31

New Anthem - styczeń 2012

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Nowy numer "New Anthem" - styczeń 2012

Citation preview

Page 1: New Anthem - styczeń 2012
Page 2: New Anthem - styczeń 2012

zapraszamy

Page 3: New Anthem - styczeń 2012

4. Włącz Cool Kids of Death: “Plan Ewakuacji”. 5. The Drums “Portamento”

6. We found love in a hopeless place!_Florence and the machine7. Daleko od kosmosu - relacja z SpaceFest

7. Trochę Skandynawii w Poznaniu8. Czesław Śpiewa w Krakowie

8. Annie Clark nie chce być cheerleaderką9. 10x10 czyli dziesięciu największych frontmanów rocka od 2001 do 2011.

10. JUNE. JULIA MARCEL11. Muzyka dla Wrocławia

12. Dlaczego kochamy soundtrack?!14. Polski RENESANS

15. Soprano - Le Corbeau16. Hybrydowe kluczyki16.The Roots – Undun

18. The Washing Machine- wywiad19. Eurowizja po naszemu20. Hałas w próżni_ Apparat

22. LULU_ Lou Reed & Metallica23. Electroinic Beats

24. Debiuty 201126. Ars Cameralis okiem New Anthem

28. RATE YOUR 201130. x lat temu

31. Paula i Karol w Mózgu31. Napisy końcowe

przedstawia:

Page 4: New Anthem - styczeń 2012

Włącz Cool Kids of Death:

“Plan Ewakuacji”Posłuchaj co zrobili

i jak się kończą.

Dziesięć lat na scenie można

uznać za niezły bilans. To długi

staż biorąc pod uwagę cięte cha-

raktery muzyków zespołu z Łodzi.

Do tej pory trzymali równy poziom

- wyrzucając z siebie teksty, które

tra! ały w sedno utrapień młodych

niepokornych. Można było na nich

liczyć. Używali wykrzykników,

bo mieli coś do przekazania. Teraz

nie mają nic. Zapętlają stare hasła,

które straciły na świeżości, a na pew-

no na szczerości. Dostali zadyszki i

złych pomysłów. Problem tkwi w tym,

że oni się zestarzeli, co za tym idzie

zmęczyli – może nawet spoważnieli.

Chciałabym potraktować tę płytę jako

dobry żart, jednak śmieszą jedynie

słowa Kuby Wandachowicza w których

stwierdza, że „zawsze grali pop”.

Niedługo trasa promująca ziel-

ony album. Na koncertach ewidentnie

uwidacznia się różnica między starym

a nowym materiałem. Mało kto

przyzwyczaił się do CKOD w tak

„lekkich” aranżach. Wesołe chór-

ki, mało wrzasków - stawiają

na melodie i wygładzone brzmienie.

W skrócie: częściej słychać ich

w radiu. Plan wygląda tak: wszel-

kie winy idą na „Chrystusa”, przy

kawałku „Karaibski” ręce mam

w kieszeni i nie biegam. Tytułowy

singiel nie jest zły, ale lepiej wypada

w remiksie – na dodatek upierdliwie

się nuci. Track „Dalej pójdę sam” wieje

banałem niczym piosenka z przedsz-

kola. Kupić mogę „Białą fl agę”, bo jako

jedyna krzyczy treścią. Takie „Wiemy

wszystko” mogłoby być wspomnie-

niem z dawnych czasów, gdyby nie

melodyjka, która pasowałaby do jazdy

windą. Ślady poprzedniej płyty „After-

party” wyczuwalne są w „Pas” - akurat

ten utwór się obronił. „Złe rzeczy” są

przynaniem się do gorszej formy. Os-

tatni utwór w którym padają słowa „nie

mogę siebie słuchać” - totalnie pod-

sumowuje zmęczenie materiału, jakie

wkradło się na płytę. Tymi pastiszowymi

nagraniami zakomunikowali wszem

i wobec, że bardzo im się nie chce.

W sumie niech CKOD gra so-

bie co chce. Ja posłusznie wykonam

polecenie „Wyłącz to” i odstawię ich

na dłuższy czas. Możliwe, że to os-

tatnia rzecz jaką wydali. Możliwe

też, że blefują i to jedynie taki plan

ewakuacyjny w razie znudzenia (ktoś

musi przecież spłacić te kredyty).

Mimo wszystko, dopóki nie znajdzie

się następca, chyba szkoda ich tracić.

Gosia Gburczyk

Page 5: New Anthem - styczeń 2012

Nie ma co ukrywać i ze

smutkiem trzeba przyznać, że

lato się skończyło. Małe przy-

pomnienie wakacyjnego klima-

tu przychodzi wraz z zespołem

lubiącym grać dynamicznie.

Mowa o The Drums. Wpasowują

się w bieżący trend retromanii,

uprzyjemniając smętne dni.

Tymczasem cofnijmy

się o rok. Wtedy nastąpił hype

debiutu radosnych piosenek,

który ich porządnie wymęczył.

Przylepiono im łatkę sezonowe-

go tworu. Z zespołu odszedł

gitarzysta Adam Kessler, tym

samym robiąc zamieszane w

składzie. Pojawiły się nawet

pogłoski o rozpadzie nowo-

jorskiej kapeli. Od tego czasu

widocznie się zmienili, czego

doświadczyć można na ich dru-

giej płycie.

Nazwa „Portamento”

oznacza rodzaj muzycznego

przejścia. Na okładce w dość

diabolicznej odsłonie wokalista

Jonathan Pierce, z czasów jedze-

nia kompotu u babci. Potrzebny

egzorcysta? Bez obaw – rac-

zej przydałby się pocieszyciel

(sugestie padają np. w „I need

a doctor”). Nowe kawałki mają

ponury wydźwięk, odróżniający

się tym od poprzedniej odsłony.

Są dramatyczne narzekania,

wyznania, zawody miłosne i

życiowe, czyli wszystko to co

boli. Jednak o ironio, chcę się

nucić te proste teksty, które

opakowano w chwytliwe aranże.

Słychać inspiracje starszymi

brzmieniami, głównie przełomu

lat 80-tych. Na wyróżnienie

zasługuje singiel „Money”

oraz „Days”.

Jeśli kogoś to interesuje,

na o# cjalnej stronie The Drums

znaleźć można materiały wideo

ukazujące nagrania od nieco

innej strony. Cykl „Visiomento”

zawiera wykonania na żywo,

to również pogadanka lidera o

powstaniu płyty w domowych

warunkach, inspiracjach oraz o

zapleczu technicznym.

To najlepsza rzecz z

całego nurtu indie pop, która

przewinęła się w tym roku.

Nie nudzą, jakoś nie mają też

kawałków, które by wnerwiały.

Może to za sprawą skojarzeń

do nieśmiertelnych melodii The

Smiths. Ponadto ciężko się od

nich oderwać.

Niech nikt już nie mówi, że to

kapelą jednej piosenki o sur-

fowaniu.

Na warszawskim Elec-

tronic Beats przekonać się

będzie można o energii koncer-

towej chłopaków!

Gosia Gburczyk

The Drums “Portamento”

Page 6: New Anthem - styczeń 2012

Dwanaście obrzędów w wykonaniu Florence and the Ma-chine skutkuje emocjonalnym roz-wolnieniem. Swoim drugim albumem rudowłosa artystka umacnia wizerunek dziwnej romantyczki. Na dodatek spoważniała. Jednak można podziękować jej, że nie podporządkowała się amerykańskim wymogom gatunku pop. Niewiele brakowało, a zaczęłaby nagrywać w Los Angeles a nie przy Abbey Road. Nie chcecie wiedzieć, co by z tego wyszło… Podob-nie jak koleżanka po fachu Adele (mają wspólnego producenta), nie może narzekać na brak popularności. Obie popisują się skalą głosu. Jednak Welch tym różni się od niej, że na koncert-ach zaskakuje kreacjami i specy" cznie tańczy.

Skoro wdepnęliśmy w pop, to oczywiście dostajemy piosenki o

miłości. Czy w przypadku Florence są one banalne? Niekoniecznie, ponieważ jej inspiracje zahaczają o mistyczne sfery. Stara się wciągnąć słuchacza w swój świat zbudowany z fascynacji żywiołami natury, duchami czy nawet kobietami z charakterem. Potężnie brzmiące ballady uderzają we wrażliwe miejsca i zmuszają do wielokrotnego odt-worzenia. Można mówić tu o artyzmie w zdecydowanie prostszej wersji niż Kate Bush, chociaż w tle słychać całą orkiestrę, w tym charakterystyczną harfę.

Florence Welch śpiewa o nocnej zjawie, dalej też nawiedzają ją różne demony. Jak sobie z nimi radzi? Chce wyrzucić je z siebie, by móc odżałować nieciekawe momen-ty. Zatraca się w uczuciach topiąc je w wodzie. Naprawdę mocny jest „No light no light” – przyprawia o mrowienie. Z kolei wybuchowy hymn „Spectrum” zachęca do nucenia. Na oddzielną uwagę zasługuje również utwór „Remain Nameless” znajdujący się w wersji rozszerzonej płyty. Zahac-za on o nową dla wokalistki - elektroniczną stylistykę przypominającą zespół the xx. Całość jest całkiem spójną opowieścią, która według słów autorki mogłaby mieć coś wspólnego z Romeo i Julią.

Jako, że pop jest teraz na hajpie - dołączam bonus. Takie zadanie matu-ralne: Porównaj obrazy miłości przed-

stawione przez śpiewaczki Rihannę z Barbadosu oraz Florence Welch z Wysp Brytyjskich. Zaczynając - jed-na zauroczyła się wybrankiem i chce zjeść go w całości. Druga jest już doświadczona, więc ostrożniejsza w swych wyborach. Mamy eksplozję " zyczności kontra emocjonalne zaangażowanie. W ut-worach Brytyjki odnajdziemy senty-mentalizm, pojawia się tęsknotę. Boi się ona stracić to co pokochała, a i tak już nawiedzają ją duchy przeszłości. Przeżywa konfl ikt wewnętrzny, odkryła ciemną stronę uczuć – chcę to wykrzyczeć. Potrzebuje zrozumi-enia, mnóstwo w niej różnych obaw. Ona wie, że miłość nie jedno ma imię. Używa metafor kosztem gestów. Nato-miast miłość według Riri jest prostsza, w pewnym rodzaju ślepa i naiwna. Dziewczyna uzależnia się od partnera, spełnia jego zachcianki - w pełni się oddaje. Z przyjemnością korzysta z używek, wręcz upija się uczuciem. Hedonizm na całego: szaleństwo, spontany, carpe diem. Musi kochać, inaczej nie ma sensu w życiu. Która wizja jest prawdziwsza? Wybór oczywisty - lepszy dramatyzm rudej szamanki niż naćpanie miłością jęczydupy Ri-hanny. Dlatego polecam „Ceremoni-als” a nie „Talk that talk”.

Gosia Gburczyk

We found love in a hopeless

place!

Page 7: New Anthem - styczeń 2012

.PL

Trochę Skandynawii w Poznaniu

Jak wygląda krajobraz skandynawski?Na pewno gęste lasy poprzetykane srebrnymi tafl ami jezior, uroczyska porośnięte krzakami, samotne skały i dojmujące zimno, przeszywające aż do kości.Do takiego pejzażu pasują bez wątpienia elfy, tańczące na polanach w świetle księżyca, magiczne stworzenia, których pieśni płyną razem z zimnych wiatrem. Taki obrazek bez wątpienia pasujedo Promise And The Monster. Billie Lindahl, bo tak właściwie nazywa się Szwedka, wygląda być może niepozornie i równie niepozorna jest jej muzyka. Okazuje się jednak, że można zaczarować słuchaczy tylko i wyłącznie za pomocą gitary, fl etu poprzecz-nego, bębenków i szkła pocieranego mokrymi dłońmi. Proste instrumentarium, dźwięki tak samo proste, ale składające się na ciekawe neo - folkowe kompozycje, przywodzące na myśl surowy skandynawski klimat oraz krajobraz. Jeszcze ciekawsza jest barwa głosuBillie - coś między Bjork a Karin Dreijer Andersson, ma w sobie też coś z Tori Amos, chociaż utwory Promise And The Monster wydają się być jeszcze pro-stsze, jeszcze bardziej skandynawskie -o ile jest to możliwe. Goście zgromadzeni w poznańskiej Meskalinie usłyszeli piosenki z debiutanckiej płyty Billie. “Transparent Knives”, ale też drugiego krążka “Red Tide”, który ukazał się jesienią 2011. Widownia usłyszała więc “Sheets”, “Sharp”, “Night Out”, “Slopes” czy “Wither”. Koncert trwał jednak zdecydowanie za krótko, niezbyt przyjemne było też spóźnienie się artystki o kilkadziesiąt minut, a na widowni do końca panowała atmosfera jakiegoś rozkojarzenia, niespoko-jnej obojętności wobec muzyki płynącej ze sceny - a szkoda, bo to chyba jeden z lepszych towaróweksportowych, jakimi dysponuje Szwecja. Gorąco pole-cam tę artystkę!

Ewelina Szczepanik

Daleko od kosmosu - relacja z SpaceFest

W grudniu na mapie koncertowej pojawił się nowy festiwal spod gatunku shoegaze. Chodzi o SpaceFest! Wszystko to działo się w Gdańsku, a główna część występów (10.12) miała miejsce w klimatycznej Fabryce Batycki na Dolnym Mieście. Pomysł świetny, ale - jak pokazała pierwsza edycja - wymaga dopra-cowania.Na samym początku zaprezentował się Klimt. Ten konkretny trój-miejski skład wpasował się w formułę imprezy, a jednocześnie wprowadził publikę w stan z rodzaju „odpłynięcia”. Na żywo słyszałam ich pierwszy raz i mogę stwierdzić, że są lepsi, niż płytowo.Potem padło na dwóch panów ze „znanych” zespołów. Jeden ze Slowdive: Simon Scott, przywiózł ze sobą Maca i włączył nużące ambienty. Drugi z Marion: Jamie Harding pośpiewał, miał gitarę akustyczną – niczym nie zachwycił. Owszem, można było popatrzeć na buty, ale raczej z nudów. Jak widać, solowe projekty są z ich przypadku odcinaniem kuponów od uznanych już nazw.

Jako środkowy punkt SpaceFestu zaprezentowała się warsz-tatowa grupa Pure Phase Ensamble. Składała się z trzynas-tu muzyków, pod okiem saksofonisty Spiritualized – Ray’a Dickarty’ego, wykonała porządną robotę. Mimo świeżego materiał udało się im zgrać. Na parę minut umieli zainteresować, szczególnie że ich poprzednicy zawiedli.

Najlepiej wypadli White Noise Sound. Walijska kapela obudziła zgromadzonych, porażając potężną dawką gitarowej ściany. Spacerockowy singiel „Sunset” znakomicie się sprawdził. Po-zostaje dziwić się, dlaczego nie są bardziej popularni.

Noc zakończyła się nietypowym występem trójmiejskiej (kul-towej już) Ścianki. Otóż, jak zapowiedział Cieślak – parę minut wcześniej z zespołu wyrzucony został perkusista. Zastąpił go inny zaznajomiony muzyk, który na szybko nauczył się swoi-ch partii. Efektem tego było granie dość krótkie. Mocno psy-chodeliczne osadzone w okolicach „Dni wiatru” brzmienie, zapisało się w pamięci jako jeden z lepszych momentów.

Oceniając: maraton całościowo mógł być męczący dla publiczności. Ta też frekwencją nie dopisała. Na przyszłość chętniej zobaczyłabym mniej koncertów, ale za to z większymi, ciekawszymi nazwami. Mimo to, propsy dla organizatorów za wkład pracy i inicjatywę. Pozostaje życzyć – by za rok udało się zainwestować w lepszą rakietę, żeby zbliżyć się do kosmosu.

Gosia Gburczyk

Page 8: New Anthem - styczeń 2012

s

Czesław Śpiewa Kraków,

Lizard King_3.12.2011

Był to już szósty koncert Czesława, na którym byłem. Niejednokrotnie muzyk udowadniał, że nie zawodzi koncertowo. I tym razem nie było inaczej. W szczelniezapełnionym klubie, dał z siebie wszystko. Formuła koncertu w bardziej „tea-tral-nej” scenerii (miejsca siedzące) sprawdziła się doskonale. Stworzyła niepowtarzalny klimat. Szczególnie poetycko brzmiały utwory z płyty „Czesław Śpiewa Miłosza”, przy których można było przenieść się w inny wymiar. Piosenki brzmią równie dobrze na ko-ncercie jak i na płycie. Interpre-tacja wierszy Czesława Miłosza w wykonaniu Czesława Mozila, mogła się podobać. Wyczuwalna była duża intymność. Mozil nie raz wspominał, że jest dumny ze swojego najnowszego dzieła. Autor pokazał, że nie tylko jest świetnym muzykiem, ale profesjonalistą i showmanem. To nie jest łatwe, dać dwa koncerty jednego dnia. Szczególnie, gdy jest się chorym. Jednak mimo przeciwności losu, Czesław dał nam wszystko to, co tego dnia miał najlepsze. Między utworami mówił dużo (jak zwykle). Powtarzał, że uwielbia grać w Krakowie. Czesław potra" rozbawić publikę lepiej, niż niejeden kabaret. Dużym zaskoczeniem była setlista. Oczywiście, można było się spodziewać, że usłyszymy całą najnowszą płytę, ale to, że usłyszymy kawałki z płyt „Tesco Value” i „Songs For The Gatekeeper”, nie było już takie pewne. Można więc powiedzieć, że słyszeliśmy „Miłosza” + przekrój dotychczasowej kariery Mozila. Dużym zaskoczeniem był brak

największego hitu z „Debiutu” – Maszynki Do Świerkania. Do tej pory, był to sztandarowy utwór Czesława, który znacząco przyczynił się do wzrostu popularności artysty. Osobiście, najbardziej podobała mi się aranżacja piosenki „O Tych w Krakowie”. Publiczności zgromadzonej w Lizard Kingu również bardzo się podobało. Świadczyły o tym gromkie brawa. Akustyczny set pieścił zmysły. Do tego bogate instrumentarium - trąbki, fl ety, kontra-bas, gitary, perkusja, pianino i Czesław. Cóż więcej potr-zeba? Owacje na stojąco były jak najbardziej zasłużone. Trzy bisy, które wykonał zespół dobitnie, świadczą o tym, że publika była zachwycona. Tak naprawdę, to ciężko powiedzieć co było najsłabszym aspektem koncertu. Jedynie absencja saksofonistki, Karen Duelund Guastavino, była minusem. Trochę brakowało jej charyzmy i uśmiechu. Patrząc na cały zespół Czesław Śpiewa, można odnieść wrażenie, że jest to paczka przyjaciół, kochających to, co robią. To jest w muzyce najpiękniejsze. Prawdopodobnie był to ostatni koncert Czesława w Krakowie. Na następne będziemy mus-ieli poczekać. Niech żałują Ci, których tam zabrakło.

Paweł Podgórski

Annie Clark nie chce być cheerleaderką

St. Vincent - taki pseudonim przybrała pani z tytułu tekstu. Swego czasu zaistniała jako „ta ładna” z ekipy koncertowej Sufjana Stevensa. Jest multiinstrumentalistą, miewa humory i ponadto ma dużo do powiedzenia. Trzeci raz udowadnia, że potra" znakomicie wykorzystać własny talent. Album „Strange Mercy” uznać można za najbardziej osobisty w jej dorobku. W domyśle snuje opowieść o so-bie. Annie zbliża się do trzydziestki, dopada ją depresja – pojawiają się też niegłupie rozmyślania. Zaowocowało to dobrymi tekstami. Wylewa żale na współczesne normy i zachowania, a robi to w sposób okrutnie szczery. Dochodzą do tego wymyślne gęste aranżacje, w których wykorzysty-wane są nawet syntezatory. Nieprzewidywalność stała się głównym motywem. Wszystkie utwory są niezwykle rytmic-zne, co nasuwa momentami skojarzenia z The Dirty Projec-tors. Trzeba jednak przyznać, że Clark wyrobiła unikalny charakter i chcę się go zapamiętać. Według strony drinkify.org: St. Vincent należy

słuchać w towarzystwie zimnego piwa ozdobionego klinem z kiwi. Trochę dziwaczne połączenie, ale efekty tak samo upojne jak przy zapętlaniu jej nagrań. Nawiązując jeszcze

do okładki (patrz białe zęby) – co się stanie, gdy wgryziemy się w płytę? Odczujemy raczej gorzki smak, ale będzie to bardzo smakowita uczta.

Gosia Gburczyk

Page 9: New Anthem - styczeń 2012

Wielu wytrawnych słuchaczy muzy-ki rockowej jest zdania, że najlepsi artyścitego gatunku albo już nie żyją, albo nie tworzą. Trudno jest przyznać im rację, mając na uwadze ewolucje rocka, jego rozmnożenie się na wiele podgatunków. Mówiąc o ostatniej dekadzie, na pierwszy plan wybija się rock alternatywny, indie rock. Mieszając ze sobą pop, elektronikę, a także wpływy tak egzotycznych gatunków jak folk czy hip-hop, otrzy-mujemy coś, z czym z całą pewnością nie powiązalibyśmy tak wielkich naz-wisk jak Hendrix, Jagger czy Cobain. Czy jednak wspomniane postacie i ich muzyka, byli równie doskonale zrozu-miani w chwili swego pojawienia się, jak w chwili swojej największej sławy? No właśnie. Nazwiska muzyków, którzy dziś stanowią o tym jak wygląda sce-na rockowa początku XXI wieku, są czasem podobnie nieznane jak nazwy ich zespołów. Czy aby na pewno? Czy nazwiska Martin, Yorke, Casablancas czy Turner są aż tak anonimowe, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka? Nie do końca.Zaskoczenie będzie o tyle większe, o ile szersze jest grono rockowych frontmanów, których kapele są zazw-yczaj umiejscawiane na szczytach list życzeń bywalców letnich festiwalów, pokroju polskiego Heineken Openera, czy brytyjskiego Glastonbury.Młodzież przodem, zatem zaczynamy od...

Luke Pritchard/The KooksGdy w 2006 roku świat usłyszał o The Kooks, krytycy zrobili głęboki wdech.Oto przed brytyjską publicznością, która tak bardzo lubi chrzcić wschodzące gwiazdki mianem „nowych Oasis”, „następcami Doherty’ego”, pojawiła się kolejnakapela idealnie wpisująca się w znany szablon – młodzi, piękni, zdolni, a w dodatku zadziorni. Ta ostatnia cecha spodobała się najbardziej i zapewniła stałe miejsce w portalach plotkarskich, nie zawsze z muzycznych względów. Skoro chwilę po debiucie, z ust 19-latka o twarzy chłopca w wieku szkoły podstawowej, z burzą loków na głowie i z gitarą pod pachą, płyną słowa o tym, że gdyby tylko spotkał Alexa Turnera, chwilę wcześniej osławionego za sprawą Arc-tic Monkeys, to dałby mu w mordę, to rzeczywiście musi się to spodobać londyńskim brukowcom. Luke Pritchard, zmanierowany wygląd, non-szalancki uśmiech i aroganckie spo-jrzenie, w połączeniu z wyjątkowym talentem do pisania

tekstów, które proszą się same aby je zaśpiewać, stał się alternatywą dla Turnera, spokojnego, grzecznego, porównywanego nawet do samego Mc-Cartneya. Ten drugi nie odpowiedział nic i wziął się za nagrywanie drugie-go albumu. Pierwszy jeszcze chwilę pokrzyczał, potargał koty to z tym, to z tamtym. Album „Inside Out/In-side In” przyniósł Kooksom sławę i miano jednego z najlepiej rokujących młodych zespołów. Smaczku do całości dodawał fakt, że partnerką frontmana była... Katie Melua, urocza i utalen-towana wokalistka. Media zaczynają wyć z zachwytu, aż do chwili gdy... po-jawia się drugi album. Wydany w 2008 roku, „Konk” nie uwodzi tak bardzo jak debiutancki krążek. Choć singiel „Always Where I Need To Be” cieszy się sporą popularnością, to całość nie powala. Krytycy nie szczędzą obelg:„Konk” jest małomelodyjny, nudny, pokazujący, że Kooksi trochę za szybko się rozpędzili.Zimna woda spada również na głowę Pritcharda, który w wywiadach staje się pokorniejszy, skromniejszy. Dra-maturgi dodaje rozstanie z Meluą. Zespół rusza w trasę, podczas której przyjmowany jest rewelacyjnie Muzy-cy dają z siebie wszystko, a Pritchard staje się ulubieńcem tłumu. Radość nie trwa długo, gdyż z zespołu odchodzi pierwszy basista Max Raf-ferty, a zajmujący jego miejsce Dan Logan, okazuje się muzykiem „na chwilę”. Trzeci gitarzysta basowyw historii zespołu, Pete Denton, zos-taje na dłużej i Kooksi rozpoczynają pracę nad trzecią płytą. Tymczasem u boku Pritcharda pojawia się kolejna młoda, piękna i znana kobieta – ak-torka Mischa Barton. Na wieść o tym, że zespół znów jest w studiu, brytyjska publiczność praktycznie nie

zareagowała. Chłopak, który kilka lat wcześniej zbulzgał Turnera, został daleko w tyle za nim i jego Arctic Mon-keys. Pytany o to, w trakcie wy-wiadów, odpowiadał niechętnie, podobnie jak na temat zmian personal-nych w swoim zespole. Podkreślał jed-nak, że cieszy się z nagrywania trzeciej płyty, mówił, że będzie ona zupełnie inna. Tuż przed premierą „Junk Of The Heart”, z The Kooks odchodzi perku-sista Paul Garred, który przyznaje, że nie potra" ł już dłużej znieść humorów Pritcharda. Ten z kolei, odpowiada, że Garred opuścił zespół na jego polece-nie. Sprawa pozostała niewyjaśniona. Nowym bębniarzem został Chris Prend-ergast i to z nim Pritchard, Harris i Den-ton wyruszyli w trasę promującą trzeci album. „Junk Of The Heart” udowodnił wszystkim, że młody wokalista, pomi-mo niewyparzonego języka, ma łeb na karku. Powstała płyta melodyjna, prze-bojowa, chwytająca tekstami za serce. Pritchard cofa się do okresu przed wydaniem „Inside Out/Inside In” - tek-sty są czytelne, liryczne, traktujące o miłości i przemianach jakie niesie za sobą w życiu młodego człowieka. Po pozytywnym przyjęciu przez krytykę, frontman Kooksów odetchnął z ulgą i zamiast pokazać się znów jako zarozu-mialec, mówi o swoich kolejnych pla-nach, w których ma m.in. stworzenie ścieżki dźwiękowej do " lmu, podob-nie jak uczynił to... Turner, którego Pritchard chwali za niezłą robotę przy soundtracku do „Submarine”. 26-latek z Brighton przyznał ostatnio, że bywa czasem paranoikiem. Jeśli jednak ma mieć to takie skutki jak ostatnia płyta, to fani nie będą mieli nic przeciwko.

Hubert Grupa

czyli dziesięciu największych frontmanów rockaod 2001 do 2011.

Page 10: New Anthem - styczeń 2012

JUNE. JULIA MARCEL

W 2009 roku Julia Marcell wydając album „It Might Like You”, zyskała pozytywne opinie środowisk muzyc-znych. Wszyscy podkreślali jej ogromny talent wokalny i kompozytorski. Polka, na co dzień mieszkająca w Berlinie, nagrała bardzo dobrą płytę. Charakterystyczny styl gry na pianinie połączony z bard-zo mocnym, melodyjny wokalem, był receptą na sukces. Śmiało można powiedzieć, że był to jeden z ciekawszych, kobiecych debiutów ostatnich lat na polskim rynku.

Słuchając pierwszego albumu, na myśl przychodziło porównanie do twórczości Kate Nash. Julia wypełniła pewną niszęna polskim rynku. I gdy mogło się wydawać, że artystka kolejny album nagra w podobnych,sprawdzonych i uwielbianych klimatach, ta tworzy dzieło jakże różne od pierwszego wydawnictwa.

Już początek tytułowego utworu „June” pokazuje, że Julia obrała nowy kierunek. Pianino zostało częściowo wyparte przez syntezatorowe dźwięki. Jednocześnie, cała masa elektronicznych dźwięków nie odebrała lekkości, jaką utwory Julii Marcell miały na pierwszej płycie. Bardzo do-bry, energiczny kawałek, w sam raz na numer otwierający album. Po bardzo dobrym rozpoczęciu słuchamy pier-wszego singla – „Matrioszka”. Jestem przekonany, że w Wielkiej Brytanii ta piosenka mogłabystać się hitem. Ma absolutnie wszystko - świetną aranżację i specy$ czny wo-kal. Wszystko bardzo ładnie wyprodukowane. Bezkrtycznie numer jeden na płycie.

W „Since” czuć „starą” Julie. Słychaćpianino i wyczuwalny jest klimat znany z debiutu piosen-karki. Spokojny, niemal melancholijny nastrój. Dość uboga warstwa muzyczna. Nie sposób nie lubić tego minimalizmu. Przez ponad trzy minuty jesteśmy usypiani, żeby przy następnym utworze

brutalnie się przebudzić. „CTRL” to kolejny singiel. Kawałek równie energiczny, jak „Matrioszka”, choć jednocześnie zupełnie inny. Znów słyszymy całą masę futurystycznych brzmień, wydobywających się z syntezatorów. Tekst jest dosyć prosty, łatwy do zapamiętania. To ogromny atut tej pio-senki. Po kilkukrotnym odsłuchaniu, zostaje w głowie i trudno powstrzymać się od nucenia.Następnie mamy „Gamelan”, który również ma za zadanie uspokoić słuchacza, przenieść go w inną rzeczywistość. Zupełnie niepotrzebnym fragmentem płyty jest muzyczna przejściówka „Shores”. Nie wiem czemu miał służyć ten zabieg, gdyż nie jest to, ani zakończenie wcześniejszego utworu, ani rozpoczęcie nowego. Ot tak, mamy do czynie-nia z ponad minutowym seansem z instrumentami smyc-zkowymi.„Echo” to znów smyczki i pianino. To znów to,co już znaliśmy. Jednocześnie, jest to chyba najsłabszy moment na płycie. Dobrze, że Julia poprawia się w kole-jnej piosence. „I Wanna Get On Fire” to piękna ballada z subtelnym, słyszalnym z oddali syntezatorowym moty-wem, wysokim wokalem, który nadaje liryzmu. Świetnie brzmi też partia skrzypiec. Na zakończenie, mamy dwie żywsze kompozycje. „Crows” – prawdopodobnie zostanie następnym singlem. Jest równie udany co „Matrioszka” i „CTRL”. Bardzo przyjemnie się słucha a w pamięć zapada szczególnie refren. „Shhh” to bardzo „klubowy” kawałek. Zaczyna się dość spokojnie.Potem pojawia się dość prosty bit, który rozwija się wraz z piosenką, żeby w pewnym momencieprzeistoczyć się w psychodeliczny, 8-biotwy ton. Cała ta kompozycja została wyprodukowana bardzozgrabnie. Wszystko tutaj do siebie pasuje. Ostatnim utworem na albumie jest „ Aye Aye”. Syntezator schodzi tutaj na dalszy plan, a instrumenty dęte wychodzą na pierwszy. Trzeba powiedzieć, że to dobre zakończenie, tej ponad 40-sto minutowej przygody.

Julia Marcell stworzyła jedną z najbardziej oryginal-nych płyt tego roku. Artystka udowodniła, żeposiada ogromy talent kompozytorski, że świetnie czuje się w klasycznym repertuarze, jak równieżw elektronicznych brzmieniach. Przy albumie wielką pracę wykonał producent - Moses Schneider.Na pewno jest on jednym z ojców sukcesów Julii. Jestem pełen podziwu. W ciągu 2 lat nagrała dwieróżne, ale jedocześnie dwie bardzo dobre płyty. Trudno nie odnieść wrażenia, że artystka ciągleposzukuje swojego stylu. Miejmy nadzieję, że kolejne wydawnictwa będą równie udane co „June”.

4/5Paweł Podgórski

Page 11: New Anthem - styczeń 2012

Muzyka dla Wrocławia

L.U.C, a właściwie Łukasz Rostkowski

- wokalista, beatboxer, kompozytor,

a tylko kilka z jego wielu wcieleń. Od

młodzieńczych lat ściśle związany z

Wrocławiem. To właśnie temu miastu

poświęcony jest najnowszy projekt art-

ysty, jak już to w zwyczaju bywa, o za-

wrotnym tytule - “Kosmostumostów”.

Jak stwierdza sam autor na o" cjalnym

Facebook’owym pro" lu: “..z to pro-

jekt duży jak cycki Pameli Anderson, a

płyta to jakby tylko jeden sutek.”, zaś

reszta atutów szanownej pani to m.in.

komiks oraz gra miejska, tworzące z

krążkiem jedną spójną całość.

Nawiązując bezpośrednio do

longplay’a: Eluce rozpoczyna iście

humorystycznym intrem, aby po

chwili przejść do sentymentalnych

wspomnień w “Kurtynomatura w górę”.

Następny, tytułowy utwór, to kakofo-

nia rozmaitych dźwięków. Począwszy

od gitarowych wstawek, utrzymanych

głównie na elektronicznym zamęcie,

połączonym z przytłumionymi wyso-

kimi dźwiękami. Całość wieńczy

drum’n’bassowa końcówka. Wartym

wspomnienia jest gościnny udział

„Trzeciego Wymiaru”. Nullo, Szad i

Pork doskonale wpasowali się w zawiły

świat wykreowany przez Łukasza

Rostkowskiego. Łącząc swoje trzy

oryginalne fl ow w postać „Trójgłowego

Ufoka”. Fakt, iż główny bohater całego

zamieszania, zaprosił osobistości które

kojarzą się z Wrocławiem potwierdzają

goście jak Philip Fairweather czy Jan

Miodek. Pierwszy z nich, użyczając

swojego głosu na płycie czyni refren

w „Przybycie z nowym wiekiem” niez-

wykle melodyjnym. Zaś sławny polski

językoznawca w „Słowem dydaktyki”

wyjaśnia nam genezę nazwy stolicy

Dolnego Śląska. „Drapacze szyb”,

właściwie jedyny utwór, który można

nazwać mianem ‘skitu’ , w ciut cynic-

zny sposób uwydatnia wady estetyc-

zne miejskiej komunikacji. Następne

dwie melodie, poświęcone są głównie

życiu na studiach. Ciężkich latach, o

czym przekonał się sam artysta: „...

to było jak zderzenie Fiata Punto z

bombowcem jądrowym”. Lirycznie

całość stoi na bardzo wysokim pozio-

mie. Niestety, gorzej jest z warstwą

stricte muzyczną. Po kilkukrotnym

odsłuchaniu odnoszę wrażenie, że

wiele piosenek jest stworzonych na tej

samej bazie sampli. Zdecydowanym

wyjątkiem jest jednak „Samomasujące

ulice chcą zieleni”. Piosenka przy-

pomina twory z „Krainy Witu”

znane z poprzednich płyt. Ciekawym

pomysłem jest tutaj motyw uosobien-

ia bloku, w który ‘wciela się’ wokalista

Natural Dread Killaz - Mesajah. Swoją

specy" czną barwą głosu sprawia, że

nagranie spokojnie możemy zaliczyć

do gatunku reggae. Całe dzieło

mogłoby bez wątpienia zastąpić numer

nagrany wspólnie z Sokołem: „Pospo-

lite ruszenie” . Ten kto odwiedził

Wrocław, wie, iż można tam spotkać

wiele krasnoludków. Płyta nie będzie

wyjątkiem. Dla ciekawskich - piosenka

numer dziesięć. Nie obyło się bez tek-

stu o miłości, w bynajmniej niebanal-

nym w „Kapitanie Gleba”. Płyta staje

się coraz bardziej mroczna, nastro-

jowa. Dynamika i tempo zmniejszają

się, do akcji wchodzą Natalia Grosiak

oraz Waldemar Kasta, dzięki którym

„Otucha ducha mostów” mogłaby

spokojnie znaleźć się na starszych na-

graniach L.U.Ca jak chociażby „Haelu-

cenogenoklektyzm”. Tematy piosenek

stają się poważniejsze, wspierane

jednak przez liczne porównania np.

”staliśmy jak pałeczki dyrygenta uw-

ertury„ lub „Wyglądał jak Stachursky

który wybrałby jazz zamiast techno”.

W tym środku stylistycznym L.U.C

niepodzielnie rządzi. „Wrometamorfo-

za” mile zaskakuje nas gitarowym solo

Leszka Cichońskiego, dla niewtajem-

niczonych organizatora sławnego już

„Thanks Jimi Festival”, odbywającego

się co roku w mieście nad Odrą.

Rostkowski sam zabrał się za

podsumowanie 6 z kolei muzycznego

projektu w „Morał – instrukcja obsługi

życia”. Pozytywnie nastawiając ludzi

słowami „każdy ma w sobie skarb, dar

poszukiwania wart”. Nie pozostaje mi

nic innego jak zaliczyć kolejny ,szalo-

ny lub odważny krok (zależy od punk-

tu widzenia) wrocławskiego artysty do

udanych. Owszem, być może muzyc-

znie nie zachwyca tak jak poprzednie

krążki, jednak mnogość zaproszonych

gości, gdzie każdy z nich świetnie

dopasował się do tak złożonego pro-

jektu, jakim jest „Kosmostumostów”,

po prostu zapiera dech w piersiach.

Dodatkowo wiedząc, iż kolejne ele-

menty tej układanki poznamy dopiero

na wiosnę 2012 roku, człowiek może

zadać sobie pytanie: czym jeszcze po-

zytywnie zaskoczy mnie ten miły pan

z kozią bródką?

Kuba Paluch

Page 12: New Anthem - styczeń 2012

Nie od dziś wiadomo, ze muzyka potrze-

bna jest � lmowi, tak jak każdemu normalnemu człowiekowi potrzebna jest do życia czekolada. To ona (muzyka, nie czekolada) buduje odpowiednie napięcie i często lepiej niż dialogi wskazuje nam, kiedy mamy się bać, kiedy płakać a kiedy przewracać wymownie oczami. Można ją nazwać przebiegłą manipulatorką, bestią czającą się gdzieś za drzewami fabuły, rozkazującą naszym emocjom. Wyobraźmy sobie – czy przeżywalibyśmy tak bardzo śmierć Jacka w Titanicu, gdyby zamiast wzniosłej melodii w tle, wybrzmiewało radosne Hakuna Matata?

Czasem bywa też, że ta podła żmija wsysa się w ruchomy obraz i zaczyna go niecnie kontrolować. Wtedy właśnie same dźwięki tworzą historię i zamiast być tylko ilustracją, stają się główną osią wydarzeń. I zdaje się, że niewielu taka kolej rzeczy przeszkadza.

Mówiąc o roli muzyki w � lmie nie można ulegać generalizacji i sztucznym podziałom. Tak jak każda płyta, czy piosenka – tak samo każdy � lm ma swoje zaplecze zbudowane na innym zamyśle i innym doświadczeniu. Bywa że instrumentalna ścieżka

dźwiękowa, napisana z myślą o danym obrazie, odrywa się niejako od swego pana i sama w sobie staje się odrębną sztuką. Nie wypada w tym momen-cie nie wspomnieć takich nazwisk jak Hans Zimmer (Król Lew, Cienka Czerwona Linia, Incepcja), Ennio Morricone (Misja, Dawno Temu w Ameryce), John Wil-liams (Gwiezdne Wojny, Szczęki, Harry Potter) czy Clint Mansell (Requiem dla snu, Czarny Łabędź). Są to kompozytorzy znani w zasadzie jedynie z twórczości kinowej, niesamowicie jednak za nią doceniani i hon-orowani. Starzy wyjadacze, rzecz by można, obok których oczywiście pojawia się masa innych muzyków, również utalentowanych i płodnych jednak mniej ro-zpoznawalnych ze swojego nazwiska. Warto zatem zwrócić uwagę na to, iż w przeróżnych notowaniach na najlepsze oryginalne ścieżki dźwiękowe można także znaleźć Nino Rota (Życie jest piękne, Ojciec Chrzestny), Henry’ego Mancini (Różowa Pantera, Śniadanie u Tiff any’ego) oraz reprezentację z Polski – Jana Kaczmarka (Całkowite Zaćmienie, Marzyciel) oraz Krzysztofa Komedę (Nieustraszeni Pogromcy Wampirów, Dziecko Rosemery).

Nierzadko bywa tak, że szeroko pojęte gwi-

azdy muzyki popularnej biorą się za komponowanie dźwięków do � lmu. Jednym z najświeższych przykładów niech będzie Trent Reznor, znany z Nine Inch Nails, który za The Social Network otrzymał wiele prestiżowych nagród. Idąc dalej, trzeba oczywiście przywołać Eddie’ego Veddera i jego urzekające melo-die w Into the Wild oraz niezapomnianą Bjork, która podzieliła się z Dancer in the Dark zarówno swoim talentem muzycznym jak i aktorskim. Urokowi fran-cuskiego zespołu Air nie oparła się natomiast sama So� a Coppola, która zaprosiła muzyków do nagrania

DLACZEGO KOCHAMY SOUNDTRACK, CZYLI O TYM, ŻE FILM MUSI MIEĆ COŚ WIĘCEJ NIŻ DIALOGI

Page 13: New Anthem - styczeń 2012

ścieżki do swojego � lmu Virgin Suicides.

Poza tym, istnieją też artyści stojący gdzieś na

granicy – niby właściwie są znani z tła muzycznego różnych

obrazów, jednak wielu może kojarzyć ich z koncertowych

plakatów i zapowiedzi. Na pewno większości nie jest obcy

Yann Tiersen i jego urocze melodie wybrzmiewające w

Amelii czy GoodBye, Lenin!. Jednak ten francuski kompo-

zytor odnosi również sukcesy poza � lmową niszą, czego

potwierdzeniem może być zarówno sukces ostatniego al-

bumu Dust Lane, jak i jego ciągła współpraca z różnymi

gwiazdami estrady. Warto tu również przywołać muzyka,

ukrywającego się pod pseudonimem Badly Drawn Boy,

który mimo statusu songwritera - outsidera, został niezw-

ykle doceniony za swój soundtrack do � lmu About a Boy.

Skrajnym przypadkiem korzystania z muzyki w

� lmie są musicale – tutaj gra ona dosłownie pierwsze

skrzypce, a reszta jest dla mnie po prostu wielkim tele-

dyskiem. Filmy takie jak Across the Universe z piosenkami

The Beatles, Mamma Mia z twórczością Abby, czy też Pink

Floydowskie The Wall fabularnie zostały podporządkowane

konkretnym tekstom i nie da się ukryć, iż to właśnie w tych

piosenkach tkwi siła całego przedsięwzięcia. Podobnie

jest też z obrazami, które powstają od samego początku

wraz z autorską ścieżką (z reguły najpierw inscenizowaną

w ramach cyklicznych przedstawień, a dopiero potem

przenoszoną na duży ekran). Grease, Chicago, Rent… ta-

kich tytułów jest dużo, dużo więcej. Nic dziwnego, skoro

od lat (za pierwszy musical uważa się Oklahomę! Rodg-

ersa i Hammersteina z 1943 roku) taka forma artystycznej

ekspresji w bardzo efektowny i bezpośredni sposób jest w

stanie przemówić do widza. Ostatnio została ona niejako

odświeżona, pokolorowana, dosłodzona i wrzucona na sre-

brny ekran w postaci telewizyjnego fenomenu – Glee. Se-

rial o młodzieży ze szkolnego chóru, śpiewającej zarówno

hity z listy przebojów, jak i standardy musicalowe zrobił

furorę wśród globalnej widowni. Dość, żeby powiedzieć, że

te jaskrawe, aczkolwiek prostolinijnie wdzięczne wykonania

uwiecznione również w formie o� cjalnych CD, nie schodzą

z notowań Billboardu, bijąc rekordy popularności ustanow-

ione przez samych The Beatles.

Trochę miejsca wypadało by także poświecić naj-

popularniejszemu sposobowi wypełniania � lmowego tła

– szukaniu już istniejących piosenek i wklejaniu ich w

odpowiednie sceny tak, by jak najbardziej podkręcić emocje

oglądających. Ileż to razy siedząc w kinie, wykrzykiwaliśmy

w duchu o!, uwielbiam tę piosenkę, na pewno ukradli ją

ode mnie!, albo nie znałem tego wcześniej, muszę to naty-

chmiast znaleźć!

Cóż, czymże byłyby � lmy Tarantino bez tych cha-

rakterystycznych, trochę kiczowatych utworów, idealnie

przywodzących na myśl kino klasy B? Podobny chwyt

został zastosowany w dość świeżym � lmie Drive - obrazie

pozbawionym rozbudowanych dialogów, uzupełnionym o

kilka kawałków z gatunku electro-pop i skomponowanej do

tego przez Cliff a Martineza autorskiej ścieżki dźwiękowej.

Czołowe miejsca w rankingach zajmują składanki z ta-

kich klasyków jak Trainspotting, gdzie narkotyczne wizje

uwypuklają utwory takich gigantów jak Pulp, Lou Reed,

Blur czy New Order oraz Juno, w którym to właśnie klasy-

czne, z reguły delikatne gitarowe melodie (wśród których

odnajdziemy zarówno Cat Power jak i Soni Youth) tworzą

odpowiedni małomiasteczkowy klimat.

Prawdziwą kopalnią znanych lub mniej znanych,

ale z reguły bardzo dobrych utworów są jednak seriale.

Dla młodzieży w szczególności, choć przykłady można

mnożyć z różnych zakamarków telewizji. Proszę się nie

zrażać, zaraz padnie kilka tytułów, którymi gardzi każdy

szanujący się hipster. No ale jak tu nie wspomnieć, że Bon

Iver, zanim wydał drugą płytę i zaczął pakować, królował

w scenach lamentu doktorów z medycznych tasiemców.

Podobnie z resztą Iron&Wine, który notabene najbardziej

kojarzony przez masy jest dzięki piosence z soundtracku

do sagi Twilight. Zostając w temacie wampirzym – serial

o jakże zachęcającej nazwie Vampire Diaries można by

w jednym zdaniu podsumować ‘Drogi Pamiętniczku, dziś

przesłuchałam 88 piosenek z listy – Wszystkie niezbyt

mainstreamowe, ale będące na czasie wśród odpowiednio

alternatywnego półświatka –‘. I tak możemy tam znaleźć….

nie, to naprawdę nie ma sensu. Uwierzcie, tam możemy

znaleźć wszystko. Podobnie, jak sądzę z wpisów w Interne-

cie, w dziesiątkach innych seriali. Przykład z życia wzięty

– na jednej ze stron można przeczytać, że piosenka Chas-

ing Cars Snow Patrol zawdzięcza swój sukces robieniu za

tło w jednej ze scen niejakich Chirurgów.

Podsumowując ten i tak mocno ogólnikowy wywód, jed-

noznacznie trzeba stwierdzić, że nie jest ważne w jaki

sposób muzyka tra� a do konkretnego � lmu czy do konkret-

nej sceny. Jest oczywistym fakt, iż skomponowana z

myślą o danym obrazie lub do niego po prostu wybrana

ze światowej bazy istniejących już melodii, prawie zawsze

spełnia swoją rolę (choć nie należy zapominać, że w eter-

ze można znaleźć również rankingi najgorszych ścieżek

dźwiękowych). Wywiera wpływ na widza, bo albo już mu

się z czymś kojarzy, albo jednoznacznie przekazuje z czym

kojarzyć się powinna. Wszakże jak to mawiał Walter Pater

każda sztuka zawsze dąży do tego, by stać się muzyką.

Martyna Stefańska

Page 14: New Anthem - styczeń 2012

•Polska jest sto lat za Murzynami. We wszystkim. A już na pewno w muzyce. Ale kiedy cały świat zdaje się przeżywać kryzys, przestają powstawać genialne płyty, widoczny jest ciągły spadek poziomu muzyki, u nas 2011 rok przyniósł - można by rzec - narodziny sceny muzycznej z prawdziwego zdarzenia. Może to słowa trochę na wyrost, ale nie da się zaprzeczyć, że polska muzyka już dawno (nig-dy?) nie miała się tak dobrze, jak obecnie. I nie ogranicza się to do wąskiego zakresu, jak to miało miejsce w latach 90. z hip-hopem, ale obejmuje szerokie spektrum gatunków.

•Jaka jest geneza tego sukcesu? Odpowiedź jak zwykle nie jest jednoznaczna, ale istnieje kilka głównych powodów, dla których wykonawców znad Wisły w końcu nie musimy się wstydzić. Jednym z nich jest postęp technologiczny - obecnie praktycznie każdy ma Inter-net, a ten daje szansę wypromowania się każdemu. Myspace odszedł do lamusa, ale zastąpiły go takie ser-wisy jak Soundcloud czy Bandcamp, który wydaje się być jednocześnie dobrym rozwiązaniem marketingowym, pozwalając artystom zarobić na sprzedaży mp3. Dzięki internetowi mogliśmy usłyszeć o takich zespołach jak Milcz Serce, Lora Lie, czy Jakub Nox Ambroziak, którzy mogą sporo namieszać na scenie niezależnej. Medi-om zawdzięcza też swój sukces Olivia Anna Livki, którą poznaliśmy dzięki telewizyjnemu programowi, a która mimo odpadnięcia z niego już wydała debiutancki album.

•Drugi powód to zmiana świadomości muzy-cznej Polaków. Stwierdzenie, że ktoś interesuje się muzyką, nie oznacza już oglądania Vivy i słuchania Ra-dia Zet - młodzi ludzie zaczytują się w licznych serwi-sach i blogach muzycznych, jeżdżą na festiwale, których jest u nas coraz więcej (i to na jakim poziomie - kto by przypuszczał 10 lat temu, że coś takiego jak Off Festi-val jest w Polsce w ogóle możliwe), chętnie wyszukują mało znane, początkujące zeSspoły, które nieraz okazują się lepsze niż starzy wyjadacze polskiej sceny. Wresz-cie, do głosu dochodzi pokolenie, które miało już w dzieciństwie swobodny dostęp do dobrej amerykańskiej czy brytyjskiej muzyki, wpływającej też na naszą muzykę.

•Jak więc ten renesans między Odrą a Bugiem wyglądał? Wydarzeń muzycznych było całe mnóstwo, standardowo najwięcej emocji wzbudzały festiwale z Open’erem, Off em, Unsoundem, Nową Muzyką i Au-dioriverem na czele. Do tego parę koncertów, na które czekaliśmy całe lata - Sufjan Stevens, Portishead, TV on the Radio czy Arcade Fire. No, ale nie o koncertach jest ten tekst, tylko o polskich artystach. A ci zaprezen-towali się w tym roku naprawdę świetnie. Duża w tym zasługa młodych, niezależnych wytwórni, które skupiają w swoich szeregach śmietankę polskiego niezalu. Ty-lko w tym roku powstały takie stajnie jak Thin Man Re-cords (Kobiety, Muzyka Końca Lata) i Wytwórnia Krajowa, która oferując płyty Nerwowych Wakacji i Organizmu w systemie „płacisz, ile chcesz”, wystartowała z wysok-iego C. Na prawdziwego giganta wyrasta Lado ABC, wyt-wórnia, która pod swoją opieką ma zarówno cenionych twórców jazzowych, jak Marcin Masecki czy Levity, jak i powoli obrastający w legendę zespół Mitch & Mitch.

•Jeśli mowa o nowych zjawiskach, to 2011 jest rokiem debiutantów. Zaczęło się od Nerwowych Wakacji, w których składzie grają członkowie tak cenionych for-macji jak The Car Is On Fire czy Afro Kolektyw. “Harcer-skie” melodie, lekkie, wakacyjne teksty i czerpanie z dość zapomnianych już Czerwonych Gitar przypadło do gustu zarówno słuchaczom jak i krytykom, wśród których były nawet głosy, że “Polish Rock” to debiut dekady i płyta na miarę “Terroromansu” Much. Długo oczekiwany debiut zaliczył zespół Superxiu, w którego płycie “Ide-alism” pokładane były duże nadzieje. Czy je spełnił?

Parę lat czekania rozbudziło apetyty fanów, a płyta choć naprawdę niezła, naszego rynku raczej nie odmieni. Mieszanina synthpopu i gitarowego indie to po prostu przeniesienie zachodnich trendów na nasze warunki, ale na początek dobre i to. Zupełnie co innego można powiedzieć o pierwszym wydawnictwie Piętnastki (Piotr Kurek), który na płycie zatytułowanej “Dalia” uraczył nas folktroniką, jakiej jeszcze u nas nie było. Eksperymenty z elektroniką i akordeonem, cymbałkami czy perkusją to przepis Kurka na sukces. Klimat polskiego folku jest tu po-wodem do dumy, a nie wstydu, jak to ma miejsce w zdecy-dowanej większości naszych artystów (może poza Kapelą ze wsi Warszawa). I o dziwo nie jest to jedyna tak świetna płyta z okolic eksperymentalnej elektroniki. Prawdziwe wejście smoka na polskiej scenie zaliczył kIRk. Zespół, który już od wielu lat budzi szacunek w muzycznym un-dergroundzie, wreszcie wydał debiutancką “Mszę Świętą w Brąswaldzie”, która spotkała się z bardzo gorącym przyjęciem ze wszystkich możliwych stron. Jeden z niew-ielu, jeśli nie jedyny w naszym kraju wykonawca z nurtu illbient może zrobić taką furorę, jak niegdyś Skalpel - a

POLSKI RENESANS

Mitch & Mitch

Superxiu

Page 15: New Anthem - styczeń 2012

na pewno na to zasługuje. Udanie zadebiutował też Pro-fesjonalizm, będący kolejnym projektem Marcina Maseck-iego. Tym razem jazzman postanowił zagrać jazz “z jajem”, a może nawet “dla jaj”, choć efekt tego pomysłu jest naprawdę ciekawy. Warto wspomnieć również o płycie (a wcześniej kasecie) The Kurws, którzy na “Dzi-urze w getcie” połączyli elementy punka, noise rocka i jazzu, stanowiąc ciekawą konkurencję dla zespołów typu Woody Alien czy Ed Wood. Bardzo ciekawym przypadkiem jest zespół Milcz Serce, który wydał płytę pod tym samym tytułem. Próby wypuszczenia jej na rynek w 2010 roku spełzły na niczym, a w 2011 tra! ła ona do szerszego gro-na słuchaczy poprzez blogosferę. Niemniej jest to debiut naprawdę udany, można o nich powiedzieć jako o mniej znanej, ale i chyba bardziej perspektywicznej alternaty-wie dla Myslovitz, którzy czasy świetności mają raczej za sobą. A niemało szumu narobił ostatnio niejaki Kaseciarz, czyli Maciej Nowacki, który na płycie “Sur! n’ Małopolska” nie tylko przeniósł zachodnie trendy, ale również rozwinął i dopasował do naszego klimatu. Szybka reakcja na suk-ces lo-! surf rocka spod znaku Wavves czy Best Coast to już plus dla Krakowianina, ale za wypracowanie do tego własnego stylu, w którym dostrzegamy nie tylko noise rock, ale i psychodelię należą mu się duże brawa. •Tyle o świeżakach, a co u starych znajomych? Nowe płyty wydały legendy polskiego rocka/gitarowego popu, czyli Nosowska i Myslovitz. W obu tych przypad-kach opinie są podzielone, mnie osobiście żadna z nich nie przypadła do gustu na tyle, żeby się do nich odnieść. Wracam za to, i to często, do kolejnego wydawnictwa sopockich Kobiet, czyli płyty “Mutanty”. Avantpop w ich wykonaniu jest gwarancją miłych wrażeń, a utwór “Miłość to mit” mógłby stać się hymnem XXI wieku. Kilku wykonawców postanowiło natomiast zaprzeczyć hipo-tezie o syndromie drugiej płyty. Julia Marcell przeobraziła się z niepozornej anti-folkowej pianistki w prawdziwą divę polskiego niezalu, nagrywając płytę mocno inspirowaną Bat for Lashes. Obecność elektroniki odświeżyła brzmie-nie Polki z niemieckimi akcentami i wydaje się, że ma ona szansę być Florence Welch naszego rynku, odnosząc duży sukces komercyjny z płytą w klimacie raczej of-fowym. Sofomor wybitnie udał się także Izie Lach, która od wydania debiutu dojrzała i zgromadziła mnóstwo pomysłów na dobre piosenki. Mimo decyzji o nieumieszc-zeniu na “Krzyku” wprost wybitnego kawałka jakim jest “Million”, materiał naprawdę się broni, a takie utwory jak “Futro” czy “Nic więcej” brzmią rewelacyjnie zarów-no w wersji płytowej, jak i w akustycznych aranżacjach.

Iza nagrała po prostu kawał dobrego popu. Duży postęp zrobił według mnie Tobiasz Biliński, który jako Coldair nagrał dużo ciekawszą płytę niż jego pierwsze solowe wydawnictwo. Delikatny wokal Tobiasza bardzo dobrze pasuje do gitarowego folku przyprawionego bębnami i trąbkami. Jeszcze lepszy folkowy album wydał duet Twilite. Minimalizm - tak krótko można scharakteryzować ich muzykę. Dwie gitary, dwa wokale i wielka porcja uroku.

Zresztą przymiotniki “ładny”, “uroczy”, “śliczny” często przewijają się w komentarzach na temat albumu “Quiet Giant”. Nie próżnuje również Tin Pan Alley, który na swojej drugiej płycie kontynuuje granie “tego prawdziwego” indie rocka i choć 20 lat później niż Amerykanie, to chyba warto było czekać. Wyszło też parę solidnych jazzowych płyt - wspomniałem już o Profesjonalizmie, oprócz nich na rynku pojawiły się albumy Kwintetu Wojtka Mazolewskiego oraz Tria Marcina Wasilewskiego, a także kolejna płyta Contem-porary Noise Sextet, tyle że w tym ostatnim przypadku z płyty na płytę poziom wydaje się niestety spadać. Powrót w wielkim stylu zaliczył natomiast Michał Jacaszek. Po pier-wszych dwóch płytach, które zostały bardzo wysoko oce-nione, wydał płytę “Pentral”, na której mocno obniżył loty.

Tegoroczny “Glimmer” to jednak powrót na właściwy tor i kolejna porcja ambientu na światowym poziomie. Całkiem sporo dzieje się w polskim noise rocku, gdzie kolejny raz z bardzo dobrej strony zaprezentowali się Woody Alien oraz Plum. Obie kapele są konsekwentne w swoim działaniu, na nowych wydawnictwach kontynuują obraną ścieżkę i dostarczają nam kawał mocnego gi-tarowego grania. W 2011 roku pojawiły się też kolejne płyty dwóch uznanych marek - Kombajnu do zbierania kur po wioskach oraz George Dorn Screams. Oba zespoły jed-nak nie pokazały tego, czym czarowały nas na poprzed-nich albumach, GDS właściwie po kapitalnym debiucie wydaje się nie mieć już ciekawych pomysłów. Z niezłej strony pokazał się zespół Muzyka Końca Lata, jednak w tym roku zdecydowanie przegrał z podobnie grającymi Nerwowymi Wakacjami. I na koniec warto wspomnieć o Microexpressions i Kamp!. Ci pierwsi wydali kolejną bardzo dobrą epkę, więc jeśli tak dalej pójdzie, to ich debiutancki LP może być zbawieniem dla polskiego indie rocka. Podobna sytuacja jest z Kamp!, oni również wciąż zwlekają z wydaniem pełnoprawnego debiutu, a ich epka “Cairo” również jest dobrym prognostykiem na przyszłość. •Jest bardzo dobrze, a wydawało się, że będzie jeszcze lepiej. Co się stało? Kolejny raz przesunięta została długo (naprawdę dłuuugo) oczekiwana premiera nowej Ścianki, ostatecznie w 2012 roku pojawi się też nowa płyta Afro Kolektywu, który podpisał kontrakt z Universal Music. Co to dla nas oznacza? Prawdopodobnie tyle, że początek nowego roku wpisze się w nurt renesansu polskiej muzyki. A dalej może być równie ciekawie, bo być może w końcu ukażą się wspomniane debiutanckie LP dwóch naszych nadziei, a na pewno pojawią się też nowe postacie. Tak czy owak, ten rok rozbudził apetyty chyba większości słuchaczy, więc z niecierpliwością czekamy na następny. Maciej Gorczyca

Iza Lach

Jacaszek Band

Page 16: New Anthem - styczeń 2012

Jeśli obce jest Ci słuchanie francuskiej muzyki (a co dopiero francuskiego rapu!), a hip-hopową muzykę z tego kraju kojarzysz ze zbitką słów brzmiących mniej więcej tak: “żesąwalyżyżomaleszżesyląbą” - to cudownie się składa, że trafi łeś na tę recenzję.

Masz bowiem szansę przekonać się, że niejaki Soprano - Francuz o korzeniach wybitnie arabskich - przełamuje wszelkie granice piękna i świeżości w tej podobno nic nie wartej, skostniałej “kul-turze”. Saïd M’Roumbaba - bo tak egzotycznie na-zywa się Soprano - stworzył płytę niezwykłą; ling-wistom nie trzeba tłumaczyć, że nie tylko mają okazję posłuchania smakowitej porcji muzyki,ale i poduczyć się z francuskiego i sprawdzić swoje dotychczasowe umiejętności.

Tłumacząc tytuł mamy do czynienia ze słowem “kruk” i łatwo się domyślić, że nawiązuje on do poprzed-niego albumu “La Colombe” (“gołąb”, “gołębica”). Istotnie - oba te (najnowsze) krążki w dorobku rapera zostały po premierze Kruka wydane jako 2-płytowe wydawnictwo pod tytułem “La Colombe Et Le Corbeau”. Albumy są datowane kolejno na 2010 i 2011 rok. Pomimo ptaków w tytułach nie mamy do czynienia z pracą ornitologa-pasjonaty. Określiłbym to “ptactwo” raczej jako wyśmienity koktajl muzyczny. Ale po kolei.

Miłe wprowadzenie do “Le Corbeau” stanowi ut-wór “One Love” - możemy wyłapać z tekstu liczne nawiązania i imiona bądź ksywki różnorakich artystów - inspiracji Soprano, a wspomnę tutaj choćby o postaciach takich jak 2Pac, Eminem,Jay-Z, Michael Jackson czy Bob Marley. W dalszej części albumu jest już tylko lepiej - energiczne “Pira-nhas”, poruszające “Avec le Temps”, singiel “Dopé”, luźne, utrzymane w mainstream’owym stylu “Fly” i... no właśnie. Kawałek “Invicible”. Niestety w tym przypadku ocena jakości może diametralnie się różnić w zależności od tego, jak tolerancyjny

jest słuchacz. Jedni to dyskotekowe szaleństwo pokochają, inni (w większości) znienawidzą. Owszem, sam MC nie zwalnia tempa, fl ow również, ale z własnych wrażeń muszę się przyznać - czuję, że nie ma w tym momencie wydawnictwa “tego czegoś”, co pozwalało by powrócić z radością do owego na-grania.

Na szczęście kilka minut później następuje największe uderzenie na płycie, a właściwie cztery uderzenia w czterech ostatnich kawałkach. Dość znany szerszemu gronu zwrot “C’est La Vie” w tytule, gościnny udział Method Mana, prawdopodob-nie najbardziej klimatyczny bit, z jakim mamy tut-aj do czynienia i sam gospodarz całej tej rapowej zawieruchy - trzeba przyznać, że elementy tworzące ścieżkę numer 9 robią wrażenie, a już na pewno spełniają swoją rolę pokazania, kto w strefi e euro rządzi. Potem jest już tylko “jak najlepiej”, szczególnie gdy zagłębiamy się w singlowe “Regarde-Moi” - moim skromnym zdaniem najlepszy singiel 2011 roku. Nie wspominam już o tym, że charyzmatyczny MC równie dobrze rapuje, co śpiewa, a śpiewa w swoi-ch projektach nadzwyczaj często. Nie musisz znać podstaw francuskiego. Nie musisz w ogóle znać tego języka. Po prostu wiesz, że to jest świetne.

Soprano jest dla mnie artystą kompletnym, jeśli skupimy się na umiejętnościach czysto wokalnych. Pięknie śpiewa, porywająco rapuje...Na tej płaszczyźnie nie można tego podważyć. Płyty takie, jak ta pokazują, że warto jest szukać w muzyce ciekawych person. Pomijając bowiem średnio udany “środek” albumu można by śmiało nazwać perełką najświeższe dokonanie tego Fran-cuza. Po prostu uwielbiam Soprano. Wam, Drodzy Czytelnicy, także szczerze polecam poznanie owego małego wzrostem, lecz wielkiego sercem i umiejętnościami chłopaka z Marsylii.

Wojciech Wiktor

Soprano - Le Corbeau

Page 17: New Anthem - styczeń 2012

The Roots – Undun

Nowe wydawnictwo The Roots było zapowiadane przez samych muzyków formacji jako wyjątek w twórczości grupy. Miało być przepełnione bardziej eksperymen-talnymi, kontemplacyjnymi i niespotykanymi wcześniej kompozycjami. Nie był to jedynie marketingowy zabieg mający podwyższyć słupki sprzedaży albumu. Zmiana w stylu, jakiej dokonali The Roots, jest odczuwalna, niestety nie wpłynęła na „Undun” pozytywnie. Płyta sama w sobie jest muzycznie dobra. Nie można jej zarzucić banalności, kompozycje sprawiają wrażenie przemyślanych, a sama idea albumu real-izowana jest konsekwentnie, dzięki czemu płyta jest kompletnym dziełem, które ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Wszystko pięknie. Całość jest jednak do tego stopnia monotonna, że po prostu nudzi. The Roots, co cenię w ich twórczości najbardziej, zawsze potra" li poruszyć słuchacza- wprowadzić w ekstazę lub skrajną melancholię. „Undun” brakuje ikry, tej charakterystycznej dla " ladel" jskiej formacji żywiołowości. Muzycy chyba trochę przeszarżowali z soulem, zabrakło mających wiele wspólnego z rockiem elementów. Płytę przed kompletną niezjadliwością ratują fea-turingi, których, tak jak na poprzednich albumach The Roots, nie brakuje. Sama formacja ożywia album jedynie kilkunastoma nutami na przestrzeni całego wydawnictwa, na szczęście wokale zaproszonych artystów wnoszą do „Undun” dużo więcej charyzmy i przepełniają ją emoc-jami głębią. Na tle całości artyści tacy jak Dice Raw i Bilal Oliver odpowiednio w utworach „Lighthouse” i „The Oth-erSide” (są to z resztą najlepsze na płycie kawałki, uwagę przykuwa jeszcze „Stomp”, w którym linię melodyczną zdominował ciekawy, ostry riff ) mdłej całości dodają potr-zebnego smaku. „Undun” zbiera prawie same pozytywne recen-zje. Nie twierdzę, że album jest zły, wręcz przeciwnie. Twierdzę, że jedni go pokochają, drudzy znienawidzą. Mało przychodzi mi na myśl płyt, których odbiór musi być aż tak emocjonalny i subiektywny. I choć jakość albumu nie ulega wątpliwości, z czystym sumieniem „Undun” mogę polecić jedynie wielkim fanom soulu bądź monotonnej muzyki.

Łukasz Łuciów

Hybrydowe kluczyki

The Black Keys na swojej najnowszej płycie zapraszają nas na przejażdżkę. Tytuł mówi, że prze-jedziemy się Chevroletem El Camino, jednak na okładce przedstawiony jest Chrysler Town & Country. Nieważne, do którego z nich wsiądziemy, mamy do czynienia z autem, po którym de" nitywnie widać, że zostało wydane w 2011 roku, a nie kilka lat temu.Dlaczego?

Ponieważ wcześniejsze albumy Black Keys były jak przejażdżka typowym amerykańskim autem z silni-kiem benzynowym o dużej pojemności. Był brud, ostre riff y i improwizowane solówki. “El Camino” jest jak nowoc-zesny samochód z hybrydowymi technologiami, który raz sunie po pustynnych bezdrożach, żeby potem wjechać na gładką amerykańską międzystanową. Hybrydowość po-lega na tym, że czasami “El Camino” korzysta z silnika elektrycznego. Mamy tu wypolerowane “Stop Stop” czy “Nova Baby”, ale przede wszystkim znakomite melo-die. Singlowe “Lonely Boy”czy taneczne “Sister” od razu wpadają w ucho i nie chcą z niego wylecieć. Czasami jed-nak panowie z Ohio przechodzą na benzynę i pokazują, że potra" ą grać bluesowo jak dawniej. Szczególnie w drugiej części “Little Black Submarines”. Mimo wszystko jazda “El Camino” bardzo przypada mi do gustu. Był to najbardziej wyczekiwany przeze mnie album w tym roku.

Absolutnie się nie rozczarowałem, to takżenajlepszy album 2011 i najlepszy (moim zdaniem) al-bum The Black Keys. Plusem jest, że nie ma tutaj “za-pychaczy”, które były na poprzednim albumie - “Broth-ers”. Polecam wszystkim przejażdżkę tym samochodem. Mam nadzieję, że doczekamy się występu “Kluczyków” w Polsce.

Michał Kłosowski

Page 18: New Anthem - styczeń 2012

Trasa koncertowa po Wyspach Brytyjskich, soundtrack do fi lmu niemego - dla chłopaków z Łodzi to żadne wyzwanie. Grają, tworzą muzykę i znajdują czas na totalnie zakręcone projekty, jak chociażby muzyka do horroru czy Halloweenowy koncert wśród trumien. Dlaczego debiutancka płyta „Into the Sun” ukazała się dopiero w tym roku oraz jak panowie radzą sobie na innych płaszczyznach artystycznych, opowiadają w poniższej rozmowie, którą udało się przeprowadzić w klubie „Pod Minogą” przed koncer-tem promującym najnowszy album.

New Anthem: Zespół został założony w 2007 roku, EP-ka wydana w 2008, dlaczego tak się ociągaliście z wydaniem pełnego albumu?Łukasz: Szukaliśmy wydawcy, szukaliśmy studia, dużo koncertowaliśmy. Zbieraliśmy się do nagrywania trochę czasu, do tego nie jest łatwo znaleźć wydawcę w Polsce. Różne przeszkody wychodziły po drodze, aż w końcu musiał to być rok 2011, 14 listopada. I się udało.NA: Zanim jednak wydaliście debiutancki album udało wam się nagrać soundtrack do pewnego % lmu...Krzysiek: Do „Gabinetu Doktora Caligariego”. To również wyszło dość spontanicznie. Kino „Cytryna” zaprosiło nas w okolicy Halloween do współpracy. Spytali, czy nie chcielibyśmy zrobić muzyki do % lmu niemego. My się oczywiście zgodziliśmy i wyszło świetnie. Wszystkim się spodobało, nam tym bardziej.NA: Czyli można powiedzieć, że nagranie tej ścieżki nadało waszej karierze pędu.Krzysiek: Tak, ostatnim etapem przygody z % lmem było za-rejestrowanie ścieżki.Łukasz: Pędu również nadało wydanie naszej EP-ki „Burn Your Broken Heart”, wyjazdy do Anglii, tam koncerty, tam-tejsza energia, no i oczywiście Caligari.Krzysiek: Ten soundtrack miał duży wpływ na debiutancką płytę „Into the Sun”. Występuje na niej dużo odniesień muzycznych do tego % lmu.NA: Wracając do waszej trasy koncertowej po Wyspach Bry-tyjskich - jak został tam przyjęty polski rockowy zespół?Łukasz: Ale pytasz o 2007 rok? Wtedy była to Anglia, Sz-kocja, Irlandia.NA: Jak w ogóle zaczęła się ta przygoda z brytyjską publicznością, zostaliście zaproszeni?Łukasz: Nie, sami sobie zorganizowaliśmy trasę. Udało się bez problemu. Tam jest bardzo dużo Polaków. W 2007 roku był wielki boom na wyjazdy za granicę, Anglia itd.Robert: To był dobry czas. Sporo zespołów tam wtedy grało, sporo się działo.Łukasz: Na początku były to bardziej koncerty po pubach, mniejszych klubikach. Zwrot nastąpił w 2010 roku.

Zostaliśmy wtedy zaproszeni do Anglii przez agencję koncertową. Graliśmy na typowych przesłuchaniach dla]wytwórni muzycznych, graliśmy koncerty w Londynie, w Liverpoolu, w Cavern Club. Dostaliśmy świetne recenzje m. in. od BBC. Super, że zostaliśmy docenieni za granicą.NA: Rzeczywiście recenzję były bardzo dobre, ja wyczytałam w jednej z nich świetny fragment o was: Zdecydowana i pękająca w szwach od ciężkich riff ów muzyka The Washing Machine zawiera w każdej piosence więcej pomysłów, niż wielu uznanych artystów jest w stazmieścić na całym albumie. Co wy na to?Łukasz: Zgadza się, to chyba było w New Musical Express, po koncercie w O2 Academy. Czy to jest Londyn, Liverpool, czy Poznań, my dajemy z siebie wszystko, multum energii. Gdy wychodzimy na scenę po prostu robimy swoje. Oce-nili nas, jak ocenili, ogólnie pozytywnie, z czego bardzo się cieszymy.Krzysiek: Tam nikt się nie czepiał nas, jak na Przykościelnym Przeglądzie w Skierniewicach, że gracie za głośno, śpiewacie po angielsku i w ogóle czego wy chcecie tutaj, po co przyjechaliście? Jesteśmy z Polski, pokazaliśmy kim jesteśmy, co potra% my i nikt nie miał do nas żadnego ‘ale’, że przyjechaliście z Polski, że powinniście grać u siebie. Były bardzo fajne propozycje pomocy, mówili, że fajna muzyka, możecie zrobić to i tamto, ten utwór jest fajny, to mógłby być dobry singiel. U nas w Polsce jest to trochę nie do pomyślenia.Łukasz: Niby zawieźliśmy ‘drewno do lasu’, ale wróciliśmy z ekstra recenzjami. A po powrocie wszystko już się potoczyło u nas w kraju.NA: A jak to wygląda teraz, macie zaproszenia do Anglii? Drzwi są nadal otwarte?Krzysiek: Jak najbardziej, na pewno z tą płytą wrócimy do Anglii. Chcieliśmy dlatego nagrać dobry materiał, podczas ostatniej trasy mieliśmy tylko EP-kę. Trzeba po prostu mieć dobry materiał.NA: Jak odnosicie się do porównań do Sonic Youth, Queens of the Stone Age, czy Foo Fighters?Robert: Nienawidzę tego (śmiech)Łukasz: No z tym łączy się taka ciekawostka, o której - mam nadzieję - nasi fani wiedzą, że nazwa naszego zespołu po-chodzi od cudownej płyty zespołu Sonic Youth o tej samej nazwie. W większości wywiadów pytają nas o to skąd wzięła się nasza nazwa, czy coś pierzemy?Krzysiek: Czy mamy zakład?Łukasz: Czy ktoś w naszej rodzinie ma % rmę z pralkami?Robert: Najgorsze jest to, że większość ludzi robi do dziś błędy na plakatach, w wywiadach związane z naszą nazwą. Jakieś ‘ch’ w pierwszym członie. Ludzie! Przestańcie to robić proszę was, piszemy “Washing Machine”.NA: Czyli wiemy też skąd czerpiecie inspiracje. Wspom-

“Jeżeli Peja kazałby nam zrobić dissa,to byśmy go zrobili!”

- wywiad z zespołem The Washing Machine.

Page 19: New Anthem - styczeń 2012

niany Sonic Youth, coś jeszcze?Krzysiek: Inspiracje są różne. Ja słucham ostatnio Adele. Bardzo mi się podoba.Łukasz: W każdym razie kiedy ten zespół powstawał w 2007 roku, nazwa The Washing Machine była w hołdzie Sonic Youth, który ja osobiście uwielbiam, kocham i stąd pochodzi nazwa naszego zespołu.Robert: Ktoś kiedyś przeprowadzał z nami wywiad i pytał, że skoro nazwa płyty pochodzi od Sonic Youth, to dlaczego nie gramy ich piosenek. Fuck off ! (śmiech)Łukasz: Bylibyśmy wtedy totalnie ograniczeni, a chodzi o to, żeby się rozwijać, znaleźć swoje brzmienie, to co się lubi, a nie żeby kopiować.Krzysiek: Gdybyśmy wzięli nazwę od piosenki zespołu Motorhead, to pewnie pojawiły by się te same pytania, dlaczego nie gramy Motorhead. Dlaczego nie palimy fajek i nie chlejemy jak Lemmy.NA: No, ale zawsze możecie w przypływie niemocy art-ystycznej nagrać płytę z coverami Sonic Youth i wszyscy będą zadowoleni (śmiech).Łukasz: To ja zarzuciłem nazwę zespołu i kocham ich, naprawdę, ale nie o to chodzi.Robert: No moja nazwa niestety nie przeszła, Lady Mac-beth.Krzysiek: (śmiech) Robert chciał stworzyć drugi Queen!Łukasz:W każdym razie, nikt z nas nie odcina się od Sonic Youth, szanujemy ich i będziemy szanować, to dzięki nim powstał ten zespół.NA: Powiedzcie jeszcze, wracając do / lmów, nagraliście muzykę do „Nocy Żywych Trupów”?Łukasz: Tak. Straszymy ludzi (śmiech). Podczas kon-certów / lm jest puszczany, nie ma głosu, nie ma dźwięku, my gramy, świetny klimat. Odskocznia, jak „Gabinet...” od tego, co robimy na co dzień, czyli rock’n’rolla, jak dzisiaj w Poznaniu. Bardzo dobry klimat, typowo Hal-loween.Krzysiek: Ostatnio graliśmy na Halloween, to był nasz pierwszy koncert, gdzie przed sceną stały trumny.Łukasz: Fajna rzecz związana z nagrywaniem muzyki do / lmów to fakt, że w porównaniu do debiutanckiej płyty jest to trochę inny klimat. To jest nasza ciemna strona. Naprawdę świetna odskocznia, oderwanie się od tego, co robimy na co dzień. Daje to wielką satysfakcję.Krzysiek: Czasami jesteśmy tam jazzujący, czasami bardziej rockowi.Łukasz: Nie ma zespołu, my jesteśmy schowani gdzieś z tyłu, w cieniu. Liczy się tylko obraz, muzyka. Nam tylko chodzi o to, by zahipnotyzować ludzi, żeby nie patrzyli na nas, tylko na / lm.Krzysiek: Co jest najlepsze, to że mimo jakiś ustaleń, za-wsze zagramy coś trochę inaczej, jakieś nowe motywy, więcej improwizacji.NA: A co gdyby wam zaproponowano nagranie ścieżki dźwiękowej do polskiej komedii romantycznej?Łukasz: Ostatnio graliśmy spontanicznie z Wujkiem Samo Zło, więc myślę, że nie ograniczamy się!Krzysiek: Jeżeli Peja kazałby nam zrobić dissa, to byśmy go zrobili! (śmiech)Łukasz: Robimy to co chcemy, nikt tam niczego nie nar-zuca. Jeżeli coś sprawia nam przyjemność, to po prostu to robimy. Wiadomo są pewne granice, których nie prze-kroczymy, ale wszystko może się zdarzyć.

Rozmawiała Natalia Spychała

Wielka Brytania oferuje:•Zainspirowany folkiem To kill a king to solidna formacja. Na swo-im koncie ma niedawno wydaną EPkę „My Crooked Saint” i singiel „Fictional State”. Warto dać im szansę, szczególnie jeśli lubisz Mumford & The Sons!

•Stosunkowo nowym zespołem jest Trophy Wife z Oxfordu. U nas mało znani, ale gdzie indziej już docenieni za swój magnetyzujący minimalizm. Poznałam ich w nu-merze, który wyprodukował Yan-nis z Foals, czyli „Wolf”. Nieźle się zapowiadają i należy tylko czekać na debiutancki krążek. Na razie do posłuchania EPka „Bruxism”.

•Bardzo się ucieszyłam odkrywając Black Canvas. Ten band z Edynburga czerpie inspi-racje między innymi z Talking Heads i Wild Beasts, ale do tych drugich im zdecydowanie bliżej. Polecam odsłuch ich skromnego bandcampu. Są na początku (jak wróżę) świetlanej kariery.

•Jako hiszpańska przystawka Odio Paris. Noise pop w ich ojc-zystym języku brzmi dziwnie ciekawie. Nie mam pojęcia o czym śpiewają, ale do polubienia wystarczyły mi ściany gitar. Pier-wszy album już nagrany, także śmiało klikać ‘play’.

•Chłodniejsze, bo islandzkie dźwięki wydaje pani znana sz-erzej z Seabear. Jej projekt nosi nazwę Sóley. Płytę „We sink” tworzą liryczne sny, w które przyjemnie się zagłębić. Klimat zagwarantowany!

Gosia Gburczyk

Cykl: EUROWIZJA PO NASZEMUCoraz częściej po przesłuchaniu nowych zespołów mam dziury w pamięci. Niczym nie zaskakują, są bardzo niewyraźni. Jednak parę kapel poniżej ma coś do pokazania.

Page 20: New Anthem - styczeń 2012

Urodził się po tej gorszej stro-nie Muru Berlińskiego, latem 1978 roku. Jego ojciec, muzyk rockowy, od najmłodszych lat zabierał go na salę prób, a także na kon-certy do Wschodniego Berlina. Tam mały Sascha osłuchiwał się m.in. z coverowanymi przez ojca Pink Floydami. Nie dziwi więc fakt, że jeszcze zanim poszedł do Grund-schule, grał już na perkusji.

Instrument porzucił na początku lat 90., gdy zaczął odkrywać muzykę elektroniczną. „Pomyślałem: przecież to bez sensu grać na bębnach, skoro można je zaprogramować!”. W tajniki nowego, muzycznego świata, wprowadzał go starszy o dwa lata kolega, który co jakiś czas podrzucał mu na kasetach dokonania, raczkującej jeszcze wtedy, berlińskiej sceny tane-cznej. Wkrótce przyszedł czas na nielegalne rave’y w poradzieck

ich bazach wojskowych i opuszc-zonych magazynach. Nietrudno się domyślić, że narkotyki stały się dla Ringa codziennością. „Robiliśmy szalone imprezy, ale też relaksowaliśmy się z chłopakami na kanapie w piwnicy, paląc trawę. Zaczynaliśmy rano, kończyliśmy wieczorem, a muzy-ka Boards of Canada była naszym soundtrackiem”. Wtedy też, już po osiągnięciu pełnoletniości, Sascha postanowił, że zostanie dj-em.

BERLIN CALLINGMłodzieńcze szaleństwa skończyły się w 1998 roku, gdy Ring przeprowadził się do Berli-na. Zaczął studiować grafi kę projektową, poszedł też do pra-cy, ale muzyka wciąż była dla niego najważniejsza. Już rokpo przeprowadzce założył z MacoHaasem (aka T. Raumschmiere) wytwórnię Shitkatapult i zaczął

t w o r z y ć p o d p s e u d o n i m e m A p p a r a t .

Pierwsza EP-ka była efektem dwóch lat pracy. Po niej przyszedł czas na pełnogrające albumy Multifunktionsebene i Duplex. Stworzone w stylistyce wytwórni Rephlex czy Warp, przyciągnęły uwagę fanów IDM na całym świecie. Przełomem miało być jednak dopie-ro zaproszenie do udziału w sesji nagraniowej u Johna Peel’a, dzi-ennikarskiej legendy BBC Radio 1. „Chcę po prostu usłyszeć coś, czego jeszcze nidy nie słyszałem” – brzmi motto tego uznanego prezentera, i jak nietrudno siędomyślić, Apparat spełnił tę prośbę. 13 maja 2004 roku nagrał materiał, który ukazał jego zupełnie odmienione oblicze. Niespotykane wcześniej smyczki, delikatny glitch i bassy, oraz wokal (gościnnie w sesji wziął udział Raz Ohara). Jak się później okazało, płyta została wydana jako pośmiertna dedykacja dla Peel’a, który zmarł na atak serca parę miesięcy po nagraniach. EP-ka Silizium ujawniła muzyczną wrażliwość i wytyczyła Appara-towi drogę na następne lata.

BEZ SŁÓWW międzyczasie Ring wrastał po-woli w berlińską scenę techno. Zaprzyjaźnił się z Ellen Allien– legendą labelu BPitch Control Records. W 2006 roku weszli razem do studia, bo w natłoku obowiązków… nie mieli dla siebie czasu jako przyjaciele. Pomyśleli więc, że mogą robić razem muzykę i nadrobić w ten sposób zaległości. „Przez niemal kwartał siedzieliśmy zamknięci w studiu, jak w bąblu”. Stąd tytuł ich wspólnego dzieła, Orchestra of Bubbles. A że muzyków połączyła silna, muzyczna więź, podczas nagrań porozumiewali się bez słów. Tak urodził się al-bum o tanecznym brzmieniu, które jest domeną Ellen Allien.

Rok później Apparat ponownie sam zasiadł do pracy, by stworzyć monumentalny Walls. Tytuł, w oczywisty sposób nawiązujący do The Wall Pink Floydów, był doskonałym emblematem dlaprzestrzennej, wielo-płaszczyznowej elektroniki, czerpiącej pełnymi garściami z dokonań nie tylko rockowych gigantów, ale i muzyki klasyc-znej. Wreszcie, Sascha zdradził

HAŁAS W PRÓŻNITegoroczne The Devil’s Walk dla części fanów jest

zaskoczeniem. Złagodzone, niemal wyzbyte beatówbrzmienie wypada abstrakcyjnie w zestawieniu

z braindance’owymi początkami czy monumentalnymi, glitchowymi hymnami sprzed dwóch lat. Ale to wciąż

te same, charakterystyczne muzyczne smaczki, ta sama wrażliwość, ten sam artysta. Poznajcie historię

Saschy Ringa, a.k.a. Apparat.

Page 21: New Anthem - styczeń 2012

na tym nagraniu, że dysponuje wspaniałym głosem. Płyta została znakomicie odebrana w środowisku muzycznym, był to jednak dopiero zwiastun tego, co czekało Ringa dwa lata później…

POLSKA MUZYCZNIE OGRANICZONAA była to kolaboracja z Mode-selektor. Poznali się na początku zeszłej dekady na imprezie, gdziekażdy z nich grał swój dj-set. Gernot Bronsert i Sebastian Szary byli pod wrażeniem technolo-gicznej strony występów Ringa, który używał stworzonego własnoręcznie softu. Po serii wspólnych występów, pan-owie połączyli siły i, pod szyl-dem Moderat, stworzyli EP-kę. Kosztowało ich to jednak wiele zdrowia i nerwów - stąd nazwa albumu, Auf Kosten Der Gesundheit. Aż pięć lat zajęło im ładowanie baterii i dojrzewanie do kolejnego wspól-nego projektu. W 2007 roku zaczęli kolekcjonować pomysły na nowy album. Każdy przyniósł do studia wersję, która została uzupełniona przez drugą stronę. W ten sposób, po dwóch latach, powstało wydawnictwo zatytułowane po prostu Moderat.Album znalazł się w absolutnej czołówce podsumowań magazynów IDJ, De-Bugs czy Grooves, a Res-ident Advisor przyznał Niemcom tytuł najlepszego koncertowe-go zespołu 2009 roku. Moderat supportował Radiohead, co Appa-rat wspomina z mieszanymi uczu-ciami – niestety, jako sztanda-rowy przykład podając nasz kraj. „Gdy graliśmy dla 40 tys. ludzi w Polsce, nie każdy rozumiał naszą muzykę.” . I miał tu na myśli fakt, że część widowni piła piwo plecami do sceny…

DESIGN DŹWIĘKÓWPo wspólnych występach z Modeselektor, Ring przeżył coś w stylu depresji, wśród muzyków nazywanej wypaleniem arty-stycznym. „Siedziałem całymi dniami w studiu, aż któregoś dnia zadzwonili do mnie z !K7 records i poprosili o przy-gotowanie setu dla DJ-Kicks. To mnie uratowało”. Początkowo chciał zrobić kompilacjęevergreen’ów, które muzycznie go ukształtowały. Gdy jednak wrzucił wybrane utwory do jed-nego folderu, dotarło do niego, że tego… po prostu nie da się zmiksować! Zdecydował się więc

na elektyczny set, który będzie miał fl ow, zafascynuje słuchacza, ale będzie też łatwo przyswaja-lny. Koniec końców, na albumie DJ-Kicks, obok kawałków takich tuzów, jak Tim Hecker, Pantha du Prince czy Burial & Four Tet, znalazły się też dwie premierowe kompozycje Apparata.Praca nad składanką spotęgowała uczucie, z którym Ring zmagał się od dawna - znudzenie muzyką elektroniczną. Już od dobrych kilku lat jego domowa kolekcja winyli powiększała się o al-bumy stylistycznie odległe od jego własnej twórczości. Coraz większą pasję wzbudzało też w nim żywe granie. Jak wspomina, w 2005 roku poszedł na koncert, który odmienił jego podejście do muzyki. Był to występ S i g u r R ó s w berlińskiej Columbiahalle, który doprowadził go do łez. Islandzka formacja Jónsiego, oraz brytyjskie grupy dowodzone przez Roberta Smitha i Thoma Yorke, to jego największe inspiracje. „Jeśli przetłumaczysz elektronikę, którą lubię, na muzykę rockową, powstanie z tego Radiohead. To oni sprawili, że wkroczyłem w świat różnorodnej muzyki.”.I właśnie wpływy wsponianych wyżej zespołów słychać najwyraźniej na ostatnim albumie Saschy Ringa –

The Devil’s Walk. Artysta postanowił nagrać go pod szyldem Apparat Band - z żywym zespołem muzyków, który wyruszył następnie w trasę koncertową (podczas której odwiedzili m.in. Polskę). Tym samym z dj-a, który napisał własne oprogramowanie muzyczne, przeistoczył się w pełnoprawnego muzyka, komponującego przy użyciu fortepianu i gitary.Podczas nagrań Apparat kolejny raz skorzystał z dźwięków skrzypiec i cymbałów, które udanie ozdabiają muzy-czne pejzaże artysty. W tej muzyce górę bierze łagodność, introwertyczność, wyciszenie. A co o płycie sądzi jej twórca? „Jestem z niej dumny. W istocie, to jedyny mój album, którego jestem w stanie słuchać już od momentu zakończenia sesji nagraniowej. W przypadku moich pozostałych dokonań, zwykle zajmowało mi to kilka miesięcy”.

Plany na przyszłość? Jeszcze przed ukazaniem się The Dev-il’s Walk, Apparat zdradził w wywiadzie: „Poważnie zastanawi-am się nad tym, żeby przez rok nie komponować muzyki. Może to uczyni mnie lepszym artystą.”. Jeżeli wiąże się to z kolejną udaną, muzyczną przemianą Sas-chy Ringa, wysyłam go na urlop obowiązkowy.

Łukasz Pytko

Page 22: New Anthem - styczeń 2012

nie przeszkadza nawet mruczenie Reeda. Kolejny utwór to singlowy „The View”. I co? Jest jeszcze lepiej! Czy tego riffu nie skradziono przypad-kowo ze zbiorów Black Sabbath? Ciężki, powolny, kojarzy się z Iommim. Lou tradycyjnie recytuje słowa, chłopaki z Ameryki wciąż trzymają formę. Gdyby cały album był w takim klimacie, byłoby kolejne dzieło. Później jest jednak coraz gorzej. Głos Reeda w „Pumping Blood” staje się już irytujący, utwór jest mało pomysłowy, praktycznie ogrywany na różne sposoby jeden i ten sam motyw. „Mistress Dread” to tempo znane głównie z albumu „Kill’em All”, duża dawka agresji, ale… No właśnie, co tutaj robi ten dziadek fałszujący na potęgę?! Jakże inaczej brzmiałby ten album, gdyby ten człowiek umiał śpiewać. Jednym z najmniej spar-tolonych utworów jest z pewnością „Iced Honey” – klasyczne rockowe granie, miłe dla ucha i całkiem przebojowe (oczywiście jeśli już przywykniemy do Reeda). Na tym album mógłby się w praktyce zakończyć. Bo cóż mamy dalej? Przydługi „Cheat On Me” z do znudzenia powtarzaną kwestią „why do I cheat on me?”, chociaż samo intro rokowało duże nadzieję na niepokojący, klimatyczny utwór. „Frustration” to naprawdę fajny riff, trochę kojarzy mi się z poprzednim albumem Metalliki „Death Magnetic”. „Little Dog” natomiast mógłby w ogóle nie istnieć, nic nie zapada w pamięci, jest po prostu przydługi i nudny. Potem mamy „Dragon” z ciekawymi momentami, charakterystyc-znymi dla Mety, ale to bardzo przeciętny numer. Album kończy niemal dwudziestominutowy „Junior Dad”. Beznadziejne zakończenie. Nie ma tu ładu ani składu. Całkowicie niepotrzebne 20 minut, mimo iż linia melodyczna ma potencjał. Ciężko napisać o tym albumie coś do-brego, chociaż bardzo by się chciało. Jedno przesłuchanie w ciągu roku to zdecydowanie o połowę za dużo. Chociaż dla fanów zachrypniętego, fałszującego głosu Reeda i (bardzo udanej zresztą na tym wydawnictwie) partii chłopaków z Metal-liki może to być wręcz arcydzieło. Moim zdaniem nie udźwignęli tematu, a Reed i Metallica to ni-estety dwa bieguny tej Ziemi, jaką jest muzyka rockowa. Ocena? 3,5/10.

Sebastian Ptaszyński

„Lulu” - Lou Reed & Metallica

Na samym początku zaznaczyć trzeba wyraźnie, że nie jest to kolejne dzieło Metalliki. Album został zainspirowany sztuką teatralną napisaną przez niemieckiego dramaturga Franka Wedekinda. Pierwsze wiadomości o połączeniu sił najbardziej znanej grupy z tzw. Wielkiej Czwórki Thrashu oraz genialnego Lou, byłego frontmana The Velvet Underground wzbudzały w wielu ciekawość. Czy będzie to coś w rodzaju albumu „Ber-lin” Reeda czy też może powrót Metalliki do korzeni w połączeniu z psychodelicznymi dźwiękami przemy-conymi przez Lou? Odpowiedź nadeszła na przełomie października i listopada tego roku. Gdy w sieci artyści umieścili początkowo singiel „The View”, a później i cały album do odsłuchania, postanowiłem wstrzymać się z oceną do ofi cjalnej premiery, w międzyczasie czytając jedynie komentarze na różnych portalach. Opinie były jed-noznacznie negatywne, niektóre wręcz prześmiewcze, ale przyzwyczajony do podobnych reakcji zakomplek-sionych małolatów wciąż miałem nadzieję, że będzie to szczyt artystycznych możliwości. Tak jednak nie jest. Początek jest niezły - gitara akustyczna i Lou Reed recytujący słowa „I will cut my legs and tits off”. Tak zaczyna się pierwszy utwór „Bran-denburg Gate”. Magia! Po tych wolniejszych frag-mentach wchodzi mocne uderzenie instrumentów i głos Hetfi elda. Jest naprawdę dobrze, początkowo

Page 23: New Anthem - styczeń 2012

2 grudnia, Soho Factory

Niedawno dowiedziałam się, że moja relacja z festiwalu w żadnym razie relacją nie jest. Mimo szczerych chęci, pozostaje tylko sprawozdaniem (nie pisałam jej na żywo). Wbrew potocznemu rozumieniu tego słowa, nie podam fak-tów, godzin, nazwisk, nie będę nawet narzekać na jakość nagłośnienia (może trochę).

Zacznę od kolejności występów artystów. Wychodzi na to, że pojawiali się na scenie w hierarchii od najmniej do najbardziej popularnego – jak widać awangarda nie jest w cenie. Wobec powyższego zaczęło się od Wojtka Fedkowiczai jego noise’owego tria. Podstawową koncepcją koncertu była różnorodność: zespół zagrał trzy utwory, każdy w zupełnie innej stylistyce. Zaczęli wydłużonym, melancho-lijnym i trochę sennym niczym Mogwai kawałkiem, skon-trastowanym z rockowym i gitarowym brzmieniem kolej-nego. Trzeci był ukłonem w stronę elektroniki w nowszym wydaniu, mocniejszej i momentami nawet l e k k o tan-ecznej. Całość łączyła tylko estetyka industrialu, nie tylko muzycznie, lecz także wizualnie, jak na załączonym ob-razku.

I tutaj płynnie przejdę do Zoli Jesus, która zza wschod-niej granicy przywiozła dużą dawkę klasyki oprawionej właśnie w chłodny industrial. Wprawdzie był to teatr jed-nej aktorki, jednak dla przyzwoitości wymienię zaplecze Danilovej: podwójne klawisze, perkusja i perkusja elek-troniczna. Niesamowite w Zoli jest to, że potra' łączyć delikatną i wrażliwą kobiecość z zimnym i surowym hałasem. Wracając do teatru – cały koncert ubrana w swoje białe prześcieradło, z baletkami na stopach i stojąca w oświetlonym kręgu artystka z właściwym sobie pietyzmem celebrowała każdy dźwięk. Zaprezentowała swoje hity jak-kolwiek one radio friendly nie są, zabrzmiało więc cudowne „Stridulum”, „Shivers” z ostatniej płyty (mimo że trochę zagłuszała ją tutaj mroczna elektronika) czy niesamowite „Sea Talk” i „Night”. W trakcie tego ostatniego artystka zdecydowała się dołączyć wokal z podkładu, bez którego pewnie wyszłoby jeszcze bardziej przekonująco. W każdym razie, jak na performance przystało, Zola tańczyła na sce-nie (tak wyobrażam sobie przodownika sabatu czarownic a.k.a. Guślarza z „Dziadów”), zaliczyła wszystkie głośniki i biegała przed barierkami – nie wyłączając kontaktu ' zycz-nego z pierwszymi rzędami.

Teraz jestem eseistką i trochę sobie wspominam. Idąc na The Drums, zdawałam sobie sprawę, że chłopcy grają jak-wiele-indie-zespołów i że tej łatki wcale nie zamierzają się pozbyć. Nawiązywanie do stylistyki lat 60. i 80., zwłaszcza najbezczelniejsze w świecie surfowanie skrojone na Beach Boysów, uznałam z nadzieją za pewien rodzaj pastiszu, miks do odbierania z przymrużeniem oka. Wskazywało na to głównie łączenie dramatycznych tekstów z lekkimi melodiami, przy czym równanie lekkość formy plus pa-tetyczna treść lub odwrotnie prawie zawsze daje wynik w postaci satyry, choćby na samych siebie. Jak bardzo przeinterpretowałam ich twórczość okazało się dopiero w

Soho Factory. Początkowo jeszcze wierzyłam w ironię Drum-sów, zwłaszcza gdy Johnny szalał na scenie i zapraszał publiczność do szaleństwa obopólnego, śpiewając „I don’t wanna dance anymore”. Wątpliwości zaczęły się rodzić, kiedy wokalista z werterowską miną przeżywał każdą piosenkę, wprawiając w zachwyt żeńską (i raczej młodszą) część widowni. Jednak natura Johnnego zmienną jest, bow-iem doznawanie kolejnych utworów przeplatał beztroskim tańcem i kreśleniem w powietrzu kółek mikrofonem niczym Jerzy Połomski „Cała sala śpiewa z nami”. Skoro chłopcy nie przejmują się konwencją, to i ja nie będę; notuję więc: wystąpili z gitarą, basem, klawiszami i – epizodycznie – tam-burynem. Początkowo skupili się na debiutanckim albumie, w środku koncertu zaprezentowali bloczkiem „Portamen-to”, po to żeby na koniec wyciszyć się przy naiwnej, ale jakże uroczej balladzie „Down by the water”. Żeby jeszcze ponarzekać – obiecane biadolenie nad nagłośnieniem, które nie wiedzieć dlaczego, akurat na The Drums wypadło wybitnie kiepsko. Momentami słychać było tylko bas, gitary gdzieś w tle, a o programowych elektro bitach nie było już mowy. W każdym razie, kiedy się podchodzi do Drumsów mniej refl eksyjnie czy analitycznie, prostotę i śpiewność ich piosenek widzi się raczej pozytywnie i uznaje za wartość samą w sobie. Całość wywołuje więc raczej (u)śmiech niż ostry diss. Jak pisał Ignacy Karpowicz: na co dzień mamy wystarczająco dużo zmartwień, po co katować się jeszcze wieczorami. •Z powodu braku więzi emocjonalnej lub/i braku kompetencji autorki teraz biegiem przez Wileya. Chłopak za wiele się nie narobił – wyręczał się często gęsto gościem specjalnym z UK, schodził ze sceny bez wyjaśnienia, zostawiając publiczność z raperem bądź też z towarzyszem za dekami. Mówi się, że to bardzo zapracowany artysta, w tym roku dwa albumy, w 2012 szykuje się kolejny – trzeba mu dać odrobinę wytchnienia. Z drugiej strony kiedy już był na scenie, nie pozostawiał wolnej przestrzeni, wypełniał każdą lukę między strofami i utworami, jakby bał się ciszy. Po występie rapera co do jednego nie ma wątpliwości: Wiley naprawdę rozkręcił ten festiwal. Zastanawiam się nad kluczem do jego sukcesu, może właśnie ta non-szalancja i lekkość przekazu podziałała na publiczność hipnotyzująco? •Groove Armada byli w Polsce nie pierwszy raz i znów tępe déjà vu. W ubiegłym roku sami doszli do wniosku, że koncertowo nie mają już wiele do zapro-ponowania i zapowiedzieli kontynuację jedynie „studyjnej” kariery. Co skłoniło ich do zmiany decyzji, możemy się pewnie domyślić. Na Electronic Beats reklamowali się czer-wonymi światłami i szaleństwem na sto fajerek, a pozostała ta sama łupanka, co zawsze (chociaż trzeba przyznać, że oświetlenie miało trochę klimatu Twin Peaks). Być może bluźnię, ale nie widzę nic szczególnego we wciąż tych sa-mych, zapętlonych (to słowo musi się pojawić w każdym współczesnym tekście o muzyce) bitach, przerywanych dla poderwania publiczności hasłami: „I see you baby” albo „Groove Armadaaaaa”. Wizualizacje, które miały być wabikiem, też nie porywały, co więcej w pewnym momen-cie się nawet zawiesiły. W każdym razie daleko im (wiz-ualizacjom) do poziomu Chemical Brothers czy choćby Mii z Openera, a przecież nie są nowicjuszami. Dla mnie trzy razy nie.

Tekst niniejszy nie musi realizować misji publicznej, obiek-tywizm i proporcjonalność to kategorie temu tekstowi obce. Ponadto autorka nie miała też jakichkolwiek nadziei na wyczerpanie tematu.

Aleksandra Berka

Page 24: New Anthem - styczeń 2012

Koniec roku to zawsze czas wymarzony do wszelkich podsumowań. Tym razem – subiektywnie o wybranych nowych twarzach – a przede wszystkim dźwiękach minionego roku.

Nareszcie pojawiła się nastolat-ka, która nie potrzebuje blond pe-ruki ani Disneya, żeby się wybić. Mowa o zaledwie piętnastoletniej Birdy, znanej ze swojej (albo wytwórni) niezwykłej jak na ten wiek muzycznej wrażliwości. Zauważona została głównie dzięki aranżacji Skinny Love Bon Iver, która obok szeregu innych coverów – w tym np. The National, Fleet Foxes czy Phoenix, znalazła się na jej debiutanckim albumie. Sama również komponuje i gra na fortepianie. Wszystko wygląda wzruszająco i obiecująco, ale oryginalna wersja Young Blood The Naked and Famous pozostaje jednak bezkonkurencyjna.

Nie ma za to osoby, której nie obiłoby się o uszy nazwis-ko Lana Del Rey. To pseudonim młodej Amerykanki, Lizzy Grant, będący wyrazem jej słabości do starych hollywoodzkich kli-matów, co zresztą ma swoje odbi-cie w muzyce. Jak w każdym takim hajpowanym przypadku bywa, jedni ją kochają, drudzy mniej, bo za-pewne nie do każdego przemówi ten oldschoolowy image, botoksowe usta i nonszalancka, hipnotyczna maniera śpiewania. Moda na retro trwa w najlepsze. Być może to córeczka bogatego tatusia, ale da się odczuć, że dziewczyna czerpie inspiracje z dobrych źródeł i nie ogląda się na konwenanse. Jak ładnie zauważy=ł Pitchfork - zmienić w ocen

zurowanej wersji Born To Die ‘fuck’ na ‘kiss’? Nieźle.

Bywa i tak, że nie wstyd przyznać się do słuchania czegoś mniej hipsterskiego, a wpadającego bardziej w pop – pod warunkiem, że to pop w naprawdę dobrym wydaniu. Takim przykładem jest Brytyjczyk Ed Sheeran. Kariera płomiennorudego dwudziestolatka potoczyła się w szalonym tempie i cała historia nadawałaby się już teraz na scenariusz fi lmu – od pierwszych garażowych nagrań, przez granie u boku Just Jack i Example, trafi enie pod skrzydła Jamiego Foxxa, po szał na iTunes i sukcesy na festiwalach. Debiutancki album Sheerana pełen jest uroczych melodii jego au-torstwa, trochę w stylu Ja-sona Mraza czy Jacka John-sona. Do polecenia z pełną odpowiedzialnością.

Do grona debiutantów 2011 w za-sadzie można zaliczyć również nieco bardziej doświadczonego niż poprzednik Jamiego Woona, k t ó r e g o p i e r w s z y a l b u m M i r r o r w r i t i n g miał premierę w kwietniu. Przez miniony rok wypracował sobie mocną pozycję

w światku muzyki soul i elektro-niki. Natura obdarzyła go głęboką, czystą barwą głosu, która na żywo brzmi jeszcze doskonalej, niż na płycie, co nie zdarza się często przy dzisiejszych standardach i wszechobecnym autotune. Ten chłopak go po prostu nie potr-zebuje. Podobnie z Katy B, która w przeciągu roku zdołała podbić europejskie kluby swoimi utwora-mi z pogranicza dubstepu, house i r&b. Okazało się, że delikatny głos w połączeniu z dobrym bea-tem i całą masą szczerej, pozyty-wnej klubowej energii to nieza-wodna recepta na sukces, czego dowodem są chociażby szalejące na każdym jej koncercie tłumy - choć studyjna wersja albumu nie rzuca na kolana i może brzmieć płasko dla kogoś, kto w takim szalejącym tłumie znalazł się już wcześniej.

Jeśli mowa o przyjemnościach - intrygująca nuta z reklamy Kinder Bueno to nikt inny, jak Selah Sue, czyli Sanne Putseys. Belgijka o bardzo charakterysty-cznym głosie ma na swoim koncie współpracę z takimi wyjadaczami jak Moby, Ce Loo Green czy Jamie Lidell, chociaż chyba największym wydarzeniem dla tej młodziutkiej wokalistki był występ na jednej scenie z Princem. Jej debiutanc-ka płyta zatytułowana po prostu Selah Sue, utrzymana w klimacie soulu i reggae pokryła się platyną w Belgii i Francji. Dla polskiej publiczności Sanne wystąpi na początku marca w Warszawie i Wrocławiu.

Świeża krewsubiektywnie o debiutach 2011

Birdy

Lana del Ray

Ed Sheeran

Jamie Woon

Sela

h S

ue

Page 25: New Anthem - styczeń 2012

Nazwisko James Blake tak często pojawiało się na każdym możliwym portalu muzycznym, że może powodować u niektórych odruch wy-miotny – jak na ostatnim Open’er Festival, gdzie podczas jego koncertu bas ustawiał ludzi-om na nowo tętno i stawiał pod znakiem zapytania wytrzymałość bębenków. Trzeba naprawdę czuć ten leniwy, elektroniczno-dub-stepowy (?!) klimat, żeby z przyjemnością zasłuchiwać się w jego twórczości. Wokal Blake’a jest przejmujący i emocjonalny, ale obok Wilhelm Scream jego najbardziej przystępne utwory to covery, a te i tak ustępują miejsca oryginałom. Nominowany był do Mercury Prize i nagro-dy BRIT 2011, chociaż to chyba żaden wyznacznik, bo debiutem roku na tej samej gali został okrzyknięty… Justin Bieber.

W podobnie minimalistycznym sty-lu odnajduje się Nicolas Jaar. Swoim eklektycznym albumem Space Is Only Noise nie wpro-wadza żadnych fantastycznych rewolucji, ale zebrał pochlebne recenzje i zdążył zaskarbić sobie spore grono słuchaczy.

Romansuje z ambientową elektroniką i ‘deep housem’, wprowadzając te dwa gatunki na nową, własną ścieżkę. W ostatnim rankingu SPIN na najlepsze al-bumy dance (ponownie - ?!) zajął siódme miejsce. Zdecydowanie bardziej w to zestawienie wpisuje się numer jeden na liście – angielski pro-ducent Aaron Jerome, znany jako SBTRKT.Jeśli chodzi o wizerunek sce-niczny, mógłby przybić piątkę z The Bloody Beetroots. Muzy-cznie powoduje mniej rozlewu krwi na parkiecie. Określany jako post-dubstep, nie siecze

uszu ultradźwiękowym basem, a powoduje przyjemne przytupywanie nóżką, ze świetnym Wildfi re z Yu-kimi Nagano z Little Dragon czy Go Bang na czele.W ciągu ostatniego roku The Weeknd, czyli Kanadyjczyk Abel Tesfaye wydał trzy mixtape’y – Balloons Trilogy, którym przyklasnęły rzesze spragnionych dobrego wokalu r&b w mrocznej elektronicznej oprawie. Ostatni, grudniowy – Echoes Of Silence, udostępniony online ściągany był tyle razy, że zawiesiła się jego ofi cjalna witryna. Trudno się temu dziwić – to dźwięki idealne nie tylko dla zblazowanych dwudzi-estolatków. Oprócz własnych ut-worów, wziął na warsztat również Florence i Lady Gagę, remiksując Shake It Out i Marry The Night.

Również z Kanady wywodzi się trio Austra – w innym, bardziej mrocznym i eksperymentalnym sty-lu, choć równie elektroniczne. Krytycy mlasnęli z zadowoleniem na dźwięk imponującego wokalu Katie Stelmanis, która w jed-nym z rankingów najciekawszych kobiecych artystek znalazła się wyżej niż Florence czy Alice Glass.

Debiutancki album Feel It Break jest dopracowany od początku do końca w duchu zespołowego ‘pomysłu na siebie’, a nie jest to pomysł nowy. Słychać trochę Fever Ray, słychać The Knife. Niby nic odkrywczego, ale na pewno znajdzie swoich entuz-jastów. Mniej absorbującym dla uszu przeciętnego zjadacza chleba będzie na pewno Ernest Greene, czyli Washed Out. Jego pierwszy longplay Within and Without wydany przez Sub Pop w czerwcu reprezentuje dobry syn-thpop i przede wszystkim nurt chillwave, i – jak na chillwave przystało – słucha się go niez-miernie przyjemnie.

Wśród debiutów nie mogło zabraknąć również nowych twarzy w reprezen-tacji Indii. Z całej masy chłopców w koszulach w kratę i dziewcząt w cekinach wartą zauważenia jest formacja The Joy Formidable. Jak sugeruje tytuł albumu – The Big Roar – jest głośno i z polotem, z potencjałem i zielonym światłem na przyszłość. Nikomu nie tr-zeba za to przedstawiać Foster The People. Cóż to był za szał! Radosne pogwizdywanie Pumped Up Kicks rodem z Young Folks Pe-ter Bjorn and John przedarło się przez zasłonę dymną papierosów hipsterów i trafi ło prosto na antenę Radia Eska, zapełniając niezręczną ciszę między Jenni-fer Lopez a Marcem Anthonym. Ale poważnie – zespół w dobry sposób łączy całkiem bystre teksty i chwytliwe melodie w połączeniu z charakterystycznym falsetem jak w Passion Pit czy MGMT, w rezultacie czego ich debiutanckie Torches emanu-je pozytywną energią.

Monika Ziobro

James Blake

Nicolas Jaar

SBTRKT

The Weekend

Washed Out

Foster The Pepole

Austra

Page 26: New Anthem - styczeń 2012

Kameralny listopad, czyli festiwal Ars Cameralis

okiem New Anthem

W listopadzie Śląsk żył festiwalem Ars Cameralis. Była to już 20. edycja tego festiwalu, który z roku na rok rozwi-ja się i sprowadza do Polski ciekawe gwiazdy szeroko pojętej muzyki alternatywnej. Przez cały miesiąc fes-tiwalowi towarzyszyły liczne wystawy, spektakle teatralne i przede wszyst-kim koncerty. Wśród gwiazd tego-rocznej imprezy znaleźli się m.in. Stephen Malkmus, M83, Fleet Foxes i Jane Birkin. Największym zaintere-sowaniem cieszyły się koncerty M83i Fleet Foxes - to właśnie na te imprezy najtrudniej było dostać bilety, wielu fanom nie udało się nabyć wejściówek. Zewsząd dochodziły głosy, że impreza powinna być przeniesiona do innej, większej lokacji, jednak założenia festiwalu są znane - ma on promować sztukę kameralną. Co roku koncerty są nasycone intymnością i specy-fi cznym klimatem. Nie inaczej było tym razem. My mieliśmy możliwość być na kilku koncertach tegorocznej edycji.

Stephen Malkmus & The Jicks, 28 listopada, Jazz Club Hipnoza, Katowice

Dla wielu to była największa gwiazda, która odwiedziła Śląsk podczas Ars Cameralis. Wszak nie jest to postać anonimowa. Stephen Malkmus, lider jednej z najbardziej zasłużonych amerykańskich indie-rockowych ka-pel – Pavement, tym razem do Polski przyjechał z zespołem The Jicks. Spot-kanie z legendą alternatywnego rocka była niezapomnianym przeżyciem. Tego wieczoru zobaczyliśmy Malkmu-sa jak za dawnych lat. Takiej energii scenicznej pozazdrościłby nie jeden młodszy zespół. Popisowe solówki i muzyczne improwizacje świetnie

sprawdziły się w katowickim klubie. Artysta przyjechał do naszego kra-ju, promować najnowszą, świetnie przyjętą płytę „Mirror Traffi c”.To właśnie z tego albumu usłyszeliśmy najwięcej utworów. Na otwarcie usłyszeliśmy świetne „Tigers” i to wystarczyło, żeby zjednać sobie publiczność. O tym, że się podobało, niech świadczą wyśpiewywane frag-menty refrenu przez publiczność w prz-erwach między piosenkami. Podobny entuzjazm wzbudził utwór „Senator”. Podczas występu widać było wpływy różnych gatunków muzyki. Mieliśmy okazję poczuć się jak na punkowym koncercie, żeby chwilę później zostać zahipnotyzowanymi subtelnymi gi-tarowymi solówkami frontmana. Śmiem twierdzić, że takiego wokalu jak Malkmus nie posiada żaden inny rockowy artysta. Potra% on idealnie manipulować głosem, przez co lep-iej oddaje klimat swoich piosenek. I jeżeli na albumach nie jest to tak zauważalne, to na koncercie wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Ciepłe słowa należy również skierować w stronę reszty muzyków, którzy mimo pierwszoplanowej roli Malkmusa, dos-konale wywiązali się ze swoich zadań. Zarówno basistka, perkusista, jak i klawiszowiec doskonale uzupełniali wokalistę, tworząc niezapomniane widowisko. Niestety, podczas koncer-tu nie usłyszeliśmy żadnej piosenki z repertuaru Pavement, co możemy rozpatrywać w kategorii rozczarowań. Widocznie Malkmus doszedł do wniosku, że mają wystarczająco dużo swojego materiału i nie muszą wspomagać się innymi utworami. Po-mimo tego występ można uznać za wyjątkowo udany. Mały kameralny klub, świetna muzyka, grupa odd-anych fanów. Prawdziwy, amerykański underground! Cóż więcej potrzeba? Pozostaje tylko niedosyt, że tak krótko.

Fleet Foxes & Alela Diane3 listopada, Teatr Rozrywki, Chorzów

Niewątpliwie największą i najbardziej rozpoznawalną gwiazdą 20. edycji Ars

Cameralis był, goszczący 13 listopa-da w Chorzowie, amerykański zespół Fleet Foxes. Robin Pecknold i spółka, ogólnoświatową sławę zdobyli po EP-ce “Sun Giant” zawierającą takie hity jak chociażby English House. To już drugi tegoroczny występ w Polsce, ekipy z Seattle. Przypomnijmy, iż pier-wszy z nich odbył się w ramach “Malta Festival” w Poznaniu. Zanim jednak publiczność za-cznie rozkoszować się głównym daniem wieczoru, otrzyma ‘przystawkę’ w postaci Aleli Diane. Ta 28-letnia dama, wraz ze swoim mężem i ojcem jest doskonałym supportem przed Fleet Foxes. Specy% czny wokal, psy-cho-folkowa muzyka, te wszystkie czynniki oddziałują na ludzki umysł. Przenosząc człowieka w nieskończenie wielkie i piękne rejony Stanów Zjed-noczonych. Tak jak wspomniał jeden z organizatorów, Diane mogłaby spo-kojnie dać osobny koncert w ramach festiwalu. Niestety, audytorium mogło nacieszyć się tylko ośmioma utwora-mi. Niedługo potem, częściowo wywołani przez powtarzające się jak mantra “Fleetfoxes”, wywołani zos-tali na scenę folkowi debiutanci z roku 2008. Początek kompozycji nadający się na intro, bębny oraz tamburyn przechodząca w chórki i dołączanie się kolejnych sekcji muzycznych. Zespół podjął dobrą decyzję aby na otwarcie całego gigu rozpocząć The Plains/Bitter Dancer. O moc-nym początku niech świadczy Myko-nos, energiczny jak na band, utwór pochodzący ze wspomnianej we wstępie EP. Po dobrym rozpoczęciu czas na dwa przeciętne, niczym nie wyróżniające się jak dla mnie pio-senki: English House i Battery Kinzie. U ‘lisów’ dostrzec można pewną prawidłowość. Utwory często rozpoc-zynane są motywem gitarowym, dop-iero po jakimś czasie usłyszymy inne instrumenty lub wokal Pecknolda. Potwierdza to Bedouin Dress. Dwoistość melodyjnej natury Sim Sala Bim, z jed-nej strony brzmiącej jak kołysanka z drugiej - energiczne, pełne emocji gi-tarowe solo. Nastrój w sali Teatru Ro-zrywki jest jednocześnie magiczny, senny. Potęgują to zarówno animacje, dopasowane do poszczególnych pio-senek, zapach których roznosił się w powietrzu ( nie wiem czy nie rozpylali jakiegoś specy% ku przed koncertem ), lecz przede wszystkim twory takie jak Your Protector. Aż nachodzi człowieka ochota na zbliżenie z naturą. I mówi Wam to ‘anty-ekolog’! Przedstawienie było jak na tamten czas ‘w miarę’ do-bre, lecz po usłyszeniu słów “I was fol-

Page 27: New Anthem - styczeń 2012

lowing the pack, all swallowed in their coats” kolokwializm ‘w miarę’ stracił prawo bytu. White Winter Hymnal, bodaj najbardziej znana, czy po pros-tu najlepsza piosenka Fleet Foxes. Następnie rozbrzmiał głos artysty, rozpoczynający Ragged Wood. Te dwa wspomniane przed chwilą kawałki ‘rozgrzały’ na tyle publiczność, iż ta zaczęła klaskać. To tyle na co właściwie było ją stać. Nie wiem, czy to wina tego, że występ miał miejsce w teatrze, poważnej, wysoce kultural-nej krainie, czy jednak przy odbieraniu tej gwiazdy wyznajemy dewizę: “nie bawimy się tylko słuchamy”. Audytorium nie specjalnie wiedziało, w których momentach nagradzać brawami, nie zachwycali się, jak to w zwyczaju, po usłyszeniu pierwszych nut bardzo dobrego utworu. Ogółem - kompromitacja. Wracając do wydarzenia, zrobiło się zwyczajnie nudno. Przez najbliższe trzy numery zmusić do potupywania mógł tylko He Doesn’t Know Why, bardzo przypominający beatles’owskie granie. Ten, kto nie docenia wokalnych zdolności Robina, musi wysłuchać The Shrine/ An Argument na żywo. Wyciągane przez frontmana tony, zaimponowałyby każdemu. Zaś głos jest tutaj przeciwieństwem mono-tonnej rytmizacji. Fakt, iż każdy z członków zespołu to multiinstrumen-talista, ma odzwierciedlenie w piosen-kach, a dokładniej w różnorodności wydobywanych dźwięków. Na ko-niec, muzycy uraczyli nas kołysanką Blue Spotted Tail oraz Grown Ocean pochodzącymi z ich najnowszej płyty “Helplessness Blues”. Mając chwilę przerwy, skupiłem się na ocenie organizacji całego przedsięwzięcia. Nie mogłem się przyczepić ani do nagłośnienia ani oświetlenia, jakże istotnego elementu tworzącego nastrój. Spornym tema-tem pozostanie zachowanie zasad rządzących teatrem. Po trzech gon-gach wszyscy musieli już znajdować się na swoich siedzeniach. Kto spóźnił się chociaż 5-10 minut, a miał miejsce w pierwszych rzędach, oglądał wszystko z perspektywy drzwi wejściowych. Pan-ie pilnujące porządku były nieugięte. Na bis dwa, jak to się mówi na śląsku - szlagiery, Blue Ridge Mountains i Helplessness Blues. Ostatecznie koncert zaliczę do przeciętnych. Miał swoje wzloty i upad-ki, momenty w których czas niesa-mowicie się wydłużał, jednak kiedy zespół miał pokazać na co naprawdę go stać - robił to. Fleet Foxes to ens-amble o niepodważalnym potencjale, jednak nie każdemu odpowiada muzy-ka etniczna, folkowa. Co za tym idzie,

klimat inaczej oddziałuje na potenc-jalnego odbiorcę. W takim wypadku atmosfera musi być niesamowicie in-tensywna. Tym razem nie do końca się to powiodło.

I Got You On Tape,25 listopada, Klub Szufl ada 15, Chorzów

O tym, że duńskie zespoły tworzą świetną muzykę, nikogo przekonywać nie muszę. Wystarczy wspomnieć The Raveonettes, Efterklang, Mew, czy heavy metalowy – Volbeat. Jed-nym z tych zespołów, który chciałby osiągnąć sukces porównywalny do wymienionych jest I Got You On Tape. Czworo kumpli z Kopenhagi, którzy założyli zespół w 2004r, wydali do tej pory cztery albumy, choć tak naprawdę uznanie krytyków zebrali dopiero wydanym w 2009r - “Spinning For The Cause”. Do Polski przyjechali po raz pierwszy, choć jestem przekonany, że nie os-tatni. Panowie promowali wydany we wrześniu album „Church Of The Real”. Zaprezentowali się lepiej niż poprawnie. Choć miejsce koncertu nienajlepsze, a frekwencja niewielka, było naprawdę dobrze. Na początku muzycy sprawiali wrażenie zdenerwowanych. Jednak z upływem czasu i wraz z owacjami po każdej piosence, nabierali pewności siebie. Więcej się odzywali, a czasami próbowali nawet żartować. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to tutaj nie wiele można zarzucić. Wszystko brzmiało jak na płycie, a momentami zdecy-dowanie lepiej. Ogromnym atutem zespołu jest wokalista - Jacob Bellens. Jego mocny wokal to prawdziwy oręż, z którego robi bardzo dobry użytek. Jeśli dodamy do tego talent pisarski, to otrzymamy bardzo dobrego muzy-ka. Prawie godzinny koncert spodobał się garstce fanów zgromadzonych w chorzowskim klubie. Pierwszy kontakt z polską publiką mogą uznać za

udany. Osobiście, następnym razem chciałbym zobaczyć muzyków w in-nej scenerii. Warto zapamiętać ten zespół, bo w przyszłości może być o nim głośno. Cieszyć może fakt, że or-ganizatorzy festiwalu nie skupiają się wyłącznie na sprowadzaniu dużych, chwytliwych nazw, ale również wyszukują podobne „perełki”. Mam nadzieję, że za rok będzie podobnie.

Zakończona, tegoroczna edycja fes-tiwalu pokazuje, że na Śląsku jest możliwość zorganizowania fajnej im-prezy, na którą można sprowadzić do-bre zespoły. Myślę, że organizatorzy mogą być dumni z tego, co osiągnęli. Ciągły rozwój festiwalu i poszerza-nie repertuaru napawa optymizmem na kolejne odsłony. Pozostaje mieć nadzieję, że idea festiwalu przetrwa i przez następne lata, będziemy mogli dobrze się bawić na koncertach ulubi-onych kapel i poznawać mniej znane zespoły.

Paweł Podgórski i Kuba Paluch

Page 28: New Anthem - styczeń 2012

Rate your 2011: muzyczny PUDELEK

1. Do widzenia nasi kochani (za: James Blunt)

Być albo nie być? Sonic Youth musi stanąć przed tym dylematem. Liderzy kultowej kapeli, czyli Kim Gor-don i Thurston Moore, rozwodzą się. Przez prawie 27 lat postrzegano ich za najfajniejsze małżeństwo w lidze muzycznej, teraz przyszłość zespołu niepewna. I jak tu wierzyć w miłość?

Z cyklu rozstania miłosne: pewnie niektórzy ucieszą się, że irytująco urocza Zooey Deschanel nie jest już z wokalistą The Dead Cab for Cutie. Artystkę czeka rozwód z frontmenem kapeli. Za to nadal udziela się aktorsko, tym razem w serialu komediowym „New Girl”. Znajomość zakończyła także znana para - Alexa Chung (stała bywalczyni alternatywnych salonów) i Alex Turner (Arctic Monkeys).Modelka i twarz Vero Mody dość szyb-ko znalazła zastępstwo w ramionach Theo Hutchcrafa z Hurts.

Wszystko musi mieć swój koniec. Dla The White Stripes nadszedł w lutym, kiedy to po 14 latach duet ogłosił poko-jowy rozpad. Zapracowany Jack White za powody zakończenia działalności uznał „różnice artystyczne” i po prostu brak chęci do współpracy. Teraz zajął się głównie projektem Dead Weather, natomiast Meg, jak głosi wieść gmin-na, udzielała się jako modelka u Marca Jacobsa (sic!).

Musieliśmy również pożegnać zasłużonych weteranów z R.E.M., więc everbody hurts! Przez 31 lat istnienia udowodnili, że potra+ ą wzruszać i pisać dobre piosenki, które odnajdziemy na aż 15 albumach. Zamknięcie biznesu było przemyślaną decyzją i rozeszli się w przyjaźni. Mimo to Micheal Stipe wykluczył możliwość reaktywacji w przyszłości. Jak widać wolą zapaść w sen i się wyspać.

Niedługo przetrwał projekt Nicka Cave’a – Grinderman. Wybaczone, bo na ilość materiału od tego pana nie można narzekać, zaś jakości tegoż artysty polska publiczność mogła zaznać i docenić na Erze Nowych Horyzontów.

Przechodząc w elektroniczne rejony, bezsprzeczny wymiatacz James Mur-phy zakończył karierę pod szyldem LCD Soundsystem. Wszechstronny Murphy wystąpił po raz ostatni w kwi-

etniu, gdzie grał m.in. z Arcade Fire i kowerował theme z „Miasteczka Twin Peaks”. Jego szczególnie szkoda, ale no love lost.

Z kolei, Mike Skinner nie działa już w The Streets. Nie oznacza to jednak, że skończył z muzyką, zajął się teraz tworzeniem w grupie The D.O.T.

Z polskiego gruntu nie zobaczymy się już z wrocławskim Indigo Tree. Panow-ie udzielają się teraz w innych projek-tach, m.in. SWNY.

Niestety z paroma muzykami pożegnaliśmy się na zawsze. Ba-sista TV on the Radio Gerard Smith przegrał walkę z rakiem płuc. Czar-noskóry muzyk miał zaledwie 36 lat. Zmarł również soulowy artysta Gil Scott-Heron. Mistrz nie tylko dźwięku, lecz także słowa, który stał się bliżej znany młodszej generacji właśnie w tym roku, kiedy Jamie xx zremisował jego ostatni album.

Stało się to, co zdołałby przepowiedzieć nie tylko wróżbita Maciej: ze sce-ny zniknął kolejny wielki talent wyrastający do miana legendy. Do „Klubu 27” dołączyła w lipcu Amy Winehouse, zostawiając po sobie ścianę płaczu fanów i garnizon hien cmentarnych. „A mówili, żeby poszła na odwyk…”.

Polska pożegnała zaś złotowłosą Czesławę Gospodarek, znaną pokoleniom jako Violetta Villas. To równie dobit-ny przykład „spadającej gwiazdy”. Niegdyś brylująca na światowych sa-lonach, operująca niespotykaną skalą głosu, później zapomniana, do końca w towarzystwie jedynie gosposi i małego stada psów i kotów. Ku przestrodze.

2. Powroty

W połowie października kumpel Iana Browna, telewizyjny magik Dynamo, puścił w świat informację o zebraniu się The Stone Roses do kupy i pow-rocie na scenę po dobrych kilkunastu latach. „Monkey” na konferencjach pra-sowych był bardzo podekscytowany, widać, że uwierzył w nową erę dla swojego zespołu i w nagranie płyty na miarę debiutu. Na razie manchester-ska grupa podpisała kontrakt z Univer-salem i Columbią, a przede wszystkim zaznacza kolejne punkciki na trasie koncertowej, właściwie głównie fes-tiwalowej (mam marzenie, ale może

lepiej nie mówić na głos). Smutne tylko, że na gruncie radości z rezurekcji Stone Roses cierpi formacja Primal Scream, bowiem Mani zdecydował się „podążać za marzeniami” jednak w swoim pier-wotnym zespole.

Specjalnie z okazji festiwali 2011, siły połączyła drużyna Jarvisa Cockera. Wprawdzie radość nie była pełna, bo Pulp zapowiedział trasę koncertową tylko na ten jeden rok. Niestety o nowych wydaniach zespołu też możemy zapomnieć. Polski Open’er miał to szczęście, że gościł ekipę z Sheffi eld w ramach tego tournee. W przemoczonym garniturze Jarvis z zespołem przypomnieli gdyńskiej publiczności, czym jest czysty, bry-tyjski pop.

Warto przypomnieć też o powrocie Mazzy Star, którzy jednak dopiero w przyszłym roku wyruszają w trasę. Na razie po 15 latach milczenia musi nam wystarczyć skromny dar, jakim jest podzielenie się ze słuchaczami dwo-ma nowymi utworami. Jednak jeszcze trochę cierpliwości, a druga połowa roku 2012 ma przynieść czwartą pozycję w ich dyskogra+ i.

Chwilowo po raz trzeci reaktywował się Lenny Valentino. Miło było zobaczyć zasłużonych polskich muzyków odświeżających stare sentymentypo 10 latach, szczególnie jeśli nie miało się okazji zobaczyć ich na OFFie.

Do kategorii schadzki zaliczyć można mieszankę wybuchową: Maja Sablewska z Wojtkiem Mazolewskim. Na szczęście ta kombinacja różnych osobowości dotyczy tylko ich domowego zacisza, a nie broń boże współpracy muzycznej.

3. Plotsy/wydarzenia

Zaczniemy od wydarzeń ze swojego podwórka. W lipcu w Stodole po raz drugi w karierze odwiedził nas maestro Morrissey. Do jego zakazu palenia, noszenia ko-szulek z hasłami antywegetariańskimi czy w ogóle spożywania mięsa w obrębie klubu, w którym ex-Smiths gra, zdążyliśmy się przyzwyczaić. W tym roku Morrissey postanowił zatrząść polską (i nie tylko) publicznością i zorganizować wielki szoł z bębnami i drastycznymi obraza-mi do „Meat is murder”. Akcja nader słuszna, jednak Mozz pozwolił sobiew czasie występu na niecodzienny ko-

Page 29: New Anthem - styczeń 2012

mentarz, żeby nie powiedzieć trochę nie na miejscu. Powiedział, że zabójst-wa w Norwegii „to nic” w porównaniu z codziennym mordowaniem milion-ów zwierząt. Tekst w przytłaczającej scenerii i skupieniu na problemie braci mniejszych przemknął trochę niezauważony. Temat rozdmuchany dopiero po tygodniu od zajścia przez zachodnie magazyny wywołały falę krytyki, a sam Morrissey swoim zw-yczajem przepraszać nikogo nie zamierzał.

Pracusiem roku 2011 okazał się Damon Albarn. W styczniu rozpisy-wano się nad tym, że pisze muzykę do ! lmu swojej siostry pt. „The boy in the oak”. Później okazało się, że w napi-sach końcowych wystąpi nazwisko nie tylko Jude’a Lawa, lecz także samego Albarna. W lutym grozę siały plotki o rozpadzie Gorillaz, które na szczęście okazały się fałszywe. Jakkolwiek Damon zapłonął chyba miłością do sztuki syntetycznej, gdyż postanowił stworzyć własną operę – „Doctor Dee” – wystawianą w Manchesterze, która to jest opowieścią o medyku królowej Elżbiety I (polecam utwory z tej sztuki, zwłaszcza „Apple carts”, dostępne na YT). Niewiele czasu musiało minąć, abyśmy znów usłyszeli o Angliku. W wakacje Albarn z grupą utytułowanych djów wyruszył w zacisze Kotliny Konga, aby tam siedzieć sobie robić muzę, jak śpiewa Gooral. Wszyst-kie hece z całego dynamicznego roku artysty nie przebijają jednak informacji z listopada: Blur wraca do gry!

To nie była dobra passa dla polskich fanów Skinnera jeśli chodzi o spotkanie Polska - The Streets. Przy zbliżającym się nieuchronnie rozwiązaniu for-macji wiadomość o ich koncerciena Open’erze, a następnie jego odwołaniu przyprawiła wielu o mały zawał. Dokładne powtórzenie sy-tuacji w ramach festiwalu Orange doprowadziło zapewne niektórychdo rzucania w ścianę przedmiotami codziennego użytku. Szczęśliwcami, którzy mieli okazję w końcu zobaczyć (po raz ostatni!) pełny składna żywo okazali się dopiero uczest-nicy FreeFormFestival. I tak też polska publiczność pożegnała The Streets, „dry your eyes, mates”. Ostatecznie wynik 2:1 dla Mike’a.

M.Z.: Odbyła się uroczysta, dziesiąta już edycja największego polskiego fes-tiwalu Open’er. (wykasowałam nawi-as, nie mam weny) Nie obyło się bez miliona ambiwalentnych komentarzy

oraz wojny na Facebooku i Last.fm o to, czy line-up aby na pewno spełnia jubileuszowe oczekiwania. Ziółkowi udało się na pewno jedno: każdy z czterech headlinerów (przypomi-namy - Coldplay, Prince, Pulp i The Strokes) zagościł w naszych stronach po raz pierwszy w swojej długiej his-torii. Spore osiągnięcie, przez wielu niezbyt docenione. Żenadą był nato-miast sobotni jubileuszowy pokaz fajerwerków.G.G.: Z mojej strony szczególnie wspo-minam piątek i deszczowy koncert Foals. Moja ekstaza nie umywa się pewnie do Agnieszki Szydłowskiej, ale czekałam długo na ten występ i się doczekałam. Dla mnie petarda większa niż jazda diabelskim młynem czy wszystkie fajerwerkina dziesięciolecie Openera.

Czarny PR artystycznego ojca dyrekto-ra dotarł i do nas. Niedawno, bo jeszc-ze w grudniu, zjadliwa internetowa plotka bezczelnie uśmierciła Artura Rojka. Fujka, tak się nie robi! Rojas żyje, ma się dobrze i już pracuje nad sierpniowym line-upem na OFFa.

Dziesięciolecie Porcysa to ważna rocznica dla polskiego Internetu, zwłaszcza jeśli bierzemy pod uwagę działkę muzyczną. Właściwie jako pierwsi zaczęli kombinować w roli błyskotliwych komentatorów muzyki w świecie online. Sto ripost, więcej lat i powodzenia w podrywach!

Miano najlepszej recenzji bezapela-cyjnie wędruje do Karoliny Miszczak (na portalu NowaMuzyka). Opisała płytę Izy Lach pt.: „Krzyk” w sposób powalający, niebanalny, całkowicie innowacyjny. Można opluć moni-tor herbatą, a następnie zajrzeć do słownika wyrazów obcych, by w pełni docenić ten tekst. Cytat: „Mieszkam w pokoju z widokiem na mur oporowy zbrojny z żelbetowymi prętami”.

Kiedy patrzy się na rok 2011 i próbuje sformułować jakiekolwiek uogólnienia, zauważa się ogromną popularyzację Twittera. Sama nie korzystam (G.G.), ale jeżeli przyszłaby mi ochota na napisanie do ukochanego muzyka, to najlepiej tą drogą, XOXO. Czasami fajnie czyta się też o wzajemnych wrzutach artystów przez ten nośnik. Dobrze jest też być na bieżąco z aktualnościami z trasy koncertowej. Plus – oczywiście – wylęgarnia ploteczek!

Aleksandra Berka, Gosia Gburczyk i Monika Ziobro

R.E.M.

Mike Skinner.

Page 30: New Anthem - styczeń 2012

2006: Amy Winehouse - Back To BlackTym razem będzie krócej, niż to zwykle bywało. O drugiej płycie świętej pamięci Amy Winehouse zrobiło się głośno od samego początku. Brytyjka znalazła się wśród muzyków, którzy przywrócili jazz do łask. Single takie jak “Rehab”, “You Know I’m No Good” czy tytułowe “Back To Black” usłyszał już każdy. Komercyjny sukces sprawił, że album został obsypany nagrodami - w tym aż pięcioma Grammy. Mimo, iż artystki nie ma już z nami, pewnym jest, że muzyka pozostawiona przez nią jeszcze długo pozostanie z nami.

2001: Tomahawk - TomahawkZ czym kojarzy się Mike Patton? Przede wszystkim z byciem wokalistą Faith No More. Dopiero w następnej kolejności kojar-zone są jego liczne projekty poboczne. Jednym z nich jest Toma-hawk. W 2001 roku grupa wydała swój debiutancki album, nazwany również Tomahawk. Zaprezentowano na nim rocka alternatywnego, inspirowanego lekko country (zwłaszcza w sferze gitarowej). Mimo, że płyta nie odniosła szczególnego su-kcesu, to uważam, że takie “God Hates A Coward” śmiało mogłoby zostać hitem alternatywnych stacji.

1996: Aphex Twin - Richard D. James AlbumPoeksperymentujmy! Kojarzycie Aphex Twin? Szerszemu gronu od-biorców pewnie nazwa ta niewiele mówi. Nie ma co się dziwić, ponieważ jego muzyka do komercyjnej nie należy. Mimo to, album z 1996 roku został zauważony m.in. przez NME (55. miejsce na liście wszech czasów z 2003 roku) czy Pitchfork (40. miejsce na liście 100 najlepszych albumów lat 90 -tych). Nawet dość konserwatywny Rolling Stone dał płycie 3,5/5. Warto spróbować, coś innego.

1991: Red Hot Chili Peppers - Blood Sugar Sex MagikWiecie, że “Under The Bridge” ma już 20 lat? Czas leci, a utwór dalej jest taki świeży. Album ten zapewnił “Paprycz-kom” status ogólnoświatowej gwiazdy. Niestety, gitarzysta John Frusciante (odpowiedzialny w większości za nagrany materiał) nie chciał grać na stadionach i opuścił zespół niedługo po wydaniu płyty. A co na niej mamy? Oprócz wspomnianego wyżej “Under The Bridge”, są także hity “Give It Away”, “Suck My Kiss” czy “Breaking The Girl”. Wyróżniają się także otwierające “The Power Of Equality”, rozbujane “Funky Monks”, mroczny utwór tytułowy oraz dwa utwory kończące album. Są to odpowiednio - rozbudowane, ponad 8-minutowe “Sir Psycho Sexy” i komiczne “They’re Red Hot” - cover Roberta Johnsona. Świetna płyta, po której zespół wydał średnio udane “One Hot Minute”. Na całe szczęście, pod koniec lat 90-tych wrócił wytęskniony John Frusciante i Red Hoci znowu stworzyli parę hitów...

1986: Slayer - Reign In BloodFani trashu do dziś spierają się, czy lepszy jest “MasterOf Puppets” Metalliki czy Slayer. Mike Patton powiedział kiedyś, że nie ufa ludziom, którzy nie lubią Slayera. Polecam puścić, gdy jest się zdenerwowanym. Slayer, kurwa!

1981: U2 - OctoberKończymy retrospekcję na drugim albumie U2. Nie jest on tak doceniony, jak debiutancki “Boy” czy następny “War”. Znalazły się na nim dwa hity - “Fire” oraz “Gloria”. Zespół z Irlandii dopiero przygotowywał się do kariery, jaka stanie przed nimi otworem kilka lat później. Muzycznie jest to coś spomiędzy post-punku, a alternatywnego rocka. Sam Bono przyznawał się do inspiracji Joy Division. A czy wy znacie ten album? Wraz z rokiem 2012 sprawdzimy, czego słuchał świat w latach 1982 - 2007. Jesteście gotowi?

Michał Kłosowski

x lat temu-6

-11

-16

-21

-26

-31

Page 31: New Anthem - styczeń 2012

Paula i Karol w Mózgu

Z założenia bydgoski koncert miał być wyjątkowy. Był to bowiem ostatni koncert bandu w 2011 roku i zarazem pierwszy po wstępnych nagraniach nowej płyty. Trzeba do tego dodać wspomnienia z lutego, kiedy to zespół bisował w Mózgu trzy razy, a publiczność pod sceną bawiła się jak jeszcze nigdy. Wszystko złożyło się na niebywałą atmosferę, zarówno po stronie publiczności, jak i Pauli i Karola z całym 5-osobowym składem.

Gdybym miał wskazać moment kulminacyjny, miałbym ogromny problem. Gdybym musiał spieszyć się na pociąg, zatrzymałbym go. A gdyby kazano mi powiedzieć, gdzie chciałbym spędzić ostatnie chwile swojego życia, od razu powiedziałbym, że stawiam na ten koncert.Nie ma w tych słowach przesady! Z momentem wyjścia zespołu na scenę (który poprosił publikę o wstaniez krzeseł),cały świat obraca się do góry nogami. W jednym momencie na twarzy pojawia się banan i, co ciekawe, nie chce opuścić przez dwie kolejne doby. W bydgoskim Mózgu jako pierwsi mogliśmy posłuchać prawie wszystkich piosenek z nadchodzącej płyty, które nie odbiegają stylistyc-znie od znanych już wszystkim “Love someone” czy “Good-night Warsaw”. Słychać w nich jeszcze więcej radosnych emocji i poczucia swobody. Podczas tego koncertu poszer-zona została sekcja perkusyjna, co dało wyśmienity efekt. Jeśli ktoś pamięta Paulę i Karola z pierwszych koncertów (skrzypce, gitara, cymbałki), z pewnością przeżyje ogromne zaskoczenie. Momenty improwizowane to naprawdę niezła dawka rocka z mniejszą ilością popularnego folku, czy to do-brze? Jak na zespół rozwijający się - można powiedzieć, że idealnie.Co mogło mnie jeszcze zaskoczyć 10 grudnia? Jeszcze większa otwartość, jeszcze więcej (da się ?) uśmiechu 100% wiarygodności. Odpowiedni ludzie na odpowiednim miejscu - to chyba najtrafniejsze określenie. Nie potrzeba im wielkich festiwalowych scen, stadionów zapełnionych tysiącami ludzi i piszczących fanek.

Kameralność połączona z luzem to ogromny atut, którego nie da się zastąpić żadnym pierwszoplanowym popem.

Przemek Budnik

R E D A K C J A

Przemek Budnik (redaktor naczelny)Młody duchem, młody ciałem i dowodem. Zaczyna przygodę z dzien-nikarstwem i muzyką. W wolnej chwili słucha zespołów z najdłuższymi nazwami. Bacznie obserwuje debiutantów z nadzieją, że za lat kilka

będzie mógł powiedzieć ”znam ich od dziecka”.

Monika Ziobro (redaktor online)Rocznik ’90, od kilku lat zakorzeniona w Poznaniu. Zasilana kawą i czekoladą, zasłuchana w The Smiths, wyznawczyni (prawie) wszyst-kiego, co brytyjskie. Lubi ‘trochę biesiadnie, trochę breakcore’. Muzyc-

znie ochrzciła ją radiowa Trójka i Chris M.

Ewelina Szczepanik (korespondencja i rekrutacja)Lat 20, ciężko uzależniona od muzyki jako takiej, a także portali last.fm i youtube. Entuzjastka nowych, nieznanych jej klimatów, etno-muzyki, elektroniki i kiczowatych piosenek z Eski, ale równocześnie liczba zespołów, których dyskogra" e zna na pamięć, jest całkiem

imponująca.

Hubert Grupa (redaktor)Student dziennikarstwa, pisarz/poeta od czasu do czasu, długoletni muzykoholik. Nadużywający post-rocka, przedawkowujący chillwave, uzależniony od brytyjskiego rocka. Nałóg zapoczątkowany punk rock-

iem. Stadium – zaawansowane. Diagnoza – nie do uratowania.

Aleksandra Berka (redaktor)

Paweł Podgórski (współpraca z artystami)Mieszkający w Krakowie. Absolutny pasjonat muzyki. Na koncerty przeznacza znakomitą większość swoich oszczędności. Fan rocka oraz wszelkiego rodzaju alternatywy i elektroniki. Od trzech lat spędzający wakacje na muzycznych festiwalach. Z utęsknieniem wyczekujący kon-

certu Foo Fighters w Polsce.

Gosia Gburczyk (redaktor)Słucha za dużo, ogląda jeszcze więcej. Prawie socjolog. Z rzeczy niemożliwych poszłaby na koncert Joy Division, a tak to chce zobaczyć Bon Ivera. Lubi marudzić i koty. Bywa tam, gdzie niemodnie – żeby nie

było nudno. Chciałaby spędzać więcej czasu na festiwalach.

Martyna Stefańska (redaktor)Jaka jest, sama nie wie. Z tym, co lubi jest jeszcze gorzej. Nie chce przyszywać łatek muzyce, słucha wszystkiego, co jej się podoba, niezależnie od tego, kto i jak to sklasy" kuje. Dla uproszczenia można przyjąć, że błąka się gdzieś pomiędzy smutnym folkiem, hipnotycznym,

a trip-hopem.

Sebastian Ptaszyński (redaktor)Miłość do muzyki zaszczepiona od małego, kształtowana przez lata i ewoluująca każdego dnia. Wielbiciel wszelkiego gitarowego łomotu, ale także romantyczna dusza, a więc i klasyków gatunku. Rock i metal od

lat 60. po dzisiejszą falę ekstremalnych brzmień to jego działka.

Kuba Paluch (redaktor)Wyznaję L.U.C’ową dewizę: słucham muzyki a nie gatunków. Od 2009 roku stały bywalec na koncertach i festiwalach muzycznych. czekam na

koncert NIN w Polsce.

Michał Kłosowski (redaktor)Amerykanista. Stary ciałem, młody duchem. Gotów pojechać nawet i za granicę by zobaczyć ulubionych artystów. Słuchający wszystkiego co się da, ze szczególnym umiłowaniem do gitarowych rzeczy spod

Gwieździstego Sztandaru.

Współpracują z nami: Maciej Gorczyca, Natalia Spychała, Klaudia Pańczyszyn, Oskar Stawiński, Łukasz Pytko, Paweł Samotik, Łukasz Łuciów, Wojtek Wiktor, Maciej Kozak, Łukasz Krogulec, Łukasz Mazurek

NAPISY KOŃCOWE_czyli udział wzięli: