25

Steven Gerrard. Autobiografia legendy Liverpoolu

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Starali się o niego najbogatsi. Odmawiał Realowi Madryt, Bayernowi Monachium i Chelsea. Odrzucił nawet opiewającą na 13,5 miliona euro ofertę z Kataru. Wszystko po to, by pozostać wiernym Liverpoolowi. Nawet jeśli miało to oznaczać brak upragnionego mistrzostwa Anglii…

Citation preview

AUTOBIOGRAFIA LEGENDY LIVERPOOLU

SERCE POZOSTAWIONE NA ANFIELD

STEVEN GERRARD

AUTOBIOGRAFIA LEGENDY LIVERPOOLU

SERCE POZOSTAWIONE NA ANFIELD

STEVEN GERRARD

Dla mojej rodziny i przyjaciół

tłumaczenie: Radosław Chmiel,

Bartosz Sałbut

Kraków 2015

AUTOBIOGRAFIA LEGENDY LIVERPOOLU

SERCE POZOSTAWIONE NA ANFIELD

STEVEN GERRARD

My Story

Copyright © Steven Gerrard 2015The author has asserted his moral rights. All rights reserved

Original English language edition first published by Penguin Books Ltd, London

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015Copyright © for the Polish translation Radosław Chmiel,

Bartosz Sałbut 2015

Redakcja – Grzegorz KrzymianowskiKorekta – Piotr Królak

Projekt typograficzny i skład – Joanna PelcAdaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Rysunek na stronach tytułowych – Marcin KaraśFotografia na okładce – Paul Stuart

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach

publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015ISBN: 978-83-7924-528-4

NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl

www.wydawnictwosqn.pl

DYSKUTUJ O KSIĄŻCE /WydawnictwoSQN

/WydawnictwoSQN

/SQNPublishing/

/

/

N

Szukaj naszych książek również w formie

elektronicznej

k eej

Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.

7

prolog

Wyślizgując się z rąk

Liverpool Niedziela, 27 kwietnia 2014Siedziałem z  tyłu samochodu i  czułem, że łzy spływają mi po twarzy. Nie płakałem od lat, ale w  tym momencie, w  drodze do domu, nie mogłem się powstrzymać. Łzy ciągle napływały mi do oczu podczas tego słonecznego wieczoru w Liverpoolu. Było bardzo cicho, a my od-dalaliśmy się od Anfield. Nie pamiętam, ile trwała podróż. Nie jestem w stanie wam nawet powiedzieć, czy ulice były pełne samochodów, czy nie. W środku coś mnie dobijało.

Godzinę wcześniej chciałem zniknąć w  czarnej dziurze. Graliśmy u siebie mecz, który mógł zadecydować o mistrzowskim tytule. Wcze-śniej pokonaliśmy w domu Manchester City, bezpośrednich rywali do mistrzostwa. Mieliśmy na koncie 11 zwycięstw z  rzędu. Tylko jedna wygrana dzieliła nas od tego, żeby Liverpool mógł być prawie pewny pierwszego mistrzostwa Anglii od maja 1990 roku.

24 lata wcześniej, właśnie w maju, kończyłem dziesięć lat, a drużynę, której kibicowałem z moim tatą, prowadził Kenny Dalglish. Jej kapita-nem był Alan Hansen. To był również zespół McMahona i Molby’ego, Beardsleya i Rusha, Whelana i Barnesa.

Jako chłopiec, który w wieku ośmiu lat dołączył do Akademii Liver-poolu, marzyłem o wygraniu ligi przed The Kop*. Mój debiut przypadł

* The Kop – trybuna mieszcząca się za bramką na stadionie Anfield. Nazwa pochodzi od wzgórza Spion Kop, gdzie w dniach 23–24 stycznia 1900 roku rozegrała się bitwa w ramach drugiej wojny burskiej. Podczas tej bitwy zginęło

8

na rok 1998. Miałem wtedy 18 lat i nie wiedziałem, jak będę się czuł jako 33-letni mężczyzna płaczący na tylnym siedzeniu samochodu.

Byłem sparaliżowany, zupełnie jakbym stracił kogoś bliskiego.Nie próbowałem nawet powstrzymywać łez. Wydarzenia z tego po-

południa ciągle rozgrywały się w mojej głowie.W ostatniej minucie pierwszej połowy meczu przeciwko przebiegłej

Chelsea, którą José Mourinho nastawił tak, by przerwać nasz marsz ku chwale, coś się stało. To było proste podanie w moim kierunku w po-bliżu połowy boiska. Pozornie nic nieznaczący fragment meczu, chwila ciszy w czasie naszej pogoni za tytułem. Ruszyłem do piłki. Przemknęła mi pod stopą.

Wtedy nastąpił ten moment. Poślizgnąłem się. Upadłem na murawę.Piłka potoczyła się dalej i Chelsea rozpoczęła niszczycielski atak. Po-

zbierałem się z murawy i biegłem ile sił w nogach. Goniłem Senegalczy-ka Demba Ba, jakby od tego zależało moje życie. Wiedziałem, że go nie dogonię. To był beznadziejny pościg. Nie byłem w stanie go zatrzymać.

Ba strzelił gola. Było po wszystkim. Mój błąd okazał się bardzo kosz-towny.

Siedziałem w samochodzie z moją żoną Alex oraz jednym z moich bliskich przyjaciół, Paulem McGrattenem. Zawsze mówię na niego Gratty. Alex i Gratty próbowali mnie jakoś pocieszyć, mówili, że wszyst-ko się może zmienić, że zostało jeszcze trochę meczów do rozegrania…

Ale ja wiedziałem, że los tytułu jest teraz w rękach Manchesteru City i że jego piłkarze to wykorzystają. Nie będzie wielkiego powrotu Liver-poolu. Nie będzie ponownego Cudu w Stambule, kiedy to w 2005 roku przegrywaliśmy do przerwy 0:3 z AC Milanem w finale Ligi Mistrzów, a  jednak doprowadziliśmy do dogrywki i  zdobyliśmy Puchar Europy po rzutach karnych. Byłem sercem tamtej drużyny. Już wtedy nosiłem kapitańską opaskę. Strzeliłem pierwszego gola, który dał nam nadzieję na dogonienie Milanu. Całowałem i trzymałem puchar Ligi Mistrzów

w walkach wielu żołnierzy brytyjskich, którzy pochodzili z Liverpoolu (wszyst-kie przypisy pochodzą od tłumacza).

9

i całowałem go ponownie, zanim zrobił to ktokolwiek inny podczas tej magicznej nocy w Stambule.

Znałem dobrze smak zwycięstwa – tak samo jak poznałem gorycz porażki.

Przegrałem kolejny finał Ligi Mistrzów. Dwa lata później ponow-nie zmierzyliśmy się z  Milanem. Byłem jedynym zawodnikiem, któ-ry strzelał gole w finałach Pucharu Ligi, FA Cup, Pucharu UEFA oraz Ligi Mistrzów. Zagrałem ponad 100 razy w reprezentacji Anglii, grałem na mistrzostwach świata oraz na mistrzostwach Europy. Ciągle byłem kapitanem reprezentacji zmierzającej do Brazylii na mój ostatni wielki turniej.

Tymczasem w Liverpoolu wciąż trwa walka o sprawiedliwość dla ro-dzin naszych 96 fanów, którzy stracili życie podczas tragedii na Hillsbo-rough*. Był wśród nich mój dziesięcioletni kuzyn Jon-Paul Gilhooley. Niedawno minęło 25 lat od tej tragedii. Wreszcie zaczęto ujawniać kłamstwa i tuszowanie faktów. Odkrywanie prawdy trwało jednak zbyt długo.

Ciemność i światło, euforia i cierpienie – te wrażenia i uczucia są mi doskonale znane. W moim życiu zawsze szły w parze, osobno i zarazem nierozłącznie, niczym dwa słupki bramki na Anfield.

Liga angielska to zupełnie inna bajka. Chciałem ją wygrać z Liverpo-olem tak bardzo, że kiedy straciłem na to szansę, nie mogłem powścią-gnąć emocji; miasto, które kocham, jakby się rozmyło.

Pokonałem samego siebie. Moje myśli krążyły wszędzie. Zawsze tak miałem, wtedy jednak nie czułem, że jestem wobec siebie zbyt ostry lub zanadto krytyczny. W  ciągu całej swej kariery przeżyłem wiele wspa-niałych momentów i  osiągnąłem sukces wykraczający poza marzenia

* Tragedia na Hillsborough – 15 kwietnia 1989 roku w wyniku utraty kontroli nad tłumem przez policję oraz przepełnienia na trybunach zginęło 96 kibiców Liverpoolu. W wyniku katastrofy zmieniono prawo o bezpieczeństwie na sta-dionach, lecz do dziś żaden oficer policji ani głównodowodzący nie ponieśli odpowiedzialności za tę tragedię.

10

zafascynowanego piłką nożną chłopca. Grałem w meczach i strzelałem gole na turniejach, które należały do zupełnie innego świata niż Bluebell Estate w dzielnicy Huyton w Liverpoolu, gdzie dorastałem. Robiłem w życiu rzeczy, które oszołomiłyby mnie jako dziecko.

Dałem z  siebie Liverpoolowi absolutnie wszystko: podczas trenin-gów, w  prawie 700 meczach w  barwach klubu, poza boiskiem, jako część drużyny i  organizacji, jako członek społeczności i  mieszkaniec. Nie mogłem zrobić nic więcej. Wycisnąłem z siebie ostatnie krople am-bicji, pragnienia i nadziei. To jednak nie wystarczyło, by Liverpool zdo-był upragnione przez wszystkich mistrzostwo.

Zamiast zagrania długiego krzyżowego podania, które ułatwiłoby zdobycie gola, wykonania decydującego wślizgu czy umieszczenia piłki w siatce Marka Schwarzera, co przypieczętowałoby naszą wygraną, wy-wróciłem się. Chelsea zdobyła drugą bramkę w ostatnich minutach me-czu, ale najważniejszym momentem spotkania było moje poślizgnięcie.

Mamadou Sakho zagrywa mi piłkę. Ja tracę równowagę. Wywracam się.The Kop i całe Anfield śpiewało You’ll Never Walk Alone, lecz wtedy,

w samochodzie, czułem się bardzo samotny. Hymn Liverpoolu przypo-mina ci, żeby trzymać głowę wysoko, kiedy idziesz przez burzę. Przypo-mina ci, by nie bać się ciemności. Przypomina ci o tym, że kiedy brniesz poprzez wiatr i deszcz, które miotają i rozwiewają twoje marzenia, masz iść z nadzieją w sercu.

Nie miałem wtedy wiele nadziei. Widziałem siebie raczej zmierzają-cego ku samobójstwu.

Powiedziałem Alex, żeby zadzwoniła do mojego agenta Struana Mar-shalla, aby ten zarezerwował mi samolot. Musiałem się wyrwać z mia-sta. Nie mogłem pozwolić, aby moje trzy córeczki widziały mnie tak zestresowanego i załamanego, bo to by je zasmuciło. Musiałem znaleźć się w miejscu, gdzie byłbym tylko ja i Alex. Mógłbym wtedy spróbować pogrzebać gdzieś siedzący we mnie ból.

Słyszałem, jak Alex rozmawiała ze Struanem, wciąż jednak byłem oszołomiony. Samochód przyśpieszył i znów nastała cisza. Pogrążyłem

się we wspomnieniach o niesamowitym, ale jednocześnie bardzo bole-snym sezonie, o karierze pełnej miłości i szczęścia. Myślałem o tym, w jaki sposób znalazłem się właśnie w tym miejscu, na tylnym siedzeniu samochodu, z policzkami wilgotnymi od łez. Wiedziałem też, że nigdy już nie będę się czuł aż tak bardzo samotny.

12

1. IMPAS

Będąc małym chłopcem grającym każdego dnia w  piłkę na Ironside Road niedaleko naszego domu na osiedlu Bluebell Estate, stawałem się Johnem Barnesem. Być może był ode mnie starszy o 17 lat i miał inny kolor skóry, jednakże na tym kawałku betonu, który prowadził wprost pod nasze drzwi wejściowe, ja i  najwspanialszy zawodnik Liverpoolu byliśmy klonami.

Na naszej zamkniętej ulicy na osiedlu udawałem, że jestem taki jak Barnes – tak utalentowany, że nikt nie potrafi odebrać mi piłki. Dry-blowałem i strzelałem wspaniałe gole mojemu starszemu bratu Paulowi i jego kolegom, którzy byli ode mnie od trzech do pięciu lat starsi. Nie przebierali w środkach przy odbieraniu mi piłki, więc często lądowałem na ziemi, rozwalając sobie kolana. Nic sobie z tego jednak nie robiłem, wstawałem i znów byłem Johnem Barnesem na ulicy, która miała dla mnie większe znaczenie niż boisko piłkarskie.

Wszystkie znaki na niebie wskazywały, że między mną a Barnesem są podobieństwa. On nosił koszulkę z numerem 10 w Liverpoolu, a my mieszkaliśmy pod numerem 10. Obaj kochaliśmy piłkę. Obaj kochali-śmy Liverpool, choć Barnes trafił na Merseyside z  Jamajki przez Wat-ford, a ja się tutaj urodziłem.

Byłem małym, szczupłym dzieckiem. Równie często, jak Johnem Bar-nesem – wprawdzie bez wąsów, ale za to z taką samą liczbą strzelonych goli – bywałem też Peterem Beardsleyem; próbowałem dryblować i po-dawać, brakowało mi tylko jego akcentu z Newcastle. Byłem też Ron-niem Whelanem, zrównoważonym liderem pomocy, albo też Steve’em

13

McMahonem, twardym gościem i mistrzem panowania nad piłką, z ta-kim samym scouserskim* akcentem jak ja. Ćwiczyłem triki McMahona, kiedy biegałem przy linii bocznej. Mogłem to robić bez wytchnienia. Gwiazdy Liverpoolu należały do mnie, a  ja stawałem się nimi w  wy-obraźni podczas meczów na Ironside Road, kiedy to moi przeciwnicy byli więksi i  silniejsi ode mnie. Ale pokonywałem ich dzięki determi-nacji.

Miałem osiem lat, kiedy dołączyłem do szkółki Liverpoolu. Mój tata jeździł ze mną do nieistniejącego już centrum sportowego Vernon Sang- ster mieszczącego się w Stanley Park i obaj byliśmy z tego powodu nie-samowicie dumni. Ubierałem się w czerwone barwy drużyny i nie ob-chodziło mnie, że ja i  tata musieliśmy dojeżdżać dwoma autobusami w deszczu i  zimnie, a  zimą również w  śniegu. Czułem się wtedy tak, jakby każdy dzień był pełen słońca.

Wciąż jednak byłem dzieckiem i  kiedy czułem się zmęczony, tata zawsze starał się podnosić mnie na duchu. Bywały dni, kiedy przycho-dziłem do domu po szkole i mówiłem, że jestem zbyt wykończony, żeby jeszcze tłuc się dwoma autobusami do centrum sportowego, ale tata szybko ustawiał mnie do pionu. Przypominał mi, że nigdy nie mogę być zbyt zmęczony dla Liverpoolu.

– Dalej, przebieraj się, uczesz i jedziemy – mówił. Do czasu dojazdu do centrum sportowego czułem się ponownie naładowany.

Nigdy nie przestałem kochać Aldridge’a, Barnesa, Beardsleya, McMahona, Whelana i innych, lecz lata mijały i wraz z nimi zmieniali się moi boiskowi idole na Anfield. Ilekroć widziałem Robbiego Fowle-ra w ataku Liverpoolu i  jego magiczną koszulkę z numerem 9, stawa-łem się kolejnym zadurzonym w nim fanem, który marzy, by pewnego dnia móc zagrać z nim w  jednej drużynie. Robbie również pochodzi

* Scouse, scouser  – dialekt i  akcent języka angielskiego używany w  hrabstwie Merseyside. Mieszkańców Liverpoolu potocznie nazywa się scouserami. Nazwa wywodzi się od norweskiej potrawy lobscouse, która w XIX wieku była spoży-wana przez marynarzy i biednych obywateli Liverpoolu.

14

z Liverpoolu i dla nas, młodych chłopców ze szkółki, był bohaterem. Pochodzi z dzielnicy Toxteth i nadano mu przydomek „Bóg”. Wyobra-żałem sobie, jak moje podanie otwiera Fowlerowi drogę do bramki. By-łem przekonany, że we dwójkę bylibyśmy na boisku nie do zatrzymania.

To marzenie się spełniło. Nie występowałem z Robbiem wtedy, kie- dy znajdował się w najwyższej formie, ale byliśmy kumplami z boiska. Graliśmy razem i dla Liverpoolu, i dla reprezentacji Anglii.

W sierpniu 2013 roku, po 25 latach kariery w Liverpoolu i przejściu wszystkich szczebli w klubie, od juniora do kapitana zespołu wygrywa-jącego w Lidze Mistrzów, wciąż czułem tę samą ekscytację, która prze-pełniała mnie na Ironside Road i na Anfield. Może miałem 33 lata, ale wciąż byłem fanem. Ciągle kochałem Liverpool FC i  gwiazdy klubu, takie jak John Barnes, Robbie Fowler i Luis Suárez.

Podobnie jak w przypadku Barnesa i Fowlera, widziałem też cząstkę siebie w Suárezie. Luis również grał w piłkę na ulicy i przepełniała go ta sama obsesja co mnie. Nieważne, że jeden był z Montevideo, a drugi z Merseyside – podążaliśmy tą samą drogą. Futbol rządził naszym życiem.

Luis dołączył do Liverpoolu 31 stycznia 2011 roku. Podczas swojego pierwszego dnia w Melwood, naszym centrum treningowym, jego fik-sacja na punkcie piłki nożnej dosłownie odebrała mi mowę. Luis należy do tych osób, które grają dokładnie tak, jak trenują. Melwood w dżdży-sty wtorkowy poranek było dla niego dokładnie takie samo jak Camp Nou w  upalny sobotni wieczór. Suárez chciał wygrywać nasze gierki treningowe z  taką pasją, jakby grał o  trofeum Ligi Mistrzów czy mi-strzostwo świata. Jeśli jego drużyna przegrała podczas treningu, wracał do domu zły. Zawsze chciał wygrywać za wszelką cenę.

Uwielbiałem pasję, zaangażowanie i umiejętności techniczne Luisa. W  trakcie kariery grałem i  trenowałem z wieloma fantastycznymi pił-karzami, ale miałem też świadomość, że i ja się do nich zaliczam. Takie przekonanie jest potrzebne. Zawsze chciałem, aby do Liverpoolu dołą-czali najlepsi zawodnicy na świecie. Pragnąłem, by wznosili Liverpool na wyżyny, na których znajdował się wtedy, kiedy kopałem piłkę na

15

Ironside Road. Egoistycznie mówiąc, chciałem udowodnić tym wielkim piłkarzom ze światowej półki, że się od nich nie różnię.

Dzięki Luisowi Suárezowi Liverpool i  ja mieliśmy taką okazję. Za jego sprawą mogliśmy również rywalizować z napakowanymi pieniędz-mi Manchesterem United, Chelsea i Manchesterem City.

Na treningach i podczas meczów Luis ciągle udowadniał, że jest pił-karzem z innej galaktyki. Starałem się wznieść na jego poziom, ale był ode mnie lepszy.

Nie jest łatwo wybrać ulubionego kolegę z drużyny w ciągu 17 se-zonów. Kiedy jednak o tym myślę, odpowiedź nasuwa się sama. Na tej liście znajduje się czterech graczy z Liverpoolu i reprezentacji.

Pierwsi trzej pomogli mi stać się lepszym piłkarzem. Wszyscy mówią po hiszpańsku. Każdy z  nich wyzwala niesamowite emocje we mnie i w kibicach Liverpoolu.

Fernando Torres. Xabi Alonso. Luis Suárez.Wayne Rooney, kolejny scouser, choć niebieski nochal*, który

w 2004 roku zamienił Goodison Park, gdzie grał dla Evertonu, na Old Trafford w Manchesterze, zasługuje, by znaleźć się między nimi. Podczas zgrupowań i treningów reprezentacji Anglii oraz meczów kadry Wayne pokazywał ten sam talent i zaangażowanie.

Alonso. Torres. Suárez. Rooney.Barcelona ma obecnie w  ataku Leo Messiego, Neymara i  Suáreza.

Może mógłbym stworzyć własną orlikową drużynę marzeń: Alonso i Gerrard w środku pola, a z przodu Suárez, Torres i Rooney.

Suárez był prawdziwy. To nie jest wyimaginowany zawodnik z jakiejś drużyny marzeń. Biegał, naciskał na przeciwnika, walczył o piłkę i znów biegał, jednocześnie prezentując niesamowite zagrania i strzelając wspa-niałe gole. Gra przez dłuższy czas w jednej drużynie z Luisem to było jak bajka. Suárez oczarował mnie swoim talentem.

* Niebieski nochal (ang. Bluenose) – żartobliwe określenie kibica Evertonu.

16

Fernando był niemal równie utalentowany, jak Luis. Grałem z nim dwa lata i czułem się niezwyciężony. Zawsze wiedziałem, gdzie Torres jest na boisku, jaki będzie jego następny ruch. Nie jestem urodzoną

„dziesiątką”, ale przez te lata Fernando pomógł mi stać się właśnie takim piłkarzem. Mój najlepszy sezon to 2007/08, kiedy to grałem zaraz za Fernando na tej pozycji.

W  sezonie 2007/08 miałem imponujące statystyki. Strzeliłem 24 gole i zaliczyłem dziewięć asyst. Za każdym razem, kiedy wychodziłem z Fernando na boisko, byłem pewien, że albo on, albo ja zdobędziemy bramkę i wygramy mecz. To samo czułem z Suárezem i czasami z Ro-oneyem. Występowałem w  reprezentacji Anglii i myślałem, że mamy wielką szansę na zwycięstwo w meczu właśnie ze względu na Rooneya w składzie.

Michael Owen to kolejny wspaniały napastnik. Graliśmy ze sobą razem, kiedy byliśmy młodsi, a dla mnie jako pomocnika Michael był wymarzonym graczem występującym w ataku.

Ostatecznie jednak Luis przebija wszystkich. Szkoda, że nie miałem szansy, by występować z Suárezem, kiedy byłem młodszy i w czasie, gdy znajdowałem się w  swojej najlepszej formie. Prawdopodobnie byliby-śmy fenomenalni przez lata. Jeśli chodzi o Luisa, czuję odrobinę żalu tylko z tego powodu.

Oto jeden z przykładów tego, co Suárez dla mnie zrobił. 13 marca 2012 roku strzeliłem trzy gole Evertonowi na Anfield. To był pierwszy hat-trick w derbach Merseyside od 30 lat, od 1982 roku, kiedy to Ian Rush strzelił trzy gole na Goodison Park. Powiedziano mi również, że był to pierwszy hat-trick w derbach na Anfield od 1935 roku. Historia zawsze była częścią mojej miłości do piłki, lecz jeszcze bardziej fascy-nujące było to, że grałem owego wieczoru w jednej drużynie z Luisem Suárezem.

Zdobyłem wtedy całkiem ładne gole, to fakt, i zapamiętam ten mecz jako mój ulubiony na Anfield – nie tylko ze względu na to, że poko-naliśmy Everton. Uwielbiam wygrywać derby, ponieważ fani Evertonu

17

przez lata niesamowicie mnie wyzywali. Naprawdę mnie obrażali. Strze-lić ich drużynie trzy gole było niesamowicie słodką formą rewanżu za to wszystko. Stało się to zaś możliwe dzięki pozbawionej egoizmu magii Suáreza. To naprawdę rzadkie, by tak genialni piłkarze obdarowywali cię asystami i wypracowywali bramki, zamiast je zdobywać. Messi, przy całej swojej wielkości, też posiada ten dar.

Luis nie jest święty i nie jestem pewien, czy zrobiłby to samo dla Daniela Sturridge’a. Pomiędzy Danielem i Suárezem zawsze była nutka rywalizacji, jeśli jednak chodzi o mnie i ten mecz przeciwko Evertonowi, Luis zrezygnował ze swoich zwyczajów i pomógł Liverpoolowi i mnie zagrać po mistrzowsku.

Wszyscy ci ludzie, którzy piętnują Suáreza, a nigdy go nie spotkali osobiście, byliby zdziwieni jego gotowością do niesienia bezinteresownej pomocy oraz poświęcenia dla drużyny. Będzie zasuwał po całym boisku i błyszczał niczym diament. Ustrzeliłem hat-tricka, jednak to Suárez, bie-gając i  absorbując obrońców, dał mi taką możliwość. Wypracował mi dwa gole.

Mam wiele wspaniałych wspomnień związanych z  jego grą. Widy-wałem go codziennie, wiem, jak poświęcał się dla piłki. Nigdy nie od-wiedzał lekarzy. To prawdziwy wojownik. Ze względu na tę mentalność oraz odporność, która sprawiała, że nigdy nie opuścił treningu lub me-czu, stawiam Suáreza nad Torresem. Suárez strzela gole. Wypracowuje je. Jest twardy. Ciężko się przeciwko niemu gra. Z Luisem Suárezem w drużynie masz szansę pokonać każdego.

Centrum treningowe Melwood, West DerbyLiverpool, sierpień 2013Za każdym razem, kiedy patrzyłem na Luisa, coś w środku mnie bolało i czułem frustrację. Przez kilka dni miałem takie wrażenie, jakby ktoś mnie torturował. Trenowałem z pierwszą drużyną, a Luis pracował in-dywidualnie z trenerem od przygotowania fizycznego dwa boiska dalej. Czasami mógł podejść i poćwiczyć, ale tylko wtedy, kiedy kończyliśmy

18

zajęcia. Impas pomiędzy Liverpoolem i  Suárezem stawał się nieprzy-jemny.

Znajdowałem się między młotem a  kowadłem. Po jednej stronie klub z amerykańskimi właścicielami Fenway Sports Group, zarządzanej przez Johna Henry’ego i Toma Wernera, i nasz menedżer Brendan Rod-gers. Po drugiej, na końcu boisk treningowych w Melwood, Luis Suárez.

Luis był zły na Fenway. Wściekał się również na Brendana Rodgersa. Był tak zły, że przez tydzień na początku sierpnia nie wysilał się zbytnio na treningach. Próbował coś w ten sposób udowodnić. Zawiódł się na Brendanie, bo był święcie przekonany, że menedżer albo ktoś z  góry z Fenway go okłamał.

Luis chce grać tylko w piłkę. Odbijało się to też na mnie, kiedy pa-trzyłem, jak traci czas na treningach. Ciągle zastanawiałem się, czy ktoś nie kazał mu się tak zachowywać.

Nie wiem dokładnie, kto polecił zawiesić go w treningach z druży-ną, ale myślę, że ostatnie słowo należało do Brendana. Rodgers pewnie uważał, że skoro nie może mieć zawodnika, który w pełni skupiał się na zajęciach, to nie potrzebuje go wcale. Rozumiałem to, wciąż jednak czułem, że muszę pomóc w tej sytuacji.

Nieporozumienia między Luisem a  Brendanem, między zawodni-kiem a klubem narastały. Nie można było znaleźć sposobu, żeby się po-godzili. Konflikt wywołał Arsenal. Po złożeniu pierwszej, absurdalnie niskiej oferty, którą Liverpool odrzucił, londyńczycy zaproponowali za Suáreza 40 milionów plus… jednego funta.

Nie wiedziałem, jaki zapis miał w kontrakcie Luis, ale dziennikarze sugerowali, że znajdowała się w nim klauzula odejścia w wysokości 40 milionów funtów. Ten nędzny funt więcej od Arsenalu miał sprawić, że Liverpool powinien przyjąć tę ofertę. Zaskoczyło mnie zachowanie Ka-nonierów. Ta oferta była obraźliwa. Uważam, że było to niesamowicie cyniczne. Z reguły Arsenal, posiadając klasowego menedżera w osobie Arsène’a Wengera, znakomitych zawodników i  zespół potrafiący grać zgodnie z zasadami, zachowywał się taktownie. Mam wielki szacunek

19

do Arsenalu za to, jak potrafią postępować; wtedy jednak zachowali się inaczej.

Ich pogoń za Suárezem wpędziła w furię naszych właścicieli, a Luis był naprawdę wkurzony na ludzi z  Fenway, którzy nie pozwolili mu odejść.

Napięcie narastało w ciągu poprzednich miesięcy. Nie miałem z Lu-isem aż takiego kontaktu, by wymieniać z nim codziennie SMS-y czy chodzić na obiady po treningach. Wpadaliśmy na siebie, kiedy byli-śmy w Melwood. Lubiłem jego charakter, a angielski Urugwajczyka był z dnia na dzień coraz lepszy. Luis i ja mogliśmy pogadać jak facet z face-tem, bo darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem.

Siedzieliśmy obok siebie w szatni. Numery naszych strojów trenin-gowych są ułożone w kolejności od 1 do 37 i oczywiście jego siódemka wisiała obok mojej ósemki. Byłem wystarczająco blisko niego, by zagad-nąć go wprost:

– Dalej, Luis, powiedz mi, co się dzieje.Na początku była to tylko zwykła rozmowa. Luis powiedział, że kilka

klubów węszy wokół niego albo że chce grać w Lidze Mistrzów.Kilka miesięcy przed chaosem wywołanym przez Arsenal obawiałem

się, że możemy stracić Suáreza. Wiedziałem i widziałem przecież, jak dobrze gra.

Do końca sezonu 2012/13 Luis strzelił 51 goli w 96 występach dla Liverpoolu. 30 z tych bramek było kluczowe dla losów sezonu, w czasie którego poprawialiśmy swoją grę pod wodzą Brendana. Rodgers latem 2012 roku zastąpił Kenny’ego Dalglisha na stanowisku menedżera ze-społu. Sytuacja z Suárezem była podobna do tej z Torresem. Kiedy naj-lepszy zawodnik twojej drużyny gra niesamowicie i strzela gole niemal tydzień w  tydzień, wtedy największe kluby w Europie zaczynają przy-glądać się jego poczynaniom. A gdy do tego klub nie występuje w Lidze Mistrzów, a jego gwiazda gra tak dobrze, jest się bezsilnym wobec ofert. Nie jest łatwo spławić rywali oferujących zawrotne pieniądze za zawod-ników pokroju Torresa czy Suáreza.

20

Sam doskonale wiem, jak to jest być obiektem zainteresowania klu-bów. W 2005 roku, kilka tygodni po tym, jak poprowadziłem Liverpo-ol do zwycięstwa w Lidze Mistrzów, José Mourinho naciskał na mnie, bym zmienił barwy. Byłem naprawdę bliski podpisania kontraktu z Chelsea. Odwiodła mnie od tego myśl, że w ten sposób odwrócę się plecami do The Reds. Było mi niedobrze, gdy o tym myślałem, i choć nie mogliśmy dojść z LFC do porozumienia w sprawie nowego kon-traktu, podjąłem decyzję, której nigdy nie żałowałem. Zostałem w Li-verpoolu. Oferty wciąż jednak przychodziły. W  roku 2006, a  nawet w 2009, kiedy grałem prawdopodobnie najlepiej w karierze, miałem kilka okazji, by odejść: ponownie zgłosiła się Chelsea, Real Madryt próbował nawet dwukrotnie – i druga oferta była bardzo kusząca. Mo-urinho znów chciał mnie w  swojej drużynie. Grać dla José w  białej koszulce Realu Madryt na Bernabéu? Tylko Liverpool mógł odwieść mnie od tego pomysłu.

Po Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie, gdzie zagrałem swój najrów-niejszy turniej z  reprezentacją Anglii oraz zostałem wybrany do jede-nastki mistrzostw, Bayern Monachium skontaktował się z moim agen-tem. Bawarczycy chcieli wiedzieć, czy miałbym ochotę do nich dołączyć. Było to przed sezonem, w którym Bayern pod wodzą Juppa Heynckesa zdobył potrójną koronę, wygrywając z  Borussią Dortmund na Wem-bley w finale Ligi Mistrzów w maju 2013 roku. Może byłbym częścią tej drużyny, cofnąłem się jednak myślami do sytuacji sprzed ośmiu lat, kiedy odmówiłem Chelsea. Wiedziałem, że nie mógłbym opuścić Li-verpoolu. Dopóki grałem w Europie, chciałem pozostać zawodnikiem jednego klubu.

Wciąż rozumiem, jak to jest czuć zainteresowanie innych zespołów. To schlebia. Mourinho, którego naprawdę cenię jako menedżera, pró-bował ściągnąć mnie do Interu przed sezonem, w którym mediolańczy-cy wygrali Ligę Mistrzów. Barcelona też ponoć okazywała mną zaintere-sowanie, nie jestem jednak pewien, czy były to poważne starania. Chyba doskonale widzieli, jak bardzo jestem związany z Liverpoolem.

21

To oczywiste, że jeśli pochodzisz z Ameryki Południowej, ciężko od-mówić takim tuzom, jak Barça czy Real. Ale Arsenal? Gdyby Luis pod-pisał kontrakt z Kanonierami, złamałby mi serce.

Na początku tej historii trzymałem się z boku, bo Brendan doskona-le nad wszystkim panował. Obaj z Luisem byli pogrążeni w rozmowach. Po tym wszystkim, co przeszedłem z Fernando, starając się z całych sił, by ten został w Liverpoolu, nie chciałem być zaangażowany w podobną sprawę. Miałem własne problemy i obowiązki związane z byciem kapi-tanem zespołu oraz dbaniem o pozostałych 30 zawodników pierwszej drużyny.

Moja długa historia w Liverpoolu pokazuje, że prawdopodobnie by-łem zupełnie inny niż kapitanowie pozostałych drużyn – a na pewno tych z Premier League. Gracze Liverpoolu zawsze mogli do mnie przyjść i porozmawiać o swoich zmartwieniach i wątpliwościach, a ja starałem się pomóc każdemu.

Czułem, jaki ciężar na mnie spoczywa. Nie nazwałbym tego brze-mieniem, ponieważ przez większość czasu był to dla mnie niesamowity honor. Ilekroć wchodziłem do Melwood, widziałem wyryte na ścianie słowa Billa Shankly’ego*, największego menedżera w historii klubu. Do-skonale obrazują one ducha Shanksa i każdego, kto za nim podążał:

Ponad wszystko chcę być zapamiętany jako człowiek bezinteresowny, który starał się i martwił o  innych, by ci mogli cieszyć się sukcesem. Chcę być zapamiętany jako człowiek, który stworzył rodzinę ludzi trzymających wysoko głowy i  mogących powiedzieć: „Jesteśmy Liver-poolem”.

* William „Bill” Shankly – popularny Shanks. Jeden z najwybitniejszych mene-dżerów Liverpoolu w historii. Wraz z klubem trzykrotnie zdobył mistrzostwo kraju, dwa razy sięgnął po Puchar Anglii i raz wygrał Puchar UEFA. Twórca słynnego Boot Room, gdzie Bill wraz ze sztabem szkoleniowym omawiali tak-tykę na kolejne mecze.

Bill Shankly zmienił Liverpool z drugoligowego klubu w europejskiego giganta. Wpoił temu zespołowi wartości, które pielęgnujemy do dzi-siaj. Byłem tylko zawodnikiem, ale rozumiałem, co Bill chciał przekazać tymi słowami. Chodziło o wiarę, o etos – ja również chciałem zająć choć malutki kącik w sercu tego klubu.

Przez ponad dekadę bycia kapitanem ciążyła na mnie spora odpo-wiedzialność. Chciałem pomóc naszym niesamowitym fanom w  za-trzymaniu w drużynie kluczowych zawodników. Nieważne, czy był to Torres, czy Suárez.

Chciałem również ułatwić pracę menedżerowi, wysłuchując racji zawodnika, który był nie tylko moim kolegą z drużyny, ale często też przyjacielem proszącym mnie o wsparcie w walce z klubem. Było mi ciężko, czułem presję, choć trudno porównywać to z tym, co przecho-dził Shankly w latach 60.

W ciągu czterech lat dwukrotnie musiałem stawić czoła sadze trans-ferowej. Zrobiłem w obu przypadkach, co w mojej mocy, by zatrzymać Fernando i Luisa; nie tylko dlatego, że było to korzystne dla Liverpoolu. Z egoistycznego punktu widzenia wiedziałem, że moja praca na boisku jako zawodnika i kapitana będzie o wiele łatwiejsza, jeśli będę ich miał obok siebie.

Zdałem sobie sprawę, że bez Luisa zagralibyśmy kolejny mierny se-zon. Byłem też pewien, że z nim mogliśmy w sezonie 2013/14 poprawić nasze siódme miejsce z zeszłych rozgrywek i walczyć o pierwszą czwór-kę. W przyszłości bylibyśmy nawet w stanie postarać się o zwycięstwo w Lidze Mistrzów i zostać faworytami do mistrzostwa kraju, ponieważ wiedziałem, ile Suárez dawał Liverpoolowi.

Przegrałem bitwę o  Torresa, który przeniósł się do Chelsea; nie zniósłbym podobnej porażki z Suárezem. I naprawdę to na mnie spo-czywała odpowiedzialność, ponieważ Luis patrzył na mnie inaczej niż na Brendana i  ludzi z  Fenway. Spoglądał na mnie z  wyrazem twarzy, który dawał do zrozumienia, że jest nad czym popracować – miałem odrobinę nadziei. Luis rozmawiał i mnie słuchał.

Ja w wieku sześciu lat

Powyżej: Z Dave’em Shannonem, byłym trenerem młodzieży w LFC, w tych samych klubowych swetrach!

Ja w wieku 12 lat

Z młodzikami w Akademii Liverpoolu. Stoję w środku, przed kolesiem w zielonej bluzie

W wieku 16 lat, w towarzystwie chłopaków z Youth Training Scheme w Melwood. Klęczę w pierwszym rzędzie, trzeci od prawej. Dwie osoby dalej klęczy Michael Owen

Koniec fragmentu

Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl