w gangu zbyt absur-
dalną. Uprawiany przez niego rodzaj przestępczości jest
dla fizycznie zdrowych. W którymś momencie wyląduje,
zwijając się i cierpiąc na halucynacje, na długoterminowym
oddziale psychiatrycznym, którego nigdy już nie opuści,
najprawdopodobniej pozbawiony przyjaciół i z całą pew-
nością niekochany; jeśli będzie miał szczęście, zajmą się
tam w sprawny sposób jego powolną agonią. Teraz, dopóki
wciąż potrafi utrzymać w ręku nóż, przyszedł bronić swojej
godności i być może nawet kształtować swoją legendę.
Tak, ten wysoki zgred w mercedesie popełnił, kurwa, duży
błąd, kiedy rozwalił boczne lusterko staremu Baxterowi.
Historia o Baxterze opuszczonym przez swoich ludzi, po-
konanym przez nieznajomego, któremu udało się wykpić
sianem — wszystko to popadnie w zapomnienie.
A o czym myślał ten nieznajomy, który znał jego
chorobę,;
oglądał pacjentów leczonych przez swoich kolegów, kore-
spondował nawet przed kilku laty z neurochirurgiem z Los
Angeles na temat nowej procedury? Pomysł polegał na
stereotaktycznym wszczepieniu w okolice jądra ogoniastego
i skorupy koktajlu płodowych komórek macierzystych,
pobranych z trzech różnych źródeł, a także zmielonej tkanki
nerwowej pacjenta. Efekty nigdy nie były obiecujące i Pe-
rowne'a nie kusiło, żeby wykonać ten zabieg. Dlaczego nie
dostrzegł, że niebezpiecznie jest upokarzać człowieka tak
niestabilnego emocjonalnie jak Baxter? Żeby uniknąć pobi-
cia i zdążyć na partyjkę squasha. Użył bądź nadużył swojego
autorytetu, żeby wykaraskać się z jednego kryzysu i jego
postępowanie wpędziło go w inny, o wiele gorszy. Od-
243
powiedzialność spoczywa na nim; krew Grammaticusa po-
lała się na podłogę, ponieważ Baxter myśli, że starszy pan
jest ojcem Perowne'a. To całkiem dobry początek, jeśli
chce zhańbić syna.
Rosalind i Daisy kucają przy Grammaticusie z papiero-
wymi chusteczkami.
— To nic takiego — mówi do nich stłumionym głosem
John. — Złamałem go już wcześniej. Na schodach jakiejś
cholernej biblioteki.
— Wiesz co? — woła Baxter do Nigela. — Jesteśmy tu
już tak długo i nikt nam nie zaproponował drinka.
Wyłania się sposobność ominięcia Nigela i podejścia do
niskiego stolika, na którym stoi taca. Henry'emu zależy na
tym, żeby zwabić Baxtera do swojej części pokoju, jak
najdalej od grupy otaczającej Grammaticusa. Boi się gwał-
townej reakcji Rosalind lub któregoś z dzieci, kiedy tamten
będzie w pobliżu. Dotyka palcem wskazującym butelki
szampana, posyła mu pytające spojrzenie i czeka. Rosalind,
która opatruje wraz z Daisy Grammaticusa, obejmuje córkę
ramieniem. Stojący obok Theo wbija wzrok w podłogę
kilka stóp przed sobą — unikając rozsądnie kontaktu wzro-
kowego z Baxterem, który przestał majstrować przy suwaku
zamka. Nóż schował z powrotem do kieszeni.
— Dwa czyste dżiny z lodem i cytryną — mówi.
Ryzyko, że Baxter wyzbędzie się wszelkich zahamowań,
równoważone jest bonusem w postaci dalszego pogarszania si? jego koordynacji ruchowej. To wybór, kalkulacja, któ-
rej Perowne, chociaż przerażony, jest w stanie dokonać.
Pochyla się niczym aptekarz nad tacą i napełnia dżinem
Po sam brzeg dwa kieliszki do wina. Jeden podaje Ni-
gelowi, drugi trzyma dla Baxtera. Oddziela ich stół; ku
uldze Henry'ego, Baxter obchodzi go, żeby wziąć od niego
kieliszek.
Posłuchaj — mówi Perowne. — Żeby nie ciągnąć
244
dalej tego sporu, gotów jestem przyjąć, że dziś rano to by
moja wina. Jeśli chcesz naprawić swój samochód...
— Przemyślałeś to sobie, tak?
Kieliszek jest niestabilny w rękach Baxtera. Kiedy od̂
wraca się, żeby mrugnąć do Nigela, wylewa się z niego
pewna ilość dżinu. Być może to nawyk ukrywania choroby
skłania go do przytrzymania krawędzi kieliszka ustami
i opróżnienia go czterema szybkimi łykami. W tym krótkim
czasie Perowne myśli o stacjonarnych liniach telefonicznych
i o tym, czy Baxter zadał sobie dość trudu, żeby je przeciąć.
Jest również monitorowany przycisk alarmowy przy fron-
towych drzwiach i drugi w sypialni. Czy to kolejna fantazja?
Ze zdenerwowania robi mu się niedobrze. Rosalind, Daisy
i Theo pomagają Grammaticusowi dźwignąć się na nogi.
Perowne próbuje dać im znak dyskretnym gestem dłoni,
żeby oddalili się w głąb pokoju, lecz oni prowadzą dziadka
w stronę kominka.
— Zimno mu — mówi Rosalind. — Musi się położyć.
Ten plan jest zatem nieaktualny. Teraz znowu skupili si
w jednym miejscu. Przynajmniej ma przy sobie Thea. Al
to jedno nie ulega chyba kwestii: zaatakowanie Baxtera to
dziecinne rojenia. Nigel ma na pewno broń. Ci dwaj s
wprawieni w boju. Więc co innego im zostało? Stać i cze
kać, aż Baxter użyje noża? Henry zdaje sobie sprawę, że
kołysze się w przód i w tył ze strachu i niezdecydowania.
Jego myśli zakłóca silna potrzeba oddania moczu. Chce
porozumieć się wzrokiem z Theem, równocześnie jednak
czuje, że Rosalind może coś wiedzieć albo mieć jakiś
pomysł. Sposób, w jaki otarła się o jego bok, może coś
znaczyć. Jest tuż za nim, układa ojca na sofie. Daisy wydaje
się teraz spokojniejsza — pomogło jej to, że zajęła się
dziadkiem. Theo stoi ze skrzyżowanymi na piersi rękoma,
wpatrując się intensywnie w podłogę, być może obliczając
szanse. Jego przedramiona sprawiają wrażenie silnych. Tyle
245
zgromadzonych w tym pokoju talentów, które na nic się
nie zdadzą bez planu i sposobów jego przekazania. Być
może Henry powinien coś zrobić sam, powalić Baxtera na
podłogę i czekać, aż inni zwalą się na nich. Kolejne
fantazje,
a przy wybuchowym, nieobliczalnym charakterze Baxtera
możliwość, że komuś stanie się krzywda, poważnie wzrasta.
Wszystkie te kochane, podatne na zranienie ciała. Samo-
unieważniające się myśli Perowne'a odpływają i wracają,
nie sposób nad nimi zapanować. Powinien uderzyć mocno
Baxtera zaciśniętą pięścią i liczyć na to, że Theo zajmie się
Nigelem. Ale kiedy wyobraża sobie siebie w działaniu,
widzi swoje wojownicze widmowe wcielenie, które wy-
skakuje z jego ciała i rzuca się na Baxtera, serce zaczyna
mu bić z zawrotną szybkością i czuje, że nie sprosta
zadaniu.
Nigdy w życiu nie uderzył nikogo w twarz, nawet jako
dziecko. Przykłada nóż do znieczulonej skóry wyłącznie
w kontrolowanym i sterylnym środowisku. Nie potrafi po
prostu zaryzykować.
— No dalej, gospodarzu.
Skwapliwie, ponieważ to jego jedyny strzęp strategii,
Perowne bierze butelkę dżinu, napełnia ponownie
wysunięty
w jego stronę kieliszek Baxtera i dolewa Nigelowi. Robiąc
to, uświadamia sobie, że Baxter wpatruje się w stojącą za
nim Daisy. Uporczywość tego spojrzenia i powściągliwy
uśmieszek na jego ustach sprawiają, że Henry'emu prze-
chodzą po karku lodowate ciarki. Podnosząc kieliszek do
ust, Baxter znowu rozlewa trochę dżinu. Nie odwraca od
niej wzroku, nawet kiedy stawia drinka na stole. Upił
niestety tylko jeden łyk. Od ataku na Grammaticusa nie
Powiedział zbyt wiele i niewykluczone, że on także nie ma
Planu; całe najście jest jedną wielką improwizacją. Jego
choroba zapewnia ponury rodzaj wolności, lecz on nie wie
chyba, jak daleko gotów jest się posunąć.
Wszyscy czekają i Baxter w końcu się odzywa.
246
— No więc jak masz na imię?
— Mój Boże — mówi szybko Rosalind. — Jeśli do niej
podejdziesz, będziesz musiał najpierw mnie zabić.
Baxter wkłada prawą rękę do kieszeni.
. — Dobra, nie ma sprawy — odpowiada płaczliwie. —
Najpierw cię zabiję. — Wbija ponownie wzrok w Daisy
i powtarza dokładnie tym samym tonem co wcześniej: —
No więc jak masz na imię?
Daisy odsuwa się od matki i mówi mu. Theo rozkładali
ręce. Nigel porusza się i podchodzi do niego trochę bliżej.
Daisy patrzy na Baxtera, ale ma przerażone oczy i zdyszany
głos. Jej piersi unoszą się i opadają w szybkim oddechu.
— Daisy? — W ustach Baxtera to imię brzmi niepraw-
dopodobnie; wydaje się głupawe, bezbronne, dziecinne. —
Od czego to zdrobnienie?
— Od niczego.
— Mała Panna Od Niczego.
Baxter obchodzi od tyłu sofę, na której leży Grammaticus
i przy której stoi Rosalind.
— Jeśli teraz wyjdziecie i nigdy nie wrócicie — mówi
Daisy — daję wam słowo, że nie zadzwonimy na policję.
Możecie wziąć wszystko, co chcecie. Idźcie stąd, bardzo
was proszę.
Baxter i Nigel wybuchają śmiechem, jeszcze zanim skoń-
czyła mówić. To wesoły, pozbawiony ironii śmiech. Wciąż
się śmiejąc, Baxter łapie Rosalind za przedramię i zmusza
ją, żeby siadła na sofie, przy nogach Grammaticusa. Obaj,
Perowne i Theo, ruszają w jego stronę. Na widok noża
w prawej ręce Baxtera Daisy wydaje krótki stłumiony
okrzyk. Ręka spoczywa na ramieniu jej matki. Rosalind
wpatruje się sztywno przed siebie.
— Wracajcie tam, gdzie staliście — mówi Baxter do
Perowne'a i Thea. — No już. Z powrotem. Już. Przypilnuj
ich, Nige.
247
Odległość między ręką Baxtera i prawą tętnicą szyjną
Rosalind wynosi mniej niż cztery cale. Nigel próbuje zapę-
dzić Perowne'a i Thea do kąta przy drzwiach, ale udaje im
się zająć pozycje w dwóch leżących po przekątnej rogach
pokoju. Każdy stoi teraz mniej więcej dziesięć stóp od
Baxtera, Theo przy kominku, jego ojciec przy jednym
z trzech wysokich okien.
Henry stara się, by w jego głosie nie było słychać paniki
i błagalnego tonu. Chce sprawiać wrażenie rozsądnego.
Udaje mu się to tylko częściowo. Przyspieszony puls po-
woduje, że jego głos jest cienki i nierówny, wargi i język
jak napompowane.
— Posłuchaj, Baxter, masz porachunki tylko ze mną.
Daisy ma rację. Możesz wziąć, co chcesz. Nie będziemy
tego zgłaszać. Alternatywą jest dla ciebie zamknięty oddział
psychiatryczny. A zostało ci znacznie więcej czasu, niż
myślisz.
— Pierdol się — mówi Baxter, nie odwracając głowy.
Ale Perowne mówi dalej:
— Po naszej porannej rozmowie skontaktowałem się ze
swoim kolegą. W Stanach jest pewna nowa procedura,
połączona z nowym lekiem, którego nie ma jeszcze w sprze-
daży, ale który przysłano nam do przetestowania. Pierwsze
rezultaty z Chicago są zdumiewające. Ponad osiemdziesiąt
procent przypadków remisji. W przyszłym miesiącu zaczną
go podawać dwudziestu pięciu pacjentom. Mogę cię wciąg-
nąć na listę.
— O czym on gada? — pyta Nigel.
Baxter nie odpowiada, ale wyczuwalne napięcie, nagłe
znieruchomienie linii ramion sugeruje, że się zastanawia.
— Kłamiesz — mówi w końcu, lecz bez przekonania 1 to zachęca Perowne'a do rozwijania tematu.
Wykorzystują interferencję RNA, o której mówiliśmy
dziś rano. Postępy są szybsze, niż ktokolwiek się
spodziewał.
248
Facet połknął haczyk, Henry jest pewien, że połknął
haczyk.
— To niemożliwe — mruczy Baxter. — Wiem, że to
nie jest możliwe. — Mówiąc to, chce, żeby przekonano go
iż jest inaczej.
— Ja też tak myślałem — odpowiada cicho Henry. ____
Ale wygląda na to, że jest. Badania próbne zaczynają się
dwudziestego trzeciego marca. Rozmawiałem z kolegą dziś
po południu.
Baxter przerywa mu w nagłym przypływie złości.
— Kłamiesz — mówi ponownie, a potem powtarza to
głośniej jeszcze raz, prawie krzycząc, broniąc się przed
rąbkiem nadziei. — Kłamiesz i lepiej się przymknij albo
patrz na moją rękę.
Dłoń, w której trzyma nóż, zbliża się do szyi Rosalind.
Perowne jednak nie przestaje mówić.
— Przysięgam, że nie kłamię. Wszystkie dane są w moim
gabinecie. Wydrukowałem je dziś po południu. Możesz
wejść ze mną na górę i...
— Przestań, tato — przerywa mu gwałtownie Theo. —1 Przestań mówić. Zamknij się, kurwa, albo on to zrobi.
I ma rację. Baxter przycisnął na płask ostrze do szyi jego
matki. Rosalind siedzi wyprostowana na sofie, zaciskając
ręce na kolanach, z twarzą pozbawioną wyrazu i wzrokiem
skierowanym prosto przed siebie. Tylko drżenie ramion
świadczy o jej przerażeniu. W pokoju panuje cisza. Gram-
maticus na drugim końcu sofy odsuwa wreszcie dłonie od
twarzy. Zaschnięta nad górną wargą krew potęguje malujące
się na jego obliczu grozę i niedowierzanie. Daisy staje przy
poręczy, o którą oparta jest głowa dziadka. Coś w niej
wzbiera — krzyk albo szloch — i jej cera ciemnieje z wysił-
ku, gdy próbuje to stłumić. Mimo ostrzegawczych okrzyków
Theo przysunął się nieco bliżej. Ręce zwisają mu bezuży-
tecznie po bokach. Podobnie jak jego ojciec nie może
249
oderwać wzroku od ręki napastnika. Perowne próbuje sobie
wmówić, że milczenie Baxtera to znak, iż walczy on z po-
kusą spróbowania nowego leku, nowej procedury.
Z zewnątrz dobiega warkot policyjnego helikoptera, który
monitoruje chyba zakończenie demonstracji. Słychać także
wesoły gwar i kroki na chodniku. Jakaś grupka rozentu-
zjazmowanych osób, być może zagranicznych studentów,
obchodzi plac i skręca w stronę Charlotte Street, gdzie
zaczynają się zapełniać bary i restauracje. Śródmieście
Londynu szykuje się do kolejnego sobotniego wieczoru.
— Więc na czym stanęliśmy? — mówi Baxter. — Mia-
łem ochotę porozmawiać z tu obecną młodą damą. Z Panną
Od Niczego.
— Wiesz, o czym myślę? — rzuca znacząco ożywiony
nagle Nigel, który ślini się i szczerzy zęby, stojąc pośrodku
pokoju.
— Wiem, Nige. Sam myślę o tym samym — mruczy
Baxter. — Chcę, żebyś patrzyła na moją rękę — mówi do
Daisy.
— Nie — odpowiada szybko Daisy. — Mamo. Nie.
— Zamknij się. Jeszcze nie skończyłem. Obserwuj moją
rękę i słuchaj. Jasne? Zaczniesz się wygłupiać, to już po
nas. Słuchaj uważnie. Zdejmij ubranie. No dalej. Wszystko.
— O Boże — wzdycha cicho Grammaticus.
— Tato? — woła Theo z drugiego końca pokoju.
Henry potrząsa głową.
— Nie. Zostań tam, gdzie jesteś.
— Zgadza się — mówi Baxter.
Zwraca się nie do Thea, lecz do Daisy, która wpatruje się w niego z niedowierzaniem, potrząsając słabo głową. Jej
lęk go podnieca, całe jego ciało pochyla się i drży.
— Nie mogę — szepcze z trudem Daisy. — Proszę...
Nie mogę.
Owszem, możesz, kochanie.
250
Baxter przecina nożem skórzaną sofę tuż nad głową
Rosalind. Rodzina wpatruje się w ranę, szpetny obrzęk,
który pojawia się wzdłuż całego długiego na stopę nacięcia
Stara, żółtawobiała wyściółka wycieka z sofy niczym pod-
skórny tłuszcz.
— No już, kurwa — mruczy Nigel.
Ręka Baxtera i nóż są z powrotem na ramieniu Rosalind.
Daisy spogląda na ojca. Co powinna zrobić? Henry nie
wie, co ma jej powiedzieć. Daisy pochyla się, żeby zdjąć
botki, ale nie może otworzyć zamka, palce odmawiają jej
posłuszeństwa. Sfrustrowana krzyczy, przyklęka na jedno
kolano i szarpie za suwak, który w końcu ustępuje. Wtedy
siada na podłodze niczym rozbierające się dziecko i ściąga
botki. Potem otwiera zamek z boku spódniczki, wstaje
i zostawia ją na podłodze. Zdejmując ubranie, żałośnie się
kuli. Baxter pochyla się nad ramieniem jej matki i próbując
opanować drżenie ręki, opiera ją wraz z nożem o jej szyję.
Rosalind dygocze cała, ale nie odwraca wzroku od Daisy,
w przeciwieństwie do Thea, który jest tak wstrząśnięty, że
nie patrzy na siostrę i wbija oczy w podłogę. Grammaticus
także odwraca spojrzenie. Daisy rozbiera się coraz szybciej,
ściąga rajstopy, o mało ich nie drąc, i z niecierpliwym
sapnięciem ciska je na podłogę. Coraz bardziej spanikowa-
na, zdejmuje czarny sweterek. Jest teraz w samej bieliź-
nie — białej, świeżo upranej — ale nie przerywa. Jednym
nieprzerwanym ruchem rozpina biustonosz i ściąga kciu-
kiem majtki, po czym pozwala, by opadły w dół. Dopiero
wówczas patrzy na matkę, lecz tylko przez chwilę. Skoń-
czone. Stoi z pochyloną głową i rękoma opuszczonymi po
bokach, nie będąc w stanie na nikogo spojrzeć.
Perowne nie widział swojej córki nagiej od przeszło
dwunastu lat. Mimo zmian pamięta to ciało z czasów kąpieh
i chociaż targa nim lęk, a może właśnie z tego powodu,
widzi w niej przede wszystkim bezbronne dziecko. Wie
251
• dnak, że ta młoda kobieta zdaje sobie świetnie sprawę
^tego, co jej rodzice odkrywają właśnie w tej chwili, widząc
niewielkie, brzemienne zaokrąglenie jej brzucha i jędrną
skórę małych piersi. Jak to się stało, że nie domyślił się
wcześniej? Jakie to wszystko wydaje się logiczne; jej wa-
hania nastroju, euforia, to, że płakała z powodu dedykacji.
Na pewno jest już prawie w drugim trymestrze. Nie czas
jednak się nad tym zastanawiać. Baxter nie zmienił swojej
pozycji. Rosalind zaczynają drżeć kolana. Ostrze nie po-
zwala jej odwrócić głowy w stronę męża, lecz Henry ma
wrażenie, że stara się go odszukać oczyma.
Daisy stoi przed nimi.
— Jezu — mówi Nigel. — Jak w klubie. Jest cała twoja,
chłopie.
— Zamknij się — odpowiada Baxter.
Perowne robi ukradkiem pół kroku w jego stronę.
— Popatrz, popatrz. Co my tu widzimy! — mówi nagle
Baxter, wskazując wolną ręką tomik Daisy.
Niewykluczone, że ukrywa własne zmieszanie lub za-
kłopotanie na widok ciężarnej kobiety. A może stara się
pogłębić jej upokorzenie. Ci dwaj młodzi ludzie są nie-
dojrzali, prawdopodobnie bez większego seksualnego do-
świadczenia. Stan Daisy wprawia ich w zakłopotanie. Mo-
że budzi odrazę. Stwarza to pewną nadzieję. Baxter po-
sunął się bardzo daleko i nie wie teraz, co robić. Zobaczył
leżący na sofie próbny egzemplarz jej poezji i wykorzy-
stuje sposobność.
— Podaj mi to, Nige.
Kiedy Nigel podchodzi do sofy po książkę, Henry przy-
suwa się bliżej. Theo robi to samo.
— Ma łódź zuchwała. Zuchwała Daisy Perowne. —
Baxter przerzuca kartki lewą ręką. — Nie powiedziałaś, że
Przesz wiersze. Wszystko to twoje?
Tak.
252
— Musisz być bardzo mądra. — Baxter podaje jej książ-
kę. — Przeczytaj jeden. Przeczytaj swój najlepszy wiersz
No dalej. Posłuchajmy wiersza.
— Zrobię wszystko, czego chcecie — mówi błagalnym
tonem Daisy, biorąc tomik. — Wszystko. Ale proszę, odsuń
nóż od jej szyi.
— Słyszałeś? — chichocze Nigel. — Powiedziała
„wszyst-
ko". No dalej. Zuchwała Daisy.
— Nie, przykro mi — mówi Baxter, jakby ta odpowiedź
była dla niego tak samo rozczarowująca jak dla reszty. -||
Ktoś mógłby się do mnie podkraść. — Mówiąc to, ogląda
się przez ramię i mruga do Perowne'a.
Książka drży w rękach Daisy, która otwiera ją na chybiła
trafił, bierze oddech i chce zacząć czytać.
— Posłuchajmy najbardziej sprośnego wiersza — mówi
nagle Nigel. — Czegoś naprawdę świńskiego.
W tym momencie ulatnia się cała jej stanowczość.
— Nie mogę tego zrobić — szlocha i zamyka książkę. —
Nie mogę.
— Zrobisz to — mówi Baxter. — Albo będziesz patrzyła
na moją rękę. Chcesz tego?
— Posłuchaj, Daisy — odzywa się cicho Grammaticus.
—-
Powiedz ten wiersz, który mi zawsze mówiłaś.
— Stul dziób, dziadku — woła Nigel.
Kiedy Grammaticus się odezwał, Daisy posłała mu puste
spojrzenie, lecz po chwili zrozumiała chyba, o co chodzi-
Otwiera ponownie książkę, obraca z powrotem kartki, szu-
kając właściwej, a potem, zerknąwszy na dziadka, zaczyna
czytać. Ma schrypnięty, cienki głos, z trudem potrafi utrzy-
mać książkę w drżącej ręce i pomaga sobie drugą.
— Nie — mówi Baxter. — Zacznij od nowa. Nic nie
usłyszałem. Ani słowa.
Daisy zaczyna od początku, zaledwie trochę głośniej-
Henry kartkował kilka razy jej tomik, lecz są pewne wiersze,
253
które czytał tylko raz; ten przypomina sobie tylko częś-
ciowo. Wersy zaskakują go — najwyraźniej nie czytał ich
zbyt uważnie. Są niezwykle medytacyjne, melodyjne i świa-
domie archaizujące. Daisy cofnęła się w inne stulecie.
W stanie, w jakim jest, nie wszystko do niego dociera i nie
wszystko dobrze rozumie, ale kiedy jej głos podnosi się
lekko i zaczyna odnajdywać początki cichego rytmu, Henry
czuje, jak ześlizguje się ze słów w opisywaną przez nie
rzeczywistość. Widzi Daisy na tarasie, przyglądającą się
plaży skąpanej w świetle księżyca; trwa przypływ, morze
jest spokojne, powietrze pachnące, widać ostatnią łunę
zachodu. Daisy woła swojego kochanka, mężczyznę, który
z pewnością będzie pewnego dnia ojcem jej dziecka, żeby
przyszedł i popatrzył albo raczej posłuchał. Perowne widzi
stającego u jej boku nagiego do pasa młodzieńca o gładkiej
skórze. Razem słuchają huczącego pośród kamyków przy-
bcju i słyszą w tym dźwięku głęboki smutek, który sięga
starożytności. Daisy przychodzą na myśl jeszcze dawniejsze
czasy, kiedy ziemia była młoda, morze przynosiło pociechę
i nic nie stało między człowiekiem i Bogiem. Ale tego
wieczoru, w huku łamiących się i cofających od brzegu fal
kochankowie słyszą tylko smutek i żal po stracie. Daisy
odwraca się ku niemu i nim się pocałują, mówi, że muszą
się kochać i być sobie wierni, zwłaszcza teraz, gdy spo-
dziewają się dziecka, gdy próżno szukać pokoju i pewności, a pustynne armie stoją gotowe do boju.
Daisy podnosi wzrok. Rosalind nie może opanować skur-
czów mięśni w kolanach i wciąż patrzy na córkę. Cała
reszta czeka i obserwuje Baxtera, który stoi pochylony,
°Pierając ciężar ciała o tył sofy. Chociaż jego prawa ręka ni
e odsunęła się od szyi Rosalind, palce na rękojeści noża
nie wydają się tak mocno zaciśnięte i jego postawa, to
szczególne zgarbienie pleców, sugeruje, że nie jest już tak
determinowany. Czy to może się zdarzyć, czy mieści się
254
w granicach rzeczywistości? Czy zwykły wiersz Daisy mógł
przyspieszyć zmianę nastroju?
Baxter podnosi w końcu głowę i lekko się prostuje.
— Przeczytaj jeszcze raz — mówi nagle rozdrażniony.
Daisy obraca z powrotem kartkę i zaczyna ponownie
z większą pewnością siebie, zniewalającym, modulowanym
tonem baj arki, która stara się oczarować dziecko.
— „Dziś w nocy morze zastygło w spokoju. Pora przy-
pływu; księżyc srebrzy wodę cieśniny; z brzegu Francji co
pewien czas błyska latarnia i znowu gaśnie...".
Za pierwszym razem Henry nie dosłyszał wzmianki o an-
gielskich urwiskach, co „świecą masywem bieli nad cichą
zatoką". Teraz okazuje się, że nie ma tarasu, lecz otwarte
okno;
nie ma młodego człowieka, ojca dziecka. Zamiast niego
widzi
Baxtera, który stoi samotnie z łokciami opartymi o parapet
i słucha, jak „muzyka morza śpiewa wieczny smutku
chorał".
To nie cała starożytność, lecz tylko Sofokles, który „w
rytmie
mętnej fali znalazł wzór systemu rządzącego chaosem
ludzkiej
doli". Nawet w stanie, w jakim się znajduje, Henry wzdryga
się na wzmiankę o „oceanie wiary" i zagubionym w
dawnych
wiekach, skrzącym się raju integralności. A potem
ponownie
słyszy poprzez uszy Baxtera „smętny szum cofających się
morskich odmętów, fali, która to ślepo runie, to odpłynie
w świście nocnego wiatru przez nagie obszary jałowych
piasków i skał tego świata". To brzmi niczym muzyczna
klątwa. Prośba o dochowanie wierności wydaje się
pozbawio-
na nadziei, skoro czekają nas „troski, bóle, niepokoje, mrok
bez światła miłości". Przy drugim czytaniu Henry odkrywa,
255
że
w świecie, gdzie „ścierają się wokół ślepe, wrogie armie"1,
rue
ma w ogóle mowy o pustyni. Dochodzi do wniosku, że
melodyjność wiersza kłóci się z jego pesymizmem.
1Wszystkie fragmenty deklamowanego przez Daisy wiersza przełoży*'
Stanisław Barańczak.
256
Trudno to zgadnąć, ponieważ twarz Baxtera nie pozostaje
ani na chwilę w bezruchu, ale jej właściciel jest chyba
szczęśliwy. Jego prawa ręka odsunęła się od ramienia
Rosalind, nóż jest ponownie w kieszeni. Wpatruje się w Da-
isy, która dokonując nie lada wyczynu, stara się skryć
odczuwaną przez siebie ulgę pod maską obojętnego spoj-
rzenia. Zdradza ją wyłącznie drżenie dolnej wargi. Ręce
ma opuszczone bezbronnie po bokach, tomik zwisa między
palcami. Grammaticus ściska rękę Rosalind. Odraza, z jaką
Nigel wysłuchał wiersza po raz drugi, znika powoli z jego
twarzy.
— Wezmę nóż, a ty zabieraj się do roboty — mówi do
Baxtera.
Henry obawia się, że ta odzywka, przypomnienie celu
wizyty, może spowodować kolejną zmianę nastroju, powrót
do poprzedniego stanu.
Ale Baxter odzywa się w końcu i w jego głosie słychać
euforię.
— Ty to napisałaś — mówi podniecony. — Ty to napi-
sałaś.
To stwierdzenie, nie pytanie. Daisy wpatruje się w niego
wyczekująco.
— Ty to napisałaś — powtarza Baxter. — To piękne —
dodaje szybko. — Przecież o tym wiesz. To piękne. I ty to
napisałaś.
Daisy nie ma odwagi się odezwać.
■— Ten wiersz przypomniał mi miejsce, gdzie dorastałem.
Henry nie pamięta ani nie dba, gdzie to było. Chce
Podejść do Daisy, żeby ją obronić, chce podejść do Rosa-
lind, ale boi się to zrobić, dopóki Baxter stoi w jej pobliżu.
Stan jego umysłu jest taki niestabilny, tak łatwo go zakłócić.
Nie wolno go niczym zaskoczyć, niczym mu zagrozić.
— Hej, Baxter. — Nigel wskazuje podbródkiem Daisy 1 szczerzy zęby.
257
— Nie. Zmieniłem zdanie.
— Co? Nie bądź cipą.
— Może byś się tak ubrała — mówi Baxter do Daisy
jakby striptiz był jej własnym dziwnym pomysłem.
Daisy przez chwilę się nie porusza. Czekają na nią.
— Nie mogę w to uwierzyć — prycha Nigel. — Zadaliś-
my sobie tyle trudu...
Daisy pochyla się, żeby podnieść sweterek i spódnicę,
i zaczyna je wkładać.
— Jak mogłaś o tym pomyśleć? — mówi z przejęciem
Baxter. — To znaczy, po prostu to napisałaś. — A potem
powtarza to samo jeszcze kilka razy. — Ty to napisałaś.
Daisy ignoruje go. Jej ruchy są gwałtowne, może nawet
gniewne, gdy ubierając się, odsuwa stopą bieliznę i zostawia
ją na podłodze. Chce się okryć i podejść do matki, nic
innego nie ma dla niej znaczenia. Baxter nie widzi nic
nadzwyczajnego w zmianie swojej roli z siewcy strachu
w zachwyconego wielbiciela. Albo podekscytowane dziec-
ko. Henry stara się porozumieć wzrokiem z córką, aby
bezgłośnie uświadomić jej potrzebę dalszego ustępowania
Baxterowi. Ale Daisy klęczy teraz na podłodze i ściska
matkę, na pół leżąc na jej kolanach i obejmując ją za szyję.
Obie gładzą się i szepczą, nie bacząc na stojącego nad nimi
Baxtera, którego ciało wykonuje drobne frenetyczne ruchy
i który wpada w stan maniakalny, jąkając się i przestępując
co chwila z nogi na nogę. Idąc do matki, Daisy upuściła
tomik na stół. Baxter pochyla się teraz, bierze go i wyma-
chuje nim w powietrzu, jakby chciał wytrząsnąć z niego
słowa.
— Biorę to — krzyczy. — Powiedziałaś, że mogę wziąć
wszystko, co chcę. Więc biorę to. Dobrze? — pyta, zwra-
cając się do karku Daisy.
— Cholera — syczy Nigel.
Istotną cechą degenerującego się umysłu jest zdarzające
258
się co pewien czas zerwanie poczucia ciągłości własnego
ja", a co za tym idzie, niezwracanie uwagi na to, co mogą
0 tym braku ciągłości pomyśleć inni. Baxter zapomniał, że
kazał się rozebrać Daisy i że groził Rosalind. Potężne
uczucia stępiły jego pamięć. Porwany przez emocjonalny
prąd zmiany nastroju, znalazł się nagle w zamkniętym,
jaskrawo oświetlonym kręgu teraźniejszości. Teraz trzeba
go zaatakować. Henry spogląda na syna, który kiwa powoli
głową. Grammaticus prostuje się na sofie i opiera dłonie na
ramionach córki i wnuczki. Rosalind i Daisy wciąż się
obejmują — trudno w to uwierzyć, ale doszły chyba do
wniosku, że nic im nie grozi, że ignorując Baxtera,
zapewnią
sobie większe bezpieczeństwo. To ciąża, dochodzi do
wnios-
ku Henry, przemożny wpływ ciąży. Pora działać.
•— Nie biorę nic więcej — prawie krzyczy Baxter. —
Słyszysz? Tylko to. To wszystko, czego chcę — dodaje,
ściskając tomik, niczym dziecko, które boi się, że zabiorą
mu prezent.
Henry ponownie zerka na Thea, który podszedł bliżej
1 sprawia wrażenie napiętego, gotowego do skoku. Między
nimi stoi, pilnując ich, Nigel, ale jest zniechęcony i całkiem
możliwe, że nic nie zrobi. A poza tym on, Perowne, jest
bliżej Baxtera i zdąży go dopaść, zanim Nigel zdoła inter-
weniować. Ponownie czuje walenie pulsu w uszach i widzi,
ile rzeczy może się nie udać. Spogląda jeszcze raz na syna 1 postanawia policzyć w myśli do trzech, a potem działać,
bez względu na wszystko. Raz...
Baxter odwraca się nagle. Oblizuje wargi, na ustach ma
wilgotny, bło gi uśmiech i dygocze z uniesienia.
~~ Wezmę udział w tych badaniach klinicznych — mó-
Wi. Wiem o nich wszystko. Chcą je zachować w tajem- nic
y, ale ja wiem, na czym polegają. Wiem, o co chodzi.
Pierdol to — mruczy Nigel.
~~ Tak jest — odpowiada spokojnym tonem Perowne.
259
— Pokażesz mi wszystko.
—Owszem, dane na temat amerykańskich badań. Są na
górze, w moim gabinecie.
Zapomniał prawie o swoim kłamstwie. Patrzy ponow-
nie na syna, który zachęca go chyba oczyma, żeby speł-
nił żądanie Baxtera. Ale Theo nie wie, że nie było żad-
nych badań. A cena za rozczarowanie Baxtera będzie
wysoka.
Baxter schował tomik do kieszeni, wyciągnął nóż i wy-
machuje nim przed twarzą Perowne'a.
-— No szybko, ruszaj. Idę tuż za tobą.
Jest taki podekscytowany, że może dźgnąć kogoś w eul
forii.
— Badania — bełkocze. — Pokażesz mi wszystko. Każ-
dy szczegół, każdy szczegół...
Henry chce podejść do Rosalind, dotknąć jej ręki, poroz-
mawiać z nią pocałować — wystarczyłby mu najmniejszy
kontakt, ale Baxter stoi tuż przy nim i w jego oddechu czuć
ten szczególny metaliczny zapach. Pierwotnym zamysłem
było odciągnięcie go od reszty i odizolowanie od Nigela.
Nie ma powodu, żeby do tego nie wrócić. Henry rzuca
zatem ostatnie desperackie spojrzenie Rosalind, odwraca
się i rusza powoli w stronę drzwi.
— Pilnuj ich — mówi Baxter do Nigela. — Są niebez-i
pieczni.
Podąża w ślad za Henrym przez hol i zaczynają wchodzie:
po kamiennych schodach; ich kroki rozbrzmiewają zgodnym
rytmem. Perowne zastanawia się, jakie papiery mogłyby
ujść za wyniki badań. Nie może sobie przypomnieć, co
leży na biurku, i rozprasza go świadomość, że musi miec
jakiś plan. Mógłby rzucić w Baxtera przyciskiem do papieru
lub masywnym starym zszywaczem. Ortopedyczny fotel
z wysokim oparciem jest zbyt ciężki, żeby go podnieść
Nie ma nawet noża do papieru. Baxter idzie tuż za nim,
260
praktycznie depcze mu po piętach. Może powinien go
kopnąć od tyłu.
_ Wiem, że trzymają to w tajemnicy — powtarza Bax-
ter Dbają tylko o swoich, prawda?
Są w połowie piętra. Nawet gdyby takie badania były
prowadzone, czemu Baxter miałby wierzyć, że lekarz do-
trzyma słowa i nie wezwie policji? Ponieważ jest jedno-
cześnie w euforii i w desperacji. Ponieważ nie może po-
hamować swoich emocji i ma osłabioną zdolność osądu.
Z powodu zmian, do jakich doszło w jego jądrze
ogoniastym
i skorupie, a także w płatach czołowych i skroniowych.
Lecz żadna z tych rzeczy nie ma teraz znaczenia. Perowne
musi mieć jakiś plan, a jego myśli są zbyt szybkie, zbyt
rozbudowane — w tym momencie staje wraz z Baxterem
na szerokim podeście przed gabinetem, przy wysokim
oknie wychodzącym na ulicę, dokładnie tam, gdzie zaczyna
się plac.
Zatrzymuje się na chwilę w progu, mając nadzieję, że
zobaczy coś, czego mógłby użyć. Lampy na biurku mają
ciężkie podstawy, ale ich splątane kable nie pozwolą się
porządnie zamachnąć. Na półce z książkami stoi kamienna
figurka, której nie dosięgnie, jeśli nie wespnie się na palce.
Gabinet przypomina poza tym muzeum, kaplicę wzniesioną
ku czci innej beztroskiej epoki — jego rakieta do squasha
leży na nakrytej bucharskim dywanem kozetce, tam gdzie
ją położył, kiedy wszedł na górę, żeby rzucić okiem na
Poniedziałkową listę operacji. Na dużym stole przy ścianie stoi monitor — służące za wygaszacz ekranu, zrobione
Przez teleskop Hubble'a zdjęcia odległej przestrzeni, mie-
rzących lata świetlne gazowych obłoków, umierających
gwiazd i czerwonych gigantów nie pomniejszają jakoś 2l
emskich trosk. Na starym biurku przy oknie sterty papie-
rów — w nich jedyna nadzieja.
"— Chodźmy.
261
Baxter pcha go w plecy i razem wchodzą do gabinetu. Ta
wędrówka ku zatraceniu, cicha, odrętwiała i bez słowa
protestu, ma w sobie coś ze snu. Henry nie wątpi, że Baxter
nie będzie miał żadnych oporów, żeby go zabić.
, — Gdzie to jest? Pokaż.
Jego gorliwość i zaufanie są dziecinne, ale wymachuje;
nożem. Z różnych przyczyn obaj pragną, aby znalazły się
dowody badań klinicznych i Baxter dołączył do grona
uprzywilejowanych. Henry idzie do stojącego przy oknie
biurka, na którym leżą dwie sterty czasopism i odbitek.
Widzi sprawozdanie na temat nowej techniki spondylodezy
kręgosłupa oraz nowej techniki otwierania zablokowanych
tętnic szyjnych, a także sceptyczny artykuł podający w wąt-
pliwość metodę chirurgicznego uszkodzenia gałki bladej
jądra soczewkowatego w leczeniu choroby Parkinsona.
Wybiera ten ostatni i bierze go do ręki. Nie ma pojęcia, co
chce osiągnąć poza przeciąganiem tej chwili. Jego rodzina
jest na dole i czuje się bardzo samotny.
— Tu jest opisana struktura — zaczyna. Głos drży mu,
jak mógłby drżeć głos kłamcy, lecz nie pozostaje mu nic
innego, jak mówić dalej. — To jest to. Gałka jądra soczew-
kowatego, gałka blada jest raczej piękną strukturą, miesz-
czącą się głęboko w zwojach podstawy mózgu, jednej
z najstarszych części prążkowia i dzieli się ee... na dwa
segmenty, które...
Ale Baxter nie zwraca już na niego uwagi — odwrócił
głowę i nasłuchuje. Z dołu dobiegają ich szybkie ciężkie
kroki, a następnie odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych
frontowych drzwi. Czyżby po raz drugi tego dnia został
zdradzony? Baxter przebiega przez gabinet i wychodzi na
podest. Henry zostawia artykuł i idzie za nim. Widzą Thea,
który biegnie ku nim, przeskakując po trzy stopnie naraz,
wymachując rękoma i szczerząc dziko zęby z wysiłku.
Z gardła wydobywa mu się nieartykułowany krzyk, który
262
brzmi jak rozkaz. Henry jest już w ruchu. Baxter podnosi
nóż. Henry łapie go oburącz za nadgarstek, unieruchamiając
rękę- Nareszcie kontakt. Chwilę później Theo, któremu
zostały jeszcze do pokonania dwa stopnie, skacze do góry,
łapie Baxtera za klapy jego skórzanej kurtki i wykonując
błyskawiczny półobrót, pozbawia go równowagi. W tym
samym momencie trzymający Baxtera za nadgarstek Pe-
rowne wysuwa ramię i razem zrzucają go ze schodów.
Baxter pada do tyłu z rozpostartymi ramionami, wciąż
trzymając nóż w prawej ręce. Przez zbytkownie długą
chwilę wszystko cichnie i nieruchomieje, a on frunie w po-
wietrzu, zawieszony w czasie, wpatrując się prosto w Hen-
ry'ego z wyrazem nie tyle przerażenia, ile konsternacji. On,
Henry Perowne, ma tak wiele — pracę, pieniądze, status,
dom, a przede wszystkim rodzinę — przystojnego zdrowego
syna o silnych rękach gitarzysty, który przybiegł mu na
ratunek, piękną córkę poetkę, nieosiągalną nawet w swej
nagości, sławnego teścia oraz utalentowaną kochającą żonę;
a mimo to nie zrobił nic, nie ofiarował nic Baxterowi, który
ma tak mało i którego tylu rzeczy pozbawił wadliwy gen.
I który wkrótce będzie miał jeszcze mniej.
Schody przed zakrętem są długie, kamienne stopnie twar-
de. Z podobnym do dzwoneczków dźwiękiem lewa stopa
Baxtera odbija się od żelaznych słupków balustrady, a
potem
jego głowa wali w podłogę półpiętra i zderza się ze ścianą
kilka cali nad listwą przypodłogową.
Są w różnych rodzajach szoku i pozostają w nim kilka
godzin po wyjściu policji i zabraniu Baxtera przez karetkę
Pogotowia. Nagłe wybuchy gwałtownych, niekiedy
tonących we łzach wynurzeń przeplatają się z okresami tępego mil-
czenia. Nikt nie chce być sam, pozostają więc razem w sa-
lonie, uwięzieni w poczekalni, ziemi niczyjej, oddzielającej
263
ich przejścia od normalnego życia. Z typową dla młodych
odpornością Theo i Daisy schodzą na dół do kuchni i wra-
cają z butelkami czerwonego wina, wodą mineralną i miską
solonych nerkowców, a także lodem i szmatką, żeby przy.
łożyć kompres do nosa dziadka.
Ale alkohol, chociaż smakuje, prawie na nich nie działa:
I Henry odkrywa, że woli pić wodę. W tej chwili potrzebują
ciągłego kontaktu — siedzą blisko siebie, obejmują się,
trzymają za ręce. Pełniący nocny dyżur detektyw z wydziału
kryminalnego uprzedził ich na pożegnanie, że rano przyjdą
jego koledzy, aby wszystkich indywidualnie przesłuchać.
Z tego względu nie powinni dyskutować na temat swoich
zeznań i porównywać ich ze sobą. To nierealne zalecenie
i nie przychodzi im nawet do głowy, żeby się do niego
stosować. Mogą tylko mówić, popadać w milczenie i znowu
mówić. Zdaje im się, że poddają dokładnej analizie okropne
wydarzenia tego wieczoru. Lecz to, co robią jest prostsze,
bardziej elementarne. Wyłącznie opisują: kiedy oni weszli
do pokoju, kiedy on się odwrócił, kiedy ten wysoki z końską
twarzą po prostu wyszedł z domu... Chcą to wszystko
odtworzyć na nowo, z różnych punktów widzenia, upewnić
się, że naprawdę przez to wszystko przeszli, poczuć dzięki
precyzyjnemu porównaniu emocji i obserwacji, że uwolnili
się od prywatnego koszmaru i powrócili do sieci życzliwych
towarzyskich i rodzinnych relacji, bez których są niczym.
Dali się napaść i zdominować przez intruzów, ponieważ
nie byli w stanie się ze sobą komunikować i wspólnie
działać; teraz w końcu mogą.
Perowne zajmuje się nosem swojego teścia. John nie ma
zamiaru jechać na nocny dyżur i nikt nie próbuje go do
tego namawiać. Obrzęk utrudnia diagnozę, ale nos nie
zmienił swojej pozycji i Perowne domyśla się, że to cienkie
pęknięcie biegnące od wyrostków szczękowych — lepsze
od pękniętej chrząstki. Przez większą część tego fragmentu
264
wieczoru siedzi przy Rosalind, która pokazuje im czerwoną
plamę i małe nacięcie na szyi i opisuje moment, kiedy
przestała się bać i martwić tym, co ją czeka.
_ Poczułam, że odpływam — mówi. — Miałam wraże-
nie, że obserwuję nas wszystkich, siebie też, z rogu pokoju,
spod sufitu. Jeśli to się zdarzy, myślałam, nic nie poczuję,
nie będę się przejmować.
— Ale my moglibyśmy się przejąć — wtrąca Theo
i śmieją się głośno, zbyt głośno.
Daisy opowiada z szorstką wesołością o tym, jak roz-
bierała się przed Baxterem.
— Próbowałam udawać, że mam dziesięć lat, jestem
w szkole i przebieram się przed meczem hokeja. Nie
lubiłam
pani od wuefu i nienawidziłam się rozbierać, kiedy była
w szatni. Ale przypomnienie sobie tego pomogło mi. Potem
wyobrażałam sobie, że jestem w ogrodzie w St Felix i recy-
tuję dziadkowi wiersz.
Rzeczą, o której nie mówią, jest ciąża Daisy. Daisy
i Rosalind nie poruszają tego tematu i Henry domyśla się,
że jest na to za wcześnie.
— Wiecie, to wydaje się kompletnym szaleństwem —
mówi zza kompresu Grammaticus — ale kiedy Daisy wy-
recytowała po raz drugi Arnolda, zrobiło mi się naprawdę
żal tego faceta. Myślę, moja droga, że on się w tobie
zakochał.
— Jakiego Arnolda? — pyta Henry. Daisy wraz z dziad-
kiem wybuchają śmiechem. — Miałem wrażenie — doda-
je ■— że to nie był jeden z twoich lepszych wierszy.
Wie, co ma na myśli Grammaticus, i mógłby opowiedzieć
rm wszystko na temat choroby Baxtera, lecz nagle gaśnie
w nim wszelkie współczucie; widok skaleczenia na szyi
Rosalind utwardza go. Jakąż słabością, obłędnym urojeniem
Jest pozwalać sobie na współczucie wobec człowieka, który,
chory czy nie, wdziera się w ten sposób do czyjegoś domu.
265
Kiedy przysłuchuje się innym, jego gniew rośnie i zaczyna
prawie żałować, że udzielił Baxterowi rutynowej pierwszej
pomocy po upadku. Mógł pozwolić mu umrzeć z powodu
hypoksji i twierdzić potem, że nie był w stanie mu pomóc
bo doznał szoku. Zamiast tego natychmiast zbiegł na dół
z Theem i widząc, że Baxter jest półprzytomny, udrożnił
mu drogi oddechowe, ciągnąc do przodu żuchwę; w związku
z podejrzeniem uszkodzenia kręgosłupa pokazał synowi,
jak przytrzymać głowę poszkodowanego, a sam zrobił pro-
wizoryczny kołnierz ze znalezionych w łazience na pół-
piętrze ręczników. Na dole Rosalind wezwała karetkę —
linie telefoniczne nie były odcięte. Podczas gdy Theo przy-
trzymywał głowę Baxtera, Perowne ułożył go w bezpiecznej
pozycji i sprawdził inne oznaki życia. Nie były najlepsze.
Oddech głośny, puls powolny i słaby, źrenice lekko nie-
równe. Baxter mamrotał coś, leżąc z zamkniętymi oczyma.
Reagował na swoje nazwisko i potrafił zacisnąć na komendę
pięść — Perowne oceniał jego stan na trzynaście w skali
Glasgow. Poszedł do gabinetu, zadzwonił na oddział wypad-
kowy, powiedział im, czego mogą się spodziewać, i zalecił
wykonanie tomografii i powiadomienie dyżurnego neuro-
chirurga. Potem mógł już tylko czekać. W ciągu tych kilku
minut udało im się wyjąć tomik Daisy z kieszeni Baxtera.
Theo podtrzymywał jego głowę aż do chwili, kiedy pojawili
się dwaj ubrani w zielone dresy młodzieńcy ze szpitala,
którzy na polecenie Perbwne'a podłączyli Baxtera do krop-
lówki z roztworem koloidów.
Razem z karetką przyjechali dwaj konstable, a kilka minut
po nich pojawił się detektyw z wydziału kryminalnego. P°
spotkaniu z rodziną i wysłuchaniu relacji Perowne'a stwier-
dził, że jest już za późno i wszyscy są zbyt zdenerwowani,
by składać zeznania. Wziął od Henry'ego numer rejest-
racyjny czerwonego bmw i zapisał nazwę klubu Spearmint
Rhino. Obejrzał przecięte oparcie sofy, a potem poszedł na
266
górę, ukląkł przy Baxterze, wyłuskał mu z ręki nóż i scho-
wał go do sterylnej plastikowej torebki. Następnie pobrał
z kłykci jego lewej ręki wymaz zaschniętej krwi, pocho-
dzącej prawdopodobnie z nosa Grammaticusa.
Detektyw roześmiał się głośno, kiedy Theo zapytał go,
czy on i jego ojciec popełnili jakieś przestępstwo, zrzucając
Baxtera ze schodów.
— Wątpię, czy będzie składał jakąś skargę — powie-
dział, dotykając Baxtera czubkiem buta. — A my na pewno
tego nie zrobimy.
Potem zadzwonił na swój komisariat i poprosił, żeby
wysłano do szpitala dwóch konstabli, którzy przypilnują
w nocy Baxtera. Kiedy odzyska przytomność, zostanie
aresztowany. Formalne oskarżenie będzie wniesione
później.
Po ostrzeżeniu Perowne'ow, żeby nie porównywali swoich
zeznań, trzej policjanci wyszli. Sanitariusze załadowali
Baxtera na specjalne nosze i wynieśli go z domu.
Rosalind, jak się zdaje, szybko wraca do równowagi.
Zaledwie pół godziny po wyjściu policjantów i sanitariuszy
nadmienia, że wszystkim dobrze by zrobiło, gdyby zeszli
na dół i coś zjedli. Nikt nie ma apetytu, ale idą z nią do
kuchni. Perowne podgrzewa rosół, wyjmuje z lodówki
omułki, wenusówki, krewetki i żabnicę, dzieci nakrywają
do stołu, Rosalind kroi chleb i robi dressing do sałatki,
a Grammaticus odkłada swój lodowy kompres, aby ot-
worzyć kolejną butelkę wina. Ta wspólna krzątanina
sprawia
im przyjemność; po dwudziestu minutach posiłek jest go-
tów, a oni czują w końcu głód. Jest nawet coś krzepiącego w tym, że Grammaticus zaczyna się upijać, chociaż przez
cały czas pozostaje w łagodnej fazie. Mniej więcej wówczas,
gdy siadają do stołu, Henry dowiaduje się, że poeta nazywał się Matthew Arnold i że wyrecytowany przez Daisy jego
wiersz, Wybrzeże w Dover, jest we wszystkich antologiach 1 przerabiano go niegdyś we wszystkich szkołach.
267
— Podobnie jak twoją Górę Fudżi — mówi Henry.
Ta uwaga sprawia niezmierną radość Grammaticusowi
który wstaje i proponuje toast. Jest w świetnym humorze
krotochwilne wrażenie pogłębia jego błazeńsko spuchnięty
nos. Może się wydawać, że wieczór toczy się znowu nor-
malnym torem; w dłoni Grammaticusa pojawia się próbny
egzemplarz Mej łodzi zuchwałej.
— Zapomnijmy o wszystkim, co się wydarzyło. Pijemy
zdrowie Daisy — oświadcza. — Jej wiersze to początek
wspaniałej kariery, a ja jestem jej bardzo dumnym dziad-
kiem i wielbicielem. Kto by pomyślał, że wkuwanie wierszy
za pieniądze okaże się takie pożyteczne. Po dzisiejszym
wieczorze jestem jej chyba winien kolejne pięć funtów. Za
Daisy.
— Za Daisy — odpowiadają i kiedy podnoszą kieliszki,
ona całuje Grammaticusa, a on mocno ją ściska. Dochodzi
do pojednania. Odtrącenie Newdigate zostaje zapomniane.
Podnosząc wino do ust, Perowne zdaje sobie sprawę, że
stracił apetyt na alkohol. Daisy i dziadek siadają i w tym
samym momencie dzwoni telefon. Henry, który siedzi naj-
bliżej, wychodzi z kuchni, żeby go odebrać. W stanie,
w jakim się znajduje, nie rozpoznaje od razu amerykań-
skiego akcentu.
— Henry? To ty, Henry?
— Ach, Jay. Tak.
— Słuchaj. Mamy krwiak zewnątrzoponowy, mężczyzna,
dwadzieścia kilka lat, spadł ze schodów. Przed godziną
Sally Madden pojechała zagrypiona do domu, więc mam
tylko Rodneya. Chłopak rwie się do operacji, jest dobry
i nie chce, żebyś przychodził. Ale, Henry, to jest złamanie
z wgłobieniem, tuż nad zatoką.
Perowne chrząka.
— Miękki obrzęk?
— Dlatego właśnie dzwonię. Widziałem, jak niedoświad-
czeni chirurdzy rozrywają zatokę, unosząc kość, i na pod-
łodze są cztery litry krwi. Chcę tutaj kogoś starszego, a ty
jesteś najbliżej. No i jesteś najlepszy.
Z kuchni dobiega głośny, nienaturalny śmiech, niemal
spazmatyczny w swojej przesadzie. Tak naprawdę nie udają
że zapomnieli o swoim przerażeniu — chcą je po prostu
jakoś przetrzymać. Jay mógłby zadzwonić do innych chirur-
gów, a poza tym Perowne unika operowania ludzi, których
zna. Ale to jest co innego. I mimo zmian w jego stosunku
do Baxtera, czuje, jak kształtuje się w nim pewna jasność,
nawet postanowienie. Wydaje mu się, że wie, co chce
zrobić.
— Henry? Jesteś tam?
— Już do was idę.
269
Rodzina przywykła do tego, że Perowne nie kończy
czasem kolacji — w tym wypadku w jego oświadczeniu, że
wzywają go do szpitala, może być nawet coś krzepiącego!
sugestia, że świat wraca do normy.
— Mamy dużo do pogadania — szepcze do ucha córce*
pochylając się nad jej krzesłem.
Daisy, nie odwracając się, bierze go za rękę i ściskał
Henry ma ochotę powiedzieć synowi, być może trzeci raz
tego wieczoru, że ocalił mu życie, lecz tylko uśmiecha się
słabo i mówi bezgłośnie „do zobaczenia". Theo nigdy nie
wydawał się taki przystojny, taki piękny jak teraz. Na stole
spoczywają jego obnażone szczupłe przedramiona; z poważ-
nymi, czystymi brązowymi oczyma i aksamitnymi rzęsami,
perfekcyjnymi włosami, cerą i zębami, nieprzygarbionym,
nieobarczonym troskami grzbietem, promienieje w przy-
ćmionym świetle kuchni.
— Jesteś pewien, że dasz sobie radę, tato? — py*3'
podnosząc kieliszek, w którym jest woda mineralna.
— On ma rację, wiesz... — mruczy Grammaticus. Ja
To była długa noc. Możesz uśmiercić jakiegoś biednego
sukinsyna.
Zaczesane do tyłu włosy i kompres na nosie sprawiając
2fe
że przypomina pokiereszowanego lwa z dziecinnej ksią-
żeczki
__ Nic mi nie jest.
Padła propozycja, żeby Theo zniósł na dół akustyczną
gitarę i wykonał wraz z dziadkiem St James' Infir^ar
y-
Grammaticus ma ochotę wcielić się w doktora Walona.
Rosalind i Daisy chcą ułyszeć nagranie nowej piosenki
Thea, Plac w moim mieście. Przy stole panuje nieka-
ralnie świąteczny nastrój, dzikie rozpasanie, które przypo-
mina Henry'emu rodzinną wycieczkę do teatru w ume
g-
łym roku — wieczór krwawych i zdumiewających okru-
cieństw w Royal Court, po którym, podczas kclac
Ji5
wspominali najzabawniejsze chwile letnich wakacji 1 za
dużo wypili.
— Kiedy wrócisz, nadal tu będziemy — woła (jram-
maticus, gdy Henry żegna się i wychodzi.
Perowne wie, że to mało prawdopodobne, ale kiwa
z uśmiechem głową. Tylko Rosalind dostrzega głębszą
zmianę jego nastroju. Wstaje, wchodzi razem z nim po
schodach i obserwuje go, kiedy wkłada płaszcz i bierze
portfel i kluczyki.
— Dlaczego się zgodziłeś, Henry?
— To on.
— Więc dlaczego to robisz?
Stoją przy frontowych drzwiach z trzema zanikam1
1 do
dającą otuchy poświatą klawiatury. Henry całuje ją, a
poten,
°na przyciąga go do siebie za klapy i całują się ponPwnie,
dłużej i głębiej. To przypomnienie, nawiązanie d° icl
Porannego seksu, a także obietnica; taki dzień nie m^że sit
skończyć inaczej. Rosalind ma słony smak i to go
podnieca,
Głęboko pod pożądaniem, niczym granitowy blok ma dni?
morza, kryje się jego zmęczenie. Ale w takich jak |
cWilach, kiedy czeka go operacja, potrafi powściągnąć
Wszystkie pragnienia.
271
— Miałem z nim stłuczkę, dzisiaj rano — mówi, kiedy
odsuwają się od siebie.
— Domyśliłam się tego.
— I głupią scysję na chodniku.
— I co z tego? Po co tam idziesz?
Rosalind liże palec wskazujący — podoba mu się mig-
nięcie jej języka — i wygładza jego gęstniejące brwi,
których niesforne rudawe, siwe i nieskazitelnie białe włoski
mają tendencję do puszczania się w górę. To świadectwo
zbrylonego testosteronu, który sprawia poza tym, że włosy
w uszach i nosie rosną niczym zimowa turzyca. Kolejny
dowód starzenia się.
— Muszę to załatwić do końca. Jestem odpowiedzial-
ny — mówi Henry. — On jest bardzo chory — dodaje
w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. — Ma chyba
Huntingtona.
— Jest na pewno nie tylko agresywny, lecz stuknięty;
Ale Henry... Czy nie piłeś wcześniej? Naprawdę możesz
operować?
— Minęło już trochę czasu. Adrenalina rozjaśniła mi
chyba w głowie.
Rosalind gładzi palcami klapy jego płaszcza, trzymając
go przy sobie. Nie chce, żeby wyszedł. Henry patrzy
na nią czule i z pewnym podziwem; choć zaledwie
przed dwiema lub trzema godzinami przeszła piekło,
udaje, że całkowicie panuje nad sobą, i jak zwykle chce
poznać komponenty niezwykłej decyzji; kocha g°
w swój precyzyjny, dokładny sposób, prawniczka do
szpiku kości.
— Nic ci nie będzie? — pyta Henry, nie pozwalając
oczom spocząć na otarciu na jej szyi.
Rosalind spuszcza powieki i przez chwilę zbiera myśl1-
Kiedy podnosi wzrok, złudzenie optyczne sprawia, że Henry
widzi samego siebie w miniaturze, zawieszonego na czarnej
272
arenie jej źrenic, w objęciach wąskich zielonych pierścieni
tęczówek.
— Chyba nie — odpowiada Rosalind. — Słuchaj, mar-
twię się, że tam idziesz.
— To znaczy?
— Nie masz chyba zamiaru nic robić, nie planujesz
jakiejś zemsty? Chcę, żebyś mi powiedział.
— Oczywiście, że nie.
Przyciąga ją do siebie i całują się ponownie. Tym razem
ich języki dotykają się i ocierają o siebie — w ich prywat-
nym leksykonie to rodzaj obietnicy. Zemsta. Nie wydaje
mu się, by kiedykolwiek wcześniej słyszał z jej ust to
słowo. W lekko zdyszanym wykonaniu Rosalind brzmi
zmysłowo. A on w takim momencie wychodzi z domu?
Nawet zadając sobie to pytanie, wie, że to zrobi; wynika to
chyba z samej dynamiki zdarzeń — Jay Strauss i zespół są
już na sali przedoperacyjnej i zaczynają przygotowywać
pacjenta. Henry wyobraża sobie własną prawą rękę ot-
wierającą wahadłowe drzwi sali instrumentariuszek. W ja-
kimś sensie już go tu nie ma, chociaż całuje Rosalind.
Powinien się pospieszyć.
— Gdybym załatwił to lepiej rano — mruczy — być
może nic z tego by się nie wydarzyło. A teraz, kiedy Jay
mnie poprosił, czuję, że powinienem iść. I chcę iść.
Rosalind przygląda mu się cierpko, starając się oszacować
Jego intencje, precyzyjny stan umysłu, siłę łączących ich
w tej chwili więzi.
A więc zostaniemy dziadkami — mówi Henry, po-
nieważ naprawdę chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na
ten temat, a także ponieważ pragnie odwrócić jej uwagę.
Rosalind uśmiecha się ze smutkiem.
Jest w trzynastym tygodniu. Twierdzi, że jest zako- atl
a. Giulio ma dwadzieścia dwa lata, jest z Rzymu,
273
studiuje archeologię w Paryżu. Jego rodzice dali im dosyć
pieniędzy, żeby kupili sobie małe mieszkanie.
Henry zmaga się z ojcowskimi myślami, z rodzącym się
oburzeniem na tego nieznanego Włocha, który zakłócił
spokój i spójność rodziny, składając impertynencko swoje
nasienie bez uprzedniego stawienia się na inspekcję — gdzie
na przykład podziewa się w tej chwili? Irytuje go, że rodzina
tego chłopaka dowiedziała się pierwsza, że poczyniono już
pewne przygotowania. Małe mieszkanie. Trzynaście tygo-
dni. Opiera dłoń na mosiężnej starej klamce. Ciąża Daisy,
nieporuszony temat tego wieczoru, staje przed nim wreszcie
w pełnym świetle — to katastrofa, obelga i marnotrawstwo,
problem zbyt wielki, by stawić mu czoło i lamentować
teraz, kiedy szykuje się do drogi.
— O Boże. Co za historia. Dlaczego nam nie powie-
działa? Czy myśli o usunięciu?
— To zdecydowanie nie wchodzi w grę. Nie denerwuj
się tuż przed operacją, kochanie.
— Jak oni zamierzają żyć?
— Tak jak żyliśmy my.
W stanie seksualnego błogostanu i studenckiej nędzy,
nie dosypiając i czuwając na zmianę przy małej Daisy,
wspomagając się wzajemnie w końcówce studiów i pierw-
szej prawniczej pracy, a także we wczesnych latach na
neurochirurgii. Perowne pamięta, jak po trzydziestosześ-
ciogodzinnym dyżurze wnosił rower po betonowych scho-
dach, słysząc dobiegające z czwartego piętra bezsenne
zawodzenie ząbkującego niemowlaka. I jak składali deskę
do prasowania w swoim dwupokojowym mieszkanku w Ar-
chway, żeby popieprzyć się późno w nocy przy gazowym
kominku w salonie. Rosalind chyba specjalnie przypomina
mu tamte czasy, żeby się rozchmurzył. Docenia jej starania,
ale jest zaniepokojony. Co się stanie z poetką Daisy Pe-
rowne? On i Rosalind układali wspólnie rozkłady dnia
274
i starali się dzielić równo domowe obowiązki. Ale Włosi to
przecież pueri aeternae, oczekujący, że żony zastąpią im
matki, będą prasować ich koszule i troszczyć się o ich
bieliznę. Nieodpowiedzialny Giulio może pogrzebać na-
dzieje jego córki.
Henry uświadamia sobie, że zacisnął dłoń w pięść.
— Nie mogę o tym teraz myśleć — mówi niezgodnie
z prawdą, prostując palce.
— Zgadza się. Nikt z nas nie może.
— Lepiej już pójdę.
Całują się ponownie, tym razem bez erotycznego kon-
tekstu, z całą powściągliwością pożegnania.
— Martwię się, że tam idziesz — mówi Rosalind, kiedy
Henry otwiera drzwi. — To znaczy, w takim stanie. Obiecaj
mi, żadnych głupstw.
— Obiecuję — odpowiada, dotykając jej ramienia.
Zamykając za sobą drzwi i oddalając się od domu, czuje
oczyszczającą przyjemność, którą sprawia mu chłodne,
wilgotne powietrze, własny zdecydowany krok, a także,
może to przyznać, fakt, że jest przez chwilę sam. Szkoda,
że szpital nie jest dalej. Nieodpowiedzialnie przedłuża o pół
minuty swoją wędrówkę, przecinając w poprzek plac, za-
miast iść wzdłuż Warren Street. Sypiące z rzadka płatki
śniegu zniknęły i wieczorem musiał w którymś momencie
padać deszcz: płyty chodnikowe i brukowane rynsztoki
lśnią
czysto w białym świetle latarni. Niska postrzępiona chmura
ociera się o szczyt wieży urzędu pocztowego. Nigdzie nie
ma żywego ducha i to również mu się podoba. Kiedy idzie
obok wysokiego parkanu, pod skrzypiącymi, kołyszącymi Sl
e_ bezlistnymi gałęziami platanów, przestrzeń pustego
Placu zredukowana jest do prostych architektonicznych linii 1 Poważnych białych form.
275
Próbuje nie zaprzątać sobie głowy Giuliem. Zamiast tego
myśli o Rzymie, gdzie przed dwoma laty wziął udział
w sympozjum neurochirurgicznym w salach wychodzących
na Campo dei Fiori. Sympozjum otworzył sam burmistrz,
Walter Veltroni, spokojny, kulturalny mężczyzna pasjonu-
jący się jazzem. Nazajutrz, aby uhonorować gości, po-
zwolono im zwiedzić pałac Nerona, Domus Aurea, którego
znaczna część była zamknięta dla publiczności. Veltroni
wraz z różnymi kustoszami oprowadzał po nim chirurgów.
Perowne'a, który nie wiedział nic o rzymskich starożytnoś-
ciach, rozczarowało to, że cały kompleks znajduje się pod
ziemią i wchodzi się do niego przez bramę w zboczu
pagórka. Nie tak wyobrażał sobie pałac. Sprowadzono ich
w dół cuchnącym gliną i oświetlonym gołymi żarówkami
tunelem. Po bokach znajdowały się pogrążone w półmroku
pomieszczenia, w których odrestaurowywano fragmenty
płytek. Trzysta komnat z białego marmuru — wyjaśnił
kustosz — ozdobionych freskami, misternymi mozaikami,
sadzawkami, fontannami oraz kością słoniową, ale ani
jednej kuchni, łazienki lub ubikacji. Chirurdzy ujrzeli
w końcu cudowny widok — korytarze ozdobione malun-
kami ptaków i kwiatów i skomplikowanymi powtarzającymi
się wzorami. Zobaczyli sale, w których freski wyłaniały się
właśnie spod osadów szlamu i grzyba. Przez pięćset lat, az
do wczesnego renesansu, pałac leżał ukryty pod gruzami;
jego częściowe otwarcie nastąpiło podczas rzymskich ob-
chodów milenijnych. Kustosz pokazał poszczerbioną dziurę
ziejącą wysoko nad nimi w potężnym sklepieniu. Tędy
właśnie dostali się do środka piętnastowieczni rabusie, aby
ukraść listek złota. Później spuszczali się tutaj na linach
Rafael i Michał Anioł i pełni podziwu kopiowali wzory
i malowidła ujrzane w kopcącym świetle pochodni. Te
wycieczki wywarły olbrzymi wpływ na ich własne prace.
Za pośrednictwem tłumacza signor Veltroni posłużył si€
276
À
277
metaforą, która jego zdaniem powinna przemówić do wyob-
raźni gości: artyści wywiercili otwór w tej ceglanej czaszce,
aby odkryć umysł starożytnego Rzymu.
Perowne opuszcza plac, po czym kierując się na wschód,
przecina Tottenham Court Road i idzie w stronę Gower
Street. Gdyby tylko burmistrz miał rację, gdyby penetracja
czaszki pozwalała ujrzeć nie mózg, lecz umysł. Wówczas
w ciągu najbliższej godziny on, Perowne, mógłby dowie-
dzieć się znacznie więcej o Baxterze; i po setkach wykona-
nych przez siebie operacji należałby do najmądrzejszych
z ludzi. Czy byłby dość mądry, by zrozumieć Daisy? Nie
może uciec przed tym tematem. Nie chce przyjąć do wia-
domości, że zgodziła się zajść w ciążę. Ze względu na nią
musi być jednak wielkoduszny i myśleć pozytywnie. Rzym-
ski Giulio może być podobny do owych godnych podziwu
typków w kombinezonach, których widział w mrocznych
komnatach Domus Aurea, szorujących płytki mozaiki szczo-
teczkami do zębów — profesja archeologa cieszy się dużym
poważaniem. Dochodzi do wniosku, że powinien spróbować
polubić ojca swego wnuka. Faceta, który przywłaszczył
sobie jego córkę. Kiedy młody Giulio raczy w końcu złożyć
im wizytę, będzie musiał użyć wiele ze swego ojczystego
uroku.
Na Gower Street pracują służby sprzątające po demon-
stracji. Może zabrały się dopiero do dzieła. Zasilane hałaś-
liwymi generatorami lampy łukowe oświetlają sterty jedze-
ma, plastikowych opakowań i porzuconych plakatów, które
mężczyźni w żółtych i pomarańczowych kamizelkach po-
pychają do przodu szerokimi miotłami. Inni wrzucają je
szuflami na ciężarówki. Państwo dba o wszystko, gotowe
do wojny, gotowe, by posprzątać po dysydentach. A śmieci
Mogłyby zainteresować archeologa — napis „Nie w moim
jmieniu" leży ze złamaną łodygą między polistyrenowymi
°kami i świeżutkimi ulotkami Brytyjskiego Stowarzy-
278
szenia Muzułmanów. Na stercie, którą omija Perowne
widać kawałek pizzy z plasterkami ananasa, ozdobione
szkocką kratką puszki po piwie, dżinsową marynarkę, pusty
karton po mleku i trzy nieotwarte puszki z cukrową kuku-
rydzą. Szczegóły męczą go, przedmioty wydają się ob-
wiedzione zbyt jaskrawymi konturami, ściśnięte, jakby
chciały wyskoczyć z opakowań. Musi być chyba w stanie
szoku. W jednym ze sprzątaczy rozpoznaje mężczyznę,
którego widział dziś rano, zamiatającego chodnik Warren
Street; cały dzień z miotłą w ręku, a teraz dzięki świato-
wemu bałaganowi pokaźna liczba nadgodzin.
Przed głównym wejściem do szpitala widać charakterys-
tyczny późnowieczorny sobotni tłumek i dwóch ochroniarzy
stojących między podwójnymi drzwiami. To typowe: ludzie
budzą się z alkoholowego stuporu i uświadamiają sobie, że
po raz ostatni widzieli znajomego, kiedy wnoszono go do
karetki. Odnajdują szpital, często nie ten co trzeba, i głośno
domagają się, by pozwolono im go zobaczyć. Zadaniem
ochroniarzy jest nie wpuszczać do środka awanturników,
chamów oraz ludzi wskazujących na spożycie, osobników,
którzy mogą zarży gać podłogę poczekalni bądź też zaata-
kować władzę, drobnokościstą filipińską pielęgniarkę lub
jakąś padającą z nóg, kończącą dyżur stażystkę. Są również
zobowiązani wypraszać meneli, którzy chcieliby przespać
się na ławce lub podłodze w ciepłym publicznym wnętrzu.
Przeciętny obywatel, który dociera do szpitala w sobotnią
i niedzielną noc, nie zawsze jest grzeczny, miły i układny.
Z tego, co pamięta Henry, praca na oddziale wypadkowym
to lekcja mizantropii. Kiedyś było to tolerowane: agresywne
zachowanie oraz bezdomni, którzy mieli nawet własny kącik
w poczekalni. W ciągu ostatnich kilku lat zmieniło się
jednak to, co teraz nazywa się kulturą. Personel medyczny
ma dosyć. Chce ochrony. Pijacy i krzykacze wyrzucani są
na ulicę przez ludzi, którzy pracowali wcześniej w charak-
279
terze wykidajłów i znają się na swojej robocie. To kolejny
amerykański wynalazek i wcale nie taki zły — zero toleran-
cji. Istnieje jednak zawsze niebezpieczeństwo, że wyrzuci
się autentycznego pacjenta; urazy głowy, a także przypadki
sepsy lub hipoglikemii mogą przypominać objawy upicia.
Perowne przeciska się przez mały tłumek. Kiedy dociera
do pierwszych drzwi, Mitch i Tony, obaj z Indii
Zachodnich,
rozpoznają go i wpuszczają do środka.
— Jak leci?
— Spokojnie, wie pan. Stosunkowo spokojnie — od-
powiada Tony, którego żona zmarła w zeszłym roku na
raka piersi i który chce się szkolić na pielęgniarza.
— Zgadza się — mówi Mitch. — Mieliśmy dziś w nocy
spokojne rozruchy.
Obaj mężczyźni chichoczą.
— Wszyscy rozsądni lekarze, doktorze Perowne, po-
chorowali się na grypę — dodaje Mitch.
— Zgadza się, jestem nierozsądny — przyznaje Henry.
—
Mamy krwiak zewnątrzoponowy.
— Widzieliśmy, jak go przywieźli.
— Tak. Lepiej niech pan idzie na górę, doktorze Pe-
rowne.
Zamiast skierować się prosto do wind, Henry idzie przez
poczekalnię do gabinetów zabiegowych, żeby sprawdzić,
czy czekający na niego Jay lub Rodney nie zszedł na dół,
by zająć się innym przypadkiem. Ławki są puste, ale długa
poczekalnia przypomina lekko zdewastowaną salę balową
pod koniec udanego bankietu. Powietrze jest wilgotne i
słod-
kie. Na podłodze stoją puszki z napojami; czyjaś skarpetka
leży między opakowaniami kupionych w automatach bato-
ników. Jakaś dziewczyna obejmuje swojego chłopaka, który
Pochylił się do przodu i schował głowę między kolanami.
Starsza pani z przylepionym do ust niewyraźnym uśmiesz-
kiem czeka cierpliwie, trzymając na kolanach swoje kule.
280
Kilka osób wpatruje się w podłogę, ktoś inny wyciągnął się
na ławce i śpi z głową przykrytą płaszczem. Perowne mija
gabinety zabiegowe i wchodzi do sali opatrunkowej, gdzie
cały zespół zajmuje się mężczyzną, krwawiącym mocno
z rany na karku. Na zewnątrz, przy stanowisku personelu
widzi Faresa, dyżurnego lekarza oddziału wypadkowego,
z którym rozmawiał przez telefon.
— A tak — mówi Fares na widok podchodzącego Perow-
ne'a. — Ten przyjaciel, w sprawie którego pan dzwonił.
Oczyściliśmy kręgosłup na odcinku szyjnym. Na tomografie
widać dwustronny krwiak zewnątrzoponowy z prawdopo-
dobnym wgniecionym złamaniem. Jego stan obniżył się
o kilka punktów, więc zastosowaliśmy szybką intubację.
Pół godziny temu zabrali go na górę.
Rentgen szyi — podstawa diagnozy — sugeruje, że
Baxter nie powinien mieć kłopotów z oddychaniem. Mierzo-
ny w skali Glasgow poziom świadomości obniżył się. To
niedobry znak. Anestezjolog — zapewne asystent Jaya —
został wezwany na dół, żeby przygotować pacjenta do
operacji, którą powinno między innymi poprzedzić płukanie
żołądka.
— Ile ma teraz punktów?
— Jedenaście. Kiedy go przywieźli, miał trzynaście.
Ktoś woła Faresa z sali opatrunkowej.
— Porznęli się butelkami w kolejce do autobusu —:
mówi
przepraszającym tonem. — Aha, i coś jeszcze, doktorze
Perowne. Z pańskim przyjacielem pojechali na górę dwaj
policjanci.
Perowne jedzie windą na trzecie piętro. Wychodząc na
szeroki podest i widząc przed sobą podwójne drzwi do
kliniki neurochirurgicznej, czuje się od razu lepiej. Z domu
do domu. Chociaż nie zawsze wszystko idzie po jego myśli,
281
w tym miejscu może kontrolować wyniki, ma środki, moni-
torowane warunki. Drzwi są zamknięte na klucz. Zerkając
przez szybę, nie widzi nikogo. Nie chcąc naciskać dzwonka,
wybiera dłuższą drogę korytarzem, który prowadzi przez
oddział intensywnej opieki. Lubi panującą tutaj późno
w nocy atmosferę — przyćmione światła, pęczniejące czujne
milczenie, powagę i spokój nielicznego nocnego personelu.
Idzie szerokim przejściem między łóżkami, między mruga-
jącymi lampkami i popiskującymi monitorami. Nie ma tu
żadnego z jego pacjentów. Po przeniesieniu Andrei Chap-
man, wszyscy, których wczoraj operował, są na swoich
oddziałach. To sprawia mu satysfakcję. Szeroki hol przyle-
gający do oddziału intensywnej opieki jest nienaturalnie
pusty. Parkujące tu normalnie wózki zostały usunięte —
jutro pojawią się z powrotem, a razem z nimi cały ten
zgiełk, bez przerwy dzwoniące telefony, pretensje do sani-
tariuszy. Woli nie wywoływać z sali operacyjnej Rodneya
albo Jaya i żeby zyskać na czasie, idzie prosto do szatni.
Wystukuje kod na klawiaturze numerycznej i wchodzi
do zagraconej i brzydkiej sali, specyficznie męskiego chle-
wu, który przywodzi na myśl trzymanych z dala od domu
kilkudziesięciu młodocianych przestępców. Otwiera klu-
czykiem swoją szafkę i szybko się rozbiera. Lily Perowne
byłaby przerażona — na podłodze walają się chirurgiczne
fartuchy, niektóre czyste, niektóre używane, a obok nich
plastikowe torby, w których je dostarczają, tenisówki, stary
sweter i dżinsy; na szafkach puste puszki po coli, stary
naciąg do rakiet tenisowych oraz dwa niepasujące do siebie
fragmenty wędki, które leżą tutaj od miesięcy. Na zawie-
szonej na ścianie kartce ktoś zgryźliwie pyta: „Czy można
w cywilizowany sposób pozbywać się ręczników i kitli?".
Jakiś wesołek dopisał pod spodem: „Nie". Kolejne, bardziej
oficjalne obwieszczenie zaleca: „Nie zostawiać w szafkach
kosztowności". Na drzwiach ubikacji umieszczono kiedyś
282
apel: „Proszę podnosić deskę". Teraz widnieje tam inny
który z rezygnacją doradza: „W celu złożeniu skargi na
stan toalety dzwonić pod wewnętrzny 4040". Czekającego
na operację pacjenta nie pokrzepiłby rząd białych chodaków
z żółtymi, czerwonymi i brązowymi plamkami zaschniętej
krwi i wyblakłymi, nagryzmolonymi długopisem nazwis-
kami lub inicjałami. Może być denerwujące, kiedy człowiek
się spieszy i nie odnajduje pasującej pary. Henry trzyma
swoje w szafce. Bierze spodnie i bluzę ze sterty z dużymi
rozmiarami, wkłada je i pamięta, żeby wyrzucić do kosza
plastikową torbę. Chociaż otacza go chaos, te czynności
uspokajają niczym umysłowe ćwiczenia przed partią sza-
chów. Przy drzwiach bierze ze stosu jednorazowy chirur-
giczny czepek i idąc korytarzem, mocuje go za głową.
Wchodzi na blok operacyjny przez salę anestezjologów.
Jay Strauss i jego asystentka, Gita Syal, czekają na niego,
siedząc przy swojej maszynie. Przy stole stoją instrumen-
tariuszki Emily i Joan oraz Rodney, który wygląda jak
ktoś, kogo skazano na tortury. Perowne wie z własnego
doświadczenia, jak podle czuje się asystent, kiedy wzywa
się jego szefa, nawet jeśli wynika to z oczywistej koniecz-
ności. W tym wypadku to nie Rodney podjął decyzję.
Zainterweniował Jay Strauss. Rodney na pewno uważa, że
Jay podłożył mu świnię. Na stole, zasłonięty chirurgicznymi
chustami, leży twarzą w dół Baxter. Z całego ciała widać
wyłącznie szeroki fragment głowy ogolonej aż do szczytu
potylicy. Kiedy pacjent jest zasłonięty, znika poczucie, że
na sali jest żywa osoba, człowiek z krwi i kości. Taka jest
siła zmysłu wzroku. Pozostaje tylko mały wycinek głowy,
pole operacji.
Na sali panuje nuda; luźne tematy zostały wyczerpane.
Być może Jay perorował o konieczności wojny. Rodney
boi się ujawniać swoje pacyfistyczne poglądy z obawy, że
zostanie sflekowany.
283
.— Dwadzieścia pięć minut — mówi Jay. — Całkiem
nieźle, szefie.
Henry podnosi dłoń w geście pozdrowienia, a potem daje
znak asystentowi, żeby podszedł z nim do podświetlarki,
gdzie zawieszone są zdjęcia Baxtera. Na jednym arkuszu
szesnaście obrazków, szesnaście plasterków mózgu Baxtera.
Skrzep, uwięziony między czaszką i jej błoniastą wewnętrz-
ną wyściółką, oponą twardą, tkwi na linii środkowej, dzie-
lącej dwie półkule mózgu. Leży dwa cale poniżej szczytu
głowy i jest duży, prawie idealnie kolisty, widoczny na
zdjęciu w postaci białej plamy z wyraźnymi marginesami.
Pęknięcie jest również dobrze widoczne. Ma siedem cali
długości i biegnie prostopadle do linii środkowej. W jego
centrum, na prawo od linii środkowej, doszło do strzaskania
kości i czaszka jest częściowo wgłobiona. Dokładnie pod
wgnieceniem, narażona na kontakt z podobnymi do płyt
tektonicznych ostrymi krawędziami kości, znajduje się za-
toka strzałkowa górna, która jest główną żyłą odprowadza-
jącą krew z mózgu i biegnie wzdłuż fałdy — sierpu —
gdzie spotykają się dwie półkule. Zatoka tkwi w bruździe
sformowanej przez zawijającą się wokół każdej z półkul
oponę; przepływa nią kilkaset mililitrów krwi na minutę
i chirurg może ją łatwo przebić, kiedy unosi ułamany
fragment kości. Wyciekającej wówczas krwi jest tyle, że
zasłania pole rozdarcia i uniemożliwia jego załatanie. W ta-
kim momencie asystent z dwuletnim stażem może wpaść
w panikę. I dlatego Jay Strauss wezwał Henry'ego.
— Opowiedz mi o pacjencie — mówi Perowne do Rod-
neya, oglądając zdjęcia.
Rodney chrząka.
— Mężczyzna, dwadzieścia kilka lat, przed mniej więcej
trzema godzinami spadł ze schodów — mówi grubym
głosem, jakby spuchł mu język. — Na izbie przyjęć był
zamroczony, wynik w skali Glasgow trzynaście, obniżający
284
się do jedenastu. Rany tłuczone czaszki, poza tym żadnych
zarejestrowanych urazów. Rentgen kręgów szyjnych nor-
malny. Zrobili tomografię, zlecili szybką intubację i wysłali
go prosto na górę.
Perowne zerka przez ramię na monitory aparatu aneste-
zjologicznego. Puls Baxtera wynosi osiemdziesiąt pięć,
ciśnienie krwi sto trzydzieści na dziewięćdziesiąt cztery.
— Co wykazała tomografia?
Rodney waha się, podejrzewając być może jakiś haczyk,
coś, czego nie zauważył i co mogłoby pogłębić jego upo-
korzenie. To wielki chłopak, czasami we wzruszający spo-
sób tęskniący za Gujaną, gdzie ma zamiar założyć kiedyś
klinikę urazów głowy. Wcześniej marzył o tym, żeby grać
w rugby w jakiejś porządnej drużynie, ale medycyna i neu-
rochirurgia bez reszty nim zawładnęły. Ma przyjazną, in-
teligentną twarz; krążą pogłoski, że kobiety go uwielbiają
a on chętnie ulega ich wdziękom. Perowne przypuszcza, że
Rodney ma przed sobą przyszłość.
— To złamanie z wgłobieniem na linii środkowej*
z krwiakiem zarówno zewnątrz-... — Rodney wskazuje
zdjęcie na górze arkusza i widniejącą na nim niewielką
plamkę w kształcie przecinka — ...jak i podoponowym.
Oprócz wielkiego skrzepu na górze zauważył zmianę,
która tylko w nieznacznym stopniu odbiega od normy, mały
skrzep pod twardówką.
— Dobrze — mruczy Perowne i tym jednym słowem
przywraca honor Rodney owi.
Jest jednak i trzecia anomalia, której nie dostrzegł asys-
tent. Wraz z postępami medycyny pewne diagnostyczne
sztuczki idą w zapomnienie wśród młodszych lekarzy. Na
jeszcze wyższym zdjęciu jądro ogoniaste Baxtera po obu
stronach mózgu pozbawione jest normalnej wypukłości,
typowego zdrowego wybrzuszenia sięgającego tylnego rogu
komór bocznych. Przed testami DNA to obkurczenie było
285
użytecznym potwierdzeniem choroby Huntingtona. Henry
ani przez chwilę nie wątpił, że ma rację, ale fizyczny dowód
sprawia mu ponurą, cichą satysfakcję.
— Czy mamy krew? — pyta Jaya.
— W lodówce jest mnóstwo — odpowiada Gita Syal.
— Czy pacjent jest stabilny hemodynamicznie?
— Ciśnienie krwi i puls w porządku. Przedoperacyjne
wyniki krwi dobre, ciśnienie w drogach oddechowych dobre
— mówi Jay. — Możemy jechać, szefie.
Perowne przygląda się głowie Baxtera, żeby upewnić
się, czy Rodney ogolił go dokładnie tam, gdzie trzeba.
Zaszyta na izbie przyjęć rana jest prosta i czysta — uraz
powstał w wyniku uderzenia o ścianę, listwę przypodłogową
i kamienny podest, a nie w wypadku drogowym, kiedy
wszędzie jest brud i żwir. Nawet nie dotykając głowy
pacjenta, dostrzega miękki obrzęk na jej szczycie — krew
gromadzi się między czaszką i skórą.
— Kiedy będę się mył, zdejmij szwy — mówi do asys-
tenta, zadowolony z jego pracy.
Wychodząc, przystaje w rogu, aby wybrać jakąś for-
tepianową muzykę, i decyduje się na Wariacje Goldber-
gowskie. Ma tutaj cztery nagrania. Nie wybiera popisowej
nieortodoksji Glenna Goulda, lecz mądre, jedwabiste wy-
konanie Angeli Hewitt, która uwzględnia wszystkie po-
wtórzenia.
Niespełna pięć minut później staje z powrotem przy stole
w długim jednorazowym kitlu, rękawiczkach i masce i daje
znak Gicie, żeby puściła płytę. Z wózka z nierdzewnej
stali, który Emily ustawiła przy jego boku, bierze szczyp-
cami gąbkę i zanurza ją w misce z roztworem betadyny.
Czuła i tęskna Aria zaczyna się rozwijać i rozsnuwać,
z początku, jak się zdaje, z wahaniem, i sala operacyjna
robi wrażenie jeszcze przestronniejszej. Przy pierwszym
maźnięciu bladej skóry słonecznikową żółcią Henry'ego
286
ogarnia znajome zadowolenie; przyjemność, którą sprawia
mu dokładna świadomość tego, co robi, widok ułożonych
na wózku narzędzi, to, że pracuje ze swoim zespołem,
jasne światło nad głową, szum filtrów powietrza oraz głoś-
niejszy syk tlenu tłoczonego do maski nałożonej na scho-
waną pod chustami twarz Baxtera. Przypomina mu się
odczuwana w dzieciństwie fascynacja grą planszową
— Miejscowe — mówi cicho, odkładając gąbkę.
Emily podaje mu przygotowaną już strzykawkę. Henry
wkłuwa się szybko w kilka miejsc pod skórą, wzdłuż linii
rany oraz za nią. Nie jest to absolutnie konieczne, ale
adrenalina z lignokainą pomagają zredukować krwawienie.
Przy każdym nakłuciu na skórze natychmiast rośnie guz.
Henry odkłada strzykawkę i otwiera dłoń. Nie musi nic
mówić — Emily umieszcza w niej miło wyważony skalpel
do skóry. Perowne wydłuża nim ranę o kilka cali i pogłębia
ją. Rodney jest tuż obok z diatermią i zamyka krwawiące
punkty w dwóch albo trzech miejscach. Przy każdym kon-
takcie słychać blip, z rany unosi się cienka strużka szarego
dymu i czuć ostry odór przypalanego ciała. Mimo swoich
rozmiarów Rodneyowi udaje się sprytnie nie wchodzić
w drogę szefowi, kiedy zakłada małe niebieskie klipsy
Raneya, które ściskają mocno przeciętą skórę i zamykają
dopływ krwi.
Perowne prosi o pierwszy z dużych automatycznych
haków i zakłada go. Drugi pozwala założyć Rodneyowi —
długie nacięcie rozciągnięte jest teraz niczym szeroko otwar-
te usta, odsłaniając czaszkę i całe uszkodzenie.
Pęknięcie jest w zasadzie proste. Sączy się przez nie
krew, zmieniona krew. Rodney myje cały obszar roztworem
soli, suszy go i widzą że pęknięcie czaszki ma mniej więcej
dwa milimetry szerokości — wygląda niczym widziana
z lotu ptaka rozpadlina po trzęsieniu ziemi albo szczelina
w suchym korycie rzeki. Od dwóch wgniecionych pośrodku,
287
przekrzywionych kawałków kości rozchodzą się promieniś-
cie trzy inne rysy. Nie trzeba wiercić dziury. Perowne będzie
mógł wsunąć ostrze piły w większą szczelinę.
Emily podaje mu kraniotom, ale Henry'emu nie podoba
się jego podstawka— sprawia wrażenie lekko skrzywionej.
Joan biegnie do dyżurki instrumentariuszek po inny kranio-
tom, który okazuje się odpowiedni.
— Wytniemy cały fragment kości wokół wgniecenia,
żeby mieć pełną kontrolę nad zatoką — oznajmia Henry,
kiedy Joan zdejmuje z kraniotomu sterylne opakowanie.
Podobno nikt nie otwiera czaszki szybciej od Henry'ego
Perowne'a. Teraz tnie jeszcze szybciej niż zwykle, ponieważ
nie ma niebezpieczeństwa uszkodzenia opony; skrzep wcis-
ka ją w dół, odsuwając od czaszki. Rodney pochyla się ze
strzykawką, polewając roztworem soli krawędź tnącą, ale
całą salę i tak wypełnia swąd przypalanej kości. To zapach,
który Henry odnajduje czasem w fałdach swojego ubrania,
kiedy rozbiera się pod koniec długiego dnia. Jazgotliwe
wycie kraniotomu jest tak głośne, że nie sposób coś powie-
dzieć. Oczyma pokazuje Rodneyowi, żeby się bacznie przy-
glądał. Kiedy prowadzi piłę przez linię środkową, potrzebna
jest wyjątkowa ostrożność. Zwalnia i przekrzywia podstaw-
kę kraniotomu w górę — w przeciwnym razie istnieje
niebezpieczeństwo, że ostrze rozerwie zatokę. To zadzi-
wiające, że mózg może doznać jakiegoś szwanku poza salą
operacyjną tak solidnie obudowany jest kośćmi. Perowne
wycina wreszcie pełny owalny płat za koroną głowy Bax-
tera. Przed uniesieniem go sprawdza fragmenty wgniecionej
kości. Prosi o dyssektor Watsona Cheyne'a i delikatnie je
podważa. Łatwo ustępują i wkłada je do miski z betadyną,
którą podsuwa Emily.
Używając tego samego dyssektora, podnosi z czaszki
cały wycięty płat, duży kawałek kości podobny do segmentu
orzecha kokosowego, i kładzie go do miski razem z innymi
288
fragmentami. Skrzep jest teraz w pełni widoczny, tak ciem-
noczerwony, że prawie czarny, podobny do świeżo ściętego
dżemu. Albo, co przychodzi czasem do głowy Perowne'owi,
do kobiecego łożyska. Ale po ustąpieniu kostnego ucis-
ku krew płynie teraz swobodnie wokół całego skrzepu.
Leje się z głowy Baxtera po chirurgicznych chustach i na
podłogę.
— Podnieście przednią część stołu. Tak wysoko jak tylko
można! — krzyczy Henry do Jaya.
Jeśli serce znajdzie się poniżej miejsca krwotoku, krew
nie będzie płynęła tak obficie. Stół podnosi się, a Henry
i Rodney robią szybko z powrotem krok przez kałużę krwi,
i używając ssaka oraz elewatora Adsona, usuwają skrzep.
Płuczą ranę roztworem soli i widzą w końcu długie na
ćwierć cala rozdarcie w zatoce. Kość została wycięta w dob-
rym miejscu — uszkodzenie jest w samym środku od-
słoniętego obszaru. Wzbierająca krew od razu zasłania im
widok. Zatokę musiała rozerwać krawędź wgniecionej kości.
Perowne bierze pasek surgicelu, umieszcza go na rozdarciu,
kładzie na górze tampon i daje znak Rodneyowi, żeby
przycisnął go palcem.
— Ile straciliśmy krwi? — pyta Jaya.
Słyszy, jak ten pyta Joan, ile podano krwi. Razem doko-
nują obliczeń.
— Dwa przecinek pięć litra — mówi cicho anestezjolog.
Perowne chce poprosić o elewator okostnowy, ale Emily
już mu go daje. Znajduje obszar odsłoniętej, lecz nieuszko-
dzonej czaszki i za pomocą elewatora, który jest czymś
w rodzaju skrobaka, wycina dwa długie kawałki okostnej
czaszki, włóknistej błony, która pokrywa kość. Rodney
unosi tampon i ma zamiar unieść także pasek surgicelu, ale
Perowne kręci głową. Skrzep może się już formować i nie
chce go naruszać. Delikatnie kładzie wiór okostnej na
surgicelu, dodaje jeszcze jeden jego pasek oraz drugi wiór
289
okostnej i umieszcza na górze nowy tampon. Na to palec
Rodneya. Perowne przemywa jeszcze raz cały obszar roz-
tworem soli i czeka. Matowomleczna, niebieskawa opona
pozostaje czysta. Krwawienie ustało.
Ale nie mogą jeszcze zacząć zszywać. Perowne bierze
skalpel, nacina na małym odcinku oponę, rozchyla ją lekko
i zagląda do środka. Powierzchnię mózgu Baxtera rzeczy-
wiście pokrywa skrzep, o wiele mniejszy niż pierwszy.
Przedłuża nacięcie, a Rodney wciska z powrotem oponę
i zakłada wchłaniające się szwy. Perowne jest zadowolony
z szybkości, z jaką pracuje jego asystent. Rodney usuwa
elewatorem Adsona zakrzepłą krew. Płuczą to miejsce
roztworem soli, odsysają i czekają, żeby mieć pewność, że
krwawienie ustało — Perowne podejrzewa, że źródłem
mogła być jedna z pobliskich ziarnistości pajęczynówki.
Krwi nie ma, ale on jeszcze nie zszywa. Woli zaczekać
kilka minut, żeby się upewnić.
W trakcie tej przerwy Rodney siada przy stole obok
drzwi do sali przedoperacyjnej i wypija butelkę wody. Emily
krząta się przy tacy z narzędziami, Joan zajmuje się rozległą
kałużą krwi na podłodze.
— U nas wszystko w porządku — mówi Jay, przerywając
prowadzoną półgłosem rozmowę ze swoją asystentką.
Henry stoi dalej u szczytu stołu. Chociaż przez cały czas
był świadom muzyki, dopiero teraz może poświęcić jej
pełną uwagę. Minęła już z górą godzina i Hewitt jest przy
finałowej wariacji ąuodlibet — hałaśliwej i żartobliwej,
nawet sprośnej, z pobrzmiewającymi w niej echami wiej-
skich piosenek o jedzeniu i seksie. Ostatnie radosne akordy
milkną i po kilku sekundach ciszy wraca Aria, identyczna
w zapisie, lecz odmieniona przez wszystkie poprzedzające
ją wariacje, w dalszym ciągu delikatna, ale zrezygnowana
i smutniejsza; dźwięki fortepianu dobiegają z oddali, jakby
z innego świata, i bardzo powoli stają się głośniejsze.
290
Perowne patrzy na fragment mózgu Baxtera. Może bez
trudu wyobrazić sobie, że to znajoma okolica, coś w rodzaju
ojczyzny, z niskimi wzgórkami i dolinami bruzd, z których
każda ma swoją nazwę i przypisaną funkcję — miejsce
znane mu tak samo dobrze jak własny dom. Zaraz na lewo
od linii środkowej, zasłonięty częściowo przez kość czaszki,
mieści się ośrodek motoryczny. Równolegle za nim ośrodek
sensoryczny. Tak łatwo go uszkodzić i tak straszne są
trwające całe życie konsekwencje. Ile czasu strawił, starając
się wytyczyć drogi, które omijałyby te obszary niczym
jakieś zakazane dzielnice w amerykańskim mieście. Ta
familiarność nie pozwala mu na co dzień uświadomić sobie
rozmiarów własnej i powszechnej ignorancji. Mimo niedaw-
nych postępów wciąż nie wiadomo, w jaki sposób ten
dobrze chroniony kilogram komórek koduje informacje,
jak magazynuje doznania, wspomnienia, marzenia i intencje.
Perowne nie wątpi, że w nadchodzących latach mechanizm
kodujący zostanie poznany, chociaż niekoniecznie stanie
się to za jego życia. Podobnie jak zawarte w DNA cyfrowe
kody replikującego się życia, pewnego dnia zostanie odkryty
fundamentalny sekret mózgu. Ale nawet wówczas nie prze-
stanie zadziwiać fakt, że zwykła mokra materia potrafi
stworzyć to jasne wewnętrzne kino myśli, widoku, dźwięku
i dotyku, połączonych w sugestywną iluzję teraźniejszości,
pośrodku której unosi się niczym duch poczucie własnego
ja, kolejna wyrazista iluzja. Czy kiedykolwiek zostanie
wyjaśnione, jak materia staje się świadoma? Nie potrafi
sobie nawet wyobrazić satysfakcjonującego opisu, ale wie,
że się pojawi, że tajemnica zostanie odkryta. W ciągu kilku
dziesięcioleci, o ile naukowcy i instytucje pozostaną na
swoim miejscu, wyjaśnienia zespolą się w niezaprzeczalną
prawdę o świadomości. To już się dzieje, pracuje się nad
tym w laboratoriach nieopodal tej sali operacyjnej, i podróż
dobiegnie końca, Henry jest tego pewien. To jedyny rodzaj
291
wiary, który wyznaje. W tym poglądzie na życie jest coś
dostojnego.
Nikt poza nim na tej sali nie wie, w jak beznadziejnym
stanie jest ten konkretny mózg. Ośrodek motoryczny, na
który teraz patrzy, jest już zaatakowany przez chorobę,
która rozwija się najprawdopodobniej w jądrze ogonias-
tym, głęboko w środku mózgu. Henry kładzie palce na
powierzchni kory. Czasami dotyka mózgu na początku
operacji guza, sprawdzając jego konsystencję. Jakaż to
wspaniała bajka, jak bardzo zrozumiała i ludzka — wiara
w uzdrawiający dotyk. Gdyby można było dokonać tego po
prostu pieszczotą palca wskazującego, zrobiłby to teraz.
Ale granice sztuki, neurochirurgii takiej, jaka jest dzisiaj,
są dość proste: w obliczu tych nieznanych kodów, tej gęstej
i fenomenalnej sieci połączeń on i jego koledzy oferują
wyłącznie fenomenalną hydraulikę.
Widoczny w jaskrawym świetle lamp operacyjnych nie-
naprawialny mózg Baxtera od kilku minut pozostaje bez
skazy — nie ma śladów żadnego krwawienia z ziarnistości
pajęczynówki. Perowne daje znak głową Rodneyowi.
— Wygląda dobrze. Możesz zszywać.
Ponieważ jest z niego zadowolony i chce poprawić mu
samopoczucie, Perowne pozwala asystentowi przejąć ini-
cjatywę. Rodney zszywa twardówkę purpurową nicią Vicryl
3-0 i zakłada dren zewnątrzoponowy. Wkłada z powrotem
wycięty fragment wraz z dwoma wgniecionymi kawałkami,
a następnie wierci dziury w czaszce, żeby przyśrubować
tytanowe płytki, które będą trzymały kość. Ta część czaszki
Baxtera przypomina obecnie zwichrowany chodnik albo
nieudolnie naprawioną główkę porcelanowej lalki. Rodney
zakłada dren podczepcowy, a potem zabiera się do zszywa-
nia skóry czaszki vicrylem 2-0 i wbija zapinki. Perowne
prosi Gitę, żeby puściła Adagio z / Kwartetu smyczkowego
Barbera. W ciągu ostatnich lat zgrali je w radiu na śmierć,
292
ale czasami lubi posłuchać tego utworu w ostatnim stadium
operacji. Leniwa medytacyjna muzyka sugeruje, że długi
mozół zbliża się wreszcie do końca.
Rodney odkaża ranę chlorheksydyną i zakłada niewielki
opatrunek. W tym momencie pałeczkę przejmuje od niego
Henry — woli sam założyć opatrunek na głowę. Usuwa
jeden po drugim bolce stabilizatora, po czym bierze trzy
duże otwarte tampony z gazy i kładzie je płasko na głowie
Baxtera. Wokół głowy umieszcza dwa tampony, przytrzy-
muje wszystkie pięć lewą ręką, opiera głowę Baxtera o bio-
dro i zaczyna ją owijać długim bandażem. To technicznie
i fizycznie trudne: musi omijać oba dreny i nie wolno mu
pozwolić głowie opaść. Kiedy bandaż jest już zawiązany,
wszyscy obecni na sali, cały zespół, gromadzą się wokół
Baxtera — to chwila, gdy pacjentowi przywracana jest
tożsamość, gdy mały obszar brutalnie obnażonego mózgu
staje się ponownie własnością osoby. To odsłanianie pacjen-
ta oznacza powrót do życia i gdyby nie oglądał tego wcześ-
niej setki razy, Henry mógłby je wziąć za czułość. Podczas
gdy Emily i Joan ostrożnie ściągają chirurgiczne chusty
z piersi i nóg Baxtera, Rodney pilnuje, żeby nie zerwały się
rurki, przewody i dreny. Gita usuwa z oczu pacjenta przykle-
jone taśmą tampony. Jay zdejmuje z jego nóg nadmuchiwa-
ny podgrzewany koc. Henry stoi u szczytu stołu, trzymając
głowę w rękach. Leżące na stole odsłonięte bezbronne ciało
w szpitalnej koszuli sprawia wrażenie małego. Medytacyjna,
opadająca melodia instrumentów smyczkowych wydaje się
zaadresowana wyłącznie do Baxtera. Joan okrywa go prze-
ścieradłem. Uważając, żeby nie poplątać drenów zewnątrz-
oponowego i podczepcowego, obracają Baxtera na plecy.
Rodney mocuje wyściełany podgłówek przy końcu stołu
i Henry opiera na nim głowę Baxtera.
—- Chcesz, żebym potrzymał go w narkozie do rana? —- pyta Jay.
293
— Nie — odpowiada Henry. — Obudźmy go teraz.
Anestezjolog ułatwia Baxterowi — przerywając po prostu
podawanie leków — przejście z respiratora na własne
oddychanie. Żeby je nadzorować, trzyma w dłoni mały
czarny worek, przez który będzie przechodził jego oddech.
Ufa bardziej swojemu zmysłowi dotyku aniżeli całej elektro-
nice aparatu anestezjologicznego. Perowne ściąga lateksowe
rękawiczki i rytualnym gestem ciska je do kosza w drugim
końcu sali. Wpadają do środka — zawsze dobry znak.
Zdejmuje fartuch, wciska go do tego samego kosza,
a potem, nie ściągając czepka, idzie korytarzem po for-
mularz, który wypełnia się po operacji. Przy biurku zastaje
dwóch czekających policjantów i informuje ich, że Baxter
zostanie w ciągu dziesięciu minut przeniesiony na inten-
sywną opiekę. Kiedy wraca na salę, panuje tam inna atmo-
sfera. Samuela Barbera zastąpiła muzyka country and wes-
tern — bardziej w guście Jaya. Emmylou Harris śpiewa
Boulder to Birmingham. Emily i Joan dyskutują o ślubie
przyjaciółki i sprzątają salę — na nocnym dyżurze ten
przykry obowiązek spada na instrumentariuszki. Dwoje
anestezjologów i Rodney rozmawiają o hipotece i odsetkach
i przygotowują pacjenta do przeniesienia na intensywną
opiekę. Baxter leży spokojnie na plecach, nie zdradzając na
razie oznak świadomości.
Henry przysuwa sobie krzesło i zaczyna notować. W rub-
ryce „nazwisko" pisze „znany jako Baxter", przy dacie
urodzenia „prawdopodobny wiek około 25 lat". Wszystkie
inne dane personalne musi zostawić puste.
— Powinniście się rozejrzeć — mówi Jay do Gity i Rod-
neya. — Mamy teraz rynek kupującego.
— To spray samoopalający — mówi Joan do Emily. —
Nie wolno jej wychodzić na słońce, bo ma raka podstaw-
nokomórkowego. Jest teraz cała jasnopomarańczowa, twarz,
ręce i wszystko, a ślub jest w sobotę.
294
Ich głosy działają kojąco na Henry'ego, który szybko
pisze „krwiak zewnątrz- i podoponowy, zeszycie zatoki
strz. górnej, pozycja na brzuchu, głowa podniesiona i w sta-
bilizatorze, rana wydłużona i poszerzona, luźny odłamek
czaszki usunięty...".
Przez minione dwie godziny znajdował się w podobnym
do snu stanie zaabsorbowania, w którym zanikło wszelkie
poczucie czasu i świadomość innych elementów jego życia.
Nie miał nawet świadomości własnej egzystencji. Przenie-
siony w czystą teraźniejszość, uwolnił się od brzemienia
przeszłości i troski o przyszłość. W retrospektywie, chociaż
nigdy w danym momencie, przypomina to głębokie szczęś-
cie. Jest podobne do seksu; tutaj również czuje się zanurzo-
ny w innym żywiole, ale przyjemność jest mniej oczywista
i nie ma zmysłowego podtekstu. Ten stan umysłu przynosi
zadowolenie, którego nie odnajduje w żadnej z biernych
form rozrywki. Nie są w stanie dać mu tego książki, kino,
nawet muzyka. Po części wynika to z pracy w zespole, ale
nie tylko. To błogosławione poczucie oderwania wymaga
chyba piętrzących się trudności, długiego skupienia, bieg-
łości, presji problemów, które powinny zostać rozwiązane,
a nawet poczucia zagrożenia. Czuje się spokojny, wolny,
w pełni uprawniony do tego, by istnieć. To poczucie czystej
pustki, głębokiej, tłumionej radości. Ponownie pracując,
czuje się szczęśliwszy aniżeli w każdym innym, wyjąwszy
uprawianie miłości i piosenkę Thea, momencie swojego
wolnego dnia, swojej drogocennej soboty. Wstając i wy-
chodząc z sali operacyjnej, dochodzi do wniosku, że musi
coś z nim być nie w porządku.
Zjeżdża windą piętro niżej i idzie wypastowanym, po-
grążonym w półmroku korytarzem na oddział neurologii,
gdzie zawiadamia o swojej obecności siostrę dyżurną. Na-
295
stępnie przystaje przy czteroosobowej sali i zagląda przez
szybę do środka. Widząc zapaloną nad najbliższym łóżkiem
lampkę, otwiera cicho drzwi i wchodzi. Andrea siedzi na
łóżku i pisze coś w notesie w plastikowej różowej okładce.
Perowne siada przy jej łóżku i nim dziewczyna ma czas
zamknąć notes, dostrzega, że do kropki każdego „i" dołą-
czyła starannie narysowane serduszko. Andrea posyła mu
senny życzliwy uśmiech.
— Nie możesz spać? — pyta szeptem Perowne.
— Dali mi tabletkę, ale nie mogę wyłączyć swojego
umysłu.
— Mnie też się to zdarza. Miałem coś takiego zeszłej
nocy. Przechodziłem tędy, więc... to dobry moment, żeby
ci powiedzieć. Operacja poszła naprawdę dobrze.
Ze swoją delikatną ciemną skórą, okrągłą miłą twarzą
i grubym bandażem, który zawiązał jej na głowie wczoraj
po południu, Andrea ma dostojny, sepulkralny wygląd
afrykańskiej królowej. Wierci się na łóżku i podciąga kołdrę,
niczym dziecko szykujące się do wysłuchania znanej bajki
na dobranoc. Do piersi przyciska notes.
— Zrobił pan wszystko tak, jak pan mówił?
— Poszło jak po maśle. Idealnie. Co do najdrobniejszego
szczegółu.
— Jak brzmi to słowo, które powiedział pan wcześniej,
0 tym, jak to pójdzie?
Perowne jest zaintrygowany. Zmian w jej sposobie bycia
1 komunikatywności, a także porzucenia ostrego ulicznego
języka nie można przypisać po prostu podawanym lekom
lub zmęczeniu. Obszar, który operował, robak, nie ma
wpływu na funkcje emocjonalne.
— Rokowania — odpowiada.
— Zgadza się. Więc, jakie są rokowania, doktorze?
— Bardzo dobre. Masz stuprocentowe szanse na cał-
kowite wyzdrowienie.
296
Andrea daje głębiej nurka pod kołdrę.
— Podoba mi się, jak pan to mówi. Niech pan to powie
jeszcze raz.
Perowne spełnia jej życzenie, nadając swojemu głosowi
maksymalnie dźwięczne i autorytatywne brzmienie. Do-
chodzi do wniosku, że to, co zmieniło się w życiu Andrei
Chapman, zapisane jest w jej notesie. Stuka okładkę palcem.
— O czym lubisz pisać?
— To tajemnica — odpowiada szybko dziewczyna.
Ale jej oczy lśnią, a usta się rozchylają, jakby miała
zamiar się odezwać. A potem zmienia zdanie, zaciska je
i z figlarnym wyrazem twarzy wpatruje się w sufit. Nie
może się doczekać, żeby mu powiedzieć.
— Potrafię dochować tajemnicy — mówi Perowne. —
Trzeba umieć jej dochować, kiedy jest się lekarzem.
— Nikomu pan nie powie, dobrze?
— Nikomu.
— Przysięga pan uroczyście na Biblię?
— Przysięgam, że nikomu nie powiem.
— Chodzi o to, że... Rozumie pan? Podjęłam decyzję.
Będę doktorem.
— Wspaniale.
— Chirurgiem. Chirurgiem mózgu.
— Jeszcze lepiej. Ale przyzwyczaj się, że będą cię
nazywali neurochirurgiem.
— Zgadza się. Neurochirurgiem. Wszyscy, baczność!
Zostanę neurochirurgiem.
Nikt nigdy się nie dowie, ile prawdziwych i wyimagino-
wanych karier medycznych zrodziło się w dzieciństwie,
w pooperacyjnym otępieniu. W ostatnich latach kilkoro
dzieci zdradziło Perowne'owi swoje ambicje w tym wzglę-
dzie, lecz żadne nie uczyniło tego z takim ogniem, z jakim
robi to teraz Andrea Chapman. Jest zbyt podniecona, żeby
leżeć pod kołdrą. Podciąga się w górę na łóżku, kładzie
297
łokieć na materacu i uważając na założony dren, opiera
głowę na dłoni. Ma spuszczony wzrok i przed zadaniem
pytania głęboko się zastanawia.
— Operował pan teraz kogoś?
— Tak. Mężczyzna spadł ze schodów i rozbił sobie
głowę.
Ale ona nie jest zainteresowana pacjentem.
— Czy był tam doktor Browne?
— Owszem, był.
Nareszcie. Andrea patrzy na Perowne'a z wyrazem bła-
galnej szczerości. Dotarli do samego sedna jej sekretu.
— Czy on nie jest wspaniałym doktorem?
— Och, jest bardzo dobry. Najlepszy. Lubisz go, prawda?
Nie będąc w stanie się odezwać, Andrea kiwa głową.
Perowne czeka długą chwilę.
— Zakochałaś się w nim?
Na dźwięk świętych słów dziewczyna krzywi się, a potem
szybko szuka na jego twarzy śladów kpiny. Ale Perowne
jest śmiertelnie poważny.
— Nie sądzisz, że jest dla ciebie trochę za stary? —
pyta delikatnie.
— Mam czternaście lat — protestuje Andrea. — A Rod-
ney tylko trzydzieści jeden. I chodzi o to, że...
Siedzi teraz na łóżku, przyciskając do piersi swój różowy
notes, uradowana, że może wreszcie mówić o tym, co
najważniejsze.
— ...przychodzi tutaj, siada tu, gdzie pan, i mówi, że
jeśli chcę być doktorem, muszę wziąć się na serio do nauki
i tak dalej, przestać łazić po klubach i tak dalej... I w ogóle
nie wie, co się między nami dzieje. To się dzieje poza nim.
Nie ma o tym pojęcia! To znaczy, jest ode mnie starszy,
jest ważnym chirurgiem i tak dalej, ale jest taki niewinny!
Przedstawia mu swój plan. Kiedy tylko zostanie konsul-
tantką— wedle prywatnych obliczeń Perowne'a, za jakieś
298
dwadzieścia pięć lat — dołączy do Rodneya w Gujanie, żeby
pomóc mu poprowadzić jego klinikę. Po kolejnych pięciu
minutach opowieści o Rodneyu Perowne wstaje, żeby wyjść.
— Pamięta pan, co pan mówił o nagraniu na wideo
mojej operacji? — pyta go Andrea, kiedy staje w progu.
— Tak.
— Mogę je zobaczyć?
— Chyba tak. Jesteś pewna, że tego naprawdę chcesz?
— O mój Boże. Przecież mam być neurochirurgiem,
zapomniał pan? Naprawdę muszę to obejrzeć. Chcę zajrzeć
do środka swojej głowy. Potem będę musiała to pokazać
Rodneyowi.
Wychodząc z oddziału, Perowne informuje siostrę, że
Andrea nie śpi i jest pobudzona, po czym jedzie windą
z powrotem na trzecie piętro i wraca długim korytarzem,
który biegnie wzdłuż kliniki neurochirurgii i prowadzi do
głównego wejścia na oddział intensywnej opieki. W koją-
cym półmroku idzie szerokim przejściem między łóżkami
z ich czujnymi maszynami i migającymi kolorowymi świa-
tełkami. Przypominają mu neony na opustoszałej ulicy —
wielka sala ma w sobie efemeryczny spokój wielkiego
miasta tuż przed świtem. Przy biurku odnajduje wypeł-
niającego formularze dyżurnego pielęgniarza, pochodzącego
z Newcastle Briana Reida, i dowiaduje się, że wszystkie
oznaki życia Baxtera są dobre, że odzyskał przytomność
i teraz śpi. Reid wskazuje znaczącym ruchem głowy dwóch
policjantów siedzących w cieniu niedaleko łóżka Baxtera.
Perowne miał zamiar wrócić do domu zaraz po upewnieniu
się, że jego pacjent jest w stabilnym stanie, ale odchodząc
od biurka, uświadamia sobie, że idzie w jego stronę. Widząc
go, dwaj konstable, znudzeni albo na pół śpiący, wstają
i grzecznie mówią, że zaczekają na korytarzu.
299
Baxter leży na plecach, z rękoma po bokach, podłączony
do wszystkich systemów, oddychając z łatwością przez nos.
Perowne zauważa, że nie drżą mu ręce. Sen jest jedynym
wytchnieniem. Sen i śmierć. Bandaż na głowie nie nobilituje
go tak jak Andrei. Z intensywnym zarostem i podkrążonymi
oczyma wygląda jak powalony przez zabójczy cios bokser
albo skonany kucharz, przysypiający w składziku między
zmianami. Sen rozluźnił mięśnie jego szczęki i złagodził
podobieństwo twarzy do małpiego pyska. Z czoła zniknęła
zmarszczka oburzenia na niesprawiedliwość losu i dzięki
temu Baxter w spoczynku wydaje się łatwiejszy do zro-
zumienia.
Perowne bierze krzesło i siada. Pacjent w drugim końcu
sali wydaje, prawdopodobnie przez sen, powtarzający się
trzy razy głośny okrzyk zdumienia. Nie odwracając się,
Perowne słyszy, że pielęgniarz idzie w tamtą stronę. Patrzy
na zegarek. Trzecia trzydzieści. Wie, że powinien już iść,
że nie wolno mu drzemać na krześle. Ale skoro już tu trafił,
prawie przez przypadek, musi przez chwilę posiedzieć i na
pewno nie zaśnie, ponieważ odczuwa zbyt wiele rzeczy,
jest podatny na zbyt wiele sprzecznych impulsów. Jego
myśli mają w sobie coś wijącego, pełzającego, spowodo-
wanego przez tę samą siłę, która sprawia, że przestrzeń
w długiej sali faluje, podobnie zresztą jak podłoga pod jego
krzesłem. Pod tym względem uczucia stają się podobne do
światła — faliste, jak wbijali mu do głowy na lekcjach
fizyki. Powinien tu pozostać i w typowy dla siebie sposób
rozbić je na części składowe, kwanty, odnaleźć wszystkie
dystalne i proksymalne motywy; dopiero wówczas będzie
wiedział, co robić, co jest słuszne. Obejmuje palcami nad-
garstek Baxtera i szuka pulsu. To zupełnie niepotrzebne,
ponieważ na monitorze widać jaskrawe niebieskie cyfry —
sześćdziesiąt pięć uderzeń na minutę. Robi to, bo chce. To
jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczył się na studiach.
300
Prosta czynność, rodzaj pierwotnego kontaktu, dodającego
otuchy pacjentowi, pod warunkiem że robi się to z nieza-
chwianą pewnością. Liczyć przez piętnaście sekund ude-
rzenia, owe ciche kroki, a potem pomnożyć je przez cztery.
Pielęgniarz jest w drugim końcu sali. Przez szybkę w wa-
hadłowych drzwiach widać dwóch stojących na korytarzu
konstabli. Mija więcej niż piętnaście sekund. Tak naprawdę
trzyma Baxtera za rękę, żeby przesiać i uporządkować swoje
myśli, dokładnie zdecydować, co trzeba zrobić.
Rosalind zostawiła zapaloną lampę w sypialni, przy sofie
pod lustrem; regulator jasności jest nastawiony na najniższą
wartość i żarówka daje mniej światła niż świeca. Leży
skurczona na boku, z kołdrą zwiniętą przy brzuchu i zrzu-
conymi na podłogę poduszkami — świadectwo niespokoj-
nego snu. Perowne obserwuje ją przez mniej więcej minutę,
stojąc w nogach łóżka, chcąc upewnić się, że jej nie obudził.
Rosalind wygląda młodo — włosy opadły jej na twarz,
która wydaje się beztroska i rozwiązła. Perowne idzie do
łazienki i rozbiera się w półmroku, ponieważ nie chce
zobaczyć się w lustrze — widok własnej wymizerowanej
twarzy mógłby go skłonić do medytacji o starzeniu i zatruć
sen. Bierze prysznic, żeby zmyć z siebie pot koncentracji
i wszystkie ślady szpitala — wyobraża sobie tkwiący w po-
rach czoła kostny pył z czaszki Baxtera — po czym ener-
gicznie się namydlą. Wycierając się, zauważa, że siniak na
piersi jest widoczny nawet w słabym świetle i wyraźnie się
rozszerzył, niczym plama na ścierce. Ale mniej boli, kiedy
go dotyka. Chwila gdy otrzymał ten cios i poczuł prze-
chodzącą przez całe ciało ostrą falę uderzeniową wydaje
się teraz odległym wspomnieniem sprzed wielu miesięcy.
Bardziej obelgą niż bólem. Może powinien jednak zapalić
światło i zbadać siniaka.
301
Zamiast tego idzie z ręcznikiem do sypialni i gasi lampę.
Na podłogę i przeciwległą ścianę pada zza uchylonej na cal
okiennicy rozmazany pas miękkiego białego światła. Pe-
rowne nie ma zamiaru jej zamykać — kompletna ciemność,
deprywacja zmysłów mogłaby pobudzić jego myśli. Lepiej
na coś patrzeć i liczyć, że zaczną ciążyć powieki.
Odczuwane
przez niego zmęczenie już teraz wydaje się kruche,
niepewne
niczym ból, który znika i wraca. Musi je hołubić i za
wszelką
cenę unikać myśli. Stojąc po swojej stronie łóżka, waha się;
światła jest dość, by dostrzec, że Rosalind zabrała całą
kołdrę
i zwinęła jąpod sobą i przy piersiach. Starając się wyciągnąć
kołdrę, na pewno by ją zbudził, ale jest zbyt zimno, żeby
spać
bez przykrycia. Przynosi z łazienki dwa grube szlafroki
frotte, żeby się nimi okryć. Rosalind obróci się niedługo na
drugi bok i wówczas odzyska swoją część.
Kiedy jednak kładzie się do łóżka, ona obejmuje go
ramieniem.
— Wciąż śniłam, że to ty. A teraz naprawdę jesteś —
szepcze.
Unosi kołdrę i wpuszcza go do swojego ciepłego namiotu.
Jej skóra jest gorąca, jego chłodna. Leżą na boku, twarzami
do siebie. Perowne ledwie ją widzi, ale w jej oczach palą
się dwie iskierki światła odbitego od jasnego pasa na ścianie.
Obejmuje ją ramieniem i kiedy Rosalind przysuwa się do
niego bliżej, całuje ją w głowę.
— Ładnie pachniesz — mówi ona.
Perowne chrząka z bliżej nieokreśloną wdzięcznością
i przez chwilę oboje milczą, zastanawiając się, czy potrak-
tować to jak każdą inną przerwaną noc i zasnąć w swoich
ramionach. A może tylko czekają żeby zacząć.
— Powiedz mi, co czujesz? — pyta cicho Henry, kładąc
rękę na jej krzyżu.
302
Rosalind wydycha gwałtownie powietrze. Zadał jej trudne
pytanie.
303
— Czuję gniew — odpowiada w końcu, ale ponieważ
mówi szeptem, brzmi to nieprzekonująco. — I wciąż się
ich boję.
Perowne zaczyna ją zapewniać, że nigdy nie wrócą.
—, Nie, nie — przerywa mu. — Ja mam wrażenie, że są
w pokoju. Że tu są. Wciąż się boję.
Perowne czuje, że zaczynają jej drżeć nogi. Przysuwa się
do niej bliżej i całuje w twarz.
— Kochanie — mruczy.
— Przepraszam. Miałam te dreszcze wcześniej, kiedy
położyłam się do łóżka. Potem się uspokoiły. O Boże.
Chcę, żeby to się skończyło.
Perowne kładzie ręce na jej nogach — drżenie ma swoje
źródło w kolanach i rozchodzi się suchymi ostrymi spaz-
mami, jakby kości ocierały się w stawach.
— Jesteś w szoku — mówi, masując jej nogi.
— O Boże — powtarza Rosalind, ale nie dodaje nic
więcej.
Drżenie ustępuje dopiero po kilku minutach. W tym
czasie Perowne obejmuje ją, kołysze i szepcze, że ją kocha.
— Jestem w szoku i czuję gniew — mówi w końcu
Rosalind spokojnym normalnym głosem. — Nie mogę na
to nic poradzić, chcę, żeby ten człowiek poniósł karę. To
znaczy, nienawidzę go, chcę, żeby umarł. Zapytałeś mnie,
co czuję, nie co myślę. To, co ten zły, podły człowiek
zrobił Johnowi, w jaki sposób sterroryzował Daisy, jak
użył przeciwko mnie noża i jak groził ci nim, żebyś zabrał
go na górę... Myślałam, że już nigdy nie zobaczę cię
żywego...
Rosalind milknie, a on czeka. Znowu leżą zwróceni do
siebie twarzami, Perowne trzyma ją za rękę i pieści jej
palce kciukiem.
— Kiedy rozmawiałam z tobą przy frontowych drzwiach,
to znaczy, kiedy mówiłam o zemście, bałam się własnych
304
uczuć — mówi Rosalind bardziej rozważnym tonem. —
Pomyślałam, że na twoim miejscu zrobiłabym mu naprawdę
coś strasznego. Martwiłam się, że masz podobne myśli i że
napytasz sobie biedy.
Jest tyle rzeczy, które Perowne chciałby jej powiedzieć,
przedyskutować, ale teraz nie jest na to dobra pora. Wie, że
nie uzyska od niej tej łagodnej reakcji, na której mu zależy.
Zrobi to jutro, kiedy będzie mniej zdenerwowana, jeszcze
przed przyjściem policji.
Rosalind odnajduje opuszkami palców jego wargi i ca-
łuje je.
— Jak poszła operacja?
— Dobrze. To rutynowy zabieg. Stracił dużo krwi, zała-
taliśmy go. Rodney był dobry, ale mógłby sobie z tym sam
nie poradzić.
— Więc ten człowiek, Baxter, przeżyje i zostaną mu
postawione zarzuty.
Oprócz niezobowiązującego nosowego pomruku Perowne
nie odpowiada na to stwierdzenie. Musi zastanowić się,
kiedy powinien wrócić do tego tematu; niedzielny ranek,
kawa w dużych białych filiżankach, oranżeria w promie-
niach zimowego słońca, gazety, na które narzekają, ale
zawsze czytają. Pochyla się, żeby wziąć ją za rękę i kiedy
Rosalind podnosi wzrok, widzi na jej twarzy skupienie i tę
spokojną inteligencję, która gotowa jest wiele wybaczyć.
Otwiera oczy w ciemności i uświadamia sobie, że spał, być
może tylko przez kilka sekund.
— Strasznie się upił — mówi Rosalind. — Zrobił się
sentymentalny jak zawsze. Po tym wszystkim trudno to
było wytrzymać. Ale dzieci były fantastyczne. Odwiozły
go taksówką, a hotelowy lekarz zajął się jego nosem.
Henry ma przelotne wrażenie, że podróżuje przez noc.
Jadąc kiedyś slipingiem z Marsylii do Paryża, wdrapali się
na najwyższe łóżko i leżąc razem na brzuchach, obser-
305
wowali pogrążoną we śnie Francję i rozmawiali aż do świtu.
Dzisiaj sama rozmowa jest podróżą.
W odprężonym, sennym stanie czuje do teścia wyłącznie
życzliwość.
— Ale zachował się wspaniale — mówi. — Nie udało
im się go zastraszyć. I powiedział Daisy, co ma robić.
— Rzeczywiście był dzielny — przytakuje Rosalind. —
Lecz ty byłeś niesamowity. Od samego początku widziałam,
że planujesz i obliczasz szanse. Widziałam, jak patrzyłeś
na Thea.
Perowne bierze jej rękę i całuje palce.
— Żadne z nas nie przeszło tego co ty. Byłaś fantas-
tyczna.
— Daisy podtrzymywała mnie na duchu. Miała w sobie
taką siłę...
— I Theo też, kiedy przybiegł do mnie po schodach.
Na kilka minut wydarzenia wieczoru zmieniają się w
barw-
ną przygodę, dramat silnej woli, hartu ducha, nowych cech
charakteru, które ujawniły się w warunkach zagrożenia.
Rozmawiali tak kiedyś po rodzinnym zdobywaniu szczytów
w West Highlands w Szkocji — coś zawsze szło nie po ich
myśli, ale było to interesujące i zabawne. Teraz, nagle
ożywieni, rozpływają się w pochwałach, i ponieważ weszło
im to w krew i jest mniej absurdalne aniżeli wychwalanie
siebie nawzajem, zachwycają się dziećmi. W ciągu minio-
nych dwudziestu lat Henry i Rosalind przez wiele godzin
robili właśnie to — gdy są tylko we dwoje, lubią plotkować
o swoich pociechach. Ich ostatnie wyczyny jaśnieją w mro-
ku — kiedy Theo złapał go za klapy, kiedy Daisy spojrzała
mu prosto w oczy. Jakież to urocze dzieciaki, jakie kocha-
jące stworzenia, jakie to szczęście być ich rodzicami. Ale
ta ożywiona rozmowa nie może trwać zbyt długo, słowa
zaczynają brzmieć w ich uszach czczo i nierealnie i powoli
milkną. Nie mogą zbyt długo pomijać centralnej w tym
306
wszystkim postaci Baxtera — okrutnego, słabego, pozba-
wionego znaczenia, żądającego, by stawić mu czoło. Poza
rym mówiąc o Daisy, nie wspominają o jej ciąży. Nie są do
tego całkiem gotowi, chociaż ta chwila jest już nieodległa.
— Sprawa wygląda następująco — mówi po chwili
Henry. — Facet traci rozum. Wyobrażał sobie, że przy-
chodząc tutaj, wyrówna rachunki. Kto wie, jakie kłębiły się
w nim straszne niekontrolowane uczucia.
Następnie opisuje jej szczegółowo spotkanie na Univer-
sity Street, wspominając o wszystkim, co jego zdaniem
mogło mieć znaczenie — o policjancie, który dał mu znak,
że może jechać, o demonstrantach na Gower Street, o po-
grzebowym werblu i własnych agresywnych emocjach przed
konfrontacją. Kiedy mówi, Rosalind dotyka ręką jego po-
liczka. Mogliby zapalić światło, lecz ten intymny, ufny
półmrok, aseksualne dziecinne przymknie i rozmowa do
późna w nocy dodają im otuchy. Daisy i Theo robili kiedyś
to samo piętro wyżej ze swoimi przyjaciółmi — ciche
głosy słychać było aż do trzeciej w nocy, milknące, gdy
sen brał górę, i odzywające się dzielnie ponownie. Kiedy
Henry miał dziesięć lat, jego młodsza o rok kuzynka za-
mieszkała u nich na miesiąc, gdy jej matka była w szpitalu.
Ponieważ miał w swoim pokoju podwójne łóżko i nie było
innego miejsca, jego matka umieściła ich razem. Henry
i kuzynka ignorowali się wzajemnie w dzień — Mona była
pulchna, miała brele jak szklanki i brakowało jej jednego
palca, a przede wszystkim była dziewczynką — ale już
pierwszej nocy dobiegający z ciepłego wzgórka po drugiej
stronie łóżka bezcielesny szept wyczarował epopeję szkolnej
wizyty w fabryce słodyczy, czekoladki wypadające ze spe-
cjalnej rynny, maszynerię obracającą się tak szybko, że nie
było jej widać, a następnie szybką bezbolesną amputację,
tryskający na marynarkę nauczyciela, przypominający „mio-
tełkę z piór" strumień krwi, mdlejące koleżanki, a także
307
brygadzistę włażącego na czworakach pod maszynę w po-
szukiwaniu brakującej „części". Poruszony Henry mógł się
zrewanżować co najwyżej przeciętym wrzodem, ale Mona
była wielkoduszna i pełna uznania i tak oto znaleźli się
poza czasem i przestrzenią; ich niezbyt bogate życiowe
doświadczenia i pewna doza wyobraźni wystarczyły, by
straszliwe anegdoty ciągnęły się aż do rana, a potem również
przez następne noce.
— Oczywiście to nie było nadużycie kompetencji — mó-
wi Rosalind, kiedy Henry kończy jej opowiadać o scysji. —
Mogli cię zabić.
To nie jest konkluzja, do której chciał ją doprowadzić —
celowo rozmieścił akcenty tak, by skierować ją w przeciwną
stronę. Ma zamiar spróbować ponownie, lecz Rosalind
zaczyna własną opowieść. Taka jest natura tych nocnych
podróży — kolejność tematów nie jest logiczna.
— Czekając na ciebie w nocy, jeszcze nim zasnęłam,
próbowałam uświadomić sobie, jak długo groził mi tym
nożem. W retrospekcji nie trwało to nawet chwili i nie
chodzi o to, że było krótkie. To nie trwało nawet chwili,
nie działo się w czasie, w minucie czy w godzinie. Po
prostu się działo...
Kiedy Rosalind to sobie przypomina, drżenie powraca,
ale jest słabsze, a potem ustaje. Perowne trzyma ją mocno
za rękę.
— Zastanawiałam się, czy to nie dlatego, że czułam
tylko czyste przerażenie, bez żadnych zmian, bez poczucia
mijającego czasu. Ale to nieprawda. Czułam inne rzeczy.
Cisza, która zapada po tych słowach, jest długa. Nie
widząc jej twarzy, Perowne nie wie, czy ma ją ponaglać.
— Jakie inne rzeczy? — pyta w końcu.
W jej głosie słychać zadumę, nie smutek.
— Ty. Byłeś ty. W przeszłości tylko raz byłam taka
przerażona i bezradna, przed moją operacją, kiedy wyda-
308
wało mi się, że oślepnę. Kiedy zjechałeś ze mną na dół
i czekałeś. Byłeś taki niezgrabny i gorliwy. Rękawy białego
fartucha sięgały ci tylko do łokci. Zawsze mówiłam, że się
wtedy w tobie zakochałam. To chyba prawda. Choć czasami
mam wrażenie, że to sobie wymyśliłam i że to było później.
I teraz, dzisiaj, kiedy byłam jeszcze bardziej przerażona,
znowu tam byłeś, próbowałeś mi coś powiedzieć oczyma.
Wciąż przy mnie byłeś. Po wszystkich tych latach. Tego
się trzymam. Ciebie.
Perowne czuje, jak jej palce suną po jego twarzy. Rosa-
lind całuje go. Pocałunek nie jest już taki dziecinny, stykają
się przy nim ich języki.
— Ale to Daisy cię ocaliła. Zmieniła jego nastrój tym
wierszem. Arnolda jak mu tam?
— Matthew Arnolda.
Perowne przypomina sobie ciało córki, blady wystający
brzuch, w którym umościł się jego wnuk, mający już własne
serce, samoorganizujący się system nerwowy i mózg nie
większy od łebka szpilki — oto co potrafi zdziałać sama
z siebie materia w totalnej ciemności macicy.
— Rozmawiałam z nią jeszcze raz — mówi Rosalind,
odgadując jego myśli. — Jest zakochana, jest przejęta,
będzie miała dziecko. Musimy ją wspierać, Henry.
— Wspieram ją. Wspieramy.
Z zamkniętymi oczyma słucha uważnie Rosalind. Życie
tego dziecka nabiera kształtu — rok w Paryżu ze swoimi
zakochanymi rodzicami, a potem Londyn, gdzie jego ojcu
zaproponują ciekawą pracę przy ważnych wykopaliskach
w rzymskiej willi we wschodniej części miasta. Mogą się
tu na jakiś czas wprowadzić i zamieszkać przy placu. Henry
mruczy, że się zgadza, że się cieszy — dom jest duży,
sześćset pięćdziesiąt metrów, i powinien w nim znowu
zabrzmieć dziecinny głos. Czuje, jak jego ciało wielkości
kontynentu przekracza granice łóżka — jest królem, jest
309
wielki, przychylny, silny, zgadza się na każdy plan poczęty
z życzliwego, dobrego serca. Niech dziecko stawia swoje
pierwsze kroki i wypowie pierwsze zdanie tutaj, w tym
pałacu. Daisy chce tego dziecka, więc trzeba, by wszystko
potoczyło się w najlepszy możliwy sposób. Jeśli w ogóle
miała zamiar zostać poetką, uczyni poezję właśnie z tego —
to równie dobry temat jak pasmo kochanków. Perowne nie
może poruszyć głową, nie jest prawie w stanie poruszyć
ręką, żeby pogładzić Rosalind, która odsłania przed nim
przyszłość, mówi o domowych przygotowaniach. Słucha
jej pilnie, odnotowując radość w głosie. Pierwszy szok
minął. Przezwyciężyła go. Theo też mówił jej o swoich
planach, o wyjeździe na piętnaście miesięcy razem z New
Blue Rider do Nowego Jorku, gdzie zespół będzie grał
w klubie w East Village. To konieczne, wymaga tego jego
rozwój, a oni pomogą to zrealizować i znaleźć mu miesz-
kanie, odwiedzą go tam. Król mruczy na znak zgody.
Syrena karetki, która pędzi Charlotte Street na południe,
trochę go rozbudza. Opiera się na łokciu i przysuwa do
Rosalind. Jego twarz jest teraz nad jej twarzą.
— Powinniśmy zasnąć.
— Tak. Policjanci powiedzieli, że przyjdą o dziesią-
tej — odpowiada Rosalind, ale kiedy kończą się całować,
mówi: — Dotknij mnie.
Perowne czuje, jak ogarnia go słodkie uczucie.
— Powiedz, że jesteś mój — słyszy.
— Jestem twój. Tylko twój.
— Dotknij moich piersi. Językiem.
— Rosalind. Pragnę cię.
Ta chwila oznacza dla niego koniec dnia. Jest ostrzejsza,
bardziej przeszywająca aniżeli leniwy, czuły początek so-
boty — ich ruchy są szybkie i chciwe, bardziej gwałtowne
niż radosne — jakby wrócili z wygnania, wyszli z więzienia
o surowym reżimie i mogli wreszcie najeść się do syta.
310
Zachowują się w głośny, obcesowy sposób. Nie wierzą do
końca w swoje szczęście, chcą wszystkiego, czego uda się
doznać w krótkim czasie. Wiedzą również, że na końcu,
kiedy już się odzyskają, czeka ich niepamięć.
— Mój kochany — szepcze do niego w pewnym momen-
cie Rosałind. — Mogliśmy zginąć, ale żyjemy.
Żyją dla miłości, lecz tylko przez chwilę. Koniec nad-
chodzi w nagłym upadku, wypełnionym tak skoncentrowa-
ną, natrętną przyjemnością, że nie sposób jej wytrzymać —
tak jakby odsłonięto im i przyżegano końcówki nerwów.
Potem nie odsuwają się od siebie od razu. Leżąc nieruchomo
w ciemności, czują, jak coraz wolniej biją im serca. Henry
ma wrażenie, że zmęczenie i nagła jasność seksualnego
spełnienia zlały się w jeden fakt, suchy i płaski niczym
pustynia. Musi ją teraz przebyć w pojedynkę, i nie ma nic
przeciwko temu. W końcu mówią sobie dobranoc zwykłym
uściskiem dłoni — są zbyt tkliwi na pocałunki — a potem
Rosalind odwraca się na bok i po kilku sekundach zaczyna
głęboko oddychać.
Henry Perowne nie osuwa się od razu w niepamięć —
być może znalazł się w punkcie, w którym samo zmęczenie
uniemożliwia sen. Leży na plecach, cierpliwie czekając,
z głową zwróconą ku paskowi białego światła na ścianie,
świadom nieprzyjemnego parcia na pęcherz. Po kilku mi-
nutach bierze jeden z leżących na podłodze szlafroków
i idzie do łazienki. Marmurowa podłoga jest lodowata pod
stopami, za odsłoniętymi zasłonami wysokiego, wychodzą-
cego na północ okna widać kilka gwiazd na zaciągniętym
pomarańczowymi chmurami niebie. Jest piąta piętnaście
i słychać już samochody jadące Euston Road. Perowne
załatwia się, a potem pochyla nad umywalką i pije obficie
z kurka z zimną wodą. Wróciwszy do sypialni, słyszy
311
odległy pomruk samolotu, chyba pierwszego z porannej
godziny szczytu na Heathrow. Zwabiony przez ten dźwięk,
podchodzi do okna, przy którym stał wcześniej, i otwiera
okiennice. Woli stać tutaj przez kilka minut i wyglądać na
dwór, aniżeli leżeć nieruchomo w łóżku, zmuszając się do
zaśnięcia. Cicho podnosi okno. Powietrze jest cieplejsze
niż ostatnim razem, lecz mimo to przechodzi go dreszcz.
Światło też jest bardziej miękkie, elementy placu, zwłaszcza
gałęzie platanów w ogrodzie, nie są tak wyraźnie zaryso-
wane, zdają się zlewać z innymi. Co takiego jest w niskich
temperaturach, że zaostrzają się w nich krawędzie rzeczy?
Ławki nie wyglądają już, jakby na kogoś czekały, kosze
na śmieci zostały opróżnione, chodniki uprzątnięte. Wie-
czorem musiała tędy przejść energiczna ekipa w żółtych
kamizelkach. Henry stara się odnaleźć otuchę w tym upo-
rządkowaniu; przypomina sobie plac w jego najlepszych
chwilach — w porze lunchu w powszedni dzień, kiedy jest
ciepło, otwierają się bramy ogrodów i pojawiają się ze
swoimi sandwiczami i sałatkami tłumy pracowników z po-
bliskich firm produkcyjnych, ogłoszeniowych i projekto-
wych. Kładą się cichymi grupkami na trawie, mężczyźni
i kobiety różnych ras, w większości między dwudziestym
i czterdziestym rokiem życia, pewni siebie, pogodni, nie-
stłamszeni, sprawni po zajęciach na siłowni, zadomowieni
w swoim mieście. Tak wiele różni ich od rozmaitych
pokręconych osób, które okupują ławki. Praca jest jedną
z zewnętrznych oznak. To nie może wynikać wyłącznie
z pochodzenia i wyłaniających się możliwości — pijacy
i narkomani wywodzą się ze wszystkich klas społecznych,
podobnie jak pracownicy biur. Najgorsi wykolejeńcy uczyli
się czasem w prywatnych szkołach. Perowne, profesjonalny
redukcjonista, nie może się powstrzymać, by nie złożyć
tego na karb niewidocznych skaz i ułomności charakteru,
zapisanych w molekularnym kodzie. To zrządzenie losu —
312
fakt, że jest się kimś, kto nie potrafi zarobić na życie,
odmówić kolejnego drinka i pamiętać dzisiaj, co postanowił
zrobić wczoraj. Żadna sprawiedliwość społeczna nie uleczy
ani nie rozproszy tej wycieńczonej armii okupującej pub-
liczne miejsca w każdym mieście. Więc co robić? Henry
otula się szczelniej szlafrokiem. Trzeba rozpoznać, kiedy
ma się do czynienia z pechem, trzeba mieć na oku takich
ludzi. Niektórych uda się wyrwać ze szponów nałogu,
w wypadku innych można co najwyżej złagodzić jakoś ich
dyskomfort, próbować ulżyć ich doli.
Jakoś! Nie jest teoretykiem społecznym i myśli oczywiś-
cie o Baxterze, tym niedającym się rozplatać kłębku nie-
szczęścia. Może to myśl o nim przyprawia go o drżenie,
a może fizyczne efekty zmęczenia — musi oprzeć się ręką
o parapet, żeby nie stracić równowagi. Czuje się tak, jakby
kręcił się na olbrzymim kole, diabelskim młynie ustawio-
nym przy południowym brzegu Tamizy, i właśnie dojeżdżał
do najwyższego punktu — siedząc okrakiem na zawiasie
percepcji, tuż przed zanurkowaniem w dół, spogląda spokoj-
nie przed siebie. A może to obracająca się Ziemia, która
niesie go ku świtowi z dostojną szybkością tysiąca mil na
godzinę. Jeśli dzieli dni, opierając się raczej na śnie niż
zegarze, w takim razie wciąż trwa jego sobota, rozciągająca
się daleko w dole, długa niczym życie. I z tego miejsca, ze
szczytu swojego dnia, zanim zacznie się jazda w dół, ma
przed sobą daleki widok. Niedziela nie wydaje się już tak
obiecująca i pełna wigoru jak poprzedni dzień. Plac na
dole, nieruchomy i pusty, nie daje żadnej wskazówki co do
przyszłości. Ale z miejsca, gdzie się znajduje, widzi kilka
rzeczy, o których wie, że muszą się zdarzyć. Wkrótce
nadejdzie czas na jego matkę; z domu opieki przyjdzie
wiadomość lub poślą po niego i razem z rodziną usiądzie
przy jej łóżku, w jej małym pokoiku, z jej ozdóbkami,
popijając mocną brązową herbatę i patrząc na to, co z niej
313
zostało, skurczoną na poduszkach łupinę starej pływaczki.
Myśląc o tym, nic teraz nie czuje, ale wie, że smutek
zaskoczy go, jak bywało już wcześniej.
Pogarszający się stan matki sprawił, że musiał ją w końcu
przenieść z jej domu, starego rodzinnego domu, w którym
dorastał, do ośrodka opiekuńczego. Choroba zatarła w jej
pamięci rutynę codziennych czynności, którym dochowy-
wała kiedyś wiary. Zostawiała na całą noc maselniczkę we
włączonym piekarniku, chowała przed sobą w szparach
między klepkami klucz do frontowych drzwi, myliła szam-
pon z wybielaczem. Zdarzały się jej też chwile egzysten-
cjalnego zdumienia, kiedy uświadamiała sobie, że jest na
ulicy, w sklepie albo czyimś domu i nie wie, skąd przyszła,
kim są ci ludzie, gdzie mieszka i co ma teraz robić. Rok
później nie pamiętała już swojego starego życia i starego
domu. Ale sprzedanie go wydawało się zdradą i Henry nie
robił nic w tym kierunku. Razem z Rosalind od czasu do
czasu go odwiedzali, on strzygł trawnik w lecie. Wszystko
pozostało na swoim miejscu i czekało — wiszące na drew-
nianych kołkach żółte gumowe rękawice, szuflada wypra-
sowanych ściereczek, glazurowany ceramiczny osiołek z ko-
szyczkiem na wykałaczki. W środku gromadził się warzyw-
ny odór zaniedbania, erozja zaatakowała jej rzeczy, które
nie potrafiły bronić się przed kurzem. Nawet od ulicy dom
sprawiał wrażenie pokonanego i kiedy pewnego listopado-
wego popołudnia dzieciaki rozbiły kamieniem szybę w sa-
lonie, Henry uznał, że musi działać.
W weekend Rosalind i dzieci przyjechały z nim, żeby
opróżnić dom. Każdy wybrał sobie jakąś pamiątkę —
niezrobienie tego byłoby dowodem braku szacunku. Daisy
wzięła mosiężny talerz z Egiptu, Theo podróżny zegar,
Rosalind prostą porcelanową paterę do owoców. Henry
zabrał pudło fotografii. Inne rzeczy powędrowały do sios-
trzeńców i siostrzenic. Łóżko Lily, jej kredens, dwie szafy,
314
dywany i komoda czekały na firmę uprzątającą domy.
Rodzina spakowała ubrania, przybory kuchenne i niechciane
ozdoby, żeby przekazać je sklepom z używanymi rzecza-
mi — Henry nie zdawał sobie sprawy, w jak dużym stopniu
funkcjonują one dzięki zmarłym. Całą resztę załadowali do
worków i wystawili na śmietnik. Pracowali w ciszy niczym
szabrownicy; włączanie radia wydawało się niestosowne.
Rozmontowanie egzystencji Lily zajęło jeden dzień.
Rozbierali dekoracje do przedstawienia, skromnego do-
mowego dramatu, nie pytając o zgodę obsady. Zaczęli od
pomieszczenia, które nazwała swoim pokojem do szycia —
jego starego pokoju. Lily nie miała tu nigdy wrócić, nie
wiedziała już, czym jest szydełkowanie, lecz pakując jej
druty, niedokończony dziecinny żółty szal i tysiące wzorów,
aby oddać je obcym, wykluczali ją z grona żywych. Praco-
wali pospiesznie, jak w gorączce. Ona jeszcze nie umarła,
powtarzał sobie Henry. Ale kiedy obserwował, jak szybko,
z jaką łatwością wszystkie oznaki, wszystkie delikatne
detale czyjegoś istnienia mogą zostać zapakowane i rozdane
albo wyrzucone, jej życie, życie każdego, wydawało się
takie wątłe. Rzeczy stawały się rupieciami, gdy tylko od-
dzieliło się je od właściciela i ich przeszłości — bez Lily
jej stary ocieplacz na imbryk do herbaty był odrażający,
z wyblakłym wiejskim motywem, brązowymi plamami na
tanim materiale i żałośnie cienką wyściółką. W miarę jak
pustoszały półki oraz szuflady i wypełniały się worki i pud-
ła, zorientował się, że w rzeczywistości nikt niczego nie
posiada. Wszystko jest wynajęte albo pożyczone. Nasze
rzeczy nas przeżyją to myje w końcu porzucimy. Pracowali
przez cały dzień i wystawili dwadzieścia trzy worki dla
śmieciarzy.
Perowne, chudy i kruchy w swoim szlafroku, spogląda
na ranek, który jest wciąż ciemny, wciąż należy do dnia
wczorajszego. Tak, nadejdzie ten dzień, a on będzie musiał
315
się wszystkim zająć. Lily zaprowadziła go kiedyś na cmen-
tarz niedaleko jej domu i pokazała rzędy osadzonych w mu-
rze małych metalowych szafek, gdzie chciała, by złożono
jej prochy. Wszystko to musi się wydarzyć i będą stali
z pochylonymi głowami, słuchając modlitwy za zmarłych.
Czy czytają ją przy kremacjach? Człowiek zrodzony z nie-
wiasty ma krótkie życie... W ciągu ostatnich lat często
słyszał te słowa, ale pamięta tylko fragmenty. Przemija
jako cień chwilowy... więdnie jak kwiat2. A potem nadejdzie
kolej Johna Grammaticusa, jedna z tych odmieniających
człowieka chorób, które przytrafiają się pijącym, albo śmier-
telny cios w serce bądź mózg. Każde z nich zniesie to
ciężko i na swój własny sposób, chociaż Henry w mniej-
szym stopniu niż inni. Stary poeta był dzisiaj dzielny,
udawał, że nie cierpi z powodu złamanego nosa, i podsunął
Daisy właściwy pomysł. A kiedy to już nastąpi, dojdzie do
kryzysu związanego z St Felix, jeśli Teresa wyjdzie wcześ-
niej za Johna i wysunie roszczenia do zamku, Rosalind zaś,
znająca wszystkie prawnicze kruczki, nie będzie chciała
oddać miejsca, które stworzyła jej matka i w którym Daisy,
Theo i ona sama spędzali w dzieciństwie wakacje. Jaką
postawę zajmie Henry? Mądrej i nieprzejednanej lojalności.
Co jeszcze poza umieraniem? Theo po raz pierwszy
wyfrunie na dłużej z domu — nie będzie pocztówek, listów
ani e-maili, wyłącznie telefony. Będą wycieczki do Nowego
Jorku, żeby posłuchać, jak Theo i jego zespół przekonują
do swojego bluesa Amerykanów — może im się nie spodo-
bać — a przy okazji odwiedzić starych znajomych z czasów
szpitala Bellevue. Daisy będzie wydawała swoje wiersze,
urodzi dziecko i sprowadzi Giulia — Henry wciąż widzi
śniadego, obnażonego do pasa kochanka z niewysłuchanego
uważnie wiersza. Dziecko i towarzyszący mu ekwipunek
2Biblia Tysiąclecia, Księga Hioba 14, 1.
316
ożywią dom i ktoś inny, nie on i nie Rosalind (i nie Giulio,
chyba że okaże się nietypowym Włochem) będzie wstawał
w środku nocy. Wszystko to zapowiada się bogato. A potem
jemu, Henry'emu stuknie pięćdziesiątka i skończy ze squas-
hem i maratonami, Daisy i Giulio, a także Theo znajdą
sobie własne mieszkania, dom opustoszeje i Henry i Rosa-
lind, którzy będą już mieli za sobą wychowanie dzieci
i życiowy start młodych dorosłych, padną sobie mocniej
w ramiona. Ten niepokój, ten odczuwany przez niego
ostatnio głód innego życia osłabnie. Nadejdzie czas, gdy
będzie wykonywał mniej operacji i w większym stopniu
zajmował się administracją — to zupełnie inne życie —
a Rosalind odejdzie z gazety, żeby napisać swoją książkę,
a potem czas, kiedy stwierdzą, że mają już dość tego placu,
dość ćpunów, samochodów i kurzu. Może podłożona w imię
dżihadu bomba przegoni ich wraz z innymi ludźmi małego
ducha na przedmieścia, jeszcze dalej na wieś albo do St
Felix — ich sobota stanie się niedzielą.
Z tyłu, jakby poruszona jego myślami, Rosalind wzdryga
się, jęczy i znowu wzdryga, a potem milknie i odwraca
plecami do okna. Londyn, jego mały należący do Perowne'a
fragment, leży szeroko otwarty, niedający się obronić,
czekający na swoją bombę podobnie jak sto innych miast.
Odpowiednią porą będzie godzina szczytu. To może przy-
pominać katastrofę na dworcu Paddington — skręcone
szyny, powyginane, uniesione wagony, nosze podawane
przez wybite szyby, wprowadzany w życie szpitalny plan
awaryjny. Berlin, Paryż, Lizbona. Władze są zgodne, atak
jest nieunikniony. Perowne żyje w innych czasach — fakt,
że tak właśnie piszą gazety, nie oznacza, że to nieprawda.
Ale ze szczytu jego dnia to przyszłość, którą trudniej
odczytać, horyzont mglistych możliwości. Sto lat temu
stojący w oknie w swoim jedwabnym szlafroku, na dwie
godziny przed świtem, zbliżający się do pięćdziesiątki
317
doktor mógł zastanawiać się nad przyszłością nowego stu-
lecia. Luty 1903 roku. Można pozazdrościć temu edwar-
diańskiemu dżentelmenowi wszystkiego, o czym nie wie-
dział. Jeśli miał młodych synów, za dwanaście lat mógł ich
stracić pod Sommą. A jaka była liczba ofiar Hitlera, Stalina,
Mao? Pięćdziesiąt, sto milionów? Gdyby opisało się czeka-
jące go piekło, gdyby się go ostrzegło, poczciwy doktor —
zacny produkt trwającej dziesięciolecia ery prosperity i po-
koju — nie dałby temu wiary. Strzeżcie się utopistów,
żarliwych ludzi znających drogę do idealnego społecznego
porządku. Oto pojawiają się znowu totalitaryści w odmie-
nionej formie, rozproszeni i słabi, lecz rosnący w siłę,
gniewni, spragnieni kolejnych masowych mordów. Wojna
stuletnia. Ale może to przesada, jałowa nieumiarkowana
fantazja, nocne myśli o przemijającej anomalii, którą na-
prawią i uporządkują czas oraz zdrowy rozsądek.
Bliższe terytorium, najbliższe wzniesienie jest łatwiejsze
do rozpoznania — tak samo pewne jak śmierć jego matki
jest to, że zje obiad z profesorem Talebem w irackiej
restauracji niedaleko Hoxton. Wojna zacznie się w przy-
szłym miesiącu -— dokładna data musiała już zostać ustalo-
na, podobnie jak to się dzieje w wypadku każdej dużej
sportowej imprezy na świeżym powietrzu. Jakakolwiek
późniejsza pora byłaby zbyt gorąca na zabijanie lub wy-
zwalanie. Bagdad czeka na swoje bomby. Gdzie podziała
się teraz ochota na usunięcie tyrana? Pod koniec tego dnia,
tego konkretnego wieczoru jest nieśmiały, bezbronny, co
chwila otula się szczelniej szlafrokiem. Kolejny samolot
przecina z lewej do prawej pole jego widzenia, schodząc
monotonnie wzdłuż linii Tamizy w stronę Heathrow. Trud-
niej sobie teraz przypomnieć zajadłość jego kłótni z Daisy —
pewniki zmieniły się w punkty do dyskusji: że opisanego
przez profesora świata nie można tolerować, że bez względu
na to, jak mroczne są amerykańskie motywy, jego rozmon-
318
towanie może przynieść jakieś trwałe dobro i mniejszą
liczbę
ofiar. „Może" to za mało, słyszy głos spierającej się z nim
Daisy, pozwoliłeś, żeby jeden człowiek zawrócił ci w
głowie.
Kobieta w błogosławionym stanie wie swoje. Czy rano
zbudzą się w nim ponownie nadzieje na zdecydowaną akcję?
W tej chwili czuje tylko lęk. Jest słaby i nieświadomy,
przeraża go to, jak konsekwencje jakiegoś działania
wymyka-
ją się spod kontroli i rodzą nowe wydarzenia, nowe konsek-
wencje, aż człowiek ląduje w sytuacji, o której nigdy nie
myślał i w którą sam by się nigdy nie wpakował — z nożem
przy gardle. Nieopodal miejsca, gdzie Andrea Chapman
marzy o tym, żeby pokochał ją młody lekarz i żeby też
zostać
młodą lekarką, leży w swojej prywatnej ciemności Baxter
pilnowany przez policjantów. Ale jest jedna mała rzecz, co
do
której Henry jest przekonany i która pozwala mu zachować
równowagę. To przekonanie zaczęło przybierać kształt
podczas kolacji, zanim zadzwonił Jay, i skrystalizowało się
ostatecznie na oddziale intensywnej opieki, kiedy mierzył
puls Baxterowi. Musi przekonać Rosalind, a potem resztę
rodziny i policję, żeby nie wnosić oskarżenia. Ta sprawa
musi
zostać zamknięta. Niech ścigają tego drugiego mężczyznę.
Baxter ma przed sobą coraz krótszy odcinek godnego życia;
potem zaczną się koszmarne halucynacje. Henry może
poprosić swoich kolegów, specjalistów w tej dziedzinie, aby
przekonali prokuraturę, że kiedy dojdzie do rozprawy,
Baxter
nie będzie w stanie stanąć przed sądem. Może to być, a może
nie być prawdą. A potem system, właściwy szpital, musi go
bezpiecznie przejąć, zanim ponownie zrobi komuś krzywdę.
Henry może to wszystko załatwić, zrobić co w jego mocy,
319
by
złagodzić jakoś odczuwany przez tego pacjenta dyskomfort.
Czy to przebaczenie? Chyba nie, sam nie wie, zresztą nie do
niego należy przebaczanie. Może to on sam szuka
przebacze-
nia? Ponosi w końcu odpowiedzialność; przed
dwudziestoma
godzinami przejechał ulicę oficjalnie zamkniętą dla ruchu
i uruchomił pewną sekwencję wydarzeń. Może to również
wynikać ze słabości — po osiągnięciu pewnego wieku,
kiedy pozostałe do przeżycia lata po raz pierwszy wydają
się skończone i człowieka przechodzi pierwszy zimny
dreszcz, ktoś, kto umiera, wzbudza większe, bardziej brater-
skie zainteresowanie. Henry woli jednak wierzyć, że to
realizm; wszyscy poniżyliby się, chłoszcząc człowieka w je-
go drodze do piekła. Ratując mu życie na sali operacyjnej,
skazał zresztą Baxtera na jego własne tortury. Chyba do-
statecznie się zemścił. No i to jedyny obszar, gdzie może
wykorzystać swoje wpływy i nadawać kształt wydarzeniom.
Wie, jak funkcjonuje system — różnica między dobrą i złą
opieką może się okazać prawie nieskończona.
Daisy wyrecytowała wiersz, który rzucił zaklęcie na
jednego człowieka. Być może każdy wiersz mógłby dokonać
tej sztuki i przyspieszyć nagłą zmianę nastroju. Mimo to
Baxter dał się zaczarować, wiersz poraził go i przypomniał,
jak bardzo pragnie żyć. Nikt nie może mu wybaczyć tego,
że posłużył się nożem. Ale Baxter usłyszał to, czego Henry
prawdopodobnie nie usłyszy nigdy w życiu mimo podej-
mowanych przez Daisy prób jego wyedukowania. Jakiś
dziewiętnastowieczny poeta — Henry musi dopiero spraw-
dzić, czy ten Arnold jest sławny czy zapoznany — zbudził
w nim głód, którego nie był nawet w stanie zdefiniować.
Ten głód jest roszczeniem, które wysuwa pod adresem
życia, pod adresem umysłowej egzystencji, a ponieważ nie
potrwa ona zbyt długo, ponieważ drzwi jego świadomości
zaczynają się zamykać, nie powinien wysuwać tego rosz-
czenia z celi, czekając na rozpoczęcie absurdalnego procesu.
Taki jest jego ponury ustalony los — wynikający z jednego
małego błędu, pomyłki w repetycjach kodu istnienia, geno-
typu, który jest współczesną wersją duszy — i jego stan
musi się pogarszać. To kolejna rzecz, co do której Henry
nie ma żadnych wątpliwości.
321
Cicho opuszcza okno. Ranek jest wciąż ciemny i zrobiło
się teraz najzimniej. Świt zacznie się dopiero po siódmej.
Trzy pielęgniarki przecinają plac, wesoło ze sobą rozma-
wiając i kierując się w stronę szpitala, żeby zacząć poranną
zmianę. Wpatrując się w nie, Henry zamyka okiennice,
a potem idzie do łóżka, zsuwa z ramion szlafrok i kładzie
się. Rosalind leży odwrócona do niego tyłem, z podkur-
czonymi kolanami. Henry zamyka oczy. Tym razem nie
będzie problemu z osunięciem się w niepamięć, nic nie
zdoła go powstrzymać. Sen nie jest już konceptem, to rzecz
materialna, starodawny środek transportu, przesuwający się
miękko taśmociąg, który dowiezie go do niedzieli. Dopaso-
wuje się do Rosalind, do jej jedwabnej piżamy, jej zapachu,
jej ciepła, jej kochanego ciała, i przysuwa się bliżej. Z zamk-
niętymi oczyma całuje ją w kark. Jest jeszcze to, kołacze
mu w głowie. A potem: jest tylko to. I w końcu, słabo,
odpływając: ten dzień dobiegł końca.
Podziękowania
Jestem niezmiernie wdzięczny doktorowi medycyny Neilowi
Kitchenowi, członkowi Królewskiego Stowarzyszenia Chirurgów,
konsultantowi neurochirurgii i zastępcy dyrektora Kliniki Krajo-
wego Szpitala Neurologicznego i Neurochirurgicznego przy Queen
Square w Londynie. Obserwowanie w ciągu dwóch lat tego
utalentowanego chirurga na sali operacyjnej było prawdziwym
zaszczytem i dziękuję mu za uprzejmość i cierpliwość, z jakimi,
mimo nawału innych zajęć, wyjaśniał mi zawiłości swojej profesji,
mózgu oraz jego niezliczonych patologii. Jestem również wdzięcz-
ny Sally Wilson, członkini Królewskiego Stowarzyszenia Aneste-
zjologów, konsultantowi neuroanastezjologii w tym samym szpi-
talu, oraz Anne McGuiness, konsultantowi medycyny ratunkowej
szpitala University College, a także nadinspektorowi Amonowi
McAfee. Przy opisie hipofizektomii transsfenoidalnej wiele za-
wdzięczam doktorowi Frankowi T. Vertosickowi Juniorowi oraz
jego znakomitej książce When the Air Hits your Brain: Tales of
Neurosurgery, Norton, Nowy Jork 1996. Ray Dolan, najbardziej
oczytany z naukowców, przeczytał maszynopis Soboty i wysunął
pod jej adresem szereg wnikliwych neurologicznych sugestii. Tim
Garton Ash i Craig Raine również przeczytali tę książkę w jej
wczesnym stadium i ich komentarze okazały się bardzo pomocne.
Jestem wdzięczny Craigowi Raine'owi za to, że zgodził się
323
wielkodusznie przypisać Daisy Perowne słowa „podniecona
ko-
newka" i „szczególna róża" ze swojego wiersza Seksualne
kuplety,
a także ,jak każda/róża wyrasta na zarekinionej łodydze" z
wiersza
Czytając jej stary list o ślubie (Collected Poems
1978—1999,
Picador, Londyn 2000). Moja żona, Annalena McAfee,
czytała
liczne wersje brudnopisu i zawdzięczam jej wiele mądrych
redak-
cyjnych komentarzy oraz czułe wsparcie.
I.M.
Londyn 2004
U) :
o\
:
IAN McEWAN (ur. 1948) jest jed-
nym z najwybitniejszych współ-
czesnych pisarzy brytyjskich i lau-
reatem wielu nagród literackich.
Jego dorobek obejmuje scenariu-
sze filmowe, zbiory opowiadań i
szereg powieści, tłumaczonych
na kilkanaście języków. W Polsce
ukazały się m.in. opowiadania
Pierwsza miłość, ostatnie posługi (1975) oraz powieści Betonowy ogród (1978), Dziecko w czasie (1987), Niewinni (1994), Przetrzy- mać tę miłość (1997), Amster- dam (1998) i Pokuta (2001). Pię-
ciokrotnie nominowany do Boo-
ker Prize, najbardziej prestiżo-
wej brytyjskiej nagrody literackiej,
McEwan otrzymał ją za powieść
Amsterdam. Inna książka - Dzie- cko w czasie - zdobyta Whitbread
Prize i Prix Fémina Etranger. Po- kuta, uznana przez krytyków za
jego najwybitniejsze dzieło,
laureat
aż trzech znaczących nagród (w
tym National Book Critics1 Circle
Fiction Award) święciła triumfy
na
europejskich i amerykańskich lis-
tach bestsellerów. Na kanwie Nie- winnych powstał głośny film Joh-
na Schlesingera z Anthonym
Hopkinsem, Isabellą Rosselini i
Campbellem Scottem w rolach
głównych.
Książnica Płocka
ul Kościuszki 6
136467
o\ : j -