Upload
hoangdiep
View
213
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
strona | 71
Wojciech Nowakowski
Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
Zabawki i głowice
Studentem byłem już dwa lata wcześniej, zanim zostałem studentem. Uczy-
łem się wtedy w warszawskim Liceum im. Tadeusza Reytana. Nie lubiłem tej
szkoły. Szkoła zresztą nie lubiła również mnie. Nie wiem dlaczego. Czy prze-
szkadzała mi odczuwalna elitarność tego środowiska, czy też może była to
reakcja na moje zachowania? Byłem uczniem miernym. Odczuwałem więc
pewien ostracyzm tego dość dumnego środowiska. Na lekcje chodziłem
niechętnie, raczej dla Mamy, niż dla siebie.
W dziewiątej klasie, czyli według obecnej nomenklatury – drugiej licealnej,
repetowałem rok. To paradoksalnie poprawiło nieco moją sytuację emo-
cjonalną, gdyż młodsi koledzy traktowali mnie już z pewnym respektem
i uznaniem. Rozrabialiśmy zresztą razem co nieco, ze spektakularnym spale-
niem dziennika klasowego, z wieloma dwójami, na boisku szkolnym.
Najlepiej czułem się jednak w pozaszkolnym środowisku kolegów mojego
starszego brata oraz młodszych studentów Uniwersytetu i Państwowej Wyż-
szej Szkoły Muzycznej, mającej wówczas siedzibę w pałacyku na rogu Alej
Ujazdowskich i Pięknej. Tam też zostałem harcerzem Osiemdziesiątki, czyli
drużyny afiliowanej przy warszawskich szkołach artystycznych. Do mojej
Czarnej Jedynki, czyli Szczepu 1 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej w liceum
macierzystym jakoś mnie nie ciągnęło, właśnie ze względu na kolegów.
W ogóle przyciągało mnie towarzystwo studenckie, a nie szkolne. Takie
miejsca, jak pierwszy po 1956 roku warszawski klub studencki Hybrydy na
Mokotowskiej oraz kafejki na Krakowskim Przedmieściu działały na mnie jak
magnes. Do Hybryd można było wejść tylko za okazaniem legitymacji
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
72 | strona
studenckiej lub legitymacji Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP). Studentem
jeszcze nie byłem, ale dzięki rekomendacji moich przyjaciół z Uniwersytetu
przyjęto mnie „jakby awansem” do ZSP. Dzięki temu jako jeden z niewielu
w ówczesnej Polsce, już w 1958 roku słuchałem jazzu, poznałem osobiście
Trzaskowskiego, Komedę i wielu innych. Był nawet epizod aktorsko-teatralny
– zagrałem w kilku przedstawieniach Teatru Hybrydy.
Nauka w Rejtanie szła marnie. Z trudem zdałem maturę, największe problemy
miałem z polskim i historią. Na ustnym z polskiego zapytano mnie między
innymi o głoski dźwięczne i bezdźwięczne. Nigdy nawet o nich nie słyszałem.
Stwierdziłem na egzaminie, że mógłbym coś powiedzieć tylko o głoskach
wdzięcznych. Wtedy obserwujący egzamin wspaniały nasz Dyrektor Stanisław
Wojciechowski, jedyny nauczyciel którego lubiłem, szepnął do polonistki: na
co on idzie? Sprawdziła w papierach i odpowiedziała – na Politechnikę! Na to
Dyrektor: puśćmy go, głoski będą mu mało potrzebne, a trzymać go u nas
kolejny rok to kłopot!
W ten sposób w 1960 roku wywalczyłem Świadectwo Dojrzałości i z ulgą
opuściłem Rejtana. Niechęć do tej szkoły została mi na zawsze. Liceum nie
było ulubionym fragmentem mojego życiorysu. Historia płata jednak figle.
W kolejnych latach nauczyłem się świetnie języka polskiego, napisałem szereg
książek chwalonych właśnie za bezbłędny język, a historia stała się moim
hobby.
*****
Zaraz po maturze zdawałem egzamin wstępny na Wydział Łączności Poli-
techniki Warszawskiej (później nazwany Elektroniką), bowiem już od szkoły
podstawowej byłem zapalonym radioamatorem. Niestety, mizeria mojego
rejtaniackiego wykształcenia mimo starannego przygotowywania się do eg-
zaminów nie wystarczyła, bym został przyjęty na ten oblegany kierunek (12
kandydatów na miejsce). Egzamin zdałem słabo, ale zdałem. Więc na jesieni
zaproponowano mi podjęcie studiów na Wydziale Mechaniczno-Konstruk-
cyjnym (MK, który później przemianowano na Wydział Mechaniczny, Energe-
tyki i Lotnictwa, MEiL). Podjąłem te studia, które dla mnie okazały się
koszmarem. Zajęcia warsztatowe, gdzie kazano nam ręcznie obrabiać pilni-
kiem sześcienne kawałki metalu tak, by uzyskać zupełnie płaską powierzchnię
4 na 4 cm (płaskość sprawdzano z dokładnością do 0,3 mm), czy wykłady
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 73
profesora Witolda Pogorzelskiego, wielkiego matematyka, ale słabego dydak-
tyka, które przy mojej ówczesnej wiedzy były tureckim gadaniem, śnią mi się
do dziś. Postanowiłem zrezygnować i ponownie zdawać po roku na pierwot-
nie wybrany wydział, mając ponad pół roku na uzupełnienie wiedzy. Jedynym
pozytywnym skutkiem zajęć na MK było poznanie niebrzydkiej i rezolutnej
dziewczyny, która znalazła się na MK podobnie jak ja, przypadkowo. Wkrótce
została moją żoną.
Kolejny egzamin wstępny zdawaliśmy już razem. Poszło dobrze i rozpo-
częliśmy studia. Nie było łatwo, ale było. Już na pierwszym roku, wiosną 1962
roku stworzyliśmy tzw. podstawową komórkę rodzinną (obecnie nazywa się
to podstawową komórką społeczną), co oznaczało, że musimy się sami
utrzymać. Wynajęliśmy tani pokoik na Sadybie opłacany z minimalnego
stypendium i... teraz dopiero nie było.
W końcu pierwszego roku po egzaminach, szukałem więc pracy na wakacje,
by zarobić trochę pieniędzy i odłożyć na następny semestr. Udało się.
Zatrudniono mnie jako technika przy montażu zdalnie sterowanych
samochodzików-zabawek w Spółdzielni Pracy Zespół Techniczny w Warsza-
wie, przy ul. Senatorskiej 6. Traf chciał, że akurat wtedy prowadził tam pomia-
ry inż. Edmund Koprowski z laboratorium Polskiego Radia, dopracowując swój
wynalazek – magnetofonowe głowice ferromagnetyczne. Gdy dowiedział się,
że jestem studentem pierwszego roku Wydziału Łączności PW, a więc
początkującym elektronikiem, poprosił Zarząd Spółdzielni o przydzielenie
mnie do pracy przy szlifowaniu i pomiarach głowic. Otrzymałem też ofertę
rocznej pracy w mojej wymarzonej dziedzinie, z niezłym jak na nasze skromne
potrzeby wynagrodzeniem. Pod koniec września udałem się więc na rozmowę
z Dziekanem, wówczas młodym, 42-letnim profesorem chemii Andrzejem
Górskim, z prośbą o urlop dziekański na rok.
I wówczas wydarzyło się coś, co zmieniło całe moje życie, choć wtedy nie
zdawałem sobie z tego sprawy. Otóż profesor Górski, który znał mnie ze
swoich wykładów (lubiłem Chemię w Jego wydaniu i miałem wysokie oceny
z tego przedmiotu) zapytał mnie, dlaczego chcę przerwać studia na rok.
Odpowiedziałem, że ze względów materialnych chcę trochę popracować, by
zarobić na dalszy ciąg studiów i, że znalazłem niezłą pracę w przyszłym
zawodzie. Spojrzał mi poważnie w oczy i zaproponował:
– Wiem z doświadczenia, że po rocznej przerwie najprawdopodobniej nie
wróci Pan już na studia. Więc proszę by Pan ich nie przerywał, a ja od zaraz
przyznam Panu stypendium specjalne, za wyniki w nauce. Wiem, ze teraz nie
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
74 | strona
ma Pan dobrej średniej. Ale proszę spróbować. Gdy w trzecim semestrze
będzie wysoka średnia, to stypendium zostanie utrzymane. Jeśli Pan sądzi, że
jest to dla Pana za trudne zadanie, to podpiszę Panu zgodę na urlop dziekański
już teraz!
Profesor Andrzej Górski (2014). Fot. Dr PiPi, commons.wikimedia.org, license free. Po
prawej Sylwester w gmachu Elektroniki na trzecim roku studiów. Ostatni z prawej to ja.
Profesor Andrzej Górski, ur. 1920. Walczył w Powstaniu Warszawskim. W latach 1946-
48 roku studiował na Wydziale Chemicznym PW, a w 1952 r. uzyskał stopień doktora
nauk chemicznych. Prowadził nowatorskie prace dotyczące otrzymywania germanu ze
źródeł krajowych, za które otrzymał w 1955 roku Nagrodę Państwową II stopnia.
W 1961 roku zorganizował Zakład Chemii na Wydziale Łączności. Prowadził wykłady dla
studentów pełniąc jednocześnie w latach 1962-1966 obowiązki prodziekana ds. Stu-
denckich. W 1970 roku powrócił na Wydział Chemiczny Politechniki Warszawskiej gdzie,
aż do przejścia na emeryturę w roku 1990, prowadził Zakład Chemii Nieorganicznej.
Zaśmiałem się w duchu: ja, znany leser i lekkoduch, prawdziwy student
dostateczny zaledwie, który szczyci się tym, że studiuje, a nigdy jeszcze nie był
na żadnym wykładzie (poza chemią) mam być prymusem? To wstyd! Ale prof.
Górski sprytnie nadepnął na moje ambicje, przekraczając przy tym swoje
uprawnienia.
*****
W czasie studiów spotkałem przed gmachem Elektroniki moją nauczycielkę
języka niemieckiego jeszcze z Rejtana, która prowadziła lektorat niemiecki
również na Politechnice. Była to znana całym rzeszom młodzieży, bardzo
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 75
lubiana starsza pani dr Selma Bukowska. Serdeczna, ale obcesowa i bez-
pośrednia, szczera do bólu, Z nieukrywanym zdziwieniem wypaliła:
– Nowakowski! Co Ty tutaj robisz, chyba nie studiujesz? Elektronika to trudny
wydział, tylko dla zdolnych! Nie dla Ciebie! Ty powinieneś być jakimś han-
dlowcem, albo artystą! (dla osób kulturowo bliskim narodom niemiecko-
języcznym artysta to zajęcie bardzo niepoważne, tak jakby komediant).
Odpowiedziałem, by zrobić jej przyjemność:
– Studiuję, ale nie wiem jak długo dam sobie radę...
******
Skończyłem studia w regulaminowym czasie i z bardzo dobrym wynikiem.
Zostałem też pracownikiem naukowym macierzystej Uczelni. Tylko dzięki tej
jednej propozycji mądrego Profesora. Ale Frau Bukowska miała trochę racji.
Końcówka moich studiów nie była pozbawiona elementów artystyczno-
scenicznych.
Po lewej obóz wojskowy po czwartym roku, na którym głównie występowałem na
scenie. Po prawej oblewanie dyplomu (1967) w zaprzyjaźnionym mazowieckim dworku.
Na pierwszym planie Zbyszek Namysłowski, który był się „wżenił” w naszą grupę stu-
dencką, w której wielu kolegów grało na różnych instrumentach. Nawet stworzyliśmy
wtedy wspólnie ze Zbyszkiem doraźny (na jeden wieczór) zespół muzyczny, który resz-
cie grupy przygrywał do tańca. Zespół ten nazwaliśmy „Czerwone żywioły”.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
76 | strona
PAFON
Jak wspomniałem, na początku studiowania nie byłem zbyt rzetelnym stu-
dentem i między sesjami nieco się nudziłem. Miałem natomiast już barwny
i długi staż w ZSP. W odróżnieniu od innych organizacji studenckich istnie-
jących wówczas na Politechnice, np. Związku Młodzieży Wiejskiej (ZMW),
Związku Młodzieży Polskiej, później Związku Młodzieży Socjalistycznej (ZMP,
ZMS), Zrzeszenie Studentów Polskich było organizacją wówczas nieupoli-
tycznioną, raczej samopomocową. Przez władze partyjne organizacja ZSP było
traktowana nieco nieufnie i z pewnym dystansem. Jako jedyna organizacja
w kraju nie mieliśmy np. prawa rekomendowania naszych członków do Partii,
co traktowaliśmy jako luksus raczej niż dolegliwość.
Do ZSP na Politechnice należało ok. 85% studentów. Wynikało to stąd, że
główną domeną działalności tej organizacji była turystyka, wypoczynek wa-
kacyjny, kultura (kluby studenckie), współpraca z uczelniami zagranicznymi
oraz wspieranie w uzyskiwaniu pomocy finansowej. Była to więc organizacja
typu związkowego, wówczas jeszcze bez konotacji politycznych, przynajmniej
na szczeblu uczelnianym. Jednak uzyskanie pewnych dóbr od ZSP, na przykład
wczasów z odpłatnością symboliczną, wycieczek zagranicznych (powiedzmy
szczerze: co najwyżej do tzw. krajów socjalistycznych), czy wymiany praktyk
zagranicznych IAESTE (to już lepiej, tylko na Zachód) wymagało w stosowanym
wówczas konkursowym systemie kwalifikacyjnym dużego dorobku punkto-
wego. Można było go uzyskać przede wszystkim za aktywną działalność
organizacyjną na rzecz środowiska lub, z mniejszą wagą, za bardzo wysoką
średnią z ocen.
Byłem wówczas w połowie studiów. Po trzecim roku moja średnia była już
dość wysoka, ale nie bardzo wysoka. Uzyskałem stabilność studiowania, ale
miałem ochotę na te dodatkowe atrakcje. Zapytałem więc naszych wydzia-
łowych działaczy ZSP, co to znaczy być organizacyjnie aktywnym. Wyjaśniono
mi to krótko: zorganizuj jakąś imprezę, np. kulturalną lub turystyczną, która
zainteresuje wielu studentów. No to zacząłem myśleć i wymyśliłem PAFON.
Nie rozwijam na razie tego skrótu. Otóż przypomniałem sobie, że TVP
wykorzystuje z akceptacją cenzury wiele filmów oświatowych spoza krajów
socjalistycznych. Były one poświęcone zazwyczaj kulturze, osiągnięciom na-
ukowym lub historii wielu krajów zachodnioeuropejskich. Filmy te były poz-
bawione nachalnej propagandy i miały wysoki poziom artystyczny, podobnie
jak obecne kanały telewizyjne National Geographic, Viasat czy Discovery.
A my, w nowym gmachu przy ulicy Nowowiejskiej mieliśmy duże audytorium,
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 77
w którym była kabina operatorska z profesjonalnym projektorem 16 mm,
elektrycznie sterowanymi zasłonami i ekranem rozwijanym nad tablicami.
Pomysł był więc taki, by filmy te wypożyczać i wyświetlać w godzinach, w któ-
rych w audytorium nie ma wykładów. Z wolnym wstępem dla wszystkich. To
mogło się udać, bo w tych czasach wszystko co zachodnie spotykało się
z powszechnym zainteresowaniem.
Ustaliłem, że filmy takie każda instytucja może wypożyczać za darmo w am-
basadach lub ośrodkach informacyjnych różnych krajów w Warszawie. Prob-
lem polegał jednak na tym, że prywatne odwiedziny obywatela PRL we
„wrogiej” ambasadzie było odnotowywane w Służbie Bezpieczeństwa PRL.
Wpadłem więc na pomysł zalegalizowania tych ewentualnych wizyt. Zwró-
ciłem się w imieniu ZSP do Rektora PW, by wydano mi pismo-glejt
informujące, że kontaktuję się z ambasadami w imieniu Uczelni. Poniżej
przedstawiam fotokopię tego pisma. Warto zwrócić uwagę na słowo „jedno-
razowego”. Kilkukrotne odwiedzenie jakiekolwiek zachodniej ambasady było
bowiem już niezbyt bezpieczne, mimo upoważnień.
Upoważnienie do odwiedzenia ambasad
W krótkim czasie udało się wypożyczyć kilkadziesiąt filmów. Akcja mogła
ruszyć. Ale jak zapewnić publiczność? Nikt przecież nie wiedział, że będą wy-
świetlane jakieś filmy. A jeśli nawet, to film oświatowy nie był tak atrakcyjny
dla młodzieży, jak fabularny z Hollywood.
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
78 | strona
Głównym powodem napisania tego wspomnienia był właśnie pomysł roz-
propagowania PAFON-a, który nie wiem skąd mi przyszedł do głowy. W istocie
zrealizowałem byłem chyba pierwszą w socjalistycznej Polsce profesjonalną
akcję reklamowo-promocyjną. Otóż dwa tygodnie przed planowanym pre-
mierowym pokazem filmowym zacząłem umieszczać na stałych tablicach
informacyjnych kartki A4 z samotnym napisem PAFON. Rozwieszałem także
na żyłkach ręcznie wykonywane plakaty z tym napisem, nawet wielkości B1.
Było ich w gmachu Elektroniki dużo, pojawiały się codziennie w innych miej-
scach. Na początku było spokojnie. Ale już po czterech dniach wszyscy,
zarówno kadra jak i studenci pytali się nawzajem: – co to jest PAFON? Nikt nie
wiedział. Podejrzewano prowokację, nawet polityczną. Pracowali donosiciele,
służby wydziałowe itd. Ale plakatów nikt nie zrywał, na wszelki wypadek. Bo
może to inicjatywa z Gmachu Głównego? Po 10 dniach wszyscy już plotkowali
na jeden temat: co to jest do cholery ten PAFON?
W dzień premiery, była to chyba środa, bardzo rano umieściłem nad głów-
nymi schodami wejściowymi do budynku długi transparent:
Przegląd Aktualnych Filmów Oświatowo-Naukowych PAFON.
Premiera dziś, o godz. 17.00, w audytorium...
Frekwencja była 200-procentowa. PAFON istniał jeszcze prawie dwa lata, aż
do momentu, gdy wyczerpaliśmy wszystkie ciekawsze filmy jakimi dyspo-
nowały ambasady i zagraniczne ośrodki kulturalne w Warszawie. Pokazy były
lubiane, gdyż filmy były naprawdę bardzo ciekawe. Zwłaszcza holenderskie.
Do dziś pamiętam znakomity 1,5-godzinny film o Rembrandcie i jego obra-
zach, który wzbudził we mnie na całe życie szacunek do jego malarstwa
i malarstwa w ogóle.
Mój początek kapitalizmu w PRL
Mało kto pamięta, że kapitalizm gospodarczy oficjalnie zaczął się w Polsce już
w 1988 roku, ponad pół roku przed kapitalizmem politycznym, którego po-
czątek datowany jest zwykle na czerwiec 1989 roku (zwycięstwo Solidarności
w tzw. wyborach kontraktowych do Sejmu). Wolność gospodarcza nastała
bowiem wraz z przyjęciem w Sejmie tzw. ustawy Wilczka. Tak potocznie naz-
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 79
wano Ustawę z dnia 23 grudnia 1988 r. o działalności gospodarczej opraco-
wanej według projektu ministra przemysłu Mieczysława Wilczka i premiera
Mieczysława Rakowskiego, uchwaloną przez Sejm PRL IX kadencji. Ustawa ta
obowiązywała od 1 stycznia 1989 do 31 grudnia 2000 i regulowała w sposób
liberalny działalność gospodarczą.
W owym czasie byłem adiunktem i pracowałem jednocześnie na Politechnice
i w Instytucie Maszyn Matematycznych (IMM), kolebce polskich komputerów.
Moja żona, już nie ta pierwsza studencka, ale już ostateczna, również absol-
wentka Elektroniki, była redaktorem w Wydawnictwach Naukowo-Technicz-
nych i pomagała mi w przygotowywaniu do druku moich książek, m. in. pod-
ręcznika pt. Układy Impulsowe z serii WKiŁ Podstawowe układy elektroniczne.
Tak więc byliśmy stale na co dzień związani z działalnością wydawniczą. Przy-
padkiem zobaczyłem w IMM wielką i ciężką drukarkę laserową firmy Hewlett-
Packard. Jakość wydruków tej drukarki była dla mnie zdumiewająca – porów-
nywalna z drukiem offsetowym, a może nawet lepsza. To było niebywałe.
Wspólnie z żoną postanowiliśmy więc założyć firmę DTP (ang. Desktop Pub-
lishing), czyli komputerowe wydawnictwo, pierwsze prywatne w kraju. Nie
mieliśmy jednak drukarki laserowej, podstawowego wówczas sprzętu DTP.
Kilka takich samych drukarek było już od pewnego czasu w Polsce, ale nie
w firmach komercyjnych lecz w wydawnictwach wolnych związków zawodo-
wych NSZZ Solidarność. Drukarki te były darem amerykańskiej centrali związ-
kowej AFL–CIO (ang. The American Federation of Labor and Congress of
Industrial Organizations) i stały się potem częścią bazy sprzętowej Niezależnej
Oficyny Wydawniczej NOWA Grzegorza Boguty. Do celów działalności komer-
cyjnej musielibyśmy sobie taką drukarkę kupić, jednak jej cena była dla nas
niebotyczna, ok. 3000 dolarów USA, co wówczas na wolnym rynku równało
się 300 tys. zł. Czyli tyle ile kosztował nowy dobry samochód.
*****
Najpierw jednak, po wielu formalnościach, złożyliśmy już w lutym 1989 roku
wniosek do Sądu Rejonowego o rejestrację firmy. Później sprzedaliśmy
naszego dużego fiata, wypłaciliśmy z konta w PeKaO wszystkie oszczędności
i z uzyskana gotówką (ok. 2000 dolarów) pojechaliśmy z przyjacielem domu
jego samochodem do Wiednia, by kupić jakąś drukarkę laserową, nawet uży-
waną. W Hewlett-Packardzie nic się nie udało załatwić, było za drogo. Ale
stamtąd skierowano nas do firmy Fujitsu, w której niewielką i prostą drukarkę
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
80 | strona
laserową, z tzw. linijką diodową, zaproponowano nam za 1900 dolarów. Oczy-
wiście kupiliśmy, ale spodziewaliśmy się problemu na granicy, gdyż byliśmy
już bez pieniędzy, a wszelkie drukarki komputerowe były wówczas obłożone
cłem przywozowym! Wiedziałem o tym jeszcze przed wyjazdem do Wiednia
i na tę okoliczność się przygotowałem. Znalazłem w opasłym tomie taryfy
celnej, że od cła wwozowego zwolnione są urządzenia do składu druku, a taka
przecież była rola przewidziana dla naszej przyszłej drukarki. Poprosiliśmy
więc przy zakupie, aby wystawiono nam fakturę nie na drukarkę, ale „urzą-
dzenie cyfrowe do optycznego komputerowego składu druku”. Dla wiedeń-
czyków nie stanowiło to żadnego problemu. Na granicy problem jednak się
pojawił – sympatyczny celnik najpierw miał problem z przetłumaczeniem
tekstu faktury, a potem nie mógł znaleźć w taryfie odpowiedniej pozycji,
chociaż wierzył naszym zapewnieniom o zerowej stawce celnej dla takich
urządzeń. Po dwóch godzinach postoju na przejściu granicznym zobaczyliśmy
piękny obrazek: nasz celnik wybiegł z odległego o 300 metrów biura machając
fakturą i wołał radośnie – Tak, tak, mieliście Państwo rację! Znalazłem ten
zapis! Możecie Państwo jechać!
*****
Sąd Rejonowy zarejestrował naszą firmę 29 maja 1989 roku. Już na początku
czerwca wykonaliśmy pierwszą usługę składu druku i jeszcze przed wyborami
czerwcowymi wystawiliśmy pierwszą fakturę. Księgi handlowe oraz faktury
wypełnialiśmy ręcznie. Najprzyjemniejszym przeżyciem jakie pamiętam z po-
czątków firmy były pieczątki, o których marzyłem od dziecka..
Lekko, łatwo, a więc i przyjemnie
Turystyka pasjonowała mnie zawsze, choć nie do przesady. Jeszcze w szkole
średniej wybierałem się na wycieczki piesze PTTK ogłaszane w Życiu War-
szawy. Na Politechnice to już było rozpasanie. Nie było weekendu bez wy-
cieczki, rajdu, czy złazu (zob. tekst Krzysztofa Sobkowa, przyp. red.). Nie było
wakacji bez obozu wędrownego, czy spływu kajakowego. Po dyplomie, zmą-
drzałem i wprowadziłem w życie zasadę minimalizacji wysiłku w turystyce.
To był wpływ mojego, nieżyjącego już kolegi z pracy na Politechnice, Janka
Bobera. Kolegi, ale też i towarzysza pieszych, quasi-górskich wypraw.
Z Jankiem potrafiliśmy np. jechać całą noc z piątku na sobotę pociągiem
osobowym z Warszawy do Wrocławia, odpowiadając na zaproszenie pięknych
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 81
koleżanek, studentek tamtejszej Wyższej Szkoły Ekonomicznej, które or-
ganizowały rajd w Sudetach. O 6-tej rano byliśmy już we Wrocławiu, gdzie
Janek zaczynał dzień od golenia u dworcowego fryzjera. Mawiał wtedy:
– Chcesz nieogolony iść w góry z dziewczynami? Ja nosiłem wtedy krótki
zarost, nie miałem więc problemu.
Janek Bober. Po prawej – łatwa, lekka i przyjemna wycieczka w Góry Świętokrzyskie
Nasza dwuosobowa drużyna turystyczna nosiła oficjalnie zgłoszoną nazwę
„Słodkie pieszczochy” i była podejmowana przez prawie wyłącznie kobiece
drużyny z WSE adekwatnie do tej nazwy. Rajd zaczynał się w górach, po
krótkim dojeździe autokarem. Już przed pierwszym podejściem na szlaku
Janek oznajmiał głośno innym uczestnikom, a właściwie uczestniczkom, że
nasza drużyna nie będzie się męczyć i pójdzie dołem, naokoło góry. Uzasadniał
przy tym, że przecież ta góra jest taka sama jak każda inna i spotkamy się
z nimi ponownie, jak będą z góry schodzić. Oczywiście zawsze byliśmy szybsi,
więc czekaliśmy na resztę przy piwku, które, jak wiadomo, jest najlepszym
płynem dla turysty. W nocy było ognisko do rana. W niedzielę obchodziliśmy
dołem kolejne góry i wracaliśmy autokarem do Wrocławia. Tam na Dworzec...
i rano byliśmy w Warszawie, gotowi do pracy. Podzielałem tę filozofię uła-
twiania sobie męczącej turystyki, pełen podziwu dla wielkiej mądrości Janka.
Dlatego wkrótce zarzuciłem w sposób trwały chodzenie po górach i wędro-
wałem już tylko wodą. Głównie dlatego, że to turystyka po płaskim.
Najpierw po Polsce, kajakiem. Pływaliśmy wieloma szlakami, głównie na Po-
jezierzu Augustowskim i Mazurach oraz rzekach: Pisą, Biebrzą, Narwią, Bu-
Wspomnienia absolwentów PW | tacy byliśmy
82 | strona
giem, Liwcem. Wyjątkowo nudna była Biebrza, niewielka rzeka płynąca zako-
lami zbliżonymi do pełnego okręgu przez ciągnące się od horyzontu po ho-
ryzont pastwiska Wizny, niegdyś królewskiego miasta Korony Królestwa
Polskiego. I na tym właśnie wyjątkowo nużącym szlaku wodnym były mo-
menty niezwykle zabawne, które pamiętam do dziś.
Pierwszy, to problemy naszych dziewczęcych załóg, które w czasie kilku-
godzinnego spływu musiały gdzieś się wysiusiać (męskie załogi robiły to
w trudnych „bezbrzeżnych” warunkach na stojąco w kajaku z trudem łapiąc
równowagę). Dziewczyny płynąc upatrywały na horyzoncie stogu siana, przy
którym pojedynczo wysiadały za potrzebą. Jakiż był ich pisk, gdy schowane za
stogiem, w trakcie swego koniecznego zajęcia, znajdowały się nagle oko w oko
z całą czeredą kajaków, które płynąc zakolem musiały chcąc nie chcąc znaleźć
się za stogiem.
W Goniądzu z kolei, w jedynym suchszym, a nawet nieco zalesionym miejscu
tej krainy rozbiliśmy przed wieczorem namioty i zatrzymaliśmy się na nocleg.
Wyczytaliśmy w przewodniku, że w pobliżu jest rezerwat bobrów i posta-
nowiliśmy pójść tam rano. Nagle wpadł do obozu wracający z lasku kolega
krzycząc: – Chłopaki, widzieliście srającego bobra?
Nikt nie widział, więc wszyscy pędem ruszyli za informatorem do lasu. Tam,
na niewielkiej polance, siedział w kucki Jasio Bober w trakcie załatwiania
„większej” potrzeby.
Na szlaku Blizny, małej augustowskiej rzeczki płynącej przez mokradła, bagna
i w nich rosnące rzadkie lasy nie było możliwości wyjścia na brzeg. A w korycie
Blizny jest mnóstwo zwalonych pni z kikutami złamanych gałęzi, ostrych jak
kołki. Wpłyniecie sklejkowego kajaka na taką przeszkodę kończyło się dziurą.
Następowała więc ewakuacja pechowych kajakarzy do wody, rozładowanie
ich kajaka do dwóch innych oraz naprawa. Naprawa ta polegała na odwró-
ceniu dziurawego kajaka przez jego załogę stojąca po pas w wodzie do góry
dnem, ustawienie na nim kuchenki spirytusowej w celu rozgrzania w małej
puszeczce odrobiny lepiku (smoły po prostu) i przyklejenie w odpowiednim
miejscu dna kajaka wyciętej na poczekaniu kwadratowej łaty ze sklejki. Po
ponownym odwróceniu kajaka jego załoga okrętowała się z wody na swój
statek (nie było to łatwe – by go nie przewrócić trzeba było ostrożnie wcho-
dzić nań okrakiem od rufy), odbierała bagaże i płynęła dalej. Inne kajaki
spokojnie przeczekiwały czas naprawy trzymając się zwisających gałęzi. Takie
„przystanki” trafiały się na Bliźnie co kilkadziesiąt minut.
Wojciech Nowakowski | Trzy obrazki w starym stylu i jeden...
strona | 83
*****
Potem było wiele rejsów żaglówką – przyjemniejszych, bo nie trzeba było wio-
słować (zob. zdjęcie w tekście Jerzego Baranowskiego, na którym odbieram
od niego bagaże). Wreszcie przepłynęliśmy z rodziną większość rzek i kanałów
Europy specjalnie zbudowanym (dzięki tej wspomnianej wcześniej drukarce)
własnym hausbootem. Później przyszedł czas na świat i rejsy wycieczkow-
cami. Ten ostatni sposób podróżowania bardzo staniał akurat wtedy, gdy
prawie wszystko w Europie mieliśmy już „zaliczone”.
Pływanie wycieczkowcami uprawiam już od lat i do dziś. Napisałem nawet
poradnik pt. „Jak zwiedzać świat morskim statkiem wycieczkowym”. Zabaw-
ne, że krąg się niejako zamknął, bo tylko ten ostatni środek pływający po
płaskim zapewnia widoki z wysoka, na każdy brzeg, port czy kanał.
Zawsze po płaskim – kajakiem, hausbootem lub wycieczkowcem. Tylko ten ostatni
jednak zapewnia widoki z góry; tu na Stavanger
Muszę przyznać, że moje wybory, choć podświadome, były konsekwentne.
Każda następna forma turystyki była mniej męcząca. Zawsze chętnie szedłem
na łatwiznę...