16

Philip Kazan, "Apetyt"

Embed Size (px)

DESCRIPTION

 

Citation preview

Page 1: Philip Kazan, "Apetyt"
Page 2: Philip Kazan, "Apetyt"
Page 3: Philip Kazan, "Apetyt"

philip kazan

APETYT

wydawnictwo znakkraków 2014

przekład

urszula woźniakowska

Page 4: Philip Kazan, "Apetyt"
Page 5: Philip Kazan, "Apetyt"

11

Rozdział pierwszy

Zbliża się noc, w przesyconym kurzem powietrzu z wolna gaśnie światło. Po dniu pełnym zgiełku miasto porządkuje swoje spra-wy, wycisza się, niechętnie układa się do snu, jak lew w klatce na pachnącym piżmem legowisku. Słyszę za plecami odgłos czyichś kroków, ktoś krząta się po domu. Cokolwiek robi, nie jest to nic ważnego. Zbudzona przedwcześnie gruba brązowa jaszczurka biega zwinnie pomiędzy belkami loggii. Kopuła katedry oblewa się czer-wonopomarańczowym rumieńcem i zastyga nad dachami niczym nasze własne słońce. Miasto przybiera kolor lwiej sierści, a góry rozciągające się za wzgórzami Careggi powoli zaczynają ciemnieć.

Na balustradzie stoi miska z brzoskwiniami – są wystarczają-co dojrzałe, by zwabić samotną osę i dać jej nadzieję. Usiłuję coś sobie przypomnieć, ale przywoływanie tego, co minęło, bywa tak trudne w miejscu, w którym każdy kamień ma jakieś znaczenie. Florencja zanurza się w przeszłości, wytwarzając zarazem to, co kie-dyś stanie się wspomnieniem. Łatwo się pogubić… Może właś-nie dlatego mamy kopułę, która góruje nad nami niczym cacko stworzone przez artystę giganta i pomaga nam utrzymać porzą-dek wśród naszych wspomnień. Tak czy siak, mam już wystarcza-jąco dużo rzeczy na głowie: karty dań, zamówienia, człowiek, który ma przywieźć z Pizy krewetki i małże. Szperam leniwie w pamięci,

Page 6: Philip Kazan, "Apetyt"

12

ale wszystko mnie rozprasza. Nawet powietrze wydaje się tchnąć bezładem. Woń przyrządzanych potraw splata się z zapachem so-sen, zgniłych owoców, śmieci ułożonych w stertach na tyłach do-mów. Postanawiam więc poddać się Florencji, jak zawsze. Nie mam wyboru – nigdy nie miałem. Stoję na balkonie i patrzę na to wszystko z góry; nie jestem osobnym bytem: stanowię tylko je-den ze składników.

Brzoskwinie są piękne. Mają ten sam odcień co kopuła, któ-ra pyszni się czerwienią dachówek i pobłyskuje złotem wieńczącej ją kuli. Mój przyjaciel pomógł ją tam osadzić. Nie wiem, gdzie się teraz podziewa – świat wydaje się ostatnio większy. Chodzi mi o świat za murami. Bo tutaj odcień światła i góry, które otacza-ją miasto, sprawiają, że Florencja zdaje się centrum wszystkiego – ona sama tak o sobie myśli. Nie obchodzi mnie to. Chcę jedynie coś zapamiętać. Sięgam po najdojrzalszą brzoskwinię, podnoszę miękką kulę, czuję aksamit skórki. Owoc przesiąkł lekko zapa-chem miski, w której leżał; pachnie delikatnie kamforą – bardzo dojrzałe brzoskwinie wydzielają czasem taką woń. Nie lubię do-tykać językiem skórki, wgryzam się więc w owoc i pozwalam, by jego aksamitny miąższ eksplodował w moich ustach.

Czuję, jak smaki przybierają na moim języku różnorakie kształ-ty i kolory. Słodycz, gładka i gęsta, rozlewa się niczym smoła są-cząca się z rozgrzanej słońcem belki. Cierpkość ślizga się na po-dobieństwo kuleczek rtęci, by za chwilę zastygnąć w małe cząstki i opaść soplami, jak te strząśnięte z okiennego parapetu. Delikat-ne igiełki octu znaczą ślad osich odnóży. Pozwalam temu wszyst-kiemu roztopić się w złotym świetle.

Ktoś kładzie mi na ramieniu rękę. Opieram o nią policzek i po-daję mu brzoskwinię. Dar codzienności. Przyjęty. Zamykam oczy, blask umierającego słońca muska moje powieki. Miasto oddycha, a w jego oddechu pobrzmiewa pięćdziesiąt tysięcy głosów pięć-dziesięciu tysięcy dusz – raz głośniejsze, raz cichsze westchnienia to wznoszą się, to opadają. Dziś wieczorem tylko szepczą, ale wiele

Page 7: Philip Kazan, "Apetyt"

razy słyszałem już ich ryk. Gdy tyle pięknych rzeczy zostało spa-lonych, gdy spalono zakonnika, który nienawidził piękna. Gdy nasi władcy uciekli. Gdy wkroczyli Francuzi. Gdy wielki dzwon na Piazza della Signoria rozbrzmiał dla chłopca, którego zaszlach-towano pod kopułą, gdy zmarłych wykopano z grobów i powle-czono ulicami. Gdy zabici zwisali z pałacowych murów niczym poczerniałe gruszki, a osy oddawały się dzikiej uczcie, żerując na zgniłym mięsie. To wszystko się wydarzyło: widziałem to na włas-ne oczy. A mimo to brzoskwinie wciąż mają smak bursztynu i sen-nych os. Tyle straciliśmy, ale czy powinniśmy za tym tęsknić? Ko-puła nadal wskazuje nam nasze miejsce. Potrawy smażą się i gotują na wolnym ogniu. Sznury dymu wznoszą się w splotach niczym przędza. Wciągam w płuca tę woń – oto życie. Moje życie, tkane na tym ogromnym krośnie.

Dłoń uwalnia moje ramię, by za chwilę pogładzić pieszczotliwie mój policzek. Odwracam się i chwytam wargami jeden z palców. Czuję smak brzoskwiń i czegoś jeszcze. Kolejna nić rozciągnięta na krośnie, coś, co sprawia, że powietrze staje się lżejsze, coś, co nadaje sens tej wielkiej bestii – naszemu miastu. Naszemu istnie-niu. Odnalazłem to. Cały ten czas leżało w zasięgu mojego wzroku.

A zatem. Teraz pamiętam. I mogę wam opowiedzieć.

Page 8: Philip Kazan, "Apetyt"
Page 9: Philip Kazan, "Apetyt"

koło fortuny obraca się po raz pierwszy:

regnabo – będę rządzić

Page 10: Philip Kazan, "Apetyt"
Page 11: Philip Kazan, "Apetyt"

17

Rozdział drugi

Florencja, rok 1466

Matka umarła w przeddzień moich czternastych urodzin. Przyglą-dałem się, jak łapie ostatni, głęboki, drżący oddech. Nie miało to już większego znaczenia. Postać leżąca w jej łóżku – woskowa isto-ta o półprzezroczystej skórze zarżniętego wieprza, z którego spusz-czono krew – przestała być moją matką już dawno temu. W po-koju unosił się zapach potu, lawendy, tymianku i nocnika; gdy ksiądz pchnął mnie lekko w stronę ciała, a ja ukląkłem przy łóż-ku, ująłem jej palce, które zdążyły już ostygnąć, i podniosłem je niechętnie do ust, jej skóra pachniała dokładnie tym samym. Do-tknąłem wargami żył wybrzuszających grzbiet jej dłoni i zrobiłem to co zawsze: polizałem i posmakowałem skóry.

Niektórzy nazywają mój talent darem, inni – przekleństwem. Jest jednym i drugim. Myślę, że większość ludzi nie chciałaby wie-dzieć, jak smakuje śmierć – prawdopodobnie nie dzielilibyśmy stołu z tymi, których to obchodzi. Ja jednak w wieku niespełna czternastu lat odkryłem to dla siebie. I pewnie rozczaruję was, kie-dy powiem, że śmierć nie ma smaku. Mówię o śmierci jako o zja-wisku, o momencie, w którym przestajemy istnieć. To, co nieży-we, ma smak. Czasem nawet go lubimy, w przeciwnym razie nie

Page 12: Philip Kazan, "Apetyt"

18

wędzilibyśmy mięsa. Prawdopodobnie w ogóle przestalibyśmy jeść albo ograniczylibyśmy się do ostryg. Jednak śmierć sama w sobie jest pozbawiona smaku. Język dotyka pustki. Skóra mojej matki miała słony posmak potu i czuło się odór gruźlicy, która ją zabiła. Nie oczekiwałem, że znajdę te smaki, które tak kochałem: czosn-ku i cebuli, wody ze studni na naszym podwórzu, czasem atramen-tu, zawsze wody kwiatowej kupowanej u aptekarza obok Palazzo della Signoria. Spodziewałem się smaku choroby i mydła i odna-lazłem go, ale poczułem, że jest pusty. Podniosłem się na chwiej-nych nogach i wbiegłem po schodach. Wtuliłem się w kąt loggii i odrętwiały, kołysałem się na piętach, próbując odciąć się od świata i zapomnieć. Nie chodziło o to, że Mamma nie żyła. Wiedziałem, że kiedyś odejdzie, ludzie przecież umierają, prawda? Wciąż ktoś umiera. Uderzyło mnie jednak to, że wcześniej miała swój własny smak, i dopiero jego brak pozwolił mi go odkryć. Ten smak od-szedł wraz z nią, a ja nigdy nie dowiem się, czym naprawdę był.

Chciała, by w chwili śmierci był przy niej jej brat. Filippo się jednak nie zjawił. Od lat nie mieszkał we Florencji, a i tak całe miasto wiedziało, co wyprawiał w Prato: spłodził dziecko zakon-nicy, uciekł z nią, a następnie zdołał przekonać samego papieża do udzielenia im zgody na ślub. Mój wuj Filippo Lippi od zawsze był donżuanem. We Florencji wciąż pamiętano, jak został złapa-ny za przywłaszczenie sobie cudzej własności, jak próbował obar-czyć winą kogoś innego, za co torturowano go tak długo, że wy-lazły z niego flaki – na szczęście tylko kilka, w końcu przecież go pozszywano i odesłano, by siał jeszcze więcej zepsucia. Nikt o tym nie zapomniał. Fakt, że był największym malarzem naszych czasów, został pominięty, mimo że jego dzieła zdobiły całe miasto. Mielą-ce jęzory są potężniejsze od bystrych oczu.

Ale Filippo byłby tutaj, gdyby tylko wiedział. Gdyby mój oj-ciec pokwapił się i powiadomił go o tym, że mama umiera, gnał-by co koń wyskoczy, by znaleźć się u jej boku. Był jedynie jej przy-branym bratem – kuzynem ze strony rodziny Lappacchio – ale

Page 13: Philip Kazan, "Apetyt"

19

kochali się tak, jakby wydało ich na świat to samo łono. Nie mógł jej uratować. Ale chyba byłoby mi lżej, gdybym widział przy łóżku jego krępą, postać o łysiejącej głowie. Narysowałby moją matkę – żywą i martwą. Kiedy mijały kolejne dni, a jej ciało leżało wśród świec, by zniknąć później cicho pod marmurową płytą w San Re-migio, wydawało mi się, że gdybym mógł spojrzeć na to, co się stało, oczami Filippa, ubrać rzeczywistość w linie, które kreślił wę-glem na papierze, chcąc uchwycić to, co widzi – naprawdę widzi – wszystko nabrałoby większego sensu. Może pokazałby mi coś, co przeoczyłem. Bo już wtedy rozumiałem, że oczy Filippa były dla niego tym, czym dla mnie język i podniebienie. Oczy prawdzi-wego artysty są głodne. A mój wuj, ze swoim wilczym apetytem, z pewnością miał wygłodniały wzrok. Widział rzeczy, których nie dostrzegali inni. Ja czułem ich smak.

Wciąż opierałem się skulony o ścianę loggii. Wołał mnie ojciec, gołębie awanturowały się na belkach nad moją głową, a z dołu dobiegał dźwięk kroków. Chciałem wrzasnąć na nich wszystkich, żeby się zamknęli i dali mi spokój, ale była to przecież Florencja – tu hałasy nigdy nie milkły. Wstałem powoli, pełen bólu, tak jakby mama umierała jeszcze raz w każdym opornym mięśniu mego cia-ła. Ojciec znów mnie zawołał. Wyjrzałem znad balustrady, mając nadzieję, że zobaczę któregoś z moich przyjaciół: Arriga, Tessinę, chłopców od Lenzich. Ale widziałem tylko głowy: łysiejące, pokry-te tłustymi włosami lub w kapturach. Żadna twarz nie zwracała się ku mnie. Zebrałem się więc w sobie i zszedłem na dół, by uklęk-nąć przy łóżku matki. Ksiądz i doktor, cicho szepcząc, plotkowali coś o członkach magistratu. Papá wyszedł, żeby zacząć przygoto-wania do pogrzebu. Wszyscy inni już poszli i zostałem sam. Mama miała otwarte usta, a jej wargi były niemal całkiem białe. Starałem się na nią nie patrzeć, lecz nie mogąc znieść ciemnego owalu jej ust, spróbowałem je zamknąć. Przeraziła mnie wiotkość jej szczę-ki i gdy podparłem ją zwojem wilgotnej pościeli, skrzywiłem się

Page 14: Philip Kazan, "Apetyt"

20

ze zgrozą na myśl o tym, co robię i do czego zmusiło mnie życie. Matka odeszła, ale jej ciało wciąż tu tkwiło – wydmuszka o ustach, które nie mogły oddychać ani mówić, które nie czuły smaku. Pusta krypta. Udało mi się w końcu je zamknąć, wtuliłem twarz w dło-nie. Nieobecność Mammy zaczęła się coraz mocniej rozrastać, ob-lepiając mnie z wolna niczym mokre prześcieradło tak mocno, że słyszałem już tylko bicie własnego serca.

Gdy tak drżałem z czołem przyciśniętym do jej dłoni, delikatny wiatr zaszeleścił storami. Przypomniałem sobie, że gdy było już po wszystkim, ksiądz otworzył okno i teraz powietrze przyniosło mi najzwyklejszy z zapachów – ktoś przyrządzał battutę, smażąc cebu-lę, pietruszkę i liś cie buraka. Cukrowość cebul, metaliczny posmak buraka, przydymiona wiejska słodycz słoniny przylgnęły do moje-go cierpienia: „To właśnie jest życie – rzekły. – To właśnie robimy każdego dnia: składamy siebie w ofierze, żebyście mieli co jeść, żeby wasze florenckie brzuchy były pełne”. I nagle poczułem, że miasto otacza mnie ze wszystkich stron jak ogromny brudny kwiat, a ja siedzę w samym środku niczym jedna z tych posępnych czarnych pszczół, które latem przelatują ociężale przez ogrody. Tu stał nasz dom, mury dające nam schronienie. Nosiliśmy nazwisko Latini i żyliśmy tutaj, przy Borgo Santa Croce. Wokół domu przycupnęła nasza okolica, nasze gonfalone z godłem przedstawiającym Czarne-go Lwa, ludzie smażyli tu battutę, jakby nic się nie stało, i nie prze-staną jej smażyć nawet wtedy, gdy świat zmierzać będzie ku koń-cowi. Dalej rozciągała się dzielnica Santa Croce ze swą wspaniałą bazyliką, której dzwony rozlegną się, gdy tylko Papá zapłaci księ-żom. A naokoło mnie – Florencja: pajęczyna gwarnych ulic, nie-zliczonych alejek, wież, warsztatów, zakładów garbarskich, klasz-torów, kościołów i cmentarzy. Pod cienkim niebieskim paskiem nieba ziemia wije się brudnymi wstęgami brukowanych ścieżek – gigantyczne brzuszysko o  jelitach wyłożonych kostką, podtrzy-mywanych przez mury, wieże i bramy. A w nim pięćdziesiąt tysię-cy mieszkańców myślących o swojej kolacji: nędzarzy, ladacznic,

Page 15: Philip Kazan, "Apetyt"

rzemieślników, mnichów, zakonnic, malarzy, aptekarzy, bankie-rów, kalek, którym teraz, gdy przyrządzana jest battuta, burczy w żołądkach. Nie byłem sam. Gdzież tam. Nikt nie jest sam we Florencji, nawet zmarli. Mamma obróci się w proch, a ten zmie-sza się z ziemią, czarną od prochów innych florentczyków, którzy umarli przed nią, cebula zaś wciąż będzie siekana na drobne ka-wałki, razem z liśćmi buraka i pietruszką. Tłuszcz będzie cierpli-wie skwierczeć, podgrzewany na patelniach, których nikt nigdy nie zliczy. A ludzie będą jeść.

Page 16: Philip Kazan, "Apetyt"