28

Miłość bez końca

  • Upload
    muza-sa

  • View
    231

  • Download
    0

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Kultowa opowieść o młodzieńczej miłości, o uczuciu, które staje się wyniszczającą obsesją Szaleńcza miłość Davida i Jade, pożądanie, budząca się seksualność i wzajemna fascynacja, wybucha z siłą, której sami nie potrafią zrozumieć. Kiedy ojciec Jade przerażony intensywnością uczuć Davida zabrania młodym kontaktów, chłopak wymyśla sposób, jak wrócić do łask jej rodziców: wywoła pożar, z którego wszystkich uratuje. Jednak sytuacja szybko wymyka się spod kontroli i przeradza w koszmar. Davida czeka nieunikniona kara za to, co było dla niego najważniejsze - miłość bez końca do jedynej Jade. Miłość bez końca została przetłumaczona na ponad 20 języków i sprzedana w nakładzie 2 milionów egzemplarzy.

Citation preview

2

SCOTT SPENCERMi³oœæ bez koñca

3

Scott Spencer

Julita Wroniak-Mirkowicz

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Tytu³ orygina³u: Endless LoveRedakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: El¿bieta Jaroszuk

Na ok³adce wykorzystano plakat udostêpnionyprzez dystrybutora filmu Vue Movie Distribution

EUROPACORP-TF1 FILMS PRODUCTION– GRIVE PRODUCTIONS

Photo: Jessica Forde

1979 by Scott Spencer for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014

for the Polish translation by Julita Wroniak-Mirkowicz

ISBN 978-83-7758-408-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SAWarszawa 2014

4

Coco Dupuy poœwiêcam

5

6

Anim nie pisa³, anim nie czyta³Tej ksi¹¿ki, która mn¹ jest, a ja w niej ukrytyPrzed wszystkimi, co widz¹ w poca³unku jasnymGroŸn¹, bezkszta³tn¹, martw¹ czerñ przestrzeni.

Myli³em siê: i dni, i lata na nic,By dowieœæ prawdy mi³oœci bez granic.

DELMORE SCHWARTZ

prze³. Jolanta Kozak

7

8

Czêœæ pierwsza

1

Kiedy mia³em siedemnaœcie lat i by³em w pe³ni po-s³uszny natarczywym ¿¹daniom serca, zboczy³em z nor-malnej drogi ¿ycia i w ci¹gu sekundy zniszczy³em wszyst-ko, co kocha³em – kocha³em g³êboko, i gdy odebrano mimi³oœæ, gdy ulotne cia³o mi³oœci cofnê³o siê przera¿one,a moje w³asne zosta³o uwiêzione, trudno by³o uwierzyæ,¿e ktoœ tak m³ody mo¿e tak straszliwie cierpieæ. Wiele latju¿ minê³o, lecz wieczór dwunastego sierpnia 1967 rokuto wci¹¿ prze³omowa chwila w moim ¿yciu.W Chicago zaczyna³a siê gor¹ca, parna noc. Na niebie

nie widzia³em ani chmur, ani gwiazd, ani ksiê¿yca; traw-niki by³y czarne, drzewa jeszcze czarniejsze. Œwiat³a sa-mochodów kojarzy³y mi siê z lampkami na he³mach gór-ników wêdruj¹cych w¹skimi korytarzami kopalni. W têtypowo sierpniow¹, duszn¹ noc podpali³em dom ludzi,których uwielbia³em nade wszystko, dom, który ceni³embardziej od domu rodzinnego.Zanim pod³o¿y³em ogieñ, sta³em na du¿ej drewnianej

pó³kolistej werandzie i zagl¹da³em do œrodka. Targa³amn¹ rozpacz: dzika, bezradna rozpacz ch³opca, którymmiota³y g³êbokie uczucia przez nikogo niezrozumiane.

9

By³em m³ody i wra¿liwy; kiedy przez szparê w zas³onachobserwowa³em Butterfieldów, w oczach krêci³y mi siê ³zype³ne szczerej, beznadziejnej têsknoty. Widzia³em i ko-cha³em tê wspania³¹ rodzinê, podczas gdy ona, zajêta so-b¹, mnie nie dostrzega³a.Spêdzali razem ten sobotni wieczór. Anna i jej m¹¿

Hugh siedzieli przed pustym kominkiem na go³ej pod³o-dze z sosny. (Jak¿e szanowa³em ich za to, ¿e nie zakrylidywanem piêknych drewnianych pod³óg!) Siedzieli bliskosiebie i ogl¹dali album z reprodukcjami, wyj¹tkowo wolnoi troskliwie odwracaj¹c strony. Sprawiali wra¿enie ocza-rowanych sob¹. Czasami ich ma³¿eñstwo przypomina³oniekoñcz¹cy siê romans: byli nieœmiali, namiêtni, wci¹¿czegoœ poszukuj¹cy. Nigdy z góry nie zak³adali uczuæ part-nera – nie zna³em drugiej pary, od której w chwilachczu³oœci promieniowa³aby taka aura zwyciêstwa i ulgi.Keith Butterfield, najstarszy syn i mój rówieœnik, które-

go chwilowe zainteresowanie moj¹ osob¹ umo¿liwi³o miwstêp do domu Butterfieldów, równie¿ siedzia³ na pod³o-dze, niedaleko rodziców, i manipulowa³ przy radiu stereo-fonicznym, które sam budowa³. Poniewa¿ on te¿ mia³ruchy powolniejsze ni¿ zazwyczaj, zacz¹³em siê zastana-wiaæ, czy przypadkiem nie ogl¹dam ich w zwolnionym,koszmarnym œnie. Keith mia³ wygl¹d prymusa i rzeczywi-œcie by³ najlepszym uczniem w szkole œredniej Hyde Park.Uczy³ siê bez najmniejszego wysi³ku. Kiedy szed³ na filmradziecki, to czytaj¹c angielskie napisy, równoczeœnieprzyswaja³ sobie kilkadziesi¹t s³ów rosyjskich. Ilekroæmia³ w rêku zegarek, nie móg³ siê oprzeæ pokusie, ¿ebynie rozebraæ go na czêœci. Gdy zerka³ do menu, mimo wolizapamiêtywa³ wszystkie dania. Blady, o niesfornych w³o-sach i okr¹g³ych okularach, ubrany w d¿insy, czarny pod-

10

koszulek i hippisowskie sanda³y, po³o¿y³ rêce na rozmon-towanym radiu w taki sposób, jakby chcia³ je wyleczyæ,a nie zbudowaæ. Nastêpnie podniós³ niewielki œrubokrêti przyk³adaj¹c do oczu pomarañczow¹ plastikow¹ r¹czkê,spojrza³ pod œwiat³o. Zasznurowa³ usta – niekiedy spra-wia³ wra¿enie starszego od swoich rodziców – po czymwsta³ i ruszy³ po schodach na piêtro.Sammy, m³odszy, dwunastoletni syn, le¿a³ wyci¹gniêty

na kanapie, odziany tylko w krótkie spodenki koloru kha-ki. By³ to opalony, niebieskooki blondyn, ³adny w sposóba¿ komicznie konwencjonalny: przypomina³ z urodygwiazdorów, których zdjêcia dorastaj¹ce panienki chêtnieumieszczaj¹ w rogu lustra. Sammy by³ ulepiony z niecoinnej gliny ni¿ reszta Butterfieldów. W rodzinie, któraceni³a swoj¹ odmiennoœæ oraz poczucie w³asnej niezwyk-³oœci, wyj¹tkowoœæ Sammy’ego w³aœnie polega³a na jegozdumiewaj¹cej przeciêtnoœci. Dobry sportowiec i kumpel,zdolny tancerz, obiekt westchnieñ wielu dziewczyn, Sam-my dorabia³ roznoszeniem gazet i by³ najmniej zamkniê-tym w sobie, najmniej skrytym z Butterfieldów. Napraw-dê wszyscyœmy wierzyli, nawet wówczas, kiedy mia³dwanaœcie lat, ¿e pewnego dnia Sammy zostanie prezy-dentem Stanów Zjednoczonych.No i Jade. W luŸnej, niemodnej bluzce i niezbyt gustow-

nych szortach siêgaj¹cych prawie kolan, siedzia³a zwiniêtaw fotelu. Sprawia³a wra¿enie zaspanej, cnotliwej szesnasto-latki, któr¹ zmuszono do spêdzenia sobotniego wieczoruw gronie rodzinnym. Ledwo œmia³em na ni¹ patrzeæ z oba-wy, ¿e zaraz rzucê siê przez okno i pochwycê j¹ w ramiona.Minê³o siedemnaœcie dni, odk¹d Butterfieldowie zabronilimi wstêpu do ich domu, i stara³em siê nie myœleæ o tym,jakie zmiany tam zasz³y w czasie mojej nieobecnoœci. Jade

11

siedzia³a bez ruchu, wpatrzona w œcianê; twarz mia³a pu-st¹, bez wyrazu, nerwowy tik w kolanie ust¹pi³ – czy¿bywyleczony moim wygnaniem? W rêce trzyma³a gruby d³u-gopis z trzema wk³adami – czarnym, niebieskim i czer-wonym – lecz notes, w którym pisa³a, zsun¹³ siê w szparêmiêdzy jej szczup³ym biodrem a oparciem fotela.Co mn¹ wtedy kierowa³o? Nadal uwa¿am, ¿e owej nocy

podpali³em dom, ¿eby zmusiæ Butterfieldów do wyjœcia nazewn¹trz i staniêcia ze mn¹ twarz¹ w twarz. Ca³y jednakk³opot polega na tym, ¿e t³umacz¹c siê z czegoœ w kó³ko,w koñcu cz³owiek z trudem sam sobie dowierza. Przypo-mina to grê, w któr¹ bawi¹ siê dzieci: tak d³ugo powtarzaj¹jakieœ s³owo, a¿ wreszcie traci ono znaczenie. Noga. Noga.Po stu razach sami nie wiemy, co to jest. Ale choæ prawdanieco uleg³a zatarciu (i w tych zatartych konturach szu-kam nowego obrazu, nowych pobudek), wci¹¿ twierdzê, i¿jedyne, o czymmyœla³em, podpalaj¹c werandê, to ¿e w tensposób skuteczniej wyrwê Butterfieldów z ich sielskiejidylli rodzinnej, ni¿ gdybym zawo³a³ ich z ulicy, rzuci³ ka-mieniem w okno albo wykona³ jakikolwiek inny rozpacz-liwy, a zarazem poni¿aj¹cy mnie gest. Dok³adnie to sobiewyobrazi³em: czuj¹ zapach dymu unosz¹cy siê znad stertystarych gazet, wymieniaj¹ zdziwione spojrzenia i wycho-dz¹ sprawdziæ, co siê dzieje.Mia³em nastêpuj¹cy plan dzia³ania: gdy tylko gazety

zajm¹ siê ogniem, zbiegam z werandy i oddalam siêo przecznicê. Kiedy znajdujê siê w bezpiecznej odleg³oœci,przystajê, ¿eby z³apaæ oddech, i wolnym krokiem ruszamz powrotem, licz¹c, ¿e Butterfieldowie wyjd¹, akurat gdybêdê mija³ ich dom. Nie jestem pewien, co dalej zamierza-³em robiæ. Czy rzuciæ siê z pomoc¹ do gaszenia po¿aru,czy stan¹æ os³upia³y, jakby zaskoczony tym, ¿e ich widzê,

12

i modliæ siê, aby Jade lub Anna dostrzeg³y mnie i zaprosi³ydo œrodka. Chodzi³o o to, ¿eby jeszcze dziœ siê z nimizobaczyæ.Nie przypominam sobie, abym obmyœla³ ten plan. Za-

kochany i zniecierpliwiony, po prostu wpad³em na po-mys³ i wkrótce trzyma³em w rêce zapalon¹ zapa³kê. Przezchwilê czeka³em (a nogi mi dr¿a³y, bo chcia³em czymprêdzej zeskoczyæ z werandy i uciekaæ co si³), ¿eby upew-niæ siê, czy gazety zajê³y siê ogniem. P³omieñ zagina³ rogi,strona po stronie, siêgaj¹c coraz dalej w g³¹b sterty, ale nierozchodzi³ siê na boki. Mog³em go bez trudu zgasiæ, przy-deptuj¹c kilka razy nog¹, i o ma³o tego nie zrobi³em – niedlatego, abym przewidzia³ konsekwencje, ale ze strachu.Pamiêtam, co myœla³em: to siê nigdy nie uda.P³omieñ, przedar³szy siê przez wierzchnie warstwy, do-

tar³ do œrodka sterty i do suchych desek werandy. Ogieñbynajmniej nie by³ jeszcze imponuj¹cy. Kiedy da³em nogê,zostawiaj¹c go w³asnej sile i losowi, by³ za ma³y, aby upiecna nim pstr¹ga; od biedy, gdyby siê uprzeæ, mo¿na bypodgrzaæ na nim kawa³ek kie³basy. Ale grunt, ¿e siê pali³;wiedzia³em, ¿e nie zgasi go ani lekki powiew wiatru, ani ¿esam nie wygaœnie. P³omienie by³y prawdziwe, ¿ywe. Ze-skoczy³em z werandy na d³ugi, niestrzy¿ony trawnik, któ-ry odró¿nia³ ogród Butterfieldów od s¹siednich. Na chwilêprzystan¹³em i jeszcze raz spojrza³em na drewniany dom– staroœwieck¹, gotyck¹ budowlê w samym sercu Chicago– na przyæmione œwiat³o w oknie salonu, z którego niewygl¹da³y ¿adne zdumione twarze, i na stertê gazet, któredr¿a³y za os³on¹ dymn¹, zwieñczone grzebieniem ognia.Nastêpnie puœci³em siê pêdem.Dom Butterfieldów znajdowa³ siê na Blackstone

w dzielnicy Hyde Park. Na niepewnych nogach bieg³em

13

na pó³noc w stronê Piêædziesi¹tej Siódmej Ulicy. O ilepamiêtam, nikogo po drodze nie spotka³em. Nikt te¿ nieprzechodzi³ ko³o domu Butterfieldów i nie widzia³ p³on¹-cych gazet. W owym czasie mieszkañcy Hyde Parku niezamykali siê w domach ze strachu przed bandytami. Po-ruszali siê swobodnie po dzielnicy i mimo ¿e uniwersytetdysponowa³ w³asn¹ policj¹ oraz specjalnymi autobusami,którymi studenci mogli bezpiecznie poruszaæ siê po okoli-cy, Hyde Park nawet w nocy by³ pe³nym ¿ycia, ruchliwympunktem miasta. (Zanim rodzice Jade zaakceptowali na-sz¹ mi³oœæ i jej nieustêpliwe prawa, czêsto ³aziliœmy tymiulicami o trzeciej i czwartej nad ranem, przystaj¹c przyzaparkowanych wozach, ¿eby siê poca³owaæ; obejmowali-œmy siê, nawet k³adli na ciemnych werandach, a jedyn¹nasz¹ obaw¹ by³o, ¿e ktoœ nam przeszkodzi). Ale tamtejnocy, kiedy jeden uwa¿ny przechodzieñ móg³by zmieniæbieg wydarzeñ, nikogo nie by³o.Kiedy dotar³em do Piêædziesi¹tej Siódmej Ulicy, rozpo-

cz¹³em drugi etap swojego planu. Przestêpuj¹c z nogi nanogê, odczeka³em na rogu mniej wiêcej minutê, choæ mog-³o to byæ znacznie krócej (kiedy czujê siê niepewnie, mamsk³onnoœæ do poœpiechu). Nastêpnie, usi³uj¹c szybko zna-leŸæ jakieœ wiarygodne wyt³umaczenie na wypadek, gdybyktóryœ z Butterfieldów spyta³, co robiê na Blackstone, ner-wowym krokiem ruszy³em z powrotem t¹ sam¹ drog¹,któr¹ niedawno bieg³em. Serce wali³o mi jak m³otem, alejeœli dobrze pamiêtam, nie ¿a³owa³em pod³o¿enia ognia.Nie widzia³em Jade i nie rozmawia³em z ni¹ od siedemna-stu dni (kiedy Hugh Butterfield, zakazuj¹c mi wstêpu dodomu, powiedzia³, ¿e wraz z Jade postanowi³, i¿ przezmiesi¹c mam siê trzymaæ od niej z daleka, ogarnê³o mniesilne, choæ nieuzasadnione podejrzenie, ¿e nasza roz³¹ka

14

nigdy siê nie skoñczy). Owo wygnanie, nag³e pozbawieniemnie czegoœ, co stanowi³o sedno mojego istnienia, zaprz¹-ta³o mi wszystkie myœli i uczucia. Owszem, drêczy³ymnie obawy, lecz nie zwraca³em na nie uwagi, niczym nabzyczenie much. By³em przera¿ony tym, ¿e dopuœci³emsiê tak niezrozumia³ego czynu jak podpalenie gazet le¿¹-cych na werandzie domu, ale zdenerwowanie oraz zdzi-wienie w³asnym zachowaniem nie mia³y nic wspólnegoz ¿alem. Moim jedynym zmartwieniem by³o, czy plan siêpowiedzie.Stan¹³em przed ich domem. Od werandy dzieli³o mnie

jakieœ piêtnaœcie metrów i wyraŸnie widzia³em, ¿e ogieñnie wygas³. Ale te¿ siê nie powiêkszy³. Chmura dymuunosi³a siê równomiernie znad sterty, lecz nie zdo³a³azaniepokoiæ Butterfieldów. W pierwszej chwili mia³emochotê podkraœæ siê na werandê i podmuchaæ w pal¹c¹ siêstertê albo roz³o¿yæ gazety, ¿eby lepiej zajê³y siê ogniem.Ale nie chcia³em tak nachalnie sterowaæ biegiem wypad-ków. Poniewa¿ spotkanie z Jade mia³o wygl¹daæ na zupe³-nie przypadkowe, postanowi³em zostawiæ trochê miejscana ró¿ne nieprzewidziane okolicznoœci: ba³em siê, ¿e jeœliwszystko do koñca wyre¿yserujê, nie zdo³am udaæ zasko-czenia, kiedy co do czego przyjdzie. Min¹³em dom, kieru-j¹c siê tym razem na po³udnie w stronê Piêædziesi¹tejDziewi¹tej Ulicy.Po Piêædziesi¹tej Dziewi¹tej spacerowa³o sporo osób, ale

nie zauwa¿y³em nikogo znajomego. Zwróci³em uwagê naatrakcyjn¹ starsz¹ kobietê (mog³a mieæ dwadzieœcia kilkalat, ale wtedy ka¿dy po dwudziestce by³ dla mnie stary),która prowadzi³a na smyczy du¿e nerwowe rude psisko.By³a w okularach przeciws³onecznych i miêkkim s³omko-wym kapeluszu; pali³a papierosa w d³ugiej srebrno-czarnej

15

cygarniczce. Chyba siê na ni¹ gapi³em, ¿eby zaj¹æ czymœmyœli, bo kobieta przechyli³a g³owê i uœmiechaj¹c siê, po-wiedzia³a: „Dobry wieczór”. Jej g³os przestraszy³ mnietak bardzo, ¿e ¿o³¹dek podjecha³ mi do gard³a. Skin¹³emszybko g³ow¹ niczym ¿o³nierz brytyjski (przywdziana naten miesi¹c maska wygrzebana ze sk³adu porzuconychosobowoœci innych ludzi) i pomyœla³em: cholera, nic niewyjdzie z próby zgrania czasu. ¯ycie musia³oby byæ fil-mem, ¿eby uda³o mi siê zjawiæ przed domem Butterfiel-dów akurat w chwili, gdy bêd¹ z niego wychodziæ. Czuj¹c,¿e czas straszliwie nagli, ruszy³em z powrotem, wpierwtruchtem, potem ile si³ w nogach.Czy bieg³em po to, ¿eby wszystko odby³o siê zgodnie

z planem, czy te¿ przeczu³em, ¿e ogieñ, który pod³o¿y³em,jest ju¿ nie do opanowania? Czy dotar³ do mnie zapachdymu, czy te¿ ta czêœæ mojej osoby, która od pocz¹tkuzdawa³a sobie sprawê z groŸnych nastêpstw, wreszcie zdo-³a³a siê przedrzeæ przez g¹szcz uporu i têsknoty, ¿ebywszcz¹æ alarm? Bieg³em i serce nie bi³o mi ju¿ jak serceudrêczonego kochanka, lecz wali³o o klatkê piersiow¹ ni-czym wœciek³y pies o ogrodzenie.Nie rozumiem zasad dzia³ania ognia, nie wiem, jak

nauka t³umaczy jego spryt i zach³annoœæ. Pojedynczy p³o-mieñ szuka opa³u, miotaj¹c siê niczym kot wokó³ mysiejnory. Bardzo m³ody p³omieñ wci¹¿ jest zale¿ny od si³przyrody, kiedy jednak dojrzeje, staje siê równie odwa¿nyi przebieg³y jak grupa rewolucjonistów – tu odnosi ³atwesukcesy, tam powiêksza zasiêg swoich wp³ywów, jednoczysiê, przystêpuj¹c do ataku, promieniuje zwyciêstwem.Gdy bucha pe³n¹ si³¹, triumfuj¹c nad ca³ym œwiatem,a wszystko od kolumn doryckich po kioski z pismamizdane jest na jego ³askê, jego potêga jest iœcie boska: rz¹-

16

dzi podleg³ym sobie obszarem, narzucaj¹c zach³ann¹, ab-solutn¹ w³adzê i wierz¹c, i¿ wszystko, co istnieje, powin-no znikn¹æ w p³omieniach. Kiedy dotar³em do domu Jade,ogieñ, który pod³o¿y³em, jeszcze nie osi¹gn¹³ niepohamo-wanej energii wieku dojrza³ego, ale znajdowa³ siê w buñ-czucznym m³odzieñczym stadium. P³omieñ przywódca,zajmuj¹cy kwaterê g³ówn¹ na stercie gazet, wysy³a³ doataku na dom mniejsze grupy bojowe. Wzd³u¿ œcian jêzy-ki ognia migota³y niby pomarañczowe proporce. Mniejszep³omienie, odkomenderowane do zniszczenia pod³ogi we-randy, przez chwilê œciga³y siê wokó³ p³on¹cej sterty, poczym zachwycone tym, ¿e w ogóle istniej¹, i oszo³omioneswym zadaniem, rozproszy³y siê we wszystkie strony.Cofn¹³em siê. Czu³em na twarzy ¿ar, którym nasycone

by³o rozgrzane nocne powietrze. Cofa³em siê, a¿ zeœlizgn¹-³em siê z chodnika i wpad³em na wóz Hugh, dziesiêciolet-niego bentleya, o którego troszczy³ siê i którego kocha³ doprzesady. Jak kompletny kretyn potar³em plecy, sprawdza-j¹c, czy nie mam siniaka, podczas gdy ci, których kocha-³em, znajdowali siê w p³on¹cym domu. P³omienie, któretañczy³y na œcianach, nie wygl¹da³y groŸnie, ale by³o ichwiele i odznacza³y siê tak¹ pewnoœci¹ siebie, ¿e bez przerwywypuszcza³y nowe jêzyki. Nagle, zupe³nie jakby jego wiel-koœæ mo¿na by³o regulowaæ przykrêceniem lub odkrêce-niem ga³ki w kuchence gazowej, ogieñ buchn¹³ z potrójn¹si³¹ i moc¹. Krzykn¹³em i co tchu pobieg³em do drzwi.P³onê³a ju¿ po³owa werandy: ogieñ niczym ¿ar³oczna

roœlina na wszystkie strony wypuszcza³ nowe pêdy. Otwo-rzy³em siatkê i nacisn¹³em klamkê wielkich drewnianychdrzwi, których na ogó³ nie zamykano (nie z nadmiaruufnoœci do œwiata, ale z powodu nieustaj¹cego przep³ywugoœci). Tej nocy jednak drzwi by³y zamkniête na klucz.

17

Zacz¹³em w nie waliæ piêœciami i krzyczeæ – nie, nie krzy-cza³em: „Pali siê!”, tylko: „Wpuœæcie mnie! Do jasnej cho-lery, wpuœæcie mnie! Wpuœæcie mnie!”.Drzwi otworzy³ Sammy. W³aœnie zamierza³ sprawdziæ,

co siê dzieje, bo wreszcie poczuli dym.– David? – zdziwi³ siê i podniós³ ma³e rêce, jakby

chcia³ zagrodziæ mi wejœcie.Wyci¹gn¹³em go na werandê i wbieg³em do domu.

W ma³ym, zagraconym korytarzu czuæ by³o dym, a kiedyskrêci³em w prawo do salonu, zobaczy³em, ¿e Hugh cofasiê od okna, zas³aniaj¹c rêk¹ oczy.– Pali siê – oznajmi³em. (Hugh póŸniej zezna³, ¿e po-

wiedzia³em to tonem „obojêtnym”. Wydaje mi siê to nie-prawdopodobne, ale nie pamiêtam).W salonie by³o gorêcej ni¿ w najbardziej upalny letni

dzieñ. Mia³em wra¿enie, ¿e to nie tyle dym dostaje siê doœrodka, co ¿e powietrze wewn¹trz zamienia siê w dym.Ogieñ, kieruj¹c siê taktycznym instynktem, otoczy³ z ze-wn¹trz du¿e okno, ¿eby przez nie wedrzeæ siê do domu.Buzowa³ na spróchnia³ej framudze, zwiêkszaj¹c sw¹ inten-sywnoœæ i tañcz¹c – niczym wojownicy rozgrzewaj¹cy siêdo bitwy – a¿ wreszcie od samego ¿aru pêk³a szyba; wów-czas d³ugi pomarañczowy jêzyk wsun¹³ siê do œrodka i za-s³ony stanê³y w ogniu.Kiedy wylecia³a szyba i zas³ony zajê³y siê ogniem, biegu

wydarzeñ nie mo¿na ju¿ by³o zatrzymaæ. Jak wiêkszoœæludzi, którzy kiedykolwiek znaleŸli siê w p³on¹cym bu-dynku, staraliœmy siê pokonaæ strach, wmawiaj¹c w sie-bie, ¿e nic nam nie grozi. Tylko Hugh, który walczy³ nawojnie i przebywa³ w obozie jenieckim, wiedzia³ z w³as-nego doœwiadczenia, jak czêsto normalne ¿ycie mo¿eulec ca³kowitemu zburzeniu. My zaœ, mimo ¿e wdychali-

18

œmy ¿ar i dym, mimo ¿e p³uca nas piek³y, a oczy nam³zawi³y, mimo ¿e s³yszeliœmy trzask drewna, ³udziliœmysiê, ¿e niebezpieczeñstwo nagle siê zatrzyma, cofniei zniknie.Usi³uj¹c zachowaæ spokój, podszed³em do Jade i obj¹-

³em j¹ ramieniem, jak ktoœ, kto w pe³ni panuje nad kry-tyczn¹ sytuacj¹ – w rzeczywistoœci pragn¹³em jej tylkodotkn¹æ.– Jak siê czujesz? – szepn¹³em jej do ucha. W³osy Jade

pachnia³y p³ynem, którego u¿ywa³a do krêcenia loków.Jej szyja by³a ods³oniêta i wygl¹da³a bezbronnie.– Sama nie wiem – odpar³a niskim, zachryp³ym g³o-

sem. Nie patrzy³a na mnie. – Cudownie, ale dziwnie…jakoœ bardzo dziwnie. – Zas³oni³a oczy przed dymemi zakas³a³a. – Bojê siê – doda³a.Mo¿e wyczu³em coœ z jej tonu, ale od razu domyœli³em

siê, ¿e Butterfieldowie nie palili trawy. Od kilku miesiêcyAnna korespondowa³a ze swoim kuzynem w Kalifornii,próbuj¹c go namówiæ, aby przys³a³ jej trochê LSD, doktórego mia³ dostêp w laboratorium, i dzisiaj uroczyœciei z powag¹ po³knêli chemicznie spreparowan¹ bibu³kê,osi¹gaj¹c stan nowej œwiadomoœci, tak jak osi¹gali stanwiêzi z Bogiem, gdy od czasu do czasu przyjmowali ko-muniê w koœciele protestanckim. Nagle z przera¿eniemzrozumia³em, dlaczego Anna i Hugh tak wolno odwraca-li strony albumu, dlaczego Jade z tak pustym wyrazemtwarzy siedzia³a bez ruchu na fotelu…Anna sta³a przy oknie, trzymaj¹c za koszulê mê¿a,

który usi³owa³ zerwaæ zas³ony.– Zostaw, Hugh – powiedzia³a.Sammy wróci³ do œrodka. Potkn¹³ siê i upad³ na kola-

na: stara³ siê podnieœæ, lecz kosztowa³o go to zbyt wiele

19

wysi³ku. (A mo¿e wiedzia³, ¿e podczas po¿aru miejscetu¿ przy pod³odze jest najbardziej bezpieczne? Ca³kiemniewykluczone). Spojrza³ z klêczek na rodziców i rzek³:– Szkoda, ¿e nie widzicie domu od zewn¹trz. Jest ca³y

w p³omieniach.Wreszcie Anna odci¹gnê³a Hugh od niemal doszczêt-

nie zniszczonych zas³on – stanowi³y one teraz jedenwielki s³up ognia, z którego wyrasta³y coraz to nowe p³o-mienie. Ogieñ trawi³ œciany, a po chwili liza³ ju¿ sufit.– Dzwoniê – oœwiadczy³a Anna, kiedy sufit zacz¹³ p³o-

n¹æ. Powiedzia³a to zniecierpliwionym tonem rozz³osz-czonego cz³owieka, który zmuszony jest zwróciæ siê dow³adz o pomoc. Ale nie uczyni³a ¿adnego kroku w stronêkuchni, gdzie znajdowa³ siê telefon, mimo ¿e ogieñ jesz-cze tam nie dotar³. Wszyscy, ³¹cznie ze mn¹, stali w tejczêœci domu, która najrychlej grozi³a zawaleniem, zbiciw gromadê i znieruchomiali ze zdziwienia.Mia³em wra¿enie, ¿e dom pragnie ulec p³omieniom, tak

jak serce pragnie ulec mi³oœci. Chwilê po tym, gdy spyta-³em Jade, jak siê czuje, ca³¹ œcianê po¿era³ ogieñ. Swobod-nie i beztrosko dom poddawa³ siê p³omieniom, z lekko-myœln¹ namiêtnoœci¹ – niczym dziewczyna, która od latczeka na wymarzonego kochanka – ofiaruj¹c wiecznoœciswoje cia³o. Wszelkie w¹tpliwoœci (jeœli ktokolwiek z nasjeszcze takowe mia³), czy po¿ar stanowi drobn¹ niedogod-noœæ, czy te¿ powa¿ne zagro¿enie, rozwia³y siê: wiedzieli-œmy, ¿e sytuacja jest krytyczna i czym prêdzej musimy siêratowaæ.– Od frontu nie wyjdziemy – powiedzia³ Sammy, któ-

ry podniós³ siê z kolan. – Weranda jest w p³omieniach.Anna potrz¹sa³a g³ow¹. Irytacja przesz³a w ¿al i w tak

dziwne znu¿enie, ¿e zacz¹³em siê zastanawiaæ, czy aby na

20

pewno chce siê uratowaæ. Ogieñ j¹ wabi³, tak jak przestrzeñczêsto wabi cz³owieka stoj¹cego wysoko na balkonie.Hugh masowa³ d³oñmi skronie, jakby pragn¹³ uspo-

koiæ sko³owany umys³.– Nie rozdzielajmy siê. WeŸmy siê za rêce – powtórzy³

to ze dwa lub trzy razy. – Wyjdziemy drzwiami kuchen-nymi. Wszyscy razem.Uj¹³em Jade za rêkê, która by³a zimna jak lód. Dziew-

czyna nie patrzy³a na mnie, ale z ca³ej si³y trzyma³a siêmojej d³oni.– Najlepiej siê wyczo³gaæ. Na kolana! – poleci³em.Ku mojemu zdumieniu wszyscy mnie us³uchali. Do-

piero po chwili to zrozumia³em: mo¿e i nie panowa³emnad sytuacj¹, ale by³em z nich najprzytomniejszy.– Bojê siê. Naprawdê siê bojê – rzek³a Jade.– Nie wolno nam traciæ g³owy – powiedzia³em.– Bo¿e – westchn¹³ Hugh. – Wiedzia³em, ¿e nie powin-

niœmy byli tego braæ. Nie potrafiê zebraæ myœli. – Przycis-n¹³ k³ykcie do oczu.Kucaj¹c na pod³odze. Sammy rozmawia³ z osob¹, któ-

rej nikt oprócz niego nie widzia³, mimo to jego g³osbrzmia³ ca³kiem trzeŸwo i logicznie.– W porz¹dku, nic mi nie jest – oznajmi³ Hugh. – Ju¿

dochodzê do siebie.Jade przycisnê³a sobie moj¹ d³oñ do piersi.– Czy serce wci¹¿ mi bije? – spyta³a szeptem.– To niesamowite – rzek³a Anna. – Mamy siê st¹d wydo-

staæ, a nie ruszamy siê z miejsca. – Rozeœmia³a siê nerwowo.– Gdzie Keith? – spyta³em nagle.– Na górze! – odpar³a Jade.Siedzieliœmy na pod³odze. W salonie by³o tak czarno od

dymu, ¿e ledwo widzia³em schody. Rzuci³em siê w ich

21

stronê, maj¹c nadziejê, ¿e na piêtrze bêdzie czym oddychaæ.Zapewne tysi¹ce innych myœli przelatywa³o mi przez g³o-wê, ale pamiêtam tylko, ¿e modli³em siê, aby ktoœ – Jade– chwyci³ mnie za nogê i powstrzyma³.Przeskakiwa³em po dwa stopnie naraz, a im by³em wy-

¿ej, tym gêœciej bezlitosny dym wype³nia³ powietrze. Czu-³em intensywny ¿ar, lecz p³omieni nie widzia³em – ogieñbowiem toczy³ œciany wewn¹trz i dopiero za chwilê mia³siê przez nie przegryŸæ. Z trudem otwieraj¹c usta, zawo³a-³em Keitha. Posuwa³em siê na czworakach, czuj¹c ¿arbij¹cy z pod³ogi, ¿ar tak silny, ¿e myœla³em, i¿ uniesie mniedo góry. Ogarniêty md³oœciami, kaszl¹c, splun¹³em napod³ogê. Znajdowa³em siê na pierwszym piêtrze. Na jed-nym koñcu korytarza mieœci³ siê pokój, w którym Jade i jasypialiœmy z sob¹ przez ostatnie pó³ roku. Na drugimkoñcu by³a sypialnia Anny i Hugh, ogromny, zagraconypokój, do którego ka¿dy mia³ wstêp. W po³owie korytarza,po lewej stronie, by³a ³azienka, po prawej zaœ pokoik Sam-my’ego. Kiedy na nie patrzy³em, zamkniête drzwi do poko-ju Sama stanê³y w ogniu.Schody prowadz¹ce na drugie piêtro znajdowa³y siê za

pokojem ch³opca; gdy spogl¹da³em przez warstwy dymu,zabarwione ogniem niczym mg³a œwiat³em reflektorów,wydawa³o mi siê, ¿e widzê ruszaj¹c¹ siê postaæ. Zawo³a³emKeitha. Nie wiedzia³em, czy mój g³os w ogóle s³ychaæ,albowiem og³uszony biciem w³asnego serca i hukiem ogniasam go nie s³ysza³em. Czo³ga³em siê przez korytarz, stara-j¹c siê nie myœleæ o œmierci; ba³em siê, ale mimo to niezerwa³em siê do ucieczki. Postaæ znik³a. Nie by³em pewien,czy zas³oni³y j¹ nowe k³êby czarnego dymu, czy te¿ Keithzawróci³. Przysz³o mi do g³owy, i¿ Keith mo¿e sobie nawetnie zdawaæ sprawy z tego, ¿e dom siê pali, ¿e po¿ar nie jest

22

narkotyczn¹ wizj¹. Wiedzia³em, ¿e jest pod wp³ywem LSDi ¿e spoœród wszystkich Butterfieldów Keith – Keith som-nambulik, Keith mistyk i filozof – najgorzej sobie radziz rozpadem swojej osobowoœci. Podczas gdy u jednychludzi inteligencja wi¹¿e siê z przenikliwoœci¹ umys³u i g³o-dem wiedzy, geniusz Keitha by³ wytworem niezwyk³ejwra¿liwoœci: wszystko mia³o na niego wp³yw i pozostawia-³o œlad. Kiedy indziej fakt za¿ycia przez Butterfieldów LSDuzna³bym za kolejny dowód ich otwartoœci na œwiat i goto-woœci próbowania wszystkiego, co mo¿e dostarczyæ imnowych prze¿yæ, bez wzglêdu na istniej¹ce ryzyko. Jednak-¿e kiedy przedziera³em siê przez gêstniej¹cy dym w poszu-kiwaniu Keitha i rozmyœla³em o tym, jak Anna i Hughb³¹kaj¹ siê bez celu po salonie, os¹dzi³em ich jak najsuro-wiej, zupe³nie zapominaj¹c, ¿e to ja podpali³em dom.Skrêci³em na schody prowadz¹ce na drugie piêtro, gdy

znów ujrza³em Keitha. Kas³a³ i p³aka³, zas³aniaj¹c twarzkoszul¹. Kiedy go zawo³a³em, ruszy³ w moj¹ stronê, zata-czaj¹c siê, jakby ktoœ go popycha³. Twarz mia³em takgor¹c¹, ¿e ogarniêty panik¹ uderzy³em siê w policzek,pewien, i¿ zaj¹³em siê ogniem.– Ratunku! – jêcza³ Keith. – Nic nie widzê i nie wiem,

co robiæ.Podpe³z³em do niego na czworakach. D³ugie, chude no-

gi mia³ zgiête w kolanach. Jedn¹ rêk¹ zas³ania³ oczy, dru-g¹ zaœ wyci¹ga³ przed siebie, choæ zapewne nie oriento-wa³ siê, kim jestem. Kiedy chwyci³em go za rêkê, usi³uj¹cœci¹gn¹æ na pod³ogê, zesztywnia³, jakby zosta³ pora¿onypr¹dem.Krzykn¹³em najg³oœniej, jak mog³em, i znów chwyci-

³em go za rêkê. Wyrwa³ mi siê i cofn¹³ niby duch, któryza chwilê rozp³ynie siê w powietrzu.

23

Podnios³em siê z kolan i ponownie wyci¹gn¹³em d³oñ.Ujrza³em w jego oczach krótki b³ysk rozpoznania.– Do diab³a, daj rêkê! – zawo³a³em. – Daj rêkê!Keith popatrzy³ na mnie, po czym znów siê odsun¹³.

Przerazi³em siê, ¿e za moment stanie w ogniu, jak drzwido pokoju Sammy’ego, albo rozb³yœnie jak supernowa.Rzuci³em siê na Keitha i w chwili gdy ³apa³em go za barki,poczu³em, ¿e si³y go opuszczaj¹. Nogi siê pod nim ugiê³yi zacz¹³ siê na mnie zsuwaæ. By³ ca³kiem bezw³adny, tote¿wiedzia³em, ¿e go nie utrzymam.Cofn¹³em siê, ale to nic nie pomog³o: najpierw zderzy-

liœmy siê czo³ami, potem poczu³em na piersi jego koœci-st¹ klatkê piersiow¹ i wkrótce obaj znaleŸliœmy siê naroz¿arzonej pod³odze. Le¿a³em pod nim, a serce wali³omi gwa³townie, w szalonym tempie, jakby zdawa³o sobiesprawê, ¿e nied³ugo umilknie na wieki.Wtem us³ysza³em dudni¹ce kroki na schodach. Przekrê-

caj¹c g³owê, ujrza³em Hugh, który bieg³ na górê, wo³aj¹cKeitha. Wœciek³oœæ Hugh by³a niemal tak przera¿aj¹ca jakogieñ; nawet przez zas³onê dymn¹ oczy b³yszcza³y munadludzkim blaskiem. Chocia¿ wiedzia³em, ¿e Hugh przy-bywa ratowaæ syna, to jednak widz¹c, jak pêdzi na piêtro,przestraszy³em siê, ¿e przybywa po mnie – nie po to oczy-wiœcie, ¿eby ocaliæ mnie od ognia, lecz po to, by chwyciæmoj¹ g³owê w swoje silne rêce i zgnieœæ j¹ na miazgê.Niczym szaleniec wzniós³ rêce do góry, przez zaciœniêtezêby wzi¹³ g³êboki oddech, po czym podniós³ Keitha z tak¹³atwoœci¹, jakby to by³ wór z pierzem, i postawi³ na nogi.By³a to ostatnia rzecz, jak¹ widzia³em. Kiedy Hugh pod-

nosi³ Keitha, ten resztkami si³, zapewne odruchowo, usi-³owa³ przytrzymaæ siê mojej koszuli; w tym momenciestraci³em przytomnoœæ. Œwiat znik³ mi sprzed oczu. Wi-

24

dzia³em tylko jeszcze, jak Hugh patrzy na mnie, i poczu-³em, jak zaciska palce na mojej rêce. Dopiero gdy zezna-wa³ w s¹dzie, dowiedzia³em siê, ¿e przerzuci³ mnie przezramiê (drug¹ rêk¹ przytrzymywa³ Keitha, który szed³, p³a-cz¹c i potykaj¹c siê) i wyniós³ przed dom, akurat kiedywycie syren i czerwone migaj¹ce wœród drzew œwiat³aoznajmi³y przybycie stra¿y po¿arnej. Ku swojemu g³êbo-kiemu ¿alowi Hugh uratowa³ mi ¿ycie.

Nazajutrz w szpitalu Jackson Park przyzna³em siê dowiny. (Butterfieldowie byli leczeni w tym samym szpita-lu, ale po³o¿ono mnie w sali z obcymi). Ani w karetcepogotowia, ani w izbie przyjêæ, ani te¿ w ci¹gu nocy, kie-dy na przemian traci³em i odzyskiwa³em przytomnoœæ,nie zdradzi³em siê s³owem, ¿e jestem sprawc¹ po¿aru.Ale gdy rano zbudzi³em siê i zobaczy³em rodziców, któ-rzy siedzieli na sk³adanych krzes³ach – Rose, z nog¹ za³o-¿on¹ na nogê, uderza³a palcami w lakierowan¹ skórzan¹torebkê, Arthur z kropelkami potu na pochylonej ³ysiej¹-cej g³owie tkwi³ bez ruchu – chrz¹kn¹³em i z miejscaoœwiadczy³em:– To ja pod³o¿y³em ogieñ.Wyprostowali siê i spojrzeli po sobie, po czym Rose

przysunê³a siê do mnie i zaciskaj¹c swoje ma³e, pe³neusta, potrz¹snê³a g³ow¹.– Nic nie mów – szepnê³a konspiracyjnie, spogl¹daj¹c

w pop³ochu na moich œpi¹cych wspó³towarzyszy. Nie za-mierza³em jednak ¿yæ w ci¹g³ym strachu przed wykry-ciem, wola³em od razu siê przyznaæ – fakt ten, który po-ci¹gn¹³ za sob¹ proces, zeznania, obronê oraz karê, nad³ugie lata przes¹dzi³ o moim ¿yciu.

25

Arthur uchodzi³ za prawnika o lewicowych pogl¹dach.Chocia¿ minê³o piêtnaœcie lat, odk¹d w 1952 roku obojerodzice wyst¹pili z partii komunistycznej, ojciec pozosta³„lewicuj¹cym” prawnikiem, czyli nigdy nie bra³ stronybogatego przeciwko biednemu i nigdy nie ¿¹da³ wygóro-wanego honorarium. Z powodu nadmiaru pracy starza³siê szybciej ni¿ inni. Czêsto zostawa³ w biurze do pó³no-cy; kiedyœ – Rose uwielbia³a przytaczaæ tê historyjkê– przepali³a siê ¿arówka w lampie na biurku, w pokojuzrobi³o siê ciemno, Arthur zaœ wci¹¿ siedzia³ w swoimstarym, skrzypi¹cym fotelu obrotowym, zapisuj¹c na po-d³u¿nych ¿ó³tych stronach notesu genialn¹ liniê obrony,któr¹ chcia³ wykorzystaæ w sprawie pewnego wypadku.Ba³ siê, ¿e jeœli wstanie, ¿eby zapaliæ górne œwiat³o, stracinatchnienie. Gdyby to by³ dowcip, to nazajutrz bohaterzobaczy³by jakieœ niewyraŸne bazgro³y albo zdania zupe³-nie pozbawione sensu, kiedy jednak Arthur zacz¹³ prze-gl¹daæ notatki, okaza³o siê, ¿e te trzy strony pisane pociemku s¹ ca³kowicie czytelne i absolutnie niezbêdne dowygrania procesu. To, ¿e ca³ym sercem przyk³ada³ siêdo ka¿dej sprawy, nie wynika³o z tak banalnej przyczynyjak zami³owanie do pracy: on szczerze pragn¹³ broniæs³abych przed silnymi. Pragn¹³ tego bardziej od pieniê-dzy, od s³awy, od luksusów. Z tak¹ pasj¹ broni³ swoichklientów, ¿e niekiedy psu³o to jego wyst¹pienia s¹dowe.Czasem, kiedy czu³, ¿e przegrywa, wpada³ we wœciek³oœæi g³os mu siê za³amywa³ jak nastolatkowi.Arthur chcia³ sam mnie broniæ, tak jak chirurg pragnie

sam operowaæ blisk¹ mu osobê. Jednak¿e nie wchodzi³o tow grê: oskar¿ony o podpalenie domu i lekkomyœlne nara¿e-nie ¿ycia ludzkiego, okryty hañb¹ niczym szat¹ obrzêdow¹,potrzebowa³em bardziej wiarogodnego obroñcy od w³asne-

26

go ojca. Arthur wyœwiadczy³ ludziom wiele przys³ug, tote¿kiedy okaza³o siê, ¿e ja jeden ponoszê winê za to, co siêsta³o, zg³osili siê do niego dwaj przyjaciele i zaofiarowali, i¿za darmo poprowadz¹ sprawê: Ted Bowen, którego zna³emod urodzenia, oraz Martin Samuelson, który w oczachrodziców uchodzi³ za bohatera transcendentalnego o wiel-kiej inteligencji i odwadze; by³ to nadzwyczajny mówca,cz³owiek, który równie piêknie i lirycznie cytowa³ Engelsa,co Hugona Blacka i którego Arthur oraz Rose, jeszczew okresie przynale¿noœci do partii, uwa¿ali za wa¿niejszegood siebie samych. Tote¿ ze zdumieniem, a zarazemwdziêcznoœci¹ przyjêli jego propozycjê.Pokrótce bieg wydarzeñ by³ nastêpuj¹cy: aresztowano

mnie w szpitalu i bez przes³uchania umieszczono w zak³a-dzie poprawczym na West Side. Obroñcy toczyli zaciek³espory z policj¹ oraz prokuratorem w kwestii mojego statusuprawnego: chodzi³o o to, czy zostanê potraktowany jakodoros³y, czy te¿ jako m³odociany przestêpca. Mia³em sie-demnaœcie lat i Samuelsonowi uda³o siê – by³ to jegog³ówny sukces; wkrótce bowiem znudzi³a mu siê mojasprawa, a zw³aszcza ja sam – osi¹gn¹æ to, ¿e uznano mnieza ma³oletniego, mój los zatem zale¿a³ nie od ³awy przy-siêg³ych, lecz od decyzji sêdziego. Zwolniono mnie z zak³a-du na West Side i poddano d³ugiej serii testów psycholo-gicznych: by³o to jakby po³¹czenie testów na inteligencjêz dziwnymi, krêpuj¹cymi pytaniami, jakie pomylony zbo-czeniec móg³by zadawaæ dziecku, dorwawszy je na boiskuszkolnym. Odpowiada³em, z czym mi siê kojarz¹ rozma-zane kleksy, dodawa³em kolumny trzycyfrowych liczb,rozpoznawa³em na zdjêciach Washingtona, Lincolna,Kennedy’ego i mówi³em „tak” lub „nie” na pytania typu:„Czy chodzisz do ubikacji czêœciej od innych ludzi?”.

27