Click here to load reader
Upload
vudung
View
212
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
Zaprojektuj swoje szczęście
Autor tekstu: Miłada Jędrysik
Tekst ukazał się w magazynie “Książki” maj, 2015
„Jestem szczęśliwy” - mówi hinduski rikszarz Manoj Singh i szczerzy krzywe, zapewne z powodu
niedożywienia, zęby. Kilku z przodu zresztą mu brakuje. „Mój dom jest w porządku. Z jednej strony
jest otwarty i jest przyjemnie, gdy powietrze wpływa do środka. Gdy jest monsun, deszcz wpada do
wnętrza. Ale poza tym mieszka nam się dobrze”.
Dom Singha znajduje się w kalkuckich slumsach i według naszych standardów w ogóle nie zasługuje
na miano „domu”. To sklecony z byle czego szałas, przykryty błękitnymi plastikowymi płachtami,
takimi, jakich używamy na przykład do osłonięcia mebli ogrodowych na zimę. Singh wstaje o piątej
rano, myje się oblewając wodą z wiadra przy brudnym strumieniu i wsiada na rozlatujący się rower.
Jedzie do pracy.
W kolejnym ujęciu ciągnie przez błotniste wertepy rikszę z pasażerem. To nie jest żadna rowerowa
riksza. Ciągnie ją tak, jak koń pociągowy ciągnie wóz. „Pasażerowie często nas atakują, zwłaszcza
pijani. Ale nigdy się z nimi nie kłócę, bo jutro nie pojechaliby moją rikszą” - opowiada Singh, a wtedy
kobiecy głos z offu dodaje: „Czy to nie zaskakujące, że według niedawno przeprowadzonej ankiety
ten rikszarz, Manoj Singh, okazał się tak szczęśliwy jak przeciętny Amerykanin?”
Tak zaczyna się “Happy”, nagradzany i szeroko komentowany film dokumentalny z 2012 r. Jego
autor, amerykański reżyser Roko Belic, szuka odpowiedzi na pytanie, co to jest szczęście i jak być
szczęśliwym, na wielu kontynentach i u wielu ludzi.
Nie trzeba ankiet, żeby wiedzieć, że hinduski rikszarz, któremu przypadło żyć niemal na samym dnie
drabiny społecznej, niczego przed kamerą nie udaje. Wystarczy spojrzeć w jego rozluźnione, śmiejące
się oczy. On naprawdę jest szczęśliwy. Najłatwiej byłoby stwierdzić, że jest kompletnym idiotą,
jakimś skrzyżowaniem Polyanny z Kandydem. Według naszych standardów jego życie musi być
przecież okropne. Przecież do szczęścia potrzebny jest dom z ogródkiem, dwa samochody w garażu i
dzieci zdobywające pierwsze lokaty w szkole.
O szczęściu można rozprawiać bez końca. Połowa sztuki, jaką stworzyła ludzkość, jest o szczęściu (a
druga połowa, a może i więcej, o nieszczęściu). Można je odczuwać trzymając w ręku ciepłą jeszcze
broń (Beatlesi) albo wdychając zapach napalmu o poranku (Francis Ford Coppola). Grek Zorba był
szczęśliwy, kiedy widział szczególnie piękne katastrofy. Tyle, jeśli chodzi o sztukę, ale nad kwestią
szczęścia głowili się przede wszystkim filozofowie i kapłani, a w ostatnich latach rozwinęła się cała
gałąź psychologii poświęcona jej badaniu.
Zabrali się też za nią politycy - Bhutan już w latach 70. ubiegłego stulecia wprowadził u siebie
wskaźnik nazwany Szczęściem Narodowym Brutto, żeby mierzyć nie tylko bezduszny produkt
krajowy, ale coś bardziej ulotnego, za to prawdopodobnie ważniejszego. Jeśli się bowiem zastanowić,
co innego mogłoby być celem dobrego władcy, jeśli nie dobrostan i rosnące zadowolenie z życia jego
poddanych/obywateli? A to niekoniecznie przekłada się bezpośrednio na wzrost PKB. Stany
Zjednoczone na przykład w rankingach najszczęśliwszych krajów na świecie plasują się poza pierwszą
dziesiątką.
Król Bhutanu Jigme Singye Wangchuck, który ten miernik zaproponował, wywiódł go z tradycji
buddyjskiej, w której wyzbycie się doczesnych pragnień jest warunkiem zmniejszenia wpisanego w
naszą egzystencję cierpienia. Oblicza się go na podstawie kilkudziesięciu zmiennych, ale filary SNB
to zrównoważony rozwój, zachowanie i promowanie wartości kulturowych, ochrona środowiska
naturalnego i dobre rządzenie. Bhutanowi pozazdrościły inne kraje, także te, które - w porównaniu z
tym górskim królestwem - mają bardzo wysokie PKB na głowę mieszkańca. Od 2012 r. jedna z agend
ONZ zamawia więc corocznie u międzynarodowych ekspertów pod przewodnictwem Jeffreya Sachsa
World Happiness Report. Tworząc swój indeks szczęścia specjaliści od ekonomii, psychologii i
statystyki wzięli pod uwagę nie tylko to, co ludzie deklarują na temat swojego dobrostanu, ale i inne
czynniki, m.in. oczekiwaną długość życia w zdrowiu, postrzeganie korupcji w otoczeniu, PKB na
głowę mieszkańca, więzy społeczne. W peletonie tego indeksu znalazły się wyłącznie zamożne kraje
europejskie i Kanada. Ostatnia piątka to Rwanda, Burundi, Republika Środkowoafrykańska, Benin i
Togo, czyli afrykańskie państwa zmagające się z konfliktami, głodem i zapaścią gospodarczą.
Bogatsi i zdrowsi czują się generalnie szczęśliwsi od biednych i chorych - nawet jeśli pominiemy
„twarde” dane, takie jak PKB, to z badań wynika korelacja między stopniem zamożności a poczuciem
satysfakcji z życia. Ale znowu, nie tylko o PKB tu chodzi. Na pierwszym miejscu w oenzetowskim
rankingu najszczęśliwszych narodów znalazła się bowiem Dania, a zaraz za nią Norwegia, Szwajcaria,
Holandia, Szwecja, Kanada i Finlandia. Czyli wszystkie kraje skandynawskie plus bogate kraje
Zachodu, które wyróżnia... no właśnie, co?
Za rządów premiera Davida Camerona zaczęto badać, czy szczęśliwi są Brytyjczycy. Z dość
zaskakującymi rezultatami. W badaniu National Well-Being (Narodowego Dobrostanu) najszczęśliwsi
okazali się bowiem mieszkańcy Hebrydów Zewnętrznych, Orkadów i Szetlandów, czyli miejsc
najbardziej odległych. Szaroście i brązy stromych skał, uboga roślinność i wiatr przewiewający te
archipelagi z lewa na prawo i z prawa na lewo. Szkockie wyspy, z których można pomachać Arktyce,
znowu nie wydają się najbardziej idealnym miejscem do zamieszkania, nie mówiąc o byciu
szczęśliwym. A jednak. Chyba wszyscy się już domyślili, że w Bhutanie, którego władze do 1999 r.
zabraniały mieszkańcom posiadania telewizorów i dostępu do internetu prawdopodobnie ludzie
również są szczęśliwsi niż w Londynie (Bhutanu nie ma w rankingu ONZ).
Najnowsze dzieło Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, inspirowana dramatem Krasińskiego „nie-
boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!” w krakowskim Starym Teatrze kończy się
przejmującym monologiem rozpisanym na dwa głosy. Doskonałe Dorota Pomykała i Marta
Nieradkiewicz wyznają absolutne przerażenie współczesnym życiem, w którym do apokaliptycznych
rozmiarów urasta koszmar tkwienia w niekończącym się korku na autostradzie podczas wyjazdu z
dziećmi na ferie. Kto przeżył, ten wie.
Nigdy nie byłam na Szetlandach, ale pewnie nie ma tam korków i ciągłej pogoni za sukcesem i
pieniędzmi. Czyli za tym, co wyobrażamy sobie jako szczyt szczęścia, a wiąże się z nieustannym
lękiem, czy uda się zarobić na kolejną ratę kredytu w szwajcarskich frankach. Bowiem recepta na
szczęśliwe życie, jaka wyłania się z tych wszystkich rankingów i z „Happy” Belica nie jest
oryginalna. Jakby nie mierzyć i nie badać szczęścia, jakiej nie szukać odpowiedzi u filozofów i
kapłanów, to jest ona przed nami na wyciągnięcie ręki: w ludowych mądrościach, baśniach i
porzekadłach. Można ją zawrzeć w jednym zdaniu: „pieniądze szczęścia nie dają”, a właściwie
„pieniądze to nie wszystko”.
I jeszcze coś z klasyki: „Rodzina nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma...” Psychologowie, którzy
wypowiadają się w „Happy”, podkreślają, że człowiekowi do szczęścia potrzebne są przede
wszystkim silne więzy z otoczeniem. Jedna z bohaterek filmu, amerykańska farmerka, której twarz
zdeformowała ciężarówka, jest szczęśliwsza teraz, niż kiedy była piękna i młoda - bo znalazła
wreszcie mężczyznę swego życia. Szczęśliwa jest też francuska rodzina z Cajun, która nie dba o
bogactwo, ale o to, żeby regularnie się spotykać całą bandą. Żywią się tym, co sama, wyhoduje,
wyłowi albo upoluje - w scenie z „Happy”, siedzą wszyscy przy wielkim drewnianym stole na
świeżym powietrzu, pod drzewami, a przed nimi leży ogromny stos homarów. Jedzą oczywiście
rękami i maczają różowe mięso w majonezie. To musi być szczęście absolutne.
Belic jedzie też na japońską wyspę Okinawę, która znacząco odróżnia się do reszty państwa. We
wszystkich badaniach wskaźniki zadowolenia z życia są tam wysokie, w odróżnieniu od reszty
Japonii, gdzie pikują w dół. Okinawczycy są też najbardziej długowieczni - na wyspie żyje najwięcej
stulatków na świecie. Zwłaszcza jej wiejskie okolice ominął pęd do powiększania PKB, który dopadł
Japonię po II wojnie. Przetrwały tam tradycyjne więzi społeczne - starsi wiekiem mieszkańcy wyspy
mają do dyspozycji centra dziennego pobytu, w których razem świętują, obchodzą żałoby, pokazują
młodym, jak składać origami. Istnieje tu też tradycyjny ludowy zespół, w którego skład wchodzi
młodzież z wyspy. Buduje poczucie międzypokoleniowej solidarności.
Duża rola lokalnej wspólnoty odpowiada też zapewne za wysokie miejsca krajów skandynawskich i
szkockich archipelagów w „szczęśliwych sondażach”. Samotnością współczesnego człowieka
Zachodu straszy nas Michel Houellebecq. W jego najnowszej powieści „Soumission” receptą na
wyjście z kryzysu jest islam, bądź co bądź kładący wielki nacisk na wspólnotę, ummę. Jego
wyznawcy płacą jednak za tę solidarność cenę całkowitego przekreślenia emancypacji kobiet i
zlikwidowania jeszcze paru republikańskich wolności.
A jeśli już mowa o islamie i ummie, jednym z najważniejszych obowiązków pobożnego muzułmanina
jest pomaganie innym. Tu psychologia znajduje wspólną płaszczyznę z religią, bo psycholog powie,
że bez tego nie ma szczęścia. Po prostu czujemy się lepiej, gdy pomagamy. Nauka tłumaczy to jako
transakcję zwrotną - jeśli ja pomogę tobie, to może ty kiedyś pomożesz mi. W filmie „Happy” ten
czynnik szczęściotwórczy ilustruje opowieść o byłym bankierze, który rzucił wszystko i ruszył do
slumsów Kalkuty, żeby nieść pomoc umierającym. Trudno jednak zaoferować mieszkańcom krajów
rozwiniętych tak ekstremalną receptę.
Na ratunek samopoczuciu kapitalistycznego niewolnika w jego złotej klatce pośpieszyła więc
psychologia behawioralna. Lubię ją. Pomysł, żeby wydobywać się z udręki codzienności zmieniając
swoje zachowanie małymi kroczkami, jest przyziemny, ale praktyczny i realistyczny. Terapia
behawioralna nie obiecuje zbawienia ani nirwany, ale szybko daje wymierne rezultaty.
Psycholog behawioralny Paul Dolan, ekspert od szczęścia, jest jednym z tych rzadkich autorów
książek popularnonaukowych, do których natychmiast odczuwa się sympatię. Zapewne dlatego, że
sam jest najlepszym dowodem na skuteczność swojej teorii. Na uczelni London School of Economics
nazywają go Profesor Happy (Profesor Szczęście). Swą książkę „Happiness by Design” zaczyna od
wyznania, że przez lata jego największym problemem było jąkanie się - rzeczywiście w tym zawodzie
przypadłość dość kłopotliwa. Opowiada, jak to dla niego problemem być przestało dzięki
zastosowaniu w życiu rezultatów własnych naukowych badań. To bardzo zabawna historia, dlatego
zostawiam ją na pointę tekstu - wytrzymajcie jeszcze trochę. Potem dowiadujemy się, że profesor ma
trzy pasje: rodzinę i naukę, co dość oczywiste, ale także... kulturystykę. Nawet przeprasza na koniec,
że ciągle wtrąca dygresje na temat własnych i diety kulturysty, ale nie może się powstrzymać. Po
prostu odczuwa głęboką życiową satysfakcję z faktu, że skutecznie, cierpliwie, systematycznie pracuje
nad swoim ciałem i widzi postępy.
Szczęśliwy naukowiec-kulturysta w hipsterskich białych okularach i z sześciodniowym zarostem, w
dodatku wcale niewysławiający się z grzecznym oksfordzkim akcentem, bo pochodzi z londyńskiej
klasy niższej - jak tego nie kupić?
Dolan rozróżnia pomiędzy dwoma ważnymi komponentami szczęścia – przyjemnością i celem. To
współczesna wersja „rachunku szczęśliwości” angielskiego filozofa z przełomu XVIII i XIX w.
Jeremy’ego Benthama. Według Benthama za każdym ludzkim działaniem kryje się pęd do
przyjemności i próba uniknięcia przykrości. Na przykrość, np. pracę, człowiek przystaje tylko wtedy,
kiedy wie, że potem przyniesie mu ona przyjemność – zapłatę. „Rachunek szczęśliwości” skrytykował
John Stuart Mill (skądinąd chrześniak Benthama), który próbował wprowadzić do niego komponent
moralny – jego zdaniem „hedonistyczne” przyjemności mają niższą rangę niż te, które dają prawdziwe
szczęście, jak harmonijne życie rodzinne, czy praca dla społeczności. I nie można złożonej ludzkiej
natury redukować tylko do tych pierwszych.
Dolan pośmiertnie godzi obu filozofów: na skali jego skali szczęścia można przesuwać podziałkę
oddzielającą cel od przyjemności. Szczęście nastolatków składa się w większym stopniu z
przyjemności. Szczęście ludzi posiadających dzieci – wie to każdy, kto próbuje pogodzić pracę z
wychowaniem chorujących, buntujących się, znudzonych i wchodzących na głowę maluchów – w
większym stopniu z celu. Ale w ostatecznym rachunku to ci posiadający dzieci będą – generalnie -
bardziej szczęśliwi, choć taka odpowiedź może paść z ich strony dopiero, gdy dzieci dorosną. Nie
dziwi też chyba, że zapytane o opiekę nad dziećmi kobiety częściej od mężczyzn odpowiadają, że
przyświeca im poczucie celu, a nie przyjemność. Wystarczy porównać to z czasem, jaki jedna i druga
płeć poświęca temu obowiązkowi.
Dolan mierzy też szczęście inaczej, niż zwykło się to robić w wielkich światowych badaniach. Rozbija
je na poszczególne momenty i sytuacje. Uważa, że jeśli zapyta się człowieka, czy jest szczęśliwy, to
jego odpowiedź nie jest miarodajna, bo będzie to pytanie o to, co myślimy na temat swojego stanu
ducha w danym momencie. Tymczasem nastrój potrafi się zmieniać bardzo szybko. Z wielu badań
wynika, że wydaje nam się, iż cierpienie - na przykład z powodu rozwodu - odczuwamy o wiele
dłużej, niż naprawdę odczuwamy w rzeczywistości. Dlatego między innymi z inicjatywy Dolana do
brytyjskiego badania National Well-Being trafiły pytania o poziom zadowolenia i poziom stresu w
danym momencie (albo wczoraj).
“Kluczem do szczęścia jest to, żeby poświęcać więcej uwagi temu, co czyni nas szczęśliwymi, a mniej
temu, co nas szczęśliwymi nie czyni” - pisze profesor Szczęśliwy. Ale nie chodzi mu o to, żeby żyć
chwilą, wdychać słoną morską bryzę czy podziwiać kiczowaty zachód słońca. Raczej o to, żeby tak
zorganizować sobie życie, by uwolnić uwagę i usunąć przeszkody z jej drogi. Żeby uczynić te rzeczy,
które są naprawdę dla nas ważne, istotnymi, ale nie myśleć cały czas: chcę być szczęśliwa, muszę być
szczęśliwy. I nie gonić za czymś, co wcale nam szczęścia nie daje. Dolan posiłkuje się tu badaniami
swojego mentora i przyjaciela, noblisty Daniela Kahnemanna, m.in. na temat „efektu skupienia”, czyli
błędu poznawczego, który powoduje, że ludzie oceniając swoje szczęście i zadowolenie przywiązują
się zbyt dużą wagę nie do tego, co naprawdę jest użyteczne. Na przykład uważają, że w bardzo dużym
stopniu uszczęśliwi ich bogactwo, tymczasem bogaci wcale nie są o wiele szczęśliwsi od biednych –
patrz Manoy Singh.
Proste ćwiczenie, które autor proponuje na początek: wypisanie sobie rzeczy, które są dla nas ważne i
ocenienie ich w skali 1-10 (z uwzględnieniem przyjemności i celu) pozwoli zobaczyć, jakie rzeczy
naprawdę czynią nas szczęśliwymi, a które są rezultatem błędu poznawczego. Może się więc okazać,
że niepotrzebnie martwimy się tym, iż za rzadko w porównaniu do naszych znajomych uczestniczymy
w hucznych potańcówkach w piątek wieczorem, podczas gdy tak naprawdę najlepiej spędza nam się
wolny czas przy książce z lampką wina.
Dolan proponuje, żebyśmy świadomie tak przeorganizowali nasze otoczenie, żebyśmy nie musieli
uwagi zwracać na rzeczy, które przeszkadzają nam w szczęściu, za to na samo szczęście - tak. To mają
być małe działania, które przestaniemy w ogóle zauważać, kiedy już je zaplanujemy. A trzeba je
zaplanować w taki sposób, żeby zminimalizować stres i wysiłek, jaki nam towarzyszy, kiedy staramy
się osiągnąć jakiś wymarzony cel - schudnąć, zdrowiej się odżywiać, uprawiać sporty. A więc jeśli
chcemy skończyć z pożeraniem hamburgerów z fastfoodu, to najprościej będzie zmienić drogę z pracy
do domu i z domu do pracy i omijać McDonalds’y (kolektywna mądrość odkryła to już dawno: „co z
oczu, to z serca”). Spędzajmy więcej czasu z ludźmi, których lubimy, niż z tymi, których nie lubimy,
po co się stresować? Nie dajmy się wprowadzić w poczucie winy internetowi, do którego ciągle
zaglądamy zamiast pracować - wydzielajmy go sobie w małych dawkach. Jeśli chcemy schudnąć, to
może wchodźmy na wagę co drugi dzień, a nie tylko raz w tygodniu, żeby częściej widzieć postępy.
W ten sposób odchudzanie będzie dla nas istotne, a ewentualne potknięcie po drodze nie tak bolesne.
Zdaniem Profesora Szczęśliwego cała sztuka polega na tym, żeby te działania rzeczywiście wymagały
od nas niewielkiego wysiłku. Jeśli nam się wydaje, że nie jesteśmy w stanie wygospodarować czasu
na pomaganie innym, to niech to będzie na początek kwadrans w tygodniu. Piętnaście minut zawsze
się znajdzie.
Ten minimalizm początkowego bodźca to pomysł z innego psychologicznego bestsellera „Nugde”
(Kuksaniec) Richarda Thalera i Cassa R. Sunsteina. Teoria kuksańca, którą zainteresowały się też
nauki polityczne i ekonomia, zakłada, że od pisanych wielkimi literami zakazów, nakazów, krwawych
reform bardziej skuteczne są subtelne, odwołujące się do podświadomej uwagi sugestie. A więc jeśli
twórcy polityk publicznych chcą walczyć ze śmieciowym jedzeniem, to więcej osiągną, jeśli w
sklepach owoce będą wykładane na wysokości oczu, niż zabraniając śmieciowego jedzenia w ogóle.
Teoria kuksańca zrobiła oszałamiającą karierę. David Cameron i Barack Obama próbują ją
wykorzystać do zmian społecznych zachowań w Wielkiej Brytanii i w USA. Obaj stworzyli
przyrządowe zespoły, których zadaniem jest opracowanie takich działań. Sceptycy twierdzą zaś, że nie
ma żadnych dowodów na to, żeby publiczne kuksańce przynosiły wymierne rezultaty. Ulubionym
przykładem autorów „The Nudge” jest wizerunek muchy na pisuarach w męskich toaletach na
amsterdamskim lotnisku Schiphol. Podobno ta muszka siedząca tuż na lewo od odpływu o 80 proc.
zmniejszyła rozpryskiwanie moczu poza pisuar – okazuje się, że jeśli tylko mężczyznom wskazać cel,
przystępują do ataku.
Postanowiłam i ja spróbować metody kuksańca. Nie jestem bowiem zbyt szczęśliwa w chwili, gdy
piszę te słowa. Jak zwykle spóźniam się z tekstem, jak zwykle stres, który towarzyszy pisaniu wciąga
mnie w zaklętą spiralę prokrastynacji (przepraszam, muszę pójść do łazienki po krem do rąk, nie mogę
pisać, jak mi się tak skóra na dłoniach ściąga, to bardzo rozpraszające). Na szczęście w książce Dolana
jest cały rozdział o prokrastynacji, bo autor słusznie rozpoznaje, że to jedna z bardziej uciążliwych
bolączek codzienności.
Podaje też niestety rezultaty badań, z których wynika czarno na białym, że studenci, którzy zostawiają
naukę na ostatnią chwilę, wypadają gorzej na testach. Nie ma więc wyboru, trzeba rozejrzeć się wokół
siebie i tak ustawić sobie życie, żeby zaczynać wcześniej i skończyć lepiej.
No dobrze. Wyłączyć Facebooka. Ściągnąć aplikację, która blokuje dostęp do mediów
społecznościowych na określony czas. Cieszyć się, że już jest 8 tys. znaków, zamiast się martwić, że
jeszcze brakuje 12 tys. Zaplanować termin rozpoczęcia pracy dwa dni wcześniej niż zwykle. Podzielić
pracę na mniejsze etapy, żeby po każdym mieć poczucie osiągniętego celu. Wchodzić na wagę dwa
razy w tygodniu. Jeść w domu, a nie na mieście. Nie kupować tyle jedzenia. Nie kupować słodyczy.
Nie chodzić w ogóle do sklepu. Zmienić trasę porannego biegu, żeby nie przechodzić koło sklepu.
Nastawić budzik na szóstą. Kupić sobie ładne ciuchy, żeby zachęciły do biegania. Wchodzić na wagę
co drugi dzień. Nie schodzić z wagi. Nie jeść. Poruszać się zawsze biegiem, jak włoscy fizylierzy na
paradach.
W takim momencie człowiek jest naprawdę bliski tego, żeby zacząć zazdrościć Manojowi Singhowi,
jego cudownej rodzinie i wspaniałym sąsiadom, którzy ubrali się odświętnie i towarzyszyli mu z
dumą, kiedy opowiadał o swoim szczęśliwym życiu.
To pewnie wszystko przez to, że nie wyłączyłam Facebooka…
Ale Paul Dolan przestał się martwić jąkaniem, kiedy wreszcie zapytał, co na ten temat sądzą inni
ludzie. Okazało się, że w ogóle tego nie zauważają. A on marnował swoją uwagę na coś zupełnie
nieważnego. To może ja też przestanę się martwić Facebookiem, kiedy zacznę go sobie racjonalnie
wydzielać – według badań najbardziej kreatywni są ci, którzy raz na godzinę robią sobie
kilkuminutową przerwę w pracy. Akurat na sprawdzenie, co nowego zapostowali znajomi.
Miłada Jędrysik
Tekst ukazał się w magazynie „Książki”