39

Pokłosie (fragment)

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Pięcioro pisarzy, siedem historii, jeden król horroru, któremu hołd składają jego wierni fani. Pokłosie to zbiór opowiadań inspirowanych twórczością Stephena Kinga. Autorzy idealnie wpasowali się w kanon, wybierając to, co najlepsze w jego powieściach, i sprawnie wplatając w swoje opowiadania mniej lub bardziej oczywiste nawiązania do „kingowego” uniwersum. Historie niebanalne, łączące w sobie dobrze już czytelnikowi znane wątki z nowymi pomysłami, będą z pewnością nie lada gratką dla każdego fana szeroko pojętej grozy, a dla miłośników prozy króla Stefana – pozycją wręcz obowiązkową.

Citation preview

Page 1: Pokłosie (fragment)
Page 2: Pokłosie (fragment)

© Copyright by Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp. j.Chyba, Fhabhtanna © Copyright by Marek Zychla

To nie TO, Death metal © Copyright by Kacper KotulakŚwiniak © Copyright by Juliusz Wojciechowicz

Status quo © Copyright by Paulina J. KrólCierniowy Dwór © Copyright by Jarosław Turowski

Wrocław 2015

Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved

Korekta i redakcja:BARBARA MIKULSKA

KAMILA ŚWIĄTKOWSKADOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA

Skład:DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA

Ilustracja i projekt okładki:DAREK KOCUREK

Wydanie I

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, włącznie

z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp. j.ul. Domeyki 16 53-209 Wrocław

www.gmork.plemail: [email protected]

tel: 795 626 546

ISBN: 978-83-941000-2-5ISBN (ebook): 978-83-941000-3-2

Page 3: Pokłosie (fragment)

POKŁOSIEANTOLOGIA OPOWIADAŃ W HOŁDZIE

STEPHENOWI KINGOWI

Kacper KotulakPaulina J. Król

Jarosław TurowskiJuliusz Wojciechowicz

Marek Zychla

Page 4: Pokłosie (fragment)

Spis treściSpis treści 4Chyba 6To nie TO! 10Świniak 14Status quo 18Cierniowy Dwór 22Death metal 26Fhabhtanna 30Autorzy 34

Page 5: Pokłosie (fragment)

Lektura powieści pod wieloma względami przypomina długi sa­tysfakcjonujący romans (…). Z opowiadaniami sprawy mają się zupełnie inaczej: opowiadanie przypomina ukradkowy pocałunek w ciemności z nieznajomym. To oczywiście nie to samo, co ro­mans lub małżeństwo, ale pocałunki też są bardzo miłe, ich efe­meryczność zaś sama w sobie stanowi nie lada atrakcję.

Stephen King, Szkieletowa załoga – fragment wstępu

Page 6: Pokłosie (fragment)

6

Znowu fotel? Chyba. Mówię to nieszczęsne chyba, bo sama już ni-czego nie wiem. Może sofa, a może siedziałam na dywanie? Wariuję.

Sobota? Mam taką nadzieję, bo nawet najgorsza passa musi się wreszcie skończyć. Idę do kuchni, na górze cisza. Dziewczyn-ki jeszcze śpią. Tak. Na pewno. Natrafiam na przymknięte drzwi.

I zatrzymuję się, choć każdy poszedłby dalej, ale życie na-uczyło mnie ostrożności. Zastanawiam się nad tym, czy ostat-nio je przymykałam, lecz raczej nie, bo kocham otwartą prze-strzeń. Tak jest mi łatwiej i przyjemniej.

Wchodzę z duszą na ramieniu, gotowa, by walczyć i krzy-czeć. Co prawda mieszkamy na spokojnym osiedlu, ale nie za-wsze wiadomo, komu wynajmują domy. Czasy się zmieniają, moja ostrożność nigdy.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie. Szafki domknięte, z kranu kapie woda. Kiedyś wezwę fachowca do na-prawy. Sama nie mam na to czasu.

Mój wzrok przykuwa pewien szczegół. Na lodówce powieszo-no obrazek i nie ja to zrobiłam. Nic szczególnego. Nic, o czym chciałabym pamiętać. Artyzmu w tym za grosz.

– Jesteś tu – mówię raczej, niż pytam i nie udaje mi się ukryć drżenia strachu.

– Jestem.Rozglądam się. Kuchnia mała i zwykła do bólu oczu. Nie

ma w niej zakamarków, szerokie okna skutecznie przeganiają cienie.

ChybaMarek Zychla

Page 7: Pokłosie (fragment)

7

Chyba

– Nie widzę cię – dodaję i wybucham: – Daj mi spokój!Jak zwykle pierwsze puszczają nerwy.Przez chwilę robi się ciemniej, pojawia się zarys sylwetki,

w szarościach rysują się pierwsze zmarszczki.– To mój dom! – krzyczę na całego.Światło wraca na swoje miejsca i już nie czuję jej obecności.

Znowu zostaję sama, z myślami o wariowaniu.Na kartce pojawia się napis: „Porozmawiajmy o Holendrze

z Niderlandów.”Wpierw zamieram, szperam umysłem w dalekiej przeszło-

ści, odpycham nadciągające wspomnienia, wybiegam z kuchni, trzaskając drzwiami.

Boję się.

***

– Przestraszyłaś ją – powiedziała jedna staruszka do drugiej.– To nie ja wpadłam na pomysł z kartką.– Bądźcie cicho.

***

Nie myśleć! – to najlepsze rozwiązanie problemu. Dziewczynki niedługo wstaną lub wrócą z… skądś tam. O Boże! Nie mam do niczego głowy. Wszystko się plącze, wszędzie pojawiają się nowe, choć przecież stare rzeczy. Totalny i dobrze znany mi obłęd.

– Nie dam się – mówię, wgapiona w tenisówki męża, których nie powinno tu być. – Nie pokonacie mnie! – krzyczę wpatrzona w linie łączące ściany z sufitem. – Trzymajcie się z dala od dziewczynek!

I zamykam się w sobie, odpływam, być może mdleję – byle dalej, do soboty i zakupów – a na schodach pojawiają się meta-lowe bramki. Te same, co przed laty.

Page 8: Pokłosie (fragment)

8

Marek Zychla

Holender z Niderlandów – myślę i wściekam się na siebie, ale to już nieważne, przynajmniej chwilowo. DO SOBOTY; cze-kam na sobotę.

***

Tym razem ją widziałam i niepotrzebne były żadne przyciem-nienia! Stała pośrodku kuchni, a uśmiech dodawał jej zmarsz-czek. Uciekłam. Oczywiście, że uciekłam, ale wiem, że ona wciąż tam jest! Z góry schodów wgapiam się w kuchenne drzwi i zamieram przy każdym ich drgnięciu.

– Idziemy do ciebie. – Słyszę wyraźnie i zbyt głośno, i naj-pierw się bardzo boję, a po chwili zastanawiam się nad tym jej „idziemy”.

Z sypialni na końcu korytarza wychyla się staruszka. Druga wychodzi z kuchni, a ja krzyczę i zatrzaskują się bramki.

– Miałam dwie – szepczę uradowana do siebie. Zawsze były dwie – na dole i na górze – by bliźniaczki nigdy nie spadły ze schodów.

Kobiety zatrzymują się. Najwidoczniej nie mogą sobie pora-dzić z przeszkodą. Nie widzą, co je blokuje.

– Nie dam rady! – krzyczy jedna do drugiej lub druga do pierwszej, ale guzik mnie to obchodzi. Jeszcze mniej obchodzą mnie one i ich zasrany Holender z Niderlandów.

– Nie wiem, czy nas słyszy. – Głos płynie z dołu, tym razem męski i spokojny. – Ona się boi i w niczym nam to nie pomaga. Miejmy to szybko za sobą.

Zamykam się w drugiej sypialni i zakrywam uszy dłońmi. Coś wrzeszczą do mnie – pewnie chcą, bym z nimi poszła – ale ja nie dam się śmierci, nawet tej w trzech osobach.

– Żyć wiecznie jest przecież prosto – powtarzam zasłyszane przed laty zdanie. – Wystarczy nigdy nie umrzeć.

Page 9: Pokłosie (fragment)

9

Chyba

***

– Czeka nas walka. – Dobiega do mnie od strony schodów, gdy tylko odsłaniam uszy.

– A już leżymy na plecach. – Staruszki żartują w najlepsze, śmiechy nie dają się powstrzymać bramkami.

– Zamknąć się! – krzyczę. – Nikt was tu nie zapraszał!– Nie musiał – odzywa się któraś. – To nasz dom.Uciekam. Nie wiem dokąd. Gubię się, odnajduję, zasypiam,

budzę się.Sobota.

Page 10: Pokłosie (fragment)

10

Od tamtego dnia podświadomy lęk stanowił nieodłączną część osobowości Antka. W obawie przed gniewem rodziców posta nowił nikomu nie opowiadać tej historii. Złamał to postanowienie kilka dni po feralnym wieczorze, zwierzając się ze wszystkiego bratu.

Adam w przejawie starszo-braterskiej złośliwości od czasu do czasu podsycał strach brata, opowiadając mu, jak to klauny zakradają się w nocy do pokojów dzieci, chwytają je za wysta-jące spod kołdry części ciała i już nie puszczają. Antek nikomu więcej nie opowiedział o swoich lękach. Miał siedem lat. Mama często mu powtarzała, że jest już dużym chłopcom. A dużym chłopcom nie przystawały takie głupie strachy.

Adam pozostał jedynym powiernikiem jego tajemnicy. Ale, chociaż był głupkiem podobnie jak wszyscy starsi bracia na świecie, nikomu by nie zdradził sekretu Antka. Głównie dlate-go, że sam maczał palce w fobii juniora i mógłby nieźle dostać w skórę, gdyby rodzice się dowiedzieli o całej sprawie. Mama prawdopodobnie wciąż myślała, że jej młodszy synek uwielbia cyrk, tak jak w tym dniu, kiedy zaczął panicznie bać się klaunów.

Po jakimś czasie wszystko zaczęło się rozmywać w mglistych odmętach wspomnień. Ale o prawdziwym strachu nigdy do końca się nie zapomina i czasami, gdy Antek leżał już w łóżku, a wpadające przez okno blade światło księżyca wzbudzało do życia teatr upiornych cieni, przed oczy chłopca powracała pełna wściekłości mina wykrzywiająca uśmiechniętą, klaunią twarz w groteskowym grymasie.

To nie TO!kacper kotulak

Page 11: Pokłosie (fragment)

11

To nie TO!

Antek starał się pokrzepiać tymi samymi słowami, którymi uspokajała go matka, gdy przestraszył się pająka, szczura albo innego paskudztwa. „Nie ma się czego bać” – mówiła łagod-nym, ale bardzo rzeczowym tonem – „on na pewno boi się ciebie bardziej niż ty jego”. To jednak nie bardzo chciało dzia-łać. Przerażająco zniekształcona twarz klauna wyrażała raczej wściekłość i nienawiść w najczystszym, pierwotnym przejawie, niż strach przed siedmioletnim chłopcem. Kiedy zawodziła matczyna linia obrony, Antek sięgał po stary, sprawdzony spo-sób – naciągał kołdrę na głowę i oddzielony od świata koszma-rów bezpieczną warstwą pikowanego pierza, w końcu zasypiał.

Tym razem stanowczo poprzysiągł, że będzie dzielny i stawi czoła tym potworom z dużymi, czerwonymi nosami. Miał tylko nadzieję, że Adam zapomniał już o jego sekrecie i nie skorzy-sta z sytuacji do opowiedzenia jakichś nowych historii o klau-nach ukrytych pod dziecięcymi łóżkami. Jeszcze nie wiedział, że wcale nie pójdą tego dnia do cyrku…

W końcu dotarł do upragnionych drzwi. Szkolna toaleta nie należała do najprzyjemniejszych miejsc – zdawało się, że mówi: rób, co musisz i wynocha. Pokrywające podłogę i dolne poło-wy ścian kafelki barwy szaro-zielono-brudnej przywodziły na myśl w najlepszym wypadku pleśń. Trupio-blade światło jarze-niówek rozwiewało ciemność jedynie w stopniu niezbędnym do załatwienia sprawy, w jakiej się przyszło. Całości dopełniał zapach charakterystyczny dla wszystkich szkolnych toalet na świecie.

Antek otworzył pobazgrane markerami drzwi pierwszej z brze-gu kabiny i zesztywniał. Na zamkniętej muszli siedział, a właści-wie kucał klaun – olbrzymie buty z trudem mieściły się na kla-pie. Chłopiec prawdopodobnie zmoczyłby spodnie, jednak szok sparaliżował wszystkie mięśnie, nie pomijając zwieraczy.

– Witaj, Antosiu. – Klaun uśmiechnął się szeroko. – Słysza-łem, że się n a s boisz.

Page 12: Pokłosie (fragment)

12

Kacper Kotulak

– S-skąd wiesz? – zapytał chłopiec, całkowicie zapominając, po co tu przyszedł. – Adam ci powiedział? Głupek. Miał niko-mu nie wygadać.

– Tak. Właśnie Adam mi powiedział. – Antek prawdopodob-nie domyśliłby się, że coś tu nie gra, ale jego dziecięca podejrz-liwość wciąż była na stadium rozwoju o nazwie „bezdenna na-iwność”. – Uważamy z Adamem, że to dość głupie, by taki duży chłopiec bał się klaunów. Mam na imię Rintincurry. Nie jestem chyba aż tak straszny, co?

Antek w jednym z pierwszych przejawów sceptycyzmu w ży-ciu zlustrował dokładnie klauna od za dużych stóp do pokrytej pomarańczową, nylonową czupryną głowy. Raz jeszcze wygrała dziecięca naiwność i twarz Antka rozpromieniła się w ufnym uśmiechu.

– Chciałbyś dostać balonowego zwierzaka?Gumowa menażeria zawsze była niezawodną bronią klau-

nów w zdobywaniu dziecięcych serc. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co tak hipnotyzującego jest w poskręcanych balo-nach, ale na Antka działały tak samo, jak na wszystkich, którym nie było dane jeszcze skończyć dziesięciu lat.

Klaun wydobył z kieszeni zielony balon, nadmuchał jednym tchem i zwyczajem wszystkich klaunów odwrócił się plecami do widza, by nie zdradzić sekretów magicznej sztuki. Po chwi-li skrzypienia gumą wręczył chłopcu swe dzieło. Podobnie jak przy większości tego typu twórczości, trzeba było mieć dziecię-cą, niczym nieograniczoną wyobraźnię, by w balonowej kon-strukcji dojrzeć podobiznę zwierzęcia. Niemniej jednak Antek dał się oczarować. Podniósł zachwycony wzrok na Rintincur-ry’ego. I od razu tego pożałował.

Twarz klauna zmieniła się. Zniknęła z niej cała przyjazność i dobrotliwość. Teraz była po prostu przerażająca. Ale nie tak, jak ta, która przed laty kazała chłopcu uciekać z cyrku. Ta wy-glądała, jakby pochodziła z najgorszych koszmarów. Rintincur-

Page 13: Pokłosie (fragment)

13

To nie TO!

ry miał żółte, wyłupiaste oczy i szczerzył w upiornym grymasie komplet za dużych i za ostrych zębów. Pęcherz Antka przypo-mniał o sobie i postanowił nie czekać już dłużej.

– A może chciałbyś dołączyć do wesołej menażerii Rintincu-rry’ego? – zapytał klaun.

Antek nie zdążył pomyśleć, że prześladujący go od lat strach nie był tak do końca bezzasadny. Chciał już odpowiedzieć prze-raźliwym wrzaskiem, ale szponiasta łapa, która znienacka ści-snęła jego usta, wepchnęła krzyk z powrotem do płuc.

Page 14: Pokłosie (fragment)

14

Jego twarz była tak blada, że przypominała pośmiertną maskę. Właściwie Michał cały wyglądał jak świeżo przypudrowany trup – ściągnięte sztywno ramiona, zaciśnięte w kułak pięści, rysy twarzy zastygłe w stężonym grymasie, niczym wyryte w na grobkowym granicie. Tylko oczy płonęły ogniem szaleństwa, zdawały się na-pędzać ciało owładnięte postępującym rigor mortis.

– Gdzie on, kurwa, jest?! – Kolejny sierpowy wylądował na szczęce przywiązanego do krzesła mężczyzny. – Gdzie go ukry-łeś, chuju złamany?!

Tym razem coś głośno chrupnęło, gdy następny cios dosię-gnął żuchwy unieruchomionego nieszczęśnika; ten zawył, szarp-nął się rozpaczliwie, mobilizując wszystkie mięśnie. Konopny sznurek tylko mocniej wżarł się w nadgarstki.

Co najmniej od godziny nie czuł nóg, choć obie zostały wie-lokrotnie złamane. Jedynie kości piszczeli, sterczące z otwartych ran, i krwawy młotek rzucony niedbale na betonową posadzkę świadczyły o bezwzględności przesłuchania.

– Nie wiem, nie pamię… – Szybki prosty mlasnął nieprzy-jemnie, zamieniając nos ofiary w krwawy ochłap; dwie leniwe strużki wypełzły ze zmiażdżonych nozdrzy i ściekały buraczaną czerwienią po podbródku.

– Lucek, na litość boską, gdzie on jest? Gdzie jest świniak?Mężczyzna splunął kawałkami ukruszonych zębów i krzy-

wiąc się z bólu, zerknął w stronę oprawcy jedynym okiem, któremu opuchlizna pozwalała jeszcze coś widzieć. Nie mógł

Świniakjuliusz wojciechowicz

Dla Alicji

Page 15: Pokłosie (fragment)

15

Świniak

zrozumieć, co stało się z Michałem, co uczyniło zeń psycho-patycznego sadystę. Przecież kiedyś byli przyjaciółmi, braćmi krwi, najlepszymi kumplami. W najgorszych snach nie spo-dziewał się, że swoje czterdzieste urodziny spędzi w zatęchłej piwnicy, katowany przez druha sprzed lat. Owszem, był przy-gotowany, że temat świniaka kiedyś wypłynie, że ktoś odkopie to, co powinno zostać zakopane na wieki, przypomni o tym, co powinno na zawsze zostać pogrzebane w niepamięci. Ale nie w ten sposób, nie rękoma kolegi, z którym nie utrzymywał kon-taktów od tamtego pamiętnego lata.

A lipiec 1987 roku był nadzwyczaj upalny…

***

– Luuuceeek! Luuuceeek!!!Na bujnie zarośniętym osiedlowym trawniku, zadzierając

potarganą do granic możliwości czuprynę, Michał wydzierał się w sposób, w jaki tylko on potrafił – głosem cienkim i ostrym jak brzytwa, który przy odrobinie zaangażowania przechodził w histeryczny falset, zdolny przebić najgrubsze żelbetowe płyty i najszczelniej zamknięte okna.

– Zamknij jadaczkę, matka śpi! – Wystraszona, uzbrojona w wielkie okulary twarz wypełniła szparę uchylonego na pierw-szym piętrze okna. – Zaraz zejdę!

Hasło „matka śpi” było hasłem uniwersalnym, oznaczają-cym dwie możliwości: albo mama Lucka rzeczywiście ucinała sobie drzemkę po kilku głębszych, albo właśnie gościła kolej-nego „wujka”, dzięki hojności którego jutro na śniadanie będzie ser żółty na kanapki, półlitrówka dla mamy, a nawet kieszonko-we na oranżadę i gumy „donaldówki” dla Lucka. Tak czy ina-czej, Michał natychmiast zamilkł, machnął ręką w umówionym geście „przyjąłem, bez odbioru” i mrucząc pod nosem „klawo jak cholera”, przedzierał się przez gęstą trawę w stronę klatek

Page 16: Pokłosie (fragment)

16

Juliusz Wojciechowicz

schodowych. Doskonale wiedział, że kolejne nawoływania odbiją się na wiecznie bladej twarzy kolegi czerwonymi pod-biegnięciami, krwistymi pręgami na plecach lub, co najgorsze, zakazem wychodzenia z domu. A przecież nie mogli odpuścić sobie wspólnej wyprawy „na tory”. Ponoć Gelo odkrył złoża ukrytego w plastikowych beczkach złota, gdzieś przy hałdach koksu pobliskiej elektrociepłowni. A Gelo, choć lubił koloryzo-wać i opowiadać historie szyte grubymi jak on sam nićmi, tym razem wydawał się zbyt przejęty znaleziskiem, by podejrzewać go o kłamstwo.

Klawo jak cholera – wymamrotał w myślach Michał i, non-szalancko oparty o betonowy murek, z niecierpliwością oczeki-wał Lucka.

Lucek przymknął okno i, najciszej jak potrafił, przemknął z pokoju balkonowego do wąskiego, dusznego przedpoko-ju. Przystanął na chwilę przy drzwiach do matczynej sypialni, skąd wciąż dobiegały miarowe posapywania w takt pojękiwań wersalkowych sprężyn. Mama ewidentnie „spała”, a skarpetko-wy odór, wypełniający niemal całe mieszkanie, wskazywał na wspólne leżakowanie z wujkiem Edkiem. Edek pracował w ad-ministracji, regularnie przychodził sprawdzać stan techniczny spółdzielczych lokali, często jednak nie ograniczał się wyłącz-nie do kontroli hydrauliczno-gazowej, ku uciesze samotnych żon, wyposzczonych studentek bądź samotnych matek, które musiały pogodzić zaspokajanie alkoholowego nałogu z powin-nościami wychowawczymi względem swoich dzieci. Edek nie był złym facetem i zawsze przynosił różne łakocie, ale Lucek nigdy nie potrafił przełknąć ani jednej czerwonej landrynki czy twardego jak skała toffi, wydobytych sękatą dłonią z przepast-nych kieszeni roboczych drelichów. Każdy cukierek wydawał się przesiąknięty wonią przepoconych skarpet. Mimo wszyst-ko chłopak zawsze grzecznie przyjmował podarunek. Torebka cukierków sprawdzała się zazwyczaj jako karta przetargowa

Page 17: Pokłosie (fragment)

17

Świniak

w kumpelskich negocjacjach, wymianie „historyjek” – druko-wanych minikomiksów z gum balonowych, a nawet jako cza-sowy bilet na przejażdżkę prawdziwym BMX-em. Gruby Gelo przepadał za landrynkami i chętnie użyczał swego dwukołowca na kilka rundek wkoło bloku.

Teraz jednak najważniejszym zadaniem było wydostanie się cichaczem na dwór. Bezszelestne nałożenie dziurawych tram-pek, przewieszenie przez szyję sznurowadła z przypiętym klu-czem od domu, wyjęcie procy – haczykówki z tajnej kryjówki pod szafką na buty i dyskretne zamknięcie za sobą drzwi. Po-tem szaleńczy bieg po dwa stopnie w dół i wyskok z paszczy klatki schodowej wprost w objęcia letniego upału.

Page 18: Pokłosie (fragment)

18

II

Tempo! Tempo! Można przejść życie w jednym dniu. Ale co zrobić z pozostałym czasem?

Stanisław Jerzy Lec

Otworzyłem oczy. Wciąż jeszcze mając na powiekach sen, spoj-rzałem bezmyślnie w sufit i przeciągnąłem się. Zanim dotarło do mnie, że nie znajduję się w dużym pokoju mieszkania Grześ-ka, ziewnąłem szeroko i przetarłem oczy. Gdy wreszcie zorien-towałem się, że jestem w nieznanym miejscu, poderwałem się jak oparzony i uderzyłem w głowę. Podniosłem dłoń i dotkną-łem metalowych sprężyn. Nad moją głową nie było sufitu. Była prycza.

– Hola, hola. A ty co? Ducha zobaczył, czy jak?Spojrzałem w stronę, z której dobiegał głos. Po przeciwnej

stronie pomieszczenia stała jeszcze jedna prycza. Leżał na niej młody chłopak z książką w ręce i patrzył na mnie z rozbawie-niem.

– Gdzie ja jestem? – zapytałem drżącym głosem.– Plaża ci się śniła? – odpowiedział pytaniem drugi mężczy-

zna, siedzący przy niewielkim stoliku. Wstałem z łóżka i ro-zejrzałem się. Byłem w celi więziennej; okno obwarowane było metalowymi kratami. Chyba śniłem.

Status quoPaulina j. król

Page 19: Pokłosie (fragment)

19

Status quo

Całe pomieszczenie miało może dziewięć metrów kwadrato-wych, nie więcej. Chłopak z książką w ręce był dość krępy; miał na sobie ortalionowy dres. Drugi, nieco starszy, układał pasjansa.

Czyżbym wczoraj coś przeskrobał? Wypiłem za dużo z Grześ-kiem i…? No właśnie: i co? Byłbym w areszcie, nie w zakładzie karnym. A najpewniej siedziałbym w izbie wytrzeźwień. Co się stało? – myślałem gorączkowo, bezwiednie masując ramię.

– Jak się tutaj znalazłem? – zapytałem dwóch mężczyzn, gdy wreszcie odzyskałem panowanie nad głosem.

– Księżniczka ma amnezję – powiedział gość od pasjansa, na co ten z książką zarżał i przyłączył się do drwin:

– Ty, Igła, może mu co z tuszem wstrzyknąłeś?Spojrzałem na swoją dłoń, rytmicznie uciskającą ramię. Do-

piero teraz uświadomiłem sobie, że mam rozgrzaną i pulsującą bólem skórę. Podniosłem rękaw koszulki. Na ramieniu widniał świeży tatuaż. Przedstawiał czaszkę, która równie dobrze mo-gła być dziełem siedmioletniego dziecka. Wygładziłem T-shirt i podszedłem do lusterka wiszącego na ścianie. W odbiciu z trud-nością rozpoznałem swoją twarz. Przy lewym oku miałem wyta-tuowaną kropkę, a głowę ogoloną na zero.

– Cynkwais – powiedziałem do siebie, zdumiony. Jakim cu-dem znam to określenie? Widocznie nie bez powodu miałem ten tatuaż na twarzy. Oznaczał gitowca, osobę biegle grypsującą.

Przejechałem dłonią po łysej głowie i zwróciłem się do czy-tającego:

– Nie, serio pytam. Co jest?– Koleś, garujesz trzeci rok. Na tej samej kolibie.Usiadłem na pryczy. Trzeci rok? Czy to sen? Tak, to musi być

sen. Zacząłem się szczypać po całym ciele, rozpaczliwie próbu-jąc się obudzić.

– Te, Igła, filuj, jaki debil. Szczypie się – powiedział Czytający.Szczypanie nic nie pomogło. Wciąż tu tkwiłem. Położyłem

się na pryczy i spróbowałem się skupić. To jakaś zwariowana

Page 20: Pokłosie (fragment)

20

Paulina J. Król

czarna magia. Jakieś czary. Czy to ma być jakaś pokręcona wia-domość?

Alternatywna rzeczywistość? Czułem, jak galopuje mi ser-ce. Oddychałem tak szybko, jakbym właśnie ukończył maraton. Byłem przerażony. Jeśli prędko się nie uspokoję, to wykituję na serce w tej zapomnianej przez Boga celi więziennej.

W tym momencie ktoś otworzył drzwi. Klawisz wetknął do pomieszczenia głowę i powiedział:

– Goliński, widzenie. Adwokat.Zerwałem się z pryczy. Poszedłem za klawiszem. To wszyst-

ko było jakieś surrealistyczne. Jeśli to był sen, to dlaczego nie mogę się z niego wybudzić?

Jeśli to była rzeczywistość, dlaczego niczego nie pamiętam?Po chwili witałem się z łysiejącym mecenasem, odzianym

w dżinsy i białą koszulę.– Witaj, Pawle. Za niedługo masz rozprawę o przedtermino-

we zwolnienie. Chciałem, abyśmy…– Skąd ja się tu wziąłem? Co zrobiłem?Adwokat spojrzał na mnie zaskoczony.– Jak to: co zrobiłeś? To nie pora na takie wygłupy.– Pytam poważnie. Przypomnij mi.Łysielec westchnął.– Dnia dwudziestego pierwszego marca dwa tysiące dziewią-

tego roku spowodowałeś wypadek samochodowy, prowadząc w stanie nietrzeźwym. Jedna osoba została ranna i przewieziona do szpitala w stanie ciężkim. Zgodnie z artykułem sto siedem-dziesiątym ósmym Kodeksu Karnego dostałeś wyrok pięciu lat pozbawienia wolności.

– Dwudziestego pierwszego marca? Przecież wtedy… po-znałem Karolinę. Nie spowodowałem żadnego wypadku, tylko ją poderwałem. Wróciłem z nią do domu.

– Najwidoczniej to ci się przyśniło. Czy możemy teraz po-rozmawiać o twojej rozprawie?

Page 21: Pokłosie (fragment)

21

Status quo

Siedziałem jak skamieniały, wpatrując się w mało atrakcyj-nego prawnika. Nic nie rozumiałem. Wreszcie zebrałem się w so-bie i podnosząc się, powiedziałem:

– Nie. Później. Jutro. Muszę stąd wyjść.Gnając do drzwi, przewróciłem krzesło.– Jutro mnie tu nie będzie. Mogę tu wrócić dopiero po świę-

tach. Mam sporo innych spraw! – wykrzyknął za mną adwokat. Odwróciłem się.

– Którego dzisiaj mamy?– Koniec świata – powiedział adwokat, wystawiając zęby

w przerażającym uśmiechu.

Page 22: Pokłosie (fragment)

22

Tracey dziobała od niechcenia owsiankę i obserwowała krząta-jącego się po kuchni Colina. Spóźniał się z wyjazdem do pracy – akurat tego dnia!

Pijacki maraton odcisnął wyraźne piętno na twarzy mężczyzny. Skóra zdawała się o kilka odcieni ciemniejsza, po białkach oczu roz-lewała się niepokojąca czerwień, a włosy posiwiały na skroniach.

– Na co się tak gapisz? – warknął, mocując się z zamknię-ciem termosu.

Spuściła wzrok, nagle zainteresowana papkowatą zawar-tością talerza. Kątem oka dostrzegła drżącą dłoń zagarniającą z blatu kluczyki. Chwilę później trzasnęły drzwi.

Odczekała, aż na zewnątrz rozbrzmi jazgot chevy’ego, potem nasłuchiwała odjazdu, a gdy zaległa cisza, policzyła w myślach do sześćdziesięciu. Dopiero wtedy podbiegła do kontaktu i zga-siła światło. Kiedy wyjrzała przez okno, ujrzała tylko ciemność. Odetchnęła.

Nastał czas działania. Wreszcie, po niekończących się tygo-dniach bezustannego strachu, wściekłości i smutku nadeszła ta chwila… Myśl uderzyła Tracey tak mocno, że przez chwilę zabrakło jej oddechu. Uderzyła się obiema dłońmi w policzki i pognała na piętro.

Kiedy włączyła światło w sypialni chorej, mama spała. Obu-dziwszy się, potoczyła wkoło półprzytomnym wzrokiem, mru-żąc powieki przed blaskiem żarówki i zabulgotała coś niezro-zumiale. Twarz, zmarszczona jakby w karykaturze zdziwienia,

Cierniowy Dwórjarosław turowski

Page 23: Pokłosie (fragment)

23

Cierniowy Dwór

przypominała wyschnięte warzywo i była kredowo biała. Tak jak Colin, tak i Liz wyglądała na wykończoną zdarzeniami tej jesieni – krucha niby wykonana z papieru, bez grama tłuszczu i z szerokimi pasmami barwy popiołu we włosach. Wyglądała, jakby jedną nogą odeszła już do krainy zmarłych, a jednak Tra-cey potrafiła dostrzec w niej dawne piękno; odszukać kobietę zagubioną w chorobie, matkę, której tak bardzo dziewczynce brakowało. Widziała jej przebłyski pomimo przywodzących na myśl bajkową harpię krogulczych szponów. Pomimo fałd skóry marszczącej się na chudej szyi. Pomimo atramentowych odle-żyn przezierających spod zadartej nocnej koszuli.

Liz artykułowała pozbawione sensu sylaby niczym gawo-rzący niemowlak, ale Tracey wiedziała, że nie może sobie w tej chwili zawracać tym głowy. Było to na swój sposób brutalne, ale teraz liczyło się tylko to, by znaleźć się jak najdalej od domu. Na wyjaśnienia przyjdzie pora później. O ile w ogóle uda się cokolwiek wyjaśnić…

Wyciągnęła zza szafy wózek inwalidzki, jaki dostali od opie-ki społecznej. Stary gruchot niewyposażony nawet w pasy bezpieczeństwa. Pojazd nie mógł być używany więcej niż dwa, góra trzy razy – Liz wegetowała większość jesieni w sypialni. Dziewczyna rozłożyła konstrukcję wprawnym ruchem, uzna-jąc, że fotel na kółkach, pozbawiony zbędnych akcesoriów, jest całkiem lekki – chociaż z mamą w siedzisku zapewne sta-nie się ciężki, tak jak przewidywała to Debbie. Pchnęła po-jazd koło łóżka i zawiesiła na rączkach swój szkolny plecak, w którym znajdowała się już latarka, rewolwer i inne niezbęd-ne przedmioty (wcześniej uzgodnili, że jedzeniem zajmie się Chris). Bez większego namysłu dorzuciła jeszcze paczkę pie-luch oraz opakowania z najróżniejszymi lekami i zastrzykami dla mamy. Wątpiła, by miała odwagę poczęstować rodziciel-kę czymkolwiek mocniejszym od aspiryny, żeby nie zrobić jej nieroztropnie krzywdy, ale zdawała też sobie sprawę, iż po

Page 24: Pokłosie (fragment)

24

Jarosław Turowski

wrót nie wchodzi w grę. Czego zapomni spakować teraz, to po prostu przepadnie…

Przeniesienie matki na wózek zajęło Tracey sporo czasu, ale w gruncie rzeczy okazało się łatwiejsze niż przypuszczała. Liz wydawała się bardzo zaspana, nie krzyczała i poddawała się machinacjom córki bez żadnego sprzeciwu. Kiedy wreszcie po serii krótkich, taktycznych przesunięć zajęła miejsce w wóz-ku, opuściła głowę na pierś, a głęboki oddech wskazywał, że za chwilę na powrót zaśnie.

Tracey nie chciała zwracać na siebie uwagi żadnymi hałasa-mi, więc uznała taki obrót sprawy za niezwykle pomyślny. Dop-chała mamę do szczytu schodów prowadzących na parter.

Zbiegła na dół i wróciła z paskiem od spodni Colina. Czu-jąc obrzydzenie do własnej osoby, przywiązała mamę do wózka. Liz mruknęła pod nosem, ale nie otworzyła nawet oczu.

Tracey przełknęła ślinę i spojrzała ponownie na schody. Z tej perspektywy, trzymając przed sobą fotel z umierającą mat-ką, miała wrażenie, że są one nieskończenie wysokie, strome i niebezpieczne. Zadudniło jej w uszach od adrenaliny, ale na-cisnęła na rączki i postawiła pojazd na tylnych kołach. Potem pchnęła do przodu…

Liz obudziła się już na pierwszym stopniu. Zaczęła krzyczeć, a Tracey wiedziała aż nazbyt dobrze, że jest to wrzask skrajnego przerażenia. Starała się mówić uspokajające słowa, ale zestreso-wała się tak bardzo, że sama właściwie nie rozumiała, co wyga-duje. Każdy krok przynosił cierpienie i paraliżujący strach. Czy zdoła utrzymać wózek, czy ten stoczy się na sam dół, a mama połamie kręgosłup? Nie czuła łydek ani pleców, cały świat sku-pił się w rozciąganych rękach i palących bólem nadgarstkach. Oraz schodach – przerażającym tunelu zjeżdżającym, zdawało-by się, do samego piekła.

Przeklinała się za własną głupotę, widząc przed oczami nie-mal realny obraz matki leżącej w kałuży krwi na dole. Była już

Page 25: Pokłosie (fragment)

25

Cierniowy Dwór

kompletnie pozbawiona sił, a zdołała spuścić wózek ledwie cztery stopnie!

Wtedy usłyszała:– Co tu się, do chuja, wyrabia?!

Page 26: Pokłosie (fragment)

26

Cecil Boyd, na co dzień właściciel lombardu, siedział za ladą rozparty na plastikowym krześle i bawił się rewolwerem Smith & Wesson. W miejscu takim jak to broń była równie oczywi-stym elementem wyposażenia, co sam Cecil Boyd. Klienci sta-nowczo zbyt często usiłowali odzyskać zastawione dobra za pomocą noża lub kija baseballowego. Równie często pojawiali się jegomoście, którzy używając podobnych środków perswazji, usiłowali pozyskać dobra, których wcale nie zastawiali.

Ale Cecil wcale nie myślał o tym. Nie myślał nawet o szcze-niaku, który poprzedniego popołudnia chciał „wykupić” wszystkie pierścionki, które Boyd miał na stanie. Myśli lichwia-rza zajmowało zupełnie coś innego – czarny B.C. Rich stojący bezproduktywnie na wystawie od ponad miesiąca. Zazwyczaj co dwa, trzy, maksymalnie cztery tygodnie znajdował nowego nabywcę, by po kilku dniach wrócić do starego Cecila. Oczy-wiście takie powroty każdorazowo dawały mu kilka dolarów zysku. Boydowi jeszcze nie zdarzyło się oddać więcej niż jed-ną trzecią sumy, za jaką wcześniej sprzedał instrument. Miał przynajmniej tyle przyzwoitości, że jeśli udało mu się odkupić instrument dużo taniej (to znaczy jeszcze taniej niż zwykle), obniżał nową cenę o pięć, czasem dziesięć dolarów. Na dobrą sprawę mógł za każdym razem schodzić nawet po dwadzieścia dolarów, a i tak zarabiałby na tej gitarze więcej niż na czym-kolwiek innym. Oczywiście wiedział, że przyjdzie taki moment, kiedy cena osiągnie granicę krytyczną, ale wystarczy tylko roz-

Death metalkacper kotulak

Page 27: Pokłosie (fragment)

27

Death metal

sądnie gospodarować obniżkami… W końcu najważniejsze, żeby się kręciło.

Dźwięk dzwonka przy drzwiach sprawił, że gwałtownie wy-rwany z zadumy handlarz prawie odstrzelił sobie dłoń. Boyd delikatnie odłożył rewolwer na miejsce.

Do lokalu weszła chuda, przygarbiona postać. Czyżby ko-lejny entuzjasta alternatywnych form płatności? Cecil dźwi-gnął się z krzesła, poprawiając dłonią rzadkie resztki fryzury i obrzucił klienta badawczym spojrzeniem. Włosy do połowy pleców, wytarte dżinsy i bluza z emblematem jednej z tych ha-łaśliwych, heavymetalowych grup. To był niewątpliwie ten, na którego czekał z rosnącą niecierpliwością – klient na nieszczę-sną, sześciostrunową femme fatale.

– Interesuje mnie gitara… – wybąkał chłopak.Tak jest! Cecil poczuł radość wymieszaną z poczuciem ulgi,

rozlewającą się po wnętrznościach. Ale nic nie powiedział – nie był w końcu żółtodziobem. Zachował spokój i spojrzał na chło-paka beznamiętno-pytającym spojrzeniem. Takim wzrokiem patrzą na klientów zmęczone życiem żony właścicieli stacji benzynowych przy mniej uczęszczanych drogach międzysta-nowych i nastolatkowie, którym rodzice każą zapracować na tygodniówkę w rodzinnym sklepie. Cecil ten specyficzny wyraz twarzy wypracowywał latami.

– …ta z wystawy. B.C. Rich – kontynuował młody.– Ach, Mockingbird, co? – Cecil pokiwał głową z wyrazem zro-

zumienia na twarzy. – Całkiem porządny sprzęt, muszę przyznać. Lita mahoniowa płyta, konstrukcja neck-through body. No i robio-na w całości u nas, w Ameryce, nie żadne tajwańskie gówno. – Boyd na instrumentach nie znał się za cholerę. Z wszystkich niewątpli-wych atutów gitary tylko ten ostatni coś mu mówił. Tekstów o ma-honiu, litej płycie i tajemniczym neck-through body nauczył się od znajomego muzyka, który przed laty pomógł mu w wycenie, gdy B.C. Rich pojawił się w jego lombardzie po raz pierwszy.

Page 28: Pokłosie (fragment)

28

Kacper Kotulak

– Jest uszkodzony?– Co? Nie, dlaczego?– Mogę? – Chłopak podszedł do wystawy i przejechał dłonią

po gryfie. Widocznie nie miał zamiaru wierzyć sprzedawcy na słowo.

– Proszę bardzo.Młody wziął gitarę. Uwadze Boyda nie mogło ujść, z jakim

nabożnym szacunkiem to zrobił. Chyba znał się na rzeczy, bo odprawiał te same co wszyscy rytuały, mające na pewno jakiś głębszy sens, który jednak dla Cecila pozostawał tajemnicą: podnosił instrument, oglądał pod różnymi kątami, kręcił klu-czami i potencjometrami…

– A jak z elektroniką? – zapytał chłopak, gdy skończył ob-dukcję.

– W najlepszym porządku.– Ma pan jakiś wzmacniacz? I kawałek kabla?Cecil teatralnie przewrócił oczami, ale zdjął z regału małego,

dziesięciowatowego Marshalla. Po chwili z trzeszczącego, tran-zystorowego pudełka popłynął głęboki, czysty dźwięk. Boyd, choć wiedział, że nic nie ma prawa nie działać, odetchnął z ulgą.

– Wygląda na to, że wszystko w porządku – mruknął chło-pak. – Więc co jest z nią nie tak?

– A ja tam wiem… – zełgał Boyd, wzruszając ramionami. Z Mockingbirdem było coś nie tak i on doskonale o tym wie-dział. Owo „coś nie tak” polegało na tym, że każdy nabywca po kilku dniach pojawiał się znowu, niemal błagając Boyda, by ten ponownie przyjął zastaw. A stary Cecil, korzystając z sytuacji, drapał się po głowie i mówił coś w stylu: Czy ja wiem…? Może za osiemdziesiąt… no, powiedzmy osiemdziesiąt pięć dolarów.

Każdy dotychczasowy posiadacz czarnego B.C. Richa zga-dzał się z nieopisaną radością i biorąc od Boyda pieniądze, nie-mal całował go po rękach, nie zważając na to, że dwa albo trzy dni wcześniej zapłacił za instrument trzy razy tyle.

Page 29: Pokłosie (fragment)

29

Death metal

– To czemu jest taka tania?– Boże. – Cecil wzniósł oczy, ku sufitowi, jakby tam właśnie

spodziewał się znaleźć Stwórcę. – Drogo – pytają, czemu tak drogo. Tanio – czemu tak tanio. Zwariować można. Bierzesz, czy nie?

– Dobra, dobra, biorę. – Postawienie sprawy jasno w odpo-wiednim momencie zawsze działało najlepiej. Chłopak wycią-gnął z kieszeni garść pomiętych banknotów i położył na ladzie dwóch Benjaminów Franklinów, Ulyssesa Granta i Alexandra Hamiltona. Boyd z radością włączył prezydentów do swej pry-watnej kolekcji.

Page 30: Pokłosie (fragment)

30

Nie bawię się w kupno psiej miski ani w marketową pogoń za przysmakami, kojcem i gryzakami. Atos dostaje jeden z talerzy zapełniony klasycznym biegiem przez lodówkowe półki. Część ze smakołyków trafia do mojego żołądka. Jemy i ogrzewamy się w o wiele przytulniejszych niż zwykle czterech ścianach.

Chcę mu zrobić zdjęcie, ale ucieka na sam dźwięk wysuwanego obiektywu. Bawi mnie ta jego strachliwość, a przy okazji rozczula.

– Trafił swój na swego – mówię, gdy przerażoną psinę budzi z drzemki burczenie własnego brzucha. – Później pójdziemy na spacer, to odbierzemy samochód – mówię do pupila, drapiąc go za sterczącym uchem. – Wracając kupimy jakieś żarcie.

Całość nie zajmuje nam wiele czasu. Atos w aucie czuje się lepiej niż na spacerze, grzecznie siedzi z tyłu i obserwuje mijane budynki, machając kikutem ogona.

– Nasze piękne Callan – mówię do niego, przyciszając radio. – Światowa stolica seksu, rozrywki i biznesu! Nieco zapomniana…

W tym momencie mój czworonożny pupil prycha i zaczyna kaszleć tak intensywnie, że aż zjechałem na pobocze. Nic mu jednak nie było, skończyło się na załzawionych oczach.

Wracamy do domu i robię mu posłanie ze starych ubrań i dwóch kanapowych poduszek. Pies patrzy na nie, na mnie, po czym uwala się w fotelu.

Czuję gotowość do pierwszej lekcji wychowawczej, do pró-by sił dwóch samców – co prawda odmiennych gatunków, lecz zbliżonych upodobań.

FhabhtannaMarek Zychla

Page 31: Pokłosie (fragment)

31

Fhabhtanna

Krzyczę, Atos nieśmiało warczy i zaczynam się śmiać, bo nagle rozumiem, że tak naprawdę wcale mi to nie przeszkadza. Pies zajmie fotel, ja kanapę, a gości żadnych i tak nigdy nie miewam. Rodzinę – a w zasadzie okruchy wspomnień, które po niej zostały – zgubiłem przeszło dwa tysiące kilometrów od Callan.

– Twój fotel, moja kanapa – mówię do spoglądającego na mnie ze zdziwieniem psa. – I wbrew pozorom ja tu rządzę. A jak się nie podoba, to będziesz mógł się do woli wylegiwać na trawie w ogródku – dodaję z najsurowszą w życiu miną.

Wydaje mi się, że Atos rozumie. Brakuje tylko, by pokiwał łbem.

– Będzie nam razem jak w raju! – Siadam na kanapę i włą-czam telewizję.

Przez następną godzinę wgapiamy się w jakiś mecz. Pies szczeka przy każdym golu.

***

Nad ranem budzi mnie hałas na dole. Niezbyt głośne szuranie, denerwujące postękiwania, głuche stuknięcia, raz na jakiś czas krótki szczek. Dobiegają z salonu, gdzie przecież śpi – więc i stróżuje – Atos.

– Co jest? – wzdycham i zwlekam się z ciepłego łóżka. – Trzeba było kupić złotą rybkę.

Schodzę, zapalając po drodze wszystkie światła. Nie boję się, bo wygląda – a raczej brzmi – na to, że mój pupil coś kombinuje w tej swojej trójkątnej łepetynie.

Otwieram drzwi do salonu z impetem godnym godziny dwunastej, ale w południe. Uderzam w pstryczek, gotowy do karcenia, gdy dociera do mnie cała seria niepokojących ob-razów, a oprócz nich coś balansującego na granicy zapachu i smrodu. Mój nos gubi się w tej plątaninie.

Page 32: Pokłosie (fragment)

32

Marek Zychla

Pies leży na podłodze, a na nim siedzi – chyba siedzi, bo w za-sadzie ciężko stwierdzić – jakiś stwór najbardziej przypo minający rozrośniętego koalę umorusanego błotem. Drugi, jeszcze więk-szy, stoi nad nimi z moim kapciem uniesionym nad głową – le-wym z pary tych o grubej podeszwie, w których wychodzę do ogródka.

Ja gapię się na nich, oni na mnie, wspomniane stwory jakimś takim gadzim wzrokiem, kapeć upada na panele, Atos jęczy – najprawdopodobniej z bólu, wiatr huczy w przewodzie komi-nowym, wykorzystując chwile względnej ciszy.

Cofam się wpierw o krok, później o dwa szybsze i wyciągam rurę od odkurzacza ze schowka pod schodami.

Intruzi najwidoczniej nie chcą, bym się wykazał. W dwóch skokach są już przy drzwiach do ogródka. Szeleszczą słowami w dziwnym języku, gestykulują energicznie w moim kierunku. Wreszcie znikają z pola widzenia, przebijając się niczym mały taran przez płot.

– Co to było? – Dziwię się, kucając przy czworonogu.– Szfurle – jęczy psisko. – To były pieprzone Szfurle.

***

Czmychnąłem do kuchni, drzwi zabarykadowałem krzesłem i zabrałem się za przesuwanie lodówki.

– Psy nie mówią… – powtarzam sobie, a chłodziarka ani drgnie, wypełniona po brzegi żarciem z pobliskiego marketu.

Siadam na podłodze wyczerpany i roztrzęsiony. Zaciskam powieki i modlę się do Boga, w którego nie wierzę od lat, by to był tylko sen. Niczego mu nie obiecuję, no co najwyżej jedną, góra dwie wizyty w kościele. Jestem bliski zgodzić się nawet na spowiedź.

– Mój Boże, Ojcze mój jedyny… – powtarzam w kółko te słowa jak mantrę. – Wiem, że grzeszyłem!

Page 33: Pokłosie (fragment)

33

Fhabhtanna

– Dobry Boże nie pomoże! – Słyszę warknięcia zza drzwi i jakieś drapanie. – Wpuść mnie, poszczekamy sobie i jakoś to będzie.

Ani mi się śni, chociaż nie mówię tego na głos.– Skąd znasz polski?! – Z tym jednym nie wytrzymuję.– Podróżowałem.Drażni mnie to psisko, przeraża, ale i… bawi tymi bzdurny-

mi odpowiedziami.– Potrzebuję twojej pomocy – odzywa się Atos. – Szfurle

wrócą i nie będą chciały z nami gadać.Podnoszę się trochę wbrew sobie, opieram o kuchenny stół

i myślę. Dumam nad wydarzeniami ostatnich godzin, starając się połączyć ze sobą fakty tak, by zlepić je we w miarę logiczną całość. Innymi słowy gram na czas, a w łepetynie rozrasta się pustka.

– Koale to Szfurle, a ty kim jesteś?– Psem, w dodatku rasowym. Niemiecka robota!– Psy nie mówią.– Nie wszystko daje się wyszczekać.Zaśmiałem się, Atos też, tylko tak jakoś upiorniej. Odsuną-

łem to, co przysunięte. Klamka z pozycji horyzontalnej opadła i do kuchni, na tylnych łapach, wszedł mój pupil.

– Możesz tego nie robić – poprosiłem, bo wyglądał przera-żająco i tak bardzo ludzko. – Wystarczy mi na dziś cyrkowych popisów, poza tym widać ci ptaka.

– Oni mnie znaleźli, Jurku – mówi Atos, opierając łokieć o stół. – Zbyt długo szukali, żeby wystraszyć się jednego czło-wieka.

W tym samym momencie czujemy dym. A nie ma dymu bez…

Page 34: Pokłosie (fragment)

34

Kacper Kotulak

Rocznik ‘91, olsztynianin, z wykształcenia inżynier geodeta. Pierwsze lite rackie kroki stawiał na portalu Fantastyka.pl. Na papierze debiutował opo wiadaniem Full Plastic Jacket (an-to logia Toystories, wyd. Morpho, 2014). Publikował również w antologii Małe problemy wielkich bohaterów (wyd. Craiis, 2014), a także na portalu ExFabula.

Paulina J. Król

Urodzona w Halloween 1985 roku. Cierpi na swoiste rozdwo-jenie osobowości – z wykształcenia jest leśnikiem, a w wol-nym czasie wyżywa się twórczo jako recenzentka i nałogowa czytelniczka. Okazjonalnie także autorka opowiadań i wierszy, kino- i kingomaniaczka. Zadebiutowała w cyfrowej antologii Zombiefilia, publikowała również m.in. w „Horror Masakrze” i „Krypcie”. Mieszka u wrót Puszczy Białowieskiej. Stephen King, imiennik jej dziadka, Stefana Króla, jest dla niej literac-kim bóstwem.

Autorzy

Page 35: Pokłosie (fragment)

35

Jarosław Turowski

Urodził się w 1990 roku, mieszka w Abramowie, na Lubelsz-czyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie opowiadania oby-czajowe. Redaktor magazynu literacko-kulturalnego „Via-Ap-pia”. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Zafascynowany prozą Stephena Kinga, Cormaca McCarthy’ego, Clive’a Barkera i Dana Simmonsa. Oddany fan sagi Kinga o Rolandzie Rewol-werowcu i Mrocznej Wieży.

Juliusz Wojciechowicz

Rocznik ‘77 rodem z Lublina, prozaik ukierunkowany na litera-turę fantastyki, grozy, obyczajową. Niepoprawny bibliofil twór-czo skupiony na krótkich formach. Współautor książek: Czło­wiekiem jestem – zbiór opowiadań (Morpho, 2013), Toystories – zbiór opowiadań (Morpho, 2014), Księga wampirów – zbiór opowiadań (Studio Truso, 2014). W przygotowaniu (2015): City 3 – antologia grozy miejskiej (Forma, 2015), Bizarro dla zaawansowanych (Niedobre Literki, 2015), Horror na Roztoczu 2 (Alter Manes, 2015). Publikuje również w czasopismach i lite-rackich portalach internetowych, m.in: „Horror masakra”, „Via Appia”, Niedobre Literki, Szortal, Ex Fabula.

Page 36: Pokłosie (fragment)

36

Marek Zychla

Od siedmiu pulchniutkich lat mieszka w Irlandii, gdzie zaj-muje się księgowością w niewielkim domu kultury – otoczony artystami wszelakiej maści (z mniej lub bardziej mi znanych zakątków świata). W kraju ukończył studia na Wydziale Biolo-gii Poznańskiego Uniwersytetu, jednak na tym zakończyła się jego przygoda z lasami Wielkopolski. Pożegnali się zapachem grzybów… Pisze od święta i w weekendy – coraz rzadziej, ale za to z niesłabnącą miłością do literatury. Stuka w klawiaturę zawsze w otoczeniu dwóch hałaśliwych brzdąców i kochającej żony. Kibicuje drużynie piłkarskiej z Liverpoolu, słucha muzyki z poprzedniego stulecia, a czyta najchętniej arcydzieła Stephena Kinga, Clive’a Barkera, China Mieville’a i Terry’ego Pratchetta. Z rodzimych (współczesnych) pisarzy „fantastycznych” naj-większym szacunkiem darzy Annę Kańtoch, Łukaszów: Orbi-towskiego i Malinowskiego oraz Cezarego Zbierzchowskiego – ich powieści trafiają na najwyższe półki jego serca.

Page 37: Pokłosie (fragment)
Page 38: Pokłosie (fragment)

www.gmork.pl fb.com/wydawnictwo.gmork

Pięcioro autorów przybywa do literackiego zamczyska grozy, by od-dać hołd swojemu mistrzowi. Uśmiechają się do niego, prawią uprze-jmości, kłaniają się nawet, ale nikt na dworze nie daje się oszukać. Bo gdy zapada noc, pisarze szepczą, knują i marzą, jakby tu i dla siebie wykroić bogate lenno, diadem, a może i samą koronę króla Stefana. Gra o tron będzie długa, ale kości już zostały rzucone.

Łukasz Malinowski

Hołd to niezwyczajny, bo autorzy opowiadań zebranych w Pokłosiu od-naleźli w Stephenie Kingu to, co najlepsze, a niekoniecznie oczywiste. Zamiast schematycznego straszenia mamy tu nostalgię za utraconym dzieciństwem, zamiast duchów – snute gawędziarskim tonem opo-wieści o życiu, wreszcie – zamiast gotyckich motywów – obserwację socjologiczną. Prawdziwy destylat z króla horroru!

Krzysztof Maciejewski

tylko w :PRZEDSPRZEDAŻY

darmowa wysyłkae-book gratis

www.gmork.pl

Page 39: Pokłosie (fragment)

Wszystkie Białe Damy

Trzynaście mrocznych opowiadań z pogranicza grozy i urban legend utrzymanych w nastroju ghost story. Historie o duchach, duszachi strzygach, które zawsze czegoś chcą i nie zawsze jest to zemsta. Co może stać się z Darem, który miał ratować ludzkie życie, gdy się go nie-właściwie wykorzysta? Czy słuszny cel zawsze uświęca środki? Ile są warte nasze wartości, kiedy świat okazuje się zupełnie inny niż przy-puszczaliśmy? A Ty co byś zrobił na miejscu bohaterów?

www.gmork.pl fb.com/wydawnictwo.gmork

„Piotr Borowiec elegancko wpisuje się w pewną lukę polskiego horroru – tak naprawdę do tej pory takie fajne ghost story pisał chyba tylko Stefan Darda.”

Bogdan Ruszkowski

„razem upiornej niezwykłości miejskiej grozy, rozpłyną się czytając Wszystkie białe damy Piotra Borowca.”

Alicya Rivard

Romantyczne dusze, poszukujące finezyjnej, sentymentalnej, a za-