324
Daj przykład. Och, powiedzmy, co znaczy być człowiekiem. W mieście, w konkretnym stuleciu, w stanie przejściowym, w masie. Człowiekiem przeobrażonym przez naukę. Pod zorganizowaną wła- dzą. Poddanym skomplikowanemu systemowi kontroli. W warunkach stworzonych przez mechanizację. Po niedawnym bankructwie radykal - nych nadziei. W społeczeństwie, które nie jest społecznością i dewalu - uje jednostkę. W wyniku uwielokrotnienia się siły mas, przez co jednostka traci znaczenie. Które wydaje wojskowe miliardy na ze - wnętrznych wrogów, ale nie chce płacić za porządek w domu. Które pozwala na dzikość i barbarzyństwo w swoich wielkich miastach. Z drugiej strony nacisk ludzkich milionów, które przekonały się, co może uczynić zgodny wysiłek i myśl. Jak megatony wody, kształtujące organizmy na dnie oceanu. Jak wiatry niwelujące pagórki. Piękne supermaszyny, otwierające nowe perspektywy życia dla niezliczonych rzesz ludzkości. Czy mógłbym im wszystkim odmówić prawa do istnienia? Czy mógłbym od nich żądać, żeby harowały i były głodne, gdy tymczasem ja rozkoszowałbym się cudownymi staroświeckimi wartościami? Ty, ty sam jesteś dzieckiem tych mas i bratem całej reszty. Albo inaczej niewdzięcznikiem, dyletantem, idiotą. A skoro pytasz o przykład, mój Herzogu, pomyślał Herzog, tak to wygląda. Saul Bellow, Herzog, 1964, tłumaczyła Krystyna Tarnowska

McEwan Ian Sobota

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: McEwan Ian Sobota

Daj przykład. Och, powiedzmy, co znaczy być człowiekiem.

W mieście, w konkretnym stuleciu, w stanie przejściowym, w masie.

Człowiekiem przeobrażonym przez naukę. Pod zorganizowaną wła-

dzą. Poddanym skomplikowanemu systemowi kontroli. W warunkach

stworzonych przez mechanizację. Po niedawnym bankructwie radykal-

nych nadziei. W społeczeństwie, które nie jest społecznością i dewalu-

uje jednostkę. W wyniku uwielokrotnienia się siły mas, przez co

jednostka traci znaczenie. Które wydaje wojskowe miliardy na ze-

wnętrznych wrogów, ale nie chce płacić za porządek w domu. Które

pozwala na dzikość i barbarzyństwo w swoich wielkich miastach.

Z drugiej strony nacisk ludzkich milionów, które przekonały się, co

może uczynić zgodny wysiłek i myśl. Jak megatony wody, kształtujące

organizmy na dnie oceanu. Jak wiatry niwelujące pagórki. Piękne

supermaszyny, otwierające nowe perspektywy życia dla niezliczonych

rzesz ludzkości. Czy mógłbym im wszystkim odmówić prawa do

istnienia? Czy mógłbym od nich żądać, żeby harowały i były głodne,

gdy tymczasem ja rozkoszowałbym się cudownymi staroświeckimi

wartościami? Ty, ty sam jesteś dzieckiem tych mas i bratem całej

reszty. Albo inaczej — niewdzięcznikiem, dyletantem, idiotą. A skoro

pytasz o przykład, mój Herzogu, pomyślał Herzog, tak to wygląda.

Saul Bellow, Herzog, 1964,

tłumaczyła Krystyna Tarnowska

Page 2: McEwan Ian Sobota

2

1

Na kilka godzin przed świtem Henry Perowne, neuro-

chirurg, budzi się i uświadamia sobie, że jest już w ruchu,

że siada, ściąga z siebie kołdrę i wstaje. Nie jest dla niego

jasne i nie wydaje się ważne, kiedy się dokładnie ocknął.

Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej, lecz nie jest

zaniepokojony ani nawet zaskoczony, ponieważ porusza

się z łatwością i sprawia mu to przyjemność, a w jego

plecach i nogach drzemie niezwykła siła. Stojąc nago przy

łóżku — zawsze śpi nago —jest świadom swojego wzrostu,

słyszy cierpliwy oddech żony i czuje na skórze powiew

chłodnego powietrza. To również jest przyjemne uczucie.

Na zegarze przy łóżku jest trzecia czterdzieści. Nie ma

pojęcia, dlaczego wstał; nie chce się załatwić i nie dręczył

go żaden sen, wydarzenia poprzedniego dnia ani nawet

sytuacja świata. Stojąc tam w mroku, ma wrażenie, że

powstał z nicości, w pełni uformowany i niekrępowany.

Mimo późnej godziny i harówki ostatnich dni nie czuje się

zmęczony, jego umysłu nie zaprząta żaden z ostatnich

przypadków. Jest czujny, niczym niezaabsorbowany i dziw-

nie podekscytowany. Nie podejmując żadnej świadomej

decyzji, bez żadnego powodu rusza w stronę najbliższego

Page 3: McEwan Ian Sobota

3

z trzech okien sypialni i stąpając, doświadcza takiej lek-

kości i swobody, że od razu budzi się w nim podejrzenie,

że śni albo lunatykuje. Gdyby tak rzeczywiście było, spra-

wiłoby mu to zawód. Sny go nie interesują; świadomość,

że to dzieje się naprawdę, wydaje się bardziej obiecująca.

I jest całkowicie sobą, nie ma co do tego wątpliwości,

wie, że się obudził; zdolność odróżniania snu od jawy,

uświadomienie sobie, gdzie przebiega granica, jest istotą

zdrowia psychicznego.

Sypialnia jest duża i niezagracona. Kiedy sunie przez nią

z niemal komiczną łatwością, przez chwilę zasmuca go

myśl, że to doznanie zaraz się skończy, lecz potem przestaje

o tym myśleć. Zatrzymuje się przy środkowym oknie i

ostroż-

nie, żeby nie zbudzić Rosalind, otwiera wysokie, składane

w harmonijkę drewniane okiennice. To z jego strony prze-

jaw zarówno egoizmu, jak i troski. Nie chce, by pytała go,

co robi — jaką mógłby dać odpowiedź i dlaczego miałby

psuć urok chwili, żeby się nad tym zastanawiać? Rozkłada

drugą okiennicę i otwiera cicho okno. Jest od niego znacznie

wyższe, lecz sunie lekko w górę, pociągane przez ukryty

ołowiany ciężarek. Owiewa go lutowe powietrze i dostaje

gęsiej skórki, ale chłód wcale mu nie dokucza. Z drugiego

piętra obserwuje noc, spowite lodowatym białym światłem

miasto i stojące trzydzieści stóp niżej czarne włócznie

ogrodzenia. Jest jeden albo dwa stopnie mrozu i powietrze

zdaje się czyste. Światło ulicznej latarni nie przysłoniło do

końca gwiazd; nad fasadą w stylu regencji po drugiej stronie

placu, na południowym niebie wiszą okruchy konstelacji.

Ta konkretna fasada jest rekonstrukcją, imitacją — w czasie

wojny Fitzrovia ucierpiała od nalotów Luftwaffe. Tuż za

nią stoi wieża urzędu pocztowego, municypalna i obskurna

w dzień, lecz w nocy w połowie skryta za innymi budyn-

kami i przyzwoicie iluminowana, przywołująca na myśl

bardziej optymistyczną, waleczną epokę.

Page 4: McEwan Ian Sobota

4

A jaką teraz mamy epokę? Wprawiającą w konsternację

i trwożną, uważa na ogół Perowne, kiedy odrywa się od

cotygodniowej rutyny, by się nad tym zastanowić. Ale

teraz tak nie sądzi. Pochylając się do przodu i przenosząc

ciężar ciała na wsparte o parapet dłonie, napawa się pustką

i klarownością sceny. Jego wzrok — zawsze dobry — wy-

raźnie się wyostrza. Widzi mikę lśniącą w płytach chod-

nikowych zamkniętego dla ruchu kołowego placu, gołębie

odchody, które z daleka i na mrozie zastygają niemal

w coś pięknego, podobnego do płatków śniegu. Podoba

mu się symetria czarnych słupków z kutego żelaza, ich

jeszcze ciemniejszych cieni oraz siatki brukowanych ryn-

sztoków. Przepełnione kosze na śmieci kojarzą się bardziej

z obfitością niż brudem. Stojące wokół okrągłych skwerów

puste ławki zdają się spokojnie czekać na dzienne rojo-

wisko — wylęgające w porze lunchu pogodne rzesze pra-

cowników biurowych, poważnych, pilnych chłopców z hin-

duskiego hostelu, pogrążonych w cichym zachwycie lub

kryzysie kochanków, pojawiających się o zmierzchu nar-

kotykowych dealerów i upośledzoną starszą panią, która

wydaje dzikie, niesamowite wrzaski, całymi godzinami

krzycząc „odejdź!" i skrzecząc chrapliwie niczym jakiś

bagienny ptak albo zwierzę z zoo.

Stojąc tam, odporny na chłód niczym marmurowy posąg,

i patrząc w stronę Charlotte Street oraz skróconego w per-

spektywie natłoku fasad, rusztowań i pochyłych dachów,

Henry dochodzi do wniosku, że miasto jest sukcesem,

genialnym wynalazkiem, biologicznym arcydziełem — mi-

liony istot rojących się niczym nad rafą koralową wokół

nakładających się warstwami wielowiekowych osiągnięć, na

ogół harmonijnie śpiące, pracujące i zażywające rozryw-

ki, pragnące w znakomitej większości, żeby to funkcjono-

wało. I przy zachowaniu odpowiednich proporcji własny

triumfalny zakątek Perowne'a; idealny plac wytyczony

Page 5: McEwan Ian Sobota

5

przez Roberta Adama wokół idealnie okrągłego ogrodu —

uwspółcześnione, osiemnastowieczne marzenie, z góry ską-

pane w świetle ulicznych latarni, z dołu oplecione światło-

wodami, płynącą rurami zimną świeżą wodą oraz odprowa-

dzanymi i natychmiast zapominanymi ściekami.

Stały obserwator własnych nastrojów, Perowne

zastanawia

się nad tą przedłużającą się, wypaczającą rzeczywistość

euforią. Może kiedy spał, gdzieś na poziomie molekularnym

doszło do chemicznego wypadku — czegoś podobnego do

rozlania się drinków na tacy — który skłonił receptory

dopaminowe do zainicjowania miłej kaskady międzykomór-

kowych zdarzeń; może to perspektywa soboty bądź też

paradoksalny wynik skrajnego zmęczenia. To prawda,

zakoń-

czył ten tydzień kompletnie skonany. Wrócił do pustego

domu i położył się w wannie z książką, zadowolony, że nie

musi z nikim rozmawiać. To jego oczytana, nazbyt oczytana,

córka Daisy przysłała mu biografię Darwina, mającą coś

wspólnego z powieścią Conrada, którą powinien przeczytać

i do której jeszcze się nie zabrał — morskie podróże, bez

względu na to, jak moralnie doniosłe, raczej go nie

interesują.

Już od kilku lat Daisy walczy z jego, jak to określa,

zdumiewającą ignorancją, wypełniając luki w literackiej

edukacji ojca i karcąc go za brak smaku i wrażliwości. Ma

rację — idąc bezpośrednio ze szkoły na akademię medyczną,

harując później jak niewolnik na stażu i godząc totalne

zaabsorbowanie neurochirurgią z ojcowskimi obowiązkami,

przez piętnaście lat nie tknął chyba ani jednej niemedycznej

książki. Z drugiej strony uważa, że obejrzał tyle śmierci,

strachu, odwagi i cierpienia, że starczyłoby tego na pół

tuzina

literatur. Mimo to godzi się na jej listy lektur — to sposób na

zachowanie z nią kontaktu w okresie, gdy Daisy oddala się

od

rodziny i staje nieznaną kobietą na podparyskim przedmieś-

Page 6: McEwan Ian Sobota

6

ciu; dziś wieczorem po raz pierwszy od sześciu miesięcy

odwiedzi dom — to kolejny powód jego euforii.

Page 7: McEwan Ian Sobota

7

Ma zaległości w lekturze. Kontrolując jednym palcem

dopływ ciepłej wody, nieuważnie czytał o pośpiechu, z

jakim

Darwin kończył O powstawaniu gatunków, o ostatnich

stronach tego dzieła, poprawianych w późniejszych wyda-

niach. Jednocześnie słuchał wiadomości radiowych. Flegma-

tyczny pan Blix ponownie zwrócił się do ONZ — panuje

powszechne wrażenie, że podważył argumenty

zwolenników

wojny. Po chwili, przekonany, że niczego nie zrozumiał,

Perowne wyłączył radio, przerzucił z powrotem kartki i

zaczął

czytać od początku. Ta biografia budziła w nim chwilami

przyjemną nostalgię za zieloną, poczciwą Anglią; kiedy

indziej przygnębiał go fakt, że można zawrzeć na kilkuset

stronach całe życie — zamknąć je w słoikach niczym

domowej roboty czarni. Jak łatwo czyjaś egzystencja, z jej

ambicjami, rodziną i przyjaciółmi, wszystkimi rzeczami,

które się ceni i posiada, może kompletnie wyparować.

Wyciągnął się potem na łóżku, zastanawiając się, co zje na

kolację, i to ostatnia rzecz, którą zapamiętał. Rosalind

musiała

go przykryć po powrocie z pracy. Na pewno dała mu całusa.

Czterdziestoośmiolatek zmożony snem o wpół do dziesiątej

w piątkowy wieczór-— oto jak wygląda życie

współczesnego

profesjonalisty. Pracuje ciężko, wszyscy dookoła też ciężko

pracują, a w tym tygodniu musiał dać z siebie więcej z

powodu

panującej wśród personelu szpitalnego epidemii

grypy—listę

operacji miał dwa razy dłuższą niż zwykle.

Dzięki odpowiedniej synchronizacji i zastępstwom był

w stanie przeprowadzić poważny zabieg na jednej sali

operacyjnej, nadzorować starszego stażystę na drugiej oraz

wykonać pomniejsze procedury na trzeciej. W swoim ze-

spole ma obecnie dwóch neurochirurgów w trakcie specjali-

Page 8: McEwan Ian Sobota

8

zacji — Sally Madden, która jest już niemal wyszkolona 1 można na niej polegać, oraz kończącego drugi rok stażu

Rodneya Browne'a z Gujany, utalentowanego, pracowitego,

lecz niezbyt pewnego siebie. Anestezjolog Perowne'a, Jay

Page 9: McEwan Ian Sobota

9

Strauss, ma własną asystentkę Gitę Syal. Przez trzy dni

Perowne wraz z Rodneyem kursowali między trzema sala-

mi — stukot jego drewniaków po wypastowanej podłodze

korytarzy oraz skrzypienie i zgrzytanie różnych wahad-

łowych drzwi brzmiały niczym jakiś orkiestralny akom-

paniament. Piątek był typowy. Podczas gdy Sally zszywała

pacjenta, Perowne zajrzał do sąsiedniej sali, aby ulżyć

starszej pani cierpiącej na bolesną neuralgię nerwu trój-

dzielnego. Te drobne zabiegi sprawiają mu satysfakcję —

lubi być szybki i dokładny. Przesunął palcem wskazującym

w rękawiczce po podniebieniu pacjentki, aby wymacać

drogę, a potem, prawie nie patrząc na wzmacniacz obrazu,

wbił długą igłę w policzek, docierając aż do zwoju trój-

dzielnego. Jay przeszedł do nich z sąsiedniej sali, aby

popatrzeć, jak Gita wybudza pacjentkę na krótko z narkozy.

Elektryczna stymulacja czubka igły wywołała mrowienie

w jej twarzy i kiedy sennym głosem potwierdziła, że pozycja

jest prawidłowa — Perowne trafił za pierwszym razem —

została ponownie uśpiona, a nerw „przypieczony" metodą

termokoagulacji. Ta subtelna sztuczka miała wyeliminować

ból, pozostawiając zdolność odczuwania lekkiego dotyku —

wszystko zdołali wykonać w piętnaście minut, kładąc kres

trzyletniej udręce ostrego przeszywającego bólu.

Następnie zaklipsował tętniaka tętnicy środkowej móz-

gu — jest w tej dziedzinie chyba prawdziwym mistrzem —

i wykonał biopsję guza umiejscowionego we wzgórzu,

w regionie, gdzie nie można operować. Pacjentem był

dwudziestoośmioletni zawodowy tenisista, cierpiący już

teraz na ostre zaniki pamięci. Wysuwając igłę z głębi

mózgu, od razu dostrzegł, że tkanka jest nienormalna. Nie

pokładał dużych nadziei w radio- albo chemoterapii. Z la-

boratorium nadeszło słowne potwierdzenie i po południu

tego samego dnia Perowne przekazał wiadomość rodzicom

młodego człowieka.

Page 10: McEwan Ian Sobota

10

Następną operacją była kraniotomia w celu wycięcia

oponiaka u pięćdziesięciotrzyletniej kobiety, dyrektorki

szkoły podstawowej. Guz, umiejscowiony nad ośrodkiem

motorycznym i ostro zdefiniowany, odchodził gładko pod

ostrzem dyssektora Rhotona — zabieg zakończył się cał-

kowitym sukcesem. Sally zamknęła czaszkę, a Perowne

przeszedł do sąsiedniej sali, aby wykonać wielopoziomową

laminektomię lędźwiową u otyłego czterdziestoczterolet-

niego mężczyzny, ogrodnika pracującego w Hyde Parku.

Przed odsłonięciem kręgów musiał przebić się przez cztery

cale podskórnego tłuszczu, a mężczyzna nie ułatwiał mu

zadania, trzęsąc się na stole jak galareta za każdym razem,

gdy Perowne naciskał go, żeby naciąć kość.

Dla starego znajomego z laryngologii otworzył następnie

kanał słuchowy u siedemnastoletniego chłopca — dziwne,

jak ci laryngolodzy boją się sami odnajdywać trudne dojścia.

Wykroił duży prostokątny kawałek kości nad uchem, co

zajęło mu grubo ponad godzinę i irytowało Jaya Straussa,

który chciał zająć się przypadkami z ich własnej listy. Na

koniec guz został odsłonięty i leżał pod operacyjnym mik-

roskopem — mały przedsionkowy osłoniak położony zaled-

wie trzy milimetry od ślimaka. Zostawiając jego wycięcie

koledze, Perowne pospiesznie wyszedł do drugiego małego

zabiegu, który tym razem kosztował go trochę nerwów —

hałaśliwa młoda kobieta o roszczeniowej postawie chciała,

by przeniesiono jej stymulator rdzeniowy z tyłu na przód.

Zaledwie miesiąc wcześniej zmienił jego położenie, kiedy

skarżyła się, że utrudnia jej siadanie. Teraz twierdziła, że

stymulator nie pozwala jej leżeć. Wykonał długie nacięcie

brzucha i stracił dużo cennego czasu, nurzając się w niej po

łokcie i szukając przewodu baterii. Był przekonany, że

niebawem znowu do nich zawita.

Na lunch zjadł fabrycznie zapakowaną kanapkę z tuń-

czykiem i ogórkiem i popił ją butelką wody mineralnej.

Page 11: McEwan Ian Sobota

11

W zatłoczonej kafeterii, w której woń grzanek i pizzy

z mikrofalówki przypomina mu zawsze zapachy unoszące

się nad stołem operacyjnym w trakcie poważnego zabiegu,

dosiadł się do Heather, lubianej przez wszystkich pani ze

wschodniego Londynu, która sprząta sale operacyjne między

zabiegami. Opowiedziała mu o swoim zięciu, którego aresz-

towano za włamanie z bronią w ręku po omyłkowym

rozpoznaniu podczas policyjnej konfrontacji. Zięć miał

jednak żelazne alibi — w czasie gdy popełniono przestęp-

stwo, był u dentysty, który usuwał mu ząb mądrości. Gdzie

indziej rozmawiano głównie o epidemii grypy — tego ranka

odesłano do domu jedną z instrumentariuszek i odbywającą

szkolenie pielęgniarkę pooperacyjną, która pracuje dla Jaya

Straussa. Po piętnastu minutach Perowne zagonił swój

zespół z powrotem do roboty. Podczas gdy Sally wierciła

w sąsiedniej sali dziurę w czaszce starszego mężczyzny,

emerytowanego kontrolera parkingowego, aby odbarczyć

ucisk spowodowany wewnętrznym krwawieniem — prze-

wlekłym krwiakiem podtwardówkowym — Perowne sko-

rzystał z najnowszego osiągnięcia techniki operacyjnej,

komputerowego systemu śledzenia obrazu, aby wykonać

kraniotomię i usunąć glęjaka prawego płata czołowego.

Następnie pozwolił Rodneyowi wywiercić kolejną dziurę

nad krwiakiem podtwardówkowym.

Kulminacją wczorajszego planu operacji było usunięcie

gwiaździaka włosowatokomórkowego u czternastoletniej

Nigeryjki mieszkającej w Brixton u swojej ciotki i wuja,

pastora Kościoła anglikańskiego. Do guza można było

najlepiej dotrzeć od tyłu głowy, przez dojście podnamiotowe

nad móżdżkiem. Znieczulona pacjentka powinna znajdować

się w pozycji siedzącej. To z kolei przysporzyło problemów

Jayowi Straussowi, ponieważ trzeba się było liczyć z moż-

liwością dostania się powietrza do żyły i zatoru. Andrea

Chapman była kłopotliwą pacjentką i kłopotliwą siostrzeni-

Page 12: McEwan Ian Sobota

cą. Przybyła do Anglii w wieku dwunastu lat — zgnębiony

pastor i jego żona pokazali Perowne'owi fotografię uśmie-

chającej się nieśmiało dziewczynki w sukience i z kokar-

dami we włosach. Jakieś cechy, które tkwiły w niej głę-

boko uśpione na wsi na północy Nigerii, ujawniły się,

kiedy zaczęła chodzić do miejscowej szkoły w Brixton.

Polubiła muzykę, modę, sposób mówienia i wartości ulicy.

Jest zupełnie nieodpowiedzialna, przyznał pastor, kiedy

jego żona pomagała Andrei zadomowić się na oddziale.

Dziewczyna brała narkotyki, upijała się, kradła w sklepach,

chodziła na wagary, nienawidziła autorytetów i klęła jak

szewc. Czy to nie dlatego, że guz uciska jakąś część jej

mózgu?

Perowne nie potrafił zaoferować tego rodzaju pociechy.

Guz leżał daleko od płatów czołowych, głęboko w robaku

móżdżka. Andrea cierpiała już na poranne bóle głowy,

mroczki i ataksję — niezborność ruchów. Te symptomy nie

rozproszyły jej podejrzeń, że choroba stanowi fragment

spisku uknutego przez wujostwo, szpital, szkołę i policję

w celu ukrócenia jej nocnych hulanek. Już po kilku godzi-

nach pokłóciła się z pielęgniarkami, siostrą oddziałową

i pewną starszą pacjentką, która oświadczyła, że nie będzie

tolerować wulgarnego języka. Również Perowne miał kło-

poty, próbując wyjaśnić, co ją czeka. Nawet kiedy Andrea

nie była pobudzona, nawijała niczym raper w MTV, zata-

czając kręgi opuszczonymi w dół dłońmi, wygładzając nimi

powietrze w przygotowaniu na jedną z własnych burz.

Podziwiał jednak jej temperament, idealne zęby i czysty

różowy język chlastający formowane przez siebie słowa.

Nawet wrzeszcząc w ataku furii, uśmiechała się radośnie,

jakby rozbawiona tym, że tyle rzeczy uchodzi jej na sucho.

Dopiero Jay Strauss, Amerykanin odznaczający się ser-

decznością L«b£zt50&^dniością, na które nie stać nikogo

w tym anafęłsfcim szlpukiu, postawił ją do pionu.

Płocku .

Page 13: McEwan Ian Sobota

13

Operacja Andrei trwała pięć godzin i udała się. Umiesz-

czono ją w pozycji siedzącej i unieruchomiono głowę

przyśrubowanym do ramy stabilizatorem. Otwarcie czaszki

z tyłu wymagało wielkiej ostrożności, ponieważ tuż pod

spodem biegną naczynia krwionośne. Rodney pochylał się

z boku Perowne'a, przepłukując wiercony obszar i przyże-

gając krwawienie za pomocą dwubiegunowej diatermii. Na

szczęście przy tym podejściu nie ma nigdy dużo krwi.

W końcu ujrzeli przed sobą odsłonięte tentorium — na-

miot — piękną delikatną bladą strukturę, podobną do welo-

nu wirującej tancerki, gdzie zbiega się i na powrót dzieli

opona twarda. Pod nią znajduje się móżdżek. Dokonując

ostrożnych nacięć, Perowne pozwolił, by grawitacja sama

ściągnęła go w dół — niepotrzebne były retraktory —

i można było zajrzeć głęboko, tam gdzie leżała szyszynka

oraz wystająca z niej rozległa czerwona masa guza. Gwiaź-

dziak był dobrze uformowany i tylko częściowo naciekał

otaczającą tkankę. Perowne był w stanie usunąć go prawie

w całości, nie uszkadzając żadnego ważnego rejonu.

Pozwolił Rodneyowi spędzić kilka minut przy mikro-

skopie i ssaku i dał mu zaszyć cięcie. Opatrunek wykonał

samodzielnie i wychodząc w końcu z bloku, nie czuł się

w ogóle zmęczony. Operowanie nigdy go nie męczy —

zajęty tym, co dzieje się w obrębie bloku operacyjnego

i jego ustalonych procedur, zaabsorbowany obrazami na

ekranie operacyjnego mikroskopu, krocząc korytarzem tam,

gdzie go oczekują, doświadcza ponadludzkiej zdolności do

pracy, niemal jej łaknie.

Co do reszty tygodnia, dwa poranne dyżury w przychodni

nie były bardziej absorbujące niż zwykle. Perowne jest

zbyt doświadczony, by poruszały go różne nieszczęścia,

z którymi się spotyka. Nie męczą go również obchody

i konieczność zasiadania we wszelakich komisjach. Znużyła

go papierkowa robota, którą musiał wykonać w piątkowe

Page 14: McEwan Ian Sobota

14

popołudnie — zaległości w skierowaniach i odpowiedziach

na skierowania, streszczenia na dwie konferencje, listy do

kolegów i wydawców, niedokończona recenzja, odpowiedź

na inicjatywy dyrekcji oraz rządowe zmiany w strukturze

fundacji, a także kolejne korekty technik nauczania. Trzeba

na nowo przeanalizować — zawsze trzeba analizować na

nowo — szpitalny plan postępowania w sytuacjach awaryj-

nych. Zwykłe katastrofy kolejowe nie wyczerpują już listy

tego, co należy przewidzieć, a słowa takie jak „kataklizm",

„masowe ofiary", „broń chemiczna i biologiczna" i „atak

na wielką skalę" zużyły się przez częste powtarzanie.

W ostatnim roku był świadkiem powstawania nowych ko-

misji i podkomisji, a także linii dowodzenia, które prze-

kraczały szpitalne i medyczne hierarchie, sięgając odległych

państwowych instytucji, do gabinetu ministra spraw we-

wnętrznych włącznie.

Perowne dyktował monotonnym głosem, a potem, kiedy

sekretarka poszła do domu, pisał długo sam w swoim

przegrzanym, ciasnym gabinecie na trzecim piętrze szpitala.

Wstrzymywał go nietypowy brak weny. Jest dumny z tempa,

w jakim pisze, i ze swego lakonicznego, suchego stylu.

Nigdy nie potrzebuje długiego namysłu — pisanie i kom-

ponowanie to dla niego jedno. Teraz zacinał się. I chociaż

władał dobrze profesjonalnym żargonem — to jego druga

natura — pisanie szło mu żmudnie. Poszczególne słowa

kojarzyły się z nieporęcznymi przedmiotami — rowerami,

leżakami, wieszakami na płaszcze — o które się potykał.

Układał zdanie w głowie, a potem gubił je na kartce albo

zapędzał się w gramatyczną matnię i musiał z niej kar-

kołomnie wychodzić. Nie przerwał, żeby się zastanowić,

czy ta nieporadność jest przyczyną, czy może konsekwencją

jego zmęczenia. Jest uparty i zrobił wszystko, co było do

zrobienia. O ósmej wieczorem skończył pisać ostatni z wielu

e-maili i wstał od biurka, przy którym ślęczał od czwartej.

Page 15: McEwan Ian Sobota

15

Wychodząc, zajrzał do swoich pacjentów na oddziale in-

tensywnej opieki. Nie było żadnych problemów, stan Andrei

był dobry — spała i jej parametry życiowe były dobre.

Niespełna półtorej godziny później był w domu, i on także

już spał.

Dwie postaci w ciemnych płaszczach przecinają na ukos

plac, kierując się w stronę Cleveland Street i stukając

nierówno obcasami — to z pewnością pielęgniarki wraca-

jące do domu, choć o tej porze nie schodzi się na ogół

z dyżuru. Nie rozmawiają ze sobą i mimo że nie wyrównały

kroku, idą tuż obok, stykając się niemal ramionami, w sios-

trzany, intymny sposób. Przechodzą dokładnie pod nim,

zataczają ćwierć okręgu wokół ogrodów i zaczynają się

oddalać. Jest coś wzruszającego w unoszących się nad ich

głowami kłębach oddechów, zupełnie jakby bawiły się

w parowozy. Dochodzą do końca placu, a on, mając nad

nimi przewagę wysokości, nie tylko je obserwuje, lecz

w swoim dziwnym nastroju czuwa nad nimi, nadzoruje ich

wędrówkę z odległą zaborczością Boga. W martwym chło-

dzie nocy przemierzają ulicę, małe, gorące biologiczne

maszyny, wyposażone w dwunożny aparat dostosowany do

każdego rodzaju terenu i rozgałęziające się, niezliczone

sieci nerwowe, zatopione głęboko w wysłanej włóknami

kostnej obudowie, z ich żarzącą się niewidoczną poświatą

świadomości — maszyny, które same wytyczają sobie tory.

Perowne stoi przy oknie już kilka minut, euforia mija

i zaczyna drżeć z zimna. W otoczonych wysokim parkanem

ogrodach lekki szron okrywa trawę w sztucznie ukształ-

towanych nieckach i na wzniesieniach za szpalerem plata-

nów. Perowne obserwuje karetkę, która skręca z wyłączoną

syreną i migającym na dachu światłem w Charlotte Street

i dodając ostro gazu, kieruje się na południe, prawdopodob-

Page 16: McEwan Ian Sobota

16

nie w stronę Sono. Odwraca się od okna, by sięgnąć po

leżący na krześle gruby wełniany szlafrok. W tym samym

momencie uświadamia sobie, że gdzieś na peryferiach jego

widzenia, na placu lub pośród drzew, pojawił się nowy

element, jasny, lecz bezbarwny, rozmazany dlatego, że

poruszył głową. Nie odwraca się jednak natychmiast z po-

wrotem. Jest mu zimno i chce włożyć szlafrok. Bierze go,

wsuwa dłoń w jeden rękaw i dopiero odnalazłszy drugi

i zawiązawszy pasek, podchodzi ponownie do okna.

Nie od razu rozumie to, co widzi, chociaż tak mu się

wydaje. W pierwszym momencie, zaciekawiony i poruszo-

ny, sądzi, że to zjawisko na skalę planetarną; płonący na

niebie nad Londynem meteor, przemieszczający się z lewej

ku prawej, nisko na horyzoncie, ale daleko nad najwyższymi

budynkami. Meteory poruszają się jednak z pewnością

szybciej i są podobne do szpilek. Widzi sieje w rozbłysku,

tuż zanim strawi je ogień. Natomiast ta rzecz porusza się

powoli, majestatycznie. Perowne zmienia szybko perspek-

tywę, dostosowując ją do skali systemu słonecznego: ten

obiekt znajduje się nie w odległości setek, lecz milionów

mil, daleko w kosmosie, obiegając bez końca Słońce. To

kometa zabarwiona na żółto, ze znajomym jasnym jądrem,

które wlecze za sobą ognisty płaszcz. Obserwował kiedyś

kometę Hale-Boppa z Rosalind i dziećmi, stojąc na trawias-

tym pagórku w Krainie Jezior, i ponownie ogarnia go fala

wdzięczności za możność ujrzenia czegoś naprawdę bez-

osobowego, wykraczającego poza ziemskie granice. To, co

widzi teraz, jest jaśniejsze, szybsze i jeszcze bardziej im-

ponujące, dlatego że niespodziewane. Musieli przegapić

relacje w mediach. Za ciężko pracują. Chciałby obudzić

Rosalind — wie, że ten widok wprawi ją w zachwyt — ale

nie jest pewien, czy kometa nie zniknie, nim ona podejdzie

do okna. Wtedy on również jej nie zobaczy. A jednak rzecz

jest zbyt niezwykła, by podziwiać ją w samotności.

Page 17: McEwan Ian Sobota

17

Idąc w stronę łóżka, słyszy nagle niski łoskot, łagodny,

wzbierający na sile grzmot. Staje w miejscu i nasłuchuje.

Teraz wie już wszystko. Ogląda się przez ramię, szukając

potwierdzenia. Komety są oczywiście tak daleko, że wydają

się stacjonarne. Przerażony wraca na swój posterunek przy

oknie. Dźwięk nie słabnie ani na chwilę, a on ponownie

redukuje skalę, tym razem oddalając się od gwiezdnego

pyłu i lodu ku zjawiskom lokalnym. Od chwili gdy ujrzał

na niebie ten ogień, minęły zaledwie trzy albo cztery

sekundy, a zmienił już o nim zdanie dwa razy. Wędruje

trasą, którą on sam przemierzał w życiu wiele razy, wyko-

nując w tym czasie szereg rutynowych czynności: prostując

fotel, przestawiając zegarek, odkładając gazety, zawsze

ciekaw, czy uda mu się zlokalizować własny dom pośród

tego olbrzymiego, niemal pięknego, pomarańczowo-szarego

skupiska; ze wschodu na zachód, wzdłuż południowego

brzegu Tamizy, na wysokości dwóch tysięcy stóp, pod-

chodząc do lądowania na Heathrow.

Samolot leci teraz dokładnie na południe od niego, w od-

ległości zaledwie mili. Wkrótce minie korony najwyższych

pozbawionych liści platanów, a później wieżę urzędu pocz-

towego, na poziomie najniższych mikrofalowych anten.

Mimo wiszącej nad miastem łuny nie widać jego konturów.

Pożar musiał wybuchnąć na bliższym skrzydle, przy spoje-

niu z kadłubem, bądź też w jednym z podwieszonych niżej

silników. Spłaszczona biała kula ognia stanowi szpicę żół-

toczerwonego stożka, mniej przypominającego autentyczny

meteor lub kometę, a bardziej ich dramatyczne, artystyczne

wyobrażenie. Reflektory lądowania migają regularnie, jakby

udawały, że wszystko jest w porządku. Ale ton pracy silnika

nie pozostawia żadnych wątpliwości. Przez głęboki, prze-

pastny ryk przebija się coraz wyraźniej wysilony, przery-

wany, potępieńczy jazgot — coś w rodzaju wrzasku i jed-

nocześnie przeciągłego krzyku, nieczysty, wstrętny odgłos,

Page 18: McEwan Ian Sobota

18

świadczący o przekraczającym wytrzymałość hartowanej

stali mechanicznym wysiłku, wznoszący się spiralnie ku

finałowi, szybujący nieodpowiedzialnie coraz wyżej i wyżej

niczym muzyka towarzysząca straszliwej diabelskiej kolej-

ce. Coś zaraz pęknie.

Perowne nie myśli już o tym, żeby obudzić Rosalind. Po

co pokazywać jej ten koszmar? W gruncie rzeczy spektakl

ma w sobie coś znajomego, coś z powracającego snu.

Podobnie jak większość pasażerów, pozornie znużonych

monotonią lotniczych podróży, Perowne, siedząc grzecznie

w zapiętych pasach przed paczkowanym daniem, rozpatruje

często w myślach różne możliwości. Na zewnątrz, za ścianą

z cienkiej stali i wesoło chrzęszczącym plastikiem jest

sześćdziesiąt stopni poniżej zera, od ziemi dzieli ich czter-

dzieści tysięcy stóp. Przerzucany przez Atlantyk z szybko-

ścią pięciuset stóp na sekundę, człowiek godzi się na ten

obłęd, ponieważ godzą się nań wszyscy. Współpasażerowie

nie boją się, ponieważ on i ci, którzy przy nim siedzą,

wydają się spokojni. Analizowane w określony sposób —

liczby ofiar śmiertelnych na jedną pasażeromilę — statys-

tyki są krzepiące. Zresztą jak inaczej wziąć udział w kon-

ferencji w południowej Kalifornii? Podróże lotnicze są

notowaną na giełdzie gałęzią przemysłu, sztuczką zwier-

ciadlanych percepcji, kruchym aliansem dzielonej wspólnie

wiary; dopóki nerwy nie odmawiają posłuszeństwa, a na

pokładzie nie ma bomb i samobójców, wszyscy mają się

dobrze. Analizowane pod innym kątem — liczby ofiar

śmiertelnych na jedną podróż — dane nie wyglądają już aż

tak krzepiąco. Rynek mógłby się załamać.

Z plastikowym widelcem w dłoni Perowne zastanawia

się często, jak mogłoby się to potoczyć — krzyki w kabinie

częściowo tłumione przez tę szczególną akustykę, szukanie

w torbach telefonów i ostatnich słów, przerażone stewardesy

trzymające się kurczowo zapamiętanych fragmentów pro-

Page 19: McEwan Ian Sobota

19

cedur, powalający smród gówna. Widziana i odtwarzana

z zewnątrz scena ma w sobie coś znajomego. Minęło

osiemnaście miesięcy od czasu, gdy pół planety oglądało

raz po raz niewidzialnych zakładników prowadzonych po

niebie na rzeź, i niewinny kontur jakiegokolwiek odrzutow-

ca budzi odtąd nowe skojarzenia. Nikt nie zaprzeczy, że

samoloty pasażerskie, nieważne czy w roli drapieżcy, czy

ofiary, wyglądają dziś na niebie inaczej.

Henry wie, że to złudzenie optyczne każe mu wierzyć, iż

widzi teraz kontur samolotu, ciemniejszy kształt na ciem-

nym tle. Wycie płonącego silnika przechodzi w coraz

wyższe rejestry. Nie zdziwiłby się na widok zapalających

się w budynkach świateł bądź też wylęgających w szlaf-

rokach na plac mieszkańców. Śpiąca za jego plecami Rosa-

lind, nieźle wprawiona w ignorowaniu nocnego zgiełku,

obraca się na drugi bok. Hałas nie jest prawdopodobnie

bardziej natrętny od dobiegającej z Euston Road syreny

karetki. Ogniste białe jądro i jego kolorowy ogon powięk-

szają się — żaden z pasażerów siedzących w centralnej

części samolotu nie mógł tego przeżyć. To kolejny znajomy

element — horror tego, czego nie widać. Katastrofa obser-

wowana z bezpiecznej odległości. Człowiek jest świadkiem

śmierci na wielką skalę, ale nie widzi, by ktoś ginął. Żadnej

krwi, żadnych krzyków, żadnych w ogóle ludzkich sylwe-

tek — w tę lukę natychmiast wdziera się usłużna wyobraź-

nia. Walka na śmierć i życie w kabinie pilotów, grupa

odważnych pasażerów, przygotowująca się do rozpaczliwe-

go ataku na fanatyków. Do której części samolotu uciec

przed pożarem? W kokpicie człowiek mógłby się z jakiegoś

powodu poczuć mniej samotny. Czy sięgnięcie po torbę do

schowka nad głową będzie przejawem żałosnej głupoty,

czy może koniecznego optymizmu? Czy intensywnie uma-

lowana pani, która podała ci wcześniej rogalika z dżemem,

będzie próbowała cię powstrzymać?

Page 20: McEwan Ian Sobota

20

Samolot przelatuje za szczytami drzew. Na krótką chwilę

pożar iluminuje odświętnie konary i gałązki. Perowne'owi

przychodzi do głowy, że powinien coś zrobić. Zanim służby

ratownicze odnotują i przekażą dalej jego zgłoszenie, to, co

ma się wydarzyć, będzie należało do przeszłości. Pilot, jeśli

żyje, musiał nadać wiadomość przez radio. Być może

pokrywają już pas startowy pianą. Na tym etapie nie ma

sensu schodzić na dół i dzwonić do szpitala. Zgodnie

z planem postępowania w sytuacjach awaryjnych Heathrow

nie leży w ich rejonie. Gdzie indziej, bardziej na zachód,

lekarze ubierają się już pewnie w pogrążonych w mroku

sypialniach, nie mając pojęcia, co ich czeka. Samolot ma

do przebycia jeszcze piętnaście mil. Jeśli wybuchną zbior-

niki z paliwem, nie będą mieli nic do roboty.

Samolot wyłania się zza drzew i po krótkiej chwili znika

za wieżą urzędu pocztowego. Gdyby Perowne był skłonny

do uczuć religijnych oraz nadprzyrodzonych interpretacji,

mógłby pomyśleć, że został wezwany; że obudziwszy się

w niezwykłym stanie ducha i podszedłszy bez powodu do

okna, powinien przyjąć istnienie jakiegoś ukrytego porząd-

ku, zewnętrznej inteligencji, która chce mu pokazać lub

powiedzieć coś ważnego. Lecz miasto z natury rzeczy

kultywuje cierpiących na bezsenność; samo jest bezsennym

bytem, którego druty nigdy nie przestają śpiewać; pośród

tylu milionów musi być kilka osób gapiących się przez

okno, w czasie kiedy normalnie powinny spać. I nie są to ci

sami ludzie w każdą noc. Czy będzie to on, czy też ktoś

inny, jest kwestią arbitralną. Funkcjonuje tutaj zwykła

zasada antropiczna. Prymitywne myślenie osób skłonnych

do nadprzyrodzonych interpretacji sprowadza się do tego,

co jego koledzy psychiatrzy nazywają problemem bądź też

!deą referencji. Nadmiar subiektywności, porządkowanie

świata pod kątem swoich potrzeb, niezdolność uświado-

mienia sobie własnej znikomości. Zdaniem Henry'ego ta-

Page 21: McEwan Ian Sobota

21

kie rozumowanie mieści się w spektrum, na którego sa-

mym końcu, stercząc niczym opuszczona świątynia, leży

psychoza.

Podobne rozumowanie mogło spowodować pożar w sa-

molocie. Niewykluczone, że wzniecił go człowiek głębokiej

wiary z bombą w obcasie buta. Wśród przerażonych pasa-

żerów wielu mogło się modlić (kolejny problem referencji)

o wstawiennictwo do własnego boga. I jeśli zginą, ten sam

bóg, przez którego zginęli, będzie błagany na pogrzebie

0 pociechę. Perowne uważa to za rzecz zdumiewającą,

komplikację ludzkiej natury, przekraczającą reguły moral-

ności. Z niej właśnie wywodzą się, prócz niedorzeczności

1 rzezi, przyzwoici ludzie i dobre uczynki, piękne katedry,

meczety, kantaty oraz poezja. Nawet podważanie istnienia

Boga, usłyszał kiedyś ze zdumieniem i oburzeniem z ust

księdza, jest aktem duchowym, formą modlitwy — niełatwo

jest się wydostać z okowów wiary. Najlepiej dla samolotu

byłoby, gdyby ucierpiał w wyniku zwyczajnej świeckiej,

mechanicznej awarii.

Teraz maszyna wychyla się zza wieży i zaczyna oddalać,

sunąc po otwartym przestworze nieba i skręcając lekko na

północ. W miarę jak powoli zmienia się perspektywa, pożar

zdaje się zmniejszać. Perowne widzi obecnie głównie ogon

i migające pod nim światło. Wycie uszkodzonego silnika

cichnie. Czy podwozie jest opuszczone? Zadając sobie to

pytanie, jednocześnie tego pragnie, spodziewa się tego. Czy

to rodzaj modlitwy? Perowne nie prosi nikogo o żadną

przysługę. Nawet kiedy tylne światło znika w mroku, wpat-

ruje się w niebo na zachodzie, obawiając się, że zaraz ujrzy

eksplozję, nie mogąc odwrócić wzroku. Zziębnięty mimo

szlafroka wyciera mgiełkę oddechu z szyby i myśli, jak

odległy wydaje się teraz ten bezwiedny nastrój euforii, który

wyrwał go z łóżka. W końcu zamyka cicho okiennice, żeby

zasłonić niebo.

Page 22: McEwan Ian Sobota

22

Oddalając się od okna, przypomina sobie słynny eks-

peryment myślowy, o którym uczył się dawno temu na

lekcjach fizyki. Schowany w zamkniętym pudle kot, Kot

Schròdingera, żyje bądź też właśnie został uśmiercony przez

losowo uruchamiany młotek, rozbijający fiolkę z trucizną.

Dopóki obserwator nie uniesie pokrywki pudła, obie moż-

liwości, żywy kot i martwy kot, istnieją obok siebie w rów-

noległych wszechświatach, tak samo prawdziwe. Kiedy

pokrywa zostanie uniesiona i kot zbadany, załamuje się

kwantowa fala prawdopodobieństwa. Całe to rozumowanie

wydawało mu się zawsze pozbawione sensu. Ludzkiego

sensu. To z pewnością kolejny przykład problemu referencji.

Słyszał, że odchodzą od niego nawet fizycy. Dla Henry'ego

rzecz nie wymaga dowodu: rezultat, konsekwencja, istnieje

w świecie osobno, niezależnie od obserwatora, znany

innym,

czekający na to, by go odkrył. A kiedy to się dzieje,

załamuje się co najwyżej jego własna niewiedza. Wynik,

bez względu na to, jaki jest, został zapisany już wcześniej.

I bez względu na to, jaki jest los pasażerów, czy są przera-

żeni i bezpieczni, czy też martwi, dotarli już do celu.

Przy pierwszej wizycie większość ludzi zerka ukradkiem

na dłonie chirurga w nadziei, że ich to pokrzepi. Przyszli

pacjenci szukają delikatności, wrażliwości, pewności, być

może nieskażonej żadnymi plamkami skóry. W ciągu roku

Henry Perowne traci w ten sposób pewną liczbę przypad-

ków. Na ogół wie o tym jeszcze przed pacjentem: zerknięcia

Powtarzają się, przygotowane wcześniej pytania przestają

padać, w drodze ku drzwiom słyszy wylewne podziękowa-

nia. Innym pacjentom nie podoba się to, co widzą, ale nie

mają pojęcia, że mogą udać się gdzie indziej; jeszcze inni

dostrzegają dłonie, lecz uspokaja ich jego reputacja bądź też jest im wszystko jedno; są również ci, którzy niczego

Page 23: McEwan Ian Sobota

23

nie dostrzegają, niczego nie czują lub nie są w stanie się

komunikować w wyniku upośledzenia, które ich do niego

sprowadziło.

Perowne raczej się tym nie przejmuje. Niechaj defetyści

uciekają, gdzie pieprz rośnie. Ich miejsce zajmą inni. Ocean

neurologicznej niedoli jest szeroki i głęboki. Jego dłonie są

w miarę pewne, lecz wielkie. Gdyby był porządnym pianis-

tą— brzdąka czasem niewprawnie w klawisze — przydały-

by mu się być może obejmujące dziesięć klawiszy palce.

To guzowate dłonie, z wystającymi przy kłykciach kośćmi

i ścięgnami oraz kępkami rudych włosów u podstawy pal-

ców, których czubki są płaskie i szerokie jak przyssawki

salamandry. Kciuki odznaczają się nieprzyzwoitą długością,

są wygięte do tyłu niczym banany i nawet w stanie spoczyn-

ku widoczne są dwa stawy, bardziej przydatne w kręgach

cyrkowych, pośród klaunów i trapezistów. Podobnie jak

cały Perowne jego dłonie są poza tym upstrzone zabawnymi

plamkami pomarańczowej i brązowawej melaniny, sięgają-

cymi aż najwyższych kłykci. Pewnego typu pacjentom może

się to wydać niezwykłe, a nawet niezdrowe; człowiek może

sobie nie życzyć, by takie dłonie, nawet w rękawiczkach,

grzebały w jego mózgu.

To dłonie wysokiego, żylastego mężczyzny, który w

ostat-

nich latach raczej nie przytył i nie nabrał gracji. Tweedowa

marynarka, którą nosił w wieku dwudziestu kilku lat, wisiała

na nim zawsze jak na wieszaku. Kiedy się z pewnym

wysiłkiem prostuje, ma sześć stóp i dwa cale wzrostu. Lekko

zgarbione plecy nadają mu przepraszający wygląd, co wielu

pacjentów bierze za część składową jego uroku. Rozbraja

ich również swoim nieasertywnym stylem bycia, łagodnymi

zielonymi oczyma i kurzymi łapkami w ich kącikach. Do

ukończenia czterdziestki ten sam rozbrajający efekt miały

chłopięce piegi na twarzy i czole, ostatnio jednak zaczęły

blaknąć, jakby wysokie stanowisko skłoniło go wreszcie do

Page 24: McEwan Ian Sobota

24

porzucenia frywolnych popisów. Pacjentów mogłaby nieco

zrazić świadomość, że nie zawsze ich słucha. Czasami śni

na jawie. Niczym radiowy komunikat o ulicznych korkach

mroczna mentalna narracja może się włączyć, nieproszona

i pilna, nawet podczas konsultacji. Perowne potrafi się

dobrze maskować, kiwając w dalszym ciągu głową, marsz-

cząc czoło i zaciskając mocno usta w półuśmiechu. Kiedy

po kilku sekundach wraca na ziemię, nigdy nie okazuje się,

że dużo stracił.

Zgarbione plecy są do pewnego stopnia mylące. Perowne

zawsze chciał być fizycznie sprawny i niechętnie rezygnuje

z tych ambicji. Gdy podczas obchodu przemierza niecierp-

liwym krokiem korytarz, jego świta z trudem za nim nadąża.

Jest raczej zdrowy. Jeśli ma czas przejrzeć się w wysokim

łazienkowym lustrze po wzięciu prysznica, zauważa w pasie

pierwsze ślady tuszy, prawie zmysłowe zgrubienie pod

żebrami. Które znika, kiedy się prostuje albo podniesie

ręce. Poza tym mięśnie na piersi i brzuchu, choć skromne,

są wyraźnie widoczne, zwłaszcza przy zgaszonej górnej

lampie, kiedy światło pada z boku. Jeszcze nie powiedział

ostatniego słowa. Włosy na głowie, choć się przerzedzają,

wciąż mająrudawobrązowy odcień. Tylko pośród kręconych

włosów łonowych pojawiają się pierwsze przebłyski srebra.

Prawie co tydzień biega w Regent's Park, przez odres-

taurowane ogrody Williama Nesfielda, mijając Lion Tazza,

do Primrose Hill i z powrotem. I w dalszym ciągu wygrywa

z większością młodych lekarzy w sąuasha, zajmując pozycję w punkcie T pośrodku kortu, skąd posyła długie loby,

z których jest taki dumny. Grając w soboty ze swoim

anestezjologiem, wygrywa prawie co drugi mecz. Ale kiedy

przeciwnik wie, jak przegonić go ze środka kortu i zmusić

do biegania, wtedy Henry jest ugotowany po dwudziestu

minutach. Opierając się o tylną ścianę, może zmierzyć sobie

ukradkiem puls i zastanowić się, jak długo jeszcze jego

Page 25: McEwan Ian Sobota

25

czterdziestoośmioletni organizm wytrzyma sto dziewięć-

dziesiąt uderzeń serca na minutę? W trafiający się nader

rzadko wolny dzień prowadził z Jayem Straussem dwa do

zera, gdy ich wezwano — to była katastrofa kolejowa na

dworcu Paddington, wzywano wszystkich — i operowali

potem przez dwanaście godzin bez przerwy w tenisówkach

i szortach pod fartuchami. Perowne bierze co roku udział

w charytatywnym półmaratonie i mówi się, niesłusznie, że

wszyscy jego podwładni, którzy myślą o awansie, muszą

pobiec w nim także. Jego czas w zeszłym roku — godzina

czterdzieści jeden minut — był o jedenaście minut gorszy

od najlepszego.

Nieasertywność jest myląca, stanowi bardziej element

stylu aniżeli cechę charakteru — nie można być nieaser-

tywnym chirurgiem mózgu. Studenci i asystenci nie są nim

oczywiście tak oczarowani jak pacjenci. Student, który

opisując w obecności Perowne'a obraz tomografii kom-

puterowej, użył słów „nisko na dole, po lewej stronie",

sprowokował krótki wybuch i został odesłany w niesławie

do biblioteki, żeby nauczyć się właściwej terminologii. Na

sali operacyjnej Perowne sytuuje się, zdaniem jego zespołu,

na mało ekspresyjnym końcu skali: kiedy piętrzą się trud-

ności i rośnie ryzyko, nie ma mowy o strumieniu prze-

kleństw, wypowiadanych szeptem groźbach, że wypędzi

niekompetentną osobę z sali, i rzucanych mimochodem

odzywkach twardziela — oho, zaczyna się lekcja gry na

skrzypcach — które mają rozładować napięcie. Wprost

przeciwnie, kiedy sytuacja jest trudna, Perowne uważa, że

najlepiej pozostawać w napięciu. Preferuje wówczas zwięzłe

mruknięcia lub ciszę. Jeśli asystent grzebie się z umiesz-

czeniem retraktora albo instrumentariuszka kładzie mu

krzywo w dłoń szczypczyki przysadkowe, Perowne, jeżeli

ma zły dzień, może ograniczyć się do krótkiego „chuj",

szczególnie przykrego z racji swojej rzadkości i braku

Page 26: McEwan Ian Sobota

26

emfazy, i cisza panująca na sali jeszcze bardziej się zagęsz-

cza. Poza tym pracując na sali operacyjnej, lubi słuchać mu-

zyki, przede wszystkim utworów fortepianowych Bacha —

Wariacje Goldbergowskie, Das Wohltemperierte Klavier

i Partity. Preferuje Angelę Hewitt i Marthę Argerich, cza-

sami słucha Gustava Leonhardta. Kiedy jest w naprawdę

dobrym nastroju, może się zdecydować na swobodniejsze

interpretacje Glenna Goulda. W pracach komisji lubi precy-

zję, wszystkie punkty przydzielone i załatwione w ustalo-

nym czasie, i z tego względu jest efektywnym przewod-

niczącym. Głębokie rozważania i anegdoty starszych kole-

gów, tolerowane przez większość jako ryzyko zawodowe,

niecierpliwią go; fantazjować można w samotności. Decyzje

są wszystkim.

Dlatego mimo jego przepraszającego wyglądu, łagodnych

manier oraz skłonności do snu na jawie to, co teraz robi

Perowne, jest do niego niepodobne — stoi w nogach łóżka,

nie mogąc się zdecydować, czy powinien zbudzić Rosalind.

To jest kompletnie bez sensu. Nie ma na co patrzeć. Z jego

strony to wyłącznie egoizm. Jej budzik jest nastawiony na

wpół do siódmej i kiedy opowie jej całą historię, Rosalind

na pewno już nie zaśnie. Potem i tak o wszystkim się

dowie. Ma przed sobą trudny dzień. Teraz, kiedy okiennice

są zamknięte i spowija go ponownie mrok, Perowne zdaje

sobie sprawę z rozmiarów swojej kontuzji. Jego myśli są

chwiejne i wątłe. Nie potrafi zatrzymać żadnej dość długo,

by wycisnąć z niej sens. Czuje się w jakiś sposób winny,

ale również bezradny. Te odczucia są ze sobą sprzeczne,

lecz nie do końca, i musi zrozumieć, w jakim stopniu się

pokrywają, wyrażając tę samą rzecz z różnych punktów

widzenia. Winny w swojej bezradności. Bezradnie winny.

Traci wątek i ponownie myśli o telefonie. Czy fakt, że nie

zadzwonił do służb ratowniczych, nie będzie się wydawał

w świetle dnia zaniedbaniem? Czy będzie oczywiste, że nie

Page 27: McEwan Ian Sobota

27

można było nic zrobić, że nie było czasu? Jego zbrodnia

polegała na tym, że stał w bezpiecznej sypialni, otulony

wełnianym szlafrokiem, nie poruszając się i nie odzywając,

patrząc w półśnie, jak giną ludzie. Tak, powinien zadzwonić

choćby z tego powodu, żeby porozmawiać, skonfrontować

swoje wrażenia i głos z kimś innym.

Dlatego właśnie chce ją zbudzić, nie tylko po to, żeby

opowiedzieć, co się stało, lecz dlatego, że jest rozstrojony,

bez przerwy rwą mu się myśli. Chce jej dokładnie przed-

stawić szczegóły tego, co widział, poukładać je przed jej

precyzyjnym prawniczym umysłem i spokojnym wzrokiem.

Rosalind ma małe chłodne dłonie, zawsze chłodniejsze od

jego. Minęło pięć dni, odkąd się ostatnio kochali, w ponie-

działek rano, przed wiadomościami o szóstej, w czasie

ulewy, w przyćmionym świetle padającym z łazienki. Dwa-

dzieścia minut wyrwanych — jak często żartują — ze

szponów pracy. Może się czasem zdawać, że w życiu

ambitnego człowieka w średnim wieku nie istnieje nic poza

pracą. Zdarza się, że Henry wraca ze szpitala o dziesiątej,

a potem ściągają go z łóżka o trzeciej w nocy i znowu

wraca o ósmej wieczór. Praca Rosalind układa się w rytmie

powolnych crescendo i nagłych finałów, w trakcie których

stara się, by jej gazety nie włóczono po sądach. W pewne

dni, nawet pod koniec tygodnia, praca wypełnia wszystkie

godziny; to są przypływy, cykl księżycowy, na podstawie

którego kształtują swoje życie; mogłoby się wydawać, że

poza nim nie ma nic, nie ma Henry'ego i Rosalind Perow-

ne'ów.

Henry nie może odkładać na później swoich pilnych

przypadków, nie może wyprzeć się egocentrycznej radości,

jaką daje mu własna sprawność, przyjemności, której do-

znaje na widok twarzy krewnych, gdy wychodzi z bloku

operacyjnego niczym bóg, anioł przynoszący dobrą nowi-

nę — ich bliski będzie żył, nie umrze. Najlepsze chwile

Page 28: McEwan Ian Sobota

28

Rosalind przytrafiają się jej poza salą sądową, kiedy potężny

skarżący wycofuje się w obliczu trafnej argumentacji, lub

rzadziej, gdy wyrok jest po jej myśli i staje się obowiązującą

zasadą prawną. Raz w tygodniu, najczęściej w niedzielny

wieczór, kładą obok siebie swoje osobiste organizery, aby

niczym małe kopulujące stworzonka mogły za pomocą

podczerwieni przetransferować ich spotkania do kalendarza

drugiej strony. Kradnąc czas na miłość, zostawiają włączony

telefon. Dziwnym zbiegiem okoliczności często dzwoni,

kiedy tylko zaczną. Równie często telefonują do Rosalind

jak do niego. Jeśli to on musi się ubrać i wyjść z pokoju —

do którego wraca czasem z przekleństwem po kluczyki

albo drobne — robi to, posyłając jej tęskne spojrzenie,

i wyrusza z domu do szpitala — dziesięć minut szparkim

krokiem — ze swoim brzemieniem, blaknącymi myślami

o miłości. Ale kiedy przechodzi przez podwójne wahadłowe

drzwi i stąpa po ułożonych w szachownicę wytartych płyt-

kach linoleum oddziału wypadkowego, gdy jedzie windą

na blok operacyjny na trzecim piętrze i stojąc w łazience

z mydłem w dłoni, słucha o kłopotach swojego asystenta,

ostatnie iskry pożądania gasną w nim i nawet tego nie

zauważa. Niczego nie żałuje. Znany jest ze swojej szybko-

ści, procentu udanych operacji i ich liczby — bierze ponad

trzysta przypadków rocznie. Niektóre kończą się porażką,

jakaś część pacjentów pozostaje upośledzona, jednak więk-

szość ma się świetnie i wielu wraca w gorszej lub lepszej

formie do pracy, która okazuje się w końcu ostatecznym

atrybutem zdrowia.

I właśnie z powodu pracy nie wolno mu jej teraz budzić.

O dziesiątej rano Rosalind ma być na nadzwyczajnym

przesłuchaniu w Sądzie Najwyższym. Jej gazecie zabronio-

no pisać o zakazie publikacji nałożonym na inną gazetę.

Potężny powód, na rzecz którego zasądzono pierwszy zakaz,

skutecznie dowodził przed sędzią, iż nawet sam fakt nało-

Page 29: McEwan Ian Sobota

29

żenią kagańca nie może zostać ujawniony. Zagrożona jest

więc wolność prasy i jeszcze przed końcem dnia Rosalind

ma zamiar doprowadzić do uchylenia drugiego zakazu.

Przed przesłuchaniem przewidziane są odprawy w gabinecie

sędziego, a po nich — taką ma nadzieję — wyjaśniająca

rozmowa z drugą stroną na korytarzu. Później przedstawi

opcje wydawcy i zarządowi. Wczoraj wieczorem wróciła

późno z zebrania, długo po tym, jak Henry zasnął bez ko-

lacji. Wypiła pewnie herbatę przy kuchennym stole i przej-

rzała dokumenty. Mogła mieć kłopoty z zaśnięciem.

Wytrącony z równowagi i skołowany, Perowne pragnie

z nią porozmawiać. Stojąc w nogach łóżka, przygląda się

zarysowi jej ciała pod kołdrą. Rosalind śpi jak dziecko,

z podciągniętymi w górę kolanami. W prawie kompletnej

ciemności wydaje się taka mała w wielkim łóżku. Henry

słucha jej oddechu, który jest prawie niesłyszalny, gdy

wciąga powietrze w płuca, i cichy, lecz zdecydowany, kiedy

je wypuszcza. Wydaje wówczas odgłos językiem, kląskając

nim o podniebienie. Przed wielu laty zakochał się w niej na

oddziale szpitalnym w godzinie grozy. Prawie nie zdawała

sobie sprawy z jego obecności. Był łapiduchem, który

przyszedł, by zdjąć szwy z wewnętrznej strony jej górnej

wargi. Musiały minąć trzy miesiące, zanim je po raz pierw-

szy pocałował. Ale wiedział o niej więcej albo przynajmniej

widział więcej, niż może mieć nadzieję zobaczyć jakikol-

wiek przyszły kochanek.

Podchodzi do niej teraz, pochyla się i całuje w ciepły

czubek głowy. A potem cofa się, zamykając za sobą cicho

drzwi sypialni, i schodzi do kuchni, żeby włączyć radio.

W wychowaniu dzieci i współczesnej genetyce truizmem

jest stwierdzenie, że rodzice mają niewielki albo żaden

wpływ na charakter swojego potomstwa. Nigdy nie wiado-

Page 30: McEwan Ian Sobota

30

mo, co się dostanie. Życiowe możliwości, zdrowie, per-

spektywy, akcent, zasady zachowania przy stole — te rzeczy

można jeszcze jakoś tam kształtować. Ale o tym, z jaką

osobą będziemy żyli, tak naprawdę decyduje to, który

plemnik odnajdzie jajo, jak ułożone są karty w obu taliach,

a następnie jak zostaną potasowane, podzielone i sklejone

w chwili rekombinacji. Może być wesoła lub neurotyczna,

miła lub chciwa, ciekawa lub nudna, ekspansywna lub

nieśmiała bądź też odznaczająca się wszystkimi pośrednimi

cechami; świadomość, ile pracy zostało już wykonane, może

się okazać afrontem dla rodzicielskiej dumy. Z drugiej

strony nie zwalnia cię to wcale z obowiązku. Przekonujesz

się o tym, gdy masz więcej niż jedno dziecko; zbliżone

życiowe szanse dają w rezultacie dwie całkowicie odmienne

osoby. Oto w mieszczącej się w piwnicy przestronnej kuch-

ni, o godzinie 3.55 rano, w pojedynczym snopie światła,

siedzi niczym na scenie Theo Perowne, osiemnastoletni, od

dawna już niekontynuujący formalnej edukacji młodzieniec,

w opinających nogi czarnych dżinsach i opartych o skraj

stołu wysokich butach z miękkiej czarnej skóry (które kupił

sobie za własne pieniądze). Tak niepodobny do swojej

siostry Daisy, jak tylko pozwalają na to reguły przypad-

kowości. Rozpierając się na przechylonym do tyłu kuchen-

nym krześle, pije wodę z wielkiego dzbanka. W drugiej

dłoni trzyma złożone czasopismo muzyczne, które czyta.

Na podłodze leży nabijana ćwiekami skórzana kurtka.

O kredens opiera się gitara w futerale. Widnieje już na nim

kilka hotelowych nalepek: Triest, Oakland, Hamburg, Val

d'Isère. Jest miejsce na więcej. Ze stojącej na półce nad

książkami kucharskimi kompaktowej wieży stereo dobiega

podobna do cichego szmeru mżawki muzyka całonocnej

stacji pop.

Perowne zastanawia się czasami, czy w młodości przyszło

mu kiedykolwiek do głowy, że zostanie ojcem bluesowego

Page 31: McEwan Ian Sobota

31

muzyka. On sam szedł prostą, utartą ścieżką, bez pytania

i słowa skargi, ze szkoły do akademii medycznej, a potem

zdobywał uparcie kliniczne doświadczenia w Londynie,

Southend-on-Sea, Newcastle, na oddziale wypadkowym

szpitala Bellevue w Nowym Jorku i z powrotem w Lon-

dynie. Jak on i Rosalind, takie sumienne, konwencjonalne

osoby, mogły zrodzić takiego wolnego ducha? Kogoś, kto

ubiera się z pewną ironią w stylu cyganerii lat pięćdziesią-

tych, kto nie czyta książek i nie dał się przekonać do

dalszej nauki w szkole, kto rzadko wstaje z łóżka przed

południem i komu zależy głównie na mistrzowskim opano-

waniu wszystkich niuansów stylu Delty, Chicago i Missisipi,

kilku solówkach, które zawierają według niego klucz do

wszelkich tajemnic, oraz na sukcesie jego zespołu, New

Blue Rider. Twarz Thea jest większą wersją twarzy matki;

ma jej szczere otwarte spojrzenie i łagodne oczy, nie zielone

jednak, lecz ciemnobrązowe — migdałowe i lekko skośne.

Po ojcu odziedziczył grubokościstą tyczkowatość w trochę

silniejszym, bardziej zwartym wydaniu. Ma również jego

ręce, co przydaje się w muzycznej branży. W zamkniętym

rozplotkowanym światku angielskiego bluesa Theo uważany

jest za obiecującą postać, kogoś, kto ma już swój styl i może

któregoś dnia stanąć w jednym szeregu z bogami, brytyj-

skimi bogami, czyli Alexisem Kornerem, Johnem Mayallem

i Erikiem Claptonem. Ktoś gdzieś napisał, że Theo Perowne

gra jak anioł.

Jego ojciec naturalnie się z tym zgadza mimo wątpliwo-

ści, jakie budzą w nim ograniczenia formy. Właściwie lubi

bluesa; w gruncie rzeczy to on pokazał dziewięcioletniemu

Theowi, na czym polega ten rodzaj muzyki. Później pałecz-

kę przejął dziadek. Ale czy można przez całe życie czerpać

satysfakcję z dwunastu taktów opartych na trzech oczywis-

tych akordach? Może to jeden z tych mikrokosmosów, które

zastępują ci cały świat. Niczym talerz Spode'a. Albo poje-

Page 32: McEwan Ian Sobota

32

dyncza komórka. Albo, jak twierdzi Daisy, powieść Jane

Austen. Kiedy muzyk i słuchacz tak dobrze znają linię

melodyczną, przyjemność leży w dewiacji, w niespodzie-

wanym odejściu od kanonu. Zobaczyć świat w ziarnku

piasku. To jest to, mówi sobie Perowne, klipsując tętniak:

pasjonująca wariacja na niezmienny temat.

W magnetycznej grze syna jest coś, co w odbiorze Hen-

ry'ego przywraca niewytłumaczalny powab tej prostej sek-

wencji dźwięków. Theo należy do gitarzystów, którzy grają

w czujnym transie, nie poruszając ciałem i nie zerkając

nawet w dół na ręce. Czasem tylko kiwa głową w zamyś-

leniu. Grając wiązankę, może odchylić głowę do tyłu, by

wskazać innym, że „zaczyna od nowa". Na scenie jest taki

sam jak w rozmowie, spokojny, oficjalny, chroniący prywat-

ność pod maską życzliwej uprzejmości. Jeśli w tylnych

rzędach zauważy przypadkiem swoich rodziców, unosi lewą

dłoń znad gryfa w nieśmiałym osobistym pozdrowieniu.

Henry i Rosalind przypominają sobie wówczas tekturowy

żłóbek w szkolnej sali gimnastycznej, a przy nim poważ-

nego pięcioletniego Józefa, z przymocowaną gumkami ku-

chenną ścierką na głowie, trzymającego za rękę zbolałą

Marię i wykonującego ten sam ukradkowy czuły gest, kiedy

spostrzegł w końcu rodziców w drugim rzędzie.

Ta powściągliwość, ten chłód pasują do bluesa, w każdym

razie do tej jego wersji, którą preferuje Theo. Kiedy wyko-

nuje niezbyt szybki standard w rodzaju Sweet Home Chica-

go, z jego leniwym przerywanym rytmem — twierdzi, że

zaczynają go już nudzić stare bluesy — rozpoczyna w dol-

nym rejestrze lekkim, muskularnym krokiem niczym zwinny

drapieżca, strząsający z łap zmęczenie, połykający mile

otwartej sawanny. A potem przesuwa dłoń wyżej i niepew-

ność zaczyna pobrzmiewać groźną nutą. Krótki synkopo-

wany sztych przy nawrocie, nagłe ucięcie przedłużonego

akordu, nuta przytrzymana na przekór harmonii, roztropnie

Page 33: McEwan Ian Sobota

33

spłaszczona kwinta, septyma zakręcona w zmysłowych

mikrotonach. Potem przelotny smętny dysonans. Theo ma

rytmiczny dar zaprzeczania oczekiwaniom, metodę wy-

grywania trio li w opozycji do dwu- albo czteronutowych

zbitek. Jego solówki mają barwę i akcent bebopu. Henry

nie mówił nikomu, nawet Rosalind, że są chwile, kiedy na

tyłach jakiegoś baru na West Endzie ta muzyka urzeka go

i jest dumny z własnego syna. Ta duma — nierozłączna od

przyjemności, jaką daje sam blues — przejawia się w po-

staci graniczącego z bólem ściskania w piersi. Ma trudności

z oddychaniem. Sercem bluesa nie jest melancholia, lecz

dziwna i przyziemna radość.

Gitara Thea niepokoi go, ponieważ stanowi również

reprymendę, przypomnienie zepchniętego w podświadomość

braku satysfakcji z własnego życia, niedostatku jakiegoś

elementu. To uczucie może wzbierać, kiedy występ dobiega

końca, neurochirurg żegna się czule z synem i jego przyja-

ciółmi i wychodząc na ulicę, postanawia wrócić do domu

pieszo. W jego własnym życiu nie ma nic, w czym zawarta

byłaby ta inwencja, ten swobodny styl. Ta muzyka budzi

w nim niewyrażone pragnienie lub frustrację, poczucie, że

wzgardził otwierającą się przed nim drogą, opiewanymi

w piosenkach porywami serca. Życie to chyba coś więcej

niż tylko ratowanie życia. Coś więcej niż dyscyplina i od-

powiedzialność medycznej profesji, spotęgowane przez fakt,

że założył rodzinę już w połowie dwudziestki, i prawie

stale obecny welon zmęczenia; jest jeszcze dość młody, by

pragnąć czegoś nieprzewidywalnego i nieposkromionego,

i dość stary, by wiedzieć, że szanse na to są coraz mniejsze.

Czy ma się stać tym nowoczesnym głupcem, który zaczy-

na w pewnym wieku stawać przed witrynami, wpatrując się

w saksofony lub motocykle, albo znajduje sobie kochan-

kę w wieku własnej córki? Kupił już sobie drogi samochód.

Gra Thea budzi żal w sercu jego ojca. To w końcu blues.

Page 34: McEwan Ian Sobota

34

Theo opuszcza swoje krzesło na cztery nogi i unosi rękę

w geście powitania. Okazywanie zaskoczenia nie jest w jego

stylu.

— Ranny ptaszek?

— Widziałem właśnie płonący samolot, leciał w kierun-

ku Heathrow.

— Żartujesz.

Henry idzie w stronę radia, chcąc zmienić program, ale

Theo podnosi ze stołu pilota i włącza mały telewizor, który

trzymają przy piekarniku na okazje takie jak ta, na pilne

wiadomości. Czekają, aż skończy się bombastyczna czołów-

ka wiadomości o czwartej — pulsująca syntetyczna muzyka

i migająca komputerowa grafika, połączone w wagnerow-

skim spektaklu światła i dźwięku, który ma sugerować

szybkość, technologię oraz globalny zasięg. Ten sam co

zwykle prezenter z kwadratową szczęką, mniej więcej

w wieku Perowne'a, zaczyna przedstawiać wiadomości dnia.

Od razu staje się jasne, że płonący samolot nie wszedł

jeszcze w planetarny obieg. Pozostaje niepotwierdzonym

subiektywnym zdarzeniem. Mimo to wysłuchują kilku do-

niesień.

— Hans Blix: czy wojna jest nieunikniona? — intonuje

prowadzący przy akompaniamencie tam-tamów. Na ekranie

widać francuską minister spraw zagranicznych, madame de

Villepin, nagradzaną brawami na sali posiedzeń ONZ. —

Stany Zjednoczone i Wielka Brytania mówią tak. Większość

mówi nie.

Następnie przygotowania do antywojennych demonstracji,

które mają się odbyć tego dnia w Londynie i niezliczonych

miastach na całym świecie; turniej tenisowy na Florydzie

przerwany przez kobietę z kuchennym nożem...

Perowne wyłącza telewizor.

— Może napijemy się kawy? — pyta i kiedy Theo

wstaje, żeby ją zrobić, opowiada mu całą historię, swoją

Page 35: McEwan Ian Sobota

35

wiadomość dnia. Nie powinno go dziwić, jak mało w grun-

cie rzeczy jest do powiedzenia — samolot i świetlny punkt

wędrujący przez pole jego widzenia, z lewej do prawej,

przelatujący za drzewami i za wieżą urzędu pocztowego,

a potem znikający na zachodzie. Ma poczucie, że doświad-

czył o wiele więcej.

— Ale co... co robiłeś przy oknie?

— Mówiłem ci. Nie mogłem zasnąć.

— Co za zbieg okoliczności.

— No właśnie.

Ich oczy spotykają się — to moment potencjalnej kon-

frontacji — a potem Theo odwraca wzrok i wzrusza ramio-

nami. Jego siostra, przeciwnie, lubi znaleźć się w klinczu;

oboje, Daisy i Henry, przejawiają upodobanie — Rosalind

i Theo określają je mianem żałosnego nałogu — do zażar-

tych słownych batalii. W fermentującej mierzwie sypialni

nastolatka, między czasopismami gitarowymi, porzuconymi

koszulkami, skarpetkami i butelkami po mlecznych kok-

tajlach leżą prawie nietknięte książki na temat UFO, który

to termin oznacza obecnie niemal wyłącznie pojazd kos-

miczny, należący do kosmitów i przez nich prowadzony.

Z tego, co wie Henry, światopogląd Thea opiera się na

przekonaniu, że w jakiś sposób wszystko jest połączone,

w interesujący sposób połączone, i że pewne władze, a zwła-

szcza rząd amerykański, dysponujący uprzywilejowanym

dostępem do pozaziemskiej inteligencji, pozbawia resztę

świata możliwości korzystania z tej niezwykłej wiedzy,

której współczesna nauka, nudna i ograniczona, nie jest

w stanie nawet fragmentarycznie pojąć. Ta wiedza jest

ujawniana w innych książkach, których Theo również pra-

wie nie tyka. Jego ciekawością, co prawda niezbyt roz-

budzoną, zawładnęli sprzedawcy podróbek. Ale czy ma to

jakieś znaczenie, skoro potrafi grać na gitarze niczym anioł,

skoro dochowuje przynajmniej wiary formom cudownej

Page 36: McEwan Ian Sobota

36

wiedzy, skoro jest jeszcze tyle czasu, by zmienił zdanie,

jeśli istotnie tak to sobie wymyślił?

Jest łagodnym chłopcem — te długie rzęsy, te ciemne,

lekko skośne aksamitne oczy; nie należy do osób, które

łatwo wchodzą w spór. Ich spojrzenia się spotykają i Theo

odwraca wzrok, nie zdradzając tego, co myśli. Wszechświat

wskazuje być może jego ojcu jakieś ogniwo, daje mu jakiś

znak, lecz on nie chce go odczytać. Cóż można na to

poradzić?

— Więc musiał się rozbić kilka minut po tym, jak

zniknął mi z oczu — mówi Henry, zakładając, że Theo śni

na jawie, podobnie jak to się zdarza jemu samemu, i próbu-

jąc ściągnąć go na ziemię. — Ile czasu twoim zdaniem

potrwa, nim powiedzą o tym w wiadomościach?

Theo, który stoi przy blacie, filtrując kawę, zerka przez

ramię i dotyka palcem dolnej wargi, pełnej, ciemnoczer-

wonej wargi, ostatnio chyba niezbyt często całowanej.

Odprawił swoją dziewczynę w sposób, w jaki to na ogół

robi, nie mówiąc nic i pozwalając, żeby to skończyło się

samo, bez wielkiego dramatu. Małomówność, gdy trzeba

się przywitać, przedstawić, pożegnać, nawet podziękować,

należy do współczesnej etykiety. Tylko przez telefon młodzi

się rozkręcają. Theo potrafi wisieć na nim przez trzy godzi-

ny bez przerwy.

— Powiedzą o tym w następnych wiadomościach, tato.

O wpół do piątej — uspokaja go, jakby mówił do marud-

nego dziecka, autorytatywnym tonem obywatela, nawet

prominenta elektronicznej epoki.

To prawda. Nagi pod swoim szlafrokiem — przyodziew-

kiem starych i chorych — ze zmierzwionymi z braku snu,

przerzedzającymi się włosami i głosem, równym barytonem

konsultanta, teraz wpadającym w dyszkant z przejęcia,

Henry kwalifikuje się do uspokojenia. Od tego to się za-

czyna, długi proces stawania się dzieckiem własnych dzieci.

Page 37: McEwan Ian Sobota

37

Aż któregoś dnia słyszymy: jeśli znowu się rozpłaczesz,

tato, wywieziemy cię do domu starców.

Theo siada przy stole i przesuwa w jego stronę filiżankę

z kawą. Sam sobie nie zrobił. Zamiast tego otwiera kolejną

półlitrową butelkę wody mineralnej. Zdrowy tryb życia

młodych. A może usuwa skutki kaca? Czas, kiedy Henry

czuł, że ma prawo o to zapytać lub też wyrazić swój pogląd,

minął już dawno temu.

— Myślisz, że to terroryści? — pyta Theo.

— To możliwe.

Wrześniowe zamachy były wprowadzeniem Thea w spra-

wy międzynarodowe, momentem, w którym przyjął do

wiadomości, że wydarzenia wykraczające poza krąg znajo-

mych, dom oraz scenę muzyczną mają wpływ na jego

egzystencję. W wieku szesnastu lat, bo tyle wtedy miał,

mogło się to wydawać dość późną inicjacją. Perowne,

urodzony na rok przed kryzysem sueskim, zbyt młody na

kubańskie rakiety, budowę berlińskiego muru i zabójstwo

Kennedy'ego, pamięta, jak płakał po Aberfan w tysiąc

dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku — sto szesnaś-

cioro uczniów takich jak on, zaraz po modlitwie w szkolnej

auli, dzień przed końcem semestru, zasypanych przez lawinę

błota. Wtedy po raz pierwszy zaczął podejrzewać, że wy-

chwalany przez jego dyrektorkę miły, kochający dzieci Pan

Bóg może nie istnieć. Jak się okazało, większość ważniej-

szych wydarzeń światowych wskazywała na to samo. Ale

w prawdziwie bezbożnym pokoleniu Thea to pytanie w ogó-

le nie pada. Nikt w jego jasnej, zwróconej ku przyszłości,

przeszklonej szkole nie kazał mu się nigdy modlić ani

śpiewać niezrozumiałego radosnego hymnu. Nie było istoty,

w którą mógłby zwątpić. Jego inicjacja przed topniejącymi

na ekranie telewizora wieżami była intensywna, ale szybko

się zaadaptował. Obecnie kartkuje gazety, szukając nowych

wydarzeń, zupełnie jakby przerzucał informator kulturalny.

Page 38: McEwan Ian Sobota

38

Dopóki nie dzieje się nic nowego, nie zaprząta sobie tym

głowy. Międzynarodowy terror, kordony bezpieczeństwa,

przygotowania do wojny — te rzeczy są czymś z góry

danym, czymś w rodzaju pogody. Wchodząc w dorosłość,

taki właśnie widzi świat.

Nie może go to niepokoić tak jak ojca, który czyta te

same gazety z chorobliwą fiksacją. Mimo gromadzących

się wokół zatoki wojsk, czołgów na Heathrow w czwartek,

szturmu na meczet w Finsbury Park, doniesień o komórkach

terrorystycznych w całym kraju i nagranej na taśmie zapo-

wiedzi Bin Ladena o „męczeńskich atakach" na Londyn,

Perowne przez pewien czas sądził, że wszystko to jest jakąś

aberracją, że świat się uspokoi i wkrótce będzie inaczej, że

rozwiązania są możliwe, że dyktat rozumu, będącego prze-

cież potężnym narzędziem, jest nieunikniony i stanowi

jedyne wyjście; albo że podobnie jak każdy inny kryzys ten

również szybko odejdzie w przeszłość i ustąpi miejsca

następnemu. Tak jak to się działo z Falklandami i Bośnią,

Biafra i Czarnobylem. Ostatnio jednak ten pogląd wyda-

je się nadmiernie optymistyczny. Wbrew własnym skłon-

nościom Perowne adaptuje się w podobny sposób, w jaki

pacjenci adaptują się w końcu do nagłej utraty wzroku albo

sprawnych kończyn. Nie ma powrotu. Lata dziewięćdzie-

siąte wydają się niewinną dekadą — któż wówczas przewi-

dywał, że tak się to potoczy? Teraz oddychamy innym

powietrzem. Perowne kupił książkę Freda Hallidaya* i prze-

czytał na pierwszych stronach to, co wydawało się jedno-

cześnie konkluzją i klątwą: nowojorskie zamachy przy-

spieszyły globalny kryzys, którego rozwiązanie potrwa, jeśli

będziemy mieli szczęście, sto lat. Jeśli będziemy mieli

* Chodzi prawdopodobnie o książkę brytyjskiego politologa Freda Hal-

lidaya Two Hours That Shook the World: September 11, 2001: Causes and

Consequences.

Page 39: McEwan Ian Sobota

39

szczęście. Całe życie Henry'ego i całe życie Thea i Daisy.

Oraz życie ich dzieci. Wojna stuletnia.

Nieznający się na parzeniu kawy Theo zrobił ją trzy razy

za mocną. Ale Henry, nie chcąc urazić synowskich uczuć,

wypija wszystko. Teraz już z pewnością nie zaśnie.

—- Nie widziałeś, jakie to linie lotnicze? — pyta Theo.

— Nie. Było za daleko i za ciemno.

— Pytam, bo Chas miał dziś rano wrócić z Nowego

Jorku.

Chas jest saksofonistą New Blue Rider, pogodnym wiel-

koludem z St Kitts. W Nowym Jorku był na tygodniowym

mistrzowskim kursie, organizowanym oficjalnie przez Bran-

forda Marsalisa. Te dzieciaki mają właściwe elicie poczucie

przysługujących im praw. Ry Cooder usłyszał raz Thea

grającego na hawajskiej gitarze w Oakland. Do lustra w sy-

pialni młodego Perowne'a przyklejona jest taśmą podstawka

pod piwo z przyjaznym pozdrowieniem od mistrza. Przysu-

wając do niej nos, pod plamą po piwie można zobaczyć

złożony niebieskim długopisem podpis oraz dopisek: „Tak

trzymaj, chłopcze!".

— Nie przejmowałbym się. Nocne loty kończą się do-

piero o wpół do piątej.

— Tak, chyba tak. — Theo pociąga z butelki. — Myś-

lisz, że to dżihadziści...?

Perowne czuje, że kręci mu się w przyjemny sposób

w głowie. Wszystko, na co patrzy, łącznie z twarzą syna,

oddala się, lecz nie staje się wcale mniejsze. Nie słyszał, by

Theo używał wcześniej tego słowa. Czy jest poprawne?

Wypowiedziane jego lekkim tenorem wydaje się nieszkod-

liwe, wręcz oryginalne. To obniżenie się chłopięcego dysz-

kantu jest czymś, co dla Henry'ego wciąż nie jest oczywis-

tością, choć od czasu gdy to się stało, minęło już pięć lat.

W ustach Thea — próbuje w fikuśny sposób wymówić

głoskę „dż" — arabskie słowo brzmi niewinnie, niczym

Page 40: McEwan Ian Sobota

40

jakiś strunowy marokański instrument, którym zespół zain-

teresował się i podłączył do prądu. W idealnym islamskim

państwie, pod rządami szariatu, przewidziano miejsce dla

chirurgów. Bluesowym gitarzystom znajdzie się inną pracę.

Ale może nikt nie domaga się takiego państwa. Może nikt

niczego się nie domaga. Tym, co widać, jest wyłącznie

nienawiść, czysty nihilizm. Jeśli jest się londyńczykiem,

można wspominać z nostalgią IRA. Nawet jeśli straciło się

obie nogi, pewną pociechę stanowił fakt, że stało się to

w imię zjednoczenia Irlandii. Do którego, według wieleb-

nego lana Paisleya, i tak dojdzie dzięki mocy dziecinnego

wózka. Kolejny kryzys przechodzący do historii po zaledwie

trzydziestu latach. Ale to nie do końca prawda. Radykalni

islamiści nie są w gruncie rzeczy nihilistami — chcą ideal-

nego społeczeństwa na ziemi, czyli tego, czym jest islam.

Należą do zgubnej tradycji, na temat której Perowne po-

dziela obiegowy pogląd — pogoń za utopią prowadzi do

zgody na wszelkie nadużycia, wszelkie środki, które mają

zapewnić jej urzeczywistnienie. Jeśli na samym końcu

wszyscy będą szczęśliwi, jaką zbrodnią będzie zamordowa-

nie teraz miliona albo dwóch?

— Nie wiem, co myśleć — mówi Henry. — Zaczekajmy

na wiadomości.

Theo oddycha chyba z ulgą. Na swój uprzejmy sposób

gotów był, jeśli trzeba, przedyskutować te sprawy z ojcem.

0 czwartej czterdzieści rano wolałby jednak nie mówić

zbyt wiele. Przez kilka minut siedzą więc w niekrępującym

milczeniu. W Ciągu ubiegłych miesięcy poruszyli, siedząc

Przy tym stole, wszystkie problemy. Nigdy wcześniej ze

sobą tyle nie rozmawiali. Gdzie jest młodzieńczy gniew,

trzaskanie drzwiami, stłumiona furia, które miały cechować

^ał inicjacji Thea? Czyżby wszystkie te uczucia po-

onął blues? Dyskutowali oczywiście o Iraku, Ameryce 1 władzy, o europejskiej nieufności, o islamie — jego

Page 41: McEwan Ian Sobota

41

cierpieniu i użalaniu się nad sobą — o Izraelu i Palestynie,

dyktatorach i demokracji — a także o zabawkach dużych

chłopców — broni masowego rażenia, prętach uranowych,

fotografii satelitarnej, laserach i nanotechnologii. Przy ku-

chennym stole to są specjalności dnia, menu początku

dwudziestego pierwszego wieku. W poprzednią niedzielę

wieczorem Theo ukuł aforyzm: Im większa jest skala myś-

lenia, tym paskudniej to wygląda. „Kiedy mówimy o dużych

sprawach — stwierdził, poproszony o wyjaśnienie — o sy-

tuacji politycznej, globalnym ociepleniu, światowej nędzy,

wszystko wygląda naprawdę strasznie, nic nie zmienia się

na lepsze, nie czeka nas nic dobrego. Ale kiedy myślę

o małych, bliższych sprawach, no wiecie, o dziewczynie,

którą właśnie poznałem, albo o tej piosence, którą mam

nagrać z Chasem, o wyjeździe na snowboard w przyszłym

miesiącu, wtedy wygląda to świetnie. Więc takie będzie

moje motto: myśl o tym, co małe".

— Jak się udał koncert? — pyta Henry, przypominając

sobie teraz jego słowa. Do kolejnych wiadomości zostało

im jeszcze kilka minut.

— Graliśmy naprawdę podstawowe rzeczy, ostre kawał-

ki, prawie wszystkie numery Jimmy'ego Reeda. No wiesz,

coś takiego... — Theo śpiewa z parodystyczną przesadą

krótki basowy fragment boogie. Palce jego lewej ręki nie-

świadomie zaciskają się i otwierają, wykonując akordy. —

Szalenie im się to spodobało. Nie chcieli słuchać nic innego.

Co było trochę dołujące, ponieważ to nie jest w ogóle to,

o co nam chodzi — dodaje, uśmiechając się jednak szeroko

na samo wspomnienie.

Czas na wiadomości. Ponownie pulsuje syntetyczna mu-

zyka i pojawia się bezsenny prezenter oraz jego budząca

zaufanie szczęka. I oto jest samolot, nareszcie prawdziwy,

stojący na ukos na pasie, najwyraźniej nieuszkodzony,

a wokół niego spryskujący go pianą strażacy, żołnierze,

Page 42: McEwan Ian Sobota

42

policja, migające światła i ustawione tyłem ambulanse.

Najpierw zupełnie nieistotne pochwały pod adresem służb

ratowniczych za szybką akcję. Później dopiero wyjaśniają,

co się wydarzyło. To samolot towarowy, rosyjski tupolew,

lecący z Rygi do Birmingham. Kiedy znajdował się na

wschód od Londynu, w jednym z silników wybuchł pożar.

Załoga poprosiła przez radio o zezwolenie na lądowanie

i próbowała odciąć dopływ paliwa do płonącego silnika.

Zawrócili na zachód, zostali doprowadzeni wzdłuż Tamizy

do Heathrow i całkiem sprawnie wylądowali. Nikt z dwu-

osobowej załogi nie został poszkodowany. Nie podano,

jaki był ładunek, ale jego część, przede wszystkim poczta,

została zniszczona. Następnie, wciąż na drugim miejscu,

anytwojenne protesty, które mają się zacząć za parę godzin.

Trzeci jest Hans Blix, człowiek dnia wczorajszego.

Kot Schródingera okazał się jednak żywy.

Theo podnosi z podłogi swoją kurtkę i wstaje.

— Więc to jednak nie jest atak na cały nasz styl życia —

rzuca oschle.

— Dobrze się skończyło — zgadza się Henry.

Chciałby uścisnąć syna nie tylko dlatego, że czuje ulgę,

lecz dlatego, że uświadamia sobie, iż Theo wyrósł na

takiego sympatycznego człowieka. Odejście ze szkoły —

śmiałe przerwanie formalnej edukacji w punkcie, w którym

nie poważyli się na to jego rodzice, wzięcie odpowiedzial-

ności za własne życie — okazało się udanym krokiem.

Ostatnio jednak musi nie widzieć się z synem przynajmniej

przez tydzień, by go objąć. W dzieciństwie Theo był zawsze

spragniony fizycznego kontaktu — nawet w wieku trzynastu

lat brał czasami ojca za rękę na ulicy. Teraz nie ma do tego

powrotu. Tylko Daisy ma szansę na całusa na dobranoc,

kiedy jest w domu.

— Więc bierzesz dziś udział w marszu? — pyta Henry,

kiedy jego syn wychodzi z kuchni.

Page 43: McEwan Ian Sobota

43

— Tak jakby. Duchowo. Muszę przygotować tę pio-

senkę.

— No to śpij dobrze.

— Dobrze. Ty też — odpowiada Theo. — No to dob-

ranoc — dodaje, zmierzając w stronę drzwi. — Do zoba-

czenia rano — woła parę sekund później, wchodząc po

schodach. — ...Noc? — bąka nieśmiało, z lekko pytającą

intonacją, ze szczytu schodów i na każde z tych pożegnań

Henry odpowiada i czeka na następne. Tak właśnie wygląda

długie pożegnanie Thea, trzy, cztery albo nawet pięć po-

wtórzeń, przesąd, że powinien zawsze mieć ostatnie słowo.

Wyciągnięta dłoń powoli się wyślizguje.

Perowne hołduje teorii, że kawa może mieć czasami

paradoksalny efekt, i tak chyba dzieje się teraz, gdy stąpa

ciężkim krokiem po kuchni, gasząc światła; nie tylko bezsen-

na noc, lecz cały tydzień i wcześniejsze tygodnie zaczynają

dawać mu się we znaki. Wchodząc po schodach i trzymając

się poręczy, czuje, jak drżą mu kolana, mięśnie czworogło-

we. Tak właśnie będzie, kiedy skończy siedemdziesiątkę.

Przecinając hol, czuje pod bosymi stopami kojący dotyk

zimnej kamiennej posadzki. W drodze do głównych scho-

dów zatrzymuje się przy podwójnych frontowych drzwiach.

Wychodzi się przez nie prosto na chodnik, na ulicę, która

prowadzi na plac, i zmęczonemu Perowne'owi wydają się

nagle dziwnie obce z tkwiącymi na nich naroślami —:

trzema

masywnymi zamkami Banhama, dwiema czarnymi żelazny-

mi zasuwami równie starymi jak dom, dwoma łańcuchami

z hartowanej stali, wizjerem z mosiężną klapką, skrzynką

z elektronicznym systemem Entryphone oraz przyciskiem

i klawiaturą alarmu ze słabo świecącymi cyferkami. Tyle

zabezpieczeń, tyle szańców do pokonania: trzeba się strzec

nędzarzy, narkomanów i złoczyńców tego miasta.

Page 44: McEwan Ian Sobota

44

Stając ponownie w ciemności przy łóżku, pozwala, by

szlafrok zsunął mu się z ramion na podłogę, i po omacku

kładzie się w chłodnej pościeli przy żonie. Rosalind leży na

lewym boku, odwrócona do niego tyłem, wciąż ma pod-

ciągnięte kolana. Henry dopasowuje się do znajomego

obrysu jej ciała, obejmuje ją prawą ręką i przysuwa się

bliżej. Kiedy całuje ją w kark, Rosalind odzywa się z głębi

snu — ton jej głosu jest przyjemny i serdeczny, lecz

pojedyncze niewyraźne słowo w ogóle nie opuszcza jej ust,

jakby brzemię okazało się zbyt ciężkie do udźwignięcia.

Henry czuje, jak jej ciepłe ciało grzeje przez jedwabną

piżamę jego pierś i krocze. Przejście trzech pięter trochę go

ocuciło, oczy ma szeroko otwarte w ciemności; wysiłek

i minimalny wzrost ciśnienia krwi powodują lokalne pobu-

dzenie receptorów siatkówki. Po bezkresnym stepie jego

widzenia wędrują upiorne chmary opalizującej purpury

i zieleni, które zwijają się i zmieniają w bele materiału,

zwoje złupionego aksamitu, odsłaniające niczym kurtyny

nowe sceny, nowe myśli. Nie chce żadnej z nich, ale

zupełnie się rozbudził. Czeka go pozbawiony pracy dzień,

droga przez step; po partyjce sąuasha, którą po bezsennej

nocy ma już w zasadzie przegraną, musi odwiedzić matkę.

Nie potrafi wyobrazić sobie jej twarzy takiej, jaką jest

teraz. Zamiast tego widzi zapamiętaną z fotografii mist-

rzynię hrabstwa w pływaniu sprzed czterdziestu lat — ten

gumowy czepek w kwiatki, który upodabniał ją do żwawej

foki. Był z niej dumny, nawet kiedy zatruwała mu dzieciń-

stwo, ciągnąc go w zimowe wieczory na hałaśliwe miejskie

pływalnie z betonowymi posadzkami, po których walały

się plastry z kiszącymi się w letnich kałużach różowymi 1 purpurowymi plamami. Przed sezonem musiał z nią jeździć

nad ponure zielone jeziora i szare Morze Północne. To inny

żywioł, zwykła powtarzać, jakby mogło to stanowić jakieś

wyjaśnienie lub zachętę. Inny żywioł był dokładnie tym,

Page 45: McEwan Ian Sobota

45

w czym nie chciał zanurzać swojego chudego, piegowatego

ciała. Najbardziej bolesna była granica między żywiołami,

nieprzyjazna tafla tnąca pokryły gęsią skórką, wciągnięty

brzuch, gdy na początku czerwca — by sprawić jej przy-

jemność — wchodził na palcach do nieprzejrzystej wody

na wybrzeżu Essex. Nie potrafił nigdy skoczyć do wody,

tak jak to robiła ona i tak jak chciała, by zrobił. Codzienne

zanurzanie się w innym żywiole, czynienie każdego dnia

wyjątkowym, było tym, czego pragnęła, i uważała, że

powinien iść w jej ślady. Obecnie nie miał nic przeciwko

temu, pod warunkiem że obcym żywiołem nie była zimna

woda.

W nozdrza wpada mu świeże powietrze i przysuwając

się bliżej do Rosalind, czuje się lekko podniecony. Słyszy

przypominające szum wiatru w jodłowym lesie pierwsze

odgłosy ulicznego ruchu na Euston Road. Ludzie, którzy

muszą być w pracy o szóstej rano w sobotę. Myśl o nich

nie przyprawia go o senność, jak to się dzieje często innym

razem. Myśli o seksie. Gdyby świat dopasowywał się do

jego potrzeb, uprawiałby teraz z Rosalind seks, bez żadnych

wstępów, z bardzo chętną Rosalind, a potem, omdlewając

na trzeźwo z zachwytu, zapadłby w sen. Ale nawet des-

potyczni królowie i antyczni bogowie nie mogą marzyć

o świecie, który jest zawsze do ich dyspozycji. Właściwie

tylko dla małych dzieci życzenie i jego spełnienie jest

jednym i tym samym i być może dlatego w tyranach jest

coś dziecinnego. Sięgają po coś, czego nie mogą mieć.

Frustracja może w każdej chwili zakończyć się napadem

złości, w trakcie którego spadają głowy. Saddam na przy-

kład wcale nie jest pierwszym lepszym brutalem o kwad-

ratowej szczęce. Sprawia wrażenie wyrośniętego nad wiek,

rozczarowanego chłopaka o spojrzeniu winowajcy i ciem-

nych oczach zdziwionych tym, że nie wszystko można

wymóc rozkazem. Absolutna władza i jej rozkosze są poza

Page 46: McEwan Ian Sobota

46

jego zasięgiem i wciąż się kurczą. Wie, że kolejny służalczy

generał zawleczony do izby tortur, kolejna kula w głowie

krewniaka nie sprawią mu takiej samej jak niegdyś satys-

fakcji.

Perowne zmienia pozycję i muskając nosem plecy Rosa-

lind, wdycha cierpki aromat perfumowanego mydła, zmie-

szany z zapachem ciepłej skóry i umytych szamponem

włosów. Co za szczęście, że kobieta, którą kocha, jest

również jego żoną. Z drugiej strony zbyt szybko przeszedł

od erotyki do Saddama — który należy do sfery zamętu,

wieloskładnikowego miszmaszu złych przeczuć i trosk. Nie

mogąc zasnąć nad ranem, wijemy sobie gniazdo z własnych

lęków — nasze przetrwanie zależy w jakimś stopniu od

tego, czy umiemy przewidywać to, co najgorsze, i planować,

jak tego uniknąć. Sztuka mrocznego fantazjowania jest

dziedzictwem naturalnej selekcji w pełnym zagrożeń świe-

cie. W ciągu minionej godziny był w stanie ogłupienia, dał

się ponieść obłędowi nadinterpretacji. Nie pociesza go

wcale, że w naszych czasach każdy doszedłby na jego

miejscu do tych samych wniosków. Świat pełen jest błęd-

nych interpretacji. Jak możemy ufać samym sobie? Przy-

wołuje teraz detale, które zlekceważył, karmiąc swoje oba-

wy: to, że samolot nie zmierzał w stronę żadnego publicz-

nego budynku, że w regularny, kontrolowany sposób scho-

dził do lądowania, że leciał wyznaczonym korytarzem

powietrznym — żadna z tych rzeczy nie złagodziła jego

niepokoju. Powtarzał sobie, że są dwa możliwe wyjścia —

kot jest żywy lub martwy. Głosował jednak za martwym,

podczas gdy powinien się od razu zorientować, że to zwy-

czajny wypadek. A nie atak na cały nasz styl życia.

Na pół świadoma jego obecności Rosalind zmienia pozy-

cję, kręcąc ramionami, i jej plecy przywierają do jego piersi.

Potem przesuwa stopę po jego łydce i opiera jej łuk o jego

Palce. Coraz bardziej podniecony Henry czuje, że członek

Page 47: McEwan Ian Sobota

47

znalazł się w potrzasku jej pleców, i sięga w dół, by się

uwolnić. Jej oddech znowu jest równy. Henry leży nieru-

chomo, czekając, aż zmorzy go sen. Wziąwszy pod uwagę

współczesne standardy, jakiekolwiek standardy, jest coś

perwersyjnego w tym, że nigdy nie znudziło mu się upra-

wianie miłości z Rosalind, nigdy tak naprawdę nie kusiło

go, by skorzystać z rozlicznych okazji, których dostarcza

szczodra logika medycznej hierarchii. Kiedy myśli o seksie,

myśli o niej. O tych oczach, tych piersiach, tym języku, tej

gotowości. Któż inny mógłby go kochać z takim znaw-

stwem, taką serdecznością i przekornym humorem, z kim

innym wiązałoby go tyle wspomnień? W jednym życiu nie

zdołałby znaleźć innej kobiety, z którą czułby się taki

wolny, którą potrafiłby zadowolić z takim zapamiętaniem

i biegłością. Jakaś osobliwość charakteru sprawia, że to, co

znane, podnieca go bardziej aniżeli seksualna nowość.

Podejrzewa, że coś jest w nim stłumione, niesprawne albo

płochliwe. Wielu jego znajomych ma przygody z młodszymi

kobietami; co jakiś czas solidne małżeństwa eksplodują

w palbie wzajemnych zarzutów. Perowne patrzy na to

z niepokojem, bojąc się, że brakuje mu jakiegoś elementu

męskiej życiowej siły, śmiałego i zdrowego głodu nowych

doznań. Gdzie się podziała jego ciekawość? Co jest z nim

nie w porządku? Ale nic nie może na to poradzić. Na

zdarzające się od czasu do czasu pytające spojrzenie atrak-

cyjnej kobiety odpowiada niewyraźnym, spokojnym uśmie-

chem. Ta wierność może się wydawać cnotą lub uporem,

lecz nie jest żadną z tych rzeczy, ponieważ tak naprawdę

nie wydaje mu się, by miał jakikolwiek wybór. Tego właśnie

potrzebuje — posiadania, przynależności, repetycji.

Poznali się dzięki katastrofie — która z pewnością stano-

wiła atak na cały jej styl życia. Po raz pierwszy zobaczył

ją, przemierzając późnym sierpniowym popołudniem ko-

biecy oddział neurologii. To było uderzające, ta obfitość

Page 48: McEwan Ian Sobota

48

rudawobrązowych włosów u tak drobnej kobiety. Sięgały

jej niemal do pasa. Przez moment myślał, że jest dużym

dzieckiem. Siedziała na skraju łóżka, ubrana, rozmawiając

z asystentem. Po napięciu w jej głosie domyślił się, że jest

przerażona. Dowiedział się kilku szczegółów, kiedy stanął

przy jej łóżku, resztę poznał później z notatek. Cieszyła się

generalnie dobrym zdrowiem, ale w ciągu ostatniego roku

cierpiała często na bóle głowy. Pokazała im, gdzie ją boli.

Zauważył, że ma bardzo małe dłonie. A także idealnie

owalną twarz z dużymi jasnoniebieskimi oczyma. Miała

nieregularne okresy i czasami z piersi sączyła jej się jakaś

wydzielina. Kiedy siedziała tego dnia po południu w biblio-

tece wydziału prawa, czytając prace na temat deliktów —

dokładnie to zaznaczyła — zaczął jej, jak powiedziała,

nawalać wzrok. Po kilku minutach nie mogła już odczytać

cyfr na zegarku. Zostawiła książki, złapała torebkę i trzy-

mając się mocno balustrady, zeszła na dół. Kiedy macając

przed sobą rękoma, szła w stronę szpitala, zaczęło się

ściemniać. Myślała, że to zaćmienie Słońca i dziwiła się, że

nikt nie patrzy w niebo. Z izby przyjęć odesłano ją prosto

na oddział i teraz prawie nie widziała pasków na koszuli

asystenta. Gdy pokazał jej palce, nie mogła ich policzyć.

— Nie chcę być ślepa — mówiła cichym zszokowanym

głosem. — Proszę, nie pozwólcie, żebym oślepła.

Czy to możliwe, żeby takie duże przejrzyste oczy mogły

utracić zdolność widzenia? Wysłany na poszukiwanie kon-

sultanta, który nie odpowiadał na wezwania pagera, Henry

poczuł się w zupełnie nieprofesjonalny sposób odrzucony.

Miał wrażenie, że nie wolno mu pozostawiać asystenta —

gładkiego drapieżnego typka — sam na sam z tym nie-

zwykłym stworzeniem. On, Perowne, chciał zrobić wszyst-

ko, żeby ją uratować, chociaż miał tylko bardzo ogólne

Pojęcie, na czym może polegać jej problem.

Konsultant, doktor Whaley, uczestniczył w ważnym ze-

Page 49: McEwan Ian Sobota

49

braniu. Był dostojnym, trochę niezgrabnym mężczyzną

w trzyczęściowym garniturze w prążki, z kieszonkowym

zegarkiem i wystającą z górnej kieszonki fioletową jed-

wabną chusteczką. Perowne obserwował często z oddali

jego połyskującą w mrocznych korytarzach łysinę. Dźwięcz-

ny, teatralny głos Whaleya parodiowali nieraz młodsi le-

karze. Perowne poprosił sekretarkę, żeby wywołała go

z zebrania. Czekając, powtarzał w myślach to, co miał

zamiar powiedzieć, pragnąc zaimponować wielkiemu czło-

wiekowi swoją zwięzłością. Whaley wyszedł i słuchał ze

zmarszczonym czołem Perowne'a, który zaczął mówić

0 cierpiącej na bóle głowy dziewiętnastolatce, o jej nagłym

upośledzeniu wzroku, a także o nieregularnej miesiączce

1 mlekotoku.

— Na litość boską, chłopcze. Nieregularne okresy, wy-

ciek mleka! — zakrzyknął urywanym głosem radiowego

spikera z czasów wojny, ruszając jednocześnie szybko

korytarzem z marynarką pod pachą.

Przystawiono krzesło, by mógł usiąść naprzeciwko pa-

cjentki. Kiedy badał jej oczy, uspokoił mu się oddech.

Perowne obserwował zwróconą ku konsultantowi piękną

inteligentną twarz. Oddałby wiele, żeby słuchała go tak jak

tamtego. Pozbawiony widocznych wskazówek, musiał po-

legać na każdej zmianie tonu głosu Whaleya. Diagnoza

była szybka.

— No cóż, młoda damo. Wygląda na to, że ma pani

guza przysadki, która jest organem wielkości ziarnka grochu

i znajduje się w środku mózgu. Wokół guza doszło do

krwawienia, które uciska pani nerwy wzrokowe.

Za głową konsultanta było okno i Rosalind dostrzegała

chyba jej kontur, ponieważ wodziła oczyma po jego twarzy.

— Naprawdę mogę oślepnąć — powiedziała zatroska-

nym szeptem po kilku sekundach.

Nie, jeśli od razu się do pani zabierzemy.

Page 50: McEwan Ian Sobota

50

Rosalind kiwnęła głową na znak zgody. Whaley polecił

asystentowi, żeby w drodze na blok operacyjny wykonano

tomografię, która potwierdziłaby diagnozę. A potem, po-

chylając się ku niej, wyjaśnił cichym, niemal czułym gło-

sem, w jaki sposób guz powoduje powstawanie prolaktyny,

hormonu ciążowego, który sprawia, że piersi wytwarzają

mleko i zanikają miesiączki. Zapewnił ją, że to guz łagodny

i że oczekuje, iż Rosalind odzyska zdrowie. Wszystko

zależało od szybkości. Po pobieżnym, potwierdzającym

diagnozę badaniu piersi — Henry miał zasłonięty widok —

doktor Whaley wstał, wydał donośnym głosem szczegółowe

instrukcje, po czym oddalił się, żeby zmienić plan swoich

zajęć.

Henry eskortował ją z radiologii na blok operacyjny.

Udręczona Rosalind leżała na wózku, a on, dopiero na

czwartym miesiącu stażu, nie mógł nawet udawać, że cokol-

wiek wie o czekającym ją zabiegu. Razem z nią czekał na

korytarzu na anestezjologa. W trakcie luźnej pogawędki

dowiedział się, że dziewczyna studiuje prawo i nie ma

w Londynie bliskiej rodziny. Jej ojciec mieszkał we Francji,

matka nie żyła. Uwielbiana przez nią ciotka mieszkała

w Szkocji, na Hebrydach Zewnętrznych. Rosalind miała

łzy w oczach, targały nią potężne emocje. Panując nad

swoim głosem i wskazując gaśnicę, oznajmiła, że ponieważ

być może ostatni raz widzi kolor czerwony, chce go dobrze

zapamiętać. Czy mógłby przysunąć ją bliżej? Już teraz

prawie jej nie widziała. Powiedział, że operacja zakończy

się sukcesem, nie ma co do tego wątpliwości. W rzeczywis-

tości jednak nie miał o niczym pojęcia i ze spieczonymi

ustami i na miękkich nogach dotoczył wózek do ściany.

Musiał się dopiero nauczyć klinicznego dystansu. To chyba

właśnie wtedy, a nie później na oddziale, zaczął się w niej

zakochiwać. Wahadłowe drzwi otworzyły się i razem wkro-

czyli na blok, on drepcząc przy popychanym przez sanita-

Page 51: McEwan Ian Sobota

51

riusza wózku, ona, mnąc trzymaną w ręku chusteczkę

i wpatrując się w sufit, jakby chciała nasycić się ostatnimi

detalami.

Pogorszenie się wzroku nastąpiło nagle, w bibliotece,

i teraz była sama i czekała ją doniosła zmiana. Próbowała

się uspokoić, głęboko i powoli oddychając. Kiedy anestez-

jolog wsunął kaniulę w wierzch jej dłoni i podał jej tiopen-

ton, wpatrywała się intensywnie w jego twarz. Chwilę

później odpłynęła, a Perowne pobiegł się przebrać. Kazano

mu uważnie obserwować ten radykalny zabieg. Hipofizek-

tomię transsfenoidalną. Któregoś dnia miał ją sam wykony-

wać. Nawet teraz, po tylu latach, uspokajało go, kiedy

przypominał sobie, jaka była dzielna. I jak łagodnie ich

losy zostały ukształtowane przez tę katastrofę.

Co jeszcze mógł uczynić młody Henry Perowne, by

pomóc odzyskać wzrok tej pięknej młodej kobiecie z guzem

przysadki? Pomógł ją przenieść z wózka na stół operacyjny.

Wykonując polecenie asystenta, zamocował sterylne osłony

w uchwytach lamp operacyjnych. Patrzył, jak trzy stalowe

końcówki stabilizatora dopasowywane są do jej głowy.

Kiedy doktor Whaley wyszedł na chwilę z sali, Henry,

ponownie poinstruowany przez asystenta, przemył wargi

Rosalind aseptycznym mydłem i zauważył, jakie ma idealne

zęby. Później, gdy doktor Whaley dokonał nacięcia górnego

dziąsła i odwinął policzki, poczynając od wejścia do kana-

łów nosowych i oddzielając śluzówkę od przegrody noso-

wej, Henry pomógł ustawić we właściwym miejscu masyw-

ny mikroskop operacyjny. Nie było ekranu, na którym

dałoby się obejrzeć obraz — technologia wideo była wów-

czas w powijakach i na salach operacyjnych dopiero insta-

lowano odpowiednie urządzenia. Ale w trakcie całej operacji

mógł często zaglądać przez okular asystenta. Patrzył, jak

Whaley dociera do zatoki klinowej i usuwa jej przednią

ścianę, a potem umiejętnie odłupuje i rozwierca kostną

Page 52: McEwan Ian Sobota

52

podstawę dołu przysadki i odsłania, po niespełna czter-

dziestu pięciu minutach, znajdujący się w środku nabrzmiały

fioletowy gruczoł.

Perowne, pilnie śledzący decydujące ostrze chirurgicz-

nego skalpela, zobaczył, jak ciemny skrzep i ochrowego

koloru guz o konsystencji owsianki znika w końcówce

trzymanego przez Whaleya ssaka. W związku z nagłym

pojawieniem się przejrzystej cieczy — płynu mózgowo-

-rdzeniowego — chirurg zdecydował się pobrać z brzucha

przeszczep tłuszczu, aby zlikwidować przeciek. Wykonaw-

szy małe poprzeczne nacięcie na podbrzuszu pacjentki,

wyciął chirurgicznymi nożyczkami kawałek podskórnej

tkanki tłuszczowej, który umieścił w nerkowce. Następnie,

z wielką delikatnością, przeszczep został wsunięty przez

nos i umieszczony w tym, co pozostało z zatoki klinowej,

a potem uszczelniony tamponami nosowymi.

W całej tej eleganckiej procedurze zawarta była kapitalna

sprzeczność. Remedium było proste niczym przetkanie rury

przez hydraulika — ustąpił ucisk na nerwy wzrokowe

i zniknęło zagrożenie dla Rosalind. Mimo to odnalezienie

bezpiecznego dojścia do odległego miejsca w środku głowy

stanowiło techniczny majstersztyk i arcydzieło koncentracji.

Dotarcie tam od strony twarzy, usunięcie guza przez nos,

przywrócenie pacjentki do życia, bez bólu, infekcji i z oca-

lonym wzrokiem, było cudem ludzkiej pomysłowości. Za

tą jedną procedurą kryło się stulecie klęsk i częściowych

sukcesów, wypróbowywanych i porzucanych dojść, kryły

się dziesięciolecia nowych wynalazków, które to umoż-

liwiły, łącznie z tym mikroskopem oraz światłowodami.

Zabieg był humanitarny i odważny — szlachetny duch

został wspomożony przez brawurę cyrkowego występu. Do

tego momentu zamiar Perowne'a, by zostać neurochirur-

giem, był nieco teoretyczny. Wybrał mózg, ponieważ wy-

dawał się bardziej interesujący od pęcherzy i stawu kolano-

Page 53: McEwan Ian Sobota

53

wego. Teraz jego ambicje stały się przedmiotem głębokiego

pożądania. Kiedy zaczęło się zaszywanie i ta twarz, ta

konkretna piękna twarz, zupełnie niezniekształcona, znalazła

się z powrotem na miejscu, przyszłość wydała mu się

podniecająca i chciał jak najprędzej zacząć się uczyć.

Zakochał się w życiu. Zakochał się też oczywiście w Rosa-

lind. Te dwie rzeczy były nierozdzielne. W swoim unie-

sieniu zachował nawet nieco miłości dla samego mistrza,

doktora Whaleya, który pochylając swoje masywne ciało

i oddychając głośno pod maską, wykonywał trudne i precy-

zyjne zadania. Upewniwszy się, że usunął cały guz i skrzep,

odszedł, żeby obejrzeć następnego pacjenta. Ułożenie na

powrót pięknych rysów pacjentki pozostawiono drapież-

nemu asystentowi.

Czy Henry zachował się niestosownie, zajmując w sali

pooperacyjnej takie miejsce, by być pierwszą osobą, którą

Rosalind zobaczy po odzyskaniu przytomności? Czy na-

prawdę sądził, że ukołysana przez łagodnie falującą morfinę

spostrzeże go i się w nim zadurzy? Krzątający się przy niej

anestezjolog i jego zespół nie dopuszczali go bliżej. Kazano

mu odejść i poszukać sobie lepszego zajęcia. On jednak

zwlekał i stał kilka stóp za jej głową, gdy zaczęła się

budzić. W końcu zobaczył, jak otwiera oczy i z zastygłą

twarzą próbuje sobie przypomnieć, w jakim punkcie swoje-

go życia się znalazła. A potem ostrożnie i boleśnie się

uśmiechnęła, uświadamiając sobie, że wraca jej wzrok. Nie

był jeszcze idealny, ale to było tylko kwestią godzin.

Kilka dni później Perowne autentycznie się przydał,

usuwając jej szwy z wewnętrznej strony górnej wargi i po-

magając wyjąć opatrunki z nosa. Został po godzinach, żeby

z nią porozmawiać. Wsparta na poduszkach i blada po tym,

co przeszła, z leżącymi dookoła grubymi podręcznikami

i włosami splecionymi w dwa ciężkie pensjonarskie war-

kocze, sprawiała wrażenie odizolowanej. Jej jedynymi gość-

Page 54: McEwan Ian Sobota

54

mi były dwie pilne dziewczyny, z którymi dzieliła miesz-

kanie. Ponieważ mówienie sprawiało jej ból, popijała wodę.

między zdaniami. Powiedziała mu, że przed trzema laty,

kiedy była szesnastolatką, jej matka zginęła w wypadku

drogowym, a ojciec, słynny poeta John Grammaticus, miesz-

ka w odosobnieniu na zamku w pobliżu Pirenejów. Żeby

odświeżyć pamięć Henry'ego, wspomniała o Górze Fudżi,

wierszu zamieszczanym we wszystkich szkolnych antolo-

giach. Nie miała chyba jednak pretensji, kiedy okazało się,

że nigdy nie słyszał o autorze. Nie przejęła się również

tym, że pochodzenie Henry'ego było mniej egzotyczne —

niezmienna podmiejska uliczka w Perivale, brak rodzeństwa,

ojciec, którego nie pamiętał.

Kiedy ich romans w końcu się rozpoczął — kilka mie-

sięcy później, po północy, w kabinie promu płynącego

w wietrzną pogodę do Bilbao — wypominała mu „długą

i szczwaną kampanię, która miała na celu jej uwiedzenie".

Nazwała ją również majstersztykiem ukradkowości. Ale to

ona narzucała jej styl i tempo. Już na samym początku

wyczuł, jak łatwo można ją spłoszyć. Jej odizolowanie nie

ograniczało się tylko do szpitalnego oddziału. Tkwiło w niej

zawsze — ostrożność, która stała na straży spontaniczności

i nie pozwalała na zbytnią ekscytację. Mogła ją wyprowa-

dzić z równowagi nagła propozycja pikniku na wsi, nieza-

powiedziana wizyta starego przyjaciela, darmowe bilety do

teatru na ten sam dzień. Ostatecznie potrafiła zaakceptować

i jedno, i drugie, i trzecie, a mimo to w pierwszej chwili

zawsze odmawiała, zawsze się jeżyła. W tamtym okresie

czuła się bezpieczniej ze swoimi prawniczymi księgami,

rozważając znaną, dawno zamkniętą sprawę Donoghue

przeciwko Stevensonowi. To nieufne podejście do życia

mogło rozszerzyć się i na niego, gdyby odważył się na

jakiś niezwykły krok. Musiał stale myśleć o dwóch kobie-

tach; żeby zdobyć zaufanie córki, musiał znać i lubić

Page 55: McEwan Ian Sobota

55

wszystko to, co dotyczyło matki. Musiał uderzać w konkury

do ducha.

Marianne Grammaticus była nie tyle opłakiwana, ile stale

brana pod uwagę. Bez przerwy obecna, czuwała nad córką

i wraz z nią obserwowała świat. Stąd brała się intrower-

tyczność i ostrożność Rosalind. Śmierć matki była zbyt

bezsensowna, by w nią uwierzyć — pijak przejeżdżający

późno w nocy na czerwonych światłach nieopodal Victoria

Station — i po trzech latach Rosalind w dalszym ciągu nie

akceptowała jej na pewnym poziomie. Pozostawała w ci-

chym kontakcie z wyimaginowaną bliską osobą. Wszystko

odnosiła do matki, do której zawsze, nawet jako mała

dziewczynka, zwracała się po imieniu. Nie krępowała się

także mówić o niej Henry'emu, wspominając ją często

mimochodem i fantazjując na temat jej możliwych reakcji.

To by się spodobało Marianne, mogła powiedzieć o filmie,

który właśnie obejrzeli i który przypadł im do gustu. Albo:

Marianne nauczyła mnie, jak robić tę żupę cebulową, ale

nigdy nie udało mi się ugotować jej tak dobrze jak ona.

Albo na temat Falklandów: to zabawne, ale wcale nie byłaby

przeciwko tej wojnie. Po prostu nienawidziła Galtieriego.

Po kilku tygodniach ich przyjaźni — czułej, aczkolwiek

fizycznie powściągliwej — Henry odważył się zapytać

Rosalind, co pomyślałaby o nim jej matka. „Uwielbiałaby

cię", odparła bez wahania. Uznał to za znaczącą wskazówkę

i tej nocy całował się z nią z niezwykłą swobodą. Rosalind

odwzajemniała jego pocałunki, lecz robiła to bez zapamię-

tania, i później prawie przez tydzień była zbyt zajęta, by się

z nim zobaczyć. Samotność i praca w mniejszym stopniu

niż pocałunki zagrażały jej wewnętrznemu światu. Henry

zaczął rozumieć, że bierze udział w zawodach. Wszystko

wskazywało na to, że wygra, ale tylko pod warunkiem, że

będzie się posuwał w powolnym, staroświeckim tempie

misia koali.

Page 56: McEwan Ian Sobota

56

W kołyszącej się kabinie promu, na wąskiej koi, sprawa

została ostatecznie przypieczętowana. Dla Rosalind nie było

to wcale łatwe. Żeby go pokochać, musiała osłabić więź

łączącą ją z najbliższą przyjaciółką, jej matką. Obudziwszy

się rano i przypomniawszy sobie, jaką przekroczyła granicę,

popłakała się — w równym stopniu z radości co ze smutku,

jak próbowała mu nieprzekonująco wytłumaczyć. Szczęście

wydawało się złamaniem jakiejś zasady, ale było nie do

uniknięcia.

Wyszli na pokład, żeby zobaczyć wstający nad portem

świt. To był surowy obcy świat. Nad niskimi betonowymi

budynkami urzędu celnego i szarymi portowymi dźwigami

sunęły chmury szkwałowe niesione porywistym wiatrem,

który zawodził w stalowym olinowaniu. Na pokrytym wiel-

kimi kałużami nabrzeżu stał samotny starszy mężczyzna,

zarzucający ciężką linę na pachołek cumowy. Ubrany

w skórzaną kurtkę i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem,

trzymał w zębach zgaszone cygaro. Wykonawszy to, co do

niego należało, uodporniony na pogodę, odszedł wolnym

krokiem w stronę urzędu celnego. Uciekając przed zimnem,

zeszli z powrotem po wielu schodkach w lepkie głębiny

statku i ponownie kochali się na wąskiej koi. Potem, leżąc

nieruchomo, usłyszeli przez głośniki apel do pieszych pa-

sażerów, aby natychmiast opuścili prom. Rosalind znowu

miała łzy w oczach. Wyznała mu, że ostatnio nie słyszy już

tak wyraźnie głosu matki. Pożegnanie z Mariannę miało

okazać się bardzo długie. Wiele podobnych do tej wspania-

łych chwil spowijał cień. Już wówczas, kiedy spleceni ze

sobą, słyszeli łomoty i stłumione okrzyki wylęgających na

korytarze pasażerów, zrozumiał powagę tego, co się za-

czynało. Stając pomiędzy Rosalind i jej duchem, musiał

wziąć na siebie odpowiedzialność. Zawarli ze sobą cichy

kontrakt. Mówiąc bez ogródek, kochanie się z Rosalind

oznaczało jej poślubienie. Rozsądny mężczyzna mógłby na

Page 57: McEwan Ian Sobota

57

jego miejscu z godnością spanikować, lecz prostota tego

układu ze wszech miar odpowiadała Henry'emu Perow-

ne'owi.

Prawie ćwierć wieku później Rosalind zaczyna wiercić

się w jego ramionach, zdając sobie przez sen sprawę, że

wkrótce zadzwoni jej budzik. Do świtu — zjawiska w za-

sadzie wiejskiego, w mieście stanowiącego czystą abstrak-

cję — zostało jeszcze półtorej godziny. Miasto nie może

się doczekać sobotnich pracoholików. O szóstej rano Euston

Road jest już na pełnych obrotach. Co pewien czas przez

ogólny szum przebija się warkot motocykli, brzęczących

niczym przeciążone łańcuchowe piły. Słychać także pierw-

sze zawodzenie policyjnych syren, opadające i podnoszące

się w dopplerowskich zmianach wysokości tonu; już nie

jest za wcześnie na złe uczynki. W końcu Rosalind odwraca

się do niego twarzą. Ta strona ludzkiego ciała emanuje

komunikatywnym ciepłem. Całując się z nią, Perowne wy-

obraża sobie zielone oczy szukające jego własnych. Banalny

cykl zasypiania i budzenia się w ciemności, pod wspólną

kołdrą, wraz z innym stworzeniem, bladym, miękkim, czu-

łym ssakiem, z którym oplatamy się kończynami i zbliżamy

twarze w rytuale uczucia, na krótko złączeni przez odwiecz-

ną potrzebę ciepła, wygody i bezpieczeństwa — prosta co-

dzienna pociecha, prawie zbyt oczywista, łatwa do zapom-

nienia w świetle dnia. Czy opisał to kiedykolwiek jakiś

poeta? Nie ten jeden moment, lecz jego trwanie przez lata.

Zapyta o to córkę.

— Miałam wrażenie, że mantyczyłeś przez całą noc.

Kładłeś się i wstawałeś z łóżka — mówi Rosalind.

— Zszedłem na dół o czwartej i posiedziałem trochę

z Theem.

— Wszystko u niego w porządku?

Page 58: McEwan Ian Sobota

58

— Hmm.

To nie jest pora, żeby mówić jej o samolocie, zwłaszcza

że jego znaczenie zmalało. Co się tyczy stanu euforii,

w tym momencie brakuje mu inwencji, żeby ją opisać.

Później. Zrobi to później. Rosalind budzi się dokładnie

w tej samej chwili, kiedy on zasypia. Mimo to jego erekcja

zwiększa się, penis bez końca twardnieje, jakby pompował

go serią wdechów i w ogóle nie wydychał powietrza.

Może to zmęczenie tak go uwrażliwia. Albo pięciodniowy

post. Jest coś znajomego i podniecającego w tym, jak

Rosalind przysuwa się bliżej, grzeje go nadwyżką swojego

fizycznego żaru. On sam nie ma siły, żeby przejawiać

inicjatywę, woli liczyć na los szczęścia, na jej potrzeby.

Jeśli nic z tego nie będzie, trudno. Nic nie powstrzyma go

przed zaśnięciem.

Rosalind całuje go w nos.

— Spróbuję odebrać tatę zaraz po pracy. Daisy przyjeż-

dża z Paryża o siódmej. Będziesz w domu?

— Mm.

Zmysłowa, inteligentna Daisy, drobnokoścista, blada i po-

prawna. Pokażcie mu jakąś inną początkującą poetkę, która

chodzi w garsonkach, krótkich spódniczkach i świeżych

białych bluzkach, mało pije i pisze swoje najlepsze kawałki

przed dziewiątą rano? Jego mała dziewczynka, odsuwająca

się od niego w sprawną paryską kobiecość, już w maju

wydaje swój pierwszy tomik poezji. I to nie w jakiejś

garażowej oficynie, lecz w szacownym wydawnictwie,

mieszczącym się przy Queen Square, vis ä vis szpitala,

w którym zaklipsował swój pierwszy tętniak. Nawet zrzęd-

liwy dziadek, z pogardą traktujący współczesne pisarstwo,

wysłał jej ze swojego chateau prawie nieczytelny list, który

po odcyfrowaniu okazał się peanem pochwalnym. Perow-

ne'a, niebędącego w tej dziedzinie ekspertem i bardzo z niej

oczywiście zadowolonego, zabolała poezja miłosna, to, że

Page 59: McEwan Ian Sobota

59

jego córka tyle wie lub też tak obrazowo marzy o ciałach

mężczyzn, których nigdy nie spotkał. Kim jest ten palant,

którego obrzmiałość przypomina „podnieconą konewkę",

zbliżającą się do „szczególnej róży"? Albo ten drugi, który

śpiewa „niczym Caruso" pod prysznicem, myjąc szampo-

nem „obie brody"? Musi powściągnąć to oburzenie, niegod-

ne czytelnika poezji. Starał się pozbyć ojcowskiej zabor-

czości i spojrzeć na te wiersze z pewnym dystansem.

Zaczęła mu się nawet podobać mniej ekspresyjna, lecz

mimo to złowieszcza linijka z innego wiersza, odnotowują-

ca, ,jak każda/ róża wyrasta na zarekinionej łodydze".

Bladej młodej dziewczyny z różami od dawna już nie było

w domu. Jej przyjazd jest oazą, czekającą go pod koniec

dnia.

— Kocham cię.

To nie jest zwykłe wyznanie miłości, ponieważ Rosalind

sięga w dół, bierze go do ręki i nie zwalniając uchwytu,

obraca się i wyłącza budzik. Wygina przy tym całe ciało

i materac przejmuje drżenie jej mięśni.

— Bardzo się z tego cieszę — odpowiada Henry i całują

się.

— Od jakiegoś czasu byłam na pół obudzona i czułam

na plecach, jak twardniejesz — mówi ona.

— Jakie to uczucie?

— Sprawiło, że cię zapragnęłam. Ale nie mam dużo

czasu. Nie wolno mi się spóźnić.

Uwiódł ją zupełnie bez wysiłku! Jego marzenie, przed-

miot zazdrości bogów i despotów, spełnia się, choć nie

ruszył nawet palcem, i Henry budzi się z odrętwienia, by

wziąć ją w ramiona i głęboko pocałować. Rzeczywiście

jest gotowa. I tak kończy się jego noc i tak Henry zaczyna

dzień, o szóstej rano — zastanawiając się, czy cała istota

małżeńskiego kompromisu nie sprowadza się przypadkiem

do tej jednej chwili: po ciemku, w pozycji misjonarskiej,

Page 60: McEwan Ian Sobota

w pośpiechu, bez gry wstępnej. Ale to dzieje się gdzieś na

peryferiach. W tym momencie jest uwolniony od wszelkiej

myśli i pamięci, od mijających sekund i stanu świata. Seks

jest innym medium, w którym dochodzi do refrakcji czasu

i znaczenia, biologiczną nadprzestrzenią tak różną od świa-

domej egzystencji, jak różnią się od niej sny albo jak różni

się woda od powietrza. To inny żywioł, powtarzała jego

matka; dzień będzie inny, Henry, kiedy pójdziesz popływać.

I ten dzień będzie się różnił od wszystkich innych.

Page 61: McEwan Ian Sobota

61

2

W tym poglądzie na życie jest coś dostojnego. Perowne'a

budzi albo wydaje mu się, że go budzi, szum suszarki do

włosów i mamroczący głos, powtarzający jakąś frazę. Póź-

niej, gdy zdążył już z powrotem zasnąć, słyszy głośne

stuknięcie otwierających się drzwi szafy, jednej z dwóch

wyłożonych lakierowanym fornirem, przestronnych, wnę-

kowych szaf, z automatycznym oświetleniem, głębokimi

pachnącymi zakamarkami i skomplikowanym systemem

półek i szuflad; jeszcze później, kiedy Rosalind stąpa boso

po sypialni, jedwabisty szelest jej halki, na pewno tej czarnej

w czerwone tulipany, którą kupił jej w Mediolanie; a potem

zdecydowane stukanie obcasów po marmurowej podłodze

łazienki, kiedy jego żona kończy się szykować przed lust-

rem, skrapia się perfumami i szczotkuje włosy; i przez cały

ten czas przymocowane przyssawkami do mozaikowej ścia-

ny prysznica plastikowe radio w kształcie skaczącego nie-

bieskiego delfina nadaje tę samą frazę, aż w końcu, w miarę

jak potęguje się jej znaczenie, Perowne zaczyna odczuwać

religijną satysfakcję — w tym poglądzie na życie jest coś

dostojnego, słychać raz po raz.

W tym poglądzie na życie jest coś dostojnego. Kiedy

dwie godziny później budzi się na dobre, Rosalind nie ma

Page 62: McEwan Ian Sobota

62

i w sypialni panuje cisza. Z miejsca, gdzie okiennice są

uchylone, pada wąski snop światła. Dzień wydaje się olśnie-

wająco biały. Perowne ściąga z siebie kołdrę i leżąc na

plecach na jej części łóżka, nagi w cieple centralnego

ogrzewania, czeka, aż fraza wskoczy na swoje miejsce. To

oczywiście Darwin, z wczorajszej lektury w wannie, w ostat-

nim akapicie swojego wielkiego dzieła, którego Perowne

właściwie nigdy nie doczytał do końca. Poczciwy, zdeter-

minowany, chory Karol odwołujący się w całej pokorze do

dżdżownic i cykli planetarnych, aby pomogły mu w pożeg-

nalnym ukłonie. By złagodzić wymowę dzieła, odwołał się

w późniejszych wydaniach do Stwórcy, czynił to jednak

bez większego przekonania. Te pięćset stron zasługiwało

na wyłącznie jedną konkluzję: nieskończone i piękne formy

życia, które obserwujemy w zwykłym żywopłocie, ale także

w wyższych istotach, takich jak my sami, wywodzą się

z praw fizyki, z wojny przyrody, z głodu i ze śmierci. Na

tym polega dostojeństwo. I krzepiący rodzaj otuchy w krót-

kim przywileju świadomości.

Kiedyś, w trakcie spaceru wzdłuż rzeki — przysypaną

śniegiem doliną Esk w czerwonawym blasku niskiego słoń-

ca — jego córka zacytowała pierwszą linijkę wiersza swo-

jego ulubionego poety. Najwyraźniej niewiele młodych

kobiet kochało Philipa Larkina tak mocno jak ona. „Gdyby

mnie powołano / Do wymyślenia religii, / Jej podstawą

uczyniłbym wodę"*. Powiedziała, że podoba jej się to

lakoniczne „gdyby mnie powołano" — jakby można było

w ogóle zostać powołanym, jakby ktoś kiedykolwiek został.

Przystanęli, żeby napić się kawy z termosu, i Perowne,

wodząc palcem po linii porostu, stwierdził, że gdyby go

kiedykolwiek powołano, podstawą religii uczyniłby ewolu-

cję. Czy jest jakiś lepszy mit stworzenia? Niewyobrażalny

* Tłumaczył Stanisław Barańczak.

Page 63: McEwan Ian Sobota

63

bezmiar czasu, niezliczone pokolenia, które poddane ślepym

siłom przypadkowej mutacji, selekcji naturalnej i zmian

środowiskowych rodzą skomplikowane żywe piękno z mar-

twej materii; tragedia stale ginących form, a później cud

pojawiających się umysłów, a wraz z nimi moralności,

miłości, sztuki, miast — i bezprecedensowy bonus tej

historii, który okazuje się w oczywisty sposób prawdziwy.

Pod koniec tej nie do końca żartobliwej tyrady —■ stali

na kamiennym mostku przy zbiegu dwóch strumieni —

Daisy roześmiała się i odstawiła kubek, żeby klasnąć

w dłonie.

— Skoro twierdzisz, że jest w oczywisty sposób praw-

dziwy, toż to przecież autentyczna staroświecka religia.

Tęsknił za nią w ciągu tych ostatnich miesięcy i Daisy

wkrótce tu będzie. Chociaż to sobota, Theo obiecał posie-

dzieć wieczorem w domu, przynajmniej do jedenastej.

Perowne ma zamiar ugotować rybny gulasz. Wizyta na

targu rybnym jest jednym z łatwiejszych czekających go

zadań: ma kupić żabnice, wenusówki, omułki i nieoczysz-

czone krewetki. Ta praktyczna lista słonowodnych produk-

tów każe mu w końcu wstać z łóżka i pójść do łazienki.

Podobno to wstyd, by mężczyzna oddawał mocz na siedzą-

co, ponieważ tak właśnie robią kobiety. Spokojnie! Perowne

siada i kiedy strumień uryny spływa po misce klozetowej,

czuje, jak rozwiewają się ostatnie strzępy snu. Próbuje

zlokalizować całkiem inne źródło wstydu, poczucia winy

bądź też czegoś o znacznie lżejszym kalibrze, zapamiętane-

go zakłopotania lub idiotyzmu. Przemknęło mu to przez

myśl zaledwie przed kilku minutami i teraz pozostało po

nim samo poczucie, bez uzasadnienia. Wrażenie, że się

śmiesznie zachował albo wyraził. Że wyszedł na głupka.

Nie pamiętając, co to było, nie może wybić sobie tego

z głowy. Ale kogo to obchodzi? Przezroczyste błony snu

wciąż go spowalniają — wyobraża je sobie w postaci

Page 64: McEwan Ian Sobota

64

pajęczynówki, tej siateczkowatej osłony mózgu, którą ruty-

nowo przecina. Dostojeństwo. Musiał wysnuć tę frazę z szu-

mu suszarki i wziąć ją za fragment radiowych wiadomości.

Luksus bycia w półśnie, bezpiecznej eksploracji psychozy.

Ale w nocy, podchodząc w euforii do okna, był całkowicie

wybudzony. Teraz nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Wstaje i spuszcza po sobie wodę. Według autorów zabaw-

nego artykułu w czasopiśmie, które leżało na stoliku do

kawy na bloku operacyjnym, przynajmniej jedna jej mole-

kuła spadnie na niego któregoś dnia w postaci deszczu. Tak

mówi prawo wielkich liczb, lecz statystyczne prawdopodo-

bieństwo to nie to samo co prawda. Spotkamy się znów, nie

wiem gdzie i nie wiem kiedy. Nucąc tę wojenną melodię,

podchodzi po zielono-białej marmurowej posadzce do swo-

jej umywalki, żeby się ogolić. Bez tego porannego rytuału

czułby się niepełny nawet w wolny dzień. Powinien nauczyć

się od Thea, jak sobie odpuszczać. Ale Henry lubi drewnianą

miseczkę, pędzel z borsuczej sierści oraz zbytkownie jed-

norazową maszynkę do golenia z trzema ostrzami i sprytnie

zakrzywioną i żłobioną zieloną rączką — wodzenie tym

industrialnym klejnotem po znajomej skórze zaostrza jego

myśli. Powinien uważać na to, co William James napisał

o zapominaniu słowa lub nazwy; pozostaje po nich draż-

niący, pusty kształt, prawie, lecz nie do końca precyzujący

ideę, którą niegdyś zawierał. Nawet walcząc z odrętwiałą

pamięcią, wie się dokładnie, czym ta zapomniana rzecz nie

jest. James miał dar skupiania uwagi na zaskakującym

banale — i skromnym zdaniem Perowne'a pisał bardziej

trafiającą w sedno prozę niż jego marudny brat, który wolał

obchodzić na kilkanaście różnych sposobów daną rzecz,

aniżeli nazwać ją po imieniu. Daisy, arbiter literackiej

edukacji Perowne'a, nigdy by się z tym nie zgodziła. Jeszcze

na studiach napisała długi esej o późnych powieściach

Henry'ego Jamesa i potrafiła zacytować fragment Golden

Page 65: McEwan Ian Sobota

65

Bowl. Zna. także na pamięć dziesiątki wierszy, których

nauczyła się w wieku kilkunastu lat, zarabiając w ten sposób

pieniądze u swojego dziadka. Jej wykształcenie tak bardzo

różni się od wykształcenia jej ojca. Nic dziwnego, że lubią

swoje dysputy. Cóż ona wie! Zachęcony przez nią próbował

przeczytać tę książkę o małej dziewczynce cierpiącej strasz-

ne męki w wyniku rozwodu rodziców. Temat był obiecują-

cy, lecz biedna Maisie zniknęła wkrótce w mgławicy słów

i na czterdziestej ósmej stronie Perowne, który potrafił przez

siedem godzin stać przy stole operacyjnym i brał udział

w londyńskim maratonie, dał za wygraną. Nawet opowieść

0 imienniczce córki wprawiła go w konsternację. Jakie

wnioski miał wysnuć dorosły czytelnik z łatwego do prze-

widzenia upadku Daisy Miller? Że świat może być niemiły?

To za mało. Perowne pochyla się nad kranem, żeby obmyć

twarz. Może przynajmniej pod tym względem staje się

podobny do Darwina, który pod koniec życia uważał Szeks-

pira za nudnego aż do mdłości. Liczy, że Daisy wyostrzy

jego wrażliwość.

W pełni rozbudzony wraca do sypialni, pragnąc nagle

jak najszybciej ubrać się i uwolnić od różnych macek tego

pokoju, od snu, bezsenności, przegrzanych myśli, nawet od

seksu. Wymięte, skotłowane w pornograficzny sposób łóżko

ucieleśnia wszystkie te elementy. Brak pożądania jest oczy-

szczający. W dalszym ciągu nagi, szybko wygładza kołdrę

1 prześcieradło, podnosi z podłogi poduszki i ciska je

w stronę wezgłowia, a potem idzie do garderoby, w której

trzyma swój sprzęt sportowy. Sobotni ranek obfituje w drob-

ne przyjemności — należy do nich obietnica kawy i jego

spłowiały kostium do sąuasha. Daisy, znana ze swojej

elegancji, określa go czułym mianem łachów. Na niebies-

kich szortach widać niedające się sprać jasne plamy od

Page 66: McEwan Ian Sobota

66

potu. Na szary podkoszulek Perowne wkłada stary kasz-

mirowy sweter z wygryzionymi przez mole dziurami na

piersi, a na szorty dół od dresu, związany w pasie sznurkiem.

Białe skarpetki z kosmatego elastycznego frotte, z żółtymi

i różowymi paskami na górze, mają w sobie coś z dziecin-

nego pokoju. Kiedy wyjmuje je z pudełka, w powietrzu

rozchodzi się swojski zapach prania. Ostra, zwierzęco-

-syntetyczna woń butów do sąuasha przywodzi na myśl

kort, czyste białe ściany i czerwone linie, niepodważalne

reguły gladiatorskiej walki i wyniku.

Nie ma sensu udawać, że nie obchodzi go wynik. W ze-

szłym tygodniu przegrał z Jayem Straussem, ale przemie-

rzając teraz pokój sprężystym czujnym krokiem, czuje, że

dziś wygra. Przypomina sobie, jak sunął przez ten pokój

w nocy, i kiedy otwiera te same okiennice, na pół zapo-

mniany idiotyzm prawie do niego wraca. Natychmiast jed-

nak ginie w powodzi niskiego zimowego światła i nagłym

zainteresowaniu tym, co dzieje się na zewnątrz.

W pierwszej chwili może się wydawać, że to dwie kil-

kunastoletnie dziewczyny, drobne, z bladymi delikatnymi

twarzami, zbyt lekko ubrane jak na luty. Mogą być siost-

rami, stojącymi przy płocie ogrodów, niezwracającymi

uwagi na przechodniów, zatopionymi we własnym rodzin-

nym dramacie. Dopiero po chwili Perowne dochodzi do

wniosku, że postać stojąca przodem do niego to chłopak.

Trudno to rozstrzygnąć, ponieważ ma na głowie kask, spod

którego wystają gęste brązowe loki. Pewną wskazówkę

może stanowić jego postura, szeroko rozstawione stopy,

grubość nadgarstka, kiedy kładzie dłoń na ramieniu dziew-

czyny. Ta strąca ją. Jest przejęta, płacze, jej ruchy są

niepewne — podnosi ręce, by zasłonić twarz, ale kiedy

chłopak przysuwa się, żeby ją do siebie przyciągnąć, uderza

go nieskutecznie w pierś niczym dawna hollywoodzka

heroina. Odwraca się od niego, lecz nie odchodzi. Perow-

Page 67: McEwan Ian Sobota

67

ne'owi zdaje się, że widzi w jej twarzy odbicie delikatnego

owalu córki, jej małego noska i filuternego podbródka.

Odkrywszy to, przygląda jej się baczniej. Dziewczyna

pragnie chłopca i go nienawidzi. Jego wzrok jest dziki,

wyostrzony przez głód. Czy ma na nią ochotę? Nie pozwala

jej odejść i przez cały czas mówi, namawia, nakłania,

próbuje ją przekonać bądź udobruchać. Co jakiś czas jej

lewa dłoń wędruje do tyłu, wsuwa się pod podkoszulek

i mocno drapie. Robi to machinalnie, nawet kiedy płacze

i bez przekonania odpycha od siebie chłopca. Spowodowane

przez amfetaminę mrowienie — fantomowe mrówki prze-

biegające przez tętnice i żyły, swędzenie, którego nigdy nie

uda się uśmierzyć. A może wywołana przez opiaty ze-

wnętrzna reakcja histaminowa, częsta u niedawno uzależ-

nionych. Wskazywałyby na to bladość i emocjonalna nad-

pobudliwość. To z całą pewnością narkomani. Za rozpaczą

i podejmowanymi bezskutecznie przez chłopaka próbami

jej ukojenia nie kryją się sprawy rodzinne, lecz raczej

niezaliczony numerek.

Ludzie często przychodzą na plac, by odegrać tu swoje

dramaty. Ulica najwyraźniej im nie wystarcza. Pasja po-

trzebuje przestrzeni, uważnej widowni teatru. W podobny

sposób, chociaż na inną skalę, konstatuje Perowne, któremu

słońce i nowy dzień przypomniały jego stałe troski, pociąga

chyba iracka pustynia — płaski i prawdopodobnie pusty

krajobraz, podobny do mapy stratega, na której łatwo roz-

pętać furie o niebywałych rozmiarach. Powiada się, że

pustynia to marzenie planisty. Miejski plac jest jej intymnym

ekwiwalentem. W ostatnią niedzielę jakiś chłopak przez

dwie godziny chodził po nim w tę i z powrotem, krzycząc

do telefonu głosem, który cichł, kiedy oddalał się na połu-

dnie, i potężniał w zapadającym zmierzchu, gdy wracał.

Nazajutrz rano w drodze do pracy Perowne zobaczył kobie-

tę, która wyrwała mężowi komórkę i roztrzaskała ją o chod-

Page 68: McEwan Ian Sobota

68

nik. W tym samym miesiącu jakiś facet w ciemnym gar-

niturze, z leżącym obok parasolem, klęczał z głową, która,

jak się zdawało, utkwiła między prętami ogrodzenia. Oka-

zało się, że przyciskał ją tylko do prętów i płakał. Starsza

dama z butelką whisky potrafi przez trzy godziny pokrzy-

kiwać i skrzeczeć w wąskiej uliczce. Publiczny aspekt placu

zapewnia tym intymnym dramatom stosowną dozę prywat-

ności. Pary przychodzą, żeby porozmawiać albo płakać

cicho na ławkach. Wynurzając się z małych komunalnych

klitek, z szeregowych domków i ciasnych zaułków na

szeroką przestrzeń i widząc niebo i wysokie, rosnące na

trawniku platany, ludzie przypominają sobie o swoich pod-

stawowych potrzebach, o tym, że nie zostały zaspokojone.

Nie brakuje tu jednak i szczęścia. Perowne widzi je po

drugiej stronie, przy hinduskim hostelu, kiedy otwiera kolej-

ne okiennice i sypialnię zalewa światło. W tej części placu

panuje prawdziwe podniecenie. Dwaj Azjaci w dresach —

poznaje ich z kiosku przy Warren Street — przeładowują

towar z furgonetki na stojący na chodniku ręczny wózek.

Umieścili już na nim plakaty, zwinięte transparenty, arkusze

z przypinanymi odznakami i gwizdkami, grzechotki i trąbki,

zabawne kapelusiki i maski najważniejszych polityków —

Bush i Blair leżą na rozchybotanych stertach, wpatrując się

pustym wzrokiem w niebo, upiornie biali w promieniach

słońca. Kilka przecznic dalej na wschód, przy Gower Street,

znajduje się jeden z punktów, z których startuje marsz,

i część jego uczestników dotarła aż tutaj. Otaczający wózek

ludzie chcą kupować rzeczy, zanim sprzedawcy są do tego

gotowi. Perowne'a wprawia w zakłopotanie nastrój ogólnej

wesołości. Są tam całe rodziny, jedna z czworgiem dzieci

ubranych w jaskrawoczerwone płaszczyki różnych rozmia-

rów i najwyraźniej poinstruowanych, że mają się trzymać

za ręce; poza tym studenci i cały autokar siwowłosych pań

W" pikowanych kurtkach i solidnych butach, być może

Page 69: McEwan Ian Sobota

69

z Women's Institute*. Jeden z ubranych w dresy Azjatów

podnosi ręce na znak, że się poddaje, a jego stojący z tyłu

furgonetki kolega finalizuje pierwszą transakcję. Spłoszone

gołębie zataczają krąg i pikują w zwartym szyku. Na ławce

przy koszu na śmieci czeka na nie opatulony szarym kocem

rumiany facet z gotowym, pokrojonym chlebem na kola-

nach. Dla dzieci Perowne'a termin „karmiący gołębie"

oznacza osobę upośledzoną umysłowo. Za otaczającym

wózek tłumem stoi kilku uśmiechających się pobłażliwie,

ostrzyżonych krótko młodzieńców w skórzanych kurtkach.

Rozwinęli już swój transparent, na którym widnieje prosty

napis: „Pokój, nie slogany!".

W całej tej scenie jest coś niewinnego, jakieś typowe

angielskie cudactwo. Perowne, ubrany do walki na korcie,

wyobraża się w roli Saddama, przyglądającego się z satys-

fakcją tłumowi z ministerialnego balkonu w Bagdadzie:

poczciwy elektorat zachodnich demokracji nigdy nie po-

zwoli swoim rządom na zaatakowanie jego kraju. Ale nie

ma racji. Jedyną rzeczą, którą Henry wie chyba na pewno

na temat tej wojny, jest to, że wybuchnie. Z aprobatą lub

bez aprobaty ONZ. Oddziały są już na miejscu, muszą

walczyć. Od czasu kiedy zaklipsował tętniaka irackiemu

profesorowi historii starożytnej, obejrzał jego rany po tor-

turach i wysłuchał jego historii, ma ambiwalentne, niejed-

noznaczne i zmieniające się poglądy na temat zbliżającej

się inwazji. Dobiegający siedemdziesiątki Miri Taleb od-

znacza się drobną, niemal dziewczęcą budową ciała i często

nerwowo się śmieje, piskliwie chichocze, co może być

spowodowane jego pobytem w więzieniu. Doktoryzował

się na University College w Londynie i mówi doskonale po

angielsku. Specjalizuje się w cywilizacji sumeryjskięj

i przez ponad dwadzieścia lat wykładał na uniwersytecie

* Brytyjski odpowiednik Ligi Kobiet.

Page 70: McEwan Ian Sobota

70

w Bagdadzie i uczestniczył w różnych archeologicznych

wykopaliskach w rejonie Eufratu. Aresztowano go pewnego

zimowego popołudnia w 1994 roku przed salą, w której

miał wygłosić wykład. Jego studenci czekali na niego

w środku i nie widzieli, co się stało. Trzej mężczyźni

pokazali mu swoje legitymacje służby bezpieczeństwa i po-

prosili, żeby wsiadł z nimi do samochodu. Tam zakuli go

w kajdanki i w tym momencie zaczęły się jego tortury.

Kajdanki były tak ciasne, że dopóki ich szesnaście godzin

później nie zdjęli, był w stanie myśleć tylko o bólu. Na

trwale uszkodzono mu oba ramiona. Przez następne dziesięć

miesięcy przenoszono go z jednego do drugiego więzienia

w centralnym Iraku. Nie miał pojęcia, z czego wynikają te

transfery, i nie mógł dać znać żonie, że wciąż żyje. Nawet

w dniu, kiedy go uwolniono, nie dowiedział się, jakie

postawiono mu zarzuty.

Perowne słuchał profesora w swoim gabinecie, a potem

rozmawiał z nim na oddziale po operacji — która na

szczęście zakończyła się całkowitym sukcesem. Jak na

kogoś, kto zbliża się do siedemdziesiątych urodzin, Taleb

odznacza się niezwykłą urodą — ma gładką jak u dziecka

skórę, długie rzęsy i starannie wypielęgnowane wąsy —

z całą pewnością farbowane. W Iraku nie interesował się

i nie angażował w politykę i nie chciał wstąpić do partii

Baas. To mogło być przyczyną jego problemów. Mógł nią

być również fakt, że jeden z kuzynów jego żony, od dawna

nieżyjący, był kiedyś członkiem partii komunistycznej, albo

że inny kuzyn otrzymał z Iranu list od przyjaciela wydalo-

nego tam z powodu jego domniemanego irańskiego po-

chodzenia; względnie to, że mąż siostrzenicy odmówił

powrotu z Kanady, gdzie pracował w oświacie. Innym

możliwym powodem było to, że sam profesor pojechał do

Turcji i doradzał tam podczas wykopalisk. Aresztowanie

me zdziwiło specjalnie ani jego, ani jego żony. Oboje znali,

Page 71: McEwan Ian Sobota

71

wszyscy znali kogoś, kogo ujęto, przez jakiś czas prze-

trzymywano, być może poddawano torturom, a potem zwol-

niono. Ludzie pojawiali się nagle z powrotem w pracy, nie

mówiąc nic o tym, co przeszli, i nikt nie śmiał ich zapy-

tać —zbyt wielu było wszędzie kapusiów, a niestosowna

ciekawość mogła doprowadzić do aresztowania. Niektórzy

wracali w zapieczętowanych trumnach — nie wolno było

ich pod żadnym pozorem otwierać. Często słyszało się

o krewnych i znajomych, którzy obchodzili szpitale, poste-

runki policji i państwowe urzędy w nadziei, że dowiedzą

się czegoś o swoich bliskich.

Miri spędził dużo czasu w śmierdzących dusznych ce-

lach — w pomieszczeniach o wymiarach dwa na trzy jardy

zamykano po dwudziestu pięciu mężczyzn. Kim byli? Pro-

fesor żałośnie zachichotał. Wbrew temu, czego można się

było spodziewać, w celach nie siedzieli wymieszani między

sobą pospolici przestępcy i intelektualiści. W większości

byli to bardzo zwyczajni ludzie, których zatrzymano za to,

że nie mieli tablic rejestracyjnych na samochodzie, wdali

się w kłótnię z kimś, kto okazał się partyjnym oficjelem,

albo ich dzieci nakłoniono w szkole do donoszenia na

rodziców za wygłaszane przy obiedzie niepochlebne uwagi

o Saddamie. Mogli tam też trafić dlatego, że nie chcieli

wstąpić do partii podczas jednej z wielu akcji rekrutacyj-

nych. Kolejnym częstym powodem było to, że kogoś z ro-

dziny oskarżono o dezercję z wojska.

W celach siedzieli również policjanci i funkcjonariusze

bezpieczeństwa publicznego. Różne służby bezpieczeństwa

nerwowo ze sobą współzawodniczyły i agenci zaharowywali

się na śmierć, żeby pokazać, jacy są sumienni. Całe piony

służby mogły się nagle stać podejrzane. Tortury były na

porządku dziennym — Miri i jego współtowarzysze słyszeli

ze swoich cel krzyki i czekali, kiedy zostaną wezwani.

Bicie, porażanie prądem elektrycznym, gwałty analne, pod-

Page 72: McEwan Ian Sobota

72

tapianie, chłostanie podeszew stóp. Wszyscy, od najwyż-

szych dygnitarzy po zamiataczy ulic, żyli w stałym niepo-

koju, wiecznym strachu. Henry widział blizny na pośladkach

i udach Taleba w miejscach, gdzie smagano go czymś, co

było chyba gałęzią kolczastego krzewu. Mężczyźni, którzy

go bili, robili to bez nienawiści, wyłącznie z rutynowym

wigorem — bali się swojego przełożonego. A ten z kolei

bał się o swoje stanowisko i wolność z powodu ucieczki,

jaka zdarzyła się rok wcześniej.

— Wszyscy tego nienawidzą — powiedział Taleb Perow-

ne'owi. — Tylko terror utrzymuje ten naród razem, cały

system opiera się na strachu i nikt nie wie, jak z tym skoń-

czyć. Teraz wejdą Amerykanie, być może z niewłaściwych

powodów. Ale Saddam i partia Baas odejdzie. A wówczas,

szanowny panie kolego, zaproszę pana na kolację do po-

rządnej irackiej restauracji w Londynie.

Para nastolatków opuszcza plac. Pogodzona z tym albo

spragniona tego, co ją czeka, dziewczyna pozwala się objąć

chłopakowi i kładzie mu głowę na ramieniu. Wolną ręką

ciągle się drapie za paskiem i po krzyżu. Powinna mieć na

sobie płaszcz. Nawet z tej odległości Perowne widzi różowe

pręgi, jakie zostawiają jej paznokcie. Tyrania mody każe

jej obnażyć w lutym pępek i cały brzuch. Swędzenie świad-

czy, że nie wykształciła się jeszcze tolerancja na heroinę.

Jest w tej branży nowa. Potrzebuje jakiegoś antagonisty

opiatów, na przykład naloksonu, aby odwrócić efekt. Henry

wychodzi z sypialni, staje u szczytu schodów przed zwisa-

jącym z wysokiego sufitu dziewiętnastowiecznym francus-

kim żyrandolem i zastanawia się, czy nie pognać za nią

z receptą; jest w końcu ubrany do biegu. Ale dziewczyna

potrzebuje poza tym chłopaka, który nie byłby dealerem.

I nowego życia. Kiedy schodzi na dół, szklane wisiorki

żyrandola nad jego głową brzęczą i dzwonią w rytmie kół

pociągu metra linii Victoria, który głęboko pod domem

Page 73: McEwan Ian Sobota

73

zwalnia przed stacją Warren Street. Nie daje mu spokoju

myśl o odmieniających losy ludzi potężnych prądach

i dostrojeniach, o bliższych i dalszych wpływach, przy-

padkowych cechach charakterów i okolicznościach, po-

wodujących, że jedna młoda kobieta w Paryżu pakuje do

weekendowej torby próbny egzemplarz swojego pierw-

szego tomiku poezji i rusza pociągiem do czekającej na

nią rodziny w Londynie, podczas gdy inna młoda kobie-

ta w tym samym wieku namawiana jest przez chłopaka

na chwilę chemicznego błogostanu, który wiąże się tak

samo mocno z jej niedolą, jak opiat ze swoimi recep-

torami z nim*.

Perowne nie może się oprzeć irracjonalnemu wrażeniu,

że cisza w domu gęstnieje przez sam fakt obecności Thea,

który śpi jak suseł na trzecim piętrze, przykryty kołdrą na

swoim podwójnym łóżku. Czeka go jeszcze kilka godzin

snu. Obudziwszy się, będzie słuchał muzyki płynącej via

Internet z głośników jego wieży, a potem weźmie prysznic

i zacznie telefonować. Kiedy wczesnym popołudniem głód

wygna go w końcu z pokoju, zejdzie do kuchni i zagarnie

ją tylko dla siebie, dzwoniąc w kolejne miejsca, puszczając

płyty, wypijając pół litra albo litr soku i przyrządzając

sobie sałatkę lub miskę jogurtu z daktylami, miodem, owo-

cami i łupanymi orzechami. Ta strawa, zdaniem Henry'ego,

niezbyt pasuje do bluesa.

Na pierwszym piętrze zatrzymuje się na chwilę przy

drzwiach biblioteki, najbardziej imponującego pomieszcze-

nia w całym domu, i patrzy, jak słońce prześwituje przez

wysokie jasnobeżowe zasłony, wypełniając pokój poważ-

* Rodzaj receptorów opiatowych, regulujących napływ narkotyków do

wnętrza komórek nerwowych.

Page 74: McEwan Ian Sobota

74

nym, brązowym książkowym światłem. Księgozbiór zgro-

madziła Mariannę. Henry nigdy nie sądził, że zamieszka

w domu, w którym jest biblioteka. Ma ochotę spędzać

tutaj całe weekendy, leżąc na jednej z sof Knole'a,

z dzbankiem kawy przy boku i czytając to lub inne świato-

wej rangi arcydzieło, być może w przekładzie. Nie ma na

myśli jakiejś konkretnej książki. Jego zdaniem nie byłoby

chyba od rzeczy wyjaśnienie, czym jest, czy też co Daisy

uważa za literacki geniusz. Nie jest pewien, czy mimo

podejmowanych przez siebie licznych prób miał z nim

kiedykolwiek styczność. Właściwie wątpi trochę w jego

istnienie. Jego wolny czas jest jednak zawsze poszatko-

wany, nie tylko przez różne sprawy do załatwienia, rodzin-

ne obowiązki i zajęcia sportowe, lecz przez niepokój, który

towarzyszy tym cotygodniowym wysepkom wolności. Nie

chce spędzać całych dni, leżąc czy nawet siedząc. I tak

naprawdę nie chce być obserwatorem cudzych losów, wy-

imaginowanych losów — mimo że w ciągu kilku minio-

nych godzin niezwykle długo jak na siebie gapił się przez

okno sypialni. Nie interesuje go aż tak bardzo wymyślanie

świata na nowo; chce, żeby ktoś mu go objaśnił. Czasy są

wystarczająco dziwne. Po co zmyślać? Najwyraźniej bra-

kuje mu determinacji, by doczytać do końca wiele książek.

Tylko w pracy skupia się na jednym; kiedy próżnuje, jest

zbyt niecierpliwy. Z zaskoczeniem dowiaduje się, ile lu-

dzie potrafią zdziałać w wolnym czasie, przesiadując czte-

ry albo pięć godzin dziennie przed telewizorem, aby pod-

wyższyć średnią krajową. W trakcie krótkiej przerwy

w zabiegu w zeszłym tygodniu — zepsuł się ultrasonograf

dopplerowski i trzeba było dostarczyć drugi z innej sali

operacyjnej — Jay Strauss wstał od monitorów i wskaź-

ników aparatu anestezjologicznego, przeciągnął się, ziew-

nął i oznajmił, że nie spał do późna w nocy, bo musiał

skończyć ośmiusetstronicową powieść jakiegoś nowego

Page 75: McEwan Ian Sobota

75

amerykańskiego geniusza. Perowne był pod wrażeniem

i trochę się zmartwił — może brakuje mu po prostu poważ-

nego podejścia?

Prawdę mówiąc, pod kuratelą Daisy przeczytał całą Annę

Kareninę i Panią Bovary, dwa uznane arcydzieła. Kosztem

spowolnienia swoich procesów mentalnych i wielu godzin

cennego czasu zgłębił zmienne zawiłości tych wyrafinowa-

nych bajek. I co z tego wszystkiego wyniósł? Że cudzo-

łóstwo jest czymś złym, ale da się wytłumaczyć, że dzie-

więtnastowiecznej kobiecie trudno było z nim żyć, że

Moskwa, rosyjska wieś oraz prowincjonalna Francja były

właśnie takie, a nie inne. Jeśli, jak twierdziła Daisy, geniusz

tkwi w szczególe, w takim razie nie wywarło to na nim

wrażenia. Szczegóły były dość trafnie i przekonująco

uchwycone, lecz z pewnością nie aż tak trudne do opisania,

jeśli było się w miarę spostrzegawczym i miało cierpliwość,

by je wszystkie uszeregować. Te książki były produktami

solidnej, fachowej akumulacji.

Ich wartość polegała przynajmniej na tym, że przed- .

stawiały rozpoznawalną fizyczną rzeczywistość, czego nie

można było powiedzieć o tak zwanych magicznych realis-

tach, których dzieła Daisy postanowiła studiować na ostat-

nim roku. Co takiego wyobrażali sobie ci słynni autorzy —

żyjący w dwudziestym stuleciu dojrzali ludzie — wyposa-

żając swoich bohaterów w nadprzyrodzone zdolności? Nie

doczytał do końca ani jednej z tych irytujących literackich

wypocin. Pisanych dla dorosłych, nie dla dzieci. W kilku

z nich bohaterowie i bohaterki rodzili się ze skrzydłami

albo im one wyrastały — co, jak twierdziła Daisy, stanowiło

symbol ich liminalności; nauka latania stawała się oczywiś-

cie metaforą śmiałych aspiracji. Inni obdarzeni byli magicz-

nym zmysłem węchu bądź też wyskakiwali bez uszczerbku

na zdrowiu z lecącego wysoko samolotu. Jeden z tych

wizjonerów zobaczył przez okno pubu swoich rodziców,

Page 76: McEwan Ian Sobota

76

którzy kilka tygodni po jego spłodzeniu zastanawiali się,

czy nie przerwać ciąży.

Człowiek, który reperując mózgi, stara się łagodzić nie-

dolę ułomnych umysłów, musi respektować świat material-

ny, jego granice i to, co może być w nim zawarte — ni

mniej, ni więcej tylko świadomość. Dla Perowne'a nie jest

to artykułem wiary, lecz oczywistym faktem: umysł jest

tym, czego dokonuje mózg, zwykła materia. Skoro to rzecz

godna podziwu, zasługuje również na nasze zainteresowa-

nie; wyzwaniem powinno być to, co realne, nie magiczne.

Książki z listy Daisy przekonały go, że to, co nadprzyro-

dzone, jest rejteradą niewydolnej wyobraźni, zaniedbaniem

obowiązku, dziecinną ucieczką przed trudnościami i cudami

rzeczywistości, przed żmudnym odtworzeniem tego, co

prawdopodobne.

„Żadnych więcej karłowatych doboszy -— błagał ją w liś-

cie, po wyłuszczeniu swoich racji. — Żadnych więcej

duchów, aniołów, szatanów i metamorfoz. Kiedy wszystko

może się zdarzyć, nic nie ma większego znaczenia. Dla

mnie to kicz, nic więcej".

„Ty głuptasie — strofowała go na pocztówce — ty

przyziemny Gradgrindzie*. To literatura, nie fizyka!".

Nigdy wcześniej nie prowadzili swoich częstych sporów

za pośrednictwem poczty. „Powiedz to swojemu Flauber-

towi i Tołstojowi — odpisał. — Nie ma u nich ani jednego

człowieka ze skrzydłami!".

„Przyjrzyj się ponownie swojej pani Bovary — odpowie-

działa mu w następnym liście, dając odnośniki do konkret-

nych stron. — Ostrzegała świat przed ludźmi takimi jak

ty" — ostatnie trzy słowa były mocno podkreślone.

* Nawiązanie do bohatera powieści Ciężkie czasy Dickensa, młynarza

Gradgrinda, który proponował, by szkoła przygotowywała dzieci wyłącznie

do ciężkiej i żmudnej pracy.

Page 77: McEwan Ian Sobota

77

Jak na razie, listy lektur Daisy przekonały go, że litera-

tura jest obciążona zbyt wieloma ludzkimi ułomnościami,

zbyt rozwlekła i chaotyczna, by zrodzić bezwarunkowy

podziw dla wielkości ludzkiego geniuszu, dla olśniewają-

cego osiągnięcia tego co niemożliwe. Być może tylko mu-

zyka odznacza się taką czystością. Najbardziej ze wszyst-

kich podziwia Bacha, zwłaszcza muzykę klawiszową;

wczoraj wysłuchał jego dwóch Partit na sali operacyjnej,

wycinając gwiaździaka Andrei. Poza tym oczywiście ci

sami co zwykle -— Mozart, Beethoven, Schubert. Jego

jazzowi idole — Evans, Davis, Coltrane. Cezanne, spośród

rozlicznych malarzy, a także kilka katedr, które odwiedził

podczas wakacji. Poza sztukami pięknymi na jego liście

wysublimowanych dokonań jest ogólna teoria Einsteina,

której matematykę pojął na krótko zaraz po ukończeniu

dwudziestego roku życia. Schodząc po szerokich kamien-

nych schodach na parter, myśli, że powinien sporządzić

taką listę, wie jednak, że tego nigdy nie zrobi. Praca, której

nawet w najśmielszych marzeniach nie wykona się same-

mu, praca, w której zawarty jest bezwzględny, prawie

nieludzki element immanentnej perfekcji — oto jego idea

geniuszu. Uwaga Daisy, że ludzie nie potrafiliby żyć bez

historyjek, jest po prostu nieprawdziwa. On sam jest tego

namacalnym dowodem.

Przy frontowych drzwiach podnosi z podłogi pocztę

i gazety. Schodząc do kuchni, czyta nagłówki. Blix mówi

w ONZ, że Irakijczycy zaczynają współpracować. W od-

powiedzi premier ma w swoim dzisiejszym przemówieniu

w Glasgow podkreślić humanitarne przyczyny wojny. Zda-

niem Perowne'a to jedyny powód, na który warto się po-

woływać. Lecz ostatnia wolta premiera wydaje się cyniczna.

Henry ma nadzieję, że w późnych londyńskich wydaniach

znajdzie się jego własna historia, podana o wpół do piątej.

Ale niczego nie ma.

Page 78: McEwan Ian Sobota

78

Odkąd wyszedł z kuchni, nikogo w niej nie było. Na

stole jest jego filiżanka, pusta butelka Thea po wodzie

mineralnej, a obok niej pilot. Ta niezłomna lojalność

przedmiotów martwych jest lekko zaskakująca, czasami

krzepiąca, innym razem złowroga. Perowne bierze pilota,

włącza telewizor, przycisza fonię — do wiadomości o dzie-

wiątej zostało jeszcze kilka minut — i napełnia czajnik.

Ile prostych udoskonaleń przywiodło ów skromny sprzęt

do obecnego szczytu wyrafinowania — forma dzbanka,

żeby było wydajniej, plastik, żeby było bezpieczniej, sze-

roki dziobek, żeby było łatwiej nalać, niewielka przysadzi-

sta podstawka, żeby doprowadzić prąd. Nigdy nie skarżył

się na stary model — zacinająca się blaszana pokrywka,

grube czarne gniazdko, czekające, by porazić prądem

mokre ręce, wydawały się osadzone w naturze rzeczy. Ale

ktoś się nad tym uważnie zastanowił i teraz nie ma już

odwrotu. Świat powinien to dostrzec: nie wszystko zmienia

się na gorsze.

Wiadomości zaczynają się, gdy miele kawę. Nową pro-

wadzącą jest atrakcyjna, ciemnoskóra kobieta, której wy-

skubane, podniesione wysoko brwi świadczą o zdziwieniu,

jakie budzi w niej kolejny nowy ranek. Najpierw wykonane

z mostu nad autostradą zdjęcia autokarów wiozących uczest-

ników marszu, który zapowiadany jest jako największy

widziany kiedykolwiek zbiorowy protest. Następnie reporter

pośród gromadzących się wcześnie przy brzegu Tamizy

demonstrantów. Cała ta radość na pokaz jest lekko podej-

rzana. Wszyscy cieszą się, że pójdą razem ulicami — wy-

daje się, jakby ściskając się wzajemnie, ludzie ściskali

samych siebie. Jeśli uważają — i mogą mieć rację — że

dalsze tortury, egzekucje, czystki etniczne oraz dokonywane

od czasu do czasu ludobójstwo są lepsze od inwazji, powinni

wyrażać ten pogląd w sposób bardziej stonowany. Samolot,

samolot Henry'ego jest teraz drugi w kolejności. Te same

Page 79: McEwan Ian Sobota

79

zdjęcia i tylko kilka nowych szczegółów: podejrzewa się,

że przyczyną pożaru było zwarcie w instalacji elektrycznej.

Obok policjantów stoją dwaj Rosjanie — pilot, skulony

facet z tłustymi włosami, oraz drugi pilot, pulchny i dziwnie

wesoły. Wydają się opaleni, a może pochodzą z którejś

z południowych republik. Informacja jest pod względem

medialnym mało nośna — nie ma bohaterów negatywnych,

nie ma ofiar w ludziach, nie ma oczekiwania na rozwiąza-

nie — ale usiłuje się ją ubarwić dawką sfabrykowanej

kontrowersji: znaleziono eksperta lotniczego, który gotów

jest stwierdzić, że skoro istniały inne opcje, nieostrożnością

było poprowadzenie płonącego samolotu nad gęsto zalud-

nionymi terenami. Przedstawiciel portu lotniczego uważa,

że londyńczykom nie groziło żadne niebezpieczeństwo.

Rząd jeszcze się nie wypowiedział.

Perowne wyłącza telewizor, przysuwa sobie stołek i siada

z kawą i słuchawką telefonu pod ręką. Zanim zacznie się

jego sobota, musi zadzwonić do szpitala. Łączy się z od-

działem intensywnej opieki i prosi siostrę dyżurną. Ktoś

idzie po nią, a on słyszy w tle znajome hałasy, rozpoznaje

głos sanitariusza, trzaśniecie zamykanej książki lub seg-

regatora.

— Intensywna opieka — odzywa się w końcu beznamięt-

ny głos zapracowanej kobiety.

— Deirdre? Myślałem, że Charles ma dyżur w weekend.

— Zachorował na grypę, doktorze Perowne.

— Jak się czuje Andrea?

— Ocena w skali Glasgow piętnaście punktów, saturacja

tlenem dobra, nie jest zamroczona.

— Co z drenażem komorowym?

— Wciąż sączy się około pięciu centymetrów. Zastana-

wiam się, czy nie przenieść jej z powrotem na oddział.

— Doskonale — odpowiada Perowne. — Możesz prze-

kazać anestezjologowi, że z mojej strony nie ma przeciw-

Page 80: McEwan Ian Sobota

80

wskazań. — Ma zamiar odłożyć słuchawkę, ale nagle coś

sobie przypomina. — Czy sprawia wam jakieś kłopoty?

— Za bardzo ją to wszystko przytłoczyło, doktorze Pe-

rowne. Podoba nam się taka.

Ze srebrnego półmiska przy książkach kucharskich bierze

swoje kluczyki, telefon i pilota do garażu. Jego portfel jest

w płaszczu wiszącym w pomieszczeniu za kuchnią obok

piwniczki na wino, rakieta do sąuasha na parterze, w szafce

w pralni. Wkłada stary polar i tuż przed włączeniem alarmu

przeciwwłamaniowego przypomina sobie, że w domu jest

przecież Theo. Wychodząc na zewnątrz i zamykając drzwi,

słyszy skrzeczenie mew lecących w głąb lądu na obfite

łowy w mieście. Słońce wisi nisko i tylko połowa placu —

jego połowa — skąpana jest w świetle. Perowne idzie po

oślepiająco mokrym chodniku, zdumiony świeżością dnia.

Powietrze ma niemal czysty smak. Czuje się, jakby kroczył

po naturalnej powierzchni, gdzieś nad morzem, po gładkiej

płycie bazaltowej grobli, którą mgliście przypomina sobie

z wakacji w dzieciństwie. To chyba krzyk mew odświeżył

mu pamięć. Pamięta smak wodnego pyłu, unoszącego się

nad wzburzonym niebieskozielonym morzem; skręcając

w Warren Street, przypomina sobie, że musi odwiedzić

targ rybny. Pobudzony przez kawę, ruch, świadomość cze-

kającego go meczu oraz dobrze leżącą w dłoni, tkwiącą

w futerale rakietę, przyspiesza kroku.

Podczas weekendu pobliskie ulice są normalnie puste,

tym razem jednak gęsta ciżba wali chodnikami Euston Road

na wschód, w stronę Gower Street. Jezdnią wloką się

zderzak w zderzak te same autokary, które oglądał w wia-

domościach. Pasażerowie przyciskają twarze do szyb, prag-

nąc jak najrychlej dołączyć do reszty. Wywiesili swoje

transparenty przez okna, razem z piłkarskimi szalikami

Page 81: McEwan Ian Sobota

81

i nazwami miast leżących w sercu Anglii — Stratford,

Gloucester, Evesham. Niecierpliwy tłum na chodnikach

wypróbowuje puzony, klaksony oraz bębny z Lambeg.

Słychać rwące się chóralne pieśni, których Henry w pierw-

szym momencie nie rozpoznaje. Tam, taram, tam, tam. Nie

atakować Iraku. Plakaty, którym nie wydano jeszcze komen-

dy baczność, trzymane są na ukos, przekrzywione na ra-

mieniu. Kilkanaście razy powtarza się napis „Nie w moim

imieniu". Jego przesłodzony egocentryzm nasuwa na myśl

nowy wspaniały świat protestu, z wybrednymi konsumen-

tami szamponów i napojów orzeźwiających, pragnącymi

się czuć dobrze i miło. Henry woli ospałe „Nie z nami takie

numery". Jeden z plakatów niosą członkowie Brytyjskiego

Stowarzyszenia Muzułmanów. Zapamiętał dobrze tę or-

ganizację. Wyjaśniała ostatnio w swojej gazetce, że odstęp-

stwo od islamu karane jest śmiercią. Za nimi widać trans-

parent anonsujący Chór Żeński ze Swaffham, a dalej Żydów

Przeciwko Wojnie.

Przy Warren Street skręca w prawo. Teraz patrzy na

wschód, w stronę Totenham Court Road. Tłum jest tutaj

jeszcze większy, zasilany setkami ludzi wychodzących ze

stacji metra. Podświetlone przez niskie słońce sylwetki

odrywają się i łączą w ciemniejszą masę, lecz można

dostrzec prowizoryczne stragany z książkami i wózki z hot

dogami, ustawione bezczelnie naprzeciw McDonalda na

rogu. Zaskakująca jest liczba dzieci i malców w wózkach.

Mimo swojego sceptycyzmu stąpający w tenisówkach i ścis-

kający mocniej w dłoni rakietę Perowne czuje pokusę

i podniecenie, które budzą podobne wydarzenia: tłum obej-

mujący w posiadanie ulice, dziesiątki tysięcy nieznajomych,

łączących się w jednej sprawie i przekazujących sobie znak

rewolucyjnej radości.

Mógłby się z nimi solidaryzować, przynajmniej duchem,

ponieważ nic nie skłoni go teraz do rezygnacji z meczu,

Page 82: McEwan Ian Sobota

82

gdyby Talebowi nie trzeba było zaklipsować tętniaka środ-

kowej tętnicy mózgu. W miesiącach, które nastąpiły po

rozmowach z profesorem, Perowne przeczytał wszystko, co

wpadło mu w ręce na temat reżimu. Dowiedział się o in-

spirującym przykładzie Stalina, plemiennej lojalności, ro-

dzinnych powiązaniach, które wspierały Saddama, o pała-

cach ofiarowywanych w nagrodę. Zapoznał się z przy-

prawiającymi o mdłości szczegółami ludobójstwa na pół-

nocy i południu kraju, przeczytał o etnicznych czystkach,

rozległym systemie donosicieli, dziwacznych torturach,

upodobaniu Saddama do ich osobistego zadawania i o dziw-

nych karach wprowadzonych do kodeksu karnego — pięt-

nowaniu i amputacji. Ze szczególnym zainteresowaniem

prześledził środki zastosowane przeciwko chirurgom, którzy

odmówili okaleczania ludzi. Uznał, że okrucieństwo rzadko

kiedy było tak pomysłowe, systematyczne i szeroko rozpo-

wszechnione. Miri miał rację, to naprawdę była republika

strachu. Henry też przeczytał słynną książkę Makiyi*. Nie

ulegało kwestii, że zasadą, na której opierało się państwo

Saddama, był terror.

Perowne wie, że kiedy potężne imperium — Asyryjczycy,

Rzymianie, Amerykanie — wyrusza w słusznej sprawie na

wojnę, na historii nie robi to wrażenia. Martwi go również,

że inwazja albo okupacja zakończy się chaosem. Demon-

stranci mogą mieć rację. Zdaje sobie sprawę z przypad-

kowego charakteru opinii; gdyby nie poznał i nie podziwiał

profesora, mógłby mieć inne, mniej ambiwalentne zdanie

o nadchodzącej wojnie. Opinie są przypadkowe niczym

rzut kości; z samej definicji, żadna z osób tłoczących się

wokół stacji metra Warren Street nie była torturowana przez

reżim, nie zna i nie kocha ludzi, którzy byli torturowani,

* Republic of Fear, wydana w 1988 roku książka mieszkającego w Sta-

nach Zjednoczonych znanego irackiego opozycjonisty Kanana Makiyi.

Page 83: McEwan Ian Sobota

83

i w ogóle nie wie zbyt wiele o tym kraju. Większość

nie słyszała pewnie o masakrach w kurdyjskim Iraku i na

szyickim południu, lecz teraz odkryli, jak bardzo zależy

im na życiu każdego Irakijczyka. Ich poglądy wspierają

się na solidnych podstawach, wśród których bardzo istotna

jest troska o własne bezpieczeństwo. Mówi się, że inwazja

na Irak sprowokuje Al-Kaidę, gardzącą zarówno bezbo-

żnym Saddamem, jak i szyicką opozycją, do zemsty na

miękkich miastach Zachodu. Własny interes jest całkiem

rozsądnym motywem, a jednak w przeciwieństwie do de-

monstrantów Perowne nie sądzi, by mieli oni monopol

na moralną słuszność.

Mieszczące się przy ulicy bary kanapkowe są w weekend

zamknięte. Działa tylko sklep, w którym sprzedają flety, oraz

kiosk z gazetami. Właściciel traktierni Rive Gauche polewa

w paryskim stylu chodnik wodą z ocynkowanego wiadra.

W stronę Perowne'a zmierza, odwrócony plecami do tłumu,

rumiany facet mniej więcej w jego wieku. Ma baseballową

czapeczkę, żółtą fluorescencyjną kamizelkę i ręczny wózek

i zamiata ulicę na zlecenie urzędu miasta. Sprawia wrażenie

dziwnie gorliwego, wpychając miotłę w każde załamanie

krawężnika, polując na najmniejsze śmieci. W sobotni ranek

jego wigor i sumienność aż kłują w oczy, stanowią nieme

oskarżenie. Czyż może być coś bardziej daremnego aniżeli te

marnie opłacane miejskie porządki, skoro na drugim końcu

ulicy tekturowe talerzyki i kubki ścielą się już gęsto pod

stopami gromadzących się na rogu przy McDonaldzie de-

monstrantów. A za nimi, w całej metropolii, codzienna

kurzawa śmieci. Kiedy Perowne go mija, ich oczy spotykają

się niezobowiązująco. Białka oczu zamiatacza ulic okolone

są żółcią, która przy skraju powiek przechodzi w czerwień.

Przez krótki, przyprawiający o zawrót głowy moment Henry

czuje się z nim związany, jakby siedzieli na huśtawce

i w każdej chwili mogli się zamienić życiowymi rolami.

Page 84: McEwan Ian Sobota

84

W końcu odwraca wzrok, zwalnia i skręca w zaułek,

gdzie stoi w garażu jego samochód. Jak przyjemnie było

niegdyś, w innej epoce, prosperować i wierzyć, że wszyst-

kowiedząca, nadprzyrodzona siła przydzieliła każdemu jego

miejsce w życiu. I nie dostrzegać, jak bardzo ta wiara służy

własnej pomyślności — rodzaj anosognozji, którym to

użytecznym terminem psychiatrzy określają brak uświado-

mienia sobie własnego stanu. Teraz zdajemy sobie chyba

sprawę, jak się rzeczy mają? Po niszczycielskich ekspery-

mentach zakończonego niedawno stulecia, po tylu ohydnych

wybrykach i rzeziach, w kwestii sprawiedliwości i redys-

trybucji dóbr zapanował mdlący agnostycyzm. Koniec

z wielkimi ideami. Jeśli świat ma w ogóle stawać się lepszy,

musi się to odbywać małymi kroczkami. Ludzie przyjmują

w większości postawę egzystencjalną — skoro ktoś musi

zamiatać ulice, żeby się utrzymać, nie ma po prostu szczęś-

cia. To nie jest epoka wizjonerów. Ulice muszą być czyste.

Niechaj zajmują się tym pechowcy.

Perowne schodzi po pochyłym śliskim bruku tam, gdzie

tacy jak on właściciele domów trzymali niegdyś konie.

Teraz ci, których na to stać, stawiają tam swoje samochody,

żeby nie parkować ich na ulicy. Przy kluczach ma pilota na

podczerwień i naciska go, żeby podnieść klekoczącą stalową

roletę. W drzwiach stajni ukazuje się długi nos, błyszczące

oczy i rozdęte niecierpliwie chrapy. Srebrny mercedes S500

z kremową tapicerką. Perowne już się go nie wstydzi. Nawet

go nie kocha —- to po prostu zmysłowy fragment tego, co

uważa za swój być może zbyt obfity udział w dobrach tego

świata. Próbuje się przekonać, że gdyby nie należał do

niego, miałby go ktoś inny. Nie jeździł nim od tygodnia,

lecz w półmroku suchego, odkurzonego garażu maszyna

wydziela swoje własne zwierzęce ciepło. Perowne otwiera

drzwiczki i wsiada. Lubi jeździć nim w swoich wytartych

sportowych ciuchach. Na przednim siedzeniu leży stary

Page 85: McEwan Ian Sobota

85

egzemplarz „Journal of Neurosurgery" z jego relacją ze

zjazdu w Rzymie. Rzuca na pismo rakietę do sąuasha.

Najbardziej krytyczny jest Theo, który określa mercedesa

mianem doktorskiego auta, co stanowi chyba w jego ustach

obelgę. Daisy stwierdziła, że czymś takim jeździł chyba

Harold Pinter, co w jej oczach raczej go rozgrzesza. Rosa-

lind zachęcała go do kupna. Uważa, że prowadzi zbyt

spartańskie życie i nie kupując ubrań, dobrych win oraz ani

jednego obrazu, zachowuje się pretensjonalnie. Nie jest już

stażystą. Nadeszła pora, by sobie pofolgował.

Przez długie miesiące jeździł nim z poczuciem winy,

rzadko wrzucając czwarty bieg, niechętnie wyprzedzając,

ustępując skręcającym w prawo, zapewniając przestrzeń

życiową tańszym samochodom. Uleczyła go wycieczka na

ryby do północno-zachodniej Szkocji z Jayem Straussem.

Urzeczony widokiem pustej drogi i przesadnymi peanami

Jaya na cześć „luterańskiego geniuszu", Henry uznał w koń-

cu, że jest właścicielem, panem tego pojazdu. W gruncie

rzeczy zawsze uważał się za dobrego kierowcę: za kierow-

nicą, podobnie jak na sali operacyjnej, jest pewny, precyzyj-

ny, we właściwym stopniu ostrożny. Razem z Jayem łowili

brązowego pstrąga w strumieniach i jeziorach wokół Tor-

ridon. Pewnego deszczowego popołudnia, zarzucając wędkę,

Henry zerknął do tyłu i widząc sto jardów dalej swój

samochód, zaparkowany ukośnie na wznoszącej się polnej

drodze, skąpany w miękkim świetle na tle brzóz, kwitnących

wrzosów i zasnutego burzowymi chmurami nieba — do-

kładnie tak, jak wyobraziłby go sobie facet od reklamy —

po raz pierwszy poczuł łagodną omdlewającą radość na

myśl o tym, że go ma. Oczywiście to możliwe i dozwolo-

ne — wolno kochać nieożywiony obiekt. To popołudnie

było jednak kulminacją romansu — od tego czasu jego

uczucia ograniczają się do umiarkowanej, doznawanej od

czasu do czasu przyjemności. Samochód sprawia mu bliżej

Page 86: McEwan Ian Sobota

86

nieokreśloną satysfakcję, kiedy go prowadzi; kiedy indziej

rzadko o nim myśli. Zgodnie z tym, co zamierzali i co

obiecywali jego konstruktorzy, stał się jego częścią.

Ale pewne konkretne drobiazgi wciąż szczególnie go

kręcą: na przykład to, że silnik pracuje na wolnych obrotach

w ogóle bez wibracji; o tym, że działa, zaświadcza wyłącz-

nie obrotomierz. Włącza teraz radio i słuchając stłumionego,

pełnego szacunku aplauzu, wyjeżdża z garażu. Stalowa

brama zamyka się za nim, a on pokonuje powoli zaułek

i skręca w lewo, z powrotem w Warren Street. Gra w squa-

sha przy Huntley Street, w przerobionej na klub bursie

pielęgniarskiej — niemal o rzut kamieniem stąd, lecz wziął

mercedesa, ponieważ ma później do załatwienia kilka spraw.

To bezwstydne, ale kiedy siedzi we wnętrzu samochodu,

z jego przepuszczonym przez filtry powietrzem i głośnikami

hi-fi, które przydają tragizmu każdej nucie, miasto zawsze

mu się podoba — trio Schuberta dodaje godności wąskiej,

mijanej przez niego uliczce. Przecina kilka przecznic, kie-

rując się na południe, żeby skręcić później na wschód

i przeskoczyć przez Totenham Court Road. Cleveland Street

słynęła kiedyś z tanich szwalni i prostytutek. Teraz są tutaj

greckie, tureckie i włoskie restauracje — miejscowe, nie-

wymieniane w przewodnikach — z tarasami, na których

ludzie jedzą w lecie. Jest też warsztat, gdzie reperuje się

stare komputery, sklep z tkaninami, szewc, a trochę dalej

sklep z perukami, często odwiedzany przez transwestytów.

To dosyć udatne wcielenie śródmiejskiej peryferyjności —

różnorodnej, pewnej siebie i mrocznej. I w tym momencie

Perowne przypomina sobie, co wzbudziło w nim niejasne

poczucie zakłopotania lub wstydu: skwapliwość, z jaką

gotów był przyjąć do wiadomości, że świat bezpowrotnie

się zmienił, że takie jak ta nieszkodliwe ulice i tolerancja,

którą ucieleśniają, mogą zostać zniszczone przez nowego

wroga — dobrze zorganizowanego, wielogłowego, zaśle-

Page 87: McEwan Ian Sobota

87

pionego nienawiścią i fanatyzmem. Jak głupie i apokalip-

tyczne wydają się te obawy w świetle dnia, gdy sam fakt

istnienia tych ulic i chodzących po nich ludzi stanowi ich

najlepsze uzasadnienie, najlepszą polisę ubezpieczeniową.

Świat wcale fundamentalnie się nie zmienił. Mówienie

0 stuletnim kryzysie jest przesadą. Zawsze są jakieś kryzysy

1 islamski terroryzm znajdzie swoje miejsce w szeregu,

razem z niedawnymi wojnami, zmianami klimatu, między-

narodową polityką handlową, niedoborem ziemi i świeżej

wody, głodem, nędzą i całą resztą.

Słucha delikatnych przypływów i odpływów muzyki

Schuberta. Ulica jest piękna i miasto, wspaniałe osiągnięcie

jego żywych i wszystkich zmarłych mieszkańców, też jest

piękne i krzepkie. Nie pozwoli się tak łatwo zniszczyć. Jest

zbyt dobre, by zejść na psy. Na przestrzeni wieków życie

stale się w nim polepszało mimo dzisiejszych żebraków

i ćpunów. Powietrze jest zdrowsze, w Tamizie pływają

łososie, wracają wydry. Większości ludzi polepszyło się

pod każdym względem: materialnym, medycznym, intelek-

tualnym, sensualnym. Nauczyciele, którzy uczyli Daisy na

uniwersytecie, uważali ideę postępu za staroświecką i

śmiesz-

ną. Oburzony Perowne ściska mocniej prawą ręką kierow-

nicę. Przypomina sobie słowa Medawara*, człowieka, któ-

rego podziwia. „Szydzenie z nadziei postępu jest skrajną

głupotą, świadectwem ubóstwa ducha i podłego umysłu".

Tak, był głupcem, dając się omamić tym stuletnim rosz-

czeniom. Na ostatnim semestrze studiów Daisy poszedł na

organizowany w jej college'u dzień otwarty. Młodzi wy-

kładowcy z upodobaniem przedstawiali współczesną epokę

jako serię nieszczęść. Taki mają styl, chcą pokazać, jacy są

mądrzy. Nieprofesjonalne i w złym guście byłoby przy-

* Peter Medawar (1915—1987) brytyjski immunolog arabskiego po-

chodzenia.

Page 88: McEwan Ian Sobota

88

znanie, że na stan współczesnego świata składa się również

likwidacja ospy. Albo niedawne rozprzestrzenienie się de-

mokracji. Wieczorem jeden z nich wygłosił wykład na temat

perspektyw naszej konsumpcyjnej i technologicznej cywili-

zacji: fatalne. Ale gdyby nasz obecny porządek został

obalony, przyszłe pokolenia spoglądałyby na nas jak na

bogów — zwłaszcza w tym mieście — szczęśliwych bogów

z rogami obfitości- w supermarketach, potokami dostępnej

informacji, ważącymi tyle co nic ciepłymi ubraniami, dłuż-

szym życiem, wspaniałymi urządzeniami. To epoka cudow-

nych urządzeń. Przenośne telefony niewiele większe od

ludzkiego ucha. Ogromne muzyczne biblioteki w pudełku

wielkości dziecinnej dłoni. Aparaty fotograficzne, które

mogą przesyłać zdjęcia na drugi koniec globu. Korzystając

z ustrojstwa stojącego na jego biurku, bez trudu zamówił

za pośrednictwem Internetu pojazd, którym teraz jedzie.

Sterowany przez komputer stereotaktyczny aparaty którego

użył wczoraj, odmienił sposób, w jaki wykonuje się biopsję.

Ucyfrowiona rozrywka łączy tę chińską parę, która idzie,

trzymając się za ręce i słuchając przez gniazdo „Y" swojego

osobistego stereo. A ta żylasta dziewczyna w ortalionowym

dresie niemal frunie za trzykołową terenową spacerówką.

W gruncie rzeczy wszyscy, których mija na tej sympatycz-

nie ubogiej ulicy, wydają się dość szczęśliwi, nie mniej

w każdym razie niż on sam. Ale profesorowie uniwersytetu

i w ogóle nauki humanistyczne wolą analizować niedolę;

szczęście jest twardszym orzechem do zgryzienia.

Ogarnięty agresywnym podziwem dla swojej epoki, Pe-

rowne skręca mercedesem na wschód, w Mapie Street. Jego

dobre samopoczucie wymaga najwyraźniej wyimaginowa-

nych wrogów, postaci, które sam sobie wymyśla, żeby je

pokonać. Czasami jest w takim nastroju przed meczem.

Nie lubi się zbytnio w tym stanie ducha, ale rejestrowany

sekunda po sekundzie bieg jego myśli daje się tylko częś-

Page 89: McEwan Ian Sobota

89

ciowo kontrolować — dryfem, białym szumem samotnej

myśli kierują jego emocje. Może wcale nie jest szczęśliwy,

może sam się nakręca. Mija budynek u stóp wieży urzędu

pocztowego — ostatnio mniej brzydki z aluminiowym

gankiem, niebieską elewacją i geometryczną siatką okien

i kratek wentylacyjnych, które upodabniają go do Mond-

riana. Ale dalej, tam gdzie Fitzroy Street przechodzi w Char-

lotte Street, ton nadają tanie biurowce i domy studenckie:

niedopasowane okna, skromne i nietrwałe ambicje. W pa-

dającym deszczu i w normalnym nastroju można wyobrazić

sobie, że jest się z powrotem w komunistycznej Warszawie.

Dopiero kiedy wyburzy się ich wystarczającą liczbę, będzie

można zacząć je kochać.

Henry jedzie teraz ulicą równoległą do Warren Street,

dwie

przecznice dalej na południe. W dalszym ciągu intryguje go

własny stan umysłu, to szczęście podszyte agresją. Zbliżając

się do Tottenham Court Road, zaczyna znajomą procedurę,

wyliczając w duchu niedawne wydarzenia, które mogły

wpłynąć na jego nastrój. To, że on i Rosalind się pokochali,

że jest sobotni ranek, że to jego samochód, że nikt nie zginął

w samolocie, że czeka go mecz, że Andrea Chapman i inni

wczorajsi pacjenci są w stabilnym stanie, że przyjeżdża

Daisy — wszystko to można uznać za pozytywy. A negaty-

wy? Negatywem jest to, że musi przyhamować. Pośrodku

Tottenham Court Road stoi przy swoim motocyklu policjant

w żółtej kamizelce i podnosi rękę, żeby go zatrzymać. Droga

jest oczywiście zamknięta ze względu na demonstrację.

Perowne powinien się tego domyślić. Lecz on jedzie dalej,

przez cały czas zwalniając, jakby liczył, że jeśli uda, iż nic

nie wiedział, zakaz zostanie cofnięty — nie chce przecież

jechać ulicą, lecz tylko ją przeciąć — a w najgorszym razie

doczeka się tego, co mu się słusznie należy: krótkiej wymia-

ny zdań między stanowczym, choć pełnym ubolewania

stróżem prawa i umiarkowanie tolerancyjnym obywatelem.

Page 90: McEwan Ian Sobota

90

Zatrzymuje się na skrzyżowaniu. I rzeczywiście gliniarz

rusza w jego stronę, zerkając w kierunku demonstrantów

z pobłażliwym uśmieszkiem, który sugeruje, że on osobiście

dawno temu zbombardowałby Irak i wiele krajów poza

tym. Zrelaksowany Perowne odpowiedziałby mu swoim

własnym uniwersyteckim cierpkim uśmiechem, lecz w tym

momencie wydarzają się prawie równocześnie dwie rzeczy.

Za policjantem, po drugiej stronie ulicy, z klubu ze strip-

tizem Spearmint Rhino wychodzą szybko, nieomal potyka-

jąc się, żeby nie biec, trzej mężczyźni, dwaj wysocy oraz

jeden krępy, w czarnym garniturze. Skręciwszy za rogiem

w ulicę, którą ma zamiar pojechać Perowne, nie są już tacy

powściągliwi i biegną w stronę zaparkowanego w pobliżu

samochodu. Niższy facet zostaje trochę w tyle.

Ponadto policjant, który w ogóle nie widział mężczyzn,

staje nagle w miejscu i podnosi dłoń do lewego ucha.

Kiwając głową, mówi coś do mikrofonu zamocowanego

przy ustach i wraca do motocykla. Po chwili, przypomniaw-

szy sobie, co miał zamiar zrobić, zerka za siebie. Perowne

spotyka jego wzrok i z autoironicznym, pytającym spoj-

rzeniem, wskazuje University Street po drugiej stronie

Tottenham Court Road. Gliniarz wzrusza ramionami, po

czym kiwa głową i wykonuje gest, który ma oznaczać

, jedź, byle szybko". Niech tam. Demonstranci są jeszcze

daleko, a on ma nowe instrukcje.

Perowne nie jest spóźniony na mecz i nie zależy mu

wcale, żeby jak najprędzej dotrzeć do klubu. Lubi swój

samochód, lecz nigdy nie interesował się specjalnie jego

osiągami, przyspieszeniem od zera do setki. Zakłada, że

jest imponujące, ale nigdy go nie sprawdzał. Jest zdecydo-

wanie za stary, by zostawiać spaloną gumę na jezdni. Choć

ulica jest jednokierunkowa, wrzucając pierwszy bieg, ogląda

się skrupulatnie w lewo i prawo; wie, że piesi mogą nadejść

z każdej strony. Przecinając szybko czteropasmową jezdnię,

Page 91: McEwan Ian Sobota

91

robi to ze względu na policjanta, który zapala już swój

motocykl. Nie chce, by faceta spotkały jakieś nieprzyjem-

ności ze strony zwierzchników. A gest dłoni dawał do

zrozumienia, żeby się pospieszył. Po pokonaniu dwudziestu

lub trzydziestu jardów, które dzielą go od wylotu University

Street, gdzie wrzuca dwójkę, ma na liczniku jakieś dwa-

dzieścia mil na godzinę. Może dwadzieścia pięć. Najwyżej

trzydzieści. I właściwie już w tym momencie zaczyna

zwalniać i wypatrywać skrętu w prawo, w Gower Street,

która jest również zamknięta.

Ruch do przodu stanowi bodziec kierujący z powrotem

jego myśli ku liście bliższych i dalszych przyczyn stanu

emocjonalnego, w którym się znajduje. Sekunda może trwać

bardzo długo w introspekcji. Dość długo, by Henry zaczął

analizować negatywy, z całą pewnością dość długo, by

doszedł do wniosku bądź wyczuł, bez ubierania tego w sło-

wa lub składnię, że tak naprawdę najbardziej niepokoją go

problemy globalne i demonstranci mu o nich przypominają.

Świat chyba jednak fundamentalnie się zmienił i nie jest to

w wystarczającym stopniu brane pod uwagę, zwłaszcza

przez Amerykanów. Są na tej planecie ludzie, dobrze zor-

ganizowani i połączeni, którzy chętnie zabiliby jego, a także

jego rodzinę i przyjaciół, byle tylko postawić na swoim.

Rozmiary masakry nie stanowią już problemu; będzie więcej

ofiar na podobną skalę, zapewne i w tym mieście. Czy aż

tak bardzo się boi, że nie potrafi sobie tego uświadomić?

Przepływające przez jego umysł stwierdzenia i pytania nie

są w ogóle formułowane. Doświadcza ich raczej w formie

mentalnych mgnień, po których następuje puls znaku zapy-

tania. To prewerbalny język, który lingwiści nazywają

mentalese. Właściwie jeszcze nie język, lecz matryca zmien-

nych wzorów, w ułamkach sekundy konsolidujących i kon-

densujących znaczenia i łączących je nierozdzielnie z wy-

raźnym emocjonalnym odcieniem, który sam w sobie przy

Page 92: McEwan Ian Sobota

92

pominą kolor. Mdłożółty kolor. Nawet gdyby dysponowało

się poetyckim darem zwięzłości, trzeba setek słów i wielu

minut, by to opisać. Dlatego podobna do plamki na siat-

kówce smuga czerwieni, która pojawia się gdzieś z lewej

strony, na peryferiach jego pola widzenia, przybiera od

razu kształt idei, nowej idei, zaskakującej i niebezpiecznej,

lecz należącej wyłącznie do niego, nie do otaczającego

świata.

Perowne wjeżdża z instynktowną wprawą w wąską prze-

strzeń ograniczoną z prawej przez krawężnik ścieżki rowe-

rowej, a z lewej przez szereg zaparkowanych samochodów.

Myśl wyskakuje właśnie z tego szeregu i w tym samym

momencie rozlega się trzask odrywanego od karoserii bocz-

nego lusterka i jęk szorujących o siebie stalowych blach,

który słychać, gdy dwa samochody usiłują się zmieścić na

pasie przeznaczonym dla jednego. W chwili uderzenia

Perowne podejmuje natychmiastową decyzję, żeby dodać

gazu i odbić w prawo. Słychać inne dźwięki — terkot,

z jakim czerwone auto ociera się o kilka stojących po jego

lewej stronie pojazdów i podobne do donośnego klaśnięcia

uderzenie gumy o beton, kiedy mercedes wjeżdża na kra-

wężnik wytyczający ścieżkę rowerową. Tylne koło również

wali w krawężnik. Perowne wyprzedza intruza i hamuje.

Uczestniczące w stłuczce samochody zatrzymują się trzy-

dzieści jardów od siebie, kierowcy gaszą silniki i na chwilę

zapada cisza. Nikt nie wysiada.

Jak na standardy współczesnych wypadków drogowych —

enry przez pięC jat pracował na oddziale medycyny ratun-

^ ^ ' sP

rawa jest trywialna. Nikomu na pewno nic się

6 sta

*° i me

musi udzielać pomocy lekarskiej. W ciągu ni01

jych pięciu lat robił to dwukrotnie, za każdym razem

okazji ataków serca, w trakcie lotu do Nowego Jorku

Page 93: McEwan Ian Sobota

93

i w dusznym londyńskim teatrze podczas czerwcowej fali

upałów. Obie interwencje były skomplikowane i niesatys-

fakcjonujące. Nie jest w szoku, nie jest dziwnie spokojny,

podekscytowany ani odrętwiały, nie widzi wszystkiego

z nadzwyczajną ostrością i nie drży. Słucha klikania kur-

czącego się gorącego metalu. Tym, co czuje, jest rosnąca

irytacja tocząca bój z przyziemną ostrożnością. Nie musi

nawet patrzeć — cały bok jego samochodu jest zniszczony.

Widzi już przed sobą całe tygodnie, miesiące papierkowej

roboty, roszczeń i kontrroszczeń ubezpieczeniowych, tele-

fonów, opóźnień w warsztacie. Jego auto zostało ograbione

z czegoś oryginalnego i nieskazitelnego, czego nigdy nie

odzyska, bez względu na to, jak bardzo będą się starali je

naprawić. Została naruszona przednia oś, zawieszenie, a tak-

że owa tajemnicza część, której nazwa, przekładnia zębata,

przywodzi na myśl koło tortur. Jego auto nigdy już nie

będzie takie samo. Zostało katastrofalnie odmienione, po-

dobnie jak jego sobota. Na pewno nie zagra już w sąuasha.

Budzą się w nim dziwnie współczesne emocje — słuszne

oburzenie automobilisty i graniczące z nienawiścią prag-

nienie wymierzenia sprawiedliwości, wspierane przez prze-

latujące mu przez umysł różne zużyte frazy, które teraz

wydają się odświeżone, pozbawione swojej banalności: po

prostu wyjechał, bez żadnego sygnału, głupi sukinsyn, nawet

się nie obejrzał, od czego ma lusterko, pierdolony sukinsyn.

Jedyna na całym świecie osoba, której nienawidzi, siedzi

w samochodzie za jego plecami i Henry będzie musiał

z nią porozmawiać, stawić jej czoło, wymienić informacje

o polisach — wszystko to w czasie, kiedy mógł grać

w sąuasha. Ma poczucie, że został porzucony. I chyba

nawet to widzi: boczną uliczką oddala się jego drugie,

nieświadome niczego, bardziej prawdopodobne ja, niczym

odjeżdżający bogaty wujek, zamyślony i szczęśliwy, kon-

tynuujący beztroską sobotnią przejażdżkę, pozostawiający

Page 94: McEwan Ian Sobota

94

Perowne'a jego nowemu nieuniknionemu, niemieszczącemu

się w głowie przeznaczeniu. To dzieje się naprawdę. Fakt,

że musi to sobie powtarzać, zdradza, w jak małym stopniu

w to wierzy. Podnosi z podłogi rakietę i kładzie ją z po-

wrotem na czasopiśmie medycznym. Prawą dłoń trzyma na

klamce. Ale jeszcze nie wysiada. Spogląda w lusterko. Są

powody, by zachować ostrożność.

W samochodzie z tyłu, zgodnie z tym, czego się spodzie-

wał, widzi trzy głowy. Perowne wie, że ma skłonność do

wysuwania niesprawdzonych hipotez i próbuje je teraz

zweryfikować. Z tego, co mu wiadomo, striptiz jest prawnie

dozwolony. Jednak gdyby widział trzech mężczyzn wybie-

gających, nawet ukradkiem, z Wellcome Trust albo British

Library, być może wysiadłby już z samochodu. To, że

biegli, może sugerować, że będą jeszcze bardziej od niego

poirytowani zwłoką. Samochód to bmw „piątka", pojazd,

który bez żadnego określonego powodu kojarzy mu się

z przestępczością i narkotykami. I jechało nim trzech męż-

czyzn, nie jeden. Najniższy siedzi obok kierowcy i na

oczach spoglądającego w lusterko Perowne'a drzwi z tej

strony otwierają się, a zaraz po nich drzwi kierowcy i tylne

z zewnętrznej strony. Perowne, który nie chce rozmawiać

z nimi w pozycji siedzącej, wysiada. Półminutowa pauza

nadała sytuacji znamiona gry, w której sporządzone już

zostały pewne kalkulacje. Trzej mężczyźni mają swoje

własne powody, dla których ociągali się, omawiając na-

stępny krok. To ważne, myśli Perowne, podchodząc do

maski samochodu, żeby pamiętał, że to on został pokrzyw-

dzony i że jest wściekły. Musi być również ostrożny. Ale te

sprzeczne wytyczne nie są zbyt pomocne i postanawia, że

podczas konfrontacji zda się raczej na wyczucie i nie będzie

zawracać sobie głowy ogólnymi zasadami. Pod wpływem

impulsu ignoruje mężczyzn i obchodzi samochód, żeby

obejrzeć zniszczony bok. Stojąc z dłońmi opartymi na

Page 95: McEwan Ian Sobota

95

biodrach, w pozie oburzonego właściciela, kątem oka ob-

serwuje zbliżającą się grupkę mężczyzn.

Na pierwszy rzut oka bok nie wydaje się wcale znisz-

czony. Boczne lusterko jest nienaruszone, nie ma wgnieceń

w karoserii; metaliczny srebrny lakier jest o dziwo gładki.

Perowne pochyla się do przodu, żeby przyjrzeć mu się pod

innym kątem. Rozczapierzając palce, przesuwa nimi lekko

po błotniku, tak jakby naprawdę wiedział, czemu ma to

służyć. Nie ma nic. Nawet najmniejszej plamki. W katego-

riach taktycznych przemawia to oczywiście przeciwko nie-

mu. Nie ma powodu się gniewać. Jeśli doszło w ogóle do

jakiegoś uszkodzenia, jest niewidoczne, między przednimi

kołami.

Mężczyźni przystanęli, żeby przyjrzeć się czemuś, co leży

na drodze. Niski facet w czarnym garniturze dotyka czub-

kiem buta urwanego bocznego lusterka bmw, obracając je na

bok, jakby było martwym zwierzęciem. Jeden z jego towa-

rzyszy, wysoki młodzieniec z ponurą końską twarzą podnosi

je i bierze w obie ręce. Przyglądają mu się razem, a potem,

na hasło dane przez niskiego, odwracają się jednocześnie

w stronę Perowne'a, z nagłą ciekawością, niczym spłoszone

w lesie jelenie. Po raz pierwszy uświadamia sobie, że może

mu grozić jakieś niebezpieczeństwo. Ulica, oficjalnie zamk-

nięta z obu stron, jest kompletnie pusta. Za mężczyznami, na

Tottenham Court Road, luźne grupki demonstrantów suną

na

południe, żeby dołączyć do pochodu. Perowne ogląda się

przez ramię. Za nim, na Gower Street zaczął się właściwy

marsz. Tysiące ludzi tworzących pojedynczą zwartą kolum-

nę maszerują w kierunku Piccadilly, z transparentami pochy-

lonymi heroicznie do przodu, niczym na rewolucyjnym

plakacie. Z ich twarzy, rąk i ubrań bije intensywny, prawie

ciepły kolor, typowy dla zbitej ludzkiej masy. Dla większe-

go dramatycznego efektu idą w milczeniu, z towarzyszeniem

pogrzebowego bicia w bębny.

Page 96: McEwan Ian Sobota

96

Trzej mężczyźni ruszają ponownie w jego stronę. Tak

jak poprzednio prowadzi ich niski — ma może pięć stóp

i pięć, najwyżej sześć cali i stąpa w charakterystyczny

sposób, wykręcając dziwnie stopy i pochylając tułów, jakby

pokonywał łodzią łagodny odcinek rzeki. Flisak ze Spear-

mint Rhino. Może słucha discmana. Niektórzy ludzie nie

wybierają się nigdzie, nawet żeby wdać się w spór, bez

ścieżki dźwiękowej. Pozostali dwaj zachowują się jak jego

podwładni, pomocnicy. Mają na sobie dresy i bluzy z kap-

turem, a na nogach tenisówki — przyodziewek ulicy, tak

popularny, że nie reprezentuje żadnego stylu. Theo też

ubiera się czasem w ten sposób, żeby, jak mówi, nie podej-

mować decyzji, jak ma wyglądać. Facet z końską twarzą

wciąż trzyma w obu dłoniach boczne lusterko, zapewne,

żeby coś udowodnić. Nieustanny werbel bębnów nie ułatwia

raczej sytuacji, a świadomość, że tyle osób jest tak blisko

i nie ma o nim bladego pojęcia, sprawia, że w Henrym

pogłębia się poczucie izolacji. Lepiej będzie nadal udawać

zaabsorbowanego. Przykuca przy samochodzie, zauważając

zgniecioną puszkę coli pod przednią oponą. Na tylnych

drzwiach dostrzega teraz, z ulgą i irytacją zarazem, niere-

gularną smugę zmatowiałego lakieru, jakby ktoś przetarł

go papierem ściernym. To z pewnością punkt kontaktu,

ograniczony do długiego na dwie stopy obszaru. Miał rację,

odbijając w bok kierownicą, zanim jeszcze wdepnął hamu-

lec. Prostując się, by stawić czoło zatrzymującym się przed

mm mężczyznom, czuje się teraz pewniej.

W przeciwieństwie do niektórych swoich kolegów —

chirurgów psychopatów — Henry właściwie nie lubi osobis-

Ale^°I1

'^0ntaC

^ ^Q ^

6St wymachujący™ maczetą.

e doświadczenie kliniczne jest, oprócz całej reszty, suro- j^ym, hartuj ącym procesem, który stępia wszelką wraż-

i 0 0SC

* ^ac

Jenc

i, asystenci, pogrążeni w żałobie krewni, no

zywiscie dyrekcja — w ciągu dwóch dziesięcioleci nie

Page 97: McEwan Ian Sobota

97

dało się uniknąć momentów, kiedy musiał walczyć o swoje,

wyjaśniać bądź też próbować zażegnać nagły emocjonalny

wybuch. Stawka jest na ogół wysoka — dla kolegów kwes-

tie zawodowej hierarchii, profesjonalnej dumy lub marno-

trawienia szpitalnych środków, dla pacjentów utrata funkcji,

dla ich bliskich zmarły nagle małżonek lub dziecko —

sprawy o znacznie większym ciężarze gatunkowym aniżeli

draśnięty samochód. Zwłaszcza w wypadku pacjentów te

chwile mają w sobie coś czystego i niewinnego; rzecz

sprowadza się do podstaw istnienia — pamięci, wzroku,

zdolności rozpoznawania twarzy, chronicznego bólu, funkcji

motorycznych, nawet samoświadomości. W tle majaczą

problemy natury profesjonalnej, cuda, które potrafi sprawiać

medycyna, wiara, którą inspiruje, a z drugiej strony z wolna

malejąca, lecz wciąż znaczna ignorancja w kwestiach tego,

co dzieje się w mózgu i umyśle oraz ich wzajemnych relacji.

Regularne, zakończone skromnymi sukcesami penetrowanie

czaszki to przygoda ostatnich lat. Czasami zdarzają się

rozczarowania i kiedy w jego gabinecie dochodzi do osta-

tecznej rozgrywki z krewnymi, nikt nie musi liczyć się

z tym, jak się zachowuje albo co mówi, nikt nie czuje się

obserwowany. Słowa płyną same.

Wśród znajomych Perowne'a są lekarze zajmujący się

nie mózgiem, lecz wyłącznie umysłem: chorobami świado-

mości; koledzy ci hołdują pewnym uprzedzeniom, wypo-

wiadanym ostatnio raczej rzadko i sprowadzającym się do

tego, że neurochirurdzy to posługujący się topornymi na-

rzędziami aroganccy głupcy i partacze, konowały, którym

pozwolono grzebać w najbardziej skomplikowanym obiek-

cie, jaki występuje w znanym wszechświecie. Kiedy opera-

cja się nie uda, pacjent albo krewni skłonni są podzielać ten

pogląd. Jest już jednak za późno. To, co się wówczas mówi,

jest tragiczne i szczere. Bez względu na to, jak przykre są

te spotkania i jak bardzo krzywdzi go pacjent, nie pamiętając

Page 98: McEwan Ian Sobota

98

bądź nie chcąc pamiętać o ryzyku, o którym został uprze-

dzony, bez względu na świadomość, iż wykonał operację

tak dobrze, jak tylko pozwala na to współczesna wiedza

i technika, Perowne wychodzi z tych starć nie tylko przy-

wołany do porządku — najwyraźniej nie udało mu się

spełnić czyichś oczekiwań — lecz w dziwny sposób oczysz-

czony: doświadczył fundamentalnego ludzkiego kontaktu,

na swój sposób tak samo elementarnego jak miłość.

Jednak tutaj, na University Street, nie sposób nie spo-

strzec, że zaczyna się przedstawienie. Ubrany jak dziad,

w wyliniały polar, dziurawy sweter i ściągnięte sznurkiem,

pochlapane farbą spodnie, Perowne stoi przy swojej potężnej

maszynie. Jest obsadzony w określonej roli i nie może na

to nic poradzić. Uczestniczy, jak lubią mówić ludzie,

w miejskim dramacie. Stulecie kina i pół stulecia telewizji

odarły tę sytuację z wszelkiego autentyzmu. To sama sztucz-

ność. Oto samochody, oto ich właściciele. Zagrożona jest

ich godność. Ktoś będzie musiał narzucić swoją wolę i wy-

grać, ktoś inny ustąpić. Kultura popularna wyeksploatowała

do znudzenia ten motyw, to stare genetyczne dziedzictwo,

które reguluje poza tym zachowania żab ryczących, kogutów

i jeleni. I mimo zróżnicowanego i niedbałego przyodziewku

reguły grzeczności są wyrafinowane jak w Wersalu; nie

wyrazi ich żaden zestaw genów. Przede wszystkim nie

wolno, gdy tam stoją, przyznać, że incydent jest żenujący

i kryje się w nim szczególna ironia: z sąsiedniej ulicy

dobiega tupot stóp i plemienne bębny pokojowych pod-

żegaczy. Co więcej, niczego nie można przewidzieć, lecz

wszystko, gdy już się zdarzy, będzie wydawało się logiczne.

— Papierosa?

Właśnie tak. Tak to się zaczyna.

Drugi kierowca podaje mu staroświeckim gestem paczkę,

wysuwając z niej papierosy bez filtra, które układają się

niczym piszczałki organów. Skierowana ku Perowne'owi

Page 99: McEwan Ian Sobota

99

zaciśnięta dłoń jest, biorąc pod uwagę wzrost mężczyzny,

duża i kredowoblada, porośnięta aż do dalszych stawów

międzypaliczkowych czarnymi kręconymi włosami. Uwagę

Perowne'a jako lekarza przyciąga również jej uporczywe

drżenie. Być może powinno mu to dodać otuchy.

— Nie, dziękuję.

Mężczyzna zapala sam papierosa i wydmuchuje dym

obok Henry'ego, który stracił już jeden punkt — cóż z niego

za mężczyzna, skoro nie pali, a co więcej, nie jest w stanie

poczęstować innych. Ważne, żeby nie był pasywny. Pora

na jego ruch. Teraz on wyciąga rękę.

— Henry Perowne.

— Baxter.

— Pan Baxter? j— Baxter.

Ręka Baxtera jest duża, Henry'ego trochę większa, ale

żaden z mężczyzn nie próbuje się popisywać siłą. Uścisk

ich dłoni jest krótki i lekki. Baxter jest jednym z tych

palaczy, których pory wydzielają zapach, oleistą esencję

ich nałogu. W podobny sposób działa na ludzi czosnek.

Być może mają na to jakiś wpływ nerki. Jest ruchliwym

mężczyzną o niedużej twarzy, gęstych brwiach i przystrzy-

żonych przy samej skórze ciemnobrązowych włosach. Gład-

ko wygolony, lecz intensywny zarost wzmacnia podobień-

stwo wydatnych ust do zwierzęcego pyska. Nieco małpią

powierzchowność potęgują spadziste ramiona; nabite trape-

zoidy świadczą o tym, że ich właściciel spędza dużo czasu

na siłowni, być może starając się zrekompensować niedo-

statki wzrostu. Garnitur jest w stylu lat sześćdziesiątych

ciasny krój, wysokie klapy, wiszące na biodrach spodnie

z płaskimi z przodu nogawkami. Marynarka napina się

przy zapiętym pojedynczym guziku, a także na bicepsach.

Facet odwraca się od Perowne'a i lekko garbi, a potem

doskakuje do niego z powrotem. Rozpiera go chyba nie-

Page 100: McEwan Ian Sobota

100

cierpliwość, destruktywna energia, czekająca na wyłado-

wanie. Może zaraz wybuchnąć. Perowne zna kilka najnow-

szych prac na temat przemocy. Nie zawsze jest patologią;

nastawione na własną korzyść organizmy społeczne uznają

czasem jej stosowanie za racjonalne. Wśród teoretyków

gier i radykalnych kryminologów rośnie grono zwolenników

Thomasa Hobbesa. Tym, co trzyma w szachu oprychów,

jest napawająca trwogą słynna „nadrzędna władza" — ciało

zarządzające, ramię państwa, które ma prawny monopol na

stosowanie przemocy. Ale handlarze narkotyków i alfonsi,

którzy zaliczają się do ludzi żyjących na bakier z prawem,

nie dzwonią pod dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć,

żeby wezwać Lewiatana; sami załatwiają swoje spory.

Perowne, prawie o stopę wyższy od Baxtera, zastanawia

się, czy jeśli dojdzie do bójki, powinien chronić jądra. Ale

to śmieszna myśl; ostatni raz bił się, kiedy miał osiem lat.

Trzech na jednego. Nie może po prostu do tego dopuścić.

— Rozumiem, że chce mi pan powiedzieć, jak bardzo

jest mu przykro — mówi Baxter, cofając rękę i zerkając

do tyłu na własne auto, które stoi za mercedesem, zapar-

kowane w poprzek ulicy. Na sześciu albo siedmiu stoją-

cych dalej samochodach widać na wysokości trzech stóp

nieregularną rysę pozostawioną przez klamkę bmw. Poja-

wienie się na ulicy choć jednego oburzonego właściciela

zapoczątkuje kaskadę roszczeń ubezpieczeniowych. Hen-

ry, który nieraz miał do czynienia z papierkową robotą,

wyobraża już sobie, ile to wszystko potrwa i jak bardzo edzie stresujące. O wiele lepiej być jedną z wielu ofiar

wz sprawcą.

W rzeczy samej jest mi przykro, że wyjechał pan, w ogóle nie patrząc —mówi.

■ askakuje sam siebie. Pedantyczne, lekko archaiczne „w

i j - : sa

mej" nie figuruje normalnie w jego słowniku. le tego zwrotu pociąga za sobą pewne decyzje; nie ma

Page 101: McEwan Ian Sobota

101

zamiaru zniżać się do języka ulicy. Stoi na gruncie profesjo-

nalnej godności.

Baxter kładzie lewą dłoń na prawej, jakby chciał ją

uspokoić.

— Przecież nie musiałem patrzeć, prawda? — mówi

cierpliwie. — Tottenham Court Road jest zamknięta. Nie

powinno pana tam w ogóle być.

— Przepisy o ruchu drogowym nie zostały zawieszo-

ne — odpowiada Perowne. — A poza tym przepuścił mnie

policjant.

— Policjant? — powtarza przeciągle Baxter. W jego

ustach to słowo nabiera dziecinnego brzmienia. — Widzie-

liście policjanta? — pyta swoich znajomych, po czym

odwraca się z powrotem do Perowne'a. — To jest Nark,

a to Nigel — mówi z kpiącą uprzejmością.

Do tego momentu obaj stali z boku, za Baxterem, przy-

słuchując się z obojętnymi minami ich rozmowie. Nigel to

ten z końską twarzą. Jego towarzysz może być policyjnym

informatorem i ćpunem, może też, biorąc pod uwagę jego

senny wygląd, cierpieć na narkolepsję.

— Nie ma tutaj żadnych policjantów — wyjaśnia Ni-

gel. — Wszyscy pilnują tej maszerującej hołoty.

Perowne udaje, że ignoruje ich obu. Załatwia sprawę

z Baxterem.

— W tym momencie powinniśmy podać sobie numery

polis ubezpieczeniowych — oznajmia. Wszyscy trzej par-

skają śmiechem, lecz on mówi dalej: — Jeśli nie zgadzamy

się w kwestii tego, co się stało, możemy zadzwonić na

policję.

Spogląda na zegarek. Jay Strauss jest już pewnie na

korcie i rozgrzewa piłkę. Nie jest jeszcze za późno, żeby

załatwić sprawę i ruszać dalej. Baxter nie reaguje na

wzmiankę o telefonie. Zamiast tego bierze boczne lusterko

od Nigela i pokazuje je Perowne'owi. Na pajęczej siatce

Page 102: McEwan Ian Sobota

102

pęknięć widać mozaikę bieli i postrzępionego błękitu, który

połyskuje gniewnie w ręku Baxtera.

— Na szczęście dla pana mam kumpla, który zajmuje

się blacharką — mówi łagodnym tonem. — Jest tani, ale

bardzo dobry. Myślę, że za siedem i pół paczki zrobi

wszystko jak trzeba.

— Na rogu jest bankomat — stwierdza Nark, budząc się

z letargu.

— Tak — dodaje Nigel, jakby ten pomysł sprawił mu

przyjemną niespodziankę. — Moglibyśmy się tam z panem

przejść.

Obaj zmienili pozycję i stoją teraz prawie, choć nie do

końca, po jego bokach. Tymczasem Baxter daje krok do

tyłu. Te ostentacyjne manewry przypominają źle przygoto-

wany dziecięcy balet. Uwagę Perowne'a, jego zawodową

uwagę, ponownie przyciąga prawa dłoń Baxtera. To nie

jest zwykłe drżenie, lecz niespokojny dygot, w którym biorą

udział praktycznie wszystkie mięśnie. Spekulacje na ten

temat uspokajają go, choć czuje, że ramiona mężczyzn

dotykają lekko jego polaru. O dziwo, nie sądzi już, by

groziło mu duże niebezpieczeństwo. Trudno jest brać po-

ważnie całe trio; pomysł z pobraniem gotówki ma w sobie

coś z chłopięcej fantazji. Wszystko, co zostało powiedziane,

brzmi jak cytat z filmu, który wszyscy widzieli kilkanaście

razy i w dużej części zapomnieli.

Na dźwięk trąbki czterej mężczyźni odwracają się, żeby

zerknąć na pochód. Ktoś wykonuje na niej wprawnie serię

zawiłych staccato, kończących się wysoką strzelistą nutą.

Może to być pasaż z kantaty Bacha, ponieważ Henry

natychmiast wyobraża sobie słodko melancholijny sopran,

a w tle grającą równo wiolonczelę. Na Gower Street koncept

surowego marsza pogrzebowego wyraźnie nie zdaje eg-

zaminu. Trudno go ćwiczyć z tysiącami ludzi w kolumnie,

która rozciąga się na kilkaset jardów. W miarę jak różne

Page 103: McEwan Ian Sobota

103

części pochodu mijają skrzyżowanie z University Street,

śpiewy i klaskanie rosną w siłę bądź cichną. Baxter nie

spuszcza wzroku z ludzkiej masy, jego rysy są lekko znie-

kształcone, wykrzywione żalem. Henry'emu przychodzi do

głowy — w podobny sposób jak przedtem melodia kanta-

ty — pewna podręcznikowa fraza — lekkie podwyższenie

poziomu adrenaliny sprawia, że staje się niezwykle podatny

na różne skojarzenia. A może to stres minionego tygodnia

nie pozwala mu zerwać z nawykiem intelektualnej zabawy

w diagnozę. Ta fraza to fałszywe poczucie wyższości. Ow-

szem, może się to sprowadzać do drobnej zmiany charak-

teru, która poprzedza pierwsze drgawki, czegoś zbliżonego

do innych i nieco mniej upośledzających chorób neuro-

logicznych — manii i iluzji wielkości. Niewykluczone

jednak, że coś poplątał. Neurologia nie jest jego specjal-

nością. Patrząc na demonstrantów, Baxter wykonuje nie-

wielkie ruchy głową, kiwa nią i potrząsa. Obserwując go

niepostrzeżenie przez kilka sekund, Perowne nagle pojmuje:

Baxter nie jest w stanie zainicjować ani wykonać sakkad —

szybkich ruchów gałki ocznej, która podąża za obiektem.

Żeby objąć wzrokiem tłum, musi poruszać głową.

Jakby na potwierdzenie tego, Baxter obraca się całym

ciałem w jego stronę.

— Co za motłoch — mówi pogodnym tonem. — Paso-

żytują na kraju, którego nienawidzą.

Perowne wie już chyba ò Baxterze dosyć, by zdać sobie

sprawę, że nie powinien wdawać się z nim w dyskusję.

Odsuwa się od Nigela i Narka i odwraca w stronę swojego

samochodu.

— Nie dam panu gotówki — mówi stanowczo. — Dam

panu moje dane. Jeśli nie chce mi pan dać swoich, nie

szkodzi. Wystarczy pański numer rejestracyjny. Ruszam

w drogę. Jestem już spóźniony na ważne spotkanie —

dodaje, niekoniecznie zgodnie z prawdą.

Page 104: McEwan Ian Sobota

104

Większą część tego ostatniego zdania zagłusza jednak

pojedynczy dźwięk, ryk wściekłości.

Nawet kiedy zaskoczony Perowne odwraca się z po-

wrotem do Baxtera i nawet kiedy widzi lub wyczuwa, co

zbliża się do niego z taką szybkością, jakąś część jego

umysłu zajmuje w dalszym ciągu elokwentny uliczny diag-

nosta, odnotowujący słabą samokontrolę, emocjonalną

chwiejność oraz wybuchowy charakter, które świadczą

0 obniżonym poziomie GABA w synapsach neuronów

prążkowia. Ludzkie sprawy w dużym stopniu zależą od

poziomu złożonych molekuł. Któż zdoła kiedykolwiek osza-

cować szkody wyrządzone miłości, przyjaźni i nadziejom

na szczęście przez nadmiar lub niedobór tego lub innego

neuroprzekaźnika? I kto odnajdzie kiedyś moralność i etykę

pomiędzy enzymami i aminokwasami, skoro generalnie woli

się ich szukać w innych rejonach? Na drugim roku Oksfor-

du, zadurzona w jakimś przystojnym głupim wykładowcy,

Daisy próbowała przekonać ojca, że obłęd jest konstruktem

społecznym, fortelem, za pomocą którego bogaci — mógł

to źle zrozumieć — wyzyskują biednych. Ojciec i córka

wdali się w jeden ze swoich gwałtownych sporów, który

zakończył się, gdy Henry, odwołując się do retorycznego

chwytu, zaproponował jej wycieczkę po zamkniętym od-

dziale psychiatrycznym. Daisy rezolutnie przyjęła propozy-

cję i sprawa została zapomniana.

Niezależnie od fiksacji wzroku Baxtera i jego pląsawicy,

wycelowane w serce Perowne'a uderzenie, przed którym

tylko częściowo udaje mu się uchylić, ląduje na jego mostku

z tak kolosalną siłą, że ma wrażenie, być może nawet

słuszne,

iż przez jego ciało przechodzi fala wysokiego ciśnienia krwi,

powodująca nie tyle ból, ile otępiający elektryczny szok

1 krótki śmiertelny dreszcz, którego wizualnym komponen-

tem jest oślepiająca śnieżna biel. Słyszy, jak Baxter mówi

»No dobrze", co stanowi sygnał dla jego towarzyszy.

Page 105: McEwan Ian Sobota

105

Łapią Henry'ego za łokcie i przedramiona i kiedy rozjaś-

nia mu się przed oczyma, widzi, że ciągną go przez lukę

między zaparkowanymi samochodami. Przecinają szybko

chodnik, obracają go i przyciskają plecami do zamkniętych

na łańcuch podwójnych drzwi we wnęce. Na ścianie po

lewej stronie widzi polerowaną mosiężną tabliczkę z napi-

sem WYJŚCIE EWAKUACYJNE SPEARMINT RHINO.

Dokładnie po drugiej stronie ulicy jest pub, Jeremy Bent-

ham. Ale jeśli w ogóle jest otwarty o tak wczesnej porze,

wszyscy klienci siedzą w ciepłym wnętrzu. W tym momen-

cie Perowne ma dwa priorytety, z których wagi zdaje sobie

sprawę, gdy wraca mu pełna świadomość. Pierwszy polega

na tym, by nie próbować oddawać ciosów. Uderzenie w mo-

stek przekonało go już, jak bardzo brakuje mu wprawy.

Drugi priorytet polega na tym, by ustać na nogach. Widział

dosyć urazów mózgu u osób, które miały nieszczęście upaść

na ziemię przed napastnikami. Stopa, niczym jakieś zapy-

ziałe kresowe miasteczko, jest daleką prowincją mózgu,

dystans pozbawia ją poczucia odpowiedzialności. Kopniak

jest mniej intymny, mniej angażujący aniżeli uderzenie

pięścią, i jeden kopniak nigdy nie wystarcza. Dawno temu,

w epickim okresie zorganizowanej przemocy stadionowej,

Perowne, jako młody asystent, miał do czynienia z wieloma

spowodowanymi przez stalowe szpice martensów krwiaka-

mi podtwardówkowymi.

Stoi naprzeciw nich w niewielkiej, otynkowanej na biało

niszy, poza polem widzenia demonstrantów. Akustyka wnę-

ki wzmacnia ich chrapliwe oddechy. Nigel jedną ręką łapie

go za polar, a drugą obmacuje wybrzuszenie, jakie tworzy

portfel tkwiący w zapinanej na zamek błyskawiczny we-

wnętrznej kieszeni.

— Nie — mówi Baxter. — Nie chcemy jego pieniędzy.

Perowne rozumie przez to, że plama na honorze będzie

zmazana przez ciężkie pobicie. Podobnie jak w wypadku

Page 106: McEwan Ian Sobota

106

roszczeń ubezpieczeniowych widzi przed sobą ponurą przy-

szłość. Tygodnie bolesnej rekonwalescencji. A może jest

zbytnim optymistą. Baxter wbija w niego wzrok, którego

nie może oderwać, chyba że poruszy całą swoją ciężką,

ogoloną głową. Po jego twarzy przebiegają drobne drżenia,

które ani razu nie zastygają w jakimś określonym wyrazie.

To mięśniowe rozdygotanie pewnego dnia — Perowne nie

ma co do tego wątpliwości — przejdzie w atetozę, niekon-

trolowane, mimowolne ruchy.

Trio najwyraźniej odczuwa potrzebę zaczerpnięcia od-

dechu, krótkiej przerwy przed przystąpieniem do dzieła.

Nark zaciska już prawą pięść. Perowne spostrzega trzy

sygnety na wskazującym, środkowym oraz serdecznym

palcu, złote krążki szerokie niczym oberżnięte kawałki rury.

Ocenia, że zostało mu jeszcze kilka sekund. Baxter ma

dwadzieścia kilka lat. To nie jest moment, by pytać go

0 choroby w rodzinie. Jeśli cierpi na nią któreś z rodziców,

jest pięćdziesiąt szans na sto, że potomek też zachoruje.

Chromosom czwarty. Winny jest pojedynczy gen, zbyt

często występująca pojedyncza sekwencja — CAG. Oto

biologiczny determinizm w najczystszej postaci. Ponad

czterdzieści powtórzeń tego jednego małego kodonu ozna-

cza, że jesteś skazany. Twoja przyszłość jest ustalona i łatwa

do przewidzenia. Im dłuższe powtórzenie, tym wcześniejszy

1 bardziej radykalny początek choroby. Cały cykl trwa od

dziesięciu do dwudziestu lat, od pierwszych drobnych zmian

charakteru, drżenia rąk i twarzy, zaburzeń emocjonalnych,

przejawiających się przede wszystkim w nagłych niekon-

trolowanych zmianach nastroju, aż do niemożliwych do

opanowania gwałtownych pląsających ruchów, intelektual-

nej deterioracji, utraty pamięci, agnozji, apraksji*, demencji,

* Agnozja, niezdolność do rozpoznawania bodźców działających na

poszczególne zmysły; apraksja, niezdolność posługiwania się przedmiotami.

Page 107: McEwan Ian Sobota

107

całkowitej utraty kontroli nad mięśniami, sztywności, kosz-

marnych halucynacji i nieświadomego zejścia. Tak oto

wspaniała maszyneria istnienia zawodzi z winy jednego

wybrakowanego małego trybiku, pojedynczego błędu ulo-

kowanego w każdej komórce, w każdym czwartym chromo-

somie.

Nark cofa prawą rękę, żeby zadać cios. Nigel najwyraź-

niej z chęcią ustępuje mu pierwszeństwa. Henry słyszał, że

wczesny początek choroby wskazuje na gen ojcowski. Ale

może się mylić. Nie ma nic do stracenia, zgadując.

— Miał to twój ojciec — mówi do wpatrującego się

weń uporczywie Baxtera. — Teraz ty też to masz.

Ma wrażenie, że jest rzucającym klątwę szamanem. Trud-

no odczytać coś z twarzy Baxtera, który podnosi lewą drżącą

dłoń, żeby powstrzymać kompanów. W zapadłej ciszy

przełyka ślinę, pochyla się do przodu i nieruchomieje, jakby

chciał się pozbyć guli, która utkwiła mu w gardle. Perowne

wyraził się niejednoznacznie. Jego „miał" można łatwo

wziąć za „ma". A ojciec Baxtera, żywy czy martwy, mógł

nawet nie być znany swojemu synowi. Perowne liczy jednak

na to, że Baxter wie o swojej przypadłości. Jeśli wie, nie

powie o niej Nigelowi, Narkowi i żadnemu z kumpli. To

jego wstydliwa tajemnica. Może być w fazie zaprzeczenia,

wiedząc i nie wiedząc; wiedząc i woląc o tym nie myśleć.

Kiedy Baxter w końcu się odzywa, jego głos brzmi

inaczej; słychać w nim chyba ostrożność.

— Znałeś mojego ojca?

— Jestem lekarzem.

— Takiego wała lekarzem. W tych łachach?

— Jestem lekarzem. Czy ktoś ci wyjaśnił, co cię czeka?

Chcesz, żebym powiedział, na czym moim zdaniem polega

twój problem?

To działa, ten bezwstydny szantaż działa. Baxter nagle

wybucha.

Page 108: McEwan Ian Sobota

108

— Jaki problem? — pyta. — I lepiej się, kurwa, przy-

mknij — dodaje z wściekłością, zanim Perowne zdąży

odpowiedzieć.

A potem tak samo szybko uspokaja się i odwraca. On

i Perowne nie znajdują się teraz w świecie medycyny, lecz

magii. Kiedy jest się chorym, niebezpiecznie zadzierać

z szamanem.

— Co jest grane? — pyta Nigel. — Co takiego miał

twój tato?

— Stul dziób.

Chwila, kiedy groziło mu lanie, mija i Perowne czuje, że

panuje nad sytuacją. Ta wnęka przy wyjściu ewakuacyjnym

staje się jego gabinetem lekarskim. Kiedy mówi, jego głos

odzyskuje utracony autorytet.

— Czy konsultujesz się z kimś w tej sprawie? — pyta.

— O czym on nawija, Baxter?

Baxter wpycha Nigelowi do rąk urwane boczne lusterko.

— Idźcie i zaczekajcie w samochodzie.

— Chyba żartujesz.

— Nie żartuję. Obaj. Idźcie i zaczekajcie w pierdolonym

samochodzie.

Żałośnie ewidentna jest desperacja, z jaką Baxter pragnie

odizolować swoich kumpli od człowieka, który zna jego

sekret. Dwaj młodzieńcy wymieniają spojrzenia i wzrusza-

ją ramionami. A potem, nie patrząc na Perowne'a, ruszają

z powrotem ulicą. Trudno sobie wyobrazić, by nie doszli

do wniosku, że z Baxterem jest coś nie w porządku. Ale

to wczesne stadium choroby i jej rozwój jest powolny.

Może nie znają go zbyt długo. A podrygujący chód,

ciekawe drżenie i trafiające się od czasu do czasu wybuchy

lub zmiany nastroju mogą w ich środowisku cechować

faceta z charakterem. Po dojściu do bmw Nark otwiera

tylne drzwiczki i wrzuca boczne lusterko do środka. Opie-

rają się o przód samochodu i niczym filmowi żulicy

Page 109: McEwan Ian Sobota

109

obserwują Baxtera i Perowne'a ze skrzyżowanymi na

piersiach rękoma.

— Kiedy zmarł twój ojciec? — pyta łagodnie Perowne.

— Daj spokój.

Baxter nie patrzy na niego. Stoi, poruszając uniesionym

ramieniem niczym nadąsane dziecko, które czeka, by ktoś

pogładził je po główce. Nie potrafi wykonać pierwszego

kroku. To oznaka wielu chorób neurologicznych — szybkie

przeskoki z jednego do drugiego nastroju, bez uświadomie-

nia sobie i zrozumienia, jakie to robi wrażenie na innych.

— Twoja matka żyje?

— Z tego, co wiem, nie.

— Jesteś żonaty?

— Nie.

— Naprawdę nazywasz się Baxter?

— To moja sprawa.

— W porządku. Skąd jesteś?

— Dorastałem w Folkestone.

— I gdzie mieszkasz teraz?

— W dawnym mieszkaniu mojego taty. W Kentish

Town.

— Masz jakiś zawód, wykształcenie, studiowałeś coś?

— Nie szło mi w szkole. Co to cię obchodzi?

— Co powiedział doktor na temat twojej choroby?

Baxter wzrusza ramionami. Ale uznał prawo Perowne'a

do zadawania pytań. Wślizgnęli się w swoje role i Perowne

kontynuuje wywiad.

— Czy ktoś mówił ci o chorobie Huntingtona?

Od strony demonstrantów dobiega cichy grzechot przy-

pominający brzęczenie kamyków w puszce. Baxter wbija

wzrok w ziemię. Perowne bierze jego milczenie za od-

powiedź twierdzącą.

— Powiesz mi, kto jest twoim lekarzem?

— Dlaczego miałbym to zrobić?

Page 110: McEwan Ian Sobota

110

'. I

Page 111: McEwan Ian Sobota

111

— Moglibyśmy cię skierować do mojego kolegi. Jest

dobry. Mógłby ci zalecić pewne rzeczy.

W tym momencie Baxter odwraca się i zadziera głowę,

próbując umieścić obraz wyższego mężczyzny w dołku

środkowym siatkówki, gdzie wzrok jest najostrzejszy. Nie

można nic poradzić na zanik funkcji gałek ocznych. I w ogó-

le poza łagodzeniem objawów medycyna niewiele ma do

zaoferowania cierpiącym na chorobę Huntingtona. Ale Hen-

ry widzi teraz na podnieconej twarzy Baxtera nagłe zainte-

resowanie, głód wiedzy lub nadzieję. A może zwykłą po-

trzebę rozmowy.

— Jakiego rodzaju rzeczy?

— Ćwiczenia. Pewne leki.

— Ćwiczenia... — parska lekceważąco Baxter. Całkiem

słusznie wytyka głupotę, idiotyzm tego pomysłu.

— Co powiedział twój doktor? — nie daje za wygraną

Perowne.

— Powiedział, że nic nie da się zrobić.

Baxter mówi to tak, jakby wzywał go do zapłaty długu.

Perowne został ułaskawiony i musi w zamian za to wymie-

nić nazwę lekarstwa albo przynajmniej powód do optymiz-

mu. Baxter chce, żeby jego lekarz się mylił.

— Moim zdaniem ma rację — odpowiada jednak Pe-

rowne. — Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pracowano

nad przeszczepami komórek macierzystych, ale...

— To bzdura.

— Owszem, wyniki były mało zachęcające. Najwięcej

nadziei wiąże się teraz z interferencją RNA.

— Jasne. Wyciszanie genów. Może któregoś dnia. Po

mojej śmierci.

— Widzę, że jesteś nieźle zorientowany.

— Och, dziękuję, panie doktorze. Ale co to miały być za leki?

Perowne dobrze zna ten ożywiający pacjentów impuls, tę

Page 112: McEwan Ian Sobota

112

pogoń za każdym rąbkiem nadziei. Gdyby istniał jakiś lek,

Baxter albo jego lekarz powinni o tym wiedzieć. Ale Baxter

musi to sprawdzać. I za jakiś czas sprawdzać ponownie.

Ktoś może wiedzieć coś, czego on nie wie. Minął kolejny

tydzień i ktoś mógł coś odkryć. A kiedy nie ma żadnych

odkryć, na zatrwożonych czekają szarlatani, oferując dietę

z pestek moreli, masaż aury albo siłę modlitwy. Za ramie-

niem Baxtera Perowne widzi Nigela i Narka. Nie opierają

się już o samochód, lecz chodzą przed nim w tę i z po-

wrotem, dyskutując z ożywieniem i wskazując rękoma ulicę.

— Mówię o uśmierzaniu bólu, próbach zaradzenia utracie

równowagi, drgawkom, depresji — stwierdza Perowne.

Baxter kręci z boku na bok głową. Mięśnie policzków są

niezależne od jego woli. Henry wyczuwa, że zbliża się

zmiana nastroju.

— O kurwa — mruczy pod nosem Baxter. — O kurwa.

W tej przejściowej fazie konsternacji bądź smutku jego

małpie rysy miękną, stają się prawie atrakcyjne. To in-

teligentny mężczyzna; niezależnie od choroby widać, że

nie wykorzystał swojej szansy, popełnił kilka życiowych

błędów i znalazł się w złym towarzystwie. Prawdopodobnie

rzucił dawno temu szkołę i teraz tego żałuje. Nie ma przy

sobie rodziców. Co może go jeszcze czekać gorszego? Nie

ma dla niego wyjścia. Nikt mu nie pomoże. Lecz Perowne

wie, że nie jest w stanie mu współczuć. Kliniczne doświad-

czenie dawno pozbawiło go tego rodzaju odruchów. I właś-

ciwie przez cały czas zastanawia się, kiedy będzie mógł

bezpiecznie zakończyć to spotkanie. Poza tym współczucie

nie tu nie da. Mózg może nas zawieść na tyle różnych

sposobów. Podobnie jak drogi samochód jest skompliko-

wany, ale produkowany masowo; w obiegu jest przeszło

sześć miliardów egzemplarzy.

Baxter dochodzi do całkiem słusznego wniosku, że Pe-

rowne wykpił się sianem, i im wyraźniej zdaje sobie z tego

Page 113: McEwan Ian Sobota

113

sprawę, tym większy ogarnia go gniew. Kolejna nagła

zmiana mentalnej pogody; zbliża się nowy front i jest to

front burzowy. Baxter przestaje mamrotać pod nosem i zbli-

ża się do Perowne'a tak blisko, że ten czuje metaliczną

woń jego oddechu.

— Ty szczylu — mówi szybko, pchając go palcem

w pierś. — Próbujesz robić ze mnie wała? Przy tamtych

dwóch? Myślisz, że mi zależy? Pierdolę cię. Wołam ich

z powrotem.

Oparty plecami o wyjście ewakuacyjne Perowne dostrze-

ga już, że Baxtera czeka gorzkie rozczarowanie. Nigel

i Nark zostawili bmw i wracają w stronę Tottenham Court

Road. Baxter wychodzi na środek chodnika i widząc to,

puszcza się za nimi biegiem.

— Hej! — krzyczy.

Jego kompani oglądają się i Nark, w nietypowym dla

siebie przypływie energii, pokazuje mu palec. Nigel nie

zwalnia kroku i macha lekceważąco dłonią. Generał był

niezdecydowany, żołnierze go opuścili, upokorzenie jest

całkowite. Perowne również korzysta ze sposobności wy-

cofania się. Przecina chodnik, wychodzi na jezdnię i okrąża

swój samochód. Kluczyki tkwią w stacyjce. Zapalając silnik,

widzi w tylnym lusterku Baxtera, który miota się w rozterce,

krzycząc na obie strony. Perowne rusza powoli do przodu —

duma nie pozwala mu się spieszyć. Kwestia ubezpieczenia

nie ma znaczenia i dziwi się, że kiedykolwiek wydawała

mu się ważna. Dostrzega leżącą obok niego na siedzeniu

rakietę. To z pewnością dobry moment, żeby się wymknąć;

możliwe, że uda mu się jeszcze rozegrać mecz.

Po zaparkowaniu, ale przed wyjściem z samochodu,

dzwoni do Rosalind do pracy — jego długie palce drżą,

kiedy wciska miniaturowe klawisze. W ten ważny dla niej

Page 114: McEwan Ian Sobota

114

dzień nie chce jej zawracać głowy opowieścią o tym, że

o mało nie został pobity. I nie potrzebuje jej współczucia.

Pragnie czegoś bardziej fundamentalnego — dźwięku jej

głosu w zwykłej rozmowie, powrotu do normalnej egzysten-

cji. Czy może być coś bardziej krzepiącego niż mąż i żona

dyskutujący o wieczornym posiłku? Rozmawia z czasow-

niczką, jak określają w redakcji Rosalind osobę pracującą

w systemie „gorących biurek", i dowiaduje się, że spotkanie

z wydawcą zaczęło się później i wciąż trwa. Mówi, że

zadzwoni ponownie i nie zostawia żadnej wiadomości.

W sobotę rzadko zdarza się widzieć za szklaną ścianą

puste korty. Idąc po poplamionej niebieskiej wykładzinie,

Perowne mija olbrzymi automat z coca-colą i energetycz-

nymi batonikami i znajduje Jaya Straussa na samym końcu,

na korcie numer pięć. Anestezjolog odbija nisko piłkę

szybkimi uderzeniami przy lewej bocznej ścianie, sprawia-

jąc wrażenie człowieka, który wyładowuje swój gniew.

Okazuje się jednak, że czekał tylko dziesięć minut. Mieszka

po drugiej stronie rzeki w Wandsworth; demonstracja zmu-

siła go do pozostawienia samochodu przy Festival Hall.

Wściekły na siebie, że się spóźni, przebiegł truchtem przez

most Waterloo i zobaczył niżej dziesiątki tysięcy wylewa-

jące się z Embankment w stronę Parliament Square. Zbyt

młody, by uczestniczyć w protestach przeciwko wojnie

w Wietnamie, nigdy w życiu nie widział tylu ludzi w jed-

nym miejscu. Mimo swoich poglądów był do pewnego

stopnia poruszony. Na tym polega, powiedział sobie, demo-

kracja, choćby wiązało się to z niedogodnościami. Obser-

wował pochód przez pięć minut, a potem potruchtał pod

prąd Kingsway. Opisuje to wszystko, kiedy Perowne siedzi

na ławce, ściągając sweter i dół od dresu i wyjmując portfel,

kluczyki i telefon, aby ułożyć je w kupce w rogu przy

frontowej ścianie — on i Strauss nie grają aż tak poważnie,

by upierać się przy kompletnie pustym korcie.

Page 115: McEwan Ian Sobota

115

— Nie podoba im się wasz premier, ale chłopie, mój

prezydent budzi w nich prawdziwą nienawiść.

Jay jest jedynym znanym Perowne'owi amerykańskim

lekarzem, który zgodził się na pokaźne ograniczenie pobo-

rów i przywilejów, żeby pracować w Anglii. Twierdzi, że

pokochał tutejszy system opieki zdrowotnej. Pokochał rów-

nież pewną Angielkę, spłodził z nią trójkę dzieci, rozwiódł,

się, ożenił z podobną, młodszą od niej o dwanaście lat

angielską różą i spłodził kolejną dwójkę dzieci oraz trzecie,

które jest dopiero w drodze. Jego szacunek dla wrażliwej

społecznie medycyny i miłość do dzieci nie oznacza jednak,

że jest orędownikiem sprawy pokoju. Perowne widzi, że

zapowiadana wojna nie dzieli na ogół ludzi w łatwy do

przewidzenia sposób; ich światopoglądy nie stanowią wia-

rygodnej wskazówki. Według Jaya sprawa jest jasna: od

tego, jak otwarte społeczeństwa poradzą sobie z nową

światową sytuacją, zależy, jak otwarte pozostaną. Jest czło-

wiekiem pozbawionym większych wątpliwości, zniecierp-

liwionym gadką o dyplomacji, broni masowego rażenia,

zespołach inspektorów, dowodach powiązań z Al-Kaidą

i tak dalej. Irak jest zgniłym reżimem, naturalnym sojusz-

nikiem terrorystów, który na pewno przysporzy w pewnym

momencie masę kłopotów, i można go równie dobrze załat-

wić w tej chwili, kiedy armia amerykańska jest na fali po

Afganistanie. Przez załatwienie, co zaznacza z naciskiem,

rozumie wyzwolenie i demokratyzację. Stany Zjednoczone

muszą odpokutować za swoją poprzednią katastrofalną

politykę — przynajmniej tyle winne są narodowi irackiemu.

Po każdej rozmowie z Jayem Henry czuje, że skłania się ku

obozowi antywojennemu.

Strauss jest potężnym, chodzącym po ziemi, barczystym

mężczyzną, serdecznym, energicznym i bezpośrednim —

dla niektórych swoich angielskich kolegów aż za bardzo.

Od trzydziestego roku życia jest zupełnie łysy. Codziennie

Page 116: McEwan Ian Sobota

116

ćwiczy ponad godzinę i wygląda jak zapaśnik. Gdy krząta

się przy swoich pacjentach w sali znieczuleń, przygotowując

ich do przejścia w stan nieświadomości, oczy chorych

pokrzepia widok jego rzeźbionych mięśni przedramion,

nabitego karku i barków, a także to, jak się do nich od-

nosi — rzeczowo, pogodnie, bez śladu protekcjonalności.

Podenerwowani pacjenci potrafią uwierzyć, że ten przysa-

dzisty Amerykanin odda życie, by oszczędzić im bólu.

Pracują razem od sześciu lat. Gdyby ktoś pytał Henry'ego,

to Jay jest źródłem ich sukcesu. Kiedy coś idzie źle, Straussa

ogarnia spokój. Jeśli na przykład Perowne musi odłączyć

ważne naczynie krwionośne, żeby coś załatać, Jay dotrzy-

muje mu spokojnie kroku, mrucząc: „Masz jedną minutę,

szefie, a potem wynoś się stąd". W tych rzadkich przypad-

kach, gdy zabieg kończy się naprawdę fatalnie, kiedy nie

można odwrócić tego, co się stało, Strauss odnajduje go

później samego na pustym korytarzu, kładzie mu ręce na

ramionach i mówi: „No dobra, Henry. Pogadajmy o tym

teraz, zanim zaczniesz się zadręczać". Anestezjolog, nawet

w stopniu konsultanta, nie odzywa się normalnie w ten

sposób do chirurga. W konsekwencji Strauss ma większą

od przeciętnej liczbę nieprzyjaciół. Na posiedzeniach róż-

nych komisji Perowne nieraz osłaniał szeroki grzbiet przy-

jaciela przed akademickimi sztyletami. Co jakiś czas musi

palnąć mu kazanie, które można sprowadzić do trzech

krótkich zdań: „Nie obchodzi mnie, co myślisz. Bądź dla

niego miły. Pamiętaj o finansowaniu w przyszłym roku".

Podczas gdy Henry wykonuje ćwiczenia na rozciąganie,

Jay wraca na kort, żeby rozgrzewać dalej piłkę, i posyłają

teraz wzdłuż prawej bocznej ściany. W jego niskich poda-

niach wyczuwa się tego ranka dodatkową siłę, a sekwencja

szybkich wolejów ma najwyraźniej onieśmielić przeciwnika.

I onieśmiela. Odbijająca się echem kanonada piłek działa

na Perowne'a przygnębiająco; wykonując rutynowe ćwi-

Page 117: McEwan Ian Sobota

117

czenia i ciągnąc się lewą dłonią za prawy łokieć, odczuwa

nienormalną sztywność w karku. Przez otwarte szklane

drzwi wyjaśnia podniesionym głosem, dlaczego się spóźnił,

ale jego relacja jest okrojona, skoncentrowana głównie na

samym zarysowaniu lakieru, na tym, jak czerwony samo-

chód nagle wyjechał, jak on skręcił i jak szkoda okazała się

zaskakująco niewielka. Pomija całą resztę, mówiąc jedynie,

że trochę trwało załatwienie tej sprawy. Nie chce opisywać

Baxtera i jego znajomych. Straussa na pewno by to zainte-

resowało i zacząłby zadawać pytania, na które Perowne nie

ma jeszcze ochoty odpowiadać. Ta historia już w tej chwili

budzi w nim rosnące zażenowanie, niepokój, którego nie

potrafi dobrze zdefiniować, choć na pewno jest w nim

obecne poczucie winy.

Rozciągając ścięgna podkolanowe, słyszy, jak trzeszczy

mu w kolanie. Kiedy powinien zrezygnować z tych me-

czów? Na swoje pięćdziesiąte urodziny? Może wcześniej.

Powinien wycofać się, zanim zerwie przednie więzadło

krzyżowe albo padnie pośrodku parkietu na swój pierwszy

zawał. Pracuje nad ścięgnami drugiej nogi, a Strauss ćwi-

czy szybkie woleje. Własne życie wydaje się nagle Pe-

rowne'owi kruche i cenne. Patrzy na swoje absurdalnie

długie i łamliwe kończyny jak na zaniedbanych starych

przyjaciół. Czy jest w łagodnym szoku? Po tym uderzeniu

jego serce będzie o wiele bardziej wrażliwe. Wciąż boli

go pierś. Ma obowiązki wobec innych i nie wolno mu

narażać własnego życia dla marnej gry, walenia piłką

w ścianę. A w sąuashu nie istnieje coś takiego jak łagodna

wymiana piłek, zwłaszcza kiedy gra się z Jayem. Zwła-

szcza kiedy gra on sam. Obaj nie lubią przegrywać. Kiedy

się rozkręcą, walczą o punkty jak szaleńcy. Powinien prze-

prosić i wycofać się już teraz, ryzykując co najwyżej,

że zirytuje przyjaciela. Niewielka cena. Prostując się,

uświadamia sobie, że tak naprawdę ma ochotę wrócić

Page 118: McEwan Ian Sobota

118

do domu, położyć się w sypialni, przemyśleć wszystko, co

wydarzyło się na University Street, ustalić, jak powinien to

rozegrać i w którym momencie popełnił błąd.

Jednocześnie jednak wkłada gogle, wchodzi na kort i za-

myka za sobą drzwi. Przyklęka i kładzie swoje rzeczy

w rogu przy frontowej ścianie. W codziennych czynnoś-

ciach, w sobotniej grze w squasha z bliskim przyjacielem

i kolegą jest jakaś dynamika, której nie ma siły się oprzeć.

Staje po lewej stronie kortu, Strauss posyła przyjazną, raźną

piłkę na środek i Perowne machinalnie odbija ją tym samym

torem. I tak wchodzą w znajomą rutynę rozgrzewki. Pe-

rowne psuje trzecią piłkę, uderzając nią głośno o blachę. Po

kilku kolejnych odbiciach przystaje, żeby ponownie zawią-

zać sznurowadła. Nie może się rozkręcić. Czuje, że jest

powolny i skrępowany, trzyma rakietę zbyt nisko albo zbyt

wysoko, sam nie wie. Kręci nią między uderzeniami. Po

czterech minutach nie doszło nawet do jednej porządnej

wymiany. Brakuje tego łatwego rytmu, który im normalnie

towarzyszy. Perowne widzi, że Jay zwalnia tempo, łagodzi

kąty odbicia, aby tylko utrzymać piłkę w grze. W końcu

czuje się w obowiązku oznajmić, że jest gotów. Ponieważ

w zeszłym tygodniu przegrał, on serwuje — tak się umówili.

Staje w prawym polu serwu.

-— W porządku — mruczy stojący za nim po drugiej

stronie kortu Jay.

Cisza jest kompletna, ma w sobie ten poświst, który

rzadko słychać w wielkim mieście; żadnych innych graczy,

żadnych ulicznych hałasów, nawet tych dobiegających z de-

monstracji. Przez dwie albo trzy sekundy Perowne wpatruje

się w twardą czarną piłkę w lewej ręce, pragnąc uporząd-

kować myśli. Serwuje dobrze plasowanym lobem, który,

zbyt wysoki, by odebrać go z woleja, odbija się od bocznej

ściany i trafia w tylną. Ale już w momencie uderzenia wie,

że zrobił to zbyt mocno. Po odbiciu od tylnej ściany piłka

Page 119: McEwan Ian Sobota

119

nie wytraca do końca szybkości i pozostawia Jayowi mnós-

two miejsca na prosty długi return wzdłuż bocznej ściany.

Kiedy Perowne dobiega, żeby go odebrać, piłka ześlizguje

się z tylnej ściany i zdycha w rogu.

Jay prawie natychmiast ją podnosi, żeby zaserwować

z prawego pola. Sądząc po jego nastroju, Perowne spodzie-

wa się ścięcia znad głowy i przykuca z przodu, mając

zamiar odebrać je z woleja, nim piłka trafi w boczną ścianę.

Ale Strauss ma własne kalkulacje dotyczące nastroju i po-

syła niezbyt mocną piłkę prosto w prawe ramię Perowne'a.

To doskonałe uderzenie, żeby ograć niezdecydowanego

przeciwnika. Perowne cofa się, lecz robi to zbyt późno

i zdezorientowany traci w którymś momencie z oczu piłkę.

Jego return odbija się z przodu kortu i Strauss odpowiada

ostrym strzałem w prawy róg. Grają niecałą minutę, a Pe-

rowne zdążył już stracić serw i jeden punkt i wie, że nie

panuje nad sytuacją. I tak to się nieubłaganie toczy przez

następne pięć punktów: Jay króluje na środku kortu, a oszo-

łomiony i zepchnięty do defensywy Perowne nie inicjuje

żadnej akcji.

Przy stanie sześć do zera Strauss popełnia w końcu

niewymuszony błąd. Perowne zaczyna od identycznego

wysokiego loba, który tym razem spada ładnie z tylnej

ściany. Straussowi udaje się go odebrać, ale piłka trafia

w krótką linię i Perowne zadziwia sam siebie perfekcyjnie

zgaszonym drajwem. Krótka fala euforii przywraca mu

zdolność koncentracji. Zdobywa bez trudu kolejne trzy

punkty i przypieczętowując ostatni mocnym wolejem, sły-

szy, jak Jay klnie pod nosem, cofając się w głąb kortu. Cała

inicjatywa i magiczna władza nad piłką należą teraz do

niego. Zawładnął środkiem kortu i zmusza przeciwnika do

biegania w tę i z powrotem. Wkrótce prowadzi siedem do

sześciu i nie ma wątpliwości, że zdobędzie następne dwa

punkty. Myśląc o tym, posyła nieostrożnego krosa, którego

Page 120: McEwan Ian Sobota

120

Strauss przejmuje i eleganckim ścięciem umieszcza w rogu.

Idąc na lewą stronę kortu, żeby odebrać serw, Perowne

opanowuje falę nienawiści do samego siebie. Jednak kiedy

odbita od frontowej ściany piłka frunie w jego stronę,

niechciane myśli nie pozwalają mu się skupić. Widzi żałos-

ną postać Baxtera w tylnym lusterku. Dokładnie w tej samej

chwili powinien dać krok do przodu i zagrać bekhendem

z woleja — udałoby mu się, gdyby się wychylił — lecz on

się waha. Piłka uderza w nick — spojenie między ścianą

i podłogą — i toczy się obelżywie pod jego nogi. To fuks

i poirytowany ma ochotę to powiedzieć. Po siedem. Ale

reszta seta to tylko formalność. Perowne ma wrażenie, że

porusza się w mentalnej mgle i Jay zdobywa szybko ostatnie

dwa punkty.

Żaden z mężczyzn nie ma złudzeń co do prezentowanego

przez siebie poziomu. Są zbliżającymi się do pięćdziesiątki,

w miarę przyzwoitymi graczami klubowymi. Ustalili, że

między setami — grają do pięciu — będą robili krótkie

przerwy, żeby obniżył im się puls. Czasami siadają nawet

na podłodze. Tego ranka pierwszy set nie był zbyt forsowny,

chodzą więc powoli po korcie. Anestezjolog chce dowie-

dzieć się czegoś o tej małej Chapman. Dał z siebie dużo,

żeby się z nią zaprzyjaźnić. Uliczne maniery dziewczyny

nie uzbroiły jej przeciwko tyradzie, którą przechodzący

korytarzem Perowne usłyszał z ust Straussa. Anestezjolog

przyszedł na oddział, żeby się przedstawić, i zastał filipińską

pielęgniarkę we łzach z powodu skierowanych pod jej

adresem wyzwisk. Usiadł na łóżku i przysunął twarz do

twarzy Andrei.

— Posłuchaj, kochanie. Jeśli chcesz, żebyśmy ci na-

prawili tę twoją biedną łepetynę, to musisz nam pomóc.

Słyszysz? Nie chcesz, żebyśmy ją naprawili, to wracaj do

domu razem ze swoimi humorami. Mamy mnóstwo innych

pacjentów, którzy czekają na twoje łóżko. Popatrz, w tej

Page 121: McEwan Ian Sobota

121

szafce są twoje rzeczy. Chcesz, żebym zaczął pakować je

do twojej torby? W porządku. Proszę bardzo. Szczoteczka

do zębów. Discman. Szczotka do włosów... Nie? Więc jak

będzie? Dobrze. W porządku, popatrz, wyjmuję je z po-

wrotem. Nie, popatrz, naprawdę to robię. Ty pomożesz

nam, my pomożemy tobie. Zawarliśmy umowę? Uściśnijmy

sobie ręce.

Perowne informuje go o polepszającym się stanie opero-

wanej.

— Polubiłem tę małą — mówi Jay. — Przypomina

mi samego siebie, kiedy byłem w jej wieku. Wszyscy

mieli mnie dosyć. Może się wykoleić i może pozbierać

się do kupy.

— Powinna się z tego wykaraskać — odpowiada Pe-

rowne, przygotowując się do odbioru serwu. — Jeśli czeka

ją katastrofa, będzie to przynajmniej jej własna decyzja.

Zaczynajmy.

Za bardzo się pospieszył. Ma odebrać piłkę Jaya, lecz

wypowiedziane przez niego samego słowo „katastrofa"

przywołuje na pamięć noc i poranek, pociąga za sobą tuzin

skojarzeń. Wszystko, co mu się ostatnio przydarzyło, dzieje

się jednocześnie. Nie jest już obecny tu i teraz. Opustoszały

zimny plac, samolot z pulsującą kropką ognia, jego syn

w kuchni, jego żona w łóżku, jego córka w drodze z Paryża,

trzej mężczyźni na ulicy — Perowne zajmuje niewłaściwe

koordynaty czasowe bądź też przebywa we wszystkich

jednocześnie. Serw zaskakuje go — czuje się tak, jakby

na chwilę zszedł z kortu. Odbiera go za późno, zgarnia-

jąc piłkę z podłogi. Strauss natychmiast wyskakuje z punk-

tu T i kończy wymianę zabójczym ścięciem. I tak drugi set

zaczyna się podobnie jak pierwszy. Tym razem jednak

Henry musi się sporo nabiegać, żeby przegrać. Jay nie ma

zamiaru mu odpuścić: okupując środek kortu, posyła loby

do tyłu, skróty do przodu i wali ostro po bokach. Perowne

Page 122: McEwan Ian Sobota

122

skacze wokół przeciwnika niczym cyrkowy kucyk. Obraca

się, żeby wyłapać piłki z tylnych rogów, a potem gna do

przodu, żeby odebrać skróty. Ciągłe zmiany kierunku

męczą go w tym samym stopniu co wzbierająca nienawiść

do samego siebie. Dlaczego dobrowolnie się zgodził, ba,

nawet czekał z utęsknieniem na to upokorzenie, na tę

torturę? W takich momentach gry ujawniają się jego naj-

gorsze cechy: ograniczoność, nieskuteczność, głupota —

również w sensie moralnym. Gra staje się wydłużoną

w czasie metaforą defektów jego charakteru. Każdy popeł-

niany przez niego błąd jest tak głęboko, tak irytująco

typowy, natychmiast rozpoznawalny, niczym podpis, skaza

tkanki lub jakaś deformacja w intymnym miejscu. Równie

osobista i ewidentna jak dotyk języka we własnych ustach.

Tylko on może partolić dokładnie w taki sposób i tylko on

zasługuje na to, by dokładnie w taki sposób przegrywać.

Tracąc kolejne punkty, całą energię czerpie z ciemniejącej

puli wściekłości.

Nie mówi nic do siebie ani do przeciwnika. Jay nie

usłyszy z jego ust przekleństwa. Ale milczenie to inny

rodzaj udręki. Jest osiem do trzech. Jay gra po krosie — to

chyba błąd, ponieważ piłka leci wolno i można ją przejąć.

Perowne dostrzega w tym dla siebie szansę. Jeśli uda mu

się do niej dojść, jego przeciwnik znajdzie się poza punk-

tem T. Jay wie o tym i rusza na środek kortu, blokując mu

drogę. Perowne natychmiast zgłasza let. Zatrzymują się

i Strauss odwraca się ze zdziwioną miną.

— Chyba żartujesz?

•— Do kurwy nędzy — sapie wściekle Perowne, po-

kazując rakietą kierunek, w którym biegł. — Wlazłeś

prosto na mnie.

Jego słownictwo zaskakuje ich obu.

— Dobrze. Dobrze. Jest let — godzi się natychmiast

Strauss.

Page 123: McEwan Ian Sobota

123

Idąc na pole serwu i próbując się uspokoić, Perowne nie

może nie uznać, że przy stanie osiem do trzech i wygranym

pierwszym secie kwestionowanie tak oczywistej sytuacji

jest ze strony Jaya małodusznością. Małoduszność jest

wielkodusznością. To przeświadczenie nie pomaga mu za-

serwować tak, jak powinien, jeśli chce wykorzystać ostatnią

szansę na uratowanie seta. Piłka odbija się od ściany tak

szerokim łukiem, że Jay omija go z lewej strony i ścina ją

łatwym forhendem. Przejmuje z powrotem serw i set kończy

się w pół minuty.

Perspektywa kilkuminutowej pogawędki na korcie jest

teraz niewyobrażalna. Henry odkłada rakietę, ściąga gogle

i mruczy, że musi się napić. Schodzi z kortu, idzie do

szatni i pije ze stojącego tam kraniku z wodą pitną. Pomiesz-

czenie jest puste, z wyjątkiem niewidocznej postaci pod

prysznicem. Zawieszony wysoko na ścianie telewizor jest

nastawiony na kanał informacyjny. Perowne spryskuje twarz

nad umywalką i opiera czoło na przedramionach. W uszach

wali mu puls, pot spływa po kręgosłupie, twarz i stopy

płoną. Chce w życiu tylko jednego. Wszystko inne jest

nieważne. Musi pokonać Straussa. Żeby zwyciężyć w całym

meczu, powinien wygrać trzy sety z rzędu. To niewiarygod-

nie trudne, ale w tym momencie nie pragnie i nie myśli

o niczym innym. W ciągu tych kilku minut musi przemyśleć

starannie swoją grę, skupić się na sprawach podstawowych,

określić, co robi źle, i poprawić to. Wielokrotnie już pokonał

Straussa. Musi przestać się na siebie wściekać i myśleć

o grze.

Spoglądając w lustro, widzi nad swoją zaczerwienioną

twarzą ekran niemego telewizora, na którym widać to samo

stare ujęcie samolotu towarowego na pasie startowym. Ale

potem przez krótką chwilę pokazują dwóch mężczyzn

w kajdankach i kurtkach naciągniętych na głowy — z pew-

nością pilotów — prowadzonych w stronę policyjnej fur-

Page 124: McEwan Ian Sobota

124

gonetki. To budzi jego ciekawość. Coś się wydarzyło.

Reporter mówi do kamery przed komisariatem policji.

A potem prowadzący zwraca się do reportera. Perowne

zmienia pozycję, żeby nie widzieć ekranu. Czy można

chociaż na godzinę schronić się przed tą inwazją, infekcją

problemów publicznych? Zaczyna widzieć, że sprawa jest

bardzo prosta: wygrywając mecz, zamanifestuje swoją pry-

watność. Od czasu do czasu może się domagać — każdy

może — by jego uwagi nie absorbowały światowe lub

choćby tylko uliczne wydarzenia. Stygnąc tam w szatni,

dochodzi do wniosku, że prawo do zapominania o całym

świecie, by móc się skupić, jest fundamentalną wolnością.

Wolnością myśli. Odzyska ją, pokonując Straussa. Pobu-

dzony, chodzi w tę i z powrotem między ławkami szatni,

odwracając wzrok od podobnego do foki otyłego nastolatka,

który wyszedł spod natrysków bez ręcznika. Nie ma dużo

czasu. Musi oprzeć grę na kilku prostych zagrywkach

taktycznych, wykorzystać słabości przeciwnika. Strauss ma

tylko pięć stóp osiem cali wzrostu, nieduży zasięg ramion

i nie wychodzą mu zbyt dobrze woleje. Perowne decyduje

się grać lobami w tylne rogi. Tak po prostu. Będzie posyłał

wysokie piłki do tyłu.

Kiedy pojawia się z powrotem na korcie, anestezjolog od

razu do niego podchodzi.

— Dobrze się czujesz, Henry? Jesteś wkurzony?

— Owszem. Na samego siebie. Ale fakt, że musiałem

się wykłócać o ten let, raczej mi nie pomógł.

— Miałeś rację, ja się myliłem. Przepraszam. Jesteś

gotów?

Perowne staje w pozycji odbierającego, skupiając się na

rytmie swojego oddechu i szykując do prostego manewru,

niemal standardowej procedury; odbije z woleja serw, nim

ten dotknie bocznej ściany, a potem ustawi się w punk-

cie T i zagra lobem. Proste. Czas wysadzić z siodła Straussa.

Page 125: McEwan Ian Sobota

125

— Gotów.

Strauss wykonuje szybki serw, ponownie celując prosto

w jego ramię. Perowne'owi udaje się dosięgnąć rakietą

piłki, jego wolej jest mniej więcej taki, jak chciał, i chwilę

później jest w punkcie T. Strauss wybija piłkę z rogu

i posyła ją wzdłuż tej samej bocznej ściany. Perowne rusza

do przodu i znowu odbija z woleja. Piłka wędruje sześć

albo siedem razy wzdłuż bocznej ściany, aż w końcu

Perowne ma dosyć miejsca, żeby posłać ją wysokim lobem

z bekhendu w prawy róg. Walą w tę ścianę ostrymi pro-

stymi drajwami, doskakując i uskakując sobie z drogi,

a potem goniąc piłki po całym korcie, obejmując na zmianę

przewagę.

Walczyli tak ze sobą już wcześniej — w desperacki,

szalony, ale również komiczny sposób —jakby w gruncie

rzeczy chodziło o to, kto pierwszy wybuchnie śmiechem.

Lecz tym razem jest inaczej. Ta wymiana jest pozbawiona

humoru, dłuższa i wyniszczająca, ponieważ w tym wieku

serce nie może długo bić z szybkością stu osiemdziesięciu

uderzeń na minutę i wkrótce któryś z nich się zmęczy

i popsuje piłkę. W tym nieoglądanym przez nikogo, trochę

nieudolnym, mało towarzyskim meczu obu mężczyznom

zaczyna nagle strasznie zależeć na każdym punkcie. Mimo

przeprosin sytuację zaognia zakwestionowany let. Strauss

domyśla się, że Perowne odbył ze sobą w szatni poważną

rozmowę. Jeśli jego kontratak zostanie przełamany, szybko

się zniechęci i Strauss wygra mecz w trzech setach. Co do

Perowne'a, rzecz sprowadza się do reguł gry: dopóki nie

wygra serwu, nie może zacząć zdobywać punktów.

Podczas długiej wymiany piłek można niemal stracić

świadomość, być obecnym w teraźniejszości tylko w naj-

węższym możliwym wycinku, wyłącznie reagując, odbijając

podanie po podaniu, egzystując tylko po to, by ciągnąć to

dalej. Perowne wpada w ten stan, pogrąża się w nim głęboko

Page 126: McEwan Ian Sobota

126

i nagle przypomina sobie, że miał podobno jakiś plan gry.

Tak się składa, że prawie równocześnie piłka skraca lot

i może ją podbić wysoko w tylny lewy róg. Strauss podnosi

rakietę, żeby odbić z woleja, a potem zmienia zdanie i cofa

się. Kieruje piłkę na boczną ścianę, a Perowne posyła ją

lobem w drugi róg. Kiedy człowiek jest zmęczony, bieganie

za piłką od rogu do rogu nie jest łatwe. Przy każdym

odbiciu Strauss stęka trochę głośniej i Perowne czuje, jak

wstępuje w niego nowy duch. Powstrzymuje się przed

kończącym ścięciem z obawy, że chybi. Zamiast tego posyła

kolejne loby, obliczone na wyniszczenie przeciwnika. Wy-

miana kończy się przy piątym, kiedy pozbawiona siły piłka

Straussa trafia w blachę.

Zero do zera. Odłożywszy rakiety, stoją bez tchu, opiera-

jąc ręce o kolana i gapiąc się niewidzącym wzrokiem

w podłogę, albo przyciskają dłonie i twarze do chłodnej

białej ściany, albo łażą bez celu po korcie, jęcząc i ocierając

brwi podkoszulkami. Innym razem przedyskutowaliby tę

wymianę, lecz teraz żaden się nie odzywa. Perowne nie

chce zwalniać tempa i pierwszy jest gotów do dalszej gry.

Czekając na polu serwu, odbija piłkę o podłogę. Serwuje

dokładnie nad głową Straussa i piłka, teraz chłodniejsza

i bardziej miękka, zdycha w rogu. Jeden zero, zupełnie bez

wysiłku. Ten punkt, bardziej niż poprzedni, może się okazać

przełomowy. Serw Perowne'a ma teraz odpowiednią dłu-

gość i wysokość. Zdobywa następny punkt i jeszcze na-

stępny. Straussa zaczyna niecierpliwić seria identycznych

zagrywek, a ponieważ wymiany są krótkie albo żadne, piłka

pozostaje zimna i nieruchawa jak kit, trudna do wyłapania

w ciasnej przestrzeni. Im bardziej się denerwuje, tym gorzej

mu idzie. Nie potrafi dosięgnąć piłki w powietrzu, nie

potrafi jej odebrać, gdy spada. Dwóch serwów w ogóle nie

odbiera i staje na swoim polu, czekając na następny. Wykań-

cza go powtarzalność — ten sam kąt, ta sama niemożliwa

Page 127: McEwan Ian Sobota

127

wysokość, ta sama turlająca się do niego martwa piłka.

Szybko traci sześć punktów.

Perowne ma ochotę dziko się roześmiać — maskuje ten

impuls kaszlnięciem. Nie chełpi się ani nie triumfuje —

jest na to zdecydowanie za wcześnie. Rozpiera go radość

zmieszana ze współczuciem, ponieważ zdaje sobie świetnie

sprawę z tego, co czuje Strauss: na własnej skórze poznał

spiralę irytacji i nieudolności, drobne ekstazy samopotępie-

nia. Bawi go widok innej osoby, która powiela jego własne

niedoskonałości. I wie, jak denerwujący jest jego serw.

Sam nie potrafiłby go odebrać. Lecz Strauss nie miał litości,

kiedy był na fali, a Perowne potrzebuje punktów. Trzyma

się więc tej samej taktyki, posyłając piłkę nad głową prze-

ciwnika, aż do końca seta, bez żadnego wysiłku, dziewięć

do zera.

— Muszę się wysikać — rzuca Jay i schodzi z kortu,

w goglach i z rakietą w ręku.

Perowne nie wierzy mu. Rozumie, że to rozsądny krok,

jedyny sposób, by zatamować krwotok traconych punktów.

Sam zrobił coś podobnego przed niespełna dziesięcioma

minutami, lecz mimo to czuje się oszukany. Mógłby wygrać

również następny set tym doprowadzającym do furii ser-

wem. A teraz Strauss moczy głowę pod kranem i analizuje

swoją grę.

Henry opanowuje chęć, by usiąść. Zamiast tego schodzi

z kortu, żeby przyjrzeć się innym meczom — zawsze ma

nadzieję nauczyć się czegoś od lepszych graczy. Ale klub

jest pusty. Jego członkowie albo protestują przeciwko woj-

nie, albo nie są w stanie przebić się przez śródmieście

Londynu. Wracając wzdłuż kortów, podnosi podkoszulek

i przygląda się swojej piersi. Po lewej stronie mostka ma

czarnego siniaka. Boli go, kiedy wyciąga do przodu lewą

rękę. Widok przebarwionej skóry pomaga mu przeanalizo-

wać to, co czuje w sprawie Baxtera. Czy on, Henry Pe-

Page 128: McEwan Ian Sobota

128

równe, zachował się nieprofesjonalnie, wykorzystując swoją

wiedzę medyczną, aby zbić z tropu mężczyznę cierpiącego

na zaburzenia neurodegeneracyjne? Tak. Czy usprawied-

liwia go to, że groziło mu pobicie? Tak i nie, nie do końca.

Ale ten krwiak koloru oberżyny i średnicy śliwki — przed-

smak tego, co mogło mu się przytrafić — mówi, że owszem,

jest rozgrzeszony. Tylko głupiec stałby tam i dał się skopać,

kiedy wyłoniło się wyjście z sytuacji. Więc co go dręczy?

O dziwo, mimo całej agresywności Baxtera prawie go

polubił. To za mocno powiedziane. Zaintrygowała go bez-

nadziejna sytuacja tego człowieka i to, że nie chciał się

z nią pogodzić. Dostrzegł w nim prawdziwą inteligencję,

świadomość tego, że obrał złą drogę. On, Henry, był zobli-

gowany, a raczej zmuszony nadużyć swoich kompetencji —

ale przecież sam pozwolił postawić się w takiej sytuacji.

Jego nastawienie było od samego początku złe, nie dość

defensywne; jego zachowanie mogło się wydać pompatycz-

ne lub wzgardliwe. Nawet prowokacyjne. Mógł potraktować

ich przyjaźniej, być może wziąć papierosa; zamiast się

oburzać i szukać zwady, powinien się odprężyć, wierzyć

we własne racje. Z drugiej strony było ich trzech, chcieli

jego gotówki, zamierzali użyć przemocy, zaplanowali to

jeszcze przed wyjściem z samochodu. Utrata bocznego

lusterka stanowiła pretekst do napaści.

Nie rozproszywszy dręczących go wątpliwości, pojawia

się na tyłach kortu w tej samej chwili co Strauss. Grube

barki anestezjologa są mokre po sesji przy umywalce.

Najwyraźniej wrócił mu dobry humor.

— W porządku — mówi, kiedy Perowne staje na polu

serwu. — Koniec z cackaniem się.

Perowne odkrywa, że pozostawienie go sam na sam

z własnymi myślami okazało się demobilizujące; tuż przed

serwem przypomina sobie swój plan gry. Ale czwarty set

nie toczy się ustalonym torem. Perowne zdobywa dwa

Page 129: McEwan Ian Sobota

129

punkty, a potem Strauss przejmuje serw i wychodzi na

prowadzenie, trzy do dwóch. Wymiany są długie i nie-

składne, obfitują w wiele niewymuszonych błędów po obu

stronach. Po jakimś czasie jest siedem do siedmiu, przy

serwie Perowne'a, który zdobywa bez trudu dwa ostatnie

punkty. Dwa do dwóch w setach.

Robią krótką przerwę, żeby zebrać siły przed finałowym

starciem. Perowne nie jest zbyt zmęczony — wygrywanie

setów jest fizycznie mniej wyczerpujące od ich przegrywa-

nia. Nie czuje już jednak tego żarliwego pragnienia, aby

pokonać Jaya. Chętnie zgodziłby się na remis i dał sobie

spokój. Przez cały ranek stale o coś walczy. Nie ma jednak

szansy na wycofanie się. Strauss rozkoszuje się sytuacją

i podgrzewa nastrój.

— Wałka na śmierć i życie — mówi, idąc na swoją

pozycję. — No pasaran!

Perowne tłumi więc westchnienie i serwuje, a ponieważ

skończyły mu się pomysły, zaczyna od tego samego starego

lobu. W gruncie rzeczy już w chwili gdy uderza piłkę, wie,

że jest prawie idealna, mocno podkręcona, posłana tak, by

opaść ostro w róg. Ale Strauss jest w stanie dziwnej euforii

i robi niezwykłą rzecz. Wyskakuje z krótkiego rozbiegu

dwie, a może trzy stopy w powietrze i z maksymalnie

wysuniętą rakietą, wygiętymi w łuk muskularnymi plecami,

zaciśniętymi zębami, odchyloną do tyłu głową i wyciągniętą

dla zachowania równowagi lewą ręką dosięga piłki tuż

przed szczytem jej trajektorii, smagając ją podobnym do

uderzenia bata bekhendem. Trafia w przednią ścianę zaled-

wie cal nad blachą — piękny natchniony strzał, absolutnie

nie do odbicia. Perowne, który prawie nie ruszył się z miej-

sca, od razu to mówi. Bajeczny strzał. I nagle, kiedy

przeciwnik odzyskał serw, znowu chce z nim wygrać.

Obaj mężczyźni grają na coraz wyższym poziomie. Każdy

Punkt jest teraz dramatem, szala przechyla się raz na jedną,

Page 130: McEwan Ian Sobota

130

raz na drugą stronę, grają z taką samą zaciętością i furią

jak w trzecim secie. Nie zwracając uwagi na protestujące

serca, rzucają się w każdy róg kortu. Nie ma niewymuszo-

nych błędów, każdy punkt jest wywalczony, wydarty prze-

ciwnikowi. Serwujący, sapiąc, podaje wynik, poza tym

wcale się nie odzywają. I w miarę jak punktacja rośnie,

żaden nie jest w stanie oddalić się o więcej niż jeden punkt

od przeciwnika. Grają o pietruszkę — nie figurują na

klubowej liście najlepszych graczy. Ważna jest tylko pier-

wotna żądza wygranej, tak samo biologiczna jak prag-

nienie. I czysta, ponieważ nikt ich nie ogląda, nikt się nie

przejmuje, ani przyjaciele, ani żony, ani dzieci. To nie jest

nawet przyjemne. Może się takie okazać dopiero w retro-

spekcji — i to tylko dla zwycięzcy. Gdyby jakaś kobieta

przystanęła przy szklanej ścianie, żeby popatrzeć, pomyś-

lałaby pewnie, że ci starsi gracze byli niegdyś dobrzy

i nawet teraz tli się w nich ogień. Mogłoby jej też przyjść

do głowy, że żywią do siebie jakąś urazę — tyle jest

desperacji w ich grze.

To, co wydaje się trwać pół godziny, jest w istocie

dwunastoma minutami. Przy stanie siedem do siedmiu

Perowne zagrywa z lewego pola i zdobywa punkt. Prze-

chodzi na drugą stronę, żeby zaserwować piłkę meczową.

Skoncentrowany i pewny siebie, posyła ją potężnym bek-

hendem, pod wąskim kątem, blisko ściany. Strauss ścina ją

również bekhendem, prawie tenisowym uderzeniem. Piłka

ląduje w przedniej części kortu. To dobry strzał, ale Perowne

jest na pozycji i skacze do przodu. Trafia frunącą w górę

piłkę i ścina ją forhendem w lewy tylny róg. Koniec gry,

zwycięstwo. Po ścięciu daje krok do tyłu — i wpada na

Straussa. Zderzenie jest silne, obaj mężczyźni zataczają się

i przez chwilę żaden nie jest w stanie się odezwać.

— Punkt dla mnie, Henry — mówi w końcu cicho

Strauss, próbując opanować chrapliwy oddech.

Page 131: McEwan Ian Sobota

131

_ Już po wszystkim, Jay — odpowiada Perowne. —

Trzy do dwóch.

Obaj milkną, aby oszacować rozmiary tej katastrofalnej

różnicy zdań.

— Co robiłeś przy frontowej ścianie? — pyta Perowne.

Jay staje na polu, z którego, gdyby grali dalej, powinien

odebrać serw. Chce postawić na swoim.

— Myślałem, że zagrasz dropszota w prawą stronę —

mówi.

Henry próbuje się uśmiechnąć. Ma sucho w ustach,

z trudem przesuwa zębami po wargach.

— Więc cię nabrałem. Nie byłeś na pozycji. Nie zdołał-

byś go odebrać.

Anestezjolog potrząsa głową ze stoickim spokojem, który

jego pacjentom wydaje się taki krzepiący. Ale pierś unosi

mu się w oddechu.

— Piłka odbiła się od tylnej ściany. Miałem mnóstwo

miejsca. Wszedłeś mi prosto w drogę, Henry.

To zwracanie się do siebie po imieniu jest skażone

trucizną. Henry nie może się powstrzymać, żeby nie zrobić

tego samego.

— Ależ, Jay — mówi, jakby przypominał Straussowi

dawno zapomniany fakt. — Nie zdołałbyś dojść do tej piłki.

Strauss wytrzymuje jego wzrok.

— Zdołałbym, Henry.

Niesłuszność tego stwierdzenia jest tak oczywista, że

Perowne może tylko powtórzyć to, co powiedział wcześniej.

— Nie byłeś na pozycji.

— To nie jest niezgodne z przepisami — mówi

Strauss. — Daj spokój, Henry — dodaje. — Przyznałem ci

wątpliwy let.

A więc uważa, że wyrównuje dług. Perowne'owi coraz

trudniej jest zachować rozsądny ton.

— Wcale nie był wątpliwy — odpowiada szybko.

Page 132: McEwan Ian Sobota

132

— Owszem, był.

— Słuchaj, Jay. Tu nie chodzi o jakieś wyrównywanie

szans. Oceniamy każdy przypadek indywidualnie.

— Zgadzam się. Nie ma potrzeby wygłaszania kazań.

Reprymenda sprawia, że opadający puls Perowne'a ska-

cze z powrotem w górę — nagły gniew jest niczym dodat-

kowe uderzenie serca, przykry atak arytmii. Ma dużo do

zrobienia. Musi pojechać na targ rybny, wrócić do domu,

wziąć prysznic, znowu wyjechać, wrócić, ugotować posiłek,

otworzyć wino, powitać córkę i swojego teścia, doprowadzić

do ich pojednania. Przede wszystkim jednak chce tego, co

już zdobył; udało mu się odrobić stratę dwóch setów i wy-

daje mu się, że udowodnił sobie coś podstawowego, coś

znajomego, o czym ostatnio zapomniał. Teraz jego przeciw-

nik chce go z tego czegoś obrabować, chce podać to w wąt-

pliwość. Perowne kładzie rakietę w rogu przy swoich rze-

czach, żeby zademonstrować, że mecz jest skończony. Ale

Strauss uparł się i stoi na polu serwu. Coś takiego nigdy im

się jeszcze nie zdarzyło. Może jest w tym jakiś podtekst?

Jay patrzy na niego ze współczującym uśmieszkiem —

całkowicie sztucznym, mającym wspierać jego roszczenia.

Henry widzi samego siebie — na tę myśl ponownie skacze

mu puls — pokonującego czterema krokami dzielącą ich

odległość i ścierającego ten uśmiech szybkim uderzeniem

otwartą dłonią. Mógłby też wzruszyć ramionami i zejść

z kortu. Ale jego zwycięstwo jest bez znaczenia, jeżeli nie

uzna go druga strona. Odłożywszy na bok fantazje, jak

mogą to rozwiązać bez żadnego sędziego, bez nadrzędnej

władzy?

Żaden z nich nie odzywa się przez pół minuty. Perowne

rozkłada ręce.

— Nie wiem, co robić, Jay — mówi tak samo sztucznym

tonem jak uśmiech Straussa. — To był kończący smecz.

Ale Strauss dokładnie wie, co robić. Podnosi stawkę.

Page 133: McEwan Ian Sobota

— Stałeś twarzą do frontowej ściany, Henry — oznaj-

mia. — Nie widziałeś, jak piłka odbija się od tylnej ściany.

Ja widziałem, ponieważ do niej biegłem. Więc pytanie jest

następujące. Czy zarzucasz mi kłamstwo?

Tak to się kończy.

— Pierdolę cię, Strauss — mówi Perowne, po czym

bierze rakietę i idzie na pole serwu.

Znowu serwuje piłkę meczową i, tak jak podejrzewał,

traci ją, a w ślad za nią trzy kolejne punkty, i zanim zdąży

się spostrzec, jest już po wszystkim, przegrał i znowu stoi

w rogu i podnosi z podłogi swój portfel, telefon, kluczyki

i zegarek. Po zejściu z kortu wciąga spodnie, związuje je

sznurkiem, zapina zegarek, wkłada sweter i polar. Przejmuje

się, ale mniej niż przed dwiema minutami.

— Byłeś cholernie dobry. Przepraszam za tę kłótnię —

mówi do Straussa, który schodzi właśnie z kortu.

— Pierdol to. Graliśmy jak zawodowcy. To jeden z na-

szych najlepszych meczów.

Chowają rakiety do futerałów i zarzucają je sobie na

ramiona. Uwolnieni od czerwonych linii, oślepiających

białych ścian i reguł gry idą wzdłuż kortów do automatu

z colą. Strauss kupuje sobie puszkę. Perowne odmawia.

Trzeba być Amerykaninem, żeby w dorosłym wieku mieć

ochotę na coś tak słodkiego.

Kiedy wychodzą z budynku, Strauss przystaje, żeby

pociągnąć głęboki łyk.

— Wszyscy zachorowali na grypę i jestem dziś pod

telefonem — mówi.

— Widziałeś listę najbliższych operacji? — pyta Pe-

rowne. — Kolejny ciężki tydzień.

— Owszem. Ta starsza pani z gwiaździakiem. Chyba

tego nie przeżyje, jak myślisz?

Stoją na stopniach klubu na Huntley Street. Niebo jest

teraz bardziej zachmurzone, powietrze zimne i wilgotne.

Page 134: McEwan Ian Sobota

134

Może lunąć na demonstrantów. Starsza pani nazywa się

Viola, ma guz w rejonie szyszynki. Skończyła siedem-

dziesiąt osiem lat i w życiu zawodowym była astronomką,

w latach sześćdziesiątych pełniła ważną funkcję w obser-

watorium Jodrell Bank. Na oddziale, kiedy inni pacjenci

oglądają telewizję, ona czyta książki o matematyce i teorii

strun. Świadom tego, że się ściemnia i zapada typowo

zimowy, późnoporanny zmierzch, Perowne nie chce koń-

czyć spotkania tym pesymistycznym akcentem: to zły omen.

— Myślę, że zdołamy jej pomóc — mówi.

Rozumiejąc go, Strauss krzywi się, podnosi dłoń na

pożegnanie i dwaj mężczyźni rozchodzą się, każdy w swoją

stronę.

Page 135: McEwan Ian Sobota

3

Siedząc w wyściełanym wnętrzu swojego uszkodzonego

samochodu, z pracującym bezszelestnie na pustej Huntley

Street silnikiem, próbuje ponownie dodzwonić się do Ro-

salind. Spotkanie już się zakończyło, zaraz po nim poszła

zobaczyć się z dyrektorem naczelnym i po czterdziestu

pięciu minutach w dalszym ciągu jest u niego w gabinecie.

Tymczasowa sekretarka prosi, żeby nie przerywał połącze-

nia, i idzie dowiedzieć się czegoś więcej. Czekając, Pe-

rowne opiera głowę o zagłówek i zamyka oczy. W miejscu,

gdzie się golił, swędzi go pokryta zaschniętym potem twarz.

Palce u nóg, którymi eksperymentalnie porusza, wydają

się zatopione w szybko stygnącej cieczy. Znaczenie, jakie

przywiązywał do meczu, maleje do zera, pojawia się sen-

ność. Tylko dziesięć minut. To był ciężki tydzień, nie-

spokojna noc, trudny mecz. Nie patrząc, odnajduje przycisk,

który zamyka drzwi samochodu. Rygle są aktywowane w szybkiej sekwencji niczym brzdęknięcia struny, cztery

szesnastki, które jeszcze bardziej go usypiają. Odwieczny

dylemat ewolucji: potrzeba snu, a z drugiej strony lęk przed

byciem zjedzonym. Rozwiązany ostatecznie przez centralny

zamek.

Page 136: McEwan Ian Sobota

136

W niewielkiej słuchawce, którą trzyma przy lewym uchu,

słyszy gwar otwartego na przestrzał biura, cichy grzechot

komputerowej klawiatury i gdzieś blisko czyjś płaczliwy

głos skierowany do osoby, której nie słychać: „...on temu

nie zaprzecza... ależ on temu nie zaprzecza... tak, wiem...

na tym polega nasz problem... on niczemu nie zaprzeczy...".

Siedząc z zamkniętymi oczyma, widzi pomieszczenia

redakcji, poplamione kawą pozaginane płyty wykładziny

podłogowej, krwawiące rdzawym ukropem kaloryfery, po-

przysuwane do siebie, przeludnione biurka, niknące w oddali

falangi jarzeniówek oświetlających pogrążone w chaosie

kąty, sterty papierów, których nikt nie dotyka, bo nikogo

nie obchodzi, co zawierają i po co istnieją. Atmosfera jak

w szkolnej pracowni plastycznej. W szpitalu jest tak samo.

Zawalone gratami pomieszczenia, szafki, których nikt nie

ma odwagi otworzyć. Stary sprzęt w kremowych blaszanych

obudowach, zbyt ciężki i zbyt tajemniczy, by się go pozbyć.

Chore, zbyt długo eksploatowane budynki, które uleczyć

może tylko wyburzenie. Miasta i państwa nienadające się

do naprawy. Cały świat przypominający sypialnię Thea.

Żeby uprzątnąć ten bałagan, a potem położyć wszystkich

wcześnie do łóżek, potrzebna jest jakaś rasa pozaziemskich

dorosłych. Boga uważano kiedyś za dorosłego, jednak

w dyskusjach okazał się dziecinnie stronniczy. A potem

wysłał nam prawdziwe dziecko — jednego z własnych

potomków, potrzebnego nam jak dziura w moście. Na

wirującej skale i tak już roi się od sierot...

— Panie Perowne?

— Co? Tak?

-— Pańska żona oddzwoni, kiedy tylko będzie wolna, za

jakieś pół godziny.

Ożywiony zapina pasy, zakręca na trzy razy i rusza

w stronę Marylebone. Demonstranci wciąż wypełniają

szczelnie Gower Street, ale Tottenham Court Road jest już

Page 137: McEwan Ian Sobota

137

otwarta i fale pojazdów suną na północ. Perowne dołącza

na krótko do jednej z nich, a potem skręca na zachód,

znowu na północ i wkrótce jest przy skrzyżowaniu Goodge

i Charlotte Street — w miejscu, które zawsze lubił, tam

gdzie przyjemne łączy się z pożytecznym, rozjaśniając

i nasycając kolorami otoczenie: lustra, kwiaty, mydełka,

gazety, farby do ścian i punkty dorabiania kluczy przeplatają

się z drogimi restauracjami, winiarniami, hotelami i barami

tapas. Jak się nazywał ten amerykański powieściopisarz,

który twierdził, że człowiek może być szczęśliwy, miesz-

kając na Charlotte Street? Daisy będzie musiała mu to

znowu przypomnieć. Tak intensywny handel na tak ograni-

czonej przestrzeni sprawia, że na chodnikach piętrzą się

torby śmieci. Bezpański pies szarpie je zębami — żucie

brudu wybiela szkliwo. Przed ponownym skrętem na zachód

Perowne widzi przy samym końcu ulicy swój plac, a po

jego drugiej stronie swój dom, okolony bezlistnymi drze-

wami. Żaluzje na trzecim piętrze są spuszczone — Theo

śpi. Henry pamięta z własnego okresu dojrzewania to cu-

downe wylegiwanie się do późnego ranka i nigdy nie

odmawia synowi prawa do tych kilku godzin. Nie potrwają

długo.

Przecina ponurą Great Portland Street — jej kamienne

fasady wyglądają tak, jakby zawsze zapadał tu zmierzch —

i na Portland Place mija parę z Falun Gong, demonstrującą

naprzeciwko chińskiej ambasady. Wiara w zminiaturyzo-

wany wszechświat, obracający się dziewięć razy do przodu

i dziewięć razy do tyłu w brzuchu każdego wyznawcy

zagraża totalitarnemu porządkowi. Z całą pewnością nie

jest to pogląd materialistyczny. Odpowiedzią państwa są

pobicia, tortury, zaginięcia i morderstwa, lecz liczba wy-

znawców przewyższa teraz liczbę członków Chińskiej Partii

Komunistycznej. Chiny są po prostu zbyt ludne, by pozo-

stawać długo w stanie paranoi, myśli Perowne, jadąc tędy

Page 138: McEwan Ian Sobota

138

i widząc ten protest. Ich gospodarka rozwija się zbyt szybko

i zbyt mocno połączona jest ze współczesnym światem, by

partia zachowała kontrolę. W Harrodsie widuje się ostatnio

Chińczyków pławiących się w luksusie. Wkrótce będą się

pławili w ideach i coś będzie musiało odejść. Tymczasem

zaś chińskie państwo psuje reputację filozoficznemu mate-

rializmowi.

Ambasada ze złowrogim lasem anten znika za jego ple-

cami i Perowne mija plątaninę eleganckich medycznych

uliczek na zachód od Portland Place — prywatne kliniki

i pluszowe poczekalnie ze stylowymi giętymi meblami

i egzemplarzami „Country Life". Tym, co przyciąga ludzi

na Harley Street, jest wiara równie mocna jak każda religia.

W ciągu ostatnich lat w jego szpitalu zajęto się — oczywiś-

cie bezpłatnie — wieloma przypadkami, które spartolili

pracujący tutaj, przepłacani starzy ignoranci. Czekając na

czerwonych światłach, obserwuje trzy postaci w czarnych

burkach, które wysiadają z taksówki przy Devonshire Place.

Stojąc razem na chodniku, porównują numer na drzwiach

z tym, który widnieje na trzymanej przez jedną z nich

kartce. Ta w środku, najwyraźniej schorowana, garbi się,

chwieje i łapie kurczowo za ręce swoje towarzyszki. Trzy

czarne figurki, potrząsające głowami, najwyraźniej spiera-

jące się o adres, kontrastujące ostro z kremowymi tynkami

i cegłami, mają w sobie coś komicznego, niczym dzieciaki

wygłupiające się podczas Halloween. Albo niczym wy-

drążone drzewa lasu Birnam, czekające za kulisami, by

podreptać przez scenę do Dunsiname, w wystawionej

z udziałem Thea szkolnej inscenizacji Makbeta. To pewnie

siostry, które przywiozły matkę, żeby skorzystała z ostatniej

szansy. Światła nie chcą się zmienić na zielone. Perowne

dodaje gazu — ale delikatnie — a potem przerzuca dźwignię

na jałowy bieg. Co on wyprawia, wciskając sprzęgło i napi-

nając swoje delikatne mięśnie czworogłowe? Nie może

Page 139: McEwan Ian Sobota

139

opanować niesmaku, jest instynktowny. Jakie to straszne,

że ktokolwiek musi chodzić zasłonięty od stóp do głów.

Dobrze, że nie kazali im wkładać skórzanych masek. Na-

prawdę przewracają się w nim flaki. I co powiedzieliby na

to relatywiści, pogodni pesymiści z college'u Daisy? Że to

uświęcone, zgodne z tradycją, wymierzone przeciwko błys-

kotkom zachodniego konsumeryzmu? Ale mężczyźni, ich

mężowie — Perowne miał okazję stykać się z różnymi

Saudyjczykami w swoim gabinecie — noszą garnitury

i roleksy, względnie tenisówki i dresy, i są czarujący,

światowi, wykształceni w obu tradycjach. Czy w imię

pielęgnowania folkloru chcieliby potykać się w półmroku

w środku dnia?

Zapalają się w końcu zielone światła, następuje zmiana

dekoracji — nowe portyki, inne poczekalnie — i wymaga-

nia, jakie stawia uliczny ruch, każą mu porzucić te krępujące

myśli. Łapie się na ciągłym wyrzekaniu. Niech muzułmanie

ubierają się jak chcą! Co go obchodzą burki? Maskują jego

irytację. Nie, irytacja jest zbyt wąskim słowem. Burki

i Chińska Republika Ludowa są zasłoną dymną jego stop-

niowo pogarszającego się nastroju. W soboty przywykł do

stanu bezrefleksyjnego zadowolenia, a już drugi raz tego

ranka ogarniają go mroczne myśli. Co go tak nastraja? Nie

przegrany mecz, nie scysja z Baxterem ani nawet nieprze-

spana noc, choć wszystko to ma oczywiście swój udział.

Może po prostu perspektywa tego, co czeka go po południu,

perspektywa jazdy przez ciągnące się wokół Perivale bez-

kresne przedmieścia. Kiedy przed wizytą czekała go jeszcze

partyjka sąuasha, czuł się bezpieczny. Teraz dzielą go od

niej tylko zakupy na targu. Jego matka nie jest już w stanie

cieszyć się na przyjazd syna, rozpoznać go, kiedy z nią jest,

ani zapamiętać, gdy wyjedzie. Jałowa wizyta. Nie spodziewa

fJC go i nie będzie rozczarowana, jeśli się nie pojawi.

'"zypomina to zawożenie kwiatów na cmentarz — tak

Page 140: McEwan Ian Sobota

140

naprawdę chodzi o oddanie hołdu przeszłości. Ale potrafi

unieść filiżankę do ust i chociaż twarz Henry'ego nie

kojarzy jej się z żadnym imieniem i w ogóle z niczym, jest

zadowolona, kiedy z nią siedzi i słucha jej paplaniny. Jest

zadowolona, kiedy siedzi z nią ktokolwiek. Perowne nie

znosi do niej jeździć i pogardza sobą, kiedy zbyt długo

zaniedbuje ten obowiązek.

Dopiero parkując przy Marylebone High Street, przypo-

mina sobie, żeby włączyć wiadomości o dwunastej. Policja

twierdzi, że w śródmieściu Londynu zgromadziło się dwie-

ście pięćdziesiąt tysięcy osób. Jakiś demonstrant upiera się,

że po południu będzie ich dwa miliony. Oba źródła zga-

dzają się, że ludzi wciąż przybywa. Podekscytowana demon-

strantka, która okazuje się słynną aktorką, podnosi głos

ponad chóralne śpiewy i okrzyki, żeby oznajmić, że nigdy

jeszcze w historii Wysp Brytyjskich nie doszło do tak

wielkiego zgromadzenia. Ci, którzy zostali w łóżkach w so-

botni ranek, będą przeklinać samych siebie, że ich tu nie

było. Sumienny reporter przypomina słuchaczom, że to

nawiązanie do szekspirowskiej mowy Henryka Piątego

w dniu świętego Kryspina przed bitwą pod Agincourt.

Wciskając się między dwa jeepy z napędem na cztery koła,

Perowne nie bardzo rozumie aluzję. Wątpi, by Theo sklął

samego siebie. I po co pokojowa demonstrantka miałaby

cytować wojowniczego króla? Wiadomości trwają dalej,

a Perowne siedzi ze zgaszonym silnikiem, wpatrując się

w niebieskozielone światełko między przyciskami radia.

W Europie i na całym świecie ludzie gromadzą się, by

potwierdzić, że wolą pokój i tortury. Tak powiedziałby

profesor — Henry słyszy nieomal jego natarczywy wysoki

tenor. Wiadomość, którą uważa za swoją własną, jest druga

w kolejności. Pilot i drugi pilot są przesłuchiwani w różnych

miejscach w zachodnim Londynie. Policja nie zdradza nic

więcej. Dlaczego? Widziana przez przednią szybę zamożna

Page 141: McEwan Ian Sobota

141

dziewiętnastowieczna dzielnica, rozmywająca się geometria

płyt chodnikowych i niewielkie drzewa wydają się prowi-

zoryczne niczym obraz rzucony na cienką taflę lodu. Przed-

stawiciel portu lotniczego przyznaje, że jeden z mężczyzn

pochodzi z Czeczenii. Nieprawdą jest jednak, jakoby w kok-

picie znaleziono Koran. A nawet gdyby tak było, dodaje,

i tak nie miałoby znaczenia. Trudno to w końcu uznać za

wykroczenie.

W rzeczy samej. Henry otwiera drzwiczki samochodu.

Świecka władza, obojętna na wieżę Babel bogów,

gwarantuje

wolności religijne. Powinny kwitnąć. Czas zrobić zakupy.

Mimo bólu mięśni w udach Perowne oddala się szybkim

krokiem od samochodu, zamykając go pilotem i nie

oglądając

się za siebie. Nagły zimowy promyk rozjaśnia drogę wzdłuż

High Street. Odbywające się zaledwie dwie mile dalej

największe zgromadzenie w historii Wysp Brytyjskich nie

zakłóca błogiego zadowolenia Marylebone i Perowne rów-

nież czuje się pokrzepiony, mijając idących z naprzeciwka

ludzi i wszystkie te dziecinne wózki z pogodnymi,

opatulony-

mi malcami. To bogactwo — sklepy sprzedające sery,

wstążki lub meble shakerów — dodaje swoistej otuchy.

Komercyjny dobrobyt ma się świetnie i będzie się bronił do

upadłego. Religijnych fanatyków pokona nie racjonalizm,

lecz zwyczajne zakupy i to wszystko, co za sobą

pociągają—

na początek praca, lecz również pokój i przywiązanie do

dających się zrealizować przyjemności, obietnica zaspokoje-

nia apetytów tutaj, nie w zaświatach. Nie módl się, lecz

kupuj.

Perowne skręca w Paddington Street i schyla się nad

rybami, które leżą na świeżym powietrzu na pochyłej płycie

białego marmuru. Już na pierwszy rzut oka widzi, że jest tu

wszystko, czego potrzebuje. Tyle tego wyłowiono z prze-

trzebionych mórz. Przy otwartych drzwiach leżą kraby

Page 142: McEwan Ian Sobota

142

i homary, wrzucone do dwóch drewnianych skrzyń niczym

rdzewiejące przemysłowe odpady. W plątaninie bojowych

Page 143: McEwan Ian Sobota

143

części ciała widać wyraźny ruch, chociaż na szczypcach są

założone żałobne czarne opaski. Na szczęście dla sprzedaw-

cy i jego klientów, morskie stworzenia nie nauczyły się

wykorzystywać fal dźwiękowych i nie mają głosu. W prze-

ciwnym razie ze skrzyń dochodziłoby ich wycie. Nawet ten

cicho wiercący się tłum skorupiaków może wprawić w za-

kłopotanie. Odwraca od nich wzrok i spogląda na bez-

krwawe białe mięso, na wypatroszone srebrzyste tusze

i głębokowodne ryby pocięte na niewinnie różowe steki,

leżące jeden przy drugim niczym tekturowe kartki pierwszej

dziecinnej książeczki. Łowiący na muchę Perowne prze-

glądał oczywiście najnowsze doniesienia: w głowie i karku

pstrąga tęczowego tkwi podobnie jak u nas wiele poli-

modalnych nocireceptorów. Wygodnie było kiedyś wierzyć,

że zgodnie z tym, co podaje Biblia, na lądzie i morzu

otaczają nas stworzone na nasz użytek jadalne automaty.

Teraz okazuje się, że nawet ryba odczuwa ból. Współczes-

ność staje się coraz bardziej skomplikowana, poszerza się

krąg moralnego współczucia. Naszymi braćmi i siostrami

są nie tylko żyjący gdzieś daleko ludzie, lecz także lisy

i laboratoryjne myszy, a teraz również i ryby. Perowne

w dalszym ciągu łowi je i zjada, i chociaż nigdy nie wrzucił

homara do wrzątku, gotów jest zamówić go w restauracji.

Rzecz polega jak zawsze na tym — i tu leży klucz do

ludzkiego sukcesu i dominacji — żeby być selektywnym

w miłosierdziu. Mimo całej wnikliwej dyskusji siłę od-

działywania ma to, co widać, co jest pod ręką. A czego

oczy nie widzą... Dlatego w łagodnym Marylebone świat

wydaje się tak bardzo pogodzony z sobą.

Kraby i homary nie są przewidziane w dzisiejszym menu.

Jeśli wenusówki i omułki, które nabył, żyją, są nieruchome

i porządnie zamknięte. Kupuje ugotowane już w swoich

muszlach krewetki oraz trzy ogony żabnicy, które kosztują

trochę więcej niż jego pierwszy samochód. Zgoda, to był

Page 144: McEwan Ian Sobota

144

stary rzęch. Prosi również o kręgosłupy i łby dwóch płasz-

czek, żeby ugotować na nich wywar. Sprzedawca jest

grzecznym uważnym mężczyzną, który traktuje swoich

klientów jak członków ekskluzywnego ziemiańskiego klubu.

Owija każdy gatunek ryby w kilka płacht gazety. Oto rodzaj

pytania, które Henry lubił zadawać sobie, gdy był uczniem:

jakie są szanse tej konkretnej ryby, z tej mielizny albo

z tego kontynentalnego szelfu, na to, że wyląduje na tych

kartkach, nie, na tej kartce tego egzemplarza „Daily Mir-

rar"? Nieskończenie małe. Podobnie jak szanse ziarenek

piasku na ułożenie się tak, a nie inaczej. Przypadkowe

uporządkowanie świata, nieskończenie małe prawdopodo-

bieństwo, że będzie właśnie takie, a nie inne, teraz także

napawa go zadowoleniem. Nawet jako dziecko, zwłaszcza

po Aberfan, nigdy nie wierzył w los i opatrzność, w przy-

szłość stworzoną przez kogoś w niebie. Zamiast tego w każ-

dej chwili tryliony możliwych wariantów przyszłości; chi-

meryczność czystego przypadku i praw fizyki wydawała

się ratunkiem przed knowaniami jakiegoś mrocznego boga.

Biała plastikowa torba zawierająca rodzinny obiad jest

ciężka, wypchana rybą i mokrym papierem; uchwyty wrzy-

nają mu się w dłoń, gdy wraca do samochodu. Ból w piersi

nie pozwala mu przełożyć jej do lewej dłoni. Zostawiając

za sobą wilgotne morskie zapachy targu rybnego, ma wra-

żenie, że w nozdrza wpada mu słodka woń schnącego

w sierpniu na polach siana. Ta woń — z pewnością złudze-

nie wywołane przez kontrast — utrzymuje się mimo ulicz-

nego ruchu i lutowego chłodu. Przywołuje wszystkie spę-

dzane u teścia rodzinne wakacje w Ariège, w południowo-

-zachodnim zakątku Francji, gdzie ziemia zaczyna piętrzyć S1

ę przed Pirenejami. To właśnie tam, we wzniesionym 2 cle

Płego, różowawego kamienia chàteau St Felix z dwiema

Page 145: McEwan Ian Sobota

145

okrągłymi wieżami i fragmentem fosy schronił się po śmier-

ci żony John Grammaticus i tam właśnie opłakiwał ją

słynnymi, słodkosmutnymi miłosnymi pieśniami, zebranymi

w tomie Bez egzekwii. Słynnymi nie dla Henry'ego Perow-

ne'a, który w dorosłym życiu nie czytał poezji, nawet kiedy

zyskał teścia poetę. Oczywiście zaczął ją czytać, gdy oka-

zało się, że sam spłodził poetkę. Ale kosztowało go to

wiele wysiłku, do którego nie przywykł. Już po pierwszym

wersie opadały mu powieki. Powieści i filmy, współczesne

w swoim niepokoju, każą ci gnać do przodu lub do tyłu,

przez dni, lata lub nawet pokolenia. Ale poezja, żeby

dokonać swoich spostrzeżeń i osądów, balansuje na krawę-

dzi chwili. Ten, kto zwalnia i kompletnie się zatrzymuje,

żeby przeczytać i zrozumieć wiersz, przypomina człowieka,

który próbuje opanować staroświecką umiejętność w

rodzaju

stawiania muru bez zaprawy bądź łaskotania pstrągów.

Kiedy przed ponad dwudziestu laty zakończył się okres

żałoby, w życiu Grammaticusa zaczęła się seria romansów,

która trwa do tej pory. Schemat jest zawsze taki sam.

Młodsza kobieta, na ogół Angielka, czasami Francuzka,

jest zatrudniana jako sekretarka i gosposia i stopniowo staje

się kimś w rodzaju żony. Po dwóch albo trzech latach

odchodzi, nie mogąc tego dłużej znieść, i pod koniec lipca

rodzinę Perowne'a wita jej następczyni. Przy każdej zmianie

Rosalind wpada w zgryźliwy nastrój i zawsze uważa, że

nowa jest gorsza od poprzedniej, lecz z biegiem czasu

zaczyna ją darzyć sympatią. Nie jest to w końcu wina nowo

przybyłej. Dzieci, które nawet jako nastolatki wstrzymywały

się od wszelkich ocen, są wobec niej od razu miłe. Perowne,

skonstruowany tak, by przez całe życie kochać jedną ko-

bietę, jest pod cichym wrażeniem, zwłaszcza że starszy pan

zbliża się do siedemdziesiątki. Być może ostatnio nieco

zwolnił, ponieważ Teresa, wesoła czterdziestoletnia bibli°"

tekarka z Brighton, jest z nim prawie od czterech lat.

Page 146: McEwan Ian Sobota

146

Kolacje na dworze w niekończącym się zmierzchu, pach-

bele siana na niewielkich stromych polach otaczających

ogród i słabszy zapach chloru, którym emanuje skóra kąpią-

cych się w basenie dzieci, ciepłe czerwone wino z Cahors

albo

Cabrieres — to powinien być raj. I prawie j est — dlatego

tam

jeżdżą. Ale John bywa dziecinny i despotyczny, jest

rodzajem

artysty, który przyznaje sobie prawo do ciągłych zmian

humoru. Przy jednej butelce czerwonego wina może przejść

od dowcipnych anegdot do nagłego wybuchu, po czym

posapując, wycofuje się do swojego gabinetu — wysoka

zgarbiona sylwetka sunie po trawniku w stronę

oświetlonego

domu, a Berty, Jane, Francine lub teraz Teresa podąża w

ślad

za Johnem, żeby załagodzić sprawę. Nigdy nie załapał do

końca, na czym polega idea rozmowy, i skłonny jest trakto-

wać najłagodniejszą nawet różnicę zdań jako rodzaj afrontu,

zaproszenie do walki na śmierć i życie. Upływające lata

i alkohol wcale go nie utemperowały. I naturalnie, w miarę

jak się starzeje i coraz mniej pisze, staje się coraz nie-

szczęśliwszy. Jego francuska banicja wynikała z długich

dąsów, pogłębionych przez dwa dziesięciolecia przeróżnych

zniewag ze strony ojczystego kraju. Fatalne były cztery lata,

kiedy nakład jego Wierszy zebranych został wyczerpany

i trzeba było znaleźć innego wydawcę. John przejmował

się, kiedy Spender, a nie on, został obdarzony

szlachectwem,

kiedy Raine, a nie Grammaticus został redaktorem u Fabe-

ra, kiedy stracił oksfordzką katedrę poezji na rzecz Fentona,

edy Hughes, a później Monton zdobyli tytuł poety

laureata, a Przede wszystkim, kiedy to Heaney dostał Nobla. Te

arkanie nie znaczą dla Perowne'a. Rozumie jednak, że

^itm poeci podobnie jak starsi konsultanci żyjąw czujnym,

Page 147: McEwan Ian Sobota

147

a , ym

św

iecie, w którym reputacje są pilnie strzeżone,

status P m°

Że

wpaś°

w depresję, zamartwiając się o swój

DI-TW °eci

alDo

Przynajmniej ten poeta są tak samo PKyzlemni

jak cała reszta.

Page 148: McEwan Ian Sobota

148

Przez kilka lat, kiedy dzieci były małe, Perowne'owie

jeździli na wakacje gdzie indziej, ale w całej południowej

Europie nie znaleźli miejsca tak pięknego jak St Felix. Tam

właśnie Rosalind spędzała wakacje w dzieciństwie. Zamek

jest ogromny i łatwo było nie wchodzić w drogę Johnowi,

który lubił pozostawać kilka godzin dziennie w samotności.

W tygodniu rzadko zdarzały się więcej niż dwie lub trzy

przykre chwile i z czasem przestały mieć duże znaczenie.

A odkąd jego życie miłosne przybrało obecny kształt,

Rosalind ma własne delikatne powody, by utrzymywać

bliski kontakt z ojcem. Zamek należał do jej dziadków od

strony matki, która była w nim zakochana. To ona go

zmodernizowała i odrestaurowała. Zachodzi obawa, że kiedy

wiek i choroba zmuszą w końcu Johna do poślubienia jednej

ze swoich sekretarek, zamek może przejść w ręce kogoś,

kto nie należy do rodziny. Francuskie prawo spadkowe

mogłoby temu zapobiec, istnieje jednak pewien dokument,

stara tontyna, która stwierdza, że St Felix został wyłączony

spod ich działania i mają do niego zastosowanie prawa

angielskie. W swój gderliwy sposób John zapewnił córkę,

że nigdy się powtórnie nie ożeni i że zamek będzie należał

do niej, ale nie chce potwierdzić tego na piśmie.

Ta sprawa prawdopodobnie z czasem sama się rozwiąże.

Innym, ważniejszym powodem, dla którego jeździli tam

latem, był fakt, że chcieli tego Daisy i Theo — działo się to

dawniej, zanim popsuły się stosunki między Johnem i Daisy.

Kochali dziadka i uważali dąsy i humory za dowód jego

odmienności i wielkości — pogląd, do którego on sam też

się skłaniał. Rozpieszczał ich, nigdy nie podniósł na nich

głosu i ukrywał przed nimi swoje najgorsze wybuchy. Od

początku uważał się — jak się okazało, słusznie — za

ważną postać w ich intelektualnym rozwoju. Kiedy stało

się jasne, że Theo nigdy nie wyjdzie poza uprzejme zainte-

resowanie książkami, John zachęcił go do gry na fortepianie

Page 149: McEwan Ian Sobota

149

i nauczył prostego boogie w tonacji C. Następnie kupił mu

akustyczną gitarę, przydźwigał z piwnicy kartonowe pudła

z nagraniami bluesa na longplayach i ciężkich siedem-

dziesiątkachósemkach i przegrał je na taśmy, które wysyłał

do Londynu w regularnych paczkach. Na czternaste uro-

dziny Thea dziadek zawiózł go do Tuluzy na jeden z ostat-

nich występów Johna Lee Hookera. Któregoś letniego wie-

czoru po kolacji Grammaticus i Theo wykonali pod roz-

gwieżdżonym jasno niebem St James' Infirmary. Starszy

pan odchylał do tyłu głowę i zawodził z chropowatym

amerykańskim akcentem, który przyprawiał Rosalind o łzy.

Theo, wówczas zaledwie czternastoletni, zaimprowizował

słodką i melancholijną solówkę. Perowne, siedząc z winem

przy basenie i mocząc bose nogi w wodzie, był również

wzruszony i wyrzucał sobie, że nie potraktował serio ta-

lentu syna.

Tamtej jesieni Theo zaczął pobierać we wschodnim Lon-

dynie lekcje u różnych weteranów brytyjskiej sceny blue-

sowej, z którymi skontaktowali się za pośrednictwem kole-

żanki Rosalind z jej gazety. Według Thea najbardziej im-

ponującą postacią był wśród nich Jack Bruce, ponieważ

odebrał formalne wykształcenie muzyczne, grał na kilku

instrumentach, zrewolucjonizował grę na gitarze basowej,

miał w małym palcu całą teorię i nagrywał ze wszystkimi

w heroicznym okresie brytyjskiego bluesa, we wczesnych

latach sześćdziesiątych, dawno minionych dniach Blues

Incorporated. Theo twierdził również, że Bruce ma do niego

więcej od innych cierpliwości i jest bardzo miły. Perowne

dziwił się, że tak znany muzyk jak Bruce zawraca sobie

głowę i uczy prostego chłopca. Theo, co rozbrajające, nie

widział w tym nic niezwykłego.

Przez Bruce'a Theo poznał kilka legendarnych postaci,

ozwolono mu chodzić do klasy mistrzowskiej Claptona.

°ng John Baldry przyjechał z Kanady, żeby spotkać się ze

Page 150: McEwan Ian Sobota

150

starymi druhami. Théo lubił słuchać o Cyrilu Daviesie,

Alexisie Kornerze, o Graham Bond Organisation i pierw-

szym koncercie Cream. Zupełnie przypadkowo grał przez

kilka minut z Ronniem Woodem i poznał jego starszego

brata Arta. Rok później Art poprosił go, żeby wziął udział

w jam session na imprezie Eel Pie Club w pubie Cabbage

Patch w Twickenham. W niespełna pięć lat Theo przyswoił

sobie, jak się zdaje, całą bluesową tradycję. Teraz, za

każdym razem, kiedy jest w château, gra dla swojego

dziadka i pokazuje mu najnowsze sztuczki. Potrzebuje chyba

aprobaty Johna, której ten chętnie mu udziela. Perowne

musi to przyznać: Grammaticus otworzył w jego synu coś,

o czym on, Perowne, mógł się nigdy nie dowiedzieć. To

prawda, że na surfingowych wakacjach w Pembrokeshire,

kiedy Theo miał dziewięć lat, Henry pokazał mu na czyjejś

gitarze kilka prostych akordów i jak gra się bluesa w to-

nacji E. Ale to była jedna z wielu rzeczy obok rzucania

frisbee, jazdy na nartorolkach, łyżworolkach i czterokołow-

cu, paintballu i puszczania kaczek. W tamtym czasie nie

szczędził trudu, by dostarczyć swoim dzieciom zabawy.

Złamał nawet rękę, dotrzymując im kroku na łyżwach. Ale

nigdy by nie zgadł, że te trzy akordy staną się podstawą

zawodowego życia jego syna.

John Grammaticus odegrał również ważną rolę w życiu

Daisy, przynajmniej do chwili gdy coś się między nimi

popsuło. Kiedy miała trzynaście lat, mniej więcej w tym

samym czasie, gdy uczył jej brata boogie w tonacji C,

poprosił, żeby opowiedziała mu o książkach, które jej się

podobają. Wysłuchał jej odpowiedzi i oznajmił, że jest za

mało ambitna — pogardzał „młodzieżową" literaturą, którą

czytała. Przekonał Daisy, żeby spróbowała Jane Eyre, prze-

czytał jej na głos pierwsze rozdziały i opisał rozkosze,

które ją czekają. Daisy zaczęła czytać tę książkę, ale tylko

po to, by go zadowolić. Twierdziła, że język jest obcy,

Page 151: McEwan Ian Sobota

151

zdania długie, obrazy powstające w jej głowie nie przybie-

rają wyraźnych kształtów. Perowne spróbował lektury i od-

niósł takie samo wrażenie. Ale John nie zamierzał odpuścić

wnuczce i w końcu po stu stronach zakochała się w Jane

i trzeba ją było odrywać od książki, żeby coś zjadła. Rodzina

wybrała się któregoś popołudnia na spacer przez pola i zo-

stawili ją z czterdziestoma jeden stronami do przeczytania.

Po powrocie znaleźli Daisy pod drzewem przy gołębniku,

płaczącą, nie z powodu samej historii, lecz dlatego, że

dotarła do końca i obudziwszy się ze snu, zrozumiała, że to

tylko wyimaginowana kobieta, której nigdy nie spotka.

Płakała, powiedziała, z podziwu, z radości, że można wy-

myślić takie rzeczy. Grammaticus chciał wiedzieć, jakiego

rodzaju rzeczy. Och, dziadku, kiedy dzieci w sierocińcu

umierają, a mimo to pogoda jest taka piękna, i ten kawałek,

kiedy Rochester udaje, że jest Cyganem, i kiedy Jane po

raz pierwszy spotyka Berthę i ona jest niczym dzikie zwie-

rzątko...

Dał jej Metamorfozę Kafki, która była jego zdaniem

idealna dla trzynastoletniej dziewczynki. Pochłonęła natych-

miast tę domową bajkę i domagała się, by rodzice również

ją przeczytali. Któregoś ranka przyszła zdecydowanie zbyt

wcześnie do ich sypialni w chateau, żeby użalać się nad

biednym Gregorem Samsą: jego rodzina była dla niego

taka okrrropna. Jakie to szczęście, że miał siostrę, która

uprzątnęła jego pokój i znalazła jedzenie, które lubił. Rosa-

lind wysłuchała jej bez zmrużenia oka, jakby to były akta

sprawy. Perowne, z natury źle usposobiony do historii

o nierealnych transformacjach, przyznał w końcu, że jest

zaintrygowany — nie stać go było na nic więcej. Podobało

mu się bezmyślne okrucieństwo siostry na ostatniej stronie,

kiedy jechała z rodzicami tramwajem, rozprostowując swoje

młode kończyny, gotowa rozpocząć zmysłowe życie. Oto

transformacja, w którą mógł uwierzyć. To była pierwsza

Page 152: McEwan Ian Sobota

152

książka, którą zarekomendowała mu Daisy, i od niej zaczęła

się prowadzona przez nią jego literacka edukacja. Choć

przez wszystkie te lata czytał pilnie prawie wszystko, co

mu podsunęła, wiedział, że uważa go za prymitywnego,

niepoprawnego materialistę. Jej zdaniem brakowało mu

wyobraźni. Może miała rację, ale nie postawiła jeszcze na

nim krzyżyka. Książki leżą na stosie przy jego łóżku; dziś

przywiezie mu kolejne. Nie skończył nawet biografii Dar-

wina ani nie zaczął Conrada.

Od wakacji z Charlotte Brónte i Kafką to Grammaticus

kierował lekturami Daisy. Miał zdecydowane, staroświeckie

poglądy na podstawy, które nie zawsze jego zdaniem muszą

być zbyt przyjemne. Wierzył, że dzieci powinny się uczyć

na pamięć i był gotów za to płacić. Szekspir, Milton oraz

Biblia króla Jakuba — pięć funtów za każde dwadzieścia

wykutych na blachę linijek z zaznaczonych przez niego

fragmentów. Ta trójca była źródłem całej dobrej angielskiej

poezji i prozy; poinstruował Daisy, by obracała sylaby na

języku i poczuła ich rytmiczną siłę. W swoje szesnaste

urodziny zarobiła w chateau całą fortunę, deklamując, nie-

mal wyśpiewując fragmenty Raju utraconego, Księgi Ro-

dzaju i różnych mrocznych rozważań Hamleta. Recytowała

Browninga, Clougha, Chestertona i Masefielda. W jeden

tydzień zarobiła czterdzieści pięć funtów. Nawet teraz, sześć

lat później, w wieku dwudziestu trzech lat, twierdzi, że jest

w stanie „nawijać" — jej słowo — przez ponad dwie

godziny bez przerwy. Przed ukończeniem osiemnastu lat

i szkoły średniej przeczytała znaczną część tego, co jej

dziadek nazywał ewidentnymi rzeczami. Nie chciał słyszeć,

by studiowała gdziekolwiek poza jego własnym oksfordz-

kim college'em. Chociaż Henry i Rosalind błagali go, żeby

tego nie robił, prawdopodobnie się za nią wstawił. Na

odczepnego powiedział im, że obecnie system nie jest

podatny na korupcję i nie mógłby jej pomóc, nawet gdyby

Page 153: McEwan Ian Sobota

153

chciał. Świadomość tego, co dzieje się w ich własnych

profesjach, podpowiadała im, że nigdy nie może to być do

końca prawdą. Ich wyrzuty sumienia uśmierzył jednak

odręcznie napisany list tutora do dyrektora szkoły Daisy,

w którym twierdził, że podczas rozmowy wstępnej wypadła

olśniewająco, podpierając każde stwierdzenie odpowiednim

cytatem.

Rok później odniosła chyba trochę zbyt wielki sukces

jak na gust jej dziadka. Pojawiła się w St Felix dwa dni po

całej rodzinie, przywożąc ze sobą wiersz, za który otrzymała

coroczną nagrodę Newdigate. Henry i Rosalind nigdy nie

słyszeli o Newdigate, ale byli oczywiście zadowoleni. Na-

groda oznaczała jednak znacznie więcej, być może nawet

zbyt wiele dla dziadka Daisy, który sam zdobył ją pod

koniec łat pięćdziesiątych. Zabrał kartki do swojego gabi-

netu — rodzicom wolno je było obejrzeć dopiero później.

Wiersz opisywał szczegółowo czułe medytacje młodej ko-

biety pod koniec kolejnego romansu. Po raz kolejny ścią-

gała pościel z łóżka i zanosiła ją do samoobsługowej pral-

ni, gdzie obserwowała przez „zamglony monokl" pralki

„wszystkie nasze plamy, które zostaną wymazane". Podob-

nie jak pory roku te romanse również minęły zbyt szybko,

„przechodząc z zieleni w brąz". Zostały po nich tylko spady,

„które odchodzą w słodkie zgniłe zapomnienie". Plamy nie

są tak naprawdę grzechami, lecz „wodnymi znakami eksta-

zy", a później „mlecznymi palimpsestami" i z tego względu

nie dają się łatwo wymazać. Trochę religijny, melodyjnie

erotyczny wiersz uświadomił zaniepokojonemu Perow-

ne'owi, że na pierwszym roku studiów jego córka zawarła

więcej znajomości, niż mógł się kiedykolwiek spodziewać.

Miała nie tylko jednego chłopaka lub kochanka, lecz całą

ich serię, aż do błogostanu. Dlatego chyba wiersz nie

spodobał się Grammaticusowi — jego protegowana roz-

winęła skrzydła i odnalazła innych mężczyzn. Mógł go też

Page 154: McEwan Ian Sobota

154

porazić kolejny żałosny atak lęku przed utratą statusu —

zajmując się literacką edukacją Daisy, nie miał zamiaru

wyhodować następnego poetyckiego rywala. Nagrodę New-

digate zdobyli w końcu także Fenton i Motion.

Teresa zrobiła na kolację prostą sałatkę nicejską ze świe-

żego tuńczyka kupionego na targu w Pamiers. Stół stał na

dworze, tuż przy kuchni, na skraju rozległej łąki. Był

kolejny typowy piękny wieczór, purpurowe cienie drzew

i krzewów sunęły po wyschniętej trawie, świerszcze za-

czynały wchodzić w paradę cykadom. Grammaticus pojawił

się ostatni i kiedy osunął się na krzesło przy Daisy, Perowne

domyślił się, że jego teść zdążył już osuszyć w samotności

jedną bądź więcej butelek wina. Potwierdziło się to, gdy

położył dłoń na nadgarstku wnuczki i z napastliwą szczero-

ścią, którą pijacy mylą z czułością, oświadczył, że jej wiersz

jest nierozważny i że za coś takiego nie przyznaje się na

ogół Newdigate. To w ogóle niedobra poezja, dodał, jakby

sama o tym wiedziała i musiała się z nim zgodzić. Był, jak

określiłby to psychiatra, „odhamowany".

Już w wieku osiemnastu lat, jako reprezentantka szkoły

i akademicka gwiazda ostatniej, szóstej klasy, Daisy nau-

czyła się traktować swoich interlokutorów z precyzyjną

rezerwą. Jest młodą schludną kobietą o drobnej budowie

ciała, małej figlarnej twarzy, krótkich czarnych włosach

i wyprostowanych plecach. Można odnieść wrażenie, że

nic nie zdoła zmącić jej spokoju. Przy kolacji tamtego

wieczoru tylko rodzice i brat wiedzieli, jak kruche są te

pozory opanowania. Na razie cofnęła chłodno rękę i spoj-

rzała na dziadka, czekając, co jeszcze ma jej do powiedze-

nia. Grammaticus pociągnął długi łyk wina, jakby to było

letnie piwo, i biorąc jej milczenie za dobrą monetę, mówił

dalej. Oświadczył, że rytm jest luźny i nieporadny, a stance

nieregularnej długości. Henry spojrzał na Rosalind, chcąc,

żeby się wtrąciła. Jeśli tego nie zrobi, będzie musiał to

Page 155: McEwan Ian Sobota

155

zrobić sam i sprawa urośnie do niebotycznych rozmiarów.

Ku swojemu wstydowi, aż do chwili gdy zajrzał do słownika

tego samego wieczoru, nie był do końca pewien, czym jest

stanca. Rosalind wstrzymywała się — zbyt wczesne przer-

wanie słowotoku ojca mogło spowodować eksplozję. Kiełz-

nanie Grammaticusa było delikatną sztuką. Siedząca po

drugiej stronie stołu Teresa już teraz cierpiała męki. Za jej

kadencji i wiele razy przed jej kadencją podobne sceny

przytrafiały się dość często, w żadnej jednak nie brały

udziału dzieci. Wiedziała, że to nie może się dobrze skoń-

czyć. Theo oparł podbródek o dłoń i wbił wzrok w talerz.

Zachęcony milczeniem wnuczki John kontynuował swoją

tyradę, grzejąc się w blasku własnego autorytetu i traktując

ją z głupią serdecznością. Pomylił siedzącą przy nim młodą

kobietę z szesnastolatką, którą uczył elżbietańskich poetów

srebrnego wieku. Zapomniał —jeśli kiedykolwiek w ogóle

to wiedział — co potrafi zdziałać jeden dobry rok na

uniwersytecie. Wyobrażał sobie pewnie, że Daisy czuje to

samo co on i że mówi jej rzeczy oczywiste: wiersz jest za

długi, za bardzo chce szokować, opiera się na porównaniu,

0 którym oboje wiedzą, że jest mętne. Przerwał, żeby

ponownie pociągnąć długi łyk. Daisy się nie odzywała.

A potem oświadczył, że wiersz nie jest oryginalny,

1 w końcu doczekał się reakcji. Daisy zadarła swoją

kształtną

główkę i uniosła brew. Nie jest oryginalny? Widząc ostrze-

gawcze drżenie podbródka, Perowne zdał sobie sprawę, że

spokój jego córki legnie za chwilę w gruzach. Rosalind

w końcu się odezwała, ale ojciec nie dopuścił jej do głosu.

Owszem, pewna mało znana, lecz utalentowana poetka ze

szkoły liverpoolskiej, Pat Jourdan, wykorzystała podobny

koncept w latach sześćdziesiątych — koniec romansu,

prześcieradła, które wirują w pralce na oczach zamyślonej

Poetki. Być może Grammaticus zdawał sobie sprawę, jak

idiotycznie się zachowuje, ale nie mógł się po prostu

Page 156: McEwan Ian Sobota

156

wycofać? W niedowidzących oczach starego widać było

psi strach, jakby bał się samego siebie i błagał, by ktoś go

powstrzymał. Silącym się na serdeczność, łamiącym głosem

mówił i mówił, wystawiając się na coraz większą śmiesz-

ność. Panujące przy stole milczenie, które wcześniej go

ośmieliło, teraz było jego przekleństwem, jego karą. Theo

spoglądał na niego ze zdziwieniem, potrząsając głową.

Oczywiście nie oskarża Daisy o plagiat, mówił John, mogła

przeczytać tamten wiersz i zapomnieć o nim albo po prostu

wpaść na to sama. Nie jest to w końcu taki wyjątkowy ani

niezwykły pomysł, ale tak czy inaczej...

W końcu umilkł, nie wiedząc, jak jeszcze bardziej może

się pogrążyć. Perowne z zadowoleniem dostrzegł, że jego

córka nie jest zdruzgotana. Była wściekła. Widział pulsującą

na jej szyi żyłę. Nie zamierzała jednak ulżyć dziadkowi

żadnego rodzaju wybuchem. Nie mogąc znieść jej mil-

czenia, John odezwał się nagle ponownie, wyrzucając z sie-

bie z pośpiechem słowa, starając się złagodzić swój osąd,

lecz właściwie go nie zmieniając. Daisy przerwała mu,

mówiąc, że powinni porozmawiać o czymś innym.

— O kurwa — mruknął na to po prostu Grammaticus, po

czym wstał i ruszył w stronę domu. Patrzyli na jego

oddalającą

się sylwetkę: znajomy widok, który napawał jednak niepoko-

jem, ponieważ zdarzyło się to po raz pierwszy tego lata.

Daisy została jeszcze trzy dni, dość długo, by dziadek

spróbował naprawić ich stosunki. Nazajutrz jednak był

rześki, pogodnie zaabsorbowany sobą i najwyraźniej

o wszystkim zapomniał. Albo po prostu udawał — wzorem

wielu pijaków był skłonny sądzić, że każdy nowy dzień

odkreśla grubą kreską poprzedni. Wyjeżdżając do Barcelo-

ny — było to załatwione o wiele wcześniej — Daisy

ucałowała go na pożegnanie w oba policzki, a on uścisnął

jej rękę i potem zdołał przekonać sam siebie, że doszło

między nimi do pojednania. Kiedy Rosalind, a później

Page 157: McEwan Ian Sobota

157

Henry dawali mu do zrozumienia, że chyba winien jest

Daisy jakieś wyjaśnienie, odparł, że robią z igły widły.

Skoro tak, musiało go dziwić, dlaczego nie pojawiła się

w St Felix przez kolejne dwa lata. Znalazła ważne powody,

żeby pojechać z przyjaciółmi do Chin i Brazylii. Powinien

do niej napisać, kiedy ukończyła z bardzo dobrą oceną

studia, ale wówczas stało się to już dla niego drażliwą

sprawą. Wysłanie mu przez Rosalind próbnego egzemplarza

poezji Daisy było więc ryzykownym krokiem. Czy nie uzna

ich za niedobre? Zwłaszcza że publikowała u tego samego

wydawcy, który nie przejął się wyczerpaniem nakładu jego

Wierszy zebranych.

Jeśli entuzjazm, jaki wzbudziła w nim Ma łódź zuchwała,

był taktyczną zagrywką, potrafił to znakomicie ukryć. Jego

długi list zaczynał się od przyznania, że był „niewdzięcznym

nudziarzem" w kwestii wiersza o samoobsługowej pralni.

Utwór nie znalazł się w zbiorku i Henry zastanawiał się,

choć nigdy nie powiedział tego na głos, czy Daisy nie

uznała, że dziadek miał jednak rację. Odnalazła własny

kolokwialny ton, napisał jej Grammaticus, ton, który jest

bogaty w znaczenia i skojarzenia. Co jakiś czas ten codzien-

ny, równy głos przerywany jest przez wersy odznaczające

się nagłą emocjonalną intensywnością i „świecką transcen-

dencją". Z tego względu odnajduje w jej wierszach ducha

swojego ukochanego Larkina, „ożywionego jednak zmys-

łowością młodej kobiety" i mroczniejszym poczuciem hu-

moru. Swoim prawie nieczytelnym pismem wychwalał

obecną w jej wierszach „intelektualną moc" i „odwagę

trudnego i niezależnego myślenia". Zachwycił go „flej-

tuchowaty dowcip" jej Sześciu krótkich piosenek. Dodał, że

»smiał się jak wariat" z Ballady o mózgu na moim bucie —

wiersza, który powstał po jej porannym pobycie na bloku

operacyjnym, gdzie obserwowała przy pracy swojego ojca.

To oczywiście utwór, który najmniej podoba się Henry'emu.

Page 158: McEwan Ian Sobota

158

Jego córka była obecna przy zaklipsowaniu prostego tęt-

niaka środkowej tętnicy mózgowej. Nie utracono ani grama

szarej lub białej substancji. Wydaje mu się, że dostrzegł

w wierszu fundamentalną, choć — jak przypuszcza —

dającą się wybaczyć nieuczciwość sztuki. Daisy wysłała

dziadkowi czułą pocztówkę. Napisała, że bardzo za nim

tęskni i wiele mu zawdzięcza, że jego uwagi wywarły na

niej wielkie wrażenie, że ciągle je czyta i kręci jej się

w głowie od jego pochwał.

Obecnie starszy pan i Daisy zjeżdżają z Tuluzy i Paryża.

Stacja telewizyjna, która chce nakręcić program o życiu

Grammaticusa, umieściła go z wielką pompą w Claridge'u.

Dziś wieczorem pojednanie ma zostać przypieczętowane —

taki jest przynajmniej plan, lecz Perowne, dźwigający torbę

z rybą i zmierzający z powrotem ludną High Street, zjadł

ze swoim teściem zbyt wiele kolacji, by żywić zbytni

optymizm; poza tym w ciągu ubiegłych trzech lat niejedno

się zmieniło. Obecnie Grammaticus ponownie zaczyna wie-

czór bądź też późne popołudnie kilkoma lufami dżinu, które

wychyla jeszcze przed winem — nawyk, z którym udało

mu się na jakiś czas zerwać, gdy dobiegał sześćdziesiątki.

Kolejną innowacją jest kończąca dzień szklaneczka szkoc-

kiej, po której, tuż przed pójściem spać, sięga jeszcze po

„oczyszczające" piwo. Kiedy staje w wesołym bądź też

podekscytowanym nastroju w progu domu swojej córki,

budzi się w nim niezbadana potrzeba dominacji, przez co

pije szybciej. Upijanie się jest podróżą, która na wczesnym

etapie wprowadza go w euforię — jest świetnym kom-

panem, wylewnym, figlarnym i zabawnym, sławnym starym

poetą, prawie tak samo szczęśliwym, gdy słucha, jak gdy

sam mówi. Kiedy jednak dociera na chmurny płaskowyż

pełnego ubzdryngolenia, kontrolę przejmują mniej przyjem-

ne muzy, gobliny agresji, paranoi i użalania się nad sobą.

Obecnie można się spodziewać, że wieczór z Johnem wcześ-

Page 159: McEwan Ian Sobota

159

niej czy później przybierze zły obrót, chyba że wszyscy

dookoła gotowi są ulegać jego zachciankom, kadzić mu

i przez całe godziny wysłuchiwać jego monologów. Nikt

temu nie podoła.

Perowne dociera do mercedesa i wrzuca swoją wonną

torbę do bagażnika, między plecakami, turystycznymi bu-

tami rodziny i tenisowymi piłkami z zeszłego lata. Przy-

chodzi mu czasem do głowy nieprofesjonalna myśl, że

najlepszym wyjściem dla wszystkich, łącznie ze starszym

panem, byłoby dosypanie mu, kiedy jest w fazie wznoszącej,

jakiegoś niezbyt mocnego środka uspokajającego, krótko

działającej pochodnej benzodiazepiny, rozpuszczonej w

moc-

nym czerwonym winie, takim jak rioja, i gdy zacznie coraz

częściej ziewać, zaprowadzenie go na górę do jego pokoju

lub do taksówki — sławny stary poeta znajdzie się w łóżku

na pół godziny przed północą, zmęczony i szczęśliwy

i nikomu nie stanie się krzywda.

Jadąc w żółwim tempie przez Marylebone, dostrzega

w tylnym lusterku czerwone bmw, od którego oddzielają

go dwa samochody. Właściwie widzi tylko skraj prawego

błotnika i nie może stwierdzić, czy brakuje mu bocznego

lusterka. Na skrzyżowaniu rozdziela ich biała furgonetka

i teraz już prawie w ogóle nie widzi czerwonego auta. Nie

można wykluczyć, że to Baxter, ale perspektywa spotkania

z nim nie budzi w Henrym jakiegoś szczególnego niepokoju.

W gruncie rzeczy chętnie by z nim porozmawiał. Jego

przypadek jest ciekawy, oferta pomocy była szczera. Bar-

dziej przejmuje się tym, że samochody nie jadą już do

przodu — ulica przed nim zupełnie się zakorkowała. Kiedy

zerka ponownie w tylne lusterko, czerwonego auta nie ma.

Po chwili zapomina o nim; jego uwagę przyciąga sklep

z telewizorami po lewej stronie.

Page 160: McEwan Ian Sobota

160

Na wystawie widać jeden i ten sam obraz zwielokrotniony

na różnego rodzaju ekranach — tradycyjnych, plazmowych

i ciekłokrystalicznych. Wszystkie urządzenia pokazują pre-

miera udzielającego wywiadu w studiu. Zbliżenie twarzy

staje się stopniowo zbliżeniem ust, aż w końcu wargi

wypełniają połowę ekranu. Premier dał w przeszłości do

zrozumienia, że gdybyśmy wiedzieli tyle co on, też chcieli-

byśmy pójść na wojnę. Może tym powolnym zbliżeniem

reżyser odpowiada świadomie na pytania, które z pewnością

zadaje sobie jego widownia: czy ten polityk mówi prawdę?

Ale czy ktoś rzeczywiście zna oznaki, które pozwalają

rozpoznać uczciwego człowieka? Jest pewna dobra praca

na ten temat. Perowne czytał Paula Ekmana. W uśmiechu

osobnika, który z premedytacją kłamie, pewne grupy mięśni

twarzy nie biorą udziału. Budzą się do życia, wyłącznie

gdy trzeba wyrazić autentyczne uczucie. Uśmiech oszusta

jest wybrakowany, niewystarczający. Ale czy potrafimy

spostrzec tę nieruchomość mięśni, skoro w twarzach tyle

jest lokalnych zmian, podściółek tłuszczu, nieregularnych

zagłębień, różnic w strukturze kości? I skoro pierwszym,

nieświadomym posunięciem wytrawnego kłamcy jest prze-

konanie samego siebie, że jest szczery. A kiedy jest szczery,

nie ma oszustwa.

Mimo wszelkich trudności i instynktownych przeciw-

działań pilnie obserwujemy, próbujemy czytać w twarzach,

odgadywać intencje. Przyjaciel czy wróg? To pradawna

troska. I nawet jeśli na przestrzeni pokoleń odgadujemy

trafnie tylko w nieco ponad połowie przypadków, gra jest

warta świeczki. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, na skraju

wojny, gdy obywatele tego kraju wciąż wyobrażają sobie,

że można wszystko odwołać, zanim będzie za późno. Czy

ten człowiek szczerze wierzy, że dzięki wojnie będziemy

bezpieczniejsi? Czy Saddam ma broń o przerażającym

potencjale? Premier może być po prostu szczery i się mylić.

Page 161: McEwan Ian Sobota

161

Nawet część jego najbardziej zajadłych przeciwników nie

wątpi, że działa w dobrej wierze. Może popełnił jakiś

monstrualny błąd? A może wszystko pójdzie dobrze —

dyktator zostanie obalony bez setek tysięcy ofiar i po kilku

latach pośród znużonych tyranii Bliskiego Wschodu za-

gnieździ się demokracja — islamska bądź świecka. Uwię-

ziony w korku przy zwielokrotnionych twarzach, Henry

doświadcza własnej ambiwalencji w formie zawrotu głowy,

przyprawiającego o mdłości niezdecydowania. Decydując

się na neurochirurgię, wybrał bezpieczny i prosty zawód.

Zna pacjentów, którzy nie tylko nie potrafią czytać w twa-

rzach, lecz mają problemy z rozpoznaniem najbliższych

członków rodziny i przyjaciół. W większości przypadków

wynika to z uszkodzenia prawego środkowego zakrętu

wrzecionowatego, na ogół w wyniku wylewu. Neurochirurg

nie może na to nic poradzić. I właśnie do chwilowego

upośledzenia rozpoznawania twarzy — przejściowej prozo-

pagnozji — musiało dojść w czasie jego jedynego spotkania

z Tonym Blairem. Było to w maju 2000 roku, w czasach,

które pokrywają się teraz patyną, fałszywym polorem nie-

winności. Nim zaczęły się obecne troski, pewien publiczny

projekt został powszechnie uznany za sukces. Nikt temu

nie zaprzeczał: coś się nareszcie udało. Ktoś uznał, że

nieczynna elektrownia na południowym brzegu Tamizy

nadaje się świetnie na muzeum sztuki współczesnej. Prze-

budowa była śmiała i błyskotliwa. Na otwarciu Tate Modern

było cztery tysiące gości: osobistości, politycy, możni tego

świata. Setki młodych mężczyzn i kobiet roznosiły szam-

pana i kanapki i panował nastrój powszechnej euforii,

niezakłócony cynizmem, który często dochodzi do głosu

Przy takich okazjach. Henry był tam jako członek Królew-

skiego Stowarzyszenia Chirurgów. Rosalind zaproszono za

pośrednictwem jej gazety. Theo i Daisy przyszli razem

z nimi i wkrótce zniknęli w tłumie. Rodzice zobaczyli ich

Page 162: McEwan Ian Sobota

162

dopiero nazajutrz rano. Goście zgromadzili się w ogromnej

starej hali turbin; gwar podekscytowanych głosów wydawał

się podtrzymywać wiszącego pod żelaznymi dźwigarami

gigantycznego pająka. Po godzinie Henry i Rosalind zo-

stawili znajomych i z drinkami w rękach zaczęli zwiedzać

względnie puste galerie.

Byli w tak dobrym nastroju, że nawet ponura ortodoksyj-

ność sztuki konceptualnej wydawała się zabawna, niczym

ekspozycja uczniowskich prac w trakcie otwartego dnia

w szkole. Perowne'owi spodobała się Eksplodująca szopa

Cornelii Parker — humorystyczna konstrukcja, przypomi-

nająca wyskakującą z umysłu genialną myśl. Weszli do sali

Marka Rothko i przez kilka minut stali przyjemnie wyci-

szeni pomiędzy wielkimi ciemnopurpurowymi i pomarań-

czowymi płaszczyznami. Następnie przeszli przez szeroki

portal do sąsiedniej galerii i trafili na coś, co z początku

wyglądało jak kolejna instalacja. Jej część, niska sterta

cegieł, rzeczywiście była eksponatem. Po drugiej stronie,

w końcu długiej sali stał premier, a przy jego boku dyrektor

galerii. Dwadzieścia stóp od nich, w miejscu normalnie

odgrodzonym aksamitnym sznurem, tłoczyli się ludzie z pra-

sy — około trzydziestu fotoreporterów i dziennikarzy —

a także osoby, które mogły być pracownikami galerii, oraz

personel Downing Street. Perowne'owie weszli w dziwnie

cichym momencie. Blair i dyrektor uśmiechali się, pozując

do zdjęć, na których miały się również znaleźć słynne cegły.

Co chwila migały flesze, lecz żaden z fotoreporterów nie

pokrzykiwał w normalny w takich okolicznościach sposób.

Spokojna scena wydawała się przedłużeniem sąsiedniej

galerii Marka Rothko.

A potem dyrektor, być może szukając pretekstu, by

zakończyć sesję, podniósł rękę, pozdrawiając Rosalind,

którą poznał przy okazji jakiegoś zakończonego polubownie

prawniczego sporu. Kierując się w stronę Perowne'ów,

Page 163: McEwan Ian Sobota

163

poprowadził Blaira dookoła cegieł, a za nimi ruszył cały

orszak, fotoreporterzy z gotowymi do strzału aparatami

i kronikarze z notesami, na wypadek gdyby zdarzyło się

wreszcie coś godnego uwiecznienia. Perowne'owie obser-

wowali bezradnie, jak się zbliżają. W nagłym ścisku zostali

przedstawieni premierowi, który najpierw podał dłoń Rosa-

lind, a potem Henry'emu. Jego uścisk był mocny i męski.

Ku zdziwieniu Perowne'a Blair przyglądał mu się z uzna-

niem i ciekawością. Miał inteligentne, intensywne i za-

skakująco młodzieńcze spojrzenie. Tyle się jeszcze miało

zdarzyć.

— Naprawdę podziwiam to, co pan robi — powiedział.

— Dziękuję — odparł machinalnie Perowne, lecz wy-

warło to na nim duże wrażenie.

Nie można było wykluczyć, że Blair ze swoją świetną

pamięcią i zdolnością przyswajania informacji zawartych

w raportach ministrów wiedział o znakomitych wynikach

szpitala w zeszłym miesiącu — wszystkie cele zostały

osiągnięte — a nawet że dotarła do niego wzmianka o wy-

jątkowym sukcesie oddziału neurochirurgii. Liczba operacji

wzrosła o dwadzieścia trzy procent w stosunku do poprzed-

niego roku. Dopiero później Henry zdał sobie sprawę, jak

absurdalne było to przypuszczenie.

— Prawdę mówiąc, mamy dwa pańskie obrazy na Dow-

ning Street — dodał premier, ściskając jego rękę. — Cheerie

i ja uwielbiamy je.

— Nie, nie — powiedział Perowne.

— Tak, tak — upierał się premier, potrząsając jego

dłonią. Nie był w nastroju, żeby certować się z artystą.

"— Nie, pan chyba...

— Szczerze. Wiszą w jadalni.

— Pan się myli — powiedział Perowne i kiedy padły te

słowa, na twarzy premiera odmalował się nagły niepokój, trwąjące najkrótszą z chwil przelotne zwątpienie. Nikt nie

Page 164: McEwan Ian Sobota

164

dostrzegł, jak zastygły mu rysy i lekko wybałuszyły się

oczy. Przy linii włosów pojawiła się autorytatywna zmarsz-

czka. A potem doszedł widać do wniosku, że wziąwszy

pod uwagę wszystkich tłoczących się dookoła i usiłujących

coś usłyszeć ludzi, nie ma drogi odwrotu. Chyba że chce

zobaczyć nazajutrz krytyczne komentarze w prasie.

— Nieważne — odparł. — Naprawdę są cudowne. Gra-

tuluję.

— Panie premierze, mamy trzy i pół minuty — wtrąciła

jedna z jego asystentek, ubrana w czarną marynarkę i spod-

nie. — Musimy ruszać.

Blair puścił rękę Perowne'a i bez pożegnania, kiwając

tylko głową i ściągając lekko usta, odwrócił się i pozwolił

wyprowadzić. Cała ekipa, prasa, fagasi, ochroniarze, pra-

cownicy galerii i ich dyrektor podążyli za nim i po kilku

sekundach Perowne'owie zostali w pustej sali przy stercie

cegieł, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło.

Obserwując z samochodu zwielokrotnione obrazy dzien-

nikarza i jego gościa, Perowne zastanawia się, czy takie

chwile, ukłucia zimnej paniki i zwątpienia, nadają w coraz

większym stopniu ton dniom lub nocom premiera. Druga

rezolucja Narodów Zjednoczonych może nie zostać uchwa-

lona. Następny raport inspektorów może być tak samo

niejednoznaczny. Irakijczycy mogą użyć broni biologicznej

przeciwko siłom inwazyjnym. Albo, jak upiera się jeden

z poprzednich inspektorów, może tam nie być żadnej broni

masowego rażenia. Mówi się o klęsce głodu i trzech milio-

nach uchodźców; na ich przyjęcie już teraz przygotowywane

są obozy w Syrii i Iranie. ONZ przewiduje, że zginą setki

tysięcy Irakijczyków. Może dojść do odwetowych ataków

na Londyn. A Amerykanie w dalszym ciągu nie mówią

wyraźnie o swoich powojennych planach. Być może nie

mają żadnych. Generalnie rzecz biorąc, koszty obalenia

Saddama mogą okazać się zbyt wysokie. To przyszłość,

Page 165: McEwan Ian Sobota

165

której nikt nie potrafi przewidzieć. Ministrowie rządu lojal-

nie opowiadają się za wojną, popierają ją różne gazety,

w kraju oprócz sprzeciwu istnieje również dość znaczne,

pełne troski poparcie, ale tak naprawdę nikt nie wątpi, że

w całej Brytanii tylko jeden człowiek posuwa sprawę do

przodu. Nocne poty, koszmarne sny czy wypełniona dzikimi

wizjami bezsenność? A może zwyczajna samotność? Za

każdym razem gdy ogląda go na ekranie, Henry szuka

świadomości otchłani, tej rysy na czole, zastygnięcia mięśni

twarzy, owego krótkiego zawahania się, którego był prywat-

nie świadkiem. Ale widzi tylko pewność lub w najgorszym

razie wysiloną żarliwość.

Znajduje wolne miejsce parkingowe po drugiej stronie

ulicy, naprzeciwko swoich frontowych drzwi. Wyjmując

zakupy z bagażnika samochodu, widzi opierających się

0 najbliższą ławkę tych samych młodych ludzi, którzy

wystają często na placu wczesnym wieczorem, a potem

ponownie późną nocą. Są wśród nich dwaj mieszkańcy

Indii Zachodnich i dwaj, a czasami trzej mężczyźni z Blis-

kiego Wschodu, być może Turcy. Wszyscy sprawiają wra-

żenie sympatycznych i dobrze sytuowanych i często obej-

mują się ramionami i głośno śmieją. Przy krawężniku stoi

mercedes, ten sam model co Perowne'a, tyle że czarny,

1 ktoś zawsze siedzi za kierownicą. Co pewien czas pojawia S1

ę jakiś nieznajomy i wdaje w rozmowę z grupą. Jeden

z nich idzie wtedy do samochodu, zamienia kilka słów z kie-

rowcą, wraca, ponownie zbijają się w ciasną gromadę i nie-

znajomy odchodzi. Są całkowicie samowystarczalni i nie-

groźni i Perowne przez dłuższy czas uważał, że to dealerzy

Prowadzący chodnikową kafejkę z kokainą lub z extasy 1 marihuaną. Ich klienci nie sprawiają wrażenia do tego

st°pnia zaszczutych lub zdegenerowanych, żeby zażywać

Page 166: McEwan Ian Sobota

166

heroinę albo crack. Ale Theo wyprowadził ojca z błędu.

Grupa sprzedaje bilety na różne rapowe imprezy w całym

mieście. Sprzedają również pirackie płyty i są w stanie

załatwić tanie bilety lotnicze na długie trasy, tanie lokale

i didżejów na przyjęcia, limuzyny na wesela, tanie ubez-

pieczenia zdrowotne i podróżne; za odpowiednią prowizję

mogą skontaktować z adwokatami starających się o azyl

nielegalnych emigrantów. Grupa nie płaci podatków, nie

ponosi kosztów wynajmu biura i jest bardzo konkurencyjna.

Za każdym razem gdy ich widzi, również teraz, przechodząc

przez ulicę do swoich drzwi, Perowne czuje, że jest im

winien przeprosiny. Któregoś dnia coś od nich kupi.

Theo jest na dole w kuchni i przygotowuje prawdopodob-

nie jedno ze swoich jogurtowo-owocowych śniadań. Henry

zostawia ryby przy schodach, pozdrawia go głośno i idzie

na drugie piętro. W świetle dnia sypialnia wydaje się

przegrzana, duszna i jakby pomniejszona. Lepiej i sym-

patyczniej czuje się w niej, kiedy palą się przyćmione

lampy, dzienna praca została wykonana i czeka go obietnica

snu. Przebywanie tu wczesnym popołudniem przywodzi na

myśl ciężką grypę. Perowne zdejmuje tenisówki, ściąga

i wrzuca do kosza mokre skarpetki, po czym idzie do

środkowego okna, żeby je otworzyć. I znowu dostrzega

bmw, dokładnie pod sobą, to albo inne, okrążające powoli

węgieł domu, tam gdzie ulica przechodzi w plac. Widzi

głównie dach i chociaż podciąga okno do góry i wychyla

się na zewnątrz, ma całkowicie zasłonięty widok na boczne

lusterko. Nie widzi też kierowcy ani pasażerów. Patrzy, jak

samochód sunie wzdłuż północnej pierzei placu, skręca

w Conway Street i znika. Tym razem nie jest mu wszystko

jedno. Ale co dokładnie czuje? Zaciekawienie, może nawet

lekki niepokój? To dość popularna marka i jeszcze dwa lub

trzy lata temu często wybierano czerwony kolor. Z drugiej

strony dlaczego miałby z góry wykluczać, że to Baxter?

Page 167: McEwan Ian Sobota

167

Jego sytuacja jest straszna i fascynująca — rolą ulicznego

twardziela musiał maskować pragnienie lepszego życia,

zanim jeszcze pojawiły się pierwsze objawy choroby. Pe-

rowne odchodzi od okna i idzie do łazienki. Baxter nie

musiał go długo śledzić. Mercedes raczej rzuca się w oczy

i stoi tuż przed domem. Owszem, chciałby spotkać się

znów z Baxterem w godzinach pracy, dowiedzieć się o nim

czegoś więcej i dać mu kilka użytecznych namiarów. Nie

chce jednak, żeby kręcił się po placu.

Kiedy kończy się rozbierać, w kupce ubrań leżących

u jego stóp dzwoni komórka. Sięga w dół i wyławia ją

z kieszeni.

— Kochanie? — mówi Rosalind.

Nareszcie zadzwoniła. Czyż można wyobrazić sobie lep-

szy moment? Perowne zabiera telefon do sypialni i kładzie

się nagi na częściowo zasłanym łóżku, na którym przed

kilkoma godzinami się kochali. Fale gorąca z kaloryferów

owiewają jego skórę niczym pustynny wiatr. Termostat jest

nastawiony zbyt wysoko. Henry ma erekcję na pół, a może

tak naprawdę tylko na ćwierć gwizdka. Gdyby Rosalind

dziś nie pracowała, gdyby nie było weekendowego kryzysu

w jej gazecie, gdyby jej dobrze wychowany wydawca nie

był takim rębajłą, gdy chodzi o wolność prasy, ona i Henry

mogliby być teraz razem. W ten właśnie sposób spędzają

czasami godzinę albo dwie w zimowe sobotnie popołudnia.

Zmysłowość zapadającego o czwartej zmierzchu.

Lustro w łazience, przy łaskawym oświetleniu i odpo-

wiednim kącie odbicia, pozwala czasem Henry'emu do-

strzec ślady jego młodości. Ale Rosalind, za sprawą jakiegoś

wewnętrznego światła albo tego, że jest w niej zadurzony,

wciąż wyraźnie przypomina kobietę, którą poznał przed

wieloma laty. Starszą siostrę tamtej Rosalind, ale jeszcze nie

jej matkę. Jak długo to potrwa? Podstawowe elementy

w gruncie rzeczy się nie zmieniły: prawie przezroczysta

Page 168: McEwan Ian Sobota

168

bladość skóry — jej matka, Mariannę, była celtyckiego

pochodzenia; drobne delikatne brwi — prawie nieistniejące;

spokojne, jasnozielone spojrzenie; zęby jak zawsze białe

(jego własne zaczynają szarzeć), górne idealnie ukształ-

towane, dolne lekko przekrzywione — dziewczęca niedo-

skonałość, której zdecydowanie nie powinna korygować;

sposób, w jaki jej usta rozchylają się w zaczynającym się

nieśmiało, niekłamanym szerokim uśmiechu; niepowtarzal-

ne, pomarańczoworóżane lśnienie jej warg; włosy, teraz

krótko obcięte, zawsze czerwonawobrązowego koloru. Kie-

dy jest wypoczęta, emanuje z niej pogodna inteligencja,

nieposkromiona chęć zabawy. To wciąż piękna twarz. Jak

u wszystkich, którzy przekroczyli czterdziestkę, dopada ją

czasem niepokój, zmęczenie, gdy siedzi przed lustrem przed

pójściem do łóżka. Henry zna z własnego doświadczenia to

spojrzenie, niemal wściekły grymas samooceny. Wszyscy

podążamy w tym samym kierunku. Całkiem rozsądnie nie

jest do końca przekonana, gdy Henry mówi, że podobają

mu się jej miękko zaokrąglone biodra i ciężkie piersi. Ale

to prawda. Owszem, cieszyłby się, gdyby mógł z nią teraz

poleżeć.

Domyśla się, że Rosalind jest w zupełnie innym stanie

ducha niż on — ubrana w swój czarny biurowy kostium

biegnie z jednego spotkania na drugie — w związku z czym

siada na łóżku, żeby mówić z sensem.

— Co słychać?

— Nasz sędzia utknął w korku na południe od Blackfriars

Bridge. To przez tę demonstrację. Ale chyba da nam to,

czego chcemy.

— Uchyli zakaz?

— Tak. W poniedziałek rano. — W jej głosie słychać

pośpiech i zadowolenie.

— Jesteś genialna — mówi Henry. — Co z twoim tatą?

— Nie mogę go odebrać z hotelu. Przez tę demonstrację.

Page 169: McEwan Ian Sobota

169

Korki są potworne. Będzie musiał dojechać sam taksów-

ką. — Rosalind na chwilę milknie. — A co u ciebie? —

pyta trochę wolniej. Obniżenie głosu i przedłużenie ostat-

niego słowa jest czułe, wyraźnie odnosi się do tego poranka.

Mylił się co do stanu ducha żony. Ma zamiar powiedzieć

jej, że leży nagi na łóżku, ale zmienia zdanie. Nie czas

teraz na telefoniczną grę wstępną. Musi wyjść z domu,

a ona ma własne sprawy do załatwienia. Poza tym ma jej

do powiedzenia ważniejsze rzeczy, które muszą poczekać

do zakończenia dzisiejszej kolacji albo jutrzejszego ranka.

— Wezmę tylko prysznic i jadę do Perivale — mówi.

A ponieważ nie jest to odpowiedź na jej pytanie, dodaje: —

U mnie wszystko w porządku, ale chciałbym się już z to-

bą zobaczyć. — To też jest niewystarczające, wyjaśnia

więc: — Wydarzyły się różne rzeczy, o których muszę

z tobą porozmawiać.

— Jakie rzeczy?

— Nic strasznego. Opowiem ci, kiedy się zobaczymy.

— Dobrze. Ale powiedz w skrócie, o co chodzi.

— Dziś w nocy, kiedy nie mogłem spać, stałem przy

oknie. Widziałem ten rosyjski samolot.

— Kochanie. To musiało być okropne. Co jeszcze?

Perowne waha się. Jego ręka całkiem mimowolnie gładzi

skórę wokół siniaka na piersi. Jaki byłby nagłówek, pyta go

czasem Rosalind. Drogowa agresja? Próba pobicia? Choroba

Huntingtona? Boczne lusterko? Tylne lusterko?

— Przegrałem w sąuasha — mówi. — Robię się za

stary na tę grę.

Rosalind śmieje się.

— Nie wierzę, żeby to było to — stwierdza. Ale sprawia

wrażenie uspokojonej. — Jest coś, o czym być może zapo-

mniałeś. Theo ma dziś po południu ważną próbę. Przed

Paroma dniami słyszałam, jak obiecywałeś mu, że tam

będziesz.

Page 170: McEwan Ian Sobota

170

— Do diabła. O której godzinie? — Perowne nie pamię-

ta, żeby coś takiego obiecywał.

— O piątej w tym lokalu w Ladbroke Grove.

— W takim razie muszę się pospieszyć.

Wstaje z łóżka i zabiera ze sobą telefon do łazienki, żeby

się pożegnać.

— Kocham cię.

— Ja też cię kocham — odpowiada Rosalind i rozłącza

się.

Perowne wchodzi pod prysznic, potężną tryskającą z trze-

ciego piętra kaskadę. Kiedy upadnie ta cywilizacja, kiedy

Rzymianie, kimkolwiek są tym razem, w końcu odejdą

i zacznie się nowe średniowiecze, to będzie jeden z pierw-

szych utraconych luksusów. Kucający przy opalanych tor-

fem ogniskach starcy będą opowiadać swoim niedowierza-

jącym wnukom o tym, jak stali nago w środku zimy pod

strumieniami gorącej czystej wody, o kostkach pachnącego

mydła i lepkich bursztynowych i cynobrowych płynach,

które wcierali we włosy, by stały się bardziej lśniące i gęste,

o białych, puszystych, wielkich jak togi ręcznikach, czeka-

jących na podgrzewanych wieszakach.

Przez pięć dni w tygodniu nosi garnitur i krawat. Dzisiaj

włożył dżinsy, sweter i zdarte brązowe buty i kto teraz

pozna,

że on sam nie jest wielkim gitarzystą swojego pokolenia?

Pochylając się, żeby zawiązać sznurowadła, czuje ostry ból

w kolanach. Nie ma sensu ciągnąć tego aż do pięćdziesiątki.

Da sobie jeszcze sześć miesięcy squasha i jeden londyński

maraton. Czy zdoła pogodzić się ze świadomością, że te

rozrywki należą do przeszłości? Przed lustrem spryskuje się

obficie płynem po goleniu — w domu starców zwłaszcza

w zimie unosi się zapach, który chciałby zneutralizować.

Wychodzi z sypialni i zbiega bokiem po dwa schodki

naraz, nie trzymając się w ogóle balustrady. Nauczył się tej

sztuczki w wieku dojrzewania i jest w niej teraz lepszy niż

Page 171: McEwan Ian Sobota

171

kiedykolwiek. Ale śliska podeszwa buta, zgruchotana kość

ogonowa, sześć miesięcy leżenia w łóżku, cały rok spędzony

na

odbudowie zerwanych ścięgien — wyobrażenie sobie tego,

co

może mu się przytrafić, trwa tylko pół sekundy i odnosi

skutek.

Następny odcinek schodów pokonuje w zwyczajny sposób.

W kuchni na dole Theo zabrał już owoce morza i wsadził

do lodówki. Na ekranie małego telewizora z wyłączoną

fonią widać Hyde Park z kamery umieszczonej w helikop-

terze. Stłoczony tłum przypomina brązową plamę, porost

na skale. Theo przyrządził swoje śniadanie w dużej salater-

ce, w której jest prawie kilo płatków owsianych, otrębów,

orzechów, jagód amerykańskich, jeżyn, rodzynek, mleka,

jogurtu, siekanych daktyli, jabłek i bananów.

— Chcesz trochę?—pyta, wskazując podbródkiem

miskę.

— Zjem resztki.

Henry wyjmuje z lodówki talerz z kurczakiem i gotowa-

nymi ziemniakami i zjada je na stojąco. Jego syn siada na

wysokim stołku przy położonym centralnie blacie i pochyla

się nad swoją wielką misą. Za stertą okruszków, opakowań

i skórek owoców leżą pięciolinie z zaznaczonymi ołówkiem

akordami. Theo ma szerokie bary; nabite mięśnie napinają

materiał czystego białego podkoszulka. Włosy, skóra na

gołych ramionach, gęste ciemnobrązowe brwi mają tę samą

intensywną gładką świeżość, którą Perowne podziwiał,

kiedy jego syn miał cztery lata.

— Nie ciągnie cię? — pyta, wskazując telewizor.

— Oglądałem to. Dwa miliony ludzi. Naprawdę niesa- mowite.

Theo jest naturalnie przeciwko wojnie w Iraku. Poglądy,

które żywi w tej sprawie, są równie mocne i czyste jak jego

skóra i kości. Tak mocne, że nie musi maszerować, żeby

Pokazać, co myśli. . Co mówią o tym samolocie? Słyszałem o aresztowa-

niach.

Page 172: McEwan Ian Sobota

172

— Nikt nic nie mówi. — Theo wlewa więcej mleka do

swojej salaterki. — Ale są różne pogłoski w Internecie.

— Na temat Koranu.

— Piloci są radykalnymi islamistami. Jeden to Czecze-

niec, drugi Algierczyk.

Perowne przysuwa sobie stołek i siadając, czuje, że stracił

apetyt. Odsuwa od siebie talerz.

— Więc jak to miało wyglądać? Podpalili własny samo-

lot w imię świętej wojny, a potem wylądowali bezpiecznie

na Heathrow?

—- Spietrali się.

— Więc zamierzali jakby przyłączyć się do dzisiejszej

demonstracji.

— Właśnie. Coś by udowodnili. Oto co się wydarzy,

jeśli napadniecie na któreś z państw arabskich.

Nie brzmi to zbyt przekonująco. Lecz ludzie są na ogół

skłonni wierzyć. A kiedy się okaże, że jest inaczej, zmie-

niają zdanie. Albo w dalszym ciągu są ufni, w dalszym

ciągu wierzą. Na przestrzeni dziejów, z pokolenia na poko-

lenie, może się to wydawać najsłuszniejszą strategią: na

wszelki wypadek wierzyć. Przez cały dzień Perowne podej-

rzewał, że ta historia ma drugie dno, a teraz Theo spełnia

jego pragnienie, żeby usłyszeć najgorsze. Z drugiej strony, |

jeśli pogłoski na temat samolotu pochodzą z Internetu,

zwiększa się prawdopodobieństwo, że są nieścisłe.

Henry opowiada w skrócie o swojej scysji z Baxterem

i jego kumplami, a także o symptomach choroby Hunting-

tona i szczęśliwej ucieczce.

— Upokorzyłeś go — mówi Theo. — Powinieneś

uważać.

— To znaczy?

— Ci ludzie mają swoją dumę. Poza tym nie mogę

uwierzyć, tato, że mieszkamy tutaj tak długo, a ty i mama

nigdy nie zostaliście napadnięci.

Page 173: McEwan Ian Sobota

173

Perowne zerka na zegarek i wstaje.

— Mama i ja po prostu nie mamy na to czasu. Do

zobaczenia w Notting Hill koło piątej.

— Będziesz tam. Wspaniale!

Na tym między innymi polega urok Thea: nie nalega.

A gdyby jego ojciec się nie zjawił, w ogóle by o tym nie

wspomniał.

— Zacznijcie beze mnie. Wiesz, jak trudno wyrwać się

od babci.

— Wykonamy tę nową piosenkę. Będzie tam Chas.

Zaczekamy z nią na ciebie.

Spośród przyjaciół Thea Chas najbardziej przypadł Hen-

ry'emu do gustu. Jest także najbardziej z nich wszystkich

wykształcony: żeby grać w zespole, przerwał studia na

trzecim roku anglistyki w Leeds. To cud, że niełatwe ży-

cie — matka o skłonnościach samobójczych, nieobecny

ojciec, dwaj bracia należący do sekty ortodoksyjnych bap-

tystów — nie spaczyło jego z natury pogodnego charakteru.

Coś w nazwie St Kitts — święci, dzieci, kociaki — obda-

rzyło tego wielkoluda bezmiarem dobroci. Odkąd go poznał,

Perowne ma ochotę odwiedzić wyspę.

Podnosi stojącą w rogu kuchni doniczkową roślinę, opa-

kowaną w bibułkę drogą orchideę, którą kupił kilka dni

temu w kwiaciarni, i przystając w progu, podnosi rękę na

pożegnanie.

Gotuję dzisiaj kolację. Nie zapomnij posprzątać kuchni.

— Jasne. Przypomnij o mnie babci — dodaje bez cienia

ironii Theo. — Ucałuj ją ode mnie.

Czysty i pachnący, z ćmiącym, niemal przyjemnym bo-

ra w kończynach, Perowne jedzie na zachód niezatłoczoną

ą i uświadamia sobie, że perspektywa spotkania z matką

Page 174: McEwan Ian Sobota

174

już go tak nie przygnębia. Wizyta ma ustalony porządek.

Kiedy zasiądą twarzą w twarz przy ciemnobrązowej her-

bacie, tragedię jej sytuacji przesłoni banalność szczegółów,

konieczność wypełnienia czymś dusznych minut, nieuważne

słuchanie. Bycie z nią nie jest takie trudne. Najtrudniejszy

moment przychodzi, kiedy trzeba się pożegnać, kiedy stojąc

przy frontowych drzwiach i pochylając się, by ucałować ją

na pożegnanie, Perowne przypomina sobie kobietę, którą

niegdyś była. Wtedy właśnie, zanim ta wizyta zacznie

zlewać się w pamięci z poprzednimi, czuje, że zostawiając

ją w jej skurczonym bytowaniu, wymykając się ku bogac-

twom, tajemnym skarbom własnej egzystencji, zdradza

swoją matkę. Mimo poczucia winy nie może zaprzeczyć,

że robi mu się lżej na sercu, kiedy odwraca się plecami,

zostawia za sobą dom starców i wyjmuje z kieszeni kluczyki

do samochodu, ciesząc się swobodą, która nie może stać

się jej udziałem. Wszystko, co ma teraz matka, mieści się

w jej małym pokoiku. Który właściwie do niej nie należy,

ponieważ nie jest w stanie do niego sama trafić i w ogóle

nie wie, że go ma. A kiedy jest w środku, nie poznaje

swoich rzeczy. Nie można jej przywieźć na dłużej do domu

przy placu ani zabrać na jakąś wycieczkę; krótka podróż

dezorientuje ją, a nawet przeraża. Musi pozostać tam, gdzie

jest, i tego naturalnie również nie rozumie.

Na razie jednak Perowne nie martwi się czekającym go

pożegnaniem. Ogarnia go wreszcie łagodna euforia będąca

następstwem ćwiczeń fizycznych. Błogosławiony, własnego

wypieku opiat, łagodząca każdy rodzaj bólu beta-endorfina.

Płynąca z radia radosna muzyka klawesynowa Scarlattiego

śmiga przez kolejne akordy, które nigdy całkiem się nie

kończą i prowadzą go ku figlarnie oddalającemu się celowi.

W tylnym lusterku nie ma czerwonego bmw. Tam gdzie

Euston przechodzi w Marylebone Road, światła są zsyn-

chronizowane, w manhattańskim stylu, i Perowne sunie

Page 175: McEwan Ian Sobota

175

niczym surfer na grzbiecie zielonej fali, dopingowany pros-

tym komunikatem: jedź! Albo nawet: tak! Długa kolejka

przed salonem Madame Tussaud wydaje się mniej bezsen-

sowna niż zwykle; wychowane na piorunujących holly-

woodzkich efektach pokolenie pragnie stać i gapić się na

figury woskowe niczym osiemnastowieczni wieśniacy na

jarmarku. Wznosząca się na brudnych betonowych filarach

na wysokość drugiego piętra, powszechnie krytykowana

estakada Westway oferuje widok na chmury, które piętrzą

się na horyzoncie ponad tumultem dachów. To jedna z tych

chwil, kiedy przyjemnie jest być posiadaczem auta w dużym

mieście, posiadaczem tego akurat auta. Po raz pierwszy od

wielu tygodni Perowne jedzie na czwartym biegu. Może

nawet wrzuci piątkę. Olbrzymie napisy nad pasmami ruchu

anonsują zachód i północ, jakby gdzieś tam za przedmieś-

ciami leżał cały kontynent, obietnica sześciodniowej po-

dróży.

W którymś miejscu ruch musiał zostać zablokowany

przez demonstrację. Na odcinku prawie pół mili Perowne

jest sam jeden na całej biegnącej górą drodze. Przez kilka

sekund ma wrażenie, że rozumie wizję jej twórców —

czystszy świat, który faworyzuje maszyny, nie ludzi. Łuk

drogi przenosi go obok nowych biurowców ze szkła i stali,

gdzie palą się już światła w to wczesne lutowe popołudnie.

Dostrzega kształtnych niczym architektoniczne modele lu-

dzi, siedzących nawet w sobotę za swoimi biurkami, przed

monitorami. Oto schludna przyszłość z fantastycznonauko-

wych komiksów jego dzieciństwa, mężczyźni i kobiety w

ob-

cisłych, pozbawionych kołnierzyków kombinezonach — bez

kieszeni, ciągnących się sznurowadeł i wyłażących ze

spodni

koszul — walczący ze złem w świecie, w którym nie ma smieci, zamętu i rupieci.

Ale z wysokiego punktu estakady, tuż zanim droga zstąpi na

Zle

mię pośród zabudowań z czerwonej cegły, widzi przed

Page 176: McEwan Ian Sobota

176

sobą liczne tylne światła i zaczyna hamować. Matka nigdy

nie przejmowała się sygnalizacją świetlną i opóźnieniami.

Jeszcze przed rokiem czuła się wystarczająco dobrze — była

roztargniona, zbita z tropu, ale nie przerażona — by cieszyć

się przejażdżką ulicami zachodniego Londynu. Dzięki po-

stojom na światłach mogła przyjrzeć się innym kierowcom

i ich pasażerom. „Popatrz na niego. Ma pryszcze na twarzy".

Albo rzucić po koleżeńsku: „Znowu czerwone!".

Poświęciła życie pracom domowym, codziennemu odku-

rzaniu, pastowaniu i porządkowaniu, czynnościom, które

były kiedyś całkiem powszechne, a które dzisiaj wykonują

wyłącznie pacjenci cierpiący na zaburzenia obsesyjno-kom-

pulsywne. Kiedy Henry był w szkole, codziennie pucowała

cały dom. Największą satysfakcję dawała jej dobrze upie-

czona wołowina, połyskujący blat stołu, stos wyprasowa-

nych, poskładanych w gładkie prostokąty prążkowanych

prześcieradeł, pełna zapasów spiżarnia albo kolejny kaftanik

zrobiony na drutach dla kolejnego dzidziusia w dalekiej

rodzinie. Czyste były wszystkie niewidoczne części, odwrotu

ne strony oraz spody. Piekarnik i jego półki były szorowane

po każdym użyciu. Porządek i czystość były zewnętrznym

wyrazem niewysłowionego ideału miłości. Książka, którą

czytał, lądowała na półce w holu na piętrze, kiedy tylko

odłożył ją na bok. Poranna gazeta już koło południa trafiała

do kosza. Puste butelki po mleku, które wystawiała za próg,

lśniły tak samo jak jej sztućce. Każda rzecz miała swoją

szufladę, półkę albo haczyk, łącznie z różnymi fartuchami

i żółtymi rękawicami wiszącymi na kołku obok przypomina-

jącego kształtem jajko minutnika do jajek.

To chyba z jej powodu Henry czuje się tak swojsko na

sali operacyjnej. Jej też spodobałaby się wypastowana czar-

na podłoga, poukładane w równych rządkach na sterylnej

tacy instrumenty z chirurgicznej stali i pokój instrumen-

tariuszek z ściśle przestrzeganym obrządkiem — podziwia-

Page 177: McEwan Ian Sobota

177

łaby wszystkie niuanse, czyste czepki i przycięte krótko

paznokcie. Powinien ją tam zabrać, kiedy była jeszcze

sprawna. Nigdy nie przyszło mu to na myśl. Nigdy nie

przyszło mu do głowy i że jego praca i piętnaście lat nauki

ma coś wspólnego z tym, co robiła.

Jej też nie przyszło to do głowy. Wówczas nie zdawał

sobie

z tego sprawy, ale dorastał w przekonaniu, że matka jest

ograniczona umysłowo. Myślał, że nie ma w niej

ciekawości.

Ale to była nieprawda. Uwielbiała pogadać sobie od serca

z sąsiadkami. Ośmioletni Henry lubił położyć się na

podłodze

za jakimś meblem i słuchać. Ważnymi tematami były

choroby

i operacje, zwłaszcza te związane z rodzeniem dzieci. Wtedy

właśnie po raz pierwszy usłyszał określenie „pod

skalpelem".

Silną inwokację stanowiły słowa „Doktor powiedział". To

podsłuchiwanie pomogło mu być może wybrać zawód.

Potem

następowały opowieści o zdradach albo o plotkach na ich

temat, o niewdzięcznych dzieciach i nierozsądnych starcach,

o tym, co czyjś rodzic zapisał w swoim testamencie i jak

pewna miła dziewczyna nie może sobie znaleźć

przyzwoitego

męża. Trzeba odróżnić dobrych ludzi od złych i nie zawsze

można od razu powiedzieć, którzy są którzy. Choroba

uderza

pospołu w złych i dobrych. Studiując później posłusznie pod

kierunkiem Daisy dziewiętnastowieczną powieść, rozpoznał

wszystkie matczyne tematy. W jej zainteresowaniach nie

było

nic małostkowego. Dzieliła je z Jane Austen i George Eliot.

Lilian Perowne nie była głupia ani trywialna, jej życie nie

było

nieszczęśliwe i jako młody człowiek nie miał powodu

Page 178: McEwan Ian Sobota

178

traktować jej protekcjonalnie. Teraz jednak za późno na

przeprosiny. W odróżnieniu od powieści Daisy w realnym

życiu rzadko zdarza się precyzyjna ocena; nie koryguje się

raczej błędnych interpretacji. Nie wydaje się to zresztą

szczególnie naglące. Ludzie nie pamiętają dobrze

dręczących

ich pytań lub umierają, albo umierają same pytania i są

zastępowane przez nowe.

Page 179: McEwan Ian Sobota

179

Poza tym Lily prowadziła jeszcze inne życie, którego nikt

nie przewidział i którego nikt by się dzisiaj nie domyślił.

Była pływaczką. W niedzielny ranek trzeciego września

1939 roku, kiedy Chamberlain ogłaszał przez radio z Dow-

ning Street, że kraj znajduje się w stanie wojny z Niemcami,

czternastoletnia Lily była na miejskim basenie niedaleko

Wembley i pobierała pierwszą lekcję u sześćdziesięcioletniej

zawodniczki, która wystąpiła w drużynie Wielkiej Brytanii

na olimpiadzie w Sztokholmie w 1912 roku — na pierw-

szych w historii kobiecych zawodach pływackich. Starsza

pani zauważyła Lily na basenie, zaproponowała, że będzie ją

trenować za darmo i nauczyła kraula — najbardziej nieko-

biecego stylu. Pod koniec lat czterdziestych Lily brała już

udział w lokalnych zawodach. W 1954 roku pływała w bar-

wach Middlesex na mistrzostwach hrabstwa. Przypłynęła

druga i kiedy Henry dorastał, jej umieszczony w dębowej

kasetce mały srebrny medal zawsze stał na kominku. Teraz

stoi na półce w jej pokoju. To srebro było jej największym

sukcesem, ale zawsze pięknie pływała, wystarczająco szyb-

ko, by spiętrzyć przed sobą głęboką dziobową falę.

Uczyła naturalnie pływać Henry'ego, lecz jego najpięk-

niejsze wspomnienie związane z uprawianym przez nią

sportem pochodzi z okresu, gdy miał dziesięć lat i odwiedził

któregoś ranka wraz ze swoją klasą lokalną pływalnię. On

i jego koledzy przebrali się w kąpielówki, wzięli prysznic,

zmoczyli nogi w brodziku i musieli poczekać przy skraju

basenu, aż skończą się zajęcia dla dorosłych. Obok stali

dwaj nauczyciele, uciszając i strofując podekscytowaną

dzieciarnię. Wkrótce w basenie pozostała tylko jedna osoba,

w białym gumowym czepku z kwiecistym fryzem, który

Henry powinien był rozpoznać już wcześniej. Cała klasa

podziwiała prędkość, z jaką pokonywała basen, ślad, jaki

zostawiała na wodzie, sposób, w jaki nie zmieniając kierun-

ku, obracała głowę, żeby zaczerpnąć oddechu.

ZorientowaW-

Page 180: McEwan Ian Sobota

180

szy się, że to ona, przekonał sam siebie, że wiedział o tym

od samego początku. Jego radość była tym większa, że nie

musiał się nawet do niej przyznawać.

— To pani Perowne! — krzyknął ktoś.

W milczeniu patrzyli, jak dopływa tuż przy ich stopach do

końca basenu i wykonuje popisowy podwodny nawrót, który

był wówczas nowinką. To nie było jakieś tam odkurzanie

kredensu. Henry oglądał ją w basenie dosyć często, ale to

było zupełnie coś innego: wszyscy jego koledzy stali się

świadkami nadludzkiej mocy matki; jakaś jej część spływała

na niego. Lily na pewno wiedziała, że tam jest, i specjalnie

dla niego pokonała z demoniczną szybkością ostatnią

połowę

basenu. Jej stopy spieniły wodę, szczupłe białe ramiona

uniosły się w górę, fala dziobowa spiętrzyła się, ślad za nią

pogłębił. Samo jej ciało wygięło się w kształcie fali, płytkie-

go ruchomego S. Trzeba było biec wzdłuż basenu, by

dotrzymać jej kroku. Zatrzymała się przy drugim końcu,

oparła dłonie o krawędź i wyskoczyła z wody. Musiała mieć

wtedy koło czterdziestki/Usiadła tam z nogami zanurzonymi

w wodzie, ściągnęła czepek i przechylając głowę, nieśmiało

się do nich uśmiechnęła. Jeden z nauczycieli zachęcił dzieci

do uroczystych oklasków. Chociaż działo się to w 1966 ro-

ku — włosy chłopców sięgały daleko za uszy, dziewczynki

chodziły do szkoły w dżinsach — w dużym stopniu przewa-

żał duch lat pięćdziesiątych. Henry klaskał wraz z kolegami,

ale kiedy go otoczyli, był zbyt dumny i zbyt uszczęśliwiony,

by odpowiadać na ich pytania, i z ulgą wskoczył do basenu,

gdzie mógł ukryć swoje uczucia.

W latach dwudziestych i trzydziestych wielkie połaci

ziemi rolnej na zachód od Londynu zniknęły pod naporem Sz

ybko rozwijającego się budownictwa jednorodzinnego nawet teraz zabudowane porządnymi dwupiętrowymi do-

Page 181: McEwan Ian Sobota

181

mami ulice nie wyzbyły się do końca aury tymczasowości.

Każdy z prawie identycznych domów ma zakłopotaną,

niepewną minę, jakby wiedział, że ziemia może w każdej

chwili zacząć ponownie rodzić plony i przeobrazić się

w pastwisko. Lily mieszka teraz w odległości zaledwie

paru minut od dawnego rodzinnego domu w Perivale.

Henry lubi wyobrażać sobie, że w mglistym pejzażu jej

demencji co jakiś czas pojawia się i dodaje otuchy jakiś

znajomy szczegół. W porównaniu z innymi domami star-

ców Suffolk Place jest nieduży — połączono ze sobą trzy

budynki i dobudowano aneks. Rosnące z przodu żywopłoty

wciąż zaznaczają granice ogrodów, ocalały także dwa złoto-

kapy. Jeden z frontowych ogródków został wybetonowany

i urządzono na nim parking na dwa samochody. Dwa

stojące za ogrodzeniem z siatki wielkie pojemniki na śmieci

stanowią jedyną wskazówkę, że mieści się tutaj zakład

opieki.

Perowne parkuje i bierze z tylnego siedzenia doniczkową

roślinę. Przed naciśnięciem dzwonka stoi chwilę przed

drzwiami — unoszący się w powietrzu zapach, słodki

i trochę aseptyczny, przypomina mu spędzone na tych

uliczkach młodzieńcze lata i ogólny nastrój wyczekiwania,

apetyt na życie, który z tej perspektywy może się wydawać

szczęściem. Drzwi jak zwykle otwiera Jenny, ubrana w nie-

bieski kraciasty kaftan rosła, pogodna Irlandka, która we

wrześniu ma pójść na kurs pielęgniarski. Ze względu na

swoją medyczną profesję Henry cieszy się tutaj specjal-

nymi względami — trzy dodatkowe saszetki do dzbanka

z herbatą, którą Jenny przyniesie zaraz do pokoju jego

matki i być może talerzyk z czekoladowymi paluszkami.

Prawie nic o sobie nie wiedząc, przekomarzają się przy

powitaniu.

— Nasz zacny doktor we własnej osobie!

— Jak się miewa moja gołąbeczka?

Page 182: McEwan Ian Sobota

182

Z wąskiego korytarzyka, który zabarwiają na żółto kolo-

rowe szybki frontowych drzwi, wchodzi się do kuchni.

Królują w niej jarzeniówki i nierdzewna stal. Czuć stamtąd

zapach lunchu, który pensjonariusze zjedli przed dwiema

godzinami. Wystawiony stale na podobne wonie, Perowne

ma słabość albo przynajmniej nie żywi wstrętu do stołów-

kowego jedzenia. Po drugiej stronie holu są węższe drzwi,

które prowadzą do łączących się ze sobą saloników trzech

domów. Dobiega stamtąd stłumiony dźwięk włączonych

telewizorów.

— Czeka na pana — mówi Jenny.

Oboje wiedzą, że to neurologiczna niemożliwość. Jego

matka nie jest nawet w stanie się nudzić. Perowne otwiera

drzwi i wchodzi do środka. Lily siedzi zwrócona do niego

twarzą na drewnianym krześle przy okrągłym stole na-

krytym żakardowym obrusem. Za jej plecami jest okno,

a za nim okno stojącego dziesięć stóp dalej sąsiedniego

domu. Na krzesłach z wysokimi oparciami i giętymi drew-

nianymi poręczami siedzą w różnych miejscach salonu inne

kobiety. Część ogląda telewizję lub tylko wpatruje się

w zamontowany na ścianie poza ich zasięgiem odbiornik.

Inne wbijają wzrok w podłogę. Kiedy wchodzi, wiercą się

albo lekko kołyszą, jakby poruszyło je powietrze, które

wpadło przez otwarte drzwi.

— Dzień dobry paniom — mówi Perowne.

W odpowiedzi pozdrawiają go wesoło i przypatrują mu

się z zainteresowaniem. W tym stadium nie mogą wy-

kluczyć, że jest ich własnym bliskim krewnym. Po prawej

stronie, w najdalszym z połączonych saloników widzi An-

nie, kobietę ze skołtunionymi siwymi włosami, która drep-

cze ku niemu z dużą szybkością, niepodtrzymywana przez

nikogo. Dotarłszy do ściany trzeciego saloniku, zawraca

i chodzi tak w tę i z powrotem przez cały dzień, aż ktoś

zaprowadzi ją do jadalni albo do łóżka.

Page 183: McEwan Ian Sobota

183

Jego matka bacznie go obserwuje, jednocześnie zadowo-

lona i zaniepokojona. Wydaje jej się, że zna jego twarz —

może być lekarzem albo złotą rączką. Czeka na jakiś znak.

Perowne klęka przy jej krześle i bierze ją za rękę, która jest

gładka, sucha i bardzo lekka.

— Cześć, mamo, Lily. To ja, Henry. Twój syn, Henry.

— Cześć, kochanie. Dokąd idziesz?

— Przyszedłem się z tobą zobaczyć. Pójdziemy i sią-

dziemy w twoim pokoju.

— Przykro mi, mój drogi. Nie mam swojego pokoju.

Czekam, żeby wrócić do domu autobusem.

Boli go za każdym razem, kiedy to słyszy, choć wie, że

Lily ma na myśli swój dom z dzieciństwa, gdzie, jak sądzi,

czeka na nią matka. Henry całuje ją w policzek i pomaga

wstać z krzesła, czując, jak przez jej ramiona przechodzi

nerwowy dreszcz. Jak zawsze, w pierwszych przygnębiają-

cych chwilach wizyty pieką go oczy.

— Nie wiem, dokąd moglibyśmy pójść — protestuje

słabo matka.

Perowne nie lubi wymuszonego radosnego tonu, którym

pielęgniarki zwracają się na oddziale nawet do chorych,

którzy nie są upośledzeni umysłowo. Połknij dla mnie tę

pigułkę, złotko. Mimo to używa go, po części, aby ukryć

targające nim uczucia.

— Masz uroczy pokoik. Przypomnisz sobie, kiedy tylko

go zobaczysz. Tędy, proszę.

Idą powoli ramię w ramię przez inne saloniki, usuwając

się na chwilę na bok, żeby przepuścić Annie. Pewną pocie-

chę stanowi to, że Lily jest porządnie ubrana. Opiekunki

wiedziały o wizycie Perowne'a. Ma na sobie długą czer-

woną spódnicę, pasującą do niej bawełnianą bluzkę, czarne

rajstopy oraz czarne skórzane buty. Zawsze elegancko się

ubierała. Jej pokolenie było chyba ostatnim, które przywią-

zywało taką wagę do kapeluszy. Stały w identycznych

Page 184: McEwan Ian Sobota

184

ciemnych rzędach na górnej półce szafy, spowite zapachem

naftaliny.

Kiedy wychodzą na korytarz, Lily skręca w lewo i Pe-

rowne musi ją objąć i poprowadzić z powrotem.

_ To tutaj. Nie poznajesz swoich drzwi?

_ Nigdy wcześniej tu nie byłam.

Perowne otwiera drzwi i pomaga jej wejść. W pokoju

0 wymiarach osiem na dziesięć stóp są przeszklone drzwi

wychodzące na mały tylny ogródek. Na pojedynczym łóżku

leży kwiecista puchowa kołdra i różne przytulanki, które

odgrywały ważną rolę w jej życiu na długo przed chorobą.

Niektóre z innych ozdóbek — szpak na gałązce, dwie

karykaturalnie komiczne szklane wiewiórki — są w prze-

szklonej narożnej serwantce. Na ścianie przy umywalce

wisi oprawiona w ramki fotografia stojących na trawniku

Lily i Jacka, ojca Henry'ego. Na zdjęciu widać również

rączkę wózka, w którym leży prawdopodobnie nieświadomy

niczego ich syn. Lily wygląda ładnie w białej letniej sukien-

ce i przechyla głowę w ten nieśmiały, zdziwiony sposób,

który tak dobrze zapamiętał. Młody człowiek pali papierosa

1 ma na sobie blezer oraz niezapiętą pod szyją białą koszulę.

Jest wysoki, lekko pochylony i podobnie jak jego syn ma

wielkie ręce. Uśmiecha się szeroko i beztrosko. Zawsze

może się przydać niezbity dowód, że starsi mieli okazję

być młodzi. Ale fotografia może również wzbudzić poli-

towanie. Para młodych ludzi wydaje się bezbronna i podatna

na drwinę: Lily i Jack najwyraźniej nie zdają sobie sprawy,

iż ich młodość jest tylko krótkim epizodem i ten tlący się,

Pyszny przedmiot, który Jack trzyma w prawym ręku,

przyczyni się — zdaniem Henry'ego — do jego nagłej

śmierci w tym samym roku.

Lily, która zapomniała, że ma swój pokój, nie jest wcale

zdziwiona, że się w nim znalazła. Natychmiast zapomina,

że o nim nie wiedziała. Mimo to waha się, nie ma pojęcia,

Page 185: McEwan Ian Sobota

185

gdzie powinna usiąść. Henry wskazuje jej wysokie krzesło

przy drzwiach na taras i siada naprzeciwko, na skraju łóżka.

W pokoju jest piekielnie gorąco, jeszcze bardziej niż w jego

własnej sypialni. Może po sąuashu, gorącym prysznicu

i nagrzanym wnętrzu samochodu krew krąży szybciej w jego

żyłach. Chętnie wyciągnąłby się na uginającym łóżku,

podumał o tym dniu i być może chwilkę się zdrzemnął. Jak

bardzo interesujące z wnętrza tego pokoju wydaje się nagle

jego własne życie. Siedząc w cieple na puchowej kołdrze,

czuje, że ciążą mu powieki i nie może się powstrzymać, by

ich nie zaniknąć. A wizyta dopiero się zaczęła. Żeby się

ocknąć, ściąga sweter i pokazuje Lily przyniesioną przez

siebie roślinę.

— Popatrz — mówi. — To storczyk do twojego pokoju.

Kiedy podaje jej doniczkę i kruchy biały kwiat kołysze

się między nimi, Lily gwałtownie się cofa.

-— Po co to przyniosłeś?

— To twój storczyk. Będzie kwitł przez całą zimę. Nie

jest ładny? To dla ciebie.

— Nie jest mój — odpowiada stanowczo Lily. — Nigdy

wcześniej go nie widziałam.

Poprzednim razem odbył z nią podobną kłopotliwą roz-

mowę. Jej stan pogarsza się wskutek małych niezauważal-

nych wylewów w drobnych naczyniach krwionośnych móz-

gu. Kumulując się, wylewy te niszczą sieci neuronowe

i ograniczają zdolności poznawcze. Jej świadomość stop-

niowo się rozsypuje. Teraz przestała rozumieć pojęcie

podarunku i związanej z nim przyjemności.

— Postawię doniczkę tu wysoko, żebyś mogła go wi-

dzieć — mówi Perowne tonem pogodnej pielęgniarki.

Lily ma zamiar zaprotestować, lecz jej uwagę przyciąga

tymczasem coś innego. Na półce nad łóżkiem, dokładnie za

swoim synem, zobaczyła ozdobne porcelanowe drobiazgi-

Wpada nagle w pojednawczy nastrój.

Page 186: McEwan Ian Sobota

186

_ Mam mnóstwo tych filiżanek i spodeczków. Więc

zawsze mogę wyjść z którymś z nich. Ale problem polega

na tym, że przestrzeń między ludźmi jest taka mała — Lily

przysuwa do siebie drżące dłonie, aby pokazać dzielącą je

lukę — że prawie nie sposób się przecisnąć. Za dużo jest

wiązań.

— Zgadzam się — odpowiada Henry, siadając z po-

wrotem na łóżku. — Jest zdecydowanie za dużo wiązań.

Uszkodzenia spowodowane zakrzepami w drobnych

naczyniach krwionośnych kumulują się w substancji białej

i niszczą zdolności skojarzeniowe umysłu. Na długo przed

zakończeniem procesu destrukcji Lily jest w stanie wy-

głaszać ze wzruszającą powagą swoje chaotyczne traktaty

i nonsensowne monologi. W jej głosie nie ma nawet

cienia wątpliwości. Nie przychodzi jej do głowy, że Hen-

ry może za nią nie nadążać. Struktura zdań jest nienaru-

szona, a stany ducha, które nadają ton jej różnym opisom,

całkiem sensowne. Jest zadowolona, kiedy Henry kiwa

głową, uśmiecha się i od czasu do czasu wtrąca jakieś

słówko.

Zbierając myśli, koncentrując się na ulotnych kwes-

tiach, nie patrzy na niego, lecz gdzieś za nim, jakby

wpatrywała się w okno, za którym rozciąga się bezkres-

ny krajobraz. Ma zamiar coś powiedzieć, ale zmienia

zdanie. Jej bladozielone oczy, osadzone głęboko w po-

marszczonej jasnobrązowej twarzy, mają w sobie coś

matowego, przyćmionego, niczym widziane przez szybę

Przykurzone kamyki. Wyglądają dokładnie tak, jakby nie

rozumiała niczego. Henry nie może jej relacjonować

rodzinnych nowin — obce nazwiska, w ogóle jakiekol- Wle

k nazwiska mogłyby ją zatrwożyć. Więc chociaż Lily

nic z tego nie rozumie, często opowiada jej o swojej

Pracy. Matka lubi dźwięk, emocjonalny ton przyjaznej

rozmowy.

Page 187: McEwan Ian Sobota

187

Perowne chce jej opowiedzieć o młodej Chapman,

o tym, jak dobrze zniosła operację, ale Lily nagle się

odzywa. Jest w podekscytowanym, lekko kłótliwym na-

stroju.

— A wiesz, że to... no wiesz, ciociu, to, co ludzie kładą

na buty, żeby je... no wiesz?

— Pasta do butów? — Perowne nigdy nie wie, dlaczego

Lily nazywa go ciocią i wspomnienie której z licznych

ciotek ją prześladuje.

— Nie, nie. Nakładają to na cały but i pocierają szmatką.

No dobrze, to coś w rodzaju pasty do butów. Coś w tym

rodzaju. Miałyśmy talerzyki i Bóg wie co jeszcze wzdłuż

całej ulicy. Miałyśmy wszystko, tylko nie to co trzeba, bo

byłyśmy w złym miejscu.

Lily wybucha nagle śmiechem. Sprawa staje się dla niej

jaśniejsza.

— Jeśli obróci się obrazek i zdejmie tył, tak jak to

zrobiłam, można się nieźle ubawić. To nie znaczyło nic

więcej. Ale się z tego śmiałyśmy!

I wesoło się śmieje, tak jak śmiała się niegdyś. Perowne

wtóruje jej. To nie znaczyło nic więcej. Lily przebywa

teraz gdzieś daleko, opisując coś, co jest może wspomnie-

niem ulicznego przyjęcia oraz niewielkiej akwareli, którą

kupiła kiedyś na wyprzedaży.

Jakiś czas później pojawia się Jenny z herbatą. Lily

w ogóle jej nie rozpoznaje. Perowne wstaje i uprząta niski

stolik. Zauważa nieufność, z jaką Lily traktuje osobę, którą

uważa za kompletnie obcą.

— Urocza z niej dziewczyna —- mówi po wyjściu Jenny,

zanim Lily zdąży się odezwać. — Zawsze taka uczynna.

— Jest cudowna — zgadza się Lily.

Pamięć, że ktoś w ogóle był w pokoju, zaczyna zanikać.

Zawarta w jego słowach emocjonalna sugestia jest nie-

odparta i Lily natychmiast się uśmiecha i zaczyna rozwijać

Page 188: McEwan Ian Sobota

188

myśl wyjmując jednocześnie wszystkie sześć saszetek z me-

talowego czajniczka.

_ Zawsze szybko przybiega, nawet jeśli jest wąsko

w dół. Chce przyjechać jedną z tych długich rzeczy, ale nie

zawsze ma na bilet. Wysłałam jej pieniądze, ale nie ma ich

w ręku. Chce mieć muzykę, i powiedziałam, że można

przecież zmontować mały zespół i zagrać samemu. Ale

martwię się o nią. Dlaczego wkładasz wszystkie plasterki

do jednej miski, kiedy nikt nie wstaje, zapytałam. Nie

możesz tego robić sama.

Perowne wie, o kim ona mówi, i czeka na ciąg dalszy.

— Powinnaś pójść ją odwiedzić — mówi po chwili.

Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni próbował

wyjaśnić Lily, że jej matka zmarła w roku 1970. Łatwiej

jest teraz nie rozpraszać tego złudzenia i podtrzymywać

rozmowę. Wszystko dzieje się w czasie teraźniejszym.

Ważniejsze jest dopilnowanie, żeby nie zjadła saszetek

z herbatą, co zrobiła ostatnim razem. Perowne kładzie je

na spodeczku i stawia go na podłodze przy swojej stopie.

Podsuwa jej do połowy napełnioną filiżankę i podaje

herbatnika oraz serwetkę. Lily rozkłada serwetkę na kola-

nach, kładzie na niej ostrożnie herbatnika, podnosi fili-

żankę do ust i pije. W takich jak ta chwilach, kiedy

siedząc w dopasowanym kolorystycznie ubraniu, wykonu-

je sprawnie rutynowe czynności, elegancka siedemdzie-

sięciosiedmiolatka ze wspaniałymi jak na swój wiek no-

gami, nogami sportsmenki, Perowne może wyobrażać

sobie, że to wszystko pomyłka, zły sen, i że matka opu-

ści zaraz swój mały pokoik, pojedzie z nim do śródmieś- Cla

, zje rybny gulasz z synową i wnukami i zostanie u nich na dłużej.

Byłam tam w zeszłym tygodniu, ciociu, pojechałam

autobusem, i mama była w ogrodzie — mówi Lily. — Mo-

żesz tu przyjść, zobacz, co dostaniesz, powiedziałam i zanim

Page 189: McEwan Ian Sobota

189

się spostrzegłam, zaczęła się cała chwiać. Nie czuje się

dobrze. Te jej stopy. Zaraz tam wejdę i nic nie poradzę,

jeśli zgubiła sweter.

Jakie to wydałoby się dziwne matce Lily, powściągliwej,

pozbawionej macierzyńskich uczuć kobiecie, gdyby wie-

działa, że czepiająca się jej spódnicy dziewczynka będzie

pewnego dnia w odległej przyszłości, w opiewanym w lite-

raturze fantastycznonaukowej następnym stuleciu, mówiła

0 niej bez przerwy i marzyła, żeby z nią zamieszkać. Czy

to by ją zmiękczyło?

Teraz, kiedy się zadomowiła, Lily będzie mówiła tak

długo, jak długo będzie tam siedział. Trudno powiedzieć,

czy jest naprawdę szczęśliwa. Czasami się śmieje, czasami

opisuje niejasne kontrowersje i urazy i w jej głosie po-

brzmiewa oburzenie. W wielu sytuacjach wywołuje duchy,

kłóci się z mężczyzną, który czegoś nie rozumie.

— Powiedziałam mu wszystko, na co można sobie po-

zwolić, a on mówi, że go to nie obchodzi. Możesz to

oddać, a ja powiedziałam, nie można pozwolić, żeby się

spaliło. I wszystkie nowe rzeczy, które się zbierze.

Jeśli za bardzo porusza ją opowiadana historia, Henry

przerywa jej, śmieje się głośno i mówi: „To naprawdę

bardzo śmieszne, mamo!". Podatna na sugestię Lily także

się śmieje, poprawia jej się humor i historia, którą opowiada

w następnej kolejności, jest weselsza. Na razie jest w neu-

tralnym nastroju — opowiada o zegarze, znowu o swetrze

1 znowu o przestrzeni zbyt wąskiej, żeby się przecisnąć —

a Henry, popijając mocną brązową herbatę, słuchając jej

jednym uchem i przysypiając w gorącym dusznym pokoju,

myśli, że za trzydzieści pięć albo mniej lat sam będzie

mógł tak wyglądać — odarty ze wszystkiego, co robi i co

ma, skurczona postać ględząca przed Theem i Daisy, którzy

czekają tylko, by odejść i wrócić do życia, o którym on nie

ma żadnego pojęcia. Ryzyko wylewów powiększa się przy

Page 190: McEwan Ian Sobota

190

wysokim ciśnieniu krwi. Sto dwadzieścia dwa na sześć-

dziesiąt pięć przy ostatnim pomiarze. Skurczowe mogłoby

być niższe. Całkowity cholesterol 5,2 milimola w litrze.

Niezbyt dobry. Podwyższony poziom lipoproteiny (a) ma

podobno ścisły związek z demencją. Odstawi jajka, do kawy

będzie dodawał tylko odtłuszczone mleko i któregoś dnia

pewnie w ogóle z niej zrezygnuje. Nie jest gotów umierać

i nie jest gotów umierać połowicznie. Chce, żeby jego

niebywale łączliwa, bogata w mielinę substancja biała

pozostała nieskalana niczym śnieżne pole. Skoro tak, musi

odstawić ser. Będzie dla siebie bezwzględny, żeby

zachować

zdrowie i uniknąć losu matki. Mentalnej śmierci.

— Wlewam soki do zegara — mówi Lily — żeby go

zwilżyć.

Po godzinie Perowne wyzwala się w końcu z okowów

senności i wstaje, być może zbyt szybko, ponieważ czuje

zawrót głowy. To niedobry znak. Wyciąga obie ręce do

matki i pochylając się, czuje się przy niej olbrzymi i roz-

chwiany.

— Chodź, mamo — mówi łagodnie. — Już na mnie

pora. Chciałbym, żebyś mnie odprowadziła.

Dziecinnie posłuszna bierze go za ręce i Perowne pomaga

jej wstać z krzesła. Ustawia filiżanki na tacy i wynosi je

z pokoju, a potem przypomina sobie o saszetkach schowa-

nych pod łóżkiem i wynosi je także. Mogłaby je spałaszo-

wać. Wyprowadza ją na korytarz, przez cały czas dodając

otuchy, mając świadomość, że to dla niej obcy świat. Kiedy

wychodzą z pokoju, Lily nie ma pojęcia, w którą stronę

skręcić. Nie skarży się na nieznajome otoczenie, łapie go

tylko mocniej za rękę. W pierwszym z saloników dwie

kobiety, jedna ze śnieżnobiałymi włosami zaplecionymi

w warkoczyki, druga kompletnie łysa, oglądają telewizję

z wyłączoną fonią. Od środka pokoju zbliża się do nich

Cyril, jak zawsze .w fularze i sportowej marynarce, dzisiaj

Page 191: McEwan Ian Sobota

191

z laską i w czapce w stylu Sherlocka Holmesa. Jest miej-

scowym dżentelmenem, szarmanckim i hołdującym pewnej

szczególnej, wyraźnie zdefiniowanej fantazji: uważa, że

jest właścicielem dużej posiadłości i ma obowiązek od-

wiedzać swoich dzierżawców i traktować ich z uprzedza-

jącą grzecznością. Perowne nigdy nie widział go przy-

gnębionego.

Cyril uchyla czapki przed Lily.

— Dzień dobry, moja droga — woła. — Wszystko

w porządku? Jakieś skargi?

Jej twarz tężeje i odwraca od niego wzrok. Na ekranie

nad jej głową Perowne widzi demonstrację — zdjęcie Hyde

Parku, olbrzymi tłum przed prowizoryczną sceną i malutka

postać przy mikrofonie, następnie widok tego samego miej-

sca z lotu ptaka i na koniec wchodzące do parku kolumny

demonstrantów z transparentami. On i Lily zatrzymują się,

żeby przepuścić Cyrila. Na ekranie ukazuje się siedząca za

swoim kosmicznym biurkiem prezenterka, a potem samolot

taki, jakim go widział nad ranem: poczerniały kadłub w je-

ziorze piany, wyglądający niczym niegustowna ozdoba na

lukrowanym torcie. Po chwili komisariat policji w Padding-

ton — zabezpieczony podobno przed atakiem terrorystów.

Stojący przed nim reporter mówi coś do mikrofonu. Musiało

się zdarzyć coś nowego. Czy rosyjscy piloci to rzeczywiście

radykalni muzułmanie? Perowne chce włączyć fonię, ale

widzi, że Lily jest czymś poruszona i pragnie powiedzieć

mu coś ważnego.

— Jeśli za bardzo wyschnie, zacznie się znowu zwijać.

Mówiłam mu o tym i mówiłam, że trzeba go podlewać, ale

on nie chciał go odłożyć.

— W porządku — zapewnia ją. — Odłoży go. Powiem

mu, żeby to zrobił. Obiecuję.

Dochodzi do wniosku, że nie będzie włączał fonii, i wy-

chodzą. Musi skoncentrować się na pożegnaniu; wie, że

Page 192: McEwan Ian Sobota

192

Lily jest przekonana, iż zabierze ją ze sobą. Będzie zno-

wu stał przy frontowych drzwiach, tłumacząc mętnie, że

wkrótce wróci. Jenny albo któraś z innych dziewcząt musi

ją czymś zająć, kiedy Perowne będzie wychodził na ze-

wnątrz.

Razem przechodzą z powrotem przez pierwszy salonik.

Paniom przy okrągłym stole podawana jest herbata i

kanapki

bez skórki. Henry pozdrawia je głośno, lecz one są zbyt

zajęte, żeby odpowiedzieć. Lily jest teraz szczęśliwsza

i opiera głowę o jego ramię. W holu widzą już stojącą przy

drzwiach Jenny Lavin, która podnosi rękę do wysokiego

podwójnego zamka i uśmiecha się w ich stronę. W tym

samym momencie matka dotyka jego ręki swoją lekką jak

piórko dłonią.

— Na zewnątrz to tylko wygląda jak ogród, ciociu —

mówi — ale tak naprawdę to otwarta przestrzeń i można

tam iść całymi milami. Idąc, czujesz się podniesiona na

duchu pod każdym względem. Nie radzę sobie bez myjki

z tymi wszystkimi talerzami, ale Bóg się tobą zaopiekuje

i zadba, żebyś coś dostała, bo to są zawody pływackie.

Jakoś się przeciśniesz.

Powrót do śródmieścia Londynu trwa bardzo długo —

ponad godzinę zajmuje mu jazda z Peri vale do Westbourne

Grove. Masy ludzi ciągną do centrum, by zakosztować

rozkoszy sobotniej nocy, a w tym samym czasie pierwsza

fala autokarów wywozi demonstrantów z miasta. Dojeż-

dżając w żółwim tempie do świateł przy Gypsy Corner,

Perowne opuszcza szybę, by zasmakować w pełni całej

sceny — krowiej cierpliwości stojących w korku, gryzącej woni lodowatych spalin, grzmiącego warkotu maszynerii

na sześciu pasach na wschód i na zachód, wywabiającego

kolor z karoserii żółtego światła latarni, zawadiackiego

Page 193: McEwan Ian Sobota

193

łomotu samochodowych odtwarzaczy, sunących w stronę

miasta tylnych czerwonych świateł i wylewających się

z niego białych reflektorów. Próbuje to ujrzeć albo odczuć

w historycznej perspektywie, ten moment u schyłku ery

ropy naftowej, kiedy w pierwszych latach dwudziestego

pierwszego wieku udało się w końcu doprowadzić do per-

fekcji dziewiętnastowieczny wynalazek; kiedy bezprece-

densowe bogactwo mas bawiących się na całego w bez-

litosnej współczesnej metropolii tworzy widok, którego nie

można było sobie wyobrazić w żadnej z poprzednich epok.

Zwyczajni ludzie! Rzeki światła! Chce to zobaczyć oczy-

ma Newtona albo jego współczesnych, Boyle'a, Hooke'a,

Wrena, Willisa — tych sprytnych, wścibskich luminarzy

angielskiego oświecenia, w których umysłach przez kilka

lat zawarta była prawie cała ówczesna światowa wiedza.

Z pewnością byliby zachwyceni. Oto czego dokonaliśmy,

to normalka w naszej epoce, przechwala się przed nimi

w myśli Perowne. Cała ta rojna iluminacja byłaby cudow-

na, gdyby zdołał ją ujrzeć ich oczyma. Ale nie może się

do tego zmusić. Nie może wyrwać się z żelaznych oko-

wów rzeczywistości, przestać zwracać uwagę na nudę

ulicznego korka, zwłokę, do której sam się przyczynia,

i szare, komercyjne nadzieje rozbudzane przez paradę

sklepów, przy których utknął na cały kwadrans. Nie ma

lirycznego daru, by patrzeć dalej — jest realistą i nigdy

nie zdoła uciec. Poza tym dwójka poetów w rodzinie to

chyba dosyć.

Za Acton tłok się zmniejsza. W popołudniowym zmierz-

chu w tylnym lusterku ściga go prawie prostokątna, gas-

nąca powoli smuga czerwieni na zachodzie, symbol świata

przyrody, kryjącego się gdzieś za horyzontem pustkowia.

Nawet gdyby droga na zachód była pusta, wolałby nią teraz

nie jechać. Chce wrócić do domu i zebrać siły, nim

zabierze się do gotowania. Musi sprawdzić, czy szampan

Page 194: McEwan Ian Sobota

194

jest w lodówce, i przynieść trochę czerwonego wina do

kuchni, żeby się ogrzało. Ser także powinien zmięknąć

w ogrzewanym centralnie wnętrzu. Henry musi się położyć

choć na dziesięć minut. Z całą pewnością nie jest w na-

stroju, by słuchać przepuszczonego przez wzmacniacze

bluesa swojego syna.

Ale na tym właśnie polega ojcostwo, niewzruszone ni-

czym przeznaczenie, i w końcu Perowne parkuje na ulicy,

nieopodal Westbourne Grove, kilkaset jardów od starego

teatru musicalowego. Jest trzy kwadranse spóźniony. Kiedy

tam dociera, w pogrążonym w mroku budynku panuje

cisza. Drzwi są zamknięte, ale otwierają się bez trudu, gdy

je popycha i potykając się, wchodzi do foyer. Nasłuchując

muzyki i czując znajomy zapach zakurzonej wykładziny

dywanowej, czeka, aż jego oczy przyzwyczają się do

mroku. Czy przyszedł za późno? To byłaby niemal ulga.

Wchodzi w głąb foyer, mijając coś, co jest chyba kasą

biletową, i w końcu trafia na kolejne podwójne drzwi.

Odnajduje po omacku metalowy drążek, popycha go w dół

i wchodzi.

Odległa o sto stóp scena skąpana jest w miękkiej niebies-

kawej poświacie, nakrapianej czerwonymi iskrami wzmac-

niaczy. Odbite od stojącej przy bębnach break-maszyny

światło pada owalną fioletową plamą na pozbawioną krzeseł

widownię. Poza świecącym się za sceną pomarańczowym

napisem WYJŚCIE nie pali się żadne inne światło. Ludzie

chodzą i kucają przy sprzęcie, inni krzątają się w blasku

keyboardu. Przez niski szum głośników przebija ledwie

słyszalny gwar głosów. Ktoś staje z przodu sceny i poprawia

wysokość mikrofonów.

Macając w kompletnej ciemności ścianę, Perowne idzie

w prawo, do miejsca, gdzie ma przed sobą środek sceny.

Przy mikrofonach pojawia się druga osoba z saksofonem,

którego misterny kontur rysuje się wyraźnie na niebieskim

Page 195: McEwan Ian Sobota

195

tle. W odpowiedzi na czyjś głos keyboard gra pojedynczą

nutę i gitarzysta basowy stroi do niej najwyższą strunę.

Następna gitara wydaje złamany akord — wszystko na

jedną nutę — a potem to samo robi trzecia gitara. Perkusista

siada, przysuwa bliżej talerze i majstruje przy stopie bębna

basowego. Pomruk głosów milknie i pracownicy techniczni

znikają za kulisami. Przy mikrofonach z przodu sceny stają

Theo i Chas i wpatrują się w widownię.

Dopiero w tym momencie Perowne uświadamia sobie,

że widzieli, jak wchodzi, i że czekali. Gitara Thea zaczyna

w pojedynkę sennym nawracającym dwutaktem, prostą linią

schodzącą z piątego progu i opadającą w zwarły akord,

który zatrzymuje się na drugim progu.i zawisa tam nieza-

kończoną cichnącą septymą; a potem ostrym kopem, werb-

lem bębnów i pięcioma wznoszącymi się ukradkiem nutami

gitary basowej zaczyna się blues. To spokojna piosenka

w rodzaju Stormy Monday, ale akordy są w niej gęste

i zawdzięczają więcej jazzowi. Oświetlenie sceny zmienia

się na białe. Theo, nieruchomy w swoim transie, powtarza

trzy razy dwanaście taktów. Melodia jest gładka, zaokrąg-

lona, dużo w niej pogłosu pozwalającego nadać nutom

płaczliwe, lamentujące brzmienie, z niewielkim żądłem,

które atakuje w krótszych pasażach. Fortepian i gitara

rytmiczna wybijają gęste jazzowe akordy. Henry czuje, jak

linia basu uderza go w mostek i przykłada dłoń do obolałego

miejsca. Brzmienie staje się tak potężne, że zaczyna mu się

opierać. W swoim obecnym stanie wolałby siedzieć w domu

i słuchać tria Mozarta z kieliszkiem schłodzonego białego

wina w dłoni.

Ale nie wytrzymuje zbyt długo. Coś się w nim rozszerza

lub rozluźnia, kiedy nuty Thea wznoszą się, przy drugim

nawrocie przeskakują w wyższy rejestr i zaczynają szybo-

wać jeszcze wyżej. Nad tym właśnie pracowali chłopcy.

Chcą, żeby to usłyszał, i Henry'ego ogarnia wzruszenie.

Page 196: McEwan Ian Sobota

196

Daje się porwać idei, podziwia ich żywiołowość i mistrzos-

two. Odkrywa jednocześnie, że piosenka nie jest zwyczaj-

nym dwunasto taktowym bluesem. W środkowej sekcji sły-

chać nieziemską melodię, która wznosi się i opada w pół-

tonach. Chas pochyla się do mikrofonu i śpiewa wraz

z Theem w bliskiej, dziwnej harmonii.

Kochana, może cię gnębić rozpacz

I możesz zaznać szczęścia, jeśli chcesz.

Więc pozwól, żebym cię tam zabrał,

Na plac w moim mieście, plac w moim mieście.

A potem Chas, znający wszystkie najnowsze nowojor-

skie sztuczki, odwraca się, bierze saksofon i wydobywa

z niego dziki i poszarpany wysoki ton, podobny do

załamującego się z radości głosu, który trwa bardzo długo,

następnie zaś przechodzi w opadającą w dół spiralę,

powtarzając wstęp Thea i pozwalając zespołowi wrócić do

dwunastotaktowej melodii. Chas również wykonuje ją trzy

razy. Saksofon ma niesforne brzmienie, rytm jest posieka-

ny, nuty przytrzymywane wbrew zmianom akordów, a po-

tem uwalniane w dzikich pasażach. Theo i gitarzysta

basowy grają oktawami trudną figurę, która zmienia się

zupełnie nieprzewidywalnie i nigdy nie wraca całkowicie

do punktu wyjścia. To blues grany w tempie pieszego, ale

główny rytm nabiera coraz większej mocy. Przy trzecim

nawrocie Chasa dwaj chłopcy podchodzą z powrotem do

mikrofonów i wykonują ponownie melodyjny refren, któ-

rego konsonanse są tak bliskie, że stają się dysonansami.

Czy Theo składa hołd swojemu nauczycielowi Jackowi

Bruce'owi z zespołu Cream?

Więc pozwól, żebym cię tam zabrał,

Na plac w moim mieście, plac w moim mieście.

Page 197: McEwan Ian Sobota

197

W tym momencie wchodzi keyboard i do trudnego

pokrętnego riffu dołączają pozostali.

Henry nie odczuwa już zmęczenia. Odsuwa się od ścia-

ny, o którą się opierał, i idzie na środek mrocznej widow-

ni, w stronę wielkiej machiny dźwięku. Pozwala mu się

porwać. To jedna z owych rzadkich chwil, kiedy muzycy

dotykają wspólnie czegoś słodszego, niż udało im się kie-

dykolwiek wcześniej odnaleźć na próbach i występach,

czegoś wykraczającego poza zwykłe zgranie i techniczną

biegłość, kiedy ich ekspresja staje się łatwa i pełna wdzię-

ku niczym przyjaźń lub miłość. To właśnie wówczas po-

zwalają nam dostrzec, czym moglibyśmy być, pozwalają

zobaczyć to, co w nas najlepsze, nierealny świat, w któ-

rym wszystko, co się ma, oddaje się innym, a mimo to

niczego się nie traci. W rzeczywistym świecie również

istnieją szczegółowe plany, wizjonerskie projekty rozwią-

zania wszystkich konfliktów, szczęścia dla każdego, na

zawsze — miraże, dla których ludzie gotowi są umierać

i zabijać. Królestwo Chrystusa na ziemi, robotniczy raj,

idealne państwo islamskie. Lecz wyłącznie w muzyce, i to

bardzo rzadko, kurtyna unosi się nad tą wymarzoną, zwod-

niczo piękną wspólnotą, która znika, kiedy tylko wybrzmią

ostatnie nuty.

Trudno naturalnie ustalić, kiedy do tego dochodzi. Henry

słyszał to ostatnio w Wigmore Hall; utopijna wspólnota

urzeczywistniła się na krótko podczas Oktetu Schuberta,

gdy grający na instrumentach dętych, pochylając się lekko

i potrząsając głowami, podsunęli melodię sekcji smycz-

kowej, która osłodziła ją i odesłała z powrotem. Usłyszał to

również dawno temu w szkole Daisy i Thea, kiedy grająca

nieczysto szkolna orkiestra, ze składającym się z uczniów

i nauczycieli chórem, zmagała się z Purcellem i gęsto

fałszując, zdołała w niebiański i niewinny sposób pogodzić

dorosłych i dzieci. I teraz również świat staje się spójny

Page 198: McEwan Ian Sobota

i wszystko w końcu do siebie pasuje. Henry kołysze się

w ciemności, wpatrując się w scenę i ściskając w prawej

dłoni trzymane w kieszeni kluczyki. Theo i Chas wracają

na środek, żeby zaśpiewać swój nieziemski refren. I możesz

zaznać szczęścia, jeśli chcesz. Henry wie teraz, co miała na

myśli matka. Może iść całymi milami, czuje się podniesiony

na duchu pod każdym względem. Nie chce, żeby skończyła

się ta piosenka.

Page 199: McEwan Ian Sobota

199

4

Nie zawraca sobie głowy odprowadzaniem samochodu

do garażu. Zamiast tego zatrzymuje się tuż przy frontowych

drzwiach — wieczorem wolno stawiać auto przy żółtej linii

i Henry chce jak najprędzej znaleźć się w domu. Poświęca

jednak kilka sekund, żeby zbadać uszkodzenie drzwi od

strony pasażera — ledwo widać rysę po zadrapaniu. Pod-

nosząc wzrok, spostrzega, że w domu jest ciemno. Theo

jest naturalnie na próbie, a Rosalind wygładza ostatnie

punkty swojego sądowego wniosku. Kilka oddalonych od

siebie płatków śniegu odbija się od lśniącej czerni okien.

Niedługo pojawią się jego teść i córka; musi się pospieszyć.

Otwierając drzwi, próbuje przypomnieć sobie, jak dokładnie

brzmiała uwaga, którą Theo wygłosił wcześniej tego dnia

i którą wówczas specjalnie się nie przejął. Niezbyt usilne

próby uświadomienia sobie, o co chodziło jego synowi,

ustają gdy wchodzi do ciepłego holu i zapala światło;

marna żarówka potrafi czasem spłoszyć myśl. Idzie prosto

do szafki z winami i bierze cztery butelki. Do gulaszu

rybnego potrzebuje mocnego wiejskiego wina — czerwo-

nego, nie białego. Grammaticus zaznajomił go z marka.

Tautavel, Cótes du Roussilion Villages, i Henry zrobił

z niego swój domowy trunek —jest wyśmienite i kosztuje

Page 200: McEwan Ian Sobota

200

niespełna pięćdziesiąt funtów za skrzynkę.

Odkorkowywanie

wina na kilka godzin przed jego wypiciem ma w sobie

wiele z pobożnych życzeń; wystawiona na działanie powie-

trza powierzchnia trunku jest niewielka i różnica w smaku

na pewno będzie niezauważalna. Tak czy inaczej, chce

ogrzać butelki, zanosi je więc do kuchni i stawia przy

piekarniku.

Trzy butelki szampana są już w lodówce. Perowne rusza

w stronę odtwarzacza CD, a potem zmienia zdanie, od-

czuwając podobną do grawitacji siłę zbliżających się tele-

wizyjnych wiadomości. To znak epoki, ten przymus śle-

dzenia światowych wydarzeń, dołączenie do powszechnej

wspólnoty strachu. Zwyczaj wzmógł się w ciągu ostatnich

dwóch lat; monstrualne i spektakularne sceny nadały wia-

domościom inną skalę wartości. Ewentualność, że się po-

wtórzą, jest nicią łączącą nasze dni. Zapowiedź władz, że

z pewnością dojdzie do ataku na jakieś europejskie albo

amerykańskie miasto, jest nie tylko uchyleniem się od

odpowiedzialności, lecz również poważną obietnicą. Wszys-

cy się tego boją, lecz w zbiorowej świadomości istnieje

również mroczna chęć poddania się karze oraz bluźniercza

ciekawość. W podobnej gotowości jak szpitale, które mają

swoje plany na wypadek katastrofy, są stacje telewizyjne.

Ich widownia czeka. Następnym razem to będzie jeszcze

większe i straszniejsze. Proszę, niech do tego nie dojdzie.

Ale jeśli się wydarzy, chcę to obejrzeć ze wszystkich stron

i być jednym z pierwszych, którzy się dowiedzą. Poza tym

Henry'ego ciekawi sprawa zatrzymanych pilotów.

Z ideą wiadomości łączy się nierozerwalnie, przynajmniej w weekend, świetlana perspektywa kieliszka czerwonego

Wlna- Perowne nalewa sobie resztki cótes du rhóne, nastawia

telewizor bez fonii i zabiera się do obierania i siekania

ech cebul. Nie mając cierpliwości do papierowych ze-

^etrznych warstw, wykonuje głębokie nacięcie, wbija

Page 201: McEwan Ian Sobota

201

w nie kciuk i zdziera od razu cztery, marnując jedną trzecią

cebuli. Sieka szybko to, co zostało, wrzuca do żaroodpor-

nego naczynia i dodaje dużo oliwy z oliwek. Tym, co

podoba mu się w gotowaniu, jest względna nieprecyzyjność

i brak dyscypliny — wyzwolenie z rygorów sali operacyjnej.

W kuchni konsekwencje niepowodzenia są niewielkie: roz-

czarowanie, rzadko wypowiadane słowa krytyki. Nikt tutaj

nie umrze. Perowne obiera i sieka osiem grubych ząbków

czosnku i dodaje go do cebuli. Z przepisów bierze tylko

ogólne zasady. Autorzy książek kucharskich, których po-

dziwia, piszą o „garści", a także o „skropieniu" lub „dorzu-

ceniu" tego lub owego. Henry godzi się z tym, że nigdy nie

będzie porządnym kucharzem, że jest adeptem tego, co

Rosalind nazywa prostą solidną szkołą. Wysypuje z gar-

nuszka kilka suchych czerwonych papryczek, kruszy je

w dłoniach i wrzuca razem z pestkami do cebuli i czosnku.

Zaczynają się wiadomości, ale on nie włącza fonii. Pokazują

to samo zrobione jeszcze przed zmierzchem ujęcie z heli-

koptera, te same tłumy wypełniające park, ten sam świątecz-

ny nastrój. Do zeszklonej cebuli i czosnku szczypta szaf-

ranu, kilka listków laurowych, skórka pomarańczowa, ore-

gano, pięć filetów anchois, dwie puszki obranych pomido-

rów. Na wielkiej scenie w Hyde Parku fragmenty przemó-

wień poważanego polityka lewicy, gwiazdy popu,

dramaturga i związkowca. Do garnka wkłada szkielety

trzech płaszczek. Ich głowy są nietknięte, wargi dziewczęco

pełne. Oczy zasnuwają się mgłą w zetknięciu z wrzącą

wodą. Komendant policji odpowiada na pytania dotyczące

demonstracji. Sądząc po cierpkim uśmiechu i przechyleniu

głowy, wydaje się zadowolony z przebiegu dnia. Z siatki

z omułkami Henry wyjmuje około tuzina małży i wrzuca je

do rosołu. Jeżeli są żywe i cierpią ból, nic o tym nie wie-

Ten sam sumienny reporter podaje bezgłośnie wszystko, co

trzeba wiedzieć o bezprecedensowym zgromadzeniu. Sok

Page 202: McEwan Ian Sobota

202

z pomidorów gotuje się na wolnym ogniu z cebulą i całą

resztą, szafran nadaje mu czerwonawopomarańczowy kolor.

Perowne, który nie odzyskał jeszcze do końca słuchu po

próbie i jest emocjonalnie przygaszony, a nawet odrętwiały

po wizycie u matki, dochodzi do wniosku, że powinien

wysłuchać czegoś dynamicznego, Steve'a Earla, tego Bru-

ce^ Springsteena dla ludzi myślących. Ale płyta, na którą

ma ochotę, El Corazón, jest na górze, zamiast tego pije

więc wino i zerka w stronę telewizora, czekając na swoją

wiadomość. Premier wygłasza przemówienie w Glasgow.

Naciskając przycisk na pilocie, Perowne słyszy, że liczba

ofiar Saddama jest większa od liczby dzisiejszych demon-

strantów. Słuszna uwaga, jedyny przekonujący argument,

ale trzeba było go wysuwać od początku. Teraz jest już za

późno. Po Bliksie sprawia to wrażenie taktycznej zagrywki.

Henry wyłącza dźwięk. Uświadamia sobie, jaką satysfakcję

sprawia mu gotowanie — tego uczucia nie pomniejsza

nawet lekkie zażenowanie. Do największego durszlaka

wrzuca resztę omułków i szoruje je szczotką do warzyw

pod bieżącą wodą. Za to bladozielone wenusówki wyglądają

na czyste i tylko je płucze. Jedna z płaszczek pręży grzbiet,

jakby chciała umknąć przed wrzątkiem. Kiedy wpycha ją

z powrotem drewnianą łopatką, kręgosłup pęka tuż pod

trzecim kręgiem piersiowym. Latem zeszłego roku operował

dziewczynkę, która złamała kręgosłup na poziomach piątego

kręgu lędźwiowego i drugiego piersiowego, spadając na

festiwalu muzyki pop z drzewa, gdzie wdrapała się, żeby

mieć lepszy widok na Radiohead. Właśnie skończyła szkołę

średnią i chciała studiować rosyjski w Leeds. Po ośmio-

miesięcznej rehabilitacji radzi sobie całkiem nieźle. Perowne

oddala od siebie to wspomnienie. Nie myśli teraz o pracy, ce

gotować. Wyjmuje z lodówki wypełnioną w jednej C2

wartej butelkę białego wina Sancerre i polewa nim sos

Pomidorowy.

Page 203: McEwan Ian Sobota

203

Rozkłada ogony żabnic na grubszej, szerszej desce, kroi

je na kawałki i wrzuca do dużej białej miski. Następnie

zmywa lód z tygrysich krewetek i też je tam wrzuca. Do

drugiej miski wkłada omułki i wenusówki. Obie miski

lądują przykryte talerzami w lodówce. Na ekranie widać na

planie ogólnym budynek ONZ w Nowym Jorku, a potem

Colina Powella wysiadającego z czarnej limuzyny. To

deprecjacja historii Henry'ego, ale on raczej się tym nie

przejmuje. Sprząta kuchnię, wrzucając pozostałe na cen-

tralnym blacie resztki do dużego kosza na śmieci i szorując

deski do krojenia pod bieżącą wodą. Czas już wlać wrzątek

z płaszczek i omułków do żaroodpornego naczynia. Ma

teraz, jak ocenia, około dwu i pół litra jasnopomarańczo-

wego wywaru, który powinien się jeszcze gotować przez

pięć minut. Tuż przed kolacją podgrzeje go i przez dziesięć

minut poddusi w nim omułki, żabnice, wenusówki i kre-

wetki. Do gulaszu będzie razowy chleb, sałatka i czerwone

wino. Po Nowym Jorku pokazują granicę Kuwejtu z Ira-

kiem, jadące pustynną drogą wojskowe ciężarówki, naszych

chłopców drzemiących przy gąsienicach swoich czołgów

i zajadających rankiem kiełbasę z menażek. Perowne wyj-

muje z dołu lodówki dwie torebki roszpunki, wrzucają do

młynka do sałaty i polewa liście zimną wodą. Oficer w wie-

ku najwyżej dwudziestu kilku lat stoi przed swoim namio-

tem i pokazuje coś pałeczką na rozpostartej na stojaku

mapie. Perowne'a nie kusi, żeby włączyć fonię — te migaw-

ki z frontu odznaczają się ocenzurowaną dziarskością, która

wprawia go w przygnębienie. Osusza sałatę i wrzuca ją do

miski. Oliwę, sok z cytryny, sól i pieprz doda później. Do

puddingu jest ser i owoce. Theo i Daisy mogą nakryć do

stołu.

Kończy przygotowania dokładnie w tej samej chwili*

kiedy zaczyna się historia płonącego samolotu, czwarta

w kolejności. Z niejasnym poczuciem, że dowie się o sobie

Page 204: McEwan Ian Sobota

204

czegoś ważnego, włącza dźwięk i staje przed małym tele-

wizorem, wycierając dłonie ręcznikiem. Fakt, że mówią

0 tym prawie pod koniec, oznacza, że nie wydarzyło się nic

nowego albo że władze zachowują złowieszcze milczenie;

w rzeczywistości jednak okazuje się, że wiadomość diabli

wzięli — słychać to niemal w rozżalonym tonie wygłasza-

jącego wstęp prezentera. Oto oni, pomarszczony pilot z za-

czesanymi do tyłu, przylizanymi włosami i przysadzisty

drugi pilot. Stoją przed hotelem niedaleko Heathrow. Nie

są, wyjaśnia z pomocą tłumacza pilot, Czeczenami ani

Algierczykami, nie są muzułmanami, ale chrześcijanami,

choć tylko nominalnie, ponieważ nie chodzą do kościoła

1 nie mają ani Koranu, ani Biblii. Przede wszystkim są

Rosjanami i są z tego dumni. Z całą pewnością nie są

Odpowiedzialni za amerykańską dziecięcą pornografię,

którą

znaleziono nadpaloną w luku ładunkowym. Pracują w po-

rządnej firmie, zarejestrowanej w Holandii, i odpowiadają

wyłącznie za samolot. I zgoda, dziecięca pornografia jest

ohydna, ale do ich obowiązków nie należy sprawdzanie

każdej paczki wyszczególnionej w liście przewozowym.

Zostali uwolnieni bez postawienia żadnych zarzutów i

wrócą

do Rygi, kiedy tylko Zarząd Lotnictwa Cywilnego uzna to

za stosowne. Upada także kontrowersja co da trasy, którą

samolot dotarł na lotnisko. Okazuje się, że przestrzegano

właściwych procedur. Obaj mężczyźni stwierdzają z nacis-

kiem, że londyńska policja traktowała ich birdzo dobrze.

Pulchny drugi pilot mówi, że chce się wykąpać i zrobić s°bie drinka.

Dobra nowina, ale wychodząc z kuchni do spiżarni, Henry nie

odczuwa specjalnego zadowolenia ani nawet ulgi. Czy

^legąjąc swoim obawom, dał się wystrychnąć na dudka?

0 ograniczenie mentalnej wolności, podważenie prawa do

Rysiowego włóczęgostwa należy do nowego porządku.

szcze niedawno jego myśli były o wiele bardziej nie-

Page 205: McEwan Ian Sobota

205

przewidywalne, obejmowały długą listę tematów. Podej-

rzewa, że staje się frajerem, ochoczym, rozgorączkowanym

konsumentem informacyjnej papki, opinii i spekulacji

wszystkich tych okruchów rzucanych przez władze. Jest

potulnym obywatelem, obserwującym rosnącego w siłę

Lewiatana i szukającym ochrony w jego cieniu. Ten rosyjski

samolot wleciał prosto w jego bezsenność, a on pozwolił,

by cała historia i każde nerwowe przesunięcie akcentów

w procesie podawania informacji wpływały na jego stan

emocjonalny. Wiara, że bierze udział w historii, jest iluzją.

Czy sądzi, że się do czegoś przyczynia, oglądając wiadomo-

ści albo leżąc w niedzielne popołudnie na sofie i czytając

kolejne kolumny nieugruntowanych pewników, kolejne dłu-

gie artykuły o tym, jakie jest prawdziwe podłoże tego czy

innego zdarzenia i co wydarzy się w przyszłości, prognozy,

które zapomina się zaraz po przeczytaniu, na długo nim

zadadzą im kłam fakty? Za wojną czy przeciwko wojnie

z terrorem lub wojnie w Iraku? Za wyeliminowaniem pod-

łego tyrana i jego zbrodniczej rodziny, za autentyczną

inspekcją składów broni, za otwarciem więzień, w których

zadaje się tortury, za ujawnieniem masowych grobów, za

szansą na wolność i prosperity i za ostrzeżeniem innych

despotów; czy też przeciwko bombardowaniu ludności cy-

wilnej, nieuniknionym masom uchodźców i klęsce głodu,

przeciwko bezprawnej międzynarodowej interwencji, draż-

nieniu narodów arabskich i zasilaniu szeregów Al-Kaidy.

Każda postawa wymaga swoistego konsensusu, ortodoksji

uwagi, łagodnego rodzaju podporządkowania. Czy sądzi,

że jego ambiwalencja — jeśli rzeczywiście się nią odzna-

cza — wyłącza go z ogólnego konformizmu? Tkwi w tym

głębiej niż inni. Jego nerwy wibrują niczym postronki przy

każdym „wydaniu" wiadomości. Zatracił swój sceptycyzm,

w głowie kłębią mu się sprzeczne opinie, przestał jasno

myśleć, a co gorsza, przestał myśleć niezależnie.

Page 206: McEwan Ian Sobota

206

Ma ekranie telewizora rosyjscy piloci wchodzą do hotelu

i chyba już ich więcej nie zobaczy. Przynosi ze spiżarni

kilka butelek toniku, sprawdza automat do kostek lodu

i dżin — trzy czwarte litra powinno chyba wystarczyć dla

jednej osoby — po czym gasi gaz pod wywarem. Następnie

zasuwa zasłony w salonie na parterze i zapala lampy oraz

ogień w gazowych kominkach. Ciężkie zasłony, które prze-

suwa się, pociągając za sznur z grubą mosiężną gałką,

w szczególny sposób eliminują z pola widzenia plac i roz-

ciągający się za nim zimowy świat. W wysokim, utrzyma-

nym w beżach i brązach salonie panuje kojąca cisza, jedy-

nym jaskrawym akcentem są błękitno-rubinowe dywany

i abstrakcyjne maźnięcia złotawej żółci na zielonym obrazie

Howarda Hodgkina, który wisi na podmurówce komina.

Do domu mają wrócić trzy osoby, które on, Henry Perowne,

kocha najbardziej na świecie. Więc co się z nim dzieje?

Nic, absolutnie nic. Czuje się świetnie, wszystko jest w po-

rządku. Zatrzymuje się u stóp schodów, zastanawiając się,

co takiego zamierzał zrobić w następnej kolejności. Idzie

do swojego gabinetu na pierwszym piętrze i nie siadając,

zerka na monitor, żeby przypomnieć sobie, co go czeka

w nadchodzącym tygodniu. Na poniedziałkowej liście są

cztery nazwiska, na wtorkowej pięć. Stara astronomka,

Viola, będzie pierwsza, o wpół do dziewiątej. Jay ma rację,

może tego nie przeżyć. Każde nazwisko przywołuje historię,

którą zna dobrze z ubiegłych tygodni i miesięcy. W każdym

przypadku wie dokładnie, co ma zamiar zrobić, i myśli

z zadowoleniem o zaplanowanych zabiegach. Jakże inaczej

widzi to dziewięć osób, z których część leży już na oddziale,

część jest w domu, a jeszcze inni wybierają się do Londynu

jutro albo w poniedziałek, bojąc się tego, co ich czeka, i nie

bez powodu podejrzewając, że po wybudzeniu z narkozy

nigdy już nie będą tacy sami.

Z dołu dobiega go zgrzyt obracającego się w zamku

Page 207: McEwan Ian Sobota

207

klucza i po odgłosie otwieranych i zamykanych drzwi —,

szybkim wejściu i ich delikatnym domknięciu — poznaje

że to Daisy. Co za szczęście, że zjawiła się przed swoim

dziadkiem. Zbiegając do niej po schodach, podskakuje

z radości.

— Przyjechałaś!

Kiedy się obejmują, Henry wydaje z siebie niski świsz-

czący pomruk, podobny do tego, którym witał ją, kiedy

miała pięć lat. I podnosząc ją niemal z podłogi, rzeczywiście

czuje ciało dziecka, skryte pod ubraniem gładkie mięśnie

i sprężyste stawy, aseksualne pocałunki. Nawet jej oddech

ma w sobie coś dziecinnego. Daisy nie pali, prawie nie pije

i wkrótce zostanie publikowaną poetką. Od niego czuć

mocno czerwonym winem. Jakie udało mu się spłodzić

wstrzemięźliwe dzieci.

— No. Niech ci się przyjrzę.

Nigdy jeszcze nie przebywała z dala od rodziny dłużej

niż sześć miesięcy. Perowne'owie, chociaż na wiele po-

zwalają, są również zaborczymi rodzicami. Trzymając ją

na wyciągnięcie ręki, ma nadzieję, że Daisy nie zauważy

jego lśniących oczu i drapania w gardle. Fala wzruszenia

wzbiera w nim, rozlewa się szeroko i znika. W roli starego

głupca jest na etapie pierwszych prób, zbiera dopiero do-

świadczenia. Wbrew jego fantazjom Daisy nie jest już

dzieckiem. To niezależna młoda kobieta, przypatrująca mu

się z podniesioną głową -— ten gest odziedziczyła po bab-

ce — z uśmiechniętymi, lecz nierozchylonymi ustami i ma-

lującą się na twarzy ciepłą inteligencją. Dorosłe od niedawna

dzieci sprawiają jednocześnie ból i przyjemność; są niewin-

ne i bezwzględne, kiedy zapominają o swojej słodkiej

dawnej zależności. Choć akurat Daisy być może pragnie

mu ją przypomnieć; kiedy się obejmują, na pół gładzi, na

pół klepie go po plecach — to taki jej znajomy macierzyński

gest. Nawet mając pięć lat, lubiła mu matkować i strofować

Page 208: McEwan Ian Sobota

208

każdym razem, gdy wracał za późno z pracy, pił wino

albo nie zdołał wygrać londyńskiego maratonu. Była

jedną

z tych kiwających paluszkiem, władczych małych panie-

nek Jej tatuś należał tylko do niej. Teraz gładzi i poklepuje

innych mężczyzn, co najmniej pół tuzina w ciągu zeszłego

roku, jeśli Ma łódź zuchwała i zawarte w niej Sześć krót-

kich piosenek mogą stanowić jakąś wskazówkę. Istnienie

tych facetów otrzeźwia go i pomaga powstrzymać poje-

dynczą łzę.

Daisy ma na sobie sfatygowany ciemnozielony skórzany

trencz. W prawej ręce trzyma rosyjską futrzaną czapę. Pod

rozpiętym płaszczem widać wysokie do kolan, szare skó-

rzane buty, ciemnozieloną wełnianą spódnicę, gruby luźny

sweter i szarobiałą jedwabną apaszkę. Francuska elegancja

nie obejmuje bagażu — przy jej stopach leży na boku stary

studencki plecak. Henry trzyma ją za ramiona, starając się

ustalić, co zmieniło się w ciągu tych sześciu miesięcy.

Nieznane, być może trochę cięższe perfumy, nieco mąd-

rzejsze oczy, mocniej zaznaczony delikatny owal twarzy.

Jej życie jest dla niego w większej części tajemnicą. Za-

stanawia się czasami, czy Rosalind wie o swojej córce coś,

o czym on nie ma pojęcia.

Daisy uśmiecha się coraz szerzej pod jego badawczym

wzrokiem i w końcu wybucha śmiechem.

— No dobrze, panie doktorze — mówi. — Może pan

być ze mną szczery. Zrobiła się ze mnie stara baba.

— Jesteś prześliczna i zdecydowanie zbyt dojrzała jak

na mój gust.

— Tu w domu na pewno cofnę się w rozwoju. Czy

dziadek już jest? — pyta bezgłośnie, wskazując salon za

swoimi plecami.

— Jeszcze nie przyjechał.

Daisy wyzwala się z jego uścisku, zarzuca mu ramiona

na szyję i całuje w nos.

za

Page 209: McEwan Ian Sobota

209

— Kocham cię i tak się cieszę, że wróciłam.

— Ja też cię kocham.

Zmieniło się coś jeszcze. Nie jest już po prostu ładna,!

jest piękna i być może — tak przynajmniej mówią jej

oczy — czymś zaabsorbowana. Jest zakochana i nie może

znieść rozstania. Henry odsuwa od siebie tę myśl. Cokol-

wiek to jest, będzie chciała o tym najpierw opowiedzieć

matce.

Przez kilka sekund trwa jeden z tych niemych, pustych!

momentów, które następują po entuzjastycznym powita-

niu— za dużo jest do powiedzenia i trzeba się łagodnie

przestroić, powrócić do zwyczajnych spraw. Daisy rozgląda

się dookoła i zdejmuje płaszcz. W trakcie tej czynności

owiewa go mocniejszy zapach nieznanych perfum. Podaru-

nek od kochanka. Powinien bardziej zdecydowanie walczyć

z tą ponurą fiksacją. Daisy musi pokochać kogoś innego

niż on. Byłoby mu łatwiej, gdyby jej wiersze nie były takie

wyuzdane. Celebrują nie tylko dziki seks, lecz urok nie

spokojnej nowości, pokoje i łóżka odwiedzane tylko raz

i opuszczane o świcie, powrót do domu mokrymi paryskimi

ulicami, których sprawne uprzątanie przez służby miejski

stanowi niewyczerpane źródło metafor. Ta sama idea pury-

fikacji obecna była w jej wyróżnionym nagrodą Newdigati

pralniczym wierszu. Perowne zna stare argumenty o po-

dwójnych standardach, ale czyż pewne liberalnie nastawione

panie nie wychwalają obecnie walorów seksualnej wstrze-

mięźliwości? Czy to tylko ojcowskie zaślepienie każe mu

podejrzewać, że dziewczyna, która sypia ze zbyt wieloma

partnerami, zwiąże się w końcu z byle jakim mężczyzną,

kimś nieodpowiednim, nieudacznikiem? A może to jego

szczególna postawa w tej dziedzinie, jego własny brak

eksploracyjnego wigoru stwarza kolejny problem referencji?

— Mój Boże, ten dom jest jeszcze większy, niż zapa miętałam.

Page 210: McEwan Ian Sobota

210

Daisy przygląda się przez balustradę zwisającemu z od-

ległego drugiego piętra żyrandolowi. Henry bierze od niej,

nie myśląc, płaszcz i ze śmiechem oddaje go z powrotem.

_ Co ja robię? — mówi. — Przecież tu mieszkasz.

Możesz go sama powiesić.

Daisy idzie za nim do kuchni i kiedy Henry odwraca się,

żeby zaproponować jej drinka, znowu go ściska, a potem

przechodzi trochę scenicznym krokiem do jadalni i sąsia-

dującego z nią ogrodu zimowego.

— Uwielbiam to miejsce — woła do niego. — Popatrz

na to tropikalne drzewko! Uwielbiam je. Co ja sobie myś-

lałam, pozostając tak długo z dala od domu?

— Dokładnie o to samo chciałem cię zapytać.

Drzewko rośnie tam od dziewięciu lat. Nigdy nie widział

jej w takim nastroju. Daisy wraca do niego, wyciągając

ramiona i chwiejąc się, jakby szła na linie — coś takiego

mogłaby robić postać w amerykańskiej operze mydlanej,

kiedy chce, żeby zapytano ją o dobrą nowinę. Chwilę

później kręci wokół niego piruety i nuci /feel pretty. Henry

wyjmuje z kredensu dwa kieliszki, z lodówki butelkę szam-

pana i wykręca korek.

— Proszę — mówi. — Nie ma sensu czekać na innych.

— Kocham cię — powtarza Daisy, unosząc kieliszek.

— Witaj w domu, kochanie.

Daisy pije szampana i Henry zauważa z pewną ulgą, że

umoczyła tylko usta. W tej dziedzinie nic się nie zmieniło.

Jest czujny, chce ją rozszyfrować. Jego córka nie może

spokojnie usiedzieć. Kręci się z kieliszkiem wokół central-

nego blatu.

•— Zgadnij, gdzie poszłam w drodze ze stacji — mówi,

wracając do niego.

Hmm. Do Hyde Parku?

— Wiedziałeś! Dlaczego tam nie poszedłeś, tato? To

było po prostu niesamowite.

Page 211: McEwan Ian Sobota

211

— Nie wiem. Grałem w sąuasha, odwiedziłem babcię

gotowałem obiad, nie miałem pewności. Tego rodzaju

sprawy.

— Ależ to kompletne barbarzyństwo, to, co mają zamiar

zrobić. Wszyscy to wiedzą.

— Być może. Podobnie jak nierobienie niczego. Na-

prawdę nie wiem. Opowiedz, jak było w parku.

— Gdybyś tam był, nie miałbyś żadnych wątpliwości.

— Widziałem, jak wyruszali rano. W bardzo pogodnym

nastroju — mówi życzliwym tonem.

Daisy krzywi się, jakby ją coś zabolało. Wróciła wreszcie

do domu, piją szampana i nie może znieść, że Henry nie

podziela jej poglądów. Kładzie rękę na jego ramieniu.

W przeciwieństwie do ojca i brata ma małą dłoń ze zwęża-

jącymi się palcami, z których każdy ma przy podstawie

ślad dziecinnego dołeczka. Henry przygląda się jej paznok-

ciom, ciesząc się, że widzi je w dobrym stanie. Wydłużone,

gładkie, czyste i lśniące, choć niepolakierowane. Patrząc na

paznokcie jakiejś osoby, można się o niej dużo dowiedzieć.

Kiedy coś w życiu zaczyna się sypać, one pierwsze mar-

nieją. Henry ściska jej dłoń.

Daisy błaga go. Podobnie jak on ma głowę naładowaną

tymi historiami. Przemówienie, które wygłasza, jest an-

tologią wszystkiego, co usłyszała w parku i co oboje usły-

szeli i przeczytali sto razy, kompilacją najgorszych przypu-

szczeń, które przez częste powtarzanie stały się faktami,

zbiorem słodkich wykwitów pesymizmu. Henry ponownie

słyszy o pół milionie Irakijczyków, którzy zginą z głodu

oraz w wyniku działań wojennych, o trzech milionach

uchodźców, o agonii ONZ i załamaniu się światowego

porządku, jeśli Ameryka pójdzie na tę wojnę sama, o kom-

pletnym zniszczeniu Bagdadu, który będzie odbierany ulica

po ulicy Gwardii Republikańskiej, o Turkach atakujących

z północy, Irańczykach ze wschodu, Izraelczykach zapusz-

Page 212: McEwan Ian Sobota

212

czających się z zachodu, o całym regionie w płomieniach,

0 zapędzonym w ślepy zaułek Saddamie, który zastosuje

broń chemiczną i biologiczną — jeśli w ogóle ją ma,

ponieważ nikt tego w sposób przekonujący nie udowodnił,

podobnie jak jego związków z Al-Kaidą. A kiedy już

Amerykanie tam wejdą, nie będzie ich interesowała demo-

kracja, nie wydadzą ani grosza na Irak, wywiozą ropę,

zbudują bazy wojskowe i będą rządzili tym krajem jak

kolonią.

Henry przygląda się perorującej Daisy z czułością i pew-

nym zaskoczeniem. Czeka ich stały fragment gry — i to

zaraz. Jego córka normalnie nie dyskutuje o polityce, to nie

jest jeden z jej tematów. Czy to właśnie jest źródłem jej

radosnej ekscytacji? Na jej szyi pojawiają się rumieńce;

każdy kolejny podawany przez nią powód, żeby nie iść na

wojnę, posiłkuje się poprzednim i wiedzie ją ku zwycięstwu.

Fatalne skutki, w które wierzy, wprowadzają ją w euforię,

każdym sztychem przebija głowę smoka. Kończąc, potrząsa

energicznie jego przedramieniem, jakby zamierzała go obu-

dzić. A potem robi kpiąco smutną minę. Chce, żeby do-

strzegł, gdzie leży prawda.

— Ale to są spekulacje dotyczące przyszłości — mówi

Henry, świadom tego, że okopuje się na pozycji, sposobi

do walki. — Dlaczego miałbym mieć pewność co do tego

wszystkiego? A co powiesz, jeśli wojna będzie krótka, ONZ

się nie rozpadnie, nie będzie głodu, uchodźców ani inwazji

sąsiadów, Bagdad nie zostanie zrównany z ziemią i będzie

mniej ofiar śmiertelnych niż przeciętnie w ciągu jednego

roku za rządów Saddama? Co powiesz, jeśli Amerykanie

spróbują zaprowadzić demokrację, wpompować miliardy 1 odejść, ponieważ ich prezydent chce zostać ponownie

wybrany w przyszłym roku? Przypuszczam, że mimo to

byłabyś przeciwko, tylko nie powiedziałaś mi jeszcze dla-

czego.

Page 213: McEwan Ian Sobota

213

Daisy odsuwa się i patrzy na niego z niepokojem i za-|

skoczeniem.

— Chyba nie jesteś za wojną, tato?

Henry wzrusza ramionami.

— Nikt rozsądnie myślący nie jest za wojną. Ale za pięć

lat możemy tego żałować. Bardzo chciałbym zobaczyć

koniec Saddama. Masz rację, to może być katastrofa. Lecz

może to być również koniec katastrofy i początek czegoś1

lepszego. Chodzi o skutki, a nikt nie wie, jakie one będą.

Dlatego nie wyobrażam sobie, żebym mógł maszerować

ulicami.

Jej zaskoczenie zmienia się w niesmak. Henry podnosi

butelkę, proponując, że jej doleje, lecz ona potrząsa głową,

odstawia kieliszek, odsuwa się jeszcze dalej. Nie będzie

piła z wrogiem.

— Nienawidzisz Saddama, ale to Amerykanie go stwo-

rzyli. Oni go popierali i zbroili.

— Owszem, podobnie jak Francuzi, Rosjanie i Brytyj-

czycy. To był duży błąd. Irakijczycy zostali zdradzeni,

szczególnie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierw-

szym roku, kiedy zachęcono ich do powstania przeciwko

reżimowi, który ich zmiażdżył. Wyłania się szansa na

naprawienie tego.

— Więc jesteś za wojną.

— Powiedziałem, że nie jestem za żadną wojną. Ale ta

może być mniejszym złem. Dowiemy się za pięć lat.

— To takie typowe.

Henry uśmiecha się z zakłopotaniem.

— W jakim sensie typowe?

— Dla ciebie.

Nie tak wyobrażał sobie to powitanie. W ich dyskusję,

jak to się czasem dzieje, wkradają się osobiste wycieczki.

Nie przywykł do tego, stracił wprawę. Czuje, jak coś ściska

go nad sercem. Może to obolały mostek? Pije drugi kieliszek

Page 214: McEwan Ian Sobota

214

szampana, ona prawie nie tknęła pierwszego. Przeszła jej

ochota na tańce. Opiera się o futrynę ze skrzyżowanymi

na piersiach rękoma, jej delikatna twarz ściągnięta jest

gniewem.

. _ Niech wojna wybuchnie, mówisz, i za pięć lat, jeśli

zakończy się pomyślnie, będę za nią, a jeśli nie, umywam

ręce. Jesteś wykształconym człowiekiem, żyjącym w sys-

temie, który lubimy nazywać dojrzałą demokracją, i oto

nasz rząd zabiera nas na wojnę. Jeśli uważasz, że to dobry

pomysł, w porządku, powiedz to, przedstaw swoje racje,

ale nie próbuj się asekurować. Mamy tam wysłać nasze

wojska, czy nie? To się dzieje teraz. A zgadywanie, co się

zdarzy, przydaje się czasem, kiedy trzeba dokonać moral-

nego wyboru. To się nazywa myśleniem poprzez konsek-

wencje. Jestem przeciwko wojnie, ponieważ uważam, że

wydarzą się okropne rzeczy. Ty uważasz chyba, że zakończy

się to czymś dobrym, ale nie chcesz bronić tego, w co

wierzysz.

— To prawda — odpowiada po krótkim zastanowieniu

Henry. — Rzeczywiście liczę się z tym, że mogę się mylić.

Ta uległość i przyznanie się do braku pewności jeszcze

bardziej ją rozsierdzają.

— W takim razie po co ryzykować? Co z zasadą przezor-

ności, o której zawsze tyle mówisz? Skoro wysyłasz setki

tysięcy żołnierzy na Bliski Wschód, powinieneś chyba

wiedzieć, co robisz. A ci agresywni chciwi głupcy w Białym

Domu nie wiedzą, co robią, nie mają pojęcia, w co nas

pchają. Nie mogę uwierzyć, że jesteś po ich stronie.

Perowne zastanawia się, czy tak naprawdę nie mówią

o czymś innym. Nie dają mu spokoju jej słowa. „To takie

typowe". Być może spędzone w Paryżu miesiące pozwoliły

Jej spojrzeć na ojca z nowej perspektywy i nie spodobało

Jej się to, co zobaczyła. Odsuwa od siebie tę myśl. To

dobrze i zdrowo, że wdali się w jeden ze swoich gwałtow-

Page 215: McEwan Ian Sobota

215

nych sporów. Życie rodzinne toczy się dawnym trybem.

I sprawy świata są ważne. Siada na jednym ze stołków przy

centralnym blacie i zaprasza ją gestem, by zrobiła to samo.

Daisy ignoruje go i zostaje przy drzwiach, ciągle ze skrzy- ii żowanymi na piersiach rękoma i zamkniętą twarzą. Sytuacji

nie ułatwia to, że w miarę jak ona coraz bardziej się

denerwuje, on staje się coraz spokojniejszy; taki ma już I

profesjonalnie wpojony zwyczaj.

— Posłuchaj, Daisy. Gdyby to ode mnie zależało, tej

oddziały nie stałyby na granicy z Irakiem. Dla Zachodu to

nie jest z pewnością najlepszy moment, żeby iść na wojnę

z jakimkolwiek krajem arabskim. Kiedy nie widać żadnego

rozwiązania dla Palestyńczyków. Ale ta wojna wybuchnie,

z ONZ albo bez ONZ, bez względu na to, co powie jakikol-

wiek rząd, i bez względu na masowe demonstracje. Ukryta

broń, jeśli w ogóle istnieje, nie jest ważna. Do tej inwazji

dojdzie i z wojskowego punktu widzenia zakończy się

sukcesem. To będzie koniec Saddama i jednego z najbar-

dziej ohydnych znanych reżimów, a ja będę się z tego

cieszył.

— Więc prości Irakijczycy cierpieli pod rządami Sad-

dama, a teraz będą na nich spadać amerykańskie rakiety,

ale to w porządku, bo będziesz się cieszył.

Henry nie zwraca uwagi na jej retoryczną gorycz i ostry

ton.

— Zaczekaj — mówi, lecz ona go nie słyszy.

— Myślisz, że w rezultacie będziemy choć trochę bez-

pieczniejsi? Znienawidzą nas w całym arabskim świecie.

Wszyscy ci znudzeni młodzi faceci będą ustawiali się

w kolejkach, żeby zostać terrorystami...

— Za późno, żeby się teraz o to martwić — przerywa

jej. — Sto tysięcy przeszło już przez afgańskie obozy

szkoleniowe. Chyba cieszysz się, że przynajmniej temu

położono kres.

Page 216: McEwan Ian Sobota

216

Mówiąc to, przypomina sobie, że istotnie się cieszyła, że

nienawidziła posępnych talibów, i zastanawia się, dlaczego

jej przerywa, dlaczego się z nią kłóci, zamiast wysłuchać

jej poglądów i z uczuciem jej potakiwać. Po co się spierać?

Ponieważ on sam też jest rozjątrzony i mimo cichego tonu

zalewa go krew; gniew i obawy krępują jego myśli i spra-

wiają, że dąży do starcia. Wyrzućmy to z siebie! Kłócą się

o armie, których nigdy nie zobaczą, o których prawie nic

nie wiedzą.

— Będzie więcej bojowników — mówi Daisy. — A kie-

dy w Londynie wybuchną pierwsze bomby, twoje prowojen-

ne poglądy...

— Jeśli określasz moje poglądy mianem prowojennych,

musisz przyjąć, że twoje są praktycznie prosaddamowskie.

— Co za pierdolone bzdury.

Słysząc z jej ust przekleństwo, Henry czuje nagły przy-

pływ sił witalnych, spowodowany częściowo zdziwieniem,

że rozmowa wymknęła się spod kontroli, a częściowo

ożywczą beztroską radością, uwolnieniem od chandry, która

dręczyła go przez cały dzień. Z policzków Daisy odpływa

krew i kilka piegów zaznacza się wyraźniej w padającym

z kuchennego sufitu świetle. Na jej twarzy, która podczas

rozmowy jest zwykle przekornie przechylona, maluje się

teraz święte oburzenie.

— Miałem na myśli rzecz następującą — mówi Henry,

unosząc spokojnie kieliszek z szampanem, choć targają

nim intensywne uczucia. — Ceną za usunięcie Saddama

jest wojna, ceną za pozostawienie go u władzy jest pokój.

Miało to być wyciągnięciem ręki do zgody, lecz Daisy

nie odbiera tego w ten sposób.

— To podłość i prostactwo, kiedy stronnicy wojny mó-

wią o nas, że popieramy Saddama — stwierdza.

-— No cóż, gotowi jesteście zrobić jedną rzecz, na której

najbardziej mu zależy, to znaczy pozostawić go u władzy.

Page 217: McEwan Ian Sobota

217

Ale opóźnicie tylko konfrontację. Któregoś dnia trzeba

będzie się uporać z nim albo jego strasznymi synami.

Wiedział o tym nawet Clinton.

— Twierdzisz, że napadamy na Irak, ponieważ nie mamy

innego wyboru. Dziwię się, że opowiadasz takie bzdury,

tato. Wiesz dobrze, że Amerykę opanowała ekstrema, neo-

konserwatyści. Cheney, Rumsfeld, Wolfovitz. Inwazja na

Irak była zawsze ich oczkiem w głowie. Jedenasty września

stał się okazją, żeby przekabacić Busha. Spójrz, jak wy-

glądała przedtem jego polityka zagraniczna. Niczego nie

wiedział i siedział cicho jak mysz pod miotłą. Ale nie ma

nic, co wiązałoby Irak z jedenastym września i w ogóle

z Al-Kaidą, i nie ma żadnych naprawdę przekonujących

dowodów na obecność broni masowego rażenia. Nie sły-

szałeś, co mówił wczoraj Blix? I nie przyszło ci do głowy,

że atakując Irak, robimy dokładnie to, co chcieli, żebyśmy

zrobili, nowojorscy zamachowcy: walimy na odlew, robimy

sobie kolejnych wrogów wśród państw arabskich i radyka-

lizujemy islam. To nie wszystko. Pomagamy im także

pozbyć się ich starego wroga, tego bezbożnego stalinow-

skiego tyrana.

— Przypuszczam, że chcieli również, żebyśmy zniszczyli

ich obozy szkoleniowe i wygnali talibów z Afganistanu,

zmusili Bin Ladena do ucieczki, rozbili ich siatkę finansową

i zamknęli za kratkami setki ich przywódców...

— Nie przekręcaj moich słów — przerywa mu głośno. -Ą Nikt nie jest przeciwko walce z Al-Kaidą. Mówimy o Iraku.

Dlaczego wszyscy ci nieliczni ludzie, których spotkałam

i którzy nie są przeciwko tej bzdurnej wojnie, mają zawsze

powyżej czterdziestki? Czy to ma coś wspólnego ze starze-

niem się? Nie mogą się doczekać śmierci?

Henry czuje nagły smutek i pragnienie, by ta dyskusja

dobiegła końca. Wolał ją dziesięć minut temu, kiedy Daisy

mówiła, że go kocha. Musi mu jeszcze pokazać próbny

Page 218: McEwan Ian Sobota

218

egzemplarz Mej łodzi zuchwałej i projekt okładki. Nie może

się jednak powstrzymać, żeby jej nie odpowiedzieć.

. _ Śmierć jest wszędzie dookoła — przyznaje. — Zapy-

taj oprawców Saddama w więzieniu Abu Ghraib i trzy-

manych tam dwudziestu tysięcy ludzi. I pozwól, że zadam

ci pewne pytanie. Dlaczego wśród tych dwóch milionów

dzisiejszych idealistów nie widziałem ani jednego trans-

parentu, ani jednej pięści wzniesionej przeciw Saddamowi?

— On jest obmierzły — odpowiada Daisy. — To oczy-

wiste.

— Wcale nie. O tym się zapomina. Dlatego właśnie

wszyscy śpiewacie i tańczycie w parku. Ludobójstwo i tor-

tury, masowe groby, aparat bezpieczeństwa, zbrodnicze

totalitarne państwo... pokolenie iPodów nie chce o tym

słyszeć. Niech nic nie zakłóca ich napędzanego ekstazą

dubbingu, tanich lotów i reality TV. Ale jeśli nic nie

zrobimy, to się skończy. Wydaje się wam, że jesteście

wszyscy uroczy, łagodni i niewinni, ale religijni naziści

was nienawidzą. Dlaczego twoim zdaniem podłożono bom-

by na Bali? Klubowicze tylko się bawili. Radykalny islam

nienawidzi waszej wolności.

Daisy udaje zaskoczenie.

— Przykro mi, tato, że jesteś taki czuły na punkcie

swojego wieku. Ale na Bali to była Al-Kaida, nie Saddam.

Nic, co przed chwilą powiedziałeś, nie usprawiedliwia

inwazji na Irak.

Perowne kończy trzeci kieliszek szampana. Duży błąd.

Nie ma zbyt dużej wprawy w piciu. Ale jest piekielnie

szczęśliwy.

— Nie chodzi tylko o Irak. Mówię o Syrii, Iranie, Arabii

Saudyjskiej, wielkim obszarze represji, korupcji i nędzy.

Masz zamiar zostać publikującą pisarką. Czy nie martwi C1

ę choć trochę cenzura, to, że twoi koledzy pisarze gniją w arabskich więzieniach, w tym samym regionie, gdzie

Page 219: McEwan Ian Sobota

219

wynaleziono pismo? A może wolność i brak tortur to

zachodnie fanaberie, których nie powinniśmy narzucać

innym?

— Och, na litość boską, nie wyjeżdżaj znowu z tym

relatywizmem. I ciągle zmieniasz temat. Nikt nie chce,

żeby arabscy pisarze gnili w więzieniach. Ale inwazja na

Irak nie pomoże ich uwolnić.

— Może pomóc. Wyłoniła się szansa odmiany jednego

kraju. Trzeba zasiać ziarno. Zobaczyć, czy nie przyniesie

plonów.

— Nie sieje się ziarna pociskami rakietowymi. Ludzie

nienawidzą najeźdźców. Religijni ekstremiści urosną w siłę.

Będzie mniej wolności i więcej pisarzy w więzieniach.

— Stawiam pięćdziesiąt funtów, że trzy miesiące po

inwazji na Irak będzie wolna prasa i niekontrolowany dostęp

do Internetu. Ośmielą się reformatorzy w Iranie, a syryjscy,

saudyjscy i libijscy despoci będą trzęśli portkami ze strachu.

— Doskonale — mówi Daisy. — A ja stawiam pięć-

dziesiąt, że sytuacja będzie tragiczna i nawet ty będziesz

żałował, że doszło do wojny.

Kiedy miała kilkanaście lat, po kłótniach zakładali się

czasem o różne rzeczy, przypieczętowując to niby oficjal-

nym uściskiem dłoni. Perowne odnajdywał sposoby, by

płacić, nawet gdy wygrywał — stanowiło to formę ukrytych

subsydiów. Po niezbyt udanym według niej egzaminie

siedemnastoletnia Daisy założyła się w gniewie o dwadzieś-

cia funtów, że nigdy nie dostanie się do Oksfordu. Żeby ją

pocieszyć, Henry podniósł swoją stawkę do pięciuset i kiedy

przyszło zawiadomienie o przyjęciu na studia, wydała te

pieniądze na wycieczkę do Florencji z przyjaciółką. Czy

jego córka ma teraz ochotę na uścisk dłoni? Cofa się od

drzwi, bierze z powrotem kieliszek szampana i zaczyna się

nagle interesować płytami Thea, stojącymi przy wieży

w drugim końcu kuchni. Przez cały czas odwrócona jest do

Page 220: McEwan Ian Sobota

220

niego stanowczo plecami. Henry siedzi dalej na stołku przy

centralnym blacie, bawiąc się swoim kieliszkiem, ale już

nie pije. Ma wrażenie, że spierał się tylko o połowę swoich

poglądów. Jest gołębiem z Jayem Straussem i jastrzębiem

ze swoją córką. Do czego właściwie zmierza? I jaki to

luksus analizować to wszystko w kuchni własnego domu,

komentować geopolityczne ruchy i wojskową strategię i nie

być trzymanym za słowo przez wyborców, gazety, przyja-

ciół, historię. Kiedy nie ponosi się żadnych konsekwencji,

fakt, że nie miało się racji, może co najwyżej stanowić

ciekawą odmianę.

Daisy wyjmuje płytę z pudełka i umieszcza ją w od-

twarzaczu. Henry czeka, wiedząc, że usłyszy wkrótce wska-

zówkę dotyczącą jej nastroju, a może nawet przesłanie.

Słysząc pierwsze takty fortepianu, uśmiecha się. To płyta,

którą Theo przyniósł do domu dawno temu — stary pianista

Chucka Berry'ego, Johnnie Johnson, śpiewający Tanąueray,

leniwego bluesa o przyjaźni i spotkaniu po latach.

To była długa droga,

Lecz wiedziałem, że doczekam dnia,

Kiedy siądziemy razem

I napijemy się tanąueray.

Daisy odwraca się i idzie ku niemu tanecznym posuwis-

tym krokiem. Kiedy przy nim staje, Henry bierze ją za rękę.

— Sądząc po zapachu, stary podżegacz wojenny zrobił

jeden ze swoich rybnych gulaszów — mówi. — Może się

do czegoś przydam?

— Młoda pacyfistka może nakryć do stołu. I zrobić

dressing do sałatki, jeśli ma ochotę.

Kiedy Daisy idzie w stronę kredensu, słyszą dzwonek do

drzwi, dwa przydługie nierówne terkoty. Spoglądają na

siebie wymownie: ta uporczywość nie wróży nic dobrego.

Page 221: McEwan Ian Sobota

221

— Zanim zabierzesz się do dressingu, pokrój cytrynę -|f mówi Henry. — Dżin jest tani, tonik w lodówce.

Rozśmiesza go jej teatralne przewracanie oczyma i głę.

bokie westchnienie.

, — Zaczyna się.

— Zachowaj zimną krew — radzi Henry i idzie na górę,

żeby przywitać swojego teścia, wybitnego poetę.

Dorastając na przedmieściach, w przytulnej, dzielonej

z matką samotności, Henry Perowne nigdy nie odczuwał

braku ojca. W obciążonych hipoteką domach w sąsiedztwie

ojcowie byli sfatygowanymi, odległymi postaciami nie-

wzbudzającymi większego zainteresowania. Jego dziecinna

egzystencja w Perivale w połowie lat sześćdziesiątych

regulowana była wyłącznie przez matkę, gospodynię domo

waj to w jej prerogatywy wkraczało się, chcąc odwiedzić

kolegę i pobawić się z nim w weekend lub w święto, to jej

reguł trzeba było tymczasowo przestrzegać. To ona udzielała

bądź też wycofywała zgodę, ona dawała pieniądze na drobne

wydatki. Henry nie miał żadnego powodu, by zazdrościć

kolegom dodatkowego rodzica — kiedy ojcowie byli obecni,

łatwo było narazić się na ich gniew; generalnie bardziej

ograniczali, aniżeli pozwalali poznać to wszystko, co w ży-

ciu jest ciekawe i wiąże się z większym ryzykiem. Kiedy

oglądał jako nastolatek kilka zachowanych fotografii ojca,

robił to bardziej z narcyzmu niż z tęsknoty — miał nadzieję

odkryć w tych silnych, wolnych od trądziku rysach obietnicę

swoich przyszłych szans u dziewcząt. Chciał mieć jego

twarz, nie chciał jego rad, zakazów i ocen. Być może

przytłaczałaby go obecność jakiegokolwiek teścia, nawet

gdyby trafił mu się ktoś o wiele mniej imponujący od

Johna Grammaticusa.

Już od ich pierwszego spotkania w 1982 roku, kiedy

Page 222: McEwan Ian Sobota

222

przybył do chateau kilka godzin po skonsumowaniu miłości

do Rosalind na dolnej koi płynącego do Bilbao promu,

młodszy asystent Perowne nie godził się na protekcjonalne

traktowanie, nie życzył sobie występować w roli przyszłego

syna. Był dorosłym mężczyzną o wyspecjalizowanych

umie-

jętnościach, które nie wydawały się w niczym gorsze od

tych, którymi dysponuje pierwszy lepszy poeta. Wiedział

od Rosalind o Górze Fudżi, zamieszczanym w wielu an-

tologiach wierszu Grammaticusa, nie czytał jednak poezji

i wyznał to bez żenady przy kolacji tego pierwszego wie-

czoru. W tym czasie John był w okresie Bez egzekwii —

jak się okazało, swoim ostatnim przedłużonym okresie

twórczym — i nie zaintrygowało go bynajmniej to, czego

nie czytał w wolnym czasie jakiś młody medyk. -A później,

kiedy na stole pojawiła się szkocka, nie przejął-się także,

a może nawet nie zauważył, że ten sam doktor nie zgadza

się z nim w kwestiach polityki — Grammaticus był wczes-

nym fanem pani Thatcher, muzyki — bebop zdradził jazz —

oraz prawdziwej natury Francuzów — co do jednego sprze-

dajnych.

Rosalind stwierdziła nazajutrz rano, że Henry za bardzo

starał się zwrócić na siebie uwagę starszego pana — nader

irytujące spostrzeżenie, ponieważ miał zupełnie odwrotny

zamiar. Ale chociaż przestał wdawać się w spory, niewiele

się między nimi zmieniło od owego pierwszego wieczoru,

nawet po małżeństwie, urodzeniu dzieci i ponad dwóch

dziesięcioleciach. Perowne trzyma się na dystans, a Gram-

maticusowi odpowiada ten układ i nie zauważając zięcia,

zwraca się bezpośrednio do córki i wnuków. Traktując się

na pozór przyjaźnie, obaj są w gruncie rzeczy sobą

znudzeni.

Perowne nie rozumie, jak poezja — która wydaje się zaję-

ciem okazjonalnym niczym winobranie — może wypełniać

całe życie zawodowe, jakim cudem tak wielki gmach repu- tac

Ji i dumy wspiera się na tak wątłych podstawach i dla-

Page 223: McEwan Ian Sobota

223

czego sądzi się, że poeta pijak różni się od każdego

innego pijaka; podczas gdy Grammaticus — zdaniem

Perowne'a — uważa go za zwykłego rzemieślnika, nie-

kulturalnego i nużącego łapiducha, należącego do katego-

rii ludzi, którym, w miarę jak posuwa się w latach, coraz

mniej ufa.

Jest jeszcze inna sprawa, naturalnie nigdy głośno niepod-

noszona. Dom przy placu, podobnie jak chàteau, odziedzi-

czyła po swoich rodzicach matka Rosalind, Mariannę. Kiedy

wyszła za Grammaticusa, londyński dom stał się rodzinnym

gniazdem, w którym dorastali Rosalind i jej brat. Po śmierci

Mariannę w wypadku drogowym jej ostatnia wola była

jasna — londyński dom przechodzi na dzieci, a John dostaje

St Felix. Mieszkający w małym mieszkanku w Archway

Rosalind i Henry zaciągnęli cztery lata po ślubie dług

hipoteczny, żeby spłacić jej brata, który chciał mieć apar-

tament w Nowym Jorku, i pewnego radosnego dnia razem

z dwójką małych dzieci przeprowadzili się do dużego domu.

Wszystkie te transakcje zawierano bez złej woli, lecz w trak-

cie swoich wizyt Grammaticus ma zwyczaj zachowywać

się niczym od dawna nieobecny, pozdrawiający najemców

i potwierdzający swoje prawa właściciel. A może Henry,

w którego psychicznej konstytucji nie ma miejsca dla ojca,

jest nadwrażliwy. Tak czy inaczej to go irytuje; jeśli ma się

w ogóle spotykać ze swoim teściem, woli, żeby to si

działo we Francji.

Idąc w stronę frontowych drzwi, przypomina sobie, że

wbrew temu, do czego zachęca go szampan, nie powinien

ujawniać swoich uczuć; celem dzisiejszego spotkania jest

pojednanie Daisy z dziadkiem trzy lata po tym, co Theo

nazwał na cześć różnych thrillerów „Odtrąceniem New-

digate". Będzie chciała mu pokazać próbny egzemplarz,

a starszy pan całkiem słusznie przypomni rolę, jaką odegrał

w jej sukcesie. Z tą zacną myślą otwiera drzwi i widzi

Page 224: McEwan Ian Sobota

224

Grarrrrnaticusa w odległości kilku stóp od progu. Jego teść

stoi na chodniku w długim, ściągniętym paskiem weł-

nianym płaszczu, kapeluszu i z laską, z głową odchyloną

do tyłu i profilem rysującym się w zimnym białym świet-

le ulicznych latarni. Najprawdopodobniej pozował dla

Daisy.

— A... Henry — mówi z rozczarowaniem, które po-

brzmiewa w opadającej intonacji jego głosu. — Przygląda-

łem się wieży...

Grammaticus nie zmienia pozycji, więc Perowne czuje

się zobligowany wyjść i stanąć razem z nim na chodniku.

— Próbowałem na nią spojrzeć — kontynuuje teść —

oczyma Roberta Adama, kiedy wytyczał ten plac. Zastana-

wiałem się, co by o niej pomyślał. Jak sądzisz?

Wieża wznosi się nad platanami centralnych ogrodów,

za odbudowaną fasadą południowej pierzei; wysoko na

przeszklonej łodydze tkwi sześć usytuowanych jeden nad

drugim kolistych tarasów z ogromnymi talerzami anten,

a wyżej zestaw grubych kół lub rękawów, których

geometrię

obrysowują fluoroscencyjne lampy. Tańczący Merkury

spra-

wia w nocy figlarne wrażenie. Mały Theo lubił pytać, czy

wieża trafiłaby w ich dom, gdyby runęła w tę stronę,

i zawsze bardzo się cieszył, kiedy jego ojciec odpowiadał,

że owszem, trafiłaby z całą pewnością. Ponieważ Perowne

i Grammaticus nie przywitali się jeszcze ani nie wymienili

uścisku dłoni, ich rozmowa jest bezcielesna niczym wy-

miana zdań na czacie.

Perowne, uprzejmy gospodarz, podejmuje grę.

— No cóż, mógłby spojrzeć na nią okiem inżyniera —

mówi. — Zdziwiłoby go całe to szkło i strzelistość budowli.

Podobnie jak światło elektryczne. Widziałby w niej bardziej

maszynę niż budynek.

Grammaticus daje do zrozumienia, że to żadna odpo- wiedź.

Page 225: McEwan Ian Sobota

225

— Tak naprawdę jedyną dostępną dla niego pod koni

osiemnastego wieku analogią byłaby wieża katedry. Porny

lałby na pewno, że to jakaś religijna budowla... w jaki

innym celu mieliby ją wznosić tak wysoko? Musiałby dojś1

do wniosku, że te talerze są ozdobami albo pełnią jak-1

rytualną rolę. W religii przyszłości.

— W takim razie niewiele by się pomylił.

Grammaticus podnosi głos, żeby go zagłuszyć.

— Na litość boską, człowieku. Spójrz na proporcje ty

kolumn, na te żłobione głowice! — Wskazuje teraz las

wschodnią pierzeję placu. — Oto piękno, które rozpozn*

jesz. Oto samowiedza. Inny świat, inna świadomość. Adam

byłby porażony brzydotą tej szklanej paskudy. Nie ma

w niej ludzkiej skali. Jest przytłaczająca. Żadnego wdzięku,

żadnego ciepła. Zasiałaby lęk w jego sercu. Jeśli tak ma

wyglądać nasza religia, powiedziałby sobie, w takim razie

mamy naprawdę przesrane.

Patrząc na georgiańskie kolumny wschodniej fasady,

Perowne widzi na pierwszym planie, w odległości około

trzydziestu jardów dwie postaci w skórzanych kurtkach

i wełnianych czapeczkach. Siedzą blisko siebie na ławce,

pochylone do przodu i odwrócone do nich plecami; zakłada,

że dobijają jakiegoś targu. W jakim innym celu mieliby

przesiadywać tutaj w chłodny lutowy wieczór? Ogarnia go

niecierpliwość.

— Daisy czeka na ciebie. Robi ci mocnego drinka —

wtrąca i nie czekając, aż Grammaticus potępi cywilizację,

w której obaj żyją, albo zacznie wynosić pod niebiosa

inną, pozostającą poza ich zasięgiem, ujmuje swego teścia

pod łokieć i popycha go łagodnie w stronę szerokich,

jasno oświetlonych otwartych drzwi. John jest w ekspan-

sywnej, stosunkowo łagodnej fazie i Daisy nie powinna

jej przegapić. W późniejszych stadiach może nie dojść

do pojednania.

Page 226: McEwan Ian Sobota

226

Bierze jego płaszcz, laskę i kapelusz, prowadzi go do

salonu i idzie zawołać córkę. Ta wchodzi już na górę z tacą,

na której jest nowa i stara butelka szampana, dżin, lód,

cytryna, dodatkowe kieliszki dla Rosalind i Thea oraz

makadamowe orzeszki w malowanej misce, którą przywioz-

ła ze studenckiej wycieczki do Chile. W odpowiedzi na jej

pytające spojrzenie Henry robi wesołą minę: wszystko

będzie dobrze. Przewidując, że Daisy uściska się ze swoim

dziadkiem, odbiera jej tacę i idzie w ślad za nią. Ale

Grammaticus, który stoi pośrodku pokoju, prostuje się

oficjalnie i Daisy przyhamowuje. Możliwe, że podobnie

jak Henry'ego zaskoczyła go jej uroda; może zdziwiła

poufałość. Podchodząc do siebie, mruczą: „Daisy" i „dziad-

ku", po czym podają sobie dłonie i znalazłszy się w pozycji

wymuszonej przez ciała, których nic nie może już zatrzy-

mać, nieporadnie całują się w policzki.

Henry stawia tacę i miesza dżin z tonikiem.

— Proszę bardzo — mówi. — Wznieśmy toast. Za

poezję.

Dostrzega, że ręka starego drży, gdy bierze swój dżin.

Daisy i jej dziadek podnoszą kieliszki i mrucząc coś niewy-

raźnie, nie powtarzając do końca słów, które nie powinny

paść z ust profana, spełniają toast.

— Wykapana Mariannę, kiedy ją po raz pierwszy spot-

kałem — mówi Grammaticus do Henry'ego.

Perowne zauważa, że w przeciwieństwie do niego teść

me ma wilgotnych oczu; mimo pasji i zmian nastroju w Grammaticusie jest jakaś powściągliwość, niemal stalowa

obojętność. Potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji, za-

chować wyniosłość nawet w towarzystwie najbliższych.

Dawno temu — według Rosalind, kiedy miał trzydzieści

kilka lat — nauczył się pańskich manier i przestał dbać 0 to, co sobie ktokolwiek pomyśli.

— Wspaniale wyglądasz — mówi do niego Daisy.

Page 227: McEwan Ian Sobota

227

Grammaticus kładzie jej dłoń na ramieniu.

— Przeczytałem wszystko jeszcze raz w hotelu dziś po

południu — oznajmia. — Te wiersze są cholernie dobre

Daisy. Nikt nie pisze tak jak ty.

Upija kolejny łyk i deklamuje z dziwnie melodyjnym

zaśpiewem.

Mą łódź zuchwałą, choć gorszą niż inne,

Bezmiar twój także łekko uniesie.

W oczach migoczą mu iskry i przekomarza się z nią

jak dawniej.

— No. Powiedz szczerze. Kim jest ten inny poeta o talen

cie wielkim jak galeon?

Grammaticus oczekuje hołdu, który, jak uważa, słusznie

mu się należy. Ale chyba na to trochę za wcześnie. Za

bardzo się spieszy. Jest całkiem możliwe, że Daisy zadedy-

kowała swój tomik dziadkowi, lecz Perowne ma co do tego

pewne obawy. To kolejny powód, dla których chciał obej-

rzeć próbny egzemplarz.

Daisy jest zmieszana. Chce coś powiedzieć, ale potem

zmienia zdanie.

— Zaczekaj, to zobaczysz — mówi w końcu, uśmiecha-

jąc się z przymusem.

— Tak naprawdę Szekspir wcale nie sądził, że jest małą

łódką żeglującą pośród dalekomorskich żaglowców. Mówiąc

to, żartował, był zgryźliwy. Więc może ty też jesteś, moja

droga.

Daisy waha się, jest zakłopotana, nie wie, jak się ma

zachować. Zasłania się uniesionym kieliszkiem. A potem

stawia go na stole, najwyraźniej podjąwszy decyzję.

— Ten wers nie brzmi „bezmiar twój także lekko unie-

sie", dziadku.

— Oczywiście, że tak. Sam uczyłem cię tego sonetu.

Page 228: McEwan Ian Sobota

228

_ Wiem, że mnie uczyłeś. Ale z „lekko" nie zgadza się

metrum. Powinno być „Bezmiar twój także swobodnie

uniesie"*.

Iskierki w oczach Grammaticusa po prostu gasną. Mierzy

surowym spojrzeniem wnuczkę, a ona odpowiada mu tym

samym, piorunując go wzrokiem podobnie jak wcześniej

w kuchni ojca. Porzuciła pozory lojalności i nie zamierza

dać się wdeptać w ziemię. Słowo „metrum" budzi w Hen-

rym niechciane wspomnienie, ukłucie zawodowego niepo-

koju związanego z brakiem stu dziewięćdziesięciu tysięcy

funtów w funduszu, który zarząd przeznaczył na zakup

silniejszego skanera MRI. Czy można jeszcze coś zrobić

w tej sprawie? Może powinien wysłać e-maila. Co się tyczy

metrum w poezji, nie potrafi powiedzieć, dlaczego

„swobod-

nie" jest lepsze od „lekko".

— No proszę — mruczy Grammaticus. — Nie zgadza

się metrum. Jak to możliwe? Co nowego w szpitalu,

Henry?

Od ponad dwudziestu lat ani razu nie zapytał o szpital

i Henry nie może pozwolić, żeby jego córkę zwekslowano

na boczny tor. Z drugiej strony to niesamowite: nie widzieli

się trzy lata i skaczą sobie do gardeł po minucie.

— Moja własna pamięć płata mi o wiele gorsze figle —

mówi lekkim tonem do Grammaticusa, w całkiem przeko-

nujący sposób udając rozbawienie. Następnie odwraca się

do Daisy, która jest zbita z tropu i wygląda, jakby szukała

pretekstu, żeby wyjść z pokoju. Nie pozwoli jej zrejtero-

wać. — Wyjaśnij mi to. Dlaczego z „lekko" metrum się nie

zgadza, a ze „swobodnie" jest w porządku?

■— „Bezmiar twój także swobodnie uniesie" to jedenas-

tozgłoskowiec — odpowiada dobrodusznie Daisy,

tłumacząc

te. oczywistość ojcu i wbijając ją do głowy dziadkowi. —

* Przełożył Maciej Słomczyński.

Page 229: McEwan Ian Sobota

229

Gdyby wstawić „lekko", byłoby o jedną zgłoskę za mało

i rytm zostałby zakłócony.

Grammaticus siada tymczasem na skórzanej sofie z os-

tentacyjnym jękiem, który częściowo zagłusza jej ostatnie

słowa.

— Nie bądź zbyt okrutna dla starego człowieka — mó-

wi. — „Nie sen to był; leżałem zbudzony". U Szekspira

jest mnóstwo za krótkich linijek, całe dziesiątki w sonetach.

Gdyby napisał „lekko", i tak udawalibyśmy, że metrum się

zgadza.

— To cholerny Wyatt* — mruczy cicho Daisy, tak żeby

starszy pan jej nie usłyszał.

Perowne zerka na nią i podnosi ukradkiem palec. Wygrała

starcie i powinna wiedzieć, że dziadek musi mieć ostatnie

słowo. Chyba że ma ochotę chandryczyć się z nim do

kolacji i później.

— Masz rację. Udawalibyśmy. Jeszcze dżinu, dziad-

ku? — W jej głosie nie słychać urazy.

Grammaticus podaje jej szklankę.

— Sam sobie doleję toniku.

Kiedy drink zostaje przyrządzony, Daisy odczekuje kilka

sekund, aż cisza stanie się neutralna, i pochyla się do ojca.

— Pójdę i skończę nakrywać do stołu — mruczy.

Może Henry'emu za bardzo zależy na tym pojednaniu,

może jest zbyt niecierpliwy. Czy to ma w ogóle jakieś

znaczenie? Cóż można poradzić na to, że Daisy przerosła

w swoim życiu kolejnego nauczyciela? Zaszła w niej zmia-

na, której nie rozumie, pojawił się niepokój powściągany

co jakiś czas przez dobre maniery, pewna wojowniczość,

* Wiersz Thomasa Wyatta Stronią ode mnie, które ongi mnie szukały

Stanisław Barańczak przetłumaczył trzynastozgłoskowcem. Oryginalny wers

„It was no dream; I lay broad waking", w którym brakuje jednej sylaby,

w jego przekładzie ma zachowane metrum: „Nie sen to był, bo nie masz snów

równych tej jawie".

Page 230: McEwan Ian Sobota

230

która na zmianę wzbiera i opada. Poza tym Henry nie chce

popijać sam na sam ze swoim teściem. Pragnie, by do

domu wróciła Rosalind ze wszystkimi swoimi prostymi

talentami: matki, córki, żony, prawniczki.

___ Chciałbym zobaczyć ten próbny egzemplarz — mówi

do Daisy. — Dobrze.

Perowne siada na drugiej sofie, przy pokrytym bliznami,

polerowanym palisandrowym stole i popycha orzeszki

w stronę Grammaticusa. Słyszą, jak Daisy klnie cicho,

grzebiąc w holu w swoim plecaku. Żaden z nich nie

zawraca

sobie głowy luźną pogawędką. Nawet gdyby zdołali uzgod-

nić, o czym warto by porozmawiać, żadnego nie interesuje

opinia drugiej strony. Zachowują więc pogodne milczenie.

Rozsiadłszy się wygodnie po raz pierwszy od powrotu do

domu, ze stopami cudownie uwolnionymi od ciężaru ciała,

słuchem nieco przytępionym po koncercie Thea, udami,

które znowu bolą go po sąuashu, i w nastroju podreperowa-

nym przez wino i trzy kieliszki szampana na pusty żołądek,

Perowne poddaje się łagodnemu falowaniu dysocjacji. Nic

nie ma większego znaczenia. Wszystko, co go niepokoiło,

zostało pomyślnie rozwiązane. Piloci okazali się nieszkod-

liwymi Rosjanami, Lily otoczona jest troskliwą opieką,

Daisy wróciła do domu ze swoim tomikiem poezji, dwa

miliony demonstrantów to poczciwe dusze, Theo i Chas

napisali wspaniałą piosenkę, Rosalind wygra sprawę w po-

niedziałek i zaraz tu będzie, jest statystycznie niemożliwe,

aby terroryści zamordowali dziś wieczorem jego rodzinę,

gulasz, podejrzewa, jest chyba wyjątkowo udany, wszyscy

Pacjenci, których zoperuje w przyszłym tygodniu, na pewno

Przeżyją, Grammaticus jest pełen dobrych chęci, a jutro — w niedzielę — Henry'ego i Rosalind czeka długi sen i zmys-

łowy ranek. Nadeszła pora, by nalać sobie kolejny kieliszek.

Kiedy sięga po butelkę i sprawdza, czy nie trzeba dolać

Page 231: McEwan Ian Sobota

231

teściowi, słyszą dobiegający z holu głośny metaliczny

zgrzyt, a potem krzyk Daisy, donośny męski baryton, trzaś-

niecie frontowych drzwi, pod wpływem którego kręgi roz-

chodzą się po dżinie poety, i na koniec miękki odgłos

zderzających się ze sobą ciał. Theo jest w domu i ściska

swoją siostrę. Kilka sekund później, wchodząc do salonu

i trzymając się za ręce, dzieci prezentują tableau swoich

obsesji i wspaniałych karier, które, co przyznaje bez za-

zdrości Henry, zawdzięczają dziadkowi: Daisy trzyma prób-

ny egzemplarz swojego tomiku, a jej brat schowaną w fute-

rale gitarę. Z całej rodziny Theo najswobodniej czuje się

w obecności Grammaticusa. Łączy ich muzyka i nie współ-

zawodniczą ze sobą: Theo gra, a jego dziadek słucha i po-

rządkuje swoje bluesowe archiwum — obecnie z pomocą

wnuka przeniesione na twardy dysk.

— Nie wstawaj, dziadku — woła, opierając gitarę

0 ścianę.

Ale kiedy podchodzi do starszego pana, ten zrywa się

z sofy i ściskają się bez skrępowania. Daisy siada koło ojca

1 kładzie mu książkę na kolanach.

Grammaticus trzyma wnuka za rękę, ożywiony i od-

młodzony jego obecnością.

— Więc masz dla mnie nową piosenkę — mówi.

Okładka tomiku jest w kolorze akwamaryny, litery czarne.

Wpatrując się w tytuł i nazwisko autorki, Perowne obejmuje

córkę i ściska jej ramię, a ona przysuwa się bliżej, żeby

zobaczyć książkę jego oczyma. On widzi ją jej oczyma

i próbuje wyobrazić sobie radość córki. W jej wieku był

zakuwającym łacińskie słówka i nazwy anatomiczne studen-

tem piątego roku, który nie śnił nawet o takich możliwoś-

ciach. Wolną ręką otwiera stronę tytułową i razem czytają

znowu te trzy słowa, tym razem otoczone podwójną prosto-

kątną ramką: Ma łódź zuchwała, Daisy Perowne, a niżej

wydawca i miejsca wydania, Londyn i Boston. Jej łódź,

Page 232: McEwan Ian Sobota

232

nieważne, mała czy duża, wypłynęła na wielkie wody. Theo

mówi coś i Henry podnosi wzrok.

i Tato. Tato! Piosenka. Co o niej myślisz?

Kiedy dzieci były małe, trzeba było dbać o równy podział

pochwał. Od najmłodszych lat wysoko mierzyli. Powinien

był porozmawiać o piosence wcześniej, kiedy był sam na

sam z Grammaticusem. Ale potrzebne mu było

półminutowe

interludium pozytywnego myślenia.

— Porwała mnie — mówi. I ku zaskoczeniu wszystkich

podnosi podbródek i w miarę wiernie śpiewa. — Więc

pozwól, żebym cię tam zabrał. Na plac w moim mieście,

plac w moim mieście.

Theo wyjmuje płytę z kieszeni kurtki i daje ją dziadkowi.

— To nagranie z dzisiejszego popołudnia. Nie jest ideal-

ne, ale zorientujesz się, o co chodzi.

Henry odwraca się z powrotem do córki.

— Podoba mi się ten Londyn i Boston. Jest w tym klasa.

Wodzi palcem po niewielkich wersalikach. Na następnej

stronie dostrzega z ulgą dedykację. Johnowi Grammati-

cusowi.

— Nie wiem, czy to w porządku — szepcze mu do ucha

z nagłą udręką Daisy. — Powinnam zadedykować ją tobie

i mamie. Nie wiedziałam po prostu, co zrobić.

— Dobrze postąpiłaś — mruczy Henry, ponownie ją

ściskając.

— Nie jestem pewna. Mogę to jeszcze zmienić.

■— On wskazał ci tę drogę, to jak najbardziej logiczne.

Będzie szczęśliwy. Wszyscy jesteśmy. Słusznie postąpi-

łaś — zapewnia ją Henry. — Będą następne książki —

dodaje, na wypadek gdyby usłyszała cień żalu w jego gło-

sie. — Możesz uhonorować całą rodzinę.

Dopiero w tym momencie, czując emanującą od niej falę Cl

epła i drżenie skulonego, przytulonego do niego ciała,

Poznaje, że Daisy płacze, przyciskając mu twarz do ramie-

Page 233: McEwan Ian Sobota

233

nia. Theo i jego dziadek stoją w innej części pokoju przy

półkach z płytami i rozmawiają o jakimś pianiście boogie

— Hej, maleńka — szepcze jej do ucha Henry. — Co

się dzieje, kochanie?

Daisy płacze bezgłośnie jeszcze mocniej i potrząsa głową,

nie mogąc się odezwać.

— Chcesz, żebyśmy przeszli do biblioteki?

Daisy ponownie potrząsa głową, a on gładzi japo

włosach

i czeka.

Czyżby szło o miłosny zawód? Stara się powstrzymać

spekulacje. Nie potrafi sobie przypomnieć żadnych kon-

kretów z jej dzieciństwa, ale ta sytuacja — kiedy czeka, aż

Daisy się opanuje i powie mu, dlaczego płakała — wydaje

mu się mgliście znajoma. Zawsze była elokwentna. Wszyst-

kie te powieści, które przeczytała jako dziecko, zwłaszcza

odkąd pokierował nią dziadek, nauczyły ją dokładnego

opisywania uczuć. Henry odchyla się do tyłu i cierpliwie,

czule obejmuje córkę. Daisy już nie płacze, lecz wciąż

przyciska głowę do jego ramienia i ma zamknięte oczy. Jej

tomik leży na jego kolanach, otwarty na stronie z dedykacją.

Za jego plecami Theo i Grammaticus wymieniają uwagi

o nagraniach i składzie zespołów, rozmawiając niczym

prawdziwi pasjonaci przyciszonym tonem i nie zakłócając

panującego w salonie spokoju. Grammaticus trzyma w ręku

kolejny dżin, chyba trzeci, ale jest niesamowicie trzeźwy.

Perowne czuje mrowienie w miejscu, gdzie Daisy przyciska

głowę do jego ramienia. Przygląda się z czułością niewiel-

kiemu widocznemu fragmentowi jej twarzy. Wiek i do-

świadczenie nie wycisnęły najmniejszego śladu w kąciku

jedynego widzianego przezeń oka; widać tylko czystą,

napiętą skórę, lekko zaróżowioną, niczym obrzeża siniaka.

Zewnętrzna poza, zachłyśnięcie się seksualną swobodą

maskują fakt, że dzieciństwo nie odchodzi tak szybko. Daisy

wyrosły piersi i dostała pierwszy okres w czasie, gdy jej

Page 234: McEwan Ian Sobota

234

łóżko było tak zapchane pluszowymi misiami i innymi

zwierzakami, że z trudem się tam sama mieściła. A potem

było pierwsze konto w banku, uniwersytecki dyplom oraz

prawo jazdy, zacierające, kamuflujące rysy dziecka, które

tylko rodzice potrafią rozpoznać w świeżo uformowanej

dorosłej osobie. Obserwując ją teraz, Henry wie jednak, że

bez względu na to, jak mocno się do niego tuli, w tym

geście nie ma nic niewinnego. Możliwe, że jej umysł

pracuje

szybko, szybciej niż jego, analizując popękaną mozaikę

niedawnych wypadków — podniesione głosy w mieszkaniu,

migawki z paryskich ulic, otwartą walizkę na nieposłanym

łóżku — wszystko, co wprawia ją w przygnębienie. Można

patrzeć na głowę, na bujne włosy i tylko się domyślać.

To drugie senne interludium trwa może pięć, może dzie-

sięć minut. W którymś momencie, kiedy logika jego myśli

zaczyna się sypać, Henry zamyka oczy i dryfuje do tyłu

i w dół — przyjemne uczucie zakłócone przez obrazy

błotnistej rwącej rzeki i rozwiązywania nieporadnymi pal-

cami zawęźlonej liny, która to czynność może być również

przeliczaniem pieniędzy bądź też zamianą weekendów w

dni

robocze. Ale nawet nurkując, wie, że nie wolno mu za-

snąć — ma gości oraz inne obowiązki, których nie jest w stanie natychmiast zdefiniować. Na dźwięk otwieranych

przez Rosalind drzwi porusza się i spogląda wyczekująco

Przez lewe ramię. Daisy także unosi lekko głowę, a Theo 1 Grammaticus przestają rozmawiać. Mija niezwykle dużo

czasu, zanim dociera do nich odgłos zamykanych drzwi.

Perowne'owi przychodzi do głowy, że jego żona jest ob-

juczona siatkami albo prawniczą makulaturą. Ma zamiar

Wstać i jej pomóc, lecz w tej samej chwili Rosalind

wchodzi

Page 235: McEwan Ian Sobota

235

do salonu. Porusza się powoli i sztywno, najwyraźniej

obawiając się tego, co może zobaczyć. Trzyma w ręku

Page 236: McEwan Ian Sobota

236

swój brązowy skórzany neseser i ma bladą, spiętą twarz

jakby niewidzialne ręce ciągnęły jej skórę w stronę uszu

Ciemne, szeroko otwarte oczy pragną zakomunikować coś

czego usta, jednocześnie uchylające się i zamykające, nie

mogą im powiedzieć. Patrzą, jak staje i ogląda się w stronę

drzwi, przez które weszła.

— Mamo? — woła do niej Daisy.

Perowne wyzwala się z objęć córki i wstaje. Chociaż

Rosalind ma na sobie garsonkę i zimowe palto, wydaje mu

się, że widzi, jak gwałtownie bije jej serce — wrażenie

wywołane przez szybki, płytki oddech. Rodzina woła ją po

imieniu i rusza ku niej, a ona cofa się i opiera o wysoką

ścianę. Ostrzega ich oczyma, ukradkowym gestem ręki. Na

jej twarzy maluje się nie tylko lęk, lecz gniew; ściągnięta

górna warga może świadczyć o odrazie. Przez szeroką na

ćwierć cala szparę między futryną i drzwiami od strony

zawiasów Perowne dostrzega w holu podobną do cienia

postać, która waha się, a potem cofa. Obserwując reakcję

Rosalind, wyczuwają, że ktoś obcy wejdzie do pokoju,

jeszcze zanim to widzą. Mimo to postać w holu ociąga się

i Perowne o wiele wcześniej od innych zdaje sobie sprawę,

że w domu jest nie jeden, lecz dwaj intruzi.

Kiedy mężczyzna wchodzi do pokoju, Perowne natych-

miast rozpoznaje jego strój: skórzaną kurtkę i wełnianą

czapkę. Ci dwaj na ławce czekali na odpowiednią okazję.

Chwilę przed tym, nim przypomni sobie nazwisko, rozpo-

znaje również twarz, ten szczególny krok i rozedrgane

ruchy. Mężczyzna staje blisko, zbyt blisko Rosalind. Ta nie

kuli się, nie daje się przytłoczyć. Ale musi się od niego

odwrócić, żeby znaleźć w końcu słowo, które próbowała

wyartykułować. Patrzy mężowi prosto w oczy.

— Nóż — mówi, jakby zwracała się tylko do niego. —- On ma nóż.

Baxter trzyma prawą rękę głęboko w kieszeni kurtki.

Page 237: McEwan Ian Sobota

237

Mierzy wzrokiem pokój i obecnych w nim ludzi i wydyma

usta w uśmiechu, niczym ktoś, kto nie może się doczekać,

żeby opowiedzieć dowcip. Przez całe popołudnie musiał

wyobrażać sobie to wejście. Wykonując ledwie

dostrzegalne

ruchy głową, omiata wzrokiem stojących w głębi pokoju

Thea i Grammaticusa, a potem Daisy i stojącego przed nią

Perowne'a. Fakt, że zjawił się tu Baxter, jest oczywiście

logiczny. Przez kilka sekund jedyną myślą Perowne'a jest

głupie oczywiście. To układa się w sensowną całość.

Obecne

są prawie wszystkie elementy jego dnia; brakuje tylko matki

i Jaya Straussa z rakietą do squasha. Zanim Baxter się

odezwie, Perowne stara się spojrzeć na pokój jego oczyma,

jakby można było dzięki temu przewidzieć skalę czekają-

cych ich kłopotów: dwie butelki szampana, dżin, pojemniki

z lodem i cytryną, przytłaczająco wysoki sufit ozdobiony

stiukami, wiszące po obu stronach Hodgkina grafiki Bridget

Riley, przyćmione lampy, wysłany perskimi dywanami

parkiet z czereśniowego drzewa, sterty rzuconych beztrosko

poważnych książek, polerowany od dziesięcioleci palisand-

rowy stół. Rozmiary rekompensaty mogą być znaczne.

Perowne przygląda się również oczyma Baxtera swojej

rodzinie: dziewczyna i starszy facet nie powinni sprawiać

problemów; chłopak jest silny, lecz nie wygląda na

zdolnego

do oporu. Co do tyczkowatego doktora, to on jest powodem

całej wizyty. Oczywiście. Jak powiedział Theo, ci ludzie ma

ją swoją dumę i oto duma zjawiła się z nożem w rękawie.

Kiedy wszystko może się zdarzyć, wszystko ma znaczenie.

Henry stoi w odległości dziesięciu stóp od Baxtera. Gdy

Rosalind ostrzega ich przed nożem, zastyga w pół kroku w chwiejnej pozycji. Po chwili, niczym dziecko naśladujące

kroki babuni, stawia lewą stopę równo z prawą, w pewnej

°dległości od niej. Rosalind daje mu znak oczyma i lekkim

Potrząśnięciem głowy, żeby się cofnął. Nie zna tła sprawy; m

yśli, że to zwykli włamywacze i że mądrzej będzie po-

Page 238: McEwan Ian Sobota

238

zwolić im zabrać, co chcą, i mieć nadzieję, że sobie pójdą

Nie zna również patologii. Przez cały dzień spotkanie na

University Street było obecne w jego myślach, niczym prze- i

dłużona fortepianowa nuta. Ale prawie zapomniał o Baxte-

rze, nie o fakcie jego egzystencji, lecz o fizycznej realnością

kwaśnym odorze nikotyny, drżącej prawej ręce, małpich

rysach podkreślonych teraz przez wełnianą czapkę.

Baxter daje mu spojrzeniem znak, że również zauważył

jego krok do przodu.

— Macie wyjąć z kieszeni wszystkie komórki i położyć

je na stole — mówi. — Dzieciaki najpierw — dodaje,

kiedy nikt się nie porusza. — No dalej, powiedz im ~ą zwraca się do Rosalind.

— Daisy, Theo. Chyba lepiej będzie to zrobić.

W głosie Rosalind słychać przede wszystkim gniew, nie

strach, a także bunt pobrzmiewający w powściągliwym

„chyba". Daisy drżą ręce i nie od razu udaje jej się wyciąg-

nąć telefon z ciasnej kieszeni spódniczki. Wydaje z siebie

krótkie poirytowane sapnięcia. Theo kładzie swoją komórkę

na stole i okrąża go, żeby jej pomóc; dobre posunięcie,

zdaniem jego ojca, ponieważ stoi teraz tuż przy nim. Prawa

ręka Baxtera tkwi głęboko w kieszeni kurtki. Jeśli zdołają

uzgodnić stosowny moment, są w odpowiedniej pozycji,

żeby się na niego rzucić.

Ale Baxter myśli o tym samym.

— Połóż jej komórkę obok swojej i wracaj tam, gdzie

stałeś. No już. Cofnij się. Jeszcze dalej.

Gdzieś w gabinecie Henry'ego, w pełnej rupieci szuf-

ladzie jest gaz pieprzowy, który kupił przed wieloma laty

w Houston. Na dole, w zewnętrznej piwnicy, pośród sprzętu

campingowego i starych zabawek jest kij baseballowy-

W kuchni jest pewna liczba noży i tasaków. Ale siniak na

piersi przypomina mu, że przegra walkę na noże w ciągu

kilku sekund.

Page 239: McEwan Ian Sobota

239

Baxter odwraca się do Rosalind.

Teraz twój telefon.

Rosalind wymienia spojrzenia z Henrym, po czym wsu-

wa rękę do kieszeni płaszcza i kładzie komórkę na dłoni

Baxtera. — Teraz ty.

— Ładuje się na górze — odpowiada Perowne.

— Nie pogarszaj sytuacji, cipo — mówi Baxter. —

Widzę ją.

Komórka wystaje z półokrągłego wycięcia w kieszeni

dżinsów. Pozostała jej część wybrzusza materiał.

— Więc widzisz.

— Połóż ją na podłodze i popchnij w moją stronę.

Żeby go zachęcić, Baxter wyjmuje w końcu z kieszeni

nóż. Z tego, co widzi Perowne, to staroświecki kuchenny

nóż z pomarańczową drewnianą rączką i zakrzywionym

ostrzem bez połysku. Pamiętając, żeby nie wykonywać

żadnych zaskakujących i szybkich ruchów, przyklęka i po-

pycha komórkę w stronę Baxtera. Ten, zamiast ją podnieść,

woła wspólnika.

— Hej, Nige. Możesz już wejść. Zabierz te telefony.

Chłopak o końskiej twarzy staje ostentacyjnie w progu.

— Kurewsko wielka chata — oznajmia. — Oho. Pan od

agresji drogowej — dodaje na widok Perowne'a.

— A ten biedny dziadek w kącie? — mówi Baxter,

kiedy jego kumpel zbiera komórki. — Nie powiecie mi

chyba, że nie kupiliście mu telefonu.

Grammaticus wychodzi z cienia i robi kilka kroków w jego stronę. W prawej ręce ma pustą szklankę.

— Tak się składa, że nie mam. A nawet gdybym miał,

kazałbym ci go wsadzić w twój tchórzliwy tyłek.

— To twój tato? — pyta Baxter Henry'ego.

Nie pora teraz na subtelne rozróżnienia i Perowne uważa,

ze mówiąc „tak", udziela właściwej odpowiedzi.

Page 240: McEwan Ian Sobota

240

Ale oczywiście się myli. Baxter przechodzi przez po-

kój swoim nierównym posuwistym krokiem popychacza

łodzi, zatrzymując się na chwilę po drodze, żeby ominąć

Nigela. Palce zaciska mocno na rączce skierowanego

w dół noża.

— To nie było zbyt miłe... ze strony takiego wytwornego

starszego pana.

Wyczuwając katastrofę, Perowne próbuje znaleźć sięjj

między Baxterem i Grammaticusem, lecz Nigel, szczerząc

zęby, staje mu na drodze. Nie ma czasu.

— On nic wam nie zrobił — woła szybko Perowne. 1

Ale w tej samej chwili Baxter staje przed Grammaticusem

i chociaż Theo natychmiast zgaduje, co się święci, i podnosi

w obronnym geście ramię, ręka napastnika zatacza łuk przed

twarzą Johna. Słyszą miękki trzask kości, zupełnie jakby

pękła zielona gałązka. Wszyscy Perowne'o wie krzyczą

głośno „nie!" albo „och", ale nie spełniają się ich najgorsze

obawy. Grammaticusa nie uderzyła ręka z nożem. Gołe

kłykcie złamały mu po prostu nos. Kiedy pod poetą uginają

się nogi, Theo łapie go, pomaga uklęknąć i odbiera od

niego szklankę. Bez słowa, nie dając napastnikowi satys-

fakcji w postaci jęku, Grammaticus zasłania twarz rękoma.

Krew kapie spod jego zegarka.

Henry uświadamia sobie nagle, że aż do tej chwili błądził

we mgle. Zdumiony, nawet ostrożny, ale nie porządnie,

pożytecznie wystraszony. W typowy dla siebie sposób

fantazjował o „rzuceniu się" na Baxtera razem z synem,

o pieprzowych sprayach, pałkach i tasakach. Wszystko to

były fantazje. A prawda, którą mieli teraz okazję zobaczyć,

jest taka, że Baxter to specjalny przypadek — facet, który

uważa, że nie ma przyszłości i z tego względu nie grożą

mu żadne konsekwencje. A i tak to tylko ogólny zarys

sytuacji. W jego obrębie mieszczą się szczególne zaburze-

nia, konkretne przejawy jego choroby — impulsywność,

Page 241: McEwan Ian Sobota

241

brak samokontroli, paranoja, zmiany nastroju, depresja

równoważona napadami gniewu. Wszystko to mogło mieć

na niego wpływ, pobudzało go, kiedy zastanawiał się nad

swoją poranną kłótnią z Henrym. I będzie go pobudzało

teraz. Zdolności intelektualne nie uległy jeszcze w

widoczny

sposób deterioracji — najpierw doznają szwanku sfera

emocjonalna oraz koordynacja fizyczna. Na podobny los

skazany jest każdy, kto ma znacznie więcej niż czterdzieści

powtórzeń sekwencji CAG pośrodku mało znanego genu

na chromosomie czwartym. Tak zostało zapisane. Żadna

dawka miłości, leków, studiowania Biblii i więzienia nie

mogą wykurować Baxtera ani uwolnić go od jego klątwy.

Jest zapisana w kruchych proteinach, lecz równie dobrze

można by ją wyryć w kamieniu albo w hartowanej stali.

Rosalind i Daisy otaczają Johna Grammaticusa, który

klęczy przy sofie. Theo opiera bezradnie dłoń na ramieniu

dziadka. Perowne jest w dalszym ciągu blokowany przez

Nigela — nie może go ominąć bez fizycznego starcia.

Baxter, trzymając nóż w prawej dłoni, odchodzi na bok.

Drżącą, rozdygotaną lewą ręką ściąga z głowy wełnianą

czapkę i rozpina zamek błyskawiczny kurtki. Niezgrabnie

zapala papierosa. Paląc, szarpie suwak zamka, patrzy na to,

co dzieje się przy klęczącym na podłodze mężczyźnie,

przenosi koślawo ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

Wygląda, jakby czekał na to, co dalej zrobi.

Mimo całej naukowej argumentacji Perowne nie jest

jednak w stanie przekonać sam siebie, że to wyłącznie

molekuły i wybrakowane geny terroryzują jego rodzinę 1 złamały nos teściowi. On sam też jest za to odpowiedzial-

ny. Upokorzył Baxtera na ulicy w obecności jego kumpli 1 zrobił to już po rozpoznaniu jego choroby. Naturalnie

Baxter przyszedł tutaj, by ratować swoją reputację w obec-

ności świadka. Musiał namówić albo przekupić Nigela.

Chłopak jest głupi, skoro zgodził się współuczestniczyć

Page 242: McEwan Ian Sobota

242

w przestępstwie. Baxter działa, dopóki może, ponieważ

z pewnością wie, co go czeka. W nadchodzących miesiącach

i latach atetoza — te mimowolne, niekontrolowane ruchy _

oraz chorea — bezradne drgawki, grymasy, nagłe unoszenie

ramion i rozprostowywanie palców rąk i stóp — całkowicie

nim zawładną, uczynią jego obecność w gangu zbyt absur-

dalną. Uprawiany przez niego rodzaj przestępczości jest

dla fizycznie zdrowych. W którymś momencie wyląduje,

zwijając się i cierpiąc na halucynacje, na długoterminowym

oddziale psychiatrycznym, którego nigdy już nie opuści,

najprawdopodobniej pozbawiony przyjaciół i z całą pew-

nością niekochany; jeśli będzie miał szczęście, zajmą się

tam w sprawny sposób jego powolną agonią. Teraz, dopóki

wciąż potrafi utrzymać w ręku nóż, przyszedł bronić swojej

godności i być może nawet kształtować swoją legendę.

Tak, ten wysoki zgred w mercedesie popełnił, kurwa, duży

błąd, kiedy rozwalił boczne lusterko staremu Baxterowi.

Historia o Baxterze opuszczonym przez swoich ludzi, po-

konanym przez nieznajomego, któremu udało się wykpić

sianem — wszystko to popadnie w zapomnienie.

A o czym myślał ten nieznajomy, który znał jego

chorobę,;

oglądał pacjentów leczonych przez swoich kolegów, kore-

spondował nawet przed kilku laty z neurochirurgiem z Los

Angeles na temat nowej procedury? Pomysł polegał na

stereotaktycznym wszczepieniu w okolice jądra ogoniastego

i skorupy koktajlu płodowych komórek macierzystych,

pobranych z trzech różnych źródeł, a także zmielonej tkanki

nerwowej pacjenta. Efekty nigdy nie były obiecujące i Pe-

rowne'a nie kusiło, żeby wykonać ten zabieg. Dlaczego nie

dostrzegł, że niebezpiecznie jest upokarzać człowieka tak

niestabilnego emocjonalnie jak Baxter? Żeby uniknąć pobi-

cia i zdążyć na partyjkę squasha. Użył bądź nadużył swojego

autorytetu, żeby wykaraskać się z jednego kryzysu i jego

postępowanie wpędziło go w inny, o wiele gorszy. Od-

Page 243: McEwan Ian Sobota

243

powiedzialność spoczywa na nim; krew Grammaticusa po-

lała się na podłogę, ponieważ Baxter myśli, że starszy pan

jest ojcem Perowne'a. To całkiem dobry początek, jeśli

chce zhańbić syna.

Rosalind i Daisy kucają przy Grammaticusie z papiero-

wymi chusteczkami.

— To nic takiego — mówi do nich stłumionym głosem

John. — Złamałem go już wcześniej. Na schodach jakiejś

cholernej biblioteki.

— Wiesz co? — woła Baxter do Nigela. — Jesteśmy tu

już tak długo i nikt nam nie zaproponował drinka.

Wyłania się sposobność ominięcia Nigela i podejścia do

niskiego stolika, na którym stoi taca. Henry'emu zależy na

tym, żeby zwabić Baxtera do swojej części pokoju, jak

najdalej od grupy otaczającej Grammaticusa. Boi się gwał-

townej reakcji Rosalind lub któregoś z dzieci, kiedy tamten

będzie w pobliżu. Dotyka palcem wskazującym butelki

szampana, posyła mu pytające spojrzenie i czeka. Rosalind,

która opatruje wraz z Daisy Grammaticusa, obejmuje córkę

ramieniem. Stojący obok Theo wbija wzrok w podłogę

kilka stóp przed sobą — unikając rozsądnie kontaktu wzro-

kowego z Baxterem, który przestał majstrować przy suwaku

zamka. Nóż schował z powrotem do kieszeni.

— Dwa czyste dżiny z lodem i cytryną — mówi.

Ryzyko, że Baxter wyzbędzie się wszelkich zahamowań,

równoważone jest bonusem w postaci dalszego pogarszania si? jego koordynacji ruchowej. To wybór, kalkulacja, któ-

rej Perowne, chociaż przerażony, jest w stanie dokonać.

Pochyla się niczym aptekarz nad tacą i napełnia dżinem

Po sam brzeg dwa kieliszki do wina. Jeden podaje Ni-

gelowi, drugi trzyma dla Baxtera. Oddziela ich stół; ku

uldze Henry'ego, Baxter obchodzi go, żeby wziąć od niego

kieliszek.

Posłuchaj — mówi Perowne. — Żeby nie ciągnąć

Page 244: McEwan Ian Sobota

244

dalej tego sporu, gotów jestem przyjąć, że dziś rano to by

moja wina. Jeśli chcesz naprawić swój samochód...

— Przemyślałeś to sobie, tak?

Kieliszek jest niestabilny w rękach Baxtera. Kiedy od̂

wraca się, żeby mrugnąć do Nigela, wylewa się z niego

pewna ilość dżinu. Być może to nawyk ukrywania choroby

skłania go do przytrzymania krawędzi kieliszka ustami

i opróżnienia go czterema szybkimi łykami. W tym krótkim

czasie Perowne myśli o stacjonarnych liniach telefonicznych

i o tym, czy Baxter zadał sobie dość trudu, żeby je przeciąć.

Jest również monitorowany przycisk alarmowy przy fron-

towych drzwiach i drugi w sypialni. Czy to kolejna fantazja?

Ze zdenerwowania robi mu się niedobrze. Rosalind, Daisy

i Theo pomagają Grammaticusowi dźwignąć się na nogi.

Perowne próbuje dać im znak dyskretnym gestem dłoni,

żeby oddalili się w głąb pokoju, lecz oni prowadzą dziadka

w stronę kominka.

— Zimno mu — mówi Rosalind. — Musi się położyć.

Ten plan jest zatem nieaktualny. Teraz znowu skupili si

w jednym miejscu. Przynajmniej ma przy sobie Thea. Al

to jedno nie ulega chyba kwestii: zaatakowanie Baxtera to

dziecinne rojenia. Nigel ma na pewno broń. Ci dwaj s

wprawieni w boju. Więc co innego im zostało? Stać i cze

kać, aż Baxter użyje noża? Henry zdaje sobie sprawę, że

kołysze się w przód i w tył ze strachu i niezdecydowania.

Jego myśli zakłóca silna potrzeba oddania moczu. Chce

porozumieć się wzrokiem z Theem, równocześnie jednak

czuje, że Rosalind może coś wiedzieć albo mieć jakiś

pomysł. Sposób, w jaki otarła się o jego bok, może coś

znaczyć. Jest tuż za nim, układa ojca na sofie. Daisy wydaje

się teraz spokojniejsza — pomogło jej to, że zajęła się

dziadkiem. Theo stoi ze skrzyżowanymi na piersi rękoma,

wpatrując się intensywnie w podłogę, być może obliczając

szanse. Jego przedramiona sprawiają wrażenie silnych. Tyle

Page 245: McEwan Ian Sobota

245

zgromadzonych w tym pokoju talentów, które na nic się

nie zdadzą bez planu i sposobów jego przekazania. Być

może Henry powinien coś zrobić sam, powalić Baxtera na

podłogę i czekać, aż inni zwalą się na nich. Kolejne

fantazje,

a przy wybuchowym, nieobliczalnym charakterze Baxtera

możliwość, że komuś stanie się krzywda, poważnie wzrasta.

Wszystkie te kochane, podatne na zranienie ciała. Samo-

unieważniające się myśli Perowne'a odpływają i wracają,

nie sposób nad nimi zapanować. Powinien uderzyć mocno

Baxtera zaciśniętą pięścią i liczyć na to, że Theo zajmie się

Nigelem. Ale kiedy wyobraża sobie siebie w działaniu,

widzi swoje wojownicze widmowe wcielenie, które wy-

skakuje z jego ciała i rzuca się na Baxtera, serce zaczyna

mu bić z zawrotną szybkością i czuje, że nie sprosta

zadaniu.

Nigdy w życiu nie uderzył nikogo w twarz, nawet jako

dziecko. Przykłada nóż do znieczulonej skóry wyłącznie

w kontrolowanym i sterylnym środowisku. Nie potrafi po

prostu zaryzykować.

— No dalej, gospodarzu.

Skwapliwie, ponieważ to jego jedyny strzęp strategii,

Perowne bierze butelkę dżinu, napełnia ponownie

wysunięty

w jego stronę kieliszek Baxtera i dolewa Nigelowi. Robiąc

to, uświadamia sobie, że Baxter wpatruje się w stojącą za

nim Daisy. Uporczywość tego spojrzenia i powściągliwy

uśmieszek na jego ustach sprawiają, że Henry'emu prze-

chodzą po karku lodowate ciarki. Podnosząc kieliszek do

ust, Baxter znowu rozlewa trochę dżinu. Nie odwraca od

niej wzroku, nawet kiedy stawia drinka na stole. Upił

niestety tylko jeden łyk. Od ataku na Grammaticusa nie

Powiedział zbyt wiele i niewykluczone, że on także nie ma

Planu; całe najście jest jedną wielką improwizacją. Jego

choroba zapewnia ponury rodzaj wolności, lecz on nie wie

chyba, jak daleko gotów jest się posunąć.

Wszyscy czekają i Baxter w końcu się odzywa.

Page 246: McEwan Ian Sobota

246

— No więc jak masz na imię?

— Mój Boże — mówi szybko Rosalind. — Jeśli do niej

podejdziesz, będziesz musiał najpierw mnie zabić.

Baxter wkłada prawą rękę do kieszeni.

. — Dobra, nie ma sprawy — odpowiada płaczliwie. —

Najpierw cię zabiję. — Wbija ponownie wzrok w Daisy

i powtarza dokładnie tym samym tonem co wcześniej: —

No więc jak masz na imię?

Daisy odsuwa się od matki i mówi mu. Theo rozkładali

ręce. Nigel porusza się i podchodzi do niego trochę bliżej.

Daisy patrzy na Baxtera, ale ma przerażone oczy i zdyszany

głos. Jej piersi unoszą się i opadają w szybkim oddechu.

— Daisy? — W ustach Baxtera to imię brzmi niepraw-

dopodobnie; wydaje się głupawe, bezbronne, dziecinne. —

Od czego to zdrobnienie?

— Od niczego.

— Mała Panna Od Niczego.

Baxter obchodzi od tyłu sofę, na której leży Grammaticus

i przy której stoi Rosalind.

— Jeśli teraz wyjdziecie i nigdy nie wrócicie — mówi

Daisy — daję wam słowo, że nie zadzwonimy na policję.

Możecie wziąć wszystko, co chcecie. Idźcie stąd, bardzo

was proszę.

Baxter i Nigel wybuchają śmiechem, jeszcze zanim skoń-

czyła mówić. To wesoły, pozbawiony ironii śmiech. Wciąż

się śmiejąc, Baxter łapie Rosalind za przedramię i zmusza

ją, żeby siadła na sofie, przy nogach Grammaticusa. Obaj,

Perowne i Theo, ruszają w jego stronę. Na widok noża

w prawej ręce Baxtera Daisy wydaje krótki stłumiony

okrzyk. Ręka spoczywa na ramieniu jej matki. Rosalind

wpatruje się sztywno przed siebie.

— Wracajcie tam, gdzie staliście — mówi Baxter do

Perowne'a i Thea. — No już. Z powrotem. Już. Przypilnuj

ich, Nige.

Page 247: McEwan Ian Sobota

247

Odległość między ręką Baxtera i prawą tętnicą szyjną

Rosalind wynosi mniej niż cztery cale. Nigel próbuje zapę-

dzić Perowne'a i Thea do kąta przy drzwiach, ale udaje im

się zająć pozycje w dwóch leżących po przekątnej rogach

pokoju. Każdy stoi teraz mniej więcej dziesięć stóp od

Baxtera, Theo przy kominku, jego ojciec przy jednym

z trzech wysokich okien.

Henry stara się, by w jego głosie nie było słychać paniki

i błagalnego tonu. Chce sprawiać wrażenie rozsądnego.

Udaje mu się to tylko częściowo. Przyspieszony puls po-

woduje, że jego głos jest cienki i nierówny, wargi i język

jak napompowane.

— Posłuchaj, Baxter, masz porachunki tylko ze mną.

Daisy ma rację. Możesz wziąć, co chcesz. Nie będziemy

tego zgłaszać. Alternatywą jest dla ciebie zamknięty oddział

psychiatryczny. A zostało ci znacznie więcej czasu, niż

myślisz.

— Pierdol się — mówi Baxter, nie odwracając głowy.

Ale Perowne mówi dalej:

— Po naszej porannej rozmowie skontaktowałem się ze

swoim kolegą. W Stanach jest pewna nowa procedura,

połączona z nowym lekiem, którego nie ma jeszcze w sprze-

daży, ale który przysłano nam do przetestowania. Pierwsze

rezultaty z Chicago są zdumiewające. Ponad osiemdziesiąt

procent przypadków remisji. W przyszłym miesiącu zaczną

go podawać dwudziestu pięciu pacjentom. Mogę cię wciąg-

nąć na listę.

— O czym on gada? — pyta Nigel.

Baxter nie odpowiada, ale wyczuwalne napięcie, nagłe

znieruchomienie linii ramion sugeruje, że się zastanawia.

— Kłamiesz — mówi w końcu, lecz bez przekonania 1 to zachęca Perowne'a do rozwijania tematu.

Wykorzystują interferencję RNA, o której mówiliśmy

dziś rano. Postępy są szybsze, niż ktokolwiek się

spodziewał.

Page 248: McEwan Ian Sobota

248

Facet połknął haczyk, Henry jest pewien, że połknął

haczyk.

— To niemożliwe — mruczy Baxter. — Wiem, że to

nie jest możliwe. — Mówiąc to, chce, żeby przekonano go

iż jest inaczej.

— Ja też tak myślałem — odpowiada cicho Henry. ____

Ale wygląda na to, że jest. Badania próbne zaczynają się

dwudziestego trzeciego marca. Rozmawiałem z kolegą dziś

po południu.

Baxter przerywa mu w nagłym przypływie złości.

— Kłamiesz — mówi ponownie, a potem powtarza to

głośniej jeszcze raz, prawie krzycząc, broniąc się przed

rąbkiem nadziei. — Kłamiesz i lepiej się przymknij albo

patrz na moją rękę.

Dłoń, w której trzyma nóż, zbliża się do szyi Rosalind.

Perowne jednak nie przestaje mówić.

— Przysięgam, że nie kłamię. Wszystkie dane są w moim

gabinecie. Wydrukowałem je dziś po południu. Możesz

wejść ze mną na górę i...

— Przestań, tato — przerywa mu gwałtownie Theo. —1 Przestań mówić. Zamknij się, kurwa, albo on to zrobi.

I ma rację. Baxter przycisnął na płask ostrze do szyi jego

matki. Rosalind siedzi wyprostowana na sofie, zaciskając

ręce na kolanach, z twarzą pozbawioną wyrazu i wzrokiem

skierowanym prosto przed siebie. Tylko drżenie ramion

świadczy o jej przerażeniu. W pokoju panuje cisza. Gram-

maticus na drugim końcu sofy odsuwa wreszcie dłonie od

twarzy. Zaschnięta nad górną wargą krew potęguje malujące

się na jego obliczu grozę i niedowierzanie. Daisy staje przy

poręczy, o którą oparta jest głowa dziadka. Coś w niej

wzbiera — krzyk albo szloch — i jej cera ciemnieje z wysił-

ku, gdy próbuje to stłumić. Mimo ostrzegawczych okrzyków

Theo przysunął się nieco bliżej. Ręce zwisają mu bezuży-

tecznie po bokach. Podobnie jak jego ojciec nie może

Page 249: McEwan Ian Sobota

249

oderwać wzroku od ręki napastnika. Perowne próbuje sobie

wmówić, że milczenie Baxtera to znak, iż walczy on z po-

kusą spróbowania nowego leku, nowej procedury.

Z zewnątrz dobiega warkot policyjnego helikoptera, który

monitoruje chyba zakończenie demonstracji. Słychać także

wesoły gwar i kroki na chodniku. Jakaś grupka rozentu-

zjazmowanych osób, być może zagranicznych studentów,

obchodzi plac i skręca w stronę Charlotte Street, gdzie

zaczynają się zapełniać bary i restauracje. Śródmieście

Londynu szykuje się do kolejnego sobotniego wieczoru.

— Więc na czym stanęliśmy? — mówi Baxter. — Mia-

łem ochotę porozmawiać z tu obecną młodą damą. Z Panną

Od Niczego.

— Wiesz, o czym myślę? — rzuca znacząco ożywiony

nagle Nigel, który ślini się i szczerzy zęby, stojąc pośrodku

pokoju.

— Wiem, Nige. Sam myślę o tym samym — mruczy

Baxter. — Chcę, żebyś patrzyła na moją rękę — mówi do

Daisy.

— Nie — odpowiada szybko Daisy. — Mamo. Nie.

— Zamknij się. Jeszcze nie skończyłem. Obserwuj moją

rękę i słuchaj. Jasne? Zaczniesz się wygłupiać, to już po

nas. Słuchaj uważnie. Zdejmij ubranie. No dalej. Wszystko.

— O Boże — wzdycha cicho Grammaticus.

— Tato? — woła Theo z drugiego końca pokoju.

Henry potrząsa głową.

— Nie. Zostań tam, gdzie jesteś.

— Zgadza się — mówi Baxter.

Zwraca się nie do Thea, lecz do Daisy, która wpatruje się w niego z niedowierzaniem, potrząsając słabo głową. Jej

lęk go podnieca, całe jego ciało pochyla się i drży.

— Nie mogę — szepcze z trudem Daisy. — Proszę...

Nie mogę.

Owszem, możesz, kochanie.

Page 250: McEwan Ian Sobota

250

Baxter przecina nożem skórzaną sofę tuż nad głową

Rosalind. Rodzina wpatruje się w ranę, szpetny obrzęk,

który pojawia się wzdłuż całego długiego na stopę nacięcia

Stara, żółtawobiała wyściółka wycieka z sofy niczym pod-

skórny tłuszcz.

— No już, kurwa — mruczy Nigel.

Ręka Baxtera i nóż są z powrotem na ramieniu Rosalind.

Daisy spogląda na ojca. Co powinna zrobić? Henry nie

wie, co ma jej powiedzieć. Daisy pochyla się, żeby zdjąć

botki, ale nie może otworzyć zamka, palce odmawiają jej

posłuszeństwa. Sfrustrowana krzyczy, przyklęka na jedno

kolano i szarpie za suwak, który w końcu ustępuje. Wtedy

siada na podłodze niczym rozbierające się dziecko i ściąga

botki. Potem otwiera zamek z boku spódniczki, wstaje

i zostawia ją na podłodze. Zdejmując ubranie, żałośnie się

kuli. Baxter pochyla się nad ramieniem jej matki i próbując

opanować drżenie ręki, opiera ją wraz z nożem o jej szyję.

Rosalind dygocze cała, ale nie odwraca wzroku od Daisy,

w przeciwieństwie do Thea, który jest tak wstrząśnięty, że

nie patrzy na siostrę i wbija oczy w podłogę. Grammaticus

także odwraca spojrzenie. Daisy rozbiera się coraz szybciej,

ściąga rajstopy, o mało ich nie drąc, i z niecierpliwym

sapnięciem ciska je na podłogę. Coraz bardziej spanikowa-

na, zdejmuje czarny sweterek. Jest teraz w samej bieliź-

nie — białej, świeżo upranej — ale nie przerywa. Jednym

nieprzerwanym ruchem rozpina biustonosz i ściąga kciu-

kiem majtki, po czym pozwala, by opadły w dół. Dopiero

wówczas patrzy na matkę, lecz tylko przez chwilę. Skoń-

czone. Stoi z pochyloną głową i rękoma opuszczonymi po

bokach, nie będąc w stanie na nikogo spojrzeć.

Perowne nie widział swojej córki nagiej od przeszło

dwunastu lat. Mimo zmian pamięta to ciało z czasów kąpieh

i chociaż targa nim lęk, a może właśnie z tego powodu,

widzi w niej przede wszystkim bezbronne dziecko. Wie

Page 251: McEwan Ian Sobota

251

• dnak, że ta młoda kobieta zdaje sobie świetnie sprawę

^tego, co jej rodzice odkrywają właśnie w tej chwili, widząc

niewielkie, brzemienne zaokrąglenie jej brzucha i jędrną

skórę małych piersi. Jak to się stało, że nie domyślił się

wcześniej? Jakie to wszystko wydaje się logiczne; jej wa-

hania nastroju, euforia, to, że płakała z powodu dedykacji.

Na pewno jest już prawie w drugim trymestrze. Nie czas

jednak się nad tym zastanawiać. Baxter nie zmienił swojej

pozycji. Rosalind zaczynają drżeć kolana. Ostrze nie po-

zwala jej odwrócić głowy w stronę męża, lecz Henry ma

wrażenie, że stara się go odszukać oczyma.

Daisy stoi przed nimi.

— Jezu — mówi Nigel. — Jak w klubie. Jest cała twoja,

chłopie.

— Zamknij się — odpowiada Baxter.

Perowne robi ukradkiem pół kroku w jego stronę.

— Popatrz, popatrz. Co my tu widzimy! — mówi nagle

Baxter, wskazując wolną ręką tomik Daisy.

Niewykluczone, że ukrywa własne zmieszanie lub za-

kłopotanie na widok ciężarnej kobiety. A może stara się

pogłębić jej upokorzenie. Ci dwaj młodzi ludzie są nie-

dojrzali, prawdopodobnie bez większego seksualnego do-

świadczenia. Stan Daisy wprawia ich w zakłopotanie. Mo-

że budzi odrazę. Stwarza to pewną nadzieję. Baxter po-

sunął się bardzo daleko i nie wie teraz, co robić. Zobaczył

leżący na sofie próbny egzemplarz jej poezji i wykorzy-

stuje sposobność.

— Podaj mi to, Nige.

Kiedy Nigel podchodzi do sofy po książkę, Henry przy-

suwa się bliżej. Theo robi to samo.

— Ma łódź zuchwała. Zuchwała Daisy Perowne. —

Baxter przerzuca kartki lewą ręką. — Nie powiedziałaś, że

Przesz wiersze. Wszystko to twoje?

Tak.

Page 252: McEwan Ian Sobota

252

— Musisz być bardzo mądra. — Baxter podaje jej książ-

kę. — Przeczytaj jeden. Przeczytaj swój najlepszy wiersz

No dalej. Posłuchajmy wiersza.

— Zrobię wszystko, czego chcecie — mówi błagalnym

tonem Daisy, biorąc tomik. — Wszystko. Ale proszę, odsuń

nóż od jej szyi.

— Słyszałeś? — chichocze Nigel. — Powiedziała

„wszyst-

ko". No dalej. Zuchwała Daisy.

— Nie, przykro mi — mówi Baxter, jakby ta odpowiedź

była dla niego tak samo rozczarowująca jak dla reszty. -||

Ktoś mógłby się do mnie podkraść. — Mówiąc to, ogląda

się przez ramię i mruga do Perowne'a.

Książka drży w rękach Daisy, która otwiera ją na chybiła

trafił, bierze oddech i chce zacząć czytać.

— Posłuchajmy najbardziej sprośnego wiersza — mówi

nagle Nigel. — Czegoś naprawdę świńskiego.

W tym momencie ulatnia się cała jej stanowczość.

— Nie mogę tego zrobić — szlocha i zamyka książkę. —

Nie mogę.

— Zrobisz to — mówi Baxter. — Albo będziesz patrzyła

na moją rękę. Chcesz tego?

— Posłuchaj, Daisy — odzywa się cicho Grammaticus.

—-

Powiedz ten wiersz, który mi zawsze mówiłaś.

— Stul dziób, dziadku — woła Nigel.

Kiedy Grammaticus się odezwał, Daisy posłała mu puste

spojrzenie, lecz po chwili zrozumiała chyba, o co chodzi-

Otwiera ponownie książkę, obraca z powrotem kartki, szu-

kając właściwej, a potem, zerknąwszy na dziadka, zaczyna

czytać. Ma schrypnięty, cienki głos, z trudem potrafi utrzy-

mać książkę w drżącej ręce i pomaga sobie drugą.

— Nie — mówi Baxter. — Zacznij od nowa. Nic nie

usłyszałem. Ani słowa.

Daisy zaczyna od początku, zaledwie trochę głośniej-

Henry kartkował kilka razy jej tomik, lecz są pewne wiersze,

Page 253: McEwan Ian Sobota

253

które czytał tylko raz; ten przypomina sobie tylko częś-

ciowo. Wersy zaskakują go — najwyraźniej nie czytał ich

zbyt uważnie. Są niezwykle medytacyjne, melodyjne i świa-

domie archaizujące. Daisy cofnęła się w inne stulecie.

W stanie, w jakim jest, nie wszystko do niego dociera i nie

wszystko dobrze rozumie, ale kiedy jej głos podnosi się

lekko i zaczyna odnajdywać początki cichego rytmu, Henry

czuje, jak ześlizguje się ze słów w opisywaną przez nie

rzeczywistość. Widzi Daisy na tarasie, przyglądającą się

plaży skąpanej w świetle księżyca; trwa przypływ, morze

jest spokojne, powietrze pachnące, widać ostatnią łunę

zachodu. Daisy woła swojego kochanka, mężczyznę, który

z pewnością będzie pewnego dnia ojcem jej dziecka, żeby

przyszedł i popatrzył albo raczej posłuchał. Perowne widzi

stającego u jej boku nagiego do pasa młodzieńca o gładkiej

skórze. Razem słuchają huczącego pośród kamyków przy-

bcju i słyszą w tym dźwięku głęboki smutek, który sięga

starożytności. Daisy przychodzą na myśl jeszcze dawniejsze

czasy, kiedy ziemia była młoda, morze przynosiło pociechę

i nic nie stało między człowiekiem i Bogiem. Ale tego

wieczoru, w huku łamiących się i cofających od brzegu fal

kochankowie słyszą tylko smutek i żal po stracie. Daisy

odwraca się ku niemu i nim się pocałują, mówi, że muszą

się kochać i być sobie wierni, zwłaszcza teraz, gdy spo-

dziewają się dziecka, gdy próżno szukać pokoju i pewności, a pustynne armie stoją gotowe do boju.

Daisy podnosi wzrok. Rosalind nie może opanować skur-

czów mięśni w kolanach i wciąż patrzy na córkę. Cała

reszta czeka i obserwuje Baxtera, który stoi pochylony,

°Pierając ciężar ciała o tył sofy. Chociaż jego prawa ręka ni

e odsunęła się od szyi Rosalind, palce na rękojeści noża

nie wydają się tak mocno zaciśnięte i jego postawa, to

szczególne zgarbienie pleców, sugeruje, że nie jest już tak

determinowany. Czy to może się zdarzyć, czy mieści się

Page 254: McEwan Ian Sobota

254

w granicach rzeczywistości? Czy zwykły wiersz Daisy mógł

przyspieszyć zmianę nastroju?

Baxter podnosi w końcu głowę i lekko się prostuje.

— Przeczytaj jeszcze raz — mówi nagle rozdrażniony.

Daisy obraca z powrotem kartkę i zaczyna ponownie

z większą pewnością siebie, zniewalającym, modulowanym

tonem baj arki, która stara się oczarować dziecko.

— „Dziś w nocy morze zastygło w spokoju. Pora przy-

pływu; księżyc srebrzy wodę cieśniny; z brzegu Francji co

pewien czas błyska latarnia i znowu gaśnie...".

Za pierwszym razem Henry nie dosłyszał wzmianki o an-

gielskich urwiskach, co „świecą masywem bieli nad cichą

zatoką". Teraz okazuje się, że nie ma tarasu, lecz otwarte

okno;

nie ma młodego człowieka, ojca dziecka. Zamiast niego

widzi

Baxtera, który stoi samotnie z łokciami opartymi o parapet

i słucha, jak „muzyka morza śpiewa wieczny smutku

chorał".

To nie cała starożytność, lecz tylko Sofokles, który „w

rytmie

mętnej fali znalazł wzór systemu rządzącego chaosem

ludzkiej

doli". Nawet w stanie, w jakim się znajduje, Henry wzdryga

się na wzmiankę o „oceanie wiary" i zagubionym w

dawnych

wiekach, skrzącym się raju integralności. A potem

ponownie

słyszy poprzez uszy Baxtera „smętny szum cofających się

morskich odmętów, fali, która to ślepo runie, to odpłynie

w świście nocnego wiatru przez nagie obszary jałowych

piasków i skał tego świata". To brzmi niczym muzyczna

klątwa. Prośba o dochowanie wierności wydaje się

pozbawio-

na nadziei, skoro czekają nas „troski, bóle, niepokoje, mrok

bez światła miłości". Przy drugim czytaniu Henry odkrywa,

Page 255: McEwan Ian Sobota

255

że

w świecie, gdzie „ścierają się wokół ślepe, wrogie armie"1,

rue

ma w ogóle mowy o pustyni. Dochodzi do wniosku, że

melodyjność wiersza kłóci się z jego pesymizmem.

1Wszystkie fragmenty deklamowanego przez Daisy wiersza przełoży*'

Stanisław Barańczak.

Page 256: McEwan Ian Sobota

256

Trudno to zgadnąć, ponieważ twarz Baxtera nie pozostaje

ani na chwilę w bezruchu, ale jej właściciel jest chyba

szczęśliwy. Jego prawa ręka odsunęła się od ramienia

Rosalind, nóż jest ponownie w kieszeni. Wpatruje się w Da-

isy, która dokonując nie lada wyczynu, stara się skryć

odczuwaną przez siebie ulgę pod maską obojętnego spoj-

rzenia. Zdradza ją wyłącznie drżenie dolnej wargi. Ręce

ma opuszczone bezbronnie po bokach, tomik zwisa między

palcami. Grammaticus ściska rękę Rosalind. Odraza, z jaką

Nigel wysłuchał wiersza po raz drugi, znika powoli z jego

twarzy.

— Wezmę nóż, a ty zabieraj się do roboty — mówi do

Baxtera.

Henry obawia się, że ta odzywka, przypomnienie celu

wizyty, może spowodować kolejną zmianę nastroju, powrót

do poprzedniego stanu.

Ale Baxter odzywa się w końcu i w jego głosie słychać

euforię.

— Ty to napisałaś — mówi podniecony. — Ty to napi-

sałaś.

To stwierdzenie, nie pytanie. Daisy wpatruje się w niego

wyczekująco.

— Ty to napisałaś — powtarza Baxter. — To piękne —

dodaje szybko. — Przecież o tym wiesz. To piękne. I ty to

napisałaś.

Daisy nie ma odwagi się odezwać.

■— Ten wiersz przypomniał mi miejsce, gdzie dorastałem.

Henry nie pamięta ani nie dba, gdzie to było. Chce

Podejść do Daisy, żeby ją obronić, chce podejść do Rosa-

lind, ale boi się to zrobić, dopóki Baxter stoi w jej pobliżu.

Stan jego umysłu jest taki niestabilny, tak łatwo go zakłócić.

Nie wolno go niczym zaskoczyć, niczym mu zagrozić.

— Hej, Baxter. — Nigel wskazuje podbródkiem Daisy 1 szczerzy zęby.

Page 257: McEwan Ian Sobota

257

— Nie. Zmieniłem zdanie.

— Co? Nie bądź cipą.

— Może byś się tak ubrała — mówi Baxter do Daisy

jakby striptiz był jej własnym dziwnym pomysłem.

Daisy przez chwilę się nie porusza. Czekają na nią.

— Nie mogę w to uwierzyć — prycha Nigel. — Zadaliś-

my sobie tyle trudu...

Daisy pochyla się, żeby podnieść sweterek i spódnicę,

i zaczyna je wkładać.

— Jak mogłaś o tym pomyśleć? — mówi z przejęciem

Baxter. — To znaczy, po prostu to napisałaś. — A potem

powtarza to samo jeszcze kilka razy. — Ty to napisałaś.

Daisy ignoruje go. Jej ruchy są gwałtowne, może nawet

gniewne, gdy ubierając się, odsuwa stopą bieliznę i zostawia

ją na podłodze. Chce się okryć i podejść do matki, nic

innego nie ma dla niej znaczenia. Baxter nie widzi nic

nadzwyczajnego w zmianie swojej roli z siewcy strachu

w zachwyconego wielbiciela. Albo podekscytowane dziec-

ko. Henry stara się porozumieć wzrokiem z córką, aby

bezgłośnie uświadomić jej potrzebę dalszego ustępowania

Baxterowi. Ale Daisy klęczy teraz na podłodze i ściska

matkę, na pół leżąc na jej kolanach i obejmując ją za szyję.

Obie gładzą się i szepczą, nie bacząc na stojącego nad nimi

Baxtera, którego ciało wykonuje drobne frenetyczne ruchy

i który wpada w stan maniakalny, jąkając się i przestępując

co chwila z nogi na nogę. Idąc do matki, Daisy upuściła

tomik na stół. Baxter pochyla się teraz, bierze go i wyma-

chuje nim w powietrzu, jakby chciał wytrząsnąć z niego

słowa.

— Biorę to — krzyczy. — Powiedziałaś, że mogę wziąć

wszystko, co chcę. Więc biorę to. Dobrze? — pyta, zwra-

cając się do karku Daisy.

— Cholera — syczy Nigel.

Istotną cechą degenerującego się umysłu jest zdarzające

Page 258: McEwan Ian Sobota

258

się co pewien czas zerwanie poczucia ciągłości własnego

ja", a co za tym idzie, niezwracanie uwagi na to, co mogą

0 tym braku ciągłości pomyśleć inni. Baxter zapomniał, że

kazał się rozebrać Daisy i że groził Rosalind. Potężne

uczucia stępiły jego pamięć. Porwany przez emocjonalny

prąd zmiany nastroju, znalazł się nagle w zamkniętym,

jaskrawo oświetlonym kręgu teraźniejszości. Teraz trzeba

go zaatakować. Henry spogląda na syna, który kiwa powoli

głową. Grammaticus prostuje się na sofie i opiera dłonie na

ramionach córki i wnuczki. Rosalind i Daisy wciąż się

obejmują — trudno w to uwierzyć, ale doszły chyba do

wniosku, że nic im nie grozi, że ignorując Baxtera,

zapewnią

sobie większe bezpieczeństwo. To ciąża, dochodzi do

wnios-

ku Henry, przemożny wpływ ciąży. Pora działać.

•— Nie biorę nic więcej — prawie krzyczy Baxter. —

Słyszysz? Tylko to. To wszystko, czego chcę — dodaje,

ściskając tomik, niczym dziecko, które boi się, że zabiorą

mu prezent.

Henry ponownie zerka na Thea, który podszedł bliżej

1 sprawia wrażenie napiętego, gotowego do skoku. Między

nimi stoi, pilnując ich, Nigel, ale jest zniechęcony i całkiem

możliwe, że nic nie zrobi. A poza tym on, Perowne, jest

bliżej Baxtera i zdąży go dopaść, zanim Nigel zdoła inter-

weniować. Ponownie czuje walenie pulsu w uszach i widzi,

ile rzeczy może się nie udać. Spogląda jeszcze raz na syna 1 postanawia policzyć w myśli do trzech, a potem działać,

bez względu na wszystko. Raz...

Baxter odwraca się nagle. Oblizuje wargi, na ustach ma

wilgotny, bło gi uśmiech i dygocze z uniesienia.

~~ Wezmę udział w tych badaniach klinicznych — mó-

Wi. Wiem o nich wszystko. Chcą je zachować w tajem- nic

y, ale ja wiem, na czym polegają. Wiem, o co chodzi.

Pierdol to — mruczy Nigel.

~~ Tak jest — odpowiada spokojnym tonem Perowne.

Page 259: McEwan Ian Sobota

259

— Pokażesz mi wszystko.

—Owszem, dane na temat amerykańskich badań. Są na

górze, w moim gabinecie.

Zapomniał prawie o swoim kłamstwie. Patrzy ponow-

nie na syna, który zachęca go chyba oczyma, żeby speł-

nił żądanie Baxtera. Ale Theo nie wie, że nie było żad-

nych badań. A cena za rozczarowanie Baxtera będzie

wysoka.

Baxter schował tomik do kieszeni, wyciągnął nóż i wy-

machuje nim przed twarzą Perowne'a.

-— No szybko, ruszaj. Idę tuż za tobą.

Jest taki podekscytowany, że może dźgnąć kogoś w eul

forii.

— Badania — bełkocze. — Pokażesz mi wszystko. Każ-

dy szczegół, każdy szczegół...

Henry chce podejść do Rosalind, dotknąć jej ręki, poroz-

mawiać z nią pocałować — wystarczyłby mu najmniejszy

kontakt, ale Baxter stoi tuż przy nim i w jego oddechu czuć

ten szczególny metaliczny zapach. Pierwotnym zamysłem

było odciągnięcie go od reszty i odizolowanie od Nigela.

Nie ma powodu, żeby do tego nie wrócić. Henry rzuca

zatem ostatnie desperackie spojrzenie Rosalind, odwraca

się i rusza powoli w stronę drzwi.

— Pilnuj ich — mówi Baxter do Nigela. — Są niebez-i

pieczni.

Podąża w ślad za Henrym przez hol i zaczynają wchodzie:

po kamiennych schodach; ich kroki rozbrzmiewają zgodnym

rytmem. Perowne zastanawia się, jakie papiery mogłyby

ujść za wyniki badań. Nie może sobie przypomnieć, co

leży na biurku, i rozprasza go świadomość, że musi miec

jakiś plan. Mógłby rzucić w Baxtera przyciskiem do papieru

lub masywnym starym zszywaczem. Ortopedyczny fotel

z wysokim oparciem jest zbyt ciężki, żeby go podnieść

Nie ma nawet noża do papieru. Baxter idzie tuż za nim,

Page 260: McEwan Ian Sobota

260

praktycznie depcze mu po piętach. Może powinien go

kopnąć od tyłu.

_ Wiem, że trzymają to w tajemnicy — powtarza Bax-

ter Dbają tylko o swoich, prawda?

Są w połowie piętra. Nawet gdyby takie badania były

prowadzone, czemu Baxter miałby wierzyć, że lekarz do-

trzyma słowa i nie wezwie policji? Ponieważ jest jedno-

cześnie w euforii i w desperacji. Ponieważ nie może po-

hamować swoich emocji i ma osłabioną zdolność osądu.

Z powodu zmian, do jakich doszło w jego jądrze

ogoniastym

i skorupie, a także w płatach czołowych i skroniowych.

Lecz żadna z tych rzeczy nie ma teraz znaczenia. Perowne

musi mieć jakiś plan, a jego myśli są zbyt szybkie, zbyt

rozbudowane — w tym momencie staje wraz z Baxterem

na szerokim podeście przed gabinetem, przy wysokim

oknie wychodzącym na ulicę, dokładnie tam, gdzie zaczyna

się plac.

Zatrzymuje się na chwilę w progu, mając nadzieję, że

zobaczy coś, czego mógłby użyć. Lampy na biurku mają

ciężkie podstawy, ale ich splątane kable nie pozwolą się

porządnie zamachnąć. Na półce z książkami stoi kamienna

figurka, której nie dosięgnie, jeśli nie wespnie się na palce.

Gabinet przypomina poza tym muzeum, kaplicę wzniesioną

ku czci innej beztroskiej epoki — jego rakieta do squasha

leży na nakrytej bucharskim dywanem kozetce, tam gdzie

ją położył, kiedy wszedł na górę, żeby rzucić okiem na

Poniedziałkową listę operacji. Na dużym stole przy ścianie stoi monitor — służące za wygaszacz ekranu, zrobione

Przez teleskop Hubble'a zdjęcia odległej przestrzeni, mie-

rzących lata świetlne gazowych obłoków, umierających

gwiazd i czerwonych gigantów nie pomniejszają jakoś 2l

emskich trosk. Na starym biurku przy oknie sterty papie-

rów — w nich jedyna nadzieja.

"— Chodźmy.

Page 261: McEwan Ian Sobota

261

Baxter pcha go w plecy i razem wchodzą do gabinetu. Ta

wędrówka ku zatraceniu, cicha, odrętwiała i bez słowa

protestu, ma w sobie coś ze snu. Henry nie wątpi, że Baxter

nie będzie miał żadnych oporów, żeby go zabić.

, — Gdzie to jest? Pokaż.

Jego gorliwość i zaufanie są dziecinne, ale wymachuje;

nożem. Z różnych przyczyn obaj pragną, aby znalazły się

dowody badań klinicznych i Baxter dołączył do grona

uprzywilejowanych. Henry idzie do stojącego przy oknie

biurka, na którym leżą dwie sterty czasopism i odbitek.

Widzi sprawozdanie na temat nowej techniki spondylodezy

kręgosłupa oraz nowej techniki otwierania zablokowanych

tętnic szyjnych, a także sceptyczny artykuł podający w wąt-

pliwość metodę chirurgicznego uszkodzenia gałki bladej

jądra soczewkowatego w leczeniu choroby Parkinsona.

Wybiera ten ostatni i bierze go do ręki. Nie ma pojęcia, co

chce osiągnąć poza przeciąganiem tej chwili. Jego rodzina

jest na dole i czuje się bardzo samotny.

— Tu jest opisana struktura — zaczyna. Głos drży mu,

jak mógłby drżeć głos kłamcy, lecz nie pozostaje mu nic

innego, jak mówić dalej. — To jest to. Gałka jądra soczew-

kowatego, gałka blada jest raczej piękną strukturą, miesz-

czącą się głęboko w zwojach podstawy mózgu, jednej

z najstarszych części prążkowia i dzieli się ee... na dwa

segmenty, które...

Ale Baxter nie zwraca już na niego uwagi — odwrócił

głowę i nasłuchuje. Z dołu dobiegają ich szybkie ciężkie

kroki, a następnie odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych

frontowych drzwi. Czyżby po raz drugi tego dnia został

zdradzony? Baxter przebiega przez gabinet i wychodzi na

podest. Henry zostawia artykuł i idzie za nim. Widzą Thea,

który biegnie ku nim, przeskakując po trzy stopnie naraz,

wymachując rękoma i szczerząc dziko zęby z wysiłku.

Z gardła wydobywa mu się nieartykułowany krzyk, który

Page 262: McEwan Ian Sobota

262

brzmi jak rozkaz. Henry jest już w ruchu. Baxter podnosi

nóż. Henry łapie go oburącz za nadgarstek, unieruchamiając

rękę- Nareszcie kontakt. Chwilę później Theo, któremu

zostały jeszcze do pokonania dwa stopnie, skacze do góry,

łapie Baxtera za klapy jego skórzanej kurtki i wykonując

błyskawiczny półobrót, pozbawia go równowagi. W tym

samym momencie trzymający Baxtera za nadgarstek Pe-

rowne wysuwa ramię i razem zrzucają go ze schodów.

Baxter pada do tyłu z rozpostartymi ramionami, wciąż

trzymając nóż w prawej ręce. Przez zbytkownie długą

chwilę wszystko cichnie i nieruchomieje, a on frunie w po-

wietrzu, zawieszony w czasie, wpatrując się prosto w Hen-

ry'ego z wyrazem nie tyle przerażenia, ile konsternacji. On,

Henry Perowne, ma tak wiele — pracę, pieniądze, status,

dom, a przede wszystkim rodzinę — przystojnego zdrowego

syna o silnych rękach gitarzysty, który przybiegł mu na

ratunek, piękną córkę poetkę, nieosiągalną nawet w swej

nagości, sławnego teścia oraz utalentowaną kochającą żonę;

a mimo to nie zrobił nic, nie ofiarował nic Baxterowi, który

ma tak mało i którego tylu rzeczy pozbawił wadliwy gen.

I który wkrótce będzie miał jeszcze mniej.

Schody przed zakrętem są długie, kamienne stopnie twar-

de. Z podobnym do dzwoneczków dźwiękiem lewa stopa

Baxtera odbija się od żelaznych słupków balustrady, a

potem

jego głowa wali w podłogę półpiętra i zderza się ze ścianą

kilka cali nad listwą przypodłogową.

Są w różnych rodzajach szoku i pozostają w nim kilka

godzin po wyjściu policji i zabraniu Baxtera przez karetkę

Pogotowia. Nagłe wybuchy gwałtownych, niekiedy

tonących we łzach wynurzeń przeplatają się z okresami tępego mil-

czenia. Nikt nie chce być sam, pozostają więc razem w sa-

lonie, uwięzieni w poczekalni, ziemi niczyjej, oddzielającej

Page 263: McEwan Ian Sobota

263

ich przejścia od normalnego życia. Z typową dla młodych

odpornością Theo i Daisy schodzą na dół do kuchni i wra-

cają z butelkami czerwonego wina, wodą mineralną i miską

solonych nerkowców, a także lodem i szmatką, żeby przy.

łożyć kompres do nosa dziadka.

Ale alkohol, chociaż smakuje, prawie na nich nie działa:

I Henry odkrywa, że woli pić wodę. W tej chwili potrzebują

ciągłego kontaktu — siedzą blisko siebie, obejmują się,

trzymają za ręce. Pełniący nocny dyżur detektyw z wydziału

kryminalnego uprzedził ich na pożegnanie, że rano przyjdą

jego koledzy, aby wszystkich indywidualnie przesłuchać.

Z tego względu nie powinni dyskutować na temat swoich

zeznań i porównywać ich ze sobą. To nierealne zalecenie

i nie przychodzi im nawet do głowy, żeby się do niego

stosować. Mogą tylko mówić, popadać w milczenie i znowu

mówić. Zdaje im się, że poddają dokładnej analizie okropne

wydarzenia tego wieczoru. Lecz to, co robią jest prostsze,

bardziej elementarne. Wyłącznie opisują: kiedy oni weszli

do pokoju, kiedy on się odwrócił, kiedy ten wysoki z końską

twarzą po prostu wyszedł z domu... Chcą to wszystko

odtworzyć na nowo, z różnych punktów widzenia, upewnić

się, że naprawdę przez to wszystko przeszli, poczuć dzięki

precyzyjnemu porównaniu emocji i obserwacji, że uwolnili

się od prywatnego koszmaru i powrócili do sieci życzliwych

towarzyskich i rodzinnych relacji, bez których są niczym.

Dali się napaść i zdominować przez intruzów, ponieważ

nie byli w stanie się ze sobą komunikować i wspólnie

działać; teraz w końcu mogą.

Perowne zajmuje się nosem swojego teścia. John nie ma

zamiaru jechać na nocny dyżur i nikt nie próbuje go do

tego namawiać. Obrzęk utrudnia diagnozę, ale nos nie

zmienił swojej pozycji i Perowne domyśla się, że to cienkie

pęknięcie biegnące od wyrostków szczękowych — lepsze

od pękniętej chrząstki. Przez większą część tego fragmentu

Page 264: McEwan Ian Sobota

264

wieczoru siedzi przy Rosalind, która pokazuje im czerwoną

plamę i małe nacięcie na szyi i opisuje moment, kiedy

przestała się bać i martwić tym, co ją czeka.

_ Poczułam, że odpływam — mówi. — Miałam wraże-

nie, że obserwuję nas wszystkich, siebie też, z rogu pokoju,

spod sufitu. Jeśli to się zdarzy, myślałam, nic nie poczuję,

nie będę się przejmować.

— Ale my moglibyśmy się przejąć — wtrąca Theo

i śmieją się głośno, zbyt głośno.

Daisy opowiada z szorstką wesołością o tym, jak roz-

bierała się przed Baxterem.

— Próbowałam udawać, że mam dziesięć lat, jestem

w szkole i przebieram się przed meczem hokeja. Nie

lubiłam

pani od wuefu i nienawidziłam się rozbierać, kiedy była

w szatni. Ale przypomnienie sobie tego pomogło mi. Potem

wyobrażałam sobie, że jestem w ogrodzie w St Felix i recy-

tuję dziadkowi wiersz.

Rzeczą, o której nie mówią, jest ciąża Daisy. Daisy

i Rosalind nie poruszają tego tematu i Henry domyśla się,

że jest na to za wcześnie.

— Wiecie, to wydaje się kompletnym szaleństwem —

mówi zza kompresu Grammaticus — ale kiedy Daisy wy-

recytowała po raz drugi Arnolda, zrobiło mi się naprawdę

żal tego faceta. Myślę, moja droga, że on się w tobie

zakochał.

— Jakiego Arnolda? — pyta Henry. Daisy wraz z dziad-

kiem wybuchają śmiechem. — Miałem wrażenie — doda-

je ■— że to nie był jeden z twoich lepszych wierszy.

Wie, co ma na myśli Grammaticus, i mógłby opowiedzieć

rm wszystko na temat choroby Baxtera, lecz nagle gaśnie

w nim wszelkie współczucie; widok skaleczenia na szyi

Rosalind utwardza go. Jakąż słabością, obłędnym urojeniem

Jest pozwalać sobie na współczucie wobec człowieka, który,

chory czy nie, wdziera się w ten sposób do czyjegoś domu.

Page 265: McEwan Ian Sobota

265

Kiedy przysłuchuje się innym, jego gniew rośnie i zaczyna

prawie żałować, że udzielił Baxterowi rutynowej pierwszej

pomocy po upadku. Mógł pozwolić mu umrzeć z powodu

hypoksji i twierdzić potem, że nie był w stanie mu pomóc

bo doznał szoku. Zamiast tego natychmiast zbiegł na dół

z Theem i widząc, że Baxter jest półprzytomny, udrożnił

mu drogi oddechowe, ciągnąc do przodu żuchwę; w związku

z podejrzeniem uszkodzenia kręgosłupa pokazał synowi,

jak przytrzymać głowę poszkodowanego, a sam zrobił pro-

wizoryczny kołnierz ze znalezionych w łazience na pół-

piętrze ręczników. Na dole Rosalind wezwała karetkę —

linie telefoniczne nie były odcięte. Podczas gdy Theo przy-

trzymywał głowę Baxtera, Perowne ułożył go w bezpiecznej

pozycji i sprawdził inne oznaki życia. Nie były najlepsze.

Oddech głośny, puls powolny i słaby, źrenice lekko nie-

równe. Baxter mamrotał coś, leżąc z zamkniętymi oczyma.

Reagował na swoje nazwisko i potrafił zacisnąć na komendę

pięść — Perowne oceniał jego stan na trzynaście w skali

Glasgow. Poszedł do gabinetu, zadzwonił na oddział wypad-

kowy, powiedział im, czego mogą się spodziewać, i zalecił

wykonanie tomografii i powiadomienie dyżurnego neuro-

chirurga. Potem mógł już tylko czekać. W ciągu tych kilku

minut udało im się wyjąć tomik Daisy z kieszeni Baxtera.

Theo podtrzymywał jego głowę aż do chwili, kiedy pojawili

się dwaj ubrani w zielone dresy młodzieńcy ze szpitala,

którzy na polecenie Perbwne'a podłączyli Baxtera do krop-

lówki z roztworem koloidów.

Razem z karetką przyjechali dwaj konstable, a kilka minut

po nich pojawił się detektyw z wydziału kryminalnego. P°

spotkaniu z rodziną i wysłuchaniu relacji Perowne'a stwier-

dził, że jest już za późno i wszyscy są zbyt zdenerwowani,

by składać zeznania. Wziął od Henry'ego numer rejest-

racyjny czerwonego bmw i zapisał nazwę klubu Spearmint

Rhino. Obejrzał przecięte oparcie sofy, a potem poszedł na

Page 266: McEwan Ian Sobota

266

górę, ukląkł przy Baxterze, wyłuskał mu z ręki nóż i scho-

wał go do sterylnej plastikowej torebki. Następnie pobrał

z kłykci jego lewej ręki wymaz zaschniętej krwi, pocho-

dzącej prawdopodobnie z nosa Grammaticusa.

Detektyw roześmiał się głośno, kiedy Theo zapytał go,

czy on i jego ojciec popełnili jakieś przestępstwo, zrzucając

Baxtera ze schodów.

— Wątpię, czy będzie składał jakąś skargę — powie-

dział, dotykając Baxtera czubkiem buta. — A my na pewno

tego nie zrobimy.

Potem zadzwonił na swój komisariat i poprosił, żeby

wysłano do szpitala dwóch konstabli, którzy przypilnują

w nocy Baxtera. Kiedy odzyska przytomność, zostanie

aresztowany. Formalne oskarżenie będzie wniesione

później.

Po ostrzeżeniu Perowne'ow, żeby nie porównywali swoich

zeznań, trzej policjanci wyszli. Sanitariusze załadowali

Baxtera na specjalne nosze i wynieśli go z domu.

Rosalind, jak się zdaje, szybko wraca do równowagi.

Zaledwie pół godziny po wyjściu policjantów i sanitariuszy

nadmienia, że wszystkim dobrze by zrobiło, gdyby zeszli

na dół i coś zjedli. Nikt nie ma apetytu, ale idą z nią do

kuchni. Perowne podgrzewa rosół, wyjmuje z lodówki

omułki, wenusówki, krewetki i żabnicę, dzieci nakrywają

do stołu, Rosalind kroi chleb i robi dressing do sałatki,

a Grammaticus odkłada swój lodowy kompres, aby ot-

worzyć kolejną butelkę wina. Ta wspólna krzątanina

sprawia

im przyjemność; po dwudziestu minutach posiłek jest go-

tów, a oni czują w końcu głód. Jest nawet coś krzepiącego w tym, że Grammaticus zaczyna się upijać, chociaż przez

cały czas pozostaje w łagodnej fazie. Mniej więcej wówczas,

gdy siadają do stołu, Henry dowiaduje się, że poeta nazywał się Matthew Arnold i że wyrecytowany przez Daisy jego

wiersz, Wybrzeże w Dover, jest we wszystkich antologiach 1 przerabiano go niegdyś we wszystkich szkołach.

Page 267: McEwan Ian Sobota

267

— Podobnie jak twoją Górę Fudżi — mówi Henry.

Ta uwaga sprawia niezmierną radość Grammaticusowi

który wstaje i proponuje toast. Jest w świetnym humorze

krotochwilne wrażenie pogłębia jego błazeńsko spuchnięty

nos. Może się wydawać, że wieczór toczy się znowu nor-

malnym torem; w dłoni Grammaticusa pojawia się próbny

egzemplarz Mej łodzi zuchwałej.

— Zapomnijmy o wszystkim, co się wydarzyło. Pijemy

zdrowie Daisy — oświadcza. — Jej wiersze to początek

wspaniałej kariery, a ja jestem jej bardzo dumnym dziad-

kiem i wielbicielem. Kto by pomyślał, że wkuwanie wierszy

za pieniądze okaże się takie pożyteczne. Po dzisiejszym

wieczorze jestem jej chyba winien kolejne pięć funtów. Za

Daisy.

— Za Daisy — odpowiadają i kiedy podnoszą kieliszki,

ona całuje Grammaticusa, a on mocno ją ściska. Dochodzi

do pojednania. Odtrącenie Newdigate zostaje zapomniane.

Podnosząc wino do ust, Perowne zdaje sobie sprawę, że

stracił apetyt na alkohol. Daisy i dziadek siadają i w tym

samym momencie dzwoni telefon. Henry, który siedzi naj-

bliżej, wychodzi z kuchni, żeby go odebrać. W stanie,

w jakim się znajduje, nie rozpoznaje od razu amerykań-

skiego akcentu.

— Henry? To ty, Henry?

— Ach, Jay. Tak.

— Słuchaj. Mamy krwiak zewnątrzoponowy, mężczyzna,

dwadzieścia kilka lat, spadł ze schodów. Przed godziną

Sally Madden pojechała zagrypiona do domu, więc mam

tylko Rodneya. Chłopak rwie się do operacji, jest dobry

i nie chce, żebyś przychodził. Ale, Henry, to jest złamanie

z wgłobieniem, tuż nad zatoką.

Perowne chrząka.

— Miękki obrzęk?

— Dlatego właśnie dzwonię. Widziałem, jak niedoświad-

Page 268: McEwan Ian Sobota

czeni chirurdzy rozrywają zatokę, unosząc kość, i na pod-

łodze są cztery litry krwi. Chcę tutaj kogoś starszego, a ty

jesteś najbliżej. No i jesteś najlepszy.

Z kuchni dobiega głośny, nienaturalny śmiech, niemal

spazmatyczny w swojej przesadzie. Tak naprawdę nie udają

że zapomnieli o swoim przerażeniu — chcą je po prostu

jakoś przetrzymać. Jay mógłby zadzwonić do innych chirur-

gów, a poza tym Perowne unika operowania ludzi, których

zna. Ale to jest co innego. I mimo zmian w jego stosunku

do Baxtera, czuje, jak kształtuje się w nim pewna jasność,

nawet postanowienie. Wydaje mu się, że wie, co chce

zrobić.

— Henry? Jesteś tam?

— Już do was idę.

Page 269: McEwan Ian Sobota

269

Rodzina przywykła do tego, że Perowne nie kończy

czasem kolacji — w tym wypadku w jego oświadczeniu, że

wzywają go do szpitala, może być nawet coś krzepiącego!

sugestia, że świat wraca do normy.

— Mamy dużo do pogadania — szepcze do ucha córce*

pochylając się nad jej krzesłem.

Daisy, nie odwracając się, bierze go za rękę i ściskał

Henry ma ochotę powiedzieć synowi, być może trzeci raz

tego wieczoru, że ocalił mu życie, lecz tylko uśmiecha się

słabo i mówi bezgłośnie „do zobaczenia". Theo nigdy nie

wydawał się taki przystojny, taki piękny jak teraz. Na stole

spoczywają jego obnażone szczupłe przedramiona; z poważ-

nymi, czystymi brązowymi oczyma i aksamitnymi rzęsami,

perfekcyjnymi włosami, cerą i zębami, nieprzygarbionym,

nieobarczonym troskami grzbietem, promienieje w przy-

ćmionym świetle kuchni.

— Jesteś pewien, że dasz sobie radę, tato? — py*3'

podnosząc kieliszek, w którym jest woda mineralna.

— On ma rację, wiesz... — mruczy Grammaticus. Ja

To była długa noc. Możesz uśmiercić jakiegoś biednego

sukinsyna.

Zaczesane do tyłu włosy i kompres na nosie sprawiając

Page 270: McEwan Ian Sobota

2fe

że przypomina pokiereszowanego lwa z dziecinnej ksią-

żeczki

__ Nic mi nie jest.

Padła propozycja, żeby Theo zniósł na dół akustyczną

gitarę i wykonał wraz z dziadkiem St James' Infir^ar

y-

Grammaticus ma ochotę wcielić się w doktora Walona.

Rosalind i Daisy chcą ułyszeć nagranie nowej piosenki

Thea, Plac w moim mieście. Przy stole panuje nieka-

ralnie świąteczny nastrój, dzikie rozpasanie, które przypo-

mina Henry'emu rodzinną wycieczkę do teatru w ume

g-

łym roku — wieczór krwawych i zdumiewających okru-

cieństw w Royal Court, po którym, podczas kclac

Ji5

wspominali najzabawniejsze chwile letnich wakacji 1 za

dużo wypili.

— Kiedy wrócisz, nadal tu będziemy — woła (jram-

maticus, gdy Henry żegna się i wychodzi.

Perowne wie, że to mało prawdopodobne, ale kiwa

z uśmiechem głową. Tylko Rosalind dostrzega głębszą

zmianę jego nastroju. Wstaje, wchodzi razem z nim po

schodach i obserwuje go, kiedy wkłada płaszcz i bierze

portfel i kluczyki.

— Dlaczego się zgodziłeś, Henry?

— To on.

— Więc dlaczego to robisz?

Stoją przy frontowych drzwiach z trzema zanikam1

1 do

dającą otuchy poświatą klawiatury. Henry całuje ją, a

poten,

°na przyciąga go do siebie za klapy i całują się ponPwnie,

dłużej i głębiej. To przypomnienie, nawiązanie d° icl

Porannego seksu, a także obietnica; taki dzień nie m^że sit

skończyć inaczej. Rosalind ma słony smak i to go

podnieca,

Głęboko pod pożądaniem, niczym granitowy blok ma dni?

morza, kryje się jego zmęczenie. Ale w takich jak |

cWilach, kiedy czeka go operacja, potrafi powściągnąć

Wszystkie pragnienia.

Page 271: McEwan Ian Sobota

271

— Miałem z nim stłuczkę, dzisiaj rano — mówi, kiedy

odsuwają się od siebie.

— Domyśliłam się tego.

— I głupią scysję na chodniku.

— I co z tego? Po co tam idziesz?

Rosalind liże palec wskazujący — podoba mu się mig-

nięcie jej języka — i wygładza jego gęstniejące brwi,

których niesforne rudawe, siwe i nieskazitelnie białe włoski

mają tendencję do puszczania się w górę. To świadectwo

zbrylonego testosteronu, który sprawia poza tym, że włosy

w uszach i nosie rosną niczym zimowa turzyca. Kolejny

dowód starzenia się.

— Muszę to załatwić do końca. Jestem odpowiedzial-

ny — mówi Henry. — On jest bardzo chory — dodaje

w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie. — Ma chyba

Huntingtona.

— Jest na pewno nie tylko agresywny, lecz stuknięty;

Ale Henry... Czy nie piłeś wcześniej? Naprawdę możesz

operować?

— Minęło już trochę czasu. Adrenalina rozjaśniła mi

chyba w głowie.

Rosalind gładzi palcami klapy jego płaszcza, trzymając

go przy sobie. Nie chce, żeby wyszedł. Henry patrzy

na nią czule i z pewnym podziwem; choć zaledwie

przed dwiema lub trzema godzinami przeszła piekło,

udaje, że całkowicie panuje nad sobą, i jak zwykle chce

poznać komponenty niezwykłej decyzji; kocha g°

w swój precyzyjny, dokładny sposób, prawniczka do

szpiku kości.

— Nic ci nie będzie? — pyta Henry, nie pozwalając

oczom spocząć na otarciu na jej szyi.

Rosalind spuszcza powieki i przez chwilę zbiera myśl1-

Kiedy podnosi wzrok, złudzenie optyczne sprawia, że Henry

widzi samego siebie w miniaturze, zawieszonego na czarnej

Page 272: McEwan Ian Sobota

272

arenie jej źrenic, w objęciach wąskich zielonych pierścieni

tęczówek.

— Chyba nie — odpowiada Rosalind. — Słuchaj, mar-

twię się, że tam idziesz.

— To znaczy?

— Nie masz chyba zamiaru nic robić, nie planujesz

jakiejś zemsty? Chcę, żebyś mi powiedział.

— Oczywiście, że nie.

Przyciąga ją do siebie i całują się ponownie. Tym razem

ich języki dotykają się i ocierają o siebie — w ich prywat-

nym leksykonie to rodzaj obietnicy. Zemsta. Nie wydaje

mu się, by kiedykolwiek wcześniej słyszał z jej ust to

słowo. W lekko zdyszanym wykonaniu Rosalind brzmi

zmysłowo. A on w takim momencie wychodzi z domu?

Nawet zadając sobie to pytanie, wie, że to zrobi; wynika to

chyba z samej dynamiki zdarzeń — Jay Strauss i zespół są

już na sali przedoperacyjnej i zaczynają przygotowywać

pacjenta. Henry wyobraża sobie własną prawą rękę ot-

wierającą wahadłowe drzwi sali instrumentariuszek. W ja-

kimś sensie już go tu nie ma, chociaż całuje Rosalind.

Powinien się pospieszyć.

— Gdybym załatwił to lepiej rano — mruczy — być

może nic z tego by się nie wydarzyło. A teraz, kiedy Jay

mnie poprosił, czuję, że powinienem iść. I chcę iść.

Rosalind przygląda mu się cierpko, starając się oszacować

Jego intencje, precyzyjny stan umysłu, siłę łączących ich

w tej chwili więzi.

A więc zostaniemy dziadkami — mówi Henry, po-

nieważ naprawdę chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na

ten temat, a także ponieważ pragnie odwrócić jej uwagę.

Rosalind uśmiecha się ze smutkiem.

Jest w trzynastym tygodniu. Twierdzi, że jest zako- atl

a. Giulio ma dwadzieścia dwa lata, jest z Rzymu,

Page 273: McEwan Ian Sobota

273

studiuje archeologię w Paryżu. Jego rodzice dali im dosyć

pieniędzy, żeby kupili sobie małe mieszkanie.

Henry zmaga się z ojcowskimi myślami, z rodzącym się

oburzeniem na tego nieznanego Włocha, który zakłócił

spokój i spójność rodziny, składając impertynencko swoje

nasienie bez uprzedniego stawienia się na inspekcję — gdzie

na przykład podziewa się w tej chwili? Irytuje go, że rodzina

tego chłopaka dowiedziała się pierwsza, że poczyniono już

pewne przygotowania. Małe mieszkanie. Trzynaście tygo-

dni. Opiera dłoń na mosiężnej starej klamce. Ciąża Daisy,

nieporuszony temat tego wieczoru, staje przed nim wreszcie

w pełnym świetle — to katastrofa, obelga i marnotrawstwo,

problem zbyt wielki, by stawić mu czoło i lamentować

teraz, kiedy szykuje się do drogi.

— O Boże. Co za historia. Dlaczego nam nie powie-

działa? Czy myśli o usunięciu?

— To zdecydowanie nie wchodzi w grę. Nie denerwuj

się tuż przed operacją, kochanie.

— Jak oni zamierzają żyć?

— Tak jak żyliśmy my.

W stanie seksualnego błogostanu i studenckiej nędzy,

nie dosypiając i czuwając na zmianę przy małej Daisy,

wspomagając się wzajemnie w końcówce studiów i pierw-

szej prawniczej pracy, a także we wczesnych latach na

neurochirurgii. Perowne pamięta, jak po trzydziestosześ-

ciogodzinnym dyżurze wnosił rower po betonowych scho-

dach, słysząc dobiegające z czwartego piętra bezsenne

zawodzenie ząbkującego niemowlaka. I jak składali deskę

do prasowania w swoim dwupokojowym mieszkanku w Ar-

chway, żeby popieprzyć się późno w nocy przy gazowym

kominku w salonie. Rosalind chyba specjalnie przypomina

mu tamte czasy, żeby się rozchmurzył. Docenia jej starania,

ale jest zaniepokojony. Co się stanie z poetką Daisy Pe-

rowne? On i Rosalind układali wspólnie rozkłady dnia

Page 274: McEwan Ian Sobota

274

i starali się dzielić równo domowe obowiązki. Ale Włosi to

przecież pueri aeternae, oczekujący, że żony zastąpią im

matki, będą prasować ich koszule i troszczyć się o ich

bieliznę. Nieodpowiedzialny Giulio może pogrzebać na-

dzieje jego córki.

Henry uświadamia sobie, że zacisnął dłoń w pięść.

— Nie mogę o tym teraz myśleć — mówi niezgodnie

z prawdą, prostując palce.

— Zgadza się. Nikt z nas nie może.

— Lepiej już pójdę.

Całują się ponownie, tym razem bez erotycznego kon-

tekstu, z całą powściągliwością pożegnania.

— Martwię się, że tam idziesz — mówi Rosalind, kiedy

Henry otwiera drzwi. — To znaczy, w takim stanie. Obiecaj

mi, żadnych głupstw.

— Obiecuję — odpowiada, dotykając jej ramienia.

Zamykając za sobą drzwi i oddalając się od domu, czuje

oczyszczającą przyjemność, którą sprawia mu chłodne,

wilgotne powietrze, własny zdecydowany krok, a także,

może to przyznać, fakt, że jest przez chwilę sam. Szkoda,

że szpital nie jest dalej. Nieodpowiedzialnie przedłuża o pół

minuty swoją wędrówkę, przecinając w poprzek plac, za-

miast iść wzdłuż Warren Street. Sypiące z rzadka płatki

śniegu zniknęły i wieczorem musiał w którymś momencie

padać deszcz: płyty chodnikowe i brukowane rynsztoki

lśnią

czysto w białym świetle latarni. Niska postrzępiona chmura

ociera się o szczyt wieży urzędu pocztowego. Nigdzie nie

ma żywego ducha i to również mu się podoba. Kiedy idzie

obok wysokiego parkanu, pod skrzypiącymi, kołyszącymi Sl

e_ bezlistnymi gałęziami platanów, przestrzeń pustego

Placu zredukowana jest do prostych architektonicznych linii 1 Poważnych białych form.

Page 275: McEwan Ian Sobota

275

Próbuje nie zaprzątać sobie głowy Giuliem. Zamiast tego

myśli o Rzymie, gdzie przed dwoma laty wziął udział

w sympozjum neurochirurgicznym w salach wychodzących

na Campo dei Fiori. Sympozjum otworzył sam burmistrz,

Walter Veltroni, spokojny, kulturalny mężczyzna pasjonu-

jący się jazzem. Nazajutrz, aby uhonorować gości, po-

zwolono im zwiedzić pałac Nerona, Domus Aurea, którego

znaczna część była zamknięta dla publiczności. Veltroni

wraz z różnymi kustoszami oprowadzał po nim chirurgów.

Perowne'a, który nie wiedział nic o rzymskich starożytnoś-

ciach, rozczarowało to, że cały kompleks znajduje się pod

ziemią i wchodzi się do niego przez bramę w zboczu

pagórka. Nie tak wyobrażał sobie pałac. Sprowadzono ich

w dół cuchnącym gliną i oświetlonym gołymi żarówkami

tunelem. Po bokach znajdowały się pogrążone w półmroku

pomieszczenia, w których odrestaurowywano fragmenty

płytek. Trzysta komnat z białego marmuru — wyjaśnił

kustosz — ozdobionych freskami, misternymi mozaikami,

sadzawkami, fontannami oraz kością słoniową, ale ani

jednej kuchni, łazienki lub ubikacji. Chirurdzy ujrzeli

w końcu cudowny widok — korytarze ozdobione malun-

kami ptaków i kwiatów i skomplikowanymi powtarzającymi

się wzorami. Zobaczyli sale, w których freski wyłaniały się

właśnie spod osadów szlamu i grzyba. Przez pięćset lat, az

do wczesnego renesansu, pałac leżał ukryty pod gruzami;

jego częściowe otwarcie nastąpiło podczas rzymskich ob-

chodów milenijnych. Kustosz pokazał poszczerbioną dziurę

ziejącą wysoko nad nimi w potężnym sklepieniu. Tędy

właśnie dostali się do środka piętnastowieczni rabusie, aby

ukraść listek złota. Później spuszczali się tutaj na linach

Rafael i Michał Anioł i pełni podziwu kopiowali wzory

i malowidła ujrzane w kopcącym świetle pochodni. Te

wycieczki wywarły olbrzymi wpływ na ich własne prace.

Za pośrednictwem tłumacza signor Veltroni posłużył si€

Page 276: McEwan Ian Sobota

276

À

Page 277: McEwan Ian Sobota

277

metaforą, która jego zdaniem powinna przemówić do wyob-

raźni gości: artyści wywiercili otwór w tej ceglanej czaszce,

aby odkryć umysł starożytnego Rzymu.

Perowne opuszcza plac, po czym kierując się na wschód,

przecina Tottenham Court Road i idzie w stronę Gower

Street. Gdyby tylko burmistrz miał rację, gdyby penetracja

czaszki pozwalała ujrzeć nie mózg, lecz umysł. Wówczas

w ciągu najbliższej godziny on, Perowne, mógłby dowie-

dzieć się znacznie więcej o Baxterze; i po setkach wykona-

nych przez siebie operacji należałby do najmądrzejszych

z ludzi. Czy byłby dość mądry, by zrozumieć Daisy? Nie

może uciec przed tym tematem. Nie chce przyjąć do wia-

domości, że zgodziła się zajść w ciążę. Ze względu na nią

musi być jednak wielkoduszny i myśleć pozytywnie. Rzym-

ski Giulio może być podobny do owych godnych podziwu

typków w kombinezonach, których widział w mrocznych

komnatach Domus Aurea, szorujących płytki mozaiki szczo-

teczkami do zębów — profesja archeologa cieszy się dużym

poważaniem. Dochodzi do wniosku, że powinien spróbować

polubić ojca swego wnuka. Faceta, który przywłaszczył

sobie jego córkę. Kiedy młody Giulio raczy w końcu złożyć

im wizytę, będzie musiał użyć wiele ze swego ojczystego

uroku.

Na Gower Street pracują służby sprzątające po demon-

stracji. Może zabrały się dopiero do dzieła. Zasilane hałaś-

liwymi generatorami lampy łukowe oświetlają sterty jedze-

ma, plastikowych opakowań i porzuconych plakatów, które

mężczyźni w żółtych i pomarańczowych kamizelkach po-

pychają do przodu szerokimi miotłami. Inni wrzucają je

szuflami na ciężarówki. Państwo dba o wszystko, gotowe

do wojny, gotowe, by posprzątać po dysydentach. A śmieci

Mogłyby zainteresować archeologa — napis „Nie w moim

jmieniu" leży ze złamaną łodygą między polistyrenowymi

°kami i świeżutkimi ulotkami Brytyjskiego Stowarzy-

Page 278: McEwan Ian Sobota

278

szenia Muzułmanów. Na stercie, którą omija Perowne

widać kawałek pizzy z plasterkami ananasa, ozdobione

szkocką kratką puszki po piwie, dżinsową marynarkę, pusty

karton po mleku i trzy nieotwarte puszki z cukrową kuku-

rydzą. Szczegóły męczą go, przedmioty wydają się ob-

wiedzione zbyt jaskrawymi konturami, ściśnięte, jakby

chciały wyskoczyć z opakowań. Musi być chyba w stanie

szoku. W jednym ze sprzątaczy rozpoznaje mężczyznę,

którego widział dziś rano, zamiatającego chodnik Warren

Street; cały dzień z miotłą w ręku, a teraz dzięki świato-

wemu bałaganowi pokaźna liczba nadgodzin.

Przed głównym wejściem do szpitala widać charakterys-

tyczny późnowieczorny sobotni tłumek i dwóch ochroniarzy

stojących między podwójnymi drzwiami. To typowe: ludzie

budzą się z alkoholowego stuporu i uświadamiają sobie, że

po raz ostatni widzieli znajomego, kiedy wnoszono go do

karetki. Odnajdują szpital, często nie ten co trzeba, i głośno

domagają się, by pozwolono im go zobaczyć. Zadaniem

ochroniarzy jest nie wpuszczać do środka awanturników,

chamów oraz ludzi wskazujących na spożycie, osobników,

którzy mogą zarży gać podłogę poczekalni bądź też zaata-

kować władzę, drobnokościstą filipińską pielęgniarkę lub

jakąś padającą z nóg, kończącą dyżur stażystkę. Są również

zobowiązani wypraszać meneli, którzy chcieliby przespać

się na ławce lub podłodze w ciepłym publicznym wnętrzu.

Przeciętny obywatel, który dociera do szpitala w sobotnią

i niedzielną noc, nie zawsze jest grzeczny, miły i układny.

Z tego, co pamięta Henry, praca na oddziale wypadkowym

to lekcja mizantropii. Kiedyś było to tolerowane: agresywne

zachowanie oraz bezdomni, którzy mieli nawet własny kącik

w poczekalni. W ciągu ostatnich kilku lat zmieniło się

jednak to, co teraz nazywa się kulturą. Personel medyczny

ma dosyć. Chce ochrony. Pijacy i krzykacze wyrzucani są

na ulicę przez ludzi, którzy pracowali wcześniej w charak-

Page 279: McEwan Ian Sobota

279

terze wykidajłów i znają się na swojej robocie. To kolejny

amerykański wynalazek i wcale nie taki zły — zero toleran-

cji. Istnieje jednak zawsze niebezpieczeństwo, że wyrzuci

się autentycznego pacjenta; urazy głowy, a także przypadki

sepsy lub hipoglikemii mogą przypominać objawy upicia.

Perowne przeciska się przez mały tłumek. Kiedy dociera

do pierwszych drzwi, Mitch i Tony, obaj z Indii

Zachodnich,

rozpoznają go i wpuszczają do środka.

— Jak leci?

— Spokojnie, wie pan. Stosunkowo spokojnie — od-

powiada Tony, którego żona zmarła w zeszłym roku na

raka piersi i który chce się szkolić na pielęgniarza.

— Zgadza się — mówi Mitch. — Mieliśmy dziś w nocy

spokojne rozruchy.

Obaj mężczyźni chichoczą.

— Wszyscy rozsądni lekarze, doktorze Perowne, po-

chorowali się na grypę — dodaje Mitch.

— Zgadza się, jestem nierozsądny — przyznaje Henry.

Mamy krwiak zewnątrzoponowy.

— Widzieliśmy, jak go przywieźli.

— Tak. Lepiej niech pan idzie na górę, doktorze Pe-

rowne.

Zamiast skierować się prosto do wind, Henry idzie przez

poczekalnię do gabinetów zabiegowych, żeby sprawdzić,

czy czekający na niego Jay lub Rodney nie zszedł na dół,

by zająć się innym przypadkiem. Ławki są puste, ale długa

poczekalnia przypomina lekko zdewastowaną salę balową

pod koniec udanego bankietu. Powietrze jest wilgotne i

słod-

kie. Na podłodze stoją puszki z napojami; czyjaś skarpetka

leży między opakowaniami kupionych w automatach bato-

ników. Jakaś dziewczyna obejmuje swojego chłopaka, który

Pochylił się do przodu i schował głowę między kolanami.

Starsza pani z przylepionym do ust niewyraźnym uśmiesz-

kiem czeka cierpliwie, trzymając na kolanach swoje kule.

Page 280: McEwan Ian Sobota

280

Kilka osób wpatruje się w podłogę, ktoś inny wyciągnął się

na ławce i śpi z głową przykrytą płaszczem. Perowne mija

gabinety zabiegowe i wchodzi do sali opatrunkowej, gdzie

cały zespół zajmuje się mężczyzną, krwawiącym mocno

z rany na karku. Na zewnątrz, przy stanowisku personelu

widzi Faresa, dyżurnego lekarza oddziału wypadkowego,

z którym rozmawiał przez telefon.

— A tak — mówi Fares na widok podchodzącego Perow-

ne'a. — Ten przyjaciel, w sprawie którego pan dzwonił.

Oczyściliśmy kręgosłup na odcinku szyjnym. Na tomografie

widać dwustronny krwiak zewnątrzoponowy z prawdopo-

dobnym wgniecionym złamaniem. Jego stan obniżył się

o kilka punktów, więc zastosowaliśmy szybką intubację.

Pół godziny temu zabrali go na górę.

Rentgen szyi — podstawa diagnozy — sugeruje, że

Baxter nie powinien mieć kłopotów z oddychaniem. Mierzo-

ny w skali Glasgow poziom świadomości obniżył się. To

niedobry znak. Anestezjolog — zapewne asystent Jaya —

został wezwany na dół, żeby przygotować pacjenta do

operacji, którą powinno między innymi poprzedzić płukanie

żołądka.

— Ile ma teraz punktów?

— Jedenaście. Kiedy go przywieźli, miał trzynaście.

Ktoś woła Faresa z sali opatrunkowej.

— Porznęli się butelkami w kolejce do autobusu —:

mówi

przepraszającym tonem. — Aha, i coś jeszcze, doktorze

Perowne. Z pańskim przyjacielem pojechali na górę dwaj

policjanci.

Perowne jedzie windą na trzecie piętro. Wychodząc na

szeroki podest i widząc przed sobą podwójne drzwi do

kliniki neurochirurgicznej, czuje się od razu lepiej. Z domu

do domu. Chociaż nie zawsze wszystko idzie po jego myśli,

Page 281: McEwan Ian Sobota

281

w tym miejscu może kontrolować wyniki, ma środki, moni-

torowane warunki. Drzwi są zamknięte na klucz. Zerkając

przez szybę, nie widzi nikogo. Nie chcąc naciskać dzwonka,

wybiera dłuższą drogę korytarzem, który prowadzi przez

oddział intensywnej opieki. Lubi panującą tutaj późno

w nocy atmosferę — przyćmione światła, pęczniejące czujne

milczenie, powagę i spokój nielicznego nocnego personelu.

Idzie szerokim przejściem między łóżkami, między mruga-

jącymi lampkami i popiskującymi monitorami. Nie ma tu

żadnego z jego pacjentów. Po przeniesieniu Andrei Chap-

man, wszyscy, których wczoraj operował, są na swoich

oddziałach. To sprawia mu satysfakcję. Szeroki hol przyle-

gający do oddziału intensywnej opieki jest nienaturalnie

pusty. Parkujące tu normalnie wózki zostały usunięte —

jutro pojawią się z powrotem, a razem z nimi cały ten

zgiełk, bez przerwy dzwoniące telefony, pretensje do sani-

tariuszy. Woli nie wywoływać z sali operacyjnej Rodneya

albo Jaya i żeby zyskać na czasie, idzie prosto do szatni.

Wystukuje kod na klawiaturze numerycznej i wchodzi

do zagraconej i brzydkiej sali, specyficznie męskiego chle-

wu, który przywodzi na myśl trzymanych z dala od domu

kilkudziesięciu młodocianych przestępców. Otwiera klu-

czykiem swoją szafkę i szybko się rozbiera. Lily Perowne

byłaby przerażona — na podłodze walają się chirurgiczne

fartuchy, niektóre czyste, niektóre używane, a obok nich

plastikowe torby, w których je dostarczają, tenisówki, stary

sweter i dżinsy; na szafkach puste puszki po coli, stary

naciąg do rakiet tenisowych oraz dwa niepasujące do siebie

fragmenty wędki, które leżą tutaj od miesięcy. Na zawie-

szonej na ścianie kartce ktoś zgryźliwie pyta: „Czy można

w cywilizowany sposób pozbywać się ręczników i kitli?".

Jakiś wesołek dopisał pod spodem: „Nie". Kolejne, bardziej

oficjalne obwieszczenie zaleca: „Nie zostawiać w szafkach

kosztowności". Na drzwiach ubikacji umieszczono kiedyś

Page 282: McEwan Ian Sobota

282

apel: „Proszę podnosić deskę". Teraz widnieje tam inny

który z rezygnacją doradza: „W celu złożeniu skargi na

stan toalety dzwonić pod wewnętrzny 4040". Czekającego

na operację pacjenta nie pokrzepiłby rząd białych chodaków

z żółtymi, czerwonymi i brązowymi plamkami zaschniętej

krwi i wyblakłymi, nagryzmolonymi długopisem nazwis-

kami lub inicjałami. Może być denerwujące, kiedy człowiek

się spieszy i nie odnajduje pasującej pary. Henry trzyma

swoje w szafce. Bierze spodnie i bluzę ze sterty z dużymi

rozmiarami, wkłada je i pamięta, żeby wyrzucić do kosza

plastikową torbę. Chociaż otacza go chaos, te czynności

uspokajają niczym umysłowe ćwiczenia przed partią sza-

chów. Przy drzwiach bierze ze stosu jednorazowy chirur-

giczny czepek i idąc korytarzem, mocuje go za głową.

Wchodzi na blok operacyjny przez salę anestezjologów.

Jay Strauss i jego asystentka, Gita Syal, czekają na niego,

siedząc przy swojej maszynie. Przy stole stoją instrumen-

tariuszki Emily i Joan oraz Rodney, który wygląda jak

ktoś, kogo skazano na tortury. Perowne wie z własnego

doświadczenia, jak podle czuje się asystent, kiedy wzywa

się jego szefa, nawet jeśli wynika to z oczywistej koniecz-

ności. W tym wypadku to nie Rodney podjął decyzję.

Zainterweniował Jay Strauss. Rodney na pewno uważa, że

Jay podłożył mu świnię. Na stole, zasłonięty chirurgicznymi

chustami, leży twarzą w dół Baxter. Z całego ciała widać

wyłącznie szeroki fragment głowy ogolonej aż do szczytu

potylicy. Kiedy pacjent jest zasłonięty, znika poczucie, że

na sali jest żywa osoba, człowiek z krwi i kości. Taka jest

siła zmysłu wzroku. Pozostaje tylko mały wycinek głowy,

pole operacji.

Na sali panuje nuda; luźne tematy zostały wyczerpane.

Być może Jay perorował o konieczności wojny. Rodney

boi się ujawniać swoje pacyfistyczne poglądy z obawy, że

zostanie sflekowany.

Page 283: McEwan Ian Sobota

283

.— Dwadzieścia pięć minut — mówi Jay. — Całkiem

nieźle, szefie.

Henry podnosi dłoń w geście pozdrowienia, a potem daje

znak asystentowi, żeby podszedł z nim do podświetlarki,

gdzie zawieszone są zdjęcia Baxtera. Na jednym arkuszu

szesnaście obrazków, szesnaście plasterków mózgu Baxtera.

Skrzep, uwięziony między czaszką i jej błoniastą wewnętrz-

ną wyściółką, oponą twardą, tkwi na linii środkowej, dzie-

lącej dwie półkule mózgu. Leży dwa cale poniżej szczytu

głowy i jest duży, prawie idealnie kolisty, widoczny na

zdjęciu w postaci białej plamy z wyraźnymi marginesami.

Pęknięcie jest również dobrze widoczne. Ma siedem cali

długości i biegnie prostopadle do linii środkowej. W jego

centrum, na prawo od linii środkowej, doszło do strzaskania

kości i czaszka jest częściowo wgłobiona. Dokładnie pod

wgnieceniem, narażona na kontakt z podobnymi do płyt

tektonicznych ostrymi krawędziami kości, znajduje się za-

toka strzałkowa górna, która jest główną żyłą odprowadza-

jącą krew z mózgu i biegnie wzdłuż fałdy — sierpu —

gdzie spotykają się dwie półkule. Zatoka tkwi w bruździe

sformowanej przez zawijającą się wokół każdej z półkul

oponę; przepływa nią kilkaset mililitrów krwi na minutę

i chirurg może ją łatwo przebić, kiedy unosi ułamany

fragment kości. Wyciekającej wówczas krwi jest tyle, że

zasłania pole rozdarcia i uniemożliwia jego załatanie. W ta-

kim momencie asystent z dwuletnim stażem może wpaść

w panikę. I dlatego Jay Strauss wezwał Henry'ego.

— Opowiedz mi o pacjencie — mówi Perowne do Rod-

neya, oglądając zdjęcia.

Rodney chrząka.

— Mężczyzna, dwadzieścia kilka lat, przed mniej więcej

trzema godzinami spadł ze schodów — mówi grubym

głosem, jakby spuchł mu język. — Na izbie przyjęć był

zamroczony, wynik w skali Glasgow trzynaście, obniżający

Page 284: McEwan Ian Sobota

284

się do jedenastu. Rany tłuczone czaszki, poza tym żadnych

zarejestrowanych urazów. Rentgen kręgów szyjnych nor-

malny. Zrobili tomografię, zlecili szybką intubację i wysłali

go prosto na górę.

Perowne zerka przez ramię na monitory aparatu aneste-

zjologicznego. Puls Baxtera wynosi osiemdziesiąt pięć,

ciśnienie krwi sto trzydzieści na dziewięćdziesiąt cztery.

— Co wykazała tomografia?

Rodney waha się, podejrzewając być może jakiś haczyk,

coś, czego nie zauważył i co mogłoby pogłębić jego upo-

korzenie. To wielki chłopak, czasami we wzruszający spo-

sób tęskniący za Gujaną, gdzie ma zamiar założyć kiedyś

klinikę urazów głowy. Wcześniej marzył o tym, żeby grać

w rugby w jakiejś porządnej drużynie, ale medycyna i neu-

rochirurgia bez reszty nim zawładnęły. Ma przyjazną, in-

teligentną twarz; krążą pogłoski, że kobiety go uwielbiają

a on chętnie ulega ich wdziękom. Perowne przypuszcza, że

Rodney ma przed sobą przyszłość.

— To złamanie z wgłobieniem na linii środkowej*

z krwiakiem zarówno zewnątrz-... — Rodney wskazuje

zdjęcie na górze arkusza i widniejącą na nim niewielką

plamkę w kształcie przecinka — ...jak i podoponowym.

Oprócz wielkiego skrzepu na górze zauważył zmianę,

która tylko w nieznacznym stopniu odbiega od normy, mały

skrzep pod twardówką.

— Dobrze — mruczy Perowne i tym jednym słowem

przywraca honor Rodney owi.

Jest jednak i trzecia anomalia, której nie dostrzegł asys-

tent. Wraz z postępami medycyny pewne diagnostyczne

sztuczki idą w zapomnienie wśród młodszych lekarzy. Na

jeszcze wyższym zdjęciu jądro ogoniaste Baxtera po obu

stronach mózgu pozbawione jest normalnej wypukłości,

typowego zdrowego wybrzuszenia sięgającego tylnego rogu

komór bocznych. Przed testami DNA to obkurczenie było

Page 285: McEwan Ian Sobota

285

użytecznym potwierdzeniem choroby Huntingtona. Henry

ani przez chwilę nie wątpił, że ma rację, ale fizyczny dowód

sprawia mu ponurą, cichą satysfakcję.

— Czy mamy krew? — pyta Jaya.

— W lodówce jest mnóstwo — odpowiada Gita Syal.

— Czy pacjent jest stabilny hemodynamicznie?

— Ciśnienie krwi i puls w porządku. Przedoperacyjne

wyniki krwi dobre, ciśnienie w drogach oddechowych dobre

— mówi Jay. — Możemy jechać, szefie.

Perowne przygląda się głowie Baxtera, żeby upewnić

się, czy Rodney ogolił go dokładnie tam, gdzie trzeba.

Zaszyta na izbie przyjęć rana jest prosta i czysta — uraz

powstał w wyniku uderzenia o ścianę, listwę przypodłogową

i kamienny podest, a nie w wypadku drogowym, kiedy

wszędzie jest brud i żwir. Nawet nie dotykając głowy

pacjenta, dostrzega miękki obrzęk na jej szczycie — krew

gromadzi się między czaszką i skórą.

— Kiedy będę się mył, zdejmij szwy — mówi do asys-

tenta, zadowolony z jego pracy.

Wychodząc, przystaje w rogu, aby wybrać jakąś for-

tepianową muzykę, i decyduje się na Wariacje Goldber-

gowskie. Ma tutaj cztery nagrania. Nie wybiera popisowej

nieortodoksji Glenna Goulda, lecz mądre, jedwabiste wy-

konanie Angeli Hewitt, która uwzględnia wszystkie po-

wtórzenia.

Niespełna pięć minut później staje z powrotem przy stole

w długim jednorazowym kitlu, rękawiczkach i masce i daje

znak Gicie, żeby puściła płytę. Z wózka z nierdzewnej

stali, który Emily ustawiła przy jego boku, bierze szczyp-

cami gąbkę i zanurza ją w misce z roztworem betadyny.

Czuła i tęskna Aria zaczyna się rozwijać i rozsnuwać,

z początku, jak się zdaje, z wahaniem, i sala operacyjna

robi wrażenie jeszcze przestronniejszej. Przy pierwszym

maźnięciu bladej skóry słonecznikową żółcią Henry'ego

Page 286: McEwan Ian Sobota

286

ogarnia znajome zadowolenie; przyjemność, którą sprawia

mu dokładna świadomość tego, co robi, widok ułożonych

na wózku narzędzi, to, że pracuje ze swoim zespołem,

jasne światło nad głową, szum filtrów powietrza oraz głoś-

niejszy syk tlenu tłoczonego do maski nałożonej na scho-

waną pod chustami twarz Baxtera. Przypomina mu się

odczuwana w dzieciństwie fascynacja grą planszową

— Miejscowe — mówi cicho, odkładając gąbkę.

Emily podaje mu przygotowaną już strzykawkę. Henry

wkłuwa się szybko w kilka miejsc pod skórą, wzdłuż linii

rany oraz za nią. Nie jest to absolutnie konieczne, ale

adrenalina z lignokainą pomagają zredukować krwawienie.

Przy każdym nakłuciu na skórze natychmiast rośnie guz.

Henry odkłada strzykawkę i otwiera dłoń. Nie musi nic

mówić — Emily umieszcza w niej miło wyważony skalpel

do skóry. Perowne wydłuża nim ranę o kilka cali i pogłębia

ją. Rodney jest tuż obok z diatermią i zamyka krwawiące

punkty w dwóch albo trzech miejscach. Przy każdym kon-

takcie słychać blip, z rany unosi się cienka strużka szarego

dymu i czuć ostry odór przypalanego ciała. Mimo swoich

rozmiarów Rodneyowi udaje się sprytnie nie wchodzić

w drogę szefowi, kiedy zakłada małe niebieskie klipsy

Raneya, które ściskają mocno przeciętą skórę i zamykają

dopływ krwi.

Perowne prosi o pierwszy z dużych automatycznych

haków i zakłada go. Drugi pozwala założyć Rodneyowi —

długie nacięcie rozciągnięte jest teraz niczym szeroko otwar-

te usta, odsłaniając czaszkę i całe uszkodzenie.

Pęknięcie jest w zasadzie proste. Sączy się przez nie

krew, zmieniona krew. Rodney myje cały obszar roztworem

soli, suszy go i widzą że pęknięcie czaszki ma mniej więcej

dwa milimetry szerokości — wygląda niczym widziana

z lotu ptaka rozpadlina po trzęsieniu ziemi albo szczelina

w suchym korycie rzeki. Od dwóch wgniecionych pośrodku,

Page 287: McEwan Ian Sobota

287

przekrzywionych kawałków kości rozchodzą się promieniś-

cie trzy inne rysy. Nie trzeba wiercić dziury. Perowne będzie

mógł wsunąć ostrze piły w większą szczelinę.

Emily podaje mu kraniotom, ale Henry'emu nie podoba

się jego podstawka— sprawia wrażenie lekko skrzywionej.

Joan biegnie do dyżurki instrumentariuszek po inny kranio-

tom, który okazuje się odpowiedni.

— Wytniemy cały fragment kości wokół wgniecenia,

żeby mieć pełną kontrolę nad zatoką — oznajmia Henry,

kiedy Joan zdejmuje z kraniotomu sterylne opakowanie.

Podobno nikt nie otwiera czaszki szybciej od Henry'ego

Perowne'a. Teraz tnie jeszcze szybciej niż zwykle, ponieważ

nie ma niebezpieczeństwa uszkodzenia opony; skrzep wcis-

ka ją w dół, odsuwając od czaszki. Rodney pochyla się ze

strzykawką, polewając roztworem soli krawędź tnącą, ale

całą salę i tak wypełnia swąd przypalanej kości. To zapach,

który Henry odnajduje czasem w fałdach swojego ubrania,

kiedy rozbiera się pod koniec długiego dnia. Jazgotliwe

wycie kraniotomu jest tak głośne, że nie sposób coś powie-

dzieć. Oczyma pokazuje Rodneyowi, żeby się bacznie przy-

glądał. Kiedy prowadzi piłę przez linię środkową, potrzebna

jest wyjątkowa ostrożność. Zwalnia i przekrzywia podstaw-

kę kraniotomu w górę — w przeciwnym razie istnieje

niebezpieczeństwo, że ostrze rozerwie zatokę. To zadzi-

wiające, że mózg może doznać jakiegoś szwanku poza salą

operacyjną tak solidnie obudowany jest kośćmi. Perowne

wycina wreszcie pełny owalny płat za koroną głowy Bax-

tera. Przed uniesieniem go sprawdza fragmenty wgniecionej

kości. Prosi o dyssektor Watsona Cheyne'a i delikatnie je

podważa. Łatwo ustępują i wkłada je do miski z betadyną,

którą podsuwa Emily.

Używając tego samego dyssektora, podnosi z czaszki

cały wycięty płat, duży kawałek kości podobny do segmentu

orzecha kokosowego, i kładzie go do miski razem z innymi

Page 288: McEwan Ian Sobota

288

fragmentami. Skrzep jest teraz w pełni widoczny, tak ciem-

noczerwony, że prawie czarny, podobny do świeżo ściętego

dżemu. Albo, co przychodzi czasem do głowy Perowne'owi,

do kobiecego łożyska. Ale po ustąpieniu kostnego ucis-

ku krew płynie teraz swobodnie wokół całego skrzepu.

Leje się z głowy Baxtera po chirurgicznych chustach i na

podłogę.

— Podnieście przednią część stołu. Tak wysoko jak tylko

można! — krzyczy Henry do Jaya.

Jeśli serce znajdzie się poniżej miejsca krwotoku, krew

nie będzie płynęła tak obficie. Stół podnosi się, a Henry

i Rodney robią szybko z powrotem krok przez kałużę krwi,

i używając ssaka oraz elewatora Adsona, usuwają skrzep.

Płuczą ranę roztworem soli i widzą w końcu długie na

ćwierć cala rozdarcie w zatoce. Kość została wycięta w dob-

rym miejscu — uszkodzenie jest w samym środku od-

słoniętego obszaru. Wzbierająca krew od razu zasłania im

widok. Zatokę musiała rozerwać krawędź wgniecionej kości.

Perowne bierze pasek surgicelu, umieszcza go na rozdarciu,

kładzie na górze tampon i daje znak Rodneyowi, żeby

przycisnął go palcem.

— Ile straciliśmy krwi? — pyta Jaya.

Słyszy, jak ten pyta Joan, ile podano krwi. Razem doko-

nują obliczeń.

— Dwa przecinek pięć litra — mówi cicho anestezjolog.

Perowne chce poprosić o elewator okostnowy, ale Emily

już mu go daje. Znajduje obszar odsłoniętej, lecz nieuszko-

dzonej czaszki i za pomocą elewatora, który jest czymś

w rodzaju skrobaka, wycina dwa długie kawałki okostnej

czaszki, włóknistej błony, która pokrywa kość. Rodney

unosi tampon i ma zamiar unieść także pasek surgicelu, ale

Perowne kręci głową. Skrzep może się już formować i nie

chce go naruszać. Delikatnie kładzie wiór okostnej na

surgicelu, dodaje jeszcze jeden jego pasek oraz drugi wiór

Page 289: McEwan Ian Sobota

289

okostnej i umieszcza na górze nowy tampon. Na to palec

Rodneya. Perowne przemywa jeszcze raz cały obszar roz-

tworem soli i czeka. Matowomleczna, niebieskawa opona

pozostaje czysta. Krwawienie ustało.

Ale nie mogą jeszcze zacząć zszywać. Perowne bierze

skalpel, nacina na małym odcinku oponę, rozchyla ją lekko

i zagląda do środka. Powierzchnię mózgu Baxtera rzeczy-

wiście pokrywa skrzep, o wiele mniejszy niż pierwszy.

Przedłuża nacięcie, a Rodney wciska z powrotem oponę

i zakłada wchłaniające się szwy. Perowne jest zadowolony

z szybkości, z jaką pracuje jego asystent. Rodney usuwa

elewatorem Adsona zakrzepłą krew. Płuczą to miejsce

roztworem soli, odsysają i czekają, żeby mieć pewność, że

krwawienie ustało — Perowne podejrzewa, że źródłem

mogła być jedna z pobliskich ziarnistości pajęczynówki.

Krwi nie ma, ale on jeszcze nie zszywa. Woli zaczekać

kilka minut, żeby się upewnić.

W trakcie tej przerwy Rodney siada przy stole obok

drzwi do sali przedoperacyjnej i wypija butelkę wody. Emily

krząta się przy tacy z narzędziami, Joan zajmuje się rozległą

kałużą krwi na podłodze.

— U nas wszystko w porządku — mówi Jay, przerywając

prowadzoną półgłosem rozmowę ze swoją asystentką.

Henry stoi dalej u szczytu stołu. Chociaż przez cały czas

był świadom muzyki, dopiero teraz może poświęcić jej

pełną uwagę. Minęła już z górą godzina i Hewitt jest przy

finałowej wariacji ąuodlibet — hałaśliwej i żartobliwej,

nawet sprośnej, z pobrzmiewającymi w niej echami wiej-

skich piosenek o jedzeniu i seksie. Ostatnie radosne akordy

milkną i po kilku sekundach ciszy wraca Aria, identyczna

w zapisie, lecz odmieniona przez wszystkie poprzedzające

ją wariacje, w dalszym ciągu delikatna, ale zrezygnowana

i smutniejsza; dźwięki fortepianu dobiegają z oddali, jakby

z innego świata, i bardzo powoli stają się głośniejsze.

Page 290: McEwan Ian Sobota

290

Perowne patrzy na fragment mózgu Baxtera. Może bez

trudu wyobrazić sobie, że to znajoma okolica, coś w rodzaju

ojczyzny, z niskimi wzgórkami i dolinami bruzd, z których

każda ma swoją nazwę i przypisaną funkcję — miejsce

znane mu tak samo dobrze jak własny dom. Zaraz na lewo

od linii środkowej, zasłonięty częściowo przez kość czaszki,

mieści się ośrodek motoryczny. Równolegle za nim ośrodek

sensoryczny. Tak łatwo go uszkodzić i tak straszne są

trwające całe życie konsekwencje. Ile czasu strawił, starając

się wytyczyć drogi, które omijałyby te obszary niczym

jakieś zakazane dzielnice w amerykańskim mieście. Ta

familiarność nie pozwala mu na co dzień uświadomić sobie

rozmiarów własnej i powszechnej ignorancji. Mimo niedaw-

nych postępów wciąż nie wiadomo, w jaki sposób ten

dobrze chroniony kilogram komórek koduje informacje,

jak magazynuje doznania, wspomnienia, marzenia i intencje.

Perowne nie wątpi, że w nadchodzących latach mechanizm

kodujący zostanie poznany, chociaż niekoniecznie stanie

się to za jego życia. Podobnie jak zawarte w DNA cyfrowe

kody replikującego się życia, pewnego dnia zostanie odkryty

fundamentalny sekret mózgu. Ale nawet wówczas nie prze-

stanie zadziwiać fakt, że zwykła mokra materia potrafi

stworzyć to jasne wewnętrzne kino myśli, widoku, dźwięku

i dotyku, połączonych w sugestywną iluzję teraźniejszości,

pośrodku której unosi się niczym duch poczucie własnego

ja, kolejna wyrazista iluzja. Czy kiedykolwiek zostanie

wyjaśnione, jak materia staje się świadoma? Nie potrafi

sobie nawet wyobrazić satysfakcjonującego opisu, ale wie,

że się pojawi, że tajemnica zostanie odkryta. W ciągu kilku

dziesięcioleci, o ile naukowcy i instytucje pozostaną na

swoim miejscu, wyjaśnienia zespolą się w niezaprzeczalną

prawdę o świadomości. To już się dzieje, pracuje się nad

tym w laboratoriach nieopodal tej sali operacyjnej, i podróż

dobiegnie końca, Henry jest tego pewien. To jedyny rodzaj

Page 291: McEwan Ian Sobota

291

wiary, który wyznaje. W tym poglądzie na życie jest coś

dostojnego.

Nikt poza nim na tej sali nie wie, w jak beznadziejnym

stanie jest ten konkretny mózg. Ośrodek motoryczny, na

który teraz patrzy, jest już zaatakowany przez chorobę,

która rozwija się najprawdopodobniej w jądrze ogonias-

tym, głęboko w środku mózgu. Henry kładzie palce na

powierzchni kory. Czasami dotyka mózgu na początku

operacji guza, sprawdzając jego konsystencję. Jakaż to

wspaniała bajka, jak bardzo zrozumiała i ludzka — wiara

w uzdrawiający dotyk. Gdyby można było dokonać tego po

prostu pieszczotą palca wskazującego, zrobiłby to teraz.

Ale granice sztuki, neurochirurgii takiej, jaka jest dzisiaj,

są dość proste: w obliczu tych nieznanych kodów, tej gęstej

i fenomenalnej sieci połączeń on i jego koledzy oferują

wyłącznie fenomenalną hydraulikę.

Widoczny w jaskrawym świetle lamp operacyjnych nie-

naprawialny mózg Baxtera od kilku minut pozostaje bez

skazy — nie ma śladów żadnego krwawienia z ziarnistości

pajęczynówki. Perowne daje znak głową Rodneyowi.

— Wygląda dobrze. Możesz zszywać.

Ponieważ jest z niego zadowolony i chce poprawić mu

samopoczucie, Perowne pozwala asystentowi przejąć ini-

cjatywę. Rodney zszywa twardówkę purpurową nicią Vicryl

3-0 i zakłada dren zewnątrzoponowy. Wkłada z powrotem

wycięty fragment wraz z dwoma wgniecionymi kawałkami,

a następnie wierci dziury w czaszce, żeby przyśrubować

tytanowe płytki, które będą trzymały kość. Ta część czaszki

Baxtera przypomina obecnie zwichrowany chodnik albo

nieudolnie naprawioną główkę porcelanowej lalki. Rodney

zakłada dren podczepcowy, a potem zabiera się do zszywa-

nia skóry czaszki vicrylem 2-0 i wbija zapinki. Perowne

prosi Gitę, żeby puściła Adagio z / Kwartetu smyczkowego

Barbera. W ciągu ostatnich lat zgrali je w radiu na śmierć,

Page 292: McEwan Ian Sobota

292

ale czasami lubi posłuchać tego utworu w ostatnim stadium

operacji. Leniwa medytacyjna muzyka sugeruje, że długi

mozół zbliża się wreszcie do końca.

Rodney odkaża ranę chlorheksydyną i zakłada niewielki

opatrunek. W tym momencie pałeczkę przejmuje od niego

Henry — woli sam założyć opatrunek na głowę. Usuwa

jeden po drugim bolce stabilizatora, po czym bierze trzy

duże otwarte tampony z gazy i kładzie je płasko na głowie

Baxtera. Wokół głowy umieszcza dwa tampony, przytrzy-

muje wszystkie pięć lewą ręką, opiera głowę Baxtera o bio-

dro i zaczyna ją owijać długim bandażem. To technicznie

i fizycznie trudne: musi omijać oba dreny i nie wolno mu

pozwolić głowie opaść. Kiedy bandaż jest już zawiązany,

wszyscy obecni na sali, cały zespół, gromadzą się wokół

Baxtera — to chwila, gdy pacjentowi przywracana jest

tożsamość, gdy mały obszar brutalnie obnażonego mózgu

staje się ponownie własnością osoby. To odsłanianie pacjen-

ta oznacza powrót do życia i gdyby nie oglądał tego wcześ-

niej setki razy, Henry mógłby je wziąć za czułość. Podczas

gdy Emily i Joan ostrożnie ściągają chirurgiczne chusty

z piersi i nóg Baxtera, Rodney pilnuje, żeby nie zerwały się

rurki, przewody i dreny. Gita usuwa z oczu pacjenta przykle-

jone taśmą tampony. Jay zdejmuje z jego nóg nadmuchiwa-

ny podgrzewany koc. Henry stoi u szczytu stołu, trzymając

głowę w rękach. Leżące na stole odsłonięte bezbronne ciało

w szpitalnej koszuli sprawia wrażenie małego. Medytacyjna,

opadająca melodia instrumentów smyczkowych wydaje się

zaadresowana wyłącznie do Baxtera. Joan okrywa go prze-

ścieradłem. Uważając, żeby nie poplątać drenów zewnątrz-

oponowego i podczepcowego, obracają Baxtera na plecy.

Rodney mocuje wyściełany podgłówek przy końcu stołu

i Henry opiera na nim głowę Baxtera.

—- Chcesz, żebym potrzymał go w narkozie do rana? —- pyta Jay.

Page 293: McEwan Ian Sobota

293

— Nie — odpowiada Henry. — Obudźmy go teraz.

Anestezjolog ułatwia Baxterowi — przerywając po prostu

podawanie leków — przejście z respiratora na własne

oddychanie. Żeby je nadzorować, trzyma w dłoni mały

czarny worek, przez który będzie przechodził jego oddech.

Ufa bardziej swojemu zmysłowi dotyku aniżeli całej elektro-

nice aparatu anestezjologicznego. Perowne ściąga lateksowe

rękawiczki i rytualnym gestem ciska je do kosza w drugim

końcu sali. Wpadają do środka — zawsze dobry znak.

Zdejmuje fartuch, wciska go do tego samego kosza,

a potem, nie ściągając czepka, idzie korytarzem po for-

mularz, który wypełnia się po operacji. Przy biurku zastaje

dwóch czekających policjantów i informuje ich, że Baxter

zostanie w ciągu dziesięciu minut przeniesiony na inten-

sywną opiekę. Kiedy wraca na salę, panuje tam inna atmo-

sfera. Samuela Barbera zastąpiła muzyka country and wes-

tern — bardziej w guście Jaya. Emmylou Harris śpiewa

Boulder to Birmingham. Emily i Joan dyskutują o ślubie

przyjaciółki i sprzątają salę — na nocnym dyżurze ten

przykry obowiązek spada na instrumentariuszki. Dwoje

anestezjologów i Rodney rozmawiają o hipotece i odsetkach

i przygotowują pacjenta do przeniesienia na intensywną

opiekę. Baxter leży spokojnie na plecach, nie zdradzając na

razie oznak świadomości.

Henry przysuwa sobie krzesło i zaczyna notować. W rub-

ryce „nazwisko" pisze „znany jako Baxter", przy dacie

urodzenia „prawdopodobny wiek około 25 lat". Wszystkie

inne dane personalne musi zostawić puste.

— Powinniście się rozejrzeć — mówi Jay do Gity i Rod-

neya. — Mamy teraz rynek kupującego.

— To spray samoopalający — mówi Joan do Emily. —

Nie wolno jej wychodzić na słońce, bo ma raka podstaw-

nokomórkowego. Jest teraz cała jasnopomarańczowa, twarz,

ręce i wszystko, a ślub jest w sobotę.

Page 294: McEwan Ian Sobota

294

Ich głosy działają kojąco na Henry'ego, który szybko

pisze „krwiak zewnątrz- i podoponowy, zeszycie zatoki

strz. górnej, pozycja na brzuchu, głowa podniesiona i w sta-

bilizatorze, rana wydłużona i poszerzona, luźny odłamek

czaszki usunięty...".

Przez minione dwie godziny znajdował się w podobnym

do snu stanie zaabsorbowania, w którym zanikło wszelkie

poczucie czasu i świadomość innych elementów jego życia.

Nie miał nawet świadomości własnej egzystencji. Przenie-

siony w czystą teraźniejszość, uwolnił się od brzemienia

przeszłości i troski o przyszłość. W retrospektywie, chociaż

nigdy w danym momencie, przypomina to głębokie szczęś-

cie. Jest podobne do seksu; tutaj również czuje się zanurzo-

ny w innym żywiole, ale przyjemność jest mniej oczywista

i nie ma zmysłowego podtekstu. Ten stan umysłu przynosi

zadowolenie, którego nie odnajduje w żadnej z biernych

form rozrywki. Nie są w stanie dać mu tego książki, kino,

nawet muzyka. Po części wynika to z pracy w zespole, ale

nie tylko. To błogosławione poczucie oderwania wymaga

chyba piętrzących się trudności, długiego skupienia, bieg-

łości, presji problemów, które powinny zostać rozwiązane,

a nawet poczucia zagrożenia. Czuje się spokojny, wolny,

w pełni uprawniony do tego, by istnieć. To poczucie czystej

pustki, głębokiej, tłumionej radości. Ponownie pracując,

czuje się szczęśliwszy aniżeli w każdym innym, wyjąwszy

uprawianie miłości i piosenkę Thea, momencie swojego

wolnego dnia, swojej drogocennej soboty. Wstając i wy-

chodząc z sali operacyjnej, dochodzi do wniosku, że musi

coś z nim być nie w porządku.

Zjeżdża windą piętro niżej i idzie wypastowanym, po-

grążonym w półmroku korytarzem na oddział neurologii,

gdzie zawiadamia o swojej obecności siostrę dyżurną. Na-

Page 295: McEwan Ian Sobota

295

stępnie przystaje przy czteroosobowej sali i zagląda przez

szybę do środka. Widząc zapaloną nad najbliższym łóżkiem

lampkę, otwiera cicho drzwi i wchodzi. Andrea siedzi na

łóżku i pisze coś w notesie w plastikowej różowej okładce.

Perowne siada przy jej łóżku i nim dziewczyna ma czas

zamknąć notes, dostrzega, że do kropki każdego „i" dołą-

czyła starannie narysowane serduszko. Andrea posyła mu

senny życzliwy uśmiech.

— Nie możesz spać? — pyta szeptem Perowne.

— Dali mi tabletkę, ale nie mogę wyłączyć swojego

umysłu.

— Mnie też się to zdarza. Miałem coś takiego zeszłej

nocy. Przechodziłem tędy, więc... to dobry moment, żeby

ci powiedzieć. Operacja poszła naprawdę dobrze.

Ze swoją delikatną ciemną skórą, okrągłą miłą twarzą

i grubym bandażem, który zawiązał jej na głowie wczoraj

po południu, Andrea ma dostojny, sepulkralny wygląd

afrykańskiej królowej. Wierci się na łóżku i podciąga kołdrę,

niczym dziecko szykujące się do wysłuchania znanej bajki

na dobranoc. Do piersi przyciska notes.

— Zrobił pan wszystko tak, jak pan mówił?

— Poszło jak po maśle. Idealnie. Co do najdrobniejszego

szczegółu.

— Jak brzmi to słowo, które powiedział pan wcześniej,

0 tym, jak to pójdzie?

Perowne jest zaintrygowany. Zmian w jej sposobie bycia

1 komunikatywności, a także porzucenia ostrego ulicznego

języka nie można przypisać po prostu podawanym lekom

lub zmęczeniu. Obszar, który operował, robak, nie ma

wpływu na funkcje emocjonalne.

— Rokowania — odpowiada.

— Zgadza się. Więc, jakie są rokowania, doktorze?

— Bardzo dobre. Masz stuprocentowe szanse na cał-

kowite wyzdrowienie.

Page 296: McEwan Ian Sobota

296

Andrea daje głębiej nurka pod kołdrę.

— Podoba mi się, jak pan to mówi. Niech pan to powie

jeszcze raz.

Perowne spełnia jej życzenie, nadając swojemu głosowi

maksymalnie dźwięczne i autorytatywne brzmienie. Do-

chodzi do wniosku, że to, co zmieniło się w życiu Andrei

Chapman, zapisane jest w jej notesie. Stuka okładkę palcem.

— O czym lubisz pisać?

— To tajemnica — odpowiada szybko dziewczyna.

Ale jej oczy lśnią, a usta się rozchylają, jakby miała

zamiar się odezwać. A potem zmienia zdanie, zaciska je

i z figlarnym wyrazem twarzy wpatruje się w sufit. Nie

może się doczekać, żeby mu powiedzieć.

— Potrafię dochować tajemnicy — mówi Perowne. —

Trzeba umieć jej dochować, kiedy jest się lekarzem.

— Nikomu pan nie powie, dobrze?

— Nikomu.

— Przysięga pan uroczyście na Biblię?

— Przysięgam, że nikomu nie powiem.

— Chodzi o to, że... Rozumie pan? Podjęłam decyzję.

Będę doktorem.

— Wspaniale.

— Chirurgiem. Chirurgiem mózgu.

— Jeszcze lepiej. Ale przyzwyczaj się, że będą cię

nazywali neurochirurgiem.

— Zgadza się. Neurochirurgiem. Wszyscy, baczność!

Zostanę neurochirurgiem.

Nikt nigdy się nie dowie, ile prawdziwych i wyimagino-

wanych karier medycznych zrodziło się w dzieciństwie,

w pooperacyjnym otępieniu. W ostatnich latach kilkoro

dzieci zdradziło Perowne'owi swoje ambicje w tym wzglę-

dzie, lecz żadne nie uczyniło tego z takim ogniem, z jakim

robi to teraz Andrea Chapman. Jest zbyt podniecona, żeby

leżeć pod kołdrą. Podciąga się w górę na łóżku, kładzie

Page 297: McEwan Ian Sobota

297

łokieć na materacu i uważając na założony dren, opiera

głowę na dłoni. Ma spuszczony wzrok i przed zadaniem

pytania głęboko się zastanawia.

— Operował pan teraz kogoś?

— Tak. Mężczyzna spadł ze schodów i rozbił sobie

głowę.

Ale ona nie jest zainteresowana pacjentem.

— Czy był tam doktor Browne?

— Owszem, był.

Nareszcie. Andrea patrzy na Perowne'a z wyrazem bła-

galnej szczerości. Dotarli do samego sedna jej sekretu.

— Czy on nie jest wspaniałym doktorem?

— Och, jest bardzo dobry. Najlepszy. Lubisz go, prawda?

Nie będąc w stanie się odezwać, Andrea kiwa głową.

Perowne czeka długą chwilę.

— Zakochałaś się w nim?

Na dźwięk świętych słów dziewczyna krzywi się, a potem

szybko szuka na jego twarzy śladów kpiny. Ale Perowne

jest śmiertelnie poważny.

— Nie sądzisz, że jest dla ciebie trochę za stary? —

pyta delikatnie.

— Mam czternaście lat — protestuje Andrea. — A Rod-

ney tylko trzydzieści jeden. I chodzi o to, że...

Siedzi teraz na łóżku, przyciskając do piersi swój różowy

notes, uradowana, że może wreszcie mówić o tym, co

najważniejsze.

— ...przychodzi tutaj, siada tu, gdzie pan, i mówi, że

jeśli chcę być doktorem, muszę wziąć się na serio do nauki

i tak dalej, przestać łazić po klubach i tak dalej... I w ogóle

nie wie, co się między nami dzieje. To się dzieje poza nim.

Nie ma o tym pojęcia! To znaczy, jest ode mnie starszy,

jest ważnym chirurgiem i tak dalej, ale jest taki niewinny!

Przedstawia mu swój plan. Kiedy tylko zostanie konsul-

tantką— wedle prywatnych obliczeń Perowne'a, za jakieś

Page 298: McEwan Ian Sobota

298

dwadzieścia pięć lat — dołączy do Rodneya w Gujanie, żeby

pomóc mu poprowadzić jego klinikę. Po kolejnych pięciu

minutach opowieści o Rodneyu Perowne wstaje, żeby wyjść.

— Pamięta pan, co pan mówił o nagraniu na wideo

mojej operacji? — pyta go Andrea, kiedy staje w progu.

— Tak.

— Mogę je zobaczyć?

— Chyba tak. Jesteś pewna, że tego naprawdę chcesz?

— O mój Boże. Przecież mam być neurochirurgiem,

zapomniał pan? Naprawdę muszę to obejrzeć. Chcę zajrzeć

do środka swojej głowy. Potem będę musiała to pokazać

Rodneyowi.

Wychodząc z oddziału, Perowne informuje siostrę, że

Andrea nie śpi i jest pobudzona, po czym jedzie windą

z powrotem na trzecie piętro i wraca długim korytarzem,

który biegnie wzdłuż kliniki neurochirurgii i prowadzi do

głównego wejścia na oddział intensywnej opieki. W koją-

cym półmroku idzie szerokim przejściem między łóżkami

z ich czujnymi maszynami i migającymi kolorowymi świa-

tełkami. Przypominają mu neony na opustoszałej ulicy —

wielka sala ma w sobie efemeryczny spokój wielkiego

miasta tuż przed świtem. Przy biurku odnajduje wypeł-

niającego formularze dyżurnego pielęgniarza, pochodzącego

z Newcastle Briana Reida, i dowiaduje się, że wszystkie

oznaki życia Baxtera są dobre, że odzyskał przytomność

i teraz śpi. Reid wskazuje znaczącym ruchem głowy dwóch

policjantów siedzących w cieniu niedaleko łóżka Baxtera.

Perowne miał zamiar wrócić do domu zaraz po upewnieniu

się, że jego pacjent jest w stabilnym stanie, ale odchodząc

od biurka, uświadamia sobie, że idzie w jego stronę. Widząc

go, dwaj konstable, znudzeni albo na pół śpiący, wstają

i grzecznie mówią, że zaczekają na korytarzu.

Page 299: McEwan Ian Sobota

299

Baxter leży na plecach, z rękoma po bokach, podłączony

do wszystkich systemów, oddychając z łatwością przez nos.

Perowne zauważa, że nie drżą mu ręce. Sen jest jedynym

wytchnieniem. Sen i śmierć. Bandaż na głowie nie nobilituje

go tak jak Andrei. Z intensywnym zarostem i podkrążonymi

oczyma wygląda jak powalony przez zabójczy cios bokser

albo skonany kucharz, przysypiający w składziku między

zmianami. Sen rozluźnił mięśnie jego szczęki i złagodził

podobieństwo twarzy do małpiego pyska. Z czoła zniknęła

zmarszczka oburzenia na niesprawiedliwość losu i dzięki

temu Baxter w spoczynku wydaje się łatwiejszy do zro-

zumienia.

Perowne bierze krzesło i siada. Pacjent w drugim końcu

sali wydaje, prawdopodobnie przez sen, powtarzający się

trzy razy głośny okrzyk zdumienia. Nie odwracając się,

Perowne słyszy, że pielęgniarz idzie w tamtą stronę. Patrzy

na zegarek. Trzecia trzydzieści. Wie, że powinien już iść,

że nie wolno mu drzemać na krześle. Ale skoro już tu trafił,

prawie przez przypadek, musi przez chwilę posiedzieć i na

pewno nie zaśnie, ponieważ odczuwa zbyt wiele rzeczy,

jest podatny na zbyt wiele sprzecznych impulsów. Jego

myśli mają w sobie coś wijącego, pełzającego, spowodo-

wanego przez tę samą siłę, która sprawia, że przestrzeń

w długiej sali faluje, podobnie zresztą jak podłoga pod jego

krzesłem. Pod tym względem uczucia stają się podobne do

światła — faliste, jak wbijali mu do głowy na lekcjach

fizyki. Powinien tu pozostać i w typowy dla siebie sposób

rozbić je na części składowe, kwanty, odnaleźć wszystkie

dystalne i proksymalne motywy; dopiero wówczas będzie

wiedział, co robić, co jest słuszne. Obejmuje palcami nad-

garstek Baxtera i szuka pulsu. To zupełnie niepotrzebne,

ponieważ na monitorze widać jaskrawe niebieskie cyfry —

sześćdziesiąt pięć uderzeń na minutę. Robi to, bo chce. To

jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczył się na studiach.

Page 300: McEwan Ian Sobota

300

Prosta czynność, rodzaj pierwotnego kontaktu, dodającego

otuchy pacjentowi, pod warunkiem że robi się to z nieza-

chwianą pewnością. Liczyć przez piętnaście sekund ude-

rzenia, owe ciche kroki, a potem pomnożyć je przez cztery.

Pielęgniarz jest w drugim końcu sali. Przez szybkę w wa-

hadłowych drzwiach widać dwóch stojących na korytarzu

konstabli. Mija więcej niż piętnaście sekund. Tak naprawdę

trzyma Baxtera za rękę, żeby przesiać i uporządkować swoje

myśli, dokładnie zdecydować, co trzeba zrobić.

Rosalind zostawiła zapaloną lampę w sypialni, przy sofie

pod lustrem; regulator jasności jest nastawiony na najniższą

wartość i żarówka daje mniej światła niż świeca. Leży

skurczona na boku, z kołdrą zwiniętą przy brzuchu i zrzu-

conymi na podłogę poduszkami — świadectwo niespokoj-

nego snu. Perowne obserwuje ją przez mniej więcej minutę,

stojąc w nogach łóżka, chcąc upewnić się, że jej nie obudził.

Rosalind wygląda młodo — włosy opadły jej na twarz,

która wydaje się beztroska i rozwiązła. Perowne idzie do

łazienki i rozbiera się w półmroku, ponieważ nie chce

zobaczyć się w lustrze — widok własnej wymizerowanej

twarzy mógłby go skłonić do medytacji o starzeniu i zatruć

sen. Bierze prysznic, żeby zmyć z siebie pot koncentracji

i wszystkie ślady szpitala — wyobraża sobie tkwiący w po-

rach czoła kostny pył z czaszki Baxtera — po czym ener-

gicznie się namydlą. Wycierając się, zauważa, że siniak na

piersi jest widoczny nawet w słabym świetle i wyraźnie się

rozszerzył, niczym plama na ścierce. Ale mniej boli, kiedy

go dotyka. Chwila gdy otrzymał ten cios i poczuł prze-

chodzącą przez całe ciało ostrą falę uderzeniową wydaje

się teraz odległym wspomnieniem sprzed wielu miesięcy.

Bardziej obelgą niż bólem. Może powinien jednak zapalić

światło i zbadać siniaka.

Page 301: McEwan Ian Sobota

301

Zamiast tego idzie z ręcznikiem do sypialni i gasi lampę.

Na podłogę i przeciwległą ścianę pada zza uchylonej na cal

okiennicy rozmazany pas miękkiego białego światła. Pe-

rowne nie ma zamiaru jej zamykać — kompletna ciemność,

deprywacja zmysłów mogłaby pobudzić jego myśli. Lepiej

na coś patrzeć i liczyć, że zaczną ciążyć powieki.

Odczuwane

przez niego zmęczenie już teraz wydaje się kruche,

niepewne

niczym ból, który znika i wraca. Musi je hołubić i za

wszelką

cenę unikać myśli. Stojąc po swojej stronie łóżka, waha się;

światła jest dość, by dostrzec, że Rosalind zabrała całą

kołdrę

i zwinęła jąpod sobą i przy piersiach. Starając się wyciągnąć

kołdrę, na pewno by ją zbudził, ale jest zbyt zimno, żeby

spać

bez przykrycia. Przynosi z łazienki dwa grube szlafroki

frotte, żeby się nimi okryć. Rosalind obróci się niedługo na

drugi bok i wówczas odzyska swoją część.

Kiedy jednak kładzie się do łóżka, ona obejmuje go

ramieniem.

— Wciąż śniłam, że to ty. A teraz naprawdę jesteś —

szepcze.

Unosi kołdrę i wpuszcza go do swojego ciepłego namiotu.

Jej skóra jest gorąca, jego chłodna. Leżą na boku, twarzami

do siebie. Perowne ledwie ją widzi, ale w jej oczach palą

się dwie iskierki światła odbitego od jasnego pasa na ścianie.

Obejmuje ją ramieniem i kiedy Rosalind przysuwa się do

niego bliżej, całuje ją w głowę.

— Ładnie pachniesz — mówi ona.

Perowne chrząka z bliżej nieokreśloną wdzięcznością

i przez chwilę oboje milczą, zastanawiając się, czy potrak-

tować to jak każdą inną przerwaną noc i zasnąć w swoich

ramionach. A może tylko czekają żeby zacząć.

— Powiedz mi, co czujesz? — pyta cicho Henry, kładąc

rękę na jej krzyżu.

Page 302: McEwan Ian Sobota

302

Rosalind wydycha gwałtownie powietrze. Zadał jej trudne

pytanie.

Page 303: McEwan Ian Sobota

303

— Czuję gniew — odpowiada w końcu, ale ponieważ

mówi szeptem, brzmi to nieprzekonująco. — I wciąż się

ich boję.

Perowne zaczyna ją zapewniać, że nigdy nie wrócą.

—, Nie, nie — przerywa mu. — Ja mam wrażenie, że są

w pokoju. Że tu są. Wciąż się boję.

Perowne czuje, że zaczynają jej drżeć nogi. Przysuwa się

do niej bliżej i całuje w twarz.

— Kochanie — mruczy.

— Przepraszam. Miałam te dreszcze wcześniej, kiedy

położyłam się do łóżka. Potem się uspokoiły. O Boże.

Chcę, żeby to się skończyło.

Perowne kładzie ręce na jej nogach — drżenie ma swoje

źródło w kolanach i rozchodzi się suchymi ostrymi spaz-

mami, jakby kości ocierały się w stawach.

— Jesteś w szoku — mówi, masując jej nogi.

— O Boże — powtarza Rosalind, ale nie dodaje nic

więcej.

Drżenie ustępuje dopiero po kilku minutach. W tym

czasie Perowne obejmuje ją, kołysze i szepcze, że ją kocha.

— Jestem w szoku i czuję gniew — mówi w końcu

Rosalind spokojnym normalnym głosem. — Nie mogę na

to nic poradzić, chcę, żeby ten człowiek poniósł karę. To

znaczy, nienawidzę go, chcę, żeby umarł. Zapytałeś mnie,

co czuję, nie co myślę. To, co ten zły, podły człowiek

zrobił Johnowi, w jaki sposób sterroryzował Daisy, jak

użył przeciwko mnie noża i jak groził ci nim, żebyś zabrał

go na górę... Myślałam, że już nigdy nie zobaczę cię

żywego...

Rosalind milknie, a on czeka. Znowu leżą zwróceni do

siebie twarzami, Perowne trzyma ją za rękę i pieści jej

palce kciukiem.

— Kiedy rozmawiałam z tobą przy frontowych drzwiach,

to znaczy, kiedy mówiłam o zemście, bałam się własnych

Page 304: McEwan Ian Sobota

304

uczuć — mówi Rosalind bardziej rozważnym tonem. —

Pomyślałam, że na twoim miejscu zrobiłabym mu naprawdę

coś strasznego. Martwiłam się, że masz podobne myśli i że

napytasz sobie biedy.

Jest tyle rzeczy, które Perowne chciałby jej powiedzieć,

przedyskutować, ale teraz nie jest na to dobra pora. Wie, że

nie uzyska od niej tej łagodnej reakcji, na której mu zależy.

Zrobi to jutro, kiedy będzie mniej zdenerwowana, jeszcze

przed przyjściem policji.

Rosalind odnajduje opuszkami palców jego wargi i ca-

łuje je.

— Jak poszła operacja?

— Dobrze. To rutynowy zabieg. Stracił dużo krwi, zała-

taliśmy go. Rodney był dobry, ale mógłby sobie z tym sam

nie poradzić.

— Więc ten człowiek, Baxter, przeżyje i zostaną mu

postawione zarzuty.

Oprócz niezobowiązującego nosowego pomruku Perowne

nie odpowiada na to stwierdzenie. Musi zastanowić się,

kiedy powinien wrócić do tego tematu; niedzielny ranek,

kawa w dużych białych filiżankach, oranżeria w promie-

niach zimowego słońca, gazety, na które narzekają, ale

zawsze czytają. Pochyla się, żeby wziąć ją za rękę i kiedy

Rosalind podnosi wzrok, widzi na jej twarzy skupienie i tę

spokojną inteligencję, która gotowa jest wiele wybaczyć.

Otwiera oczy w ciemności i uświadamia sobie, że spał, być

może tylko przez kilka sekund.

— Strasznie się upił — mówi Rosalind. — Zrobił się

sentymentalny jak zawsze. Po tym wszystkim trudno to

było wytrzymać. Ale dzieci były fantastyczne. Odwiozły

go taksówką, a hotelowy lekarz zajął się jego nosem.

Henry ma przelotne wrażenie, że podróżuje przez noc.

Jadąc kiedyś slipingiem z Marsylii do Paryża, wdrapali się

na najwyższe łóżko i leżąc razem na brzuchach, obser-

Page 305: McEwan Ian Sobota

305

wowali pogrążoną we śnie Francję i rozmawiali aż do świtu.

Dzisiaj sama rozmowa jest podróżą.

W odprężonym, sennym stanie czuje do teścia wyłącznie

życzliwość.

— Ale zachował się wspaniale — mówi. — Nie udało

im się go zastraszyć. I powiedział Daisy, co ma robić.

— Rzeczywiście był dzielny — przytakuje Rosalind. —

Lecz ty byłeś niesamowity. Od samego początku widziałam,

że planujesz i obliczasz szanse. Widziałam, jak patrzyłeś

na Thea.

Perowne bierze jej rękę i całuje palce.

— Żadne z nas nie przeszło tego co ty. Byłaś fantas-

tyczna.

— Daisy podtrzymywała mnie na duchu. Miała w sobie

taką siłę...

— I Theo też, kiedy przybiegł do mnie po schodach.

Na kilka minut wydarzenia wieczoru zmieniają się w

barw-

ną przygodę, dramat silnej woli, hartu ducha, nowych cech

charakteru, które ujawniły się w warunkach zagrożenia.

Rozmawiali tak kiedyś po rodzinnym zdobywaniu szczytów

w West Highlands w Szkocji — coś zawsze szło nie po ich

myśli, ale było to interesujące i zabawne. Teraz, nagle

ożywieni, rozpływają się w pochwałach, i ponieważ weszło

im to w krew i jest mniej absurdalne aniżeli wychwalanie

siebie nawzajem, zachwycają się dziećmi. W ciągu minio-

nych dwudziestu lat Henry i Rosalind przez wiele godzin

robili właśnie to — gdy są tylko we dwoje, lubią plotkować

o swoich pociechach. Ich ostatnie wyczyny jaśnieją w mro-

ku — kiedy Theo złapał go za klapy, kiedy Daisy spojrzała

mu prosto w oczy. Jakież to urocze dzieciaki, jakie kocha-

jące stworzenia, jakie to szczęście być ich rodzicami. Ale

ta ożywiona rozmowa nie może trwać zbyt długo, słowa

zaczynają brzmieć w ich uszach czczo i nierealnie i powoli

milkną. Nie mogą zbyt długo pomijać centralnej w tym

Page 306: McEwan Ian Sobota

306

wszystkim postaci Baxtera — okrutnego, słabego, pozba-

wionego znaczenia, żądającego, by stawić mu czoło. Poza

rym mówiąc o Daisy, nie wspominają o jej ciąży. Nie są do

tego całkiem gotowi, chociaż ta chwila jest już nieodległa.

— Sprawa wygląda następująco — mówi po chwili

Henry. — Facet traci rozum. Wyobrażał sobie, że przy-

chodząc tutaj, wyrówna rachunki. Kto wie, jakie kłębiły się

w nim straszne niekontrolowane uczucia.

Następnie opisuje jej szczegółowo spotkanie na Univer-

sity Street, wspominając o wszystkim, co jego zdaniem

mogło mieć znaczenie — o policjancie, który dał mu znak,

że może jechać, o demonstrantach na Gower Street, o po-

grzebowym werblu i własnych agresywnych emocjach przed

konfrontacją. Kiedy mówi, Rosalind dotyka ręką jego po-

liczka. Mogliby zapalić światło, lecz ten intymny, ufny

półmrok, aseksualne dziecinne przymknie i rozmowa do

późna w nocy dodają im otuchy. Daisy i Theo robili kiedyś

to samo piętro wyżej ze swoimi przyjaciółmi — ciche

głosy słychać było aż do trzeciej w nocy, milknące, gdy

sen brał górę, i odzywające się dzielnie ponownie. Kiedy

Henry miał dziesięć lat, jego młodsza o rok kuzynka za-

mieszkała u nich na miesiąc, gdy jej matka była w szpitalu.

Ponieważ miał w swoim pokoju podwójne łóżko i nie było

innego miejsca, jego matka umieściła ich razem. Henry

i kuzynka ignorowali się wzajemnie w dzień — Mona była

pulchna, miała brele jak szklanki i brakowało jej jednego

palca, a przede wszystkim była dziewczynką — ale już

pierwszej nocy dobiegający z ciepłego wzgórka po drugiej

stronie łóżka bezcielesny szept wyczarował epopeję szkolnej

wizyty w fabryce słodyczy, czekoladki wypadające ze spe-

cjalnej rynny, maszynerię obracającą się tak szybko, że nie

było jej widać, a następnie szybką bezbolesną amputację,

tryskający na marynarkę nauczyciela, przypominający „mio-

tełkę z piór" strumień krwi, mdlejące koleżanki, a także

Page 307: McEwan Ian Sobota

307

brygadzistę włażącego na czworakach pod maszynę w po-

szukiwaniu brakującej „części". Poruszony Henry mógł się

zrewanżować co najwyżej przeciętym wrzodem, ale Mona

była wielkoduszna i pełna uznania i tak oto znaleźli się

poza czasem i przestrzenią; ich niezbyt bogate życiowe

doświadczenia i pewna doza wyobraźni wystarczyły, by

straszliwe anegdoty ciągnęły się aż do rana, a potem również

przez następne noce.

— Oczywiście to nie było nadużycie kompetencji — mó-

wi Rosalind, kiedy Henry kończy jej opowiadać o scysji. —

Mogli cię zabić.

To nie jest konkluzja, do której chciał ją doprowadzić —

celowo rozmieścił akcenty tak, by skierować ją w przeciwną

stronę. Ma zamiar spróbować ponownie, lecz Rosalind

zaczyna własną opowieść. Taka jest natura tych nocnych

podróży — kolejność tematów nie jest logiczna.

— Czekając na ciebie w nocy, jeszcze nim zasnęłam,

próbowałam uświadomić sobie, jak długo groził mi tym

nożem. W retrospekcji nie trwało to nawet chwili i nie

chodzi o to, że było krótkie. To nie trwało nawet chwili,

nie działo się w czasie, w minucie czy w godzinie. Po

prostu się działo...

Kiedy Rosalind to sobie przypomina, drżenie powraca,

ale jest słabsze, a potem ustaje. Perowne trzyma ją mocno

za rękę.

— Zastanawiałam się, czy to nie dlatego, że czułam

tylko czyste przerażenie, bez żadnych zmian, bez poczucia

mijającego czasu. Ale to nieprawda. Czułam inne rzeczy.

Cisza, która zapada po tych słowach, jest długa. Nie

widząc jej twarzy, Perowne nie wie, czy ma ją ponaglać.

— Jakie inne rzeczy? — pyta w końcu.

W jej głosie słychać zadumę, nie smutek.

— Ty. Byłeś ty. W przeszłości tylko raz byłam taka

przerażona i bezradna, przed moją operacją, kiedy wyda-

Page 308: McEwan Ian Sobota

308

wało mi się, że oślepnę. Kiedy zjechałeś ze mną na dół

i czekałeś. Byłeś taki niezgrabny i gorliwy. Rękawy białego

fartucha sięgały ci tylko do łokci. Zawsze mówiłam, że się

wtedy w tobie zakochałam. To chyba prawda. Choć czasami

mam wrażenie, że to sobie wymyśliłam i że to było później.

I teraz, dzisiaj, kiedy byłam jeszcze bardziej przerażona,

znowu tam byłeś, próbowałeś mi coś powiedzieć oczyma.

Wciąż przy mnie byłeś. Po wszystkich tych latach. Tego

się trzymam. Ciebie.

Perowne czuje, jak jej palce suną po jego twarzy. Rosa-

lind całuje go. Pocałunek nie jest już taki dziecinny, stykają

się przy nim ich języki.

— Ale to Daisy cię ocaliła. Zmieniła jego nastrój tym

wierszem. Arnolda jak mu tam?

— Matthew Arnolda.

Perowne przypomina sobie ciało córki, blady wystający

brzuch, w którym umościł się jego wnuk, mający już własne

serce, samoorganizujący się system nerwowy i mózg nie

większy od łebka szpilki — oto co potrafi zdziałać sama

z siebie materia w totalnej ciemności macicy.

— Rozmawiałam z nią jeszcze raz — mówi Rosalind,

odgadując jego myśli. — Jest zakochana, jest przejęta,

będzie miała dziecko. Musimy ją wspierać, Henry.

— Wspieram ją. Wspieramy.

Z zamkniętymi oczyma słucha uważnie Rosalind. Życie

tego dziecka nabiera kształtu — rok w Paryżu ze swoimi

zakochanymi rodzicami, a potem Londyn, gdzie jego ojcu

zaproponują ciekawą pracę przy ważnych wykopaliskach

w rzymskiej willi we wschodniej części miasta. Mogą się

tu na jakiś czas wprowadzić i zamieszkać przy placu. Henry

mruczy, że się zgadza, że się cieszy — dom jest duży,

sześćset pięćdziesiąt metrów, i powinien w nim znowu

zabrzmieć dziecinny głos. Czuje, jak jego ciało wielkości

kontynentu przekracza granice łóżka — jest królem, jest

Page 309: McEwan Ian Sobota

309

wielki, przychylny, silny, zgadza się na każdy plan poczęty

z życzliwego, dobrego serca. Niech dziecko stawia swoje

pierwsze kroki i wypowie pierwsze zdanie tutaj, w tym

pałacu. Daisy chce tego dziecka, więc trzeba, by wszystko

potoczyło się w najlepszy możliwy sposób. Jeśli w ogóle

miała zamiar zostać poetką, uczyni poezję właśnie z tego —

to równie dobry temat jak pasmo kochanków. Perowne nie

może poruszyć głową, nie jest prawie w stanie poruszyć

ręką, żeby pogładzić Rosalind, która odsłania przed nim

przyszłość, mówi o domowych przygotowaniach. Słucha

jej pilnie, odnotowując radość w głosie. Pierwszy szok

minął. Przezwyciężyła go. Theo też mówił jej o swoich

planach, o wyjeździe na piętnaście miesięcy razem z New

Blue Rider do Nowego Jorku, gdzie zespół będzie grał

w klubie w East Village. To konieczne, wymaga tego jego

rozwój, a oni pomogą to zrealizować i znaleźć mu miesz-

kanie, odwiedzą go tam. Król mruczy na znak zgody.

Syrena karetki, która pędzi Charlotte Street na południe,

trochę go rozbudza. Opiera się na łokciu i przysuwa do

Rosalind. Jego twarz jest teraz nad jej twarzą.

— Powinniśmy zasnąć.

— Tak. Policjanci powiedzieli, że przyjdą o dziesią-

tej — odpowiada Rosalind, ale kiedy kończą się całować,

mówi: — Dotknij mnie.

Perowne czuje, jak ogarnia go słodkie uczucie.

— Powiedz, że jesteś mój — słyszy.

— Jestem twój. Tylko twój.

— Dotknij moich piersi. Językiem.

— Rosalind. Pragnę cię.

Ta chwila oznacza dla niego koniec dnia. Jest ostrzejsza,

bardziej przeszywająca aniżeli leniwy, czuły początek so-

boty — ich ruchy są szybkie i chciwe, bardziej gwałtowne

niż radosne — jakby wrócili z wygnania, wyszli z więzienia

o surowym reżimie i mogli wreszcie najeść się do syta.

Page 310: McEwan Ian Sobota

310

Zachowują się w głośny, obcesowy sposób. Nie wierzą do

końca w swoje szczęście, chcą wszystkiego, czego uda się

doznać w krótkim czasie. Wiedzą również, że na końcu,

kiedy już się odzyskają, czeka ich niepamięć.

— Mój kochany — szepcze do niego w pewnym momen-

cie Rosałind. — Mogliśmy zginąć, ale żyjemy.

Żyją dla miłości, lecz tylko przez chwilę. Koniec nad-

chodzi w nagłym upadku, wypełnionym tak skoncentrowa-

ną, natrętną przyjemnością, że nie sposób jej wytrzymać —

tak jakby odsłonięto im i przyżegano końcówki nerwów.

Potem nie odsuwają się od siebie od razu. Leżąc nieruchomo

w ciemności, czują, jak coraz wolniej biją im serca. Henry

ma wrażenie, że zmęczenie i nagła jasność seksualnego

spełnienia zlały się w jeden fakt, suchy i płaski niczym

pustynia. Musi ją teraz przebyć w pojedynkę, i nie ma nic

przeciwko temu. W końcu mówią sobie dobranoc zwykłym

uściskiem dłoni — są zbyt tkliwi na pocałunki — a potem

Rosalind odwraca się na bok i po kilku sekundach zaczyna

głęboko oddychać.

Henry Perowne nie osuwa się od razu w niepamięć —

być może znalazł się w punkcie, w którym samo zmęczenie

uniemożliwia sen. Leży na plecach, cierpliwie czekając,

z głową zwróconą ku paskowi białego światła na ścianie,

świadom nieprzyjemnego parcia na pęcherz. Po kilku mi-

nutach bierze jeden z leżących na podłodze szlafroków

i idzie do łazienki. Marmurowa podłoga jest lodowata pod

stopami, za odsłoniętymi zasłonami wysokiego, wychodzą-

cego na północ okna widać kilka gwiazd na zaciągniętym

pomarańczowymi chmurami niebie. Jest piąta piętnaście

i słychać już samochody jadące Euston Road. Perowne

załatwia się, a potem pochyla nad umywalką i pije obficie

z kurka z zimną wodą. Wróciwszy do sypialni, słyszy

Page 311: McEwan Ian Sobota

311

odległy pomruk samolotu, chyba pierwszego z porannej

godziny szczytu na Heathrow. Zwabiony przez ten dźwięk,

podchodzi do okna, przy którym stał wcześniej, i otwiera

okiennice. Woli stać tutaj przez kilka minut i wyglądać na

dwór, aniżeli leżeć nieruchomo w łóżku, zmuszając się do

zaśnięcia. Cicho podnosi okno. Powietrze jest cieplejsze

niż ostatnim razem, lecz mimo to przechodzi go dreszcz.

Światło też jest bardziej miękkie, elementy placu, zwłaszcza

gałęzie platanów w ogrodzie, nie są tak wyraźnie zaryso-

wane, zdają się zlewać z innymi. Co takiego jest w niskich

temperaturach, że zaostrzają się w nich krawędzie rzeczy?

Ławki nie wyglądają już, jakby na kogoś czekały, kosze

na śmieci zostały opróżnione, chodniki uprzątnięte. Wie-

czorem musiała tędy przejść energiczna ekipa w żółtych

kamizelkach. Henry stara się odnaleźć otuchę w tym upo-

rządkowaniu; przypomina sobie plac w jego najlepszych

chwilach — w porze lunchu w powszedni dzień, kiedy jest

ciepło, otwierają się bramy ogrodów i pojawiają się ze

swoimi sandwiczami i sałatkami tłumy pracowników z po-

bliskich firm produkcyjnych, ogłoszeniowych i projekto-

wych. Kładą się cichymi grupkami na trawie, mężczyźni

i kobiety różnych ras, w większości między dwudziestym

i czterdziestym rokiem życia, pewni siebie, pogodni, nie-

stłamszeni, sprawni po zajęciach na siłowni, zadomowieni

w swoim mieście. Tak wiele różni ich od rozmaitych

pokręconych osób, które okupują ławki. Praca jest jedną

z zewnętrznych oznak. To nie może wynikać wyłącznie

z pochodzenia i wyłaniających się możliwości — pijacy

i narkomani wywodzą się ze wszystkich klas społecznych,

podobnie jak pracownicy biur. Najgorsi wykolejeńcy uczyli

się czasem w prywatnych szkołach. Perowne, profesjonalny

redukcjonista, nie może się powstrzymać, by nie złożyć

tego na karb niewidocznych skaz i ułomności charakteru,

zapisanych w molekularnym kodzie. To zrządzenie losu —

Page 312: McEwan Ian Sobota

312

fakt, że jest się kimś, kto nie potrafi zarobić na życie,

odmówić kolejnego drinka i pamiętać dzisiaj, co postanowił

zrobić wczoraj. Żadna sprawiedliwość społeczna nie uleczy

ani nie rozproszy tej wycieńczonej armii okupującej pub-

liczne miejsca w każdym mieście. Więc co robić? Henry

otula się szczelniej szlafrokiem. Trzeba rozpoznać, kiedy

ma się do czynienia z pechem, trzeba mieć na oku takich

ludzi. Niektórych uda się wyrwać ze szponów nałogu,

w wypadku innych można co najwyżej złagodzić jakoś ich

dyskomfort, próbować ulżyć ich doli.

Jakoś! Nie jest teoretykiem społecznym i myśli oczywiś-

cie o Baxterze, tym niedającym się rozplatać kłębku nie-

szczęścia. Może to myśl o nim przyprawia go o drżenie,

a może fizyczne efekty zmęczenia — musi oprzeć się ręką

o parapet, żeby nie stracić równowagi. Czuje się tak, jakby

kręcił się na olbrzymim kole, diabelskim młynie ustawio-

nym przy południowym brzegu Tamizy, i właśnie dojeżdżał

do najwyższego punktu — siedząc okrakiem na zawiasie

percepcji, tuż przed zanurkowaniem w dół, spogląda spokoj-

nie przed siebie. A może to obracająca się Ziemia, która

niesie go ku świtowi z dostojną szybkością tysiąca mil na

godzinę. Jeśli dzieli dni, opierając się raczej na śnie niż

zegarze, w takim razie wciąż trwa jego sobota, rozciągająca

się daleko w dole, długa niczym życie. I z tego miejsca, ze

szczytu swojego dnia, zanim zacznie się jazda w dół, ma

przed sobą daleki widok. Niedziela nie wydaje się już tak

obiecująca i pełna wigoru jak poprzedni dzień. Plac na

dole, nieruchomy i pusty, nie daje żadnej wskazówki co do

przyszłości. Ale z miejsca, gdzie się znajduje, widzi kilka

rzeczy, o których wie, że muszą się zdarzyć. Wkrótce

nadejdzie czas na jego matkę; z domu opieki przyjdzie

wiadomość lub poślą po niego i razem z rodziną usiądzie

przy jej łóżku, w jej małym pokoiku, z jej ozdóbkami,

popijając mocną brązową herbatę i patrząc na to, co z niej

Page 313: McEwan Ian Sobota

313

zostało, skurczoną na poduszkach łupinę starej pływaczki.

Myśląc o tym, nic teraz nie czuje, ale wie, że smutek

zaskoczy go, jak bywało już wcześniej.

Pogarszający się stan matki sprawił, że musiał ją w końcu

przenieść z jej domu, starego rodzinnego domu, w którym

dorastał, do ośrodka opiekuńczego. Choroba zatarła w jej

pamięci rutynę codziennych czynności, którym dochowy-

wała kiedyś wiary. Zostawiała na całą noc maselniczkę we

włączonym piekarniku, chowała przed sobą w szparach

między klepkami klucz do frontowych drzwi, myliła szam-

pon z wybielaczem. Zdarzały się jej też chwile egzysten-

cjalnego zdumienia, kiedy uświadamiała sobie, że jest na

ulicy, w sklepie albo czyimś domu i nie wie, skąd przyszła,

kim są ci ludzie, gdzie mieszka i co ma teraz robić. Rok

później nie pamiętała już swojego starego życia i starego

domu. Ale sprzedanie go wydawało się zdradą i Henry nie

robił nic w tym kierunku. Razem z Rosalind od czasu do

czasu go odwiedzali, on strzygł trawnik w lecie. Wszystko

pozostało na swoim miejscu i czekało — wiszące na drew-

nianych kołkach żółte gumowe rękawice, szuflada wypra-

sowanych ściereczek, glazurowany ceramiczny osiołek z ko-

szyczkiem na wykałaczki. W środku gromadził się warzyw-

ny odór zaniedbania, erozja zaatakowała jej rzeczy, które

nie potrafiły bronić się przed kurzem. Nawet od ulicy dom

sprawiał wrażenie pokonanego i kiedy pewnego listopado-

wego popołudnia dzieciaki rozbiły kamieniem szybę w sa-

lonie, Henry uznał, że musi działać.

W weekend Rosalind i dzieci przyjechały z nim, żeby

opróżnić dom. Każdy wybrał sobie jakąś pamiątkę —

niezrobienie tego byłoby dowodem braku szacunku. Daisy

wzięła mosiężny talerz z Egiptu, Theo podróżny zegar,

Rosalind prostą porcelanową paterę do owoców. Henry

zabrał pudło fotografii. Inne rzeczy powędrowały do sios-

trzeńców i siostrzenic. Łóżko Lily, jej kredens, dwie szafy,

Page 314: McEwan Ian Sobota

314

dywany i komoda czekały na firmę uprzątającą domy.

Rodzina spakowała ubrania, przybory kuchenne i niechciane

ozdoby, żeby przekazać je sklepom z używanymi rzecza-

mi — Henry nie zdawał sobie sprawy, w jak dużym stopniu

funkcjonują one dzięki zmarłym. Całą resztę załadowali do

worków i wystawili na śmietnik. Pracowali w ciszy niczym

szabrownicy; włączanie radia wydawało się niestosowne.

Rozmontowanie egzystencji Lily zajęło jeden dzień.

Rozbierali dekoracje do przedstawienia, skromnego do-

mowego dramatu, nie pytając o zgodę obsady. Zaczęli od

pomieszczenia, które nazwała swoim pokojem do szycia —

jego starego pokoju. Lily nie miała tu nigdy wrócić, nie

wiedziała już, czym jest szydełkowanie, lecz pakując jej

druty, niedokończony dziecinny żółty szal i tysiące wzorów,

aby oddać je obcym, wykluczali ją z grona żywych. Praco-

wali pospiesznie, jak w gorączce. Ona jeszcze nie umarła,

powtarzał sobie Henry. Ale kiedy obserwował, jak szybko,

z jaką łatwością wszystkie oznaki, wszystkie delikatne

detale czyjegoś istnienia mogą zostać zapakowane i rozdane

albo wyrzucone, jej życie, życie każdego, wydawało się

takie wątłe. Rzeczy stawały się rupieciami, gdy tylko od-

dzieliło się je od właściciela i ich przeszłości — bez Lily

jej stary ocieplacz na imbryk do herbaty był odrażający,

z wyblakłym wiejskim motywem, brązowymi plamami na

tanim materiale i żałośnie cienką wyściółką. W miarę jak

pustoszały półki oraz szuflady i wypełniały się worki i pud-

ła, zorientował się, że w rzeczywistości nikt niczego nie

posiada. Wszystko jest wynajęte albo pożyczone. Nasze

rzeczy nas przeżyją to myje w końcu porzucimy. Pracowali

przez cały dzień i wystawili dwadzieścia trzy worki dla

śmieciarzy.

Perowne, chudy i kruchy w swoim szlafroku, spogląda

na ranek, który jest wciąż ciemny, wciąż należy do dnia

wczorajszego. Tak, nadejdzie ten dzień, a on będzie musiał

Page 315: McEwan Ian Sobota

315

się wszystkim zająć. Lily zaprowadziła go kiedyś na cmen-

tarz niedaleko jej domu i pokazała rzędy osadzonych w mu-

rze małych metalowych szafek, gdzie chciała, by złożono

jej prochy. Wszystko to musi się wydarzyć i będą stali

z pochylonymi głowami, słuchając modlitwy za zmarłych.

Czy czytają ją przy kremacjach? Człowiek zrodzony z nie-

wiasty ma krótkie życie... W ciągu ostatnich lat często

słyszał te słowa, ale pamięta tylko fragmenty. Przemija

jako cień chwilowy... więdnie jak kwiat2. A potem nadejdzie

kolej Johna Grammaticusa, jedna z tych odmieniających

człowieka chorób, które przytrafiają się pijącym, albo śmier-

telny cios w serce bądź mózg. Każde z nich zniesie to

ciężko i na swój własny sposób, chociaż Henry w mniej-

szym stopniu niż inni. Stary poeta był dzisiaj dzielny,

udawał, że nie cierpi z powodu złamanego nosa, i podsunął

Daisy właściwy pomysł. A kiedy to już nastąpi, dojdzie do

kryzysu związanego z St Felix, jeśli Teresa wyjdzie wcześ-

niej za Johna i wysunie roszczenia do zamku, Rosalind zaś,

znająca wszystkie prawnicze kruczki, nie będzie chciała

oddać miejsca, które stworzyła jej matka i w którym Daisy,

Theo i ona sama spędzali w dzieciństwie wakacje. Jaką

postawę zajmie Henry? Mądrej i nieprzejednanej lojalności.

Co jeszcze poza umieraniem? Theo po raz pierwszy

wyfrunie na dłużej z domu — nie będzie pocztówek, listów

ani e-maili, wyłącznie telefony. Będą wycieczki do Nowego

Jorku, żeby posłuchać, jak Theo i jego zespół przekonują

do swojego bluesa Amerykanów — może im się nie spodo-

bać — a przy okazji odwiedzić starych znajomych z czasów

szpitala Bellevue. Daisy będzie wydawała swoje wiersze,

urodzi dziecko i sprowadzi Giulia — Henry wciąż widzi

śniadego, obnażonego do pasa kochanka z niewysłuchanego

uważnie wiersza. Dziecko i towarzyszący mu ekwipunek

2Biblia Tysiąclecia, Księga Hioba 14, 1.

Page 316: McEwan Ian Sobota

316

ożywią dom i ktoś inny, nie on i nie Rosalind (i nie Giulio,

chyba że okaże się nietypowym Włochem) będzie wstawał

w środku nocy. Wszystko to zapowiada się bogato. A potem

jemu, Henry'emu stuknie pięćdziesiątka i skończy ze squas-

hem i maratonami, Daisy i Giulio, a także Theo znajdą

sobie własne mieszkania, dom opustoszeje i Henry i Rosa-

lind, którzy będą już mieli za sobą wychowanie dzieci

i życiowy start młodych dorosłych, padną sobie mocniej

w ramiona. Ten niepokój, ten odczuwany przez niego

ostatnio głód innego życia osłabnie. Nadejdzie czas, gdy

będzie wykonywał mniej operacji i w większym stopniu

zajmował się administracją — to zupełnie inne życie —

a Rosalind odejdzie z gazety, żeby napisać swoją książkę,

a potem czas, kiedy stwierdzą, że mają już dość tego placu,

dość ćpunów, samochodów i kurzu. Może podłożona w imię

dżihadu bomba przegoni ich wraz z innymi ludźmi małego

ducha na przedmieścia, jeszcze dalej na wieś albo do St

Felix — ich sobota stanie się niedzielą.

Z tyłu, jakby poruszona jego myślami, Rosalind wzdryga

się, jęczy i znowu wzdryga, a potem milknie i odwraca

plecami do okna. Londyn, jego mały należący do Perowne'a

fragment, leży szeroko otwarty, niedający się obronić,

czekający na swoją bombę podobnie jak sto innych miast.

Odpowiednią porą będzie godzina szczytu. To może przy-

pominać katastrofę na dworcu Paddington — skręcone

szyny, powyginane, uniesione wagony, nosze podawane

przez wybite szyby, wprowadzany w życie szpitalny plan

awaryjny. Berlin, Paryż, Lizbona. Władze są zgodne, atak

jest nieunikniony. Perowne żyje w innych czasach — fakt,

że tak właśnie piszą gazety, nie oznacza, że to nieprawda.

Ale ze szczytu jego dnia to przyszłość, którą trudniej

odczytać, horyzont mglistych możliwości. Sto lat temu

stojący w oknie w swoim jedwabnym szlafroku, na dwie

godziny przed świtem, zbliżający się do pięćdziesiątki

Page 317: McEwan Ian Sobota

317

doktor mógł zastanawiać się nad przyszłością nowego stu-

lecia. Luty 1903 roku. Można pozazdrościć temu edwar-

diańskiemu dżentelmenowi wszystkiego, o czym nie wie-

dział. Jeśli miał młodych synów, za dwanaście lat mógł ich

stracić pod Sommą. A jaka była liczba ofiar Hitlera, Stalina,

Mao? Pięćdziesiąt, sto milionów? Gdyby opisało się czeka-

jące go piekło, gdyby się go ostrzegło, poczciwy doktor —

zacny produkt trwającej dziesięciolecia ery prosperity i po-

koju — nie dałby temu wiary. Strzeżcie się utopistów,

żarliwych ludzi znających drogę do idealnego społecznego

porządku. Oto pojawiają się znowu totalitaryści w odmie-

nionej formie, rozproszeni i słabi, lecz rosnący w siłę,

gniewni, spragnieni kolejnych masowych mordów. Wojna

stuletnia. Ale może to przesada, jałowa nieumiarkowana

fantazja, nocne myśli o przemijającej anomalii, którą na-

prawią i uporządkują czas oraz zdrowy rozsądek.

Bliższe terytorium, najbliższe wzniesienie jest łatwiejsze

do rozpoznania — tak samo pewne jak śmierć jego matki

jest to, że zje obiad z profesorem Talebem w irackiej

restauracji niedaleko Hoxton. Wojna zacznie się w przy-

szłym miesiącu -— dokładna data musiała już zostać ustalo-

na, podobnie jak to się dzieje w wypadku każdej dużej

sportowej imprezy na świeżym powietrzu. Jakakolwiek

późniejsza pora byłaby zbyt gorąca na zabijanie lub wy-

zwalanie. Bagdad czeka na swoje bomby. Gdzie podziała

się teraz ochota na usunięcie tyrana? Pod koniec tego dnia,

tego konkretnego wieczoru jest nieśmiały, bezbronny, co

chwila otula się szczelniej szlafrokiem. Kolejny samolot

przecina z lewej do prawej pole jego widzenia, schodząc

monotonnie wzdłuż linii Tamizy w stronę Heathrow. Trud-

niej sobie teraz przypomnieć zajadłość jego kłótni z Daisy —

pewniki zmieniły się w punkty do dyskusji: że opisanego

przez profesora świata nie można tolerować, że bez względu

na to, jak mroczne są amerykańskie motywy, jego rozmon-

Page 318: McEwan Ian Sobota

318

towanie może przynieść jakieś trwałe dobro i mniejszą

liczbę

ofiar. „Może" to za mało, słyszy głos spierającej się z nim

Daisy, pozwoliłeś, żeby jeden człowiek zawrócił ci w

głowie.

Kobieta w błogosławionym stanie wie swoje. Czy rano

zbudzą się w nim ponownie nadzieje na zdecydowaną akcję?

W tej chwili czuje tylko lęk. Jest słaby i nieświadomy,

przeraża go to, jak konsekwencje jakiegoś działania

wymyka-

ją się spod kontroli i rodzą nowe wydarzenia, nowe konsek-

wencje, aż człowiek ląduje w sytuacji, o której nigdy nie

myślał i w którą sam by się nigdy nie wpakował — z nożem

przy gardle. Nieopodal miejsca, gdzie Andrea Chapman

marzy o tym, żeby pokochał ją młody lekarz i żeby też

zostać

młodą lekarką, leży w swojej prywatnej ciemności Baxter

pilnowany przez policjantów. Ale jest jedna mała rzecz, co

do

której Henry jest przekonany i która pozwala mu zachować

równowagę. To przekonanie zaczęło przybierać kształt

podczas kolacji, zanim zadzwonił Jay, i skrystalizowało się

ostatecznie na oddziale intensywnej opieki, kiedy mierzył

puls Baxterowi. Musi przekonać Rosalind, a potem resztę

rodziny i policję, żeby nie wnosić oskarżenia. Ta sprawa

musi

zostać zamknięta. Niech ścigają tego drugiego mężczyznę.

Baxter ma przed sobą coraz krótszy odcinek godnego życia;

potem zaczną się koszmarne halucynacje. Henry może

poprosić swoich kolegów, specjalistów w tej dziedzinie, aby

przekonali prokuraturę, że kiedy dojdzie do rozprawy,

Baxter

nie będzie w stanie stanąć przed sądem. Może to być, a może

nie być prawdą. A potem system, właściwy szpital, musi go

bezpiecznie przejąć, zanim ponownie zrobi komuś krzywdę.

Henry może to wszystko załatwić, zrobić co w jego mocy,

Page 319: McEwan Ian Sobota

319

by

złagodzić jakoś odczuwany przez tego pacjenta dyskomfort.

Czy to przebaczenie? Chyba nie, sam nie wie, zresztą nie do

niego należy przebaczanie. Może to on sam szuka

przebacze-

nia? Ponosi w końcu odpowiedzialność; przed

dwudziestoma

godzinami przejechał ulicę oficjalnie zamkniętą dla ruchu

Page 320: McEwan Ian Sobota

i uruchomił pewną sekwencję wydarzeń. Może to również

wynikać ze słabości — po osiągnięciu pewnego wieku,

kiedy pozostałe do przeżycia lata po raz pierwszy wydają

się skończone i człowieka przechodzi pierwszy zimny

dreszcz, ktoś, kto umiera, wzbudza większe, bardziej brater-

skie zainteresowanie. Henry woli jednak wierzyć, że to

realizm; wszyscy poniżyliby się, chłoszcząc człowieka w je-

go drodze do piekła. Ratując mu życie na sali operacyjnej,

skazał zresztą Baxtera na jego własne tortury. Chyba do-

statecznie się zemścił. No i to jedyny obszar, gdzie może

wykorzystać swoje wpływy i nadawać kształt wydarzeniom.

Wie, jak funkcjonuje system — różnica między dobrą i złą

opieką może się okazać prawie nieskończona.

Daisy wyrecytowała wiersz, który rzucił zaklęcie na

jednego człowieka. Być może każdy wiersz mógłby dokonać

tej sztuki i przyspieszyć nagłą zmianę nastroju. Mimo to

Baxter dał się zaczarować, wiersz poraził go i przypomniał,

jak bardzo pragnie żyć. Nikt nie może mu wybaczyć tego,

że posłużył się nożem. Ale Baxter usłyszał to, czego Henry

prawdopodobnie nie usłyszy nigdy w życiu mimo podej-

mowanych przez Daisy prób jego wyedukowania. Jakiś

dziewiętnastowieczny poeta — Henry musi dopiero spraw-

dzić, czy ten Arnold jest sławny czy zapoznany — zbudził

w nim głód, którego nie był nawet w stanie zdefiniować.

Ten głód jest roszczeniem, które wysuwa pod adresem

życia, pod adresem umysłowej egzystencji, a ponieważ nie

potrwa ona zbyt długo, ponieważ drzwi jego świadomości

zaczynają się zamykać, nie powinien wysuwać tego rosz-

czenia z celi, czekając na rozpoczęcie absurdalnego procesu.

Taki jest jego ponury ustalony los — wynikający z jednego

małego błędu, pomyłki w repetycjach kodu istnienia, geno-

typu, który jest współczesną wersją duszy — i jego stan

musi się pogarszać. To kolejna rzecz, co do której Henry

nie ma żadnych wątpliwości.

Page 321: McEwan Ian Sobota

321

Cicho opuszcza okno. Ranek jest wciąż ciemny i zrobiło

się teraz najzimniej. Świt zacznie się dopiero po siódmej.

Trzy pielęgniarki przecinają plac, wesoło ze sobą rozma-

wiając i kierując się w stronę szpitala, żeby zacząć poranną

zmianę. Wpatrując się w nie, Henry zamyka okiennice,

a potem idzie do łóżka, zsuwa z ramion szlafrok i kładzie

się. Rosalind leży odwrócona do niego tyłem, z podkur-

czonymi kolanami. Henry zamyka oczy. Tym razem nie

będzie problemu z osunięciem się w niepamięć, nic nie

zdoła go powstrzymać. Sen nie jest już konceptem, to rzecz

materialna, starodawny środek transportu, przesuwający się

miękko taśmociąg, który dowiezie go do niedzieli. Dopaso-

wuje się do Rosalind, do jej jedwabnej piżamy, jej zapachu,

jej ciepła, jej kochanego ciała, i przysuwa się bliżej. Z zamk-

niętymi oczyma całuje ją w kark. Jest jeszcze to, kołacze

mu w głowie. A potem: jest tylko to. I w końcu, słabo,

odpływając: ten dzień dobiegł końca.

Page 322: McEwan Ian Sobota

Podziękowania

Jestem niezmiernie wdzięczny doktorowi medycyny Neilowi

Kitchenowi, członkowi Królewskiego Stowarzyszenia Chirurgów,

konsultantowi neurochirurgii i zastępcy dyrektora Kliniki Krajo-

wego Szpitala Neurologicznego i Neurochirurgicznego przy Queen

Square w Londynie. Obserwowanie w ciągu dwóch lat tego

utalentowanego chirurga na sali operacyjnej było prawdziwym

zaszczytem i dziękuję mu za uprzejmość i cierpliwość, z jakimi,

mimo nawału innych zajęć, wyjaśniał mi zawiłości swojej profesji,

mózgu oraz jego niezliczonych patologii. Jestem również wdzięcz-

ny Sally Wilson, członkini Królewskiego Stowarzyszenia Aneste-

zjologów, konsultantowi neuroanastezjologii w tym samym szpi-

talu, oraz Anne McGuiness, konsultantowi medycyny ratunkowej

szpitala University College, a także nadinspektorowi Amonowi

McAfee. Przy opisie hipofizektomii transsfenoidalnej wiele za-

wdzięczam doktorowi Frankowi T. Vertosickowi Juniorowi oraz

jego znakomitej książce When the Air Hits your Brain: Tales of

Neurosurgery, Norton, Nowy Jork 1996. Ray Dolan, najbardziej

oczytany z naukowców, przeczytał maszynopis Soboty i wysunął

pod jej adresem szereg wnikliwych neurologicznych sugestii. Tim

Garton Ash i Craig Raine również przeczytali tę książkę w jej

wczesnym stadium i ich komentarze okazały się bardzo pomocne.

Jestem wdzięczny Craigowi Raine'owi za to, że zgodził się

Page 323: McEwan Ian Sobota

323

wielkodusznie przypisać Daisy Perowne słowa „podniecona

ko-

newka" i „szczególna róża" ze swojego wiersza Seksualne

kuplety,

a także ,jak każda/róża wyrasta na zarekinionej łodydze" z

wiersza

Czytając jej stary list o ślubie (Collected Poems

1978—1999,

Picador, Londyn 2000). Moja żona, Annalena McAfee,

czytała

liczne wersje brudnopisu i zawdzięczam jej wiele mądrych

redak-

cyjnych komentarzy oraz czułe wsparcie.

I.M.

Londyn 2004

Page 324: McEwan Ian Sobota

U) :

o\

:

IAN McEWAN (ur. 1948) jest jed-

nym z najwybitniejszych współ-

czesnych pisarzy brytyjskich i lau-

reatem wielu nagród literackich.

Jego dorobek obejmuje scenariu-

sze filmowe, zbiory opowiadań i

szereg powieści, tłumaczonych

na kilkanaście języków. W Polsce

ukazały się m.in. opowiadania

Pierwsza miłość, ostatnie posługi (1975) oraz powieści Betonowy ogród (1978), Dziecko w czasie (1987), Niewinni (1994), Przetrzy- mać tę miłość (1997), Amster- dam (1998) i Pokuta (2001). Pię-

ciokrotnie nominowany do Boo-

ker Prize, najbardziej prestiżo-

wej brytyjskiej nagrody literackiej,

McEwan otrzymał ją za powieść

Amsterdam. Inna książka - Dzie- cko w czasie - zdobyta Whitbread

Prize i Prix Fémina Etranger. Po- kuta, uznana przez krytyków za

jego najwybitniejsze dzieło,

laureat

aż trzech znaczących nagród (w

tym National Book Critics1 Circle

Fiction Award) święciła triumfy

na

europejskich i amerykańskich lis-

tach bestsellerów. Na kanwie Nie- winnych powstał głośny film Joh-

na Schlesingera z Anthonym

Hopkinsem, Isabellą Rosselini i

Campbellem Scottem w rolach

głównych.

Książnica Płocka

ul Kościuszki 6

136467

o\ : j -