40
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm J e r z y L e s ł a w O r d a n W e r s j a z p a m i ę c i W której to klasie byłem wówczas? Ósmej czy już dziewiątej, jako że dawne liceum ogólnokształcące – czteroletnie – zaliczało się w ciągu numeracyjnym (jako kontynuację powszechniaka) osiem- jedenaście. I kto nas edukował w literaturze i literackiej polszczyźnie? Chyba Bladolica, a szerokobiodra – przemierzając korytarz i wspinając się po schodach balansowała z lewa na prawo i odwrotnie. W dziesiątej i jedenastej wszak uwodził nas już K., migając pulchniutkimi uśmiechami. Wystarczyło wtedy ponawijać o "rewolucyjności" wierszy Broniewskiego, by na jego zajęczym pyszczku objawiło się zadowolenie, a do dziennika spłynęła piątka. Nic dziwnego więc, że w tamtym czasie niezadługo dopadł kuratoryjnego gabinetu. U innych zaś preceptorów czy preceptorek nie miałem przyjemności – w owym czasie – pobierać wiedzy z zakresu przedmiotu: język polski. Więc to na pewno Bladolica objawiła mi się tak ekspresyjnie. I tylko na tej jednej lekcji, bo żadna inna nie odcisnęła mi się w pamięci, a przecież Bladolica musiała nas edukować co najmniej przez dwa lata. Była żoną Hefajstosa, który w powszechniaku udzielał się z francuszczyzną. Jego matka zaś, czyli Madame, zaszczepiała miłość do języka Moliera i Balzaka w naszym ogólniaku, ergo 1 1

Wersja Z Pamięci

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Wersja Z Pamięci

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

J e r z y L e s ł a w O r d a n

W e r s j a z p a m i ę c i

W której to klasie byłem wówczas? Ósmej czy już dziewiątej, jako że dawne liceum

ogólnokształcące – czteroletnie – zaliczało się w ciągu numeracyjnym (jako kontynuację

powszechniaka) osiem-jedenaście. I kto nas edukował w literaturze i literackiej polszczyźnie?

Chyba Bladolica, a szerokobiodra – przemierzając korytarz i wspinając się po schodach

balansowała z lewa na prawo i odwrotnie. W dziesiątej i jedenastej wszak uwodził nas już K.,

migając pulchniutkimi uśmiechami. Wystarczyło wtedy ponawijać o "rewolucyjności" wierszy

Broniewskiego, by na jego zajęczym pyszczku objawiło się zadowolenie, a do dziennika

spłynęła piątka. Nic dziwnego więc, że w tamtym czasie niezadługo dopadł kuratoryjnego

gabinetu. U innych zaś preceptorów czy preceptorek nie miałem przyjemności – w owym czasie

– pobierać wiedzy z zakresu przedmiotu: język polski. Więc to na pewno Bladolica objawiła mi

się tak ekspresyjnie. I tylko na tej jednej lekcji, bo żadna inna nie odcisnęła mi się w pamięci, a

przecież Bladolica musiała nas edukować co najmniej przez dwa lata.

Była żoną Hefajstosa, który w powszechniaku udzielał się z francuszczyzną. Jego matka

zaś, czyli Madame, zaszczepiała miłość do języka Moliera i Balzaka w naszym ogólniaku, ergo

Bladolica zapisała się jako jej synowa. Małżonek naszej polonistki otrzymał miano Hefajstosa z

tej prostej przyczyny, że był kulawy, ale niczym innym nie upodabniał się do boga z mitologii

starogreckiej, owego kowala-siłacza, jako że prezentował się chudeuszem, nadwyrośniętym

smukłowcem z obwisłą szczęką.

Na tamtej, wyjątkowo zapamiętanej przeze mnie lekcji, Bladolica umościła się za

biurkiem jak zazwyczaj, właśnie – za biurkiem, jakie mieliśmy w klasie, a nie za jakimś stołem

czy stolikiem, w jakie najczęściej wyposażone są szkolne sale, otworzyła książkę i zaczęła

czytać. Nie pamiętam, niestety, czy od razu zaczęła czy też najpierw zafundowała nam jakiś

wstęp, jakieś niezbędne wyjaśnienia. Ale czytała:

Nad rzekami Babilonu –

tam siedzieliśmy i płakali,

kiedy wspominaliśmy Syjon.

Zawiesiliśmy lutnie nasze

1

1

Page 2: Wersja Z Pamięci

na wierzbach owej ziemi.

Tam bowiem ci, którzy nas zabrali w niewolę,

żądali od nas pieśni,

nasi ciemięzcy radosnych śpiewów:

Zaśpiewajcie nam jakąś pieśń Syjonu!

Jakżeż możemy śpiewać pieśń Jahwe

na obcej ziemi?

Jeśli o tobie zapomnę, o Jeruzalem,

niech mnie zawiedzie moja prawica.

Niech język mój przyschnie do podniebienia,

jeślibym nie pamiętał o tobie,

jeślibym nie przeniósł Jeruzalem

ponad największą z moich radości.

Zapamiętaj, Jahwe, synom Edomu

dzień Jeruzalem, kiedy wołali:

Zburzcie je, zburzcie

aż po same podwaliny.

Córo Babilonu, niszczycielko,

błogosławiony, który ci odpłaci

za krzywdę nam wyrządzoną.

Błogosławiony, który pochwyci i roztrzaska

twoje niemowlęta o skałę.

Przez pół wieku z okładem pamiętałem o rzekach Babilonu, o lutniach zawieszonych na

wierzbach, o uprowadzonych z Jerozolimy... I kiedy wreszcie po tak długim czasie przywar-

owałem nad starotestamentowymi psalmami, to z niejaką ulgą dobrnąłem do utworu,

opatrzonego numerem 137 (na w ogóle sto pięćdziesiąt utrwalonych w piśmie), czyli do

"mojego" psalmu i doznałem takiego samego olśnienia, jakie mi było dane przeżyć w minionej

epoce. Autor przypisów do psalmów (Stary Testament, tom drugi, Księgarnia Św. Wojciecha,

Poznań 2000) określa je jako arcydzieła. A to nieprawda! Część, a bodaj większość z nich to

qusi poematy, z powtarzającymi się wątkami epickimi, wśród których przeważa chyba wątek

ucieczki Izraelitów z Egiptu, rzeczy więc rozwlekłe, a jeżeli nierozwlekłe to bezobrazowe,

2

2

Page 3: Wersja Z Pamięci

skonstruowane na zasadzie wyliczanki pod adresem Jahwe, tak czy siak – nudziarstwo.

Arcydzieło to psalm wyżej cytowany – przyzna każdy, kto jest wrażliwy na poezję.

Ale nie jest powszechnie znany, jak na to zasługuje. W kościołach śpiewa się najczęściej

Psalm 23. Z pewnymi zmianami, z których najważniejsza jest ta, iż Jahwe zastąpił Pan. Niby te

słowa znaczą to samo, niby można używać je zamiennie, ale Jahwe ma zapach odległego czasu,

dokąd trudno zawędrować nawet wyobraźnią, a Pan jest współczesny. Poza tym – powiedzmy

sobie szczerze – w kościele zapachniałoby bóżnicą i ujawniłby się – w taki czy inny sposób –

dzisiejszy antysemityzm. Więc nie dziwię się takiej zmianie...

I trudno wyobrazić sobie korzystanie z Psalmu 137 w kościelnych celebracjach, chociaż

tzw. pierwsze czytanie na mszy to zazwyczaj jakiś ustęp ze Starego Testamentu, z czego chyba

nie zdaje sobie sprawy większość wiernych. Końcowa bowiem "wymowa" utworu nie jest

zgodna z chrześcijańską zasadą wybaczania win, gdy jego twórca głosi, iż błogosławiony będzie

mściciel roztrzaskujący niemowlęta babilończyków o skałę. Obraz drastyczny, ale znaczący nie

tylko dla tamtej odległej przeszłości. Trudno zresztą dziwić się takiemu okrucieństwu, skoro w

tej samej Najwyższej Księdze Jahwe poucza Mojżesza: "Kto uderzy drugiego tak, że ten umrze,

sam musi umrzeć. (...) Kto pobije swego ojca albo matkę, musi ponieść śmierć. Kto by

uprowadził człowieka, i czy by go sprzedał, czy też znaleziono by go [jeszcze] u niego, musi

ponieść śmierć. Kto by złorzeczył swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć. (...) życie za

życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, siniec za siniec, ranę za ranę, pręgę za

pręgę" (Księga Wyjścia, 21).

W przypisach komentator zauważa analogię między tymi wskazaniami a zapisami w

kodeksie Hammurabiego i dodaje, iż sztucznie zostały dołączone do Dekalogu albo też Dekalog

nienaturalnie poprzedza owe wskazania, czyli Księgę Przymierza, jako że powstała ona w

ostatnim etapie wędrówki Izraelitów do Ziemi Obiecanej i miała moralnie i religijnie

skodyfikować życie społeczne w nowym miejscu osiedlenia. Te zabiegi wyraziły się czasami

zadziwiającymi zapisami: "Nie zostawisz przy życiu czarowników" i "Nie wolno ci gotować

koźlęcia w mleku jego matki" oraz, na przykład, "Nikt ze zgniecionymi jądrami albo z uciętym

członkiem nie będzie przyjęty do zgromadzenia Jahwe" i "Nie zawiążesz pyska wołowi

młócącemu zboże" (Księga Powtórzonego Prawa).

Ale abstrahując od tego rodzaju osobliwości w Starym Testamencie trzeba powrócić do

Psalmu 137, wszak obraz lutni zawieszonych na wierzbach i mieszkańców Jerozolimy,

uprowadzonych nad rzeki Babilonu, nie zatarł się w mojej wyobraźni przez dziesięciolecia.

Choć silniej niż kiedyś dziwią mnie owe wierzby. Czy w dzisiejszym Iraku rosną tak bardzo

"polskie" drzewa, chciałoby się powiedzieć? W przypisach do utworu jest mowa, iż w tym

3

3

Page 4: Wersja Z Pamięci

przypadku chodzi raczej o topole. Jednakowoż czy i te drzewa są charakterystyczne dla tamtego

klimatu i krajobrazu? Wszak każdemu chyba Bliski Wschód kojarzy się przede wszystkim –

jeżeli chodzi o roślinność – z palmami, a w następnej kolejności z drzewami owocowymi –

cytrusami, oliwnymi, figowcami, granatami... A ileż jest odmian palm! Najpospolitsza bodaj

daktylowa... A gdzie jeszcze rosną palmy, jakie widziałem w Singapurze? Rozłożyste, z ciężkimi

wachlarzami liści, zielono-niebieskawych, a może nawet mocniej niebieskawych niż zielonych...

Najbardziej jednak z tamtych – podgrzanych – klimatów bierze mnie sykomora, drzewo

ukazujące mi się tylko w tekstach, w jakimś wierszu Herberta, powiedzmy, drzewo tajemnicze,

jakieś ciemne, choćby tylko w swojej nazwie... A przecież łatwo wyczytać w byle przewodniku

po świecie drzew, że to odmiana figowca, zwana oślą figą, rodząca jadalne, choć ciężkostrawne

owoce, przydatna na rzeźby i do wyrobu mebli, w starożytnym Egipcie zaś używana do

konstruowania sarkofagów... A więc i przez ten ostatni fakt to tajemniczy okaz dendrologiczny,

adaptowany w najciemniejszej przeszłości, u początków cywilizacji śródziemnomorskiej...

Wracając jednak do "wierzb" psalmowych mam wrażenie, że zostały zapożyczone od

Kochanowskiego, bowiem pierwsza strofka Psalmu 137 w wersji renesansowego poety brzmi:

Siedząc po niskich brzegach babilońskiej wody

A na piękne syjońskie wspominając grody

Co nam inszego czynić, jedno płakać smutnie,

Powiesiwszy po wierzbach niepotrzebne lutnie?

I jest rzeczą zadziwiającą, że akurat ten najwspanialszy dla mnie psalm brzmi u

Kochanowskiego gorzej niż wersji przytoczonej wyżej. To chyba sprawa tego rodzaju, iż przez

czarnoleskiego poetę został zaprezentowany w formie regularnej jak ciasto na blasze: podział na

czterowersowe zwrotki, trzynastozgłoskowiec z najbliższymi, żeńskimi rymami. Ten klasyczny

kanon wierszotwórczy "rozrzedził" dramatyzm sytuacji Izraelczyków, uprowadzonych do

Babilonii, zaś cytowana tutaj wersja poznańska (z Księgarni Św. Wojciecha) jest nieregularna,

poszarpana, bardziej skrótowa, dynamiczna, więc bardziej ekspresyjna. I to jest zaskakujące!

Jako że swobodniejszy chyba przekład Kochanowskiego w przypadku pozostałych psalmów

wydaje się efektowniejszy, jako że dominuje w nich liryka i litanijność, a staropolszczyzna

języka dodaje im sakralnego smaku, aury dawności, powagi, dostojeństwa.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Na trawniku dwa gołębie: jeden siedzi, drugi – przy nim – stoi. Ba, żeby tylko stał, to nie

byłoby w tym nic dziwnego, ale on dziobie siedzącego w dziób, rytmicznie, w krótkich

interwałach – dziób w dziób. Zatrzymuję się w odległości kilku metrów od nich i gapię się

4

4

Page 5: Wersja Z Pamięci

bezrozumnie na ten pokaz dziobania, jako że nigdy wcześniej nie miałem okazji obserwować

czegoś podobnego. Po chwili przystaje obok mnie jakiś mężczyzna, ale nie wiem, czy także

zainteresowany gołębiami czy moim gapiostwem. I dopiero po chwili odzywa się: – Co, nie chcą

lecieć? – Nie wiem – wyznaję szczerze, bo nigdy nie interesowałem się bliżej gołębiami, nie

hodowałem – w czasach i warunkach, w jakich mógłbym hodować – nie obserwowałem ich

lotów i nie przeżywałem z tego powodu takich emocji, jakie przeżywają zamiłowani gołębiarze.

W dzieciństwie trzymałem tylko króliki, rasy angora, które zjadaliśmy w tamtych ciężkich

czasach i z których wełny matka dziergała szaliki, rękawiczki i czapki-pilotki dla moich sióstr. –

Panie, tworzą parkę! To miłośniki... – skonkludował mężczyzna.

Oddalam się, pozostawiając gołębie w spokoju, a rozmyślając o tym, iż częściej niż na

tych ptakach mogę zawiesić wzrok na przypadkowej dwójce młodych ludzi, przytulonych do

siebie i całujących się. Gdzieś na skwerze, na przystanku autobusowym albo w innym miejscu

publicznym. Bo wiadomo wszak, że wiek, że biologia ma swoje prawa i taki widok dzisiaj

nikogo prawie nie dziwi i nie gorszy. Dla mnie zaś miewa swój wdzięk i sznyt estetyczny.

Przeciwnych zaś wrażeń doznaję, ma się rozumieć, gdy natykam się na pary, kiedy on

klnie – strząsając popiół z papierosa na ziemię – jak przysłowiowy szewc albo jeszcze mocniej, a

ona wgapia się w niego ani urzeczona, ani zgorszona jego zachowaniem, albo gdy ona w pozie

niedbałej, trzymając "fajkę" w ręce, opartej łokciem na żebrach, strąca popiół, gdzie się da

strącić i tokuje obscenicznie, jak dawniej – chociaż nie tak znów dawno – nie tokowałaby w

przestrzeni publicznej, a nawet domowej, nie tylko przedstawicielka tzw. płci pięknej, ale nie

zachowywałby się tak mężczyzna bardziej "ogładzony".

Ale dzięki najpopularniejszym środkom przekazu, jakimi są kino i telewizja

upowszechnia się w naszym "zacofanym" społeczeństwie i inną możliwość przeżywania

fizycznych namiętności. Oto telewizja pokazuje co jaki czas – odrzucając "staroświeckie" tabu –

jak przy okazji jakiejś gejowskiej manifestacji dwaj mężczyźni całują się – namiętnie i radośnie

– usta w usta. Oczywiście zgodnie z głoszoną zasadą równouprawnienia owej mniejszości

seksualnej, jaką funduje nam dzisiejsza epoka. Lecz ja wcale nie pragnąłem i pragnę tego

oglądać, po prostu przypadkowo, poszukując zupełnie czegoś innego, trafiłem na owych

"miłośników". A to, że mimo woli, muszę ich oglądać, stanowi naruszenie mojego prawa, jako

że na ten widok – w telewizji bądź na żywo, za sprawą gejowskiej manify – doznaję

dyskomfortu: mam uczucie obrzydzenia... Niech więc "kochający inaczej" nie pokazują tego w

obszarze dostępnym mimowolnym świadkom... A swoją drogą Breżniew i Honecker całowali się

bodaj wdzięczniej, bo bardziej humorystycznie – dzięki powadze, jaką zachowywali...

5

5

Page 6: Wersja Z Pamięci

I nic nie mają tutaj do rzeczy owe gadki-szmatki, owo bredzenie i biedronienie, że już w

starożytności, że w epoce hellenistycznej, w Rzymie i w wiekach następnych, że filozofowie, że

Michał Anioł... Te wspaniałe postaci z przeszłości znajdują się za niesłychanie grubą i prawie

nieprzenikalną kurtyną czasu i naprawdę widoczne są tylko ich dzieła i tylko one mają tę

wartość, jaką mają. Dzieła zasłaniają całkowicie ich twórców, więc nie zobaczy się ich ani w

telewizji, ani w kinie, ani w śmiesznym kolorowym pochodzie...

Ale już w Starym Testamencie napisano: "Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się

obcuje z kobietą, bo to jest obrzydliwość" (Księga Kapłańska, 18, w.)

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Układ domowy (jeżeli ekspremier głosi, że w Najjaśniejszej Rzczypospolitej rządzą

wiadome albo niewiadome układy, to i taki – domowy – musi istnieć), zadecydował, że

otrzymałem – do rąk własnych – "Wysokie Obcasy (nr 38/2009), czyli "babski" dodatek do

"Gazety Wyborczej". W zasadzie nie czytuję owej damskiej kolorówki (i innych, a prawie

wszystkie są damskie), lecz kiedy układ domowy zasugeruje, że nie powinienem uchylać się od

lektury określonego tekstu, to spełniam życzenie instancji.

Otóż w rzeczonym egzemplarzu znalazłem felieton Joanny Szczepkowskiej "Poeta i

łopata". Autorka w tymże relacjonuje, iż Lech Wałęsa w swoim przemówieniu na uroczystości

wręczenia nagrody Tadeuszowi Mazowieckiemu, zadeklarował, że wykonuje ciężką, fizyczną

pracę, a jakiś wierszopis machnie tekścik (były prezydent machnął ręką), coś powie i bierze

kasę. Felietonistka jest oburzona, bo Wałęsa za dużo sobie pozwolił, chociaż wie, że zawsze

sobie pozwalał i pozwala, więc trzeba mu to po prostu wybaczyć. Ale nie może nie wyrazić

swojego sprzeciwu wobec takiej ignorancji mówcy i wyjaśnia: "Panie prezydencie. Pisanie

wierszy, w ogóle twórczość literacka to jest praca fizyczna. Wydatek energii równy pracy

górnika."

Taka diagnoza nie mogła mnie, rzecz jasna, nie zdumieć, bo już pół wieku praktykuję

"po linii poezji" – gdyby sparodiować ulubioną formułę towarzyszy z minionej epoki – a nigdy

nie czułem się górnikiem, a nawet pomocnikiem górnika. Ale autorka nie popuszcza i na

świadków tego, że głosi prawdę i tylko prawdę powołuje Gustawa Flauberta, Zofię Nałkowską i

Olgę Tokarczuk, którzy to twórcy mieli się skarżyć, że doznali cielesnych cierpień, kiedy

przysiedli fałdów nad swoimi utworami. Również na dowód twórczych cierpień przywołuje

wyznania dwóch poetów, ale w tym przypadku chodzi przede wszystkim o to, że im się tak

długo pisze i pisze, nim się wreszcie wypisze coś godnego uwagi. Ale to przecież dobrze o nich

świadczy, że im się trudno pisze, ergo odpowiedzialnie traktują swoją robotę i nie bałamucą

6

6

Page 7: Wersja Z Pamięci

potencjalnych czytelników kilogramami zadrukowanych – bez składu i ładu – stron. Co jest

zjawiskiem dość pospolitym, niestety...

A kiedy owa namiętność pisania dla pisania zdarza się autorom od niedawna

praktykującym, to pół biedy. Ale bywa, że i mistrzów zawodzi zmysł samokontroli i folgują

sobie słowotokiem, który nic nowego nie wnosi do tego, czego wcześniej dokonali, a to powinno

ich zawstydzać. Kiedy więc felietonistka-poetka przytacza – na dowód, że poezja i dzisiaj może

mieć szczególny, znaczący wymiar – ułomek z Miłosza, to wypada tylko stwierdzić, że jej

egzaltacja przeważa nad znajomością rzeczy. Fakt, że ów tekścik

...Który skrzywdziłeś człowieka prostego

Śmiechem nad jego krzywdą wybuchając

Nie bądź bezpieczny poeta pamięta

Możesz go zabić narodzi się nowy

Spisane będą czyny i rozmowy.

przyklejono do Pomnika Poległych Stoczniowców nie wyklucza tego, iż jest to zakalec. Miłosz

wielkim poetą jest, że użyję tego modnego dzisiaj szyku zdania, i wiele jego tekstów po prostu

unosi nas, ale zdarzało mu się również popełniać rzeczy słabe, i w okresie wileńskim i u końca

swoich dni. Zapewne sam nie umiał (albo nie chciał) oddzielić plew od ziarna, ale ludzie, którzy

poczynają sobie – praktycznie bądź teoretycznie – w tej dziedzinie nie powinni nabierać się

właśnie na plewy.

To zresztą przypadek nie tylko Miłosza, a także innych, bardziej bądź mniej

znakomitych. Wczesny i późny Iwaszkiewicz może zachwycać – mam na myśli, oczywiście,

wiersze – ale rozległa przestrzeń między tymi biegunami wypchana jest sieczką słowną. Herbert

u swojego końca poszedł w publicystykę pod pozorem utworów poetyckich i to, o ile wiem, przy

sugestii pewnego działacza-redaktora, który w ten sposób chciał się jakoś rozprawić z naszą

dzisiejszością. Różewicz, który sam jeden wyznaczył epokę w naszej poezji, teraz prawie co

roku obdarza nas tasiemcami, w których co słowo to wers, a którymi można się zanudzić na

śmierć.

Może jestem niesprawiedliwy przy tak gruboskórnej ocenie dokonań twórczych naszych

znakomitości, ale czuję się – w jakimś stopniu – wychowankiem Juliana Przybosia i zawsze –

czy chcę, czy nie chcę – pamiętam o jego zasadzie: jak najmniej słów, by powiedzieć jak

najwięcej. (A także nie zapominam o innej formule: niech słowo dziwi się słowu) Oczywiście,

dzisiaj powoływanie się na Przybosia to obciach. Dzisiaj adoruje się i przywołuje autorytet

Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej... Ale chyba nie będzie herezją, jeżeli napiszę, że

Przyboś najsilniej zaciążył – swoimi realizacjami poetyckimi i swoją teorią – na kolejnych

7

7

Page 8: Wersja Z Pamięci

rocznikach poetów, startujących po roku 1956. Może także dlatego, że czynnie uczestniczył w

życiu literackim w tamtych – odległych już – dziesięcioleciach. A także śmiem głosić tezę, że

"stare repy", jak Słonimski (który nabijał się z przedwojennej awangardy poetyckiej) czy

Iwaszkiewicz najlepsze swoje rzeczy napisali u końca życia, bo "skonsumowali" doświadczenia

Przybosia i poetów do niego zbliżonych.

A kto mi nie wierzy, niech zasiądzie do lektury – bez uprzedzeń – Przybosia, bo to jeden

z największych naszych poetów.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Kolejnego popołudnia przyklejam się do wielgachnego okna i gapię w dół, w uliczkę,

przysuniętą do bocznej ściany hotelu. Nad oknem z tej strony – wewnętrznej – i z tamtej –

zewnętrznej – skrzynki klimatyzacji. Przy wszystkich oknach – od parteru do góry – takie same

skrzynki, więc w pierwszych dniach pobytu tutaj miałem wrażenie, że znajduję się na lotnisku,

na którym bezustannie siadają i startują samoloty, szczególnie w nocy, w półśnie słyszałem to

charakterystyczne dudnienio-drżenie, a może bardziej czułem niż słyszałem...

Teraz nie słyszę klimatyzacji, bo całą uwagę kieruję w dół – w uliczkę, niczym się

niewyróżniającą, szarą jak mysz, obstawioną – po przeciwnej stronie – lada jakimi domami, i

absolutnie pustą. Ale wiem, że się zjawi... Może za kwadrans, za pół godziny albo jeszcze

później... I rzeczywiście: wreszcie ukazuje się, zawijając ślamazarnie zdeformowanymi

sandałami, i prowadząc za sobą – jak w poprzednich dniach – swojego wielbłąda. Tym

rozchwianym chodem dokolebuje się na róg przyhotelowej uliczki, sformowany z uliczką

odchodzącą od niej prostopadle, a równie mizerną, i zatrzymuje w miejscu, które zajmował w

poprzednich dniach, i zaraz skłania wielbłąda, żeby położył się na jezdni, podwijając pod siebie

nogi, a sam siada na krawężniku, który jest wyższy niż krawężniki u nas, podobnie zresztą jak w

innych miastach egipskich.

I siedzi na tym miejscu godzinę, dwie, a może jeszcze dłużej. Po co? W jakim celu?

Wielbłąd ma na grzbiecie narzutę w kolorowe pasy, więc jego właściciel zapewne czeka na

klientów, którzy zechcą zająć miejsce na grzbiecie zwierzęcia i sfotografować się w takiej

okazowej sytuacji albo może nawet zechcą przejechać się kawałek, chociaż ta uliczka – nie

trudno sobie wyobrazić – nie jest stosowną trasą na takie przejażdżki. A w ogóle dlaczego tak

biernie czeka przez wiele kwadransów, a nie odbiega gdzieś do tyłu, do przodu czy w bok, żeby

przywabić jakiegoś obcokrajowca – bo przecież na takiego tylko może liczyć – który da się

namówić na skorzystanie z jego oferty. Tak przecież poczynają sobie właściciele wielbłądów

8

8

Page 9: Wersja Z Pamięci

pod piramidami w Gizie: pędzą do turystów, wysiadających z autobusów, gestykulują, ciągną

nawet za rękę, wykłócają się o zapłatę, a nawet oszwabiają, jeżeli przyjezdni dają się oszwabić...

Ale widocznie ten na dole należy do tej kategorii "usługodawców", którzy nie mają

najmniejszych – jak to się dzisiaj powiada – zdolności menedżerskich albo nie chcą – z jakichś

powodów – wykazywać się nimi bądź z natury swej bardziej cenią sobie spokój nad niewielki –

może się wydawać – zarobek lub też są po prostu leniwi... W każdym razie przypomina mi

człeczynę z Sakkary. Tamten stał przy wejściu do zespołu grobowego Dżosera, z dłonią na

biodrze, ale wygiętą w proszalnym geście. Sięgnąłem po portfel z wyniszczonymi funtami

egipskimi, ale nie zdążyłem ich wydobyć, bo napierający z tyłu wycieczkowicze wepchnęli mnie

do środka budowli. Umówiliśmy się wprawdzie z naszym pilotem – składając się na fundusz

napiwkowy – iż on będzie obdzielał grosiwem, kogo należy obdzielić z obsługi, kręcącej się

przy nas, ale ów chłopina – tak nienachalny w porównaniu z innymi jego kolegami z "branży" –

zasługiwał chyba na dodatkową formę uznania?

Skoro jednak ów fellach myślał na serio o jakimś zarobku, dlaczego przyczajał się w

uliczce z boku hotelu, gdy tutaj nikt z przyjezdnych nie zagląda, a i miejscowych prawie nie

widać, nie zajął zaś miejsca od frontu obiektu, do którego zjeżdżają i schodzą się obcokrajowcy?

Być może bał się, iż stamtąd mogłaby przegonić go obsługa hotelu albo nawet policja, której

wszakże nie dawało się widzieć w tamtym miejscu. A Egipcjanie mają nawet formację do

ochrony obiektów i terenów zabytkowych, wyfasowaną w czarne uniformy. Można więc

widzieć, dajmy na to, czarnomundurowca w Gizie albo Sakkarze, przy broni i na wielbłądzie

albo na koniu, znieruchomiałego na wzniesieniu, skąd ma dobrą widoczność na najbliższą

okolicę, odcinającego się ostro nawet od przyciemnionego nieba...

Zjechałbym więc na dół i zapytał właściciela wielbłąda, dlaczego tam siedzi, dzień w

dzień, ale nie znam przecież języka arabskiego, a nie sądzę, żeby on znał jakikolwiek inny.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Siedzę nad jeziorem już jakiś czas, a morelowe słońce, rozwodnione chmurami,

popielatymi, smutnawymi, traci wolniutko swoją barwę i rozświetla enigmatyczną mgłę. Po

przeciwległym zboczu, a dokładniej: po prawym – patrząc ode mnie – jego odcinku, stromym i

upiaszczonym, który latem służy jako plaża, zsuwa się czerwone auto. Po chwili przywarowuje

bliziutko wody, po czym wygrzebuje się z niego mężczyzna i otwiera tylne drzwi, a z wnętrza

wozu wyskakuje pies, robi kilka kołowrotków na piasku i obszczekuje poranek. Dziwne:

automobilista przyjechał aż tutaj, dwadzieścia parę kilometrów od miasta, żeby swojemu

czworonogowi zafundować poranny spacer? Bo przecież mieszkańcy pobliskich wiosek nie

9

9

Page 10: Wersja Z Pamięci

mają potrzeby przyjeżdżać nad jezioro ze swoimi kundlami, a nawet w ogóle nie mają potrzeby

promenadować z nimi...

Przyjezdny unosi klapę bagażnika i coś spod niej wyciąga – może smycz – po czym rusza

– brzegiem wody – do bliziutkiego lasu, a pies dyrda za nim. Zaraz znikają między drzewami i

tylko słychać szczekanie, więc odczuwam zaniepokojenie, że psisko pewnie płoszy zwierzynę i

ptaki, a może nawet ukatrupi jakąś sztukę, bo to musi być rasowy, a na pewno duży i ostry pies,

do tego nie jest na smyczy – dobrze widziałem, choć w ogóle nie widziałem wielu szczegółów

po drugiej stronie jeziora. Wkrótce jednak jego ujadanie wygasa, więc przypuszczam, że

mężczyzna i jego ulubieniec – jak sądzę – oddalili się w głąb lasu.

Koncentruję się więc na swoich wędkach i dopiero po kilku kwadransach zauważam, że

człowiek z drugiej strony jeziora tkwi w wodzie, prawie po kolana, kilkanaście metrów od

brzegu, bo w tamtym miejscu jest płycizna, jako że cieniutki strumyk nanosi tam piasek. I tam

także pałka wodna wchodzi w jezioro bardziej natrętnie, więc dookoła mężczyzny sterczą

wiechcie tej rośliny. Przybyły wykonuje jakieś gesty, ma więc zamiar kąpać się, tyle że jest w

ubraniu i chyba dopiero bada stopami dno. Potem wycofuje się na brzeg i znika za drzewami,

ale nie widzę, żeby przed nim albo za nim pomykał pies – widocznie schował się w zaroślach...

Wracam do swoich zajęć wędkarskich, ale właściwie nie mam co robić, bo ryby są

niewrażliwe na moje zanęty i zachęty, więc podczytuję sobie gazety, które zawsze zbieram nad

wodę, kiedy stosuję metodę połowu "na sprężynę", bo w taki przypadku niemożliwe jest, żebym

nie dosłyszał – nawet lekkiego – stuknięcia wskaźnika o wędzisko. Nie słyszę zatem – przez ileś

kwadransów – najsłabszego brania ryby, ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że

słyszę świśnięcia i plaśnięcia o wodę, więc unoszę głowę znad gazety i dostrzegam po drugiej

stronie jeziora, w zaroślisku pałki wodnej, owego mężczyznę, który macha spiningiem i to

macha wytrwale. Wracam więc do lektury, bo przy moich wędkach nic się wciąż nie dzieje i

kiedy słońce objaśnia już na dobre okolicę, czuję za plecami mocne kroczyska. Odwracam się

więc i widzę, jak tamten człapie – na mnie – w gumiakach i zaraz wymieniamy się codziennym

pozdrowieniem, po czym on przystaje i wyciera mokrą twarz rękawem firmowego ubioru

wędkarskiego, plamiasto-łaciatego, na podobieństwo wojskowego moro. – Dało coś? – stęka.

Tak się u nas mówi, w rodzaju nijakim, wyrażanym zaimkiem "to" i w tym przypadku owo

"dało" może się odnosić do jeziora, więc zostało użyte zgodnie z regułą gramatyczną, jako że

wyraz "jezioro" jest właśnie rodzaju nijakiego. Ale to pytanie pada od czasu do czasu nad rzeką

albo nad jakimś stawem, a wówczas nie może się odnosić – gdy chodzi o poprawność

gramatyczną – do "rzeki", bo ta jest, jak wiadomo, rodzaju żeńskiego ani do "stawu", bo tenże

sygnuje rodzaj męski. Owo "dało" mogłoby być sprzęgnięte z podmiotem "wędkowanie" albo

10

10

Page 11: Wersja Z Pamięci

"łowienie" i wówczas byłoby członem zdania poprawnego pod każdym względem, także

znaczeniowym.

Ale u nas tak się mówi, bezpodmiotowo, "ogólnikowo", a nawet "bezosobowo", więc od

razu, oczywiście, rzucam: – Nie dało! Nawet drobnica nie skubie... – I teraz spodziewam się, że

on zacznie zwyczajową litanię narzekań: co to się dzieje, panie, z tą rybą, z roku na rok coraz jej

mniej, kiedyś machnęło się parę razy spiningiem i było szczupaczysko dla całej rodziny, a teraz,

teraz niby zarybiają, a ryby nie ma, zima przecie nie była za silna, to ryba się nie przyduszyła jak

po inne lata, może ją sieciami wyciągnęli, panie, kłusowniki jedne, cholera wie, jak to jest... Ale

nie mówi tyle, co inni, tylko jakieś "no, tak, no, tak" i odczłapuje w swoją stronę ze

zwyczajowym życzeniem "Połamania kijów!"

Za nim albo nawet przed nim powinien dyrdać pies. Ale nie dyrda. Jak to? Przecież był z

nim przez cały czas spiningowania po tamtej stronie jeziora i chyba po mojej! Słyszałem

szczekanie... A może mi się zdawało, że słyszę? Niemożliwe... Chyba, że wyprzedził chłopa na

kilkadziesiąt metrów? Ale musiałby przebiec koło mnie... No, mógł przetruchtać górą, skrajem

tego paska lasu na niewyniosłym – z tej strony – zboczu... Ale spiningowiec w wędkarskim

moro pewnie by go zawołał na koniec naszej rozmowy, jak to czynią z reguły inni właściciele

takich czworonogów, gdy te się za bardzo oddalają... No, może jeszcze przewija się bokiem,

między pniami sosen i krzaczkami... Przepatruję więc las półokręgiem, ale pokazuje się

znieruchomiały, milczący, pusty... Gdzie jest ten cholerny pies, jeżeli jest?

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Ten film pewnie już dość długo chodzi na kanale "Planete", ale nie zwróciłem nań uwagi,

bo opatrzono go ogólnikowym tytułem Olbrzymie posągi Buddy. Nie znajdując jednak nic

ciekawszego w innych stacjach telewizyjnych, zasiadłem "do konsumpcji" tegoż programu. I tu

zaskoczenie, a nawet mocne przeżycie. Bo najpierw ciemne, ponure i puste, a górzysto-skaliste

widoki, gdzie chichoczą pewnie złe duchy. Choć wolno przypuszczać, że to efekt celowego

zabiegu operatora czy w ogóle twórców filmu, bo w późniejszych sekwencjach tę samą okolicę

rozjaśniono. Doznanie opuszczenia i zniszczenia akcentują wraki sowieckich czołgów i

transporterów, jako że sołdaci socjalistycznego mocarstwa wojowali tutaj w latach

osiemdziesiątych. W skalnej ścianie, długiej na kilkaset, a może więcej metrów, czernieje wiele

dziur, a z niektórych z nich wywija się dym, zaś w głębi jakiejś – kamera pozwala zajrzeć do

skalnego wnętrza – kobieta rozpala ogień, potem inna – w innej pieczarze – przystępuje do

pieczenia placka, przypominającego płachetkę, a na zewnątrz zaś mężczyzna – w ubraniu i

zawoju na głowie – rozmazuje sobie wodę wokół ust, jak to robią dzieciaki, które nie umieją

11

11

Page 12: Wersja Z Pamięci

jeszcze albo nie chcą porządnie się umyć. Ale jak się w takich warunkach porządnie umyć, nie

mówiąc już o kąpieli? Ów mężczyzna, zresztą, okaże się w dalszym ciągu filmu rzeczowym

narratorem...

Mamy więc tutaj do czynienia ze współczesnymi jaskiniowcami! To określenie ewokuje,

oczywiście, negatywne odczucie i powinienem ująć je w cudzysłów, ale sam widok

pomieszczeń, w jakich muszą żyć ludzie w naszych czasach, jest – chcąc nie chcąc – trafne.

Później, zresztą, mieszkańców tych grot przeniesiono do kolonii identycznych – o kształcie

wydłużonego sześcianu – domków, pozbawionych elektryczności i wody, która to kolonia

przypomina – jak określono w filmie – gułag... Ale nie jesteśmy przecież na Syberii, a w

Afganistanie, dokładniej określając – w dolinie Bamjan, na dawnym Szlaku Jedwabnym.

Jaskinie w skalnej ścianie to dawne cele mnichów buddyjskich i inne pomieszczenia, jak kaplice

modlitewne, galerie, tarasy, służące uprawianiu kultu Buddy, w sumie siedemset pięćdziesiąt

pomieszczeń. I ongiś nie wyglądały tak ponuro jak obecnie, jako że na ścianach zachowały się

jeszcze szczątki malowideł. Podobno więcej ich znajduje się w różnych galeriach na świecie. Ale

nie sądzę, żeby upływ czasu nie odcisnął się destrukcyjnie na nich. Wszak już w roku 625 n.e.

pewien mnich wyruszył w podróż z Chin, by po siedmiu latach znaleźć się w tym miejscu,

stanowiącym – wówczas i jeszcze długo potem – centrum buddyzmu, a swoje wrażenia utrwalił

na piśmie. Stąd, między innymi, wiadomo, że funkcjonowały w tym miejscu klasztory, ciągnęły

tutaj pielgrzymki, zatrzymywały się karawany, podziwiano największe posągi Buddy...

Właśnie posągi, które jeszcze do niedawna istniały, co prawda już bez rubinowych oczu,

uszkodzone, zaniedbane, ale imponujące swoją wielkością. I wiadomo, że zwycięzcy talibowie

po prostu wysadzili je, co nie było sprawą łatwą, bo potrzebowali na to tydzień czasu i zużyli

cały zapas materiałów wybuchowych, a nawet przypadkowo odkryty skład amunicji.

Dziennikarz Al-Dżaziry wyjaśnia, iż uczynili to w odwecie za sankcje nałożone na nich przez

ONZ, a niszczycielskiemu aktowi nie zapobiegły protesty z różnych stron świata. Rzecz w tym

bowiem, iż zachód traktuje islam całościowo, a przecież – peroruje mędrzec z Al-Dżaziry – ma

on wiele odmian i pełen jest sprzeczności.

Pozostawiając na boku tego rodzaju "objawienia", a nawet kunsztowne rozważania na

temat zderzenia cywilizacji islamskiej i zachodniej, nie sposób nie widzieć potrzeby poznawania,

analizowania i zapobiegania zagrożeniom, które funduje Zachodowi fanatyczny, wojujący islam.

Dlatego ze zdziwieniem zapoznałem się z tekstem, który nie tak dawno ogłosiła "Gazeta

Wyborcza". Panowie Kazimierz Bem i Jarosław Makowski uraczyli nas antymilitarystyczną

polewką, wypominając, iż zapobiegamy u Amerykanów o rakiety czy antyrakiety, że

otumaniamy młode pokolenie widowiskowym odtwarzaniem wojennych wydarzeń, zapominając

12

12

Page 13: Wersja Z Pamięci

o traumatycznych przeżyciach, jakie z sobą niosły, że za dużo wydajemy na wojsko i że Kościół

przyklepuje naszą wojskową opcję: "Oglądamy iście pogańskie spektakle, w czasie których

święci się np. wozy bojowe Rosomak". Jako chrześcijanie – głoszą autorzy – powinniśmy, idąc

za wskazaniem Chrystusa, nadstawić wrogowi drugi policzek do ciosu, głosić pokój oraz

zlikwidować ordynariaty polowe i kościoły garnizonowe.

Nie chciałbym obśmiewać autorów, ale nie sposób nie zdumieć się "lekkością" ich

wywodów. Sprawiają wrażenie jakby nie urodzili się w Polsce, nie mieli pojęcia o naszym

historycznym uwikłaniu, nie rozumieli nic z ewolucji współczesnego świata i wynikających stąd

zagrożeń, dla nas i nie tylko dla nas. Można, oczywiście, zżymać się, że w owych

rekonstrukcjach dokonań wojskowych z przeszłości bliższej i dalszej – czy na fali tzw. polityki

historycznej? – za mało zwraca się uwagę na ich koszty społeczne i osobiste, ale są one jakąś

formą – w miarę atrakcyjną – edukacji obywatelskiej. A przy tym jest to, po prostu, rodzaj teatru

amatorskiego i wojenne okrucieństwo, krew i łzy nie są do odtworzenia w takiej formule.

Dziwne są pretensje autorów pod adresem Kościoła. Mnie śmieszy, kiedy ksiądz –

zapewne zapalony rybołówca – oferuje poświęcenie sprzętu wędkarskiego przed sezonem,

irytują parafialni kaznodzieje, którzy odmieniają imiona Pańskie przez wszystkie przypadki, bo

nie mają nic do powiedzenia wiernym, zżymam się z powodu wypowiedzi niektórych naszych

biskupów, jest mi gorzko na myśl o pedofili duchownych w Stanach Zjednoczonych, Irlandii i u

nas, ale ten Kościół nie szerzy swoich dogmatów mieczem i ogniem, jak to czynił przed

wiekami, ten Kościół przeszedł znamienną ewolucję w nurcie cywilizacyjnym Zachodu.

Natomiast islam w formule fundamentalistycznej pozostał w głębokim średniowieczu. Jakie

może być antidotum na zorganizowaną, dotowaną petrodolarami i wyćwiczoną nienawiść,

agresję, potrzebę destrukcji? Czy jest inny sposób na powstrzymanie terrorystycznego islamu –

firmowanego przez Al-Kaidę, talibów i nie tylko przez te zinstytucjonalizowane siły – niż

przeciwstawienie zbrojnego oporu? A przecież nie jest tajemnicą poliszynela, że tej ciemnej sile

chodzi o zniszczenie zachodniej cywilizacji i zafundowanie światu powszechnej islamizacji.

Takie cele wskazują wszak świątobliwi i świeccy ideolodzy wojującego islamu i przypominanie

tego wydawałoby się już zbędne, ale widocznie nie całkiem, jeżeli można czytać takie artykuły,

jak omawiany tutaj. A nasza chata wcale nie jest ze skraja, jak być może sądzą wspomniani

publicyści, jako że już przed laty widziałem w telewizji jak pewien bojówkarz – tubylec czy

przybysz ze świata – wyznawał, iż celem walk w Czeczenii nie jest wcale zapewnienie jej

niepodległości, lecz rozprzestrzenianie islamu w Rosji, a w następnej kolejności może w Polsce.

Muzułmański fundamentalizm wydaje się być, jak wiadomo, o tyle skuteczniejszy, iż do

aktów terrorystycznych skłania i przygotowuje samobójców, w myśl doktryny o nagrodzie po

13

13

Page 14: Wersja Z Pamięci

śmierci. W środkach masowego przekazu można nierzadko zobaczyć i wysłuchać wyznawców

tejże, którzy akcentują, iż z wyboru zmierzają ku śmierci, podczas gdy zapadnicy, jak powiadają

Rosjanie, wybierają życie. Nasi biskupi szermują – jeżeli chodzi o problem aborcji czy

zapłodnienia in vitro – określeniem "cywilizacja śmierci", ale nigdy nie słyszałem, żeby

nazywali tak samobójczy – i nie tylko samobójczy – terroryzm, który zapewne nie wynika z

przesłań Koranu.

Przypominając to wszystko – w ogromnym skrócie – muszę przyznać, iż nie rozumiem

rzeczonych publicystów, negujących potrzebę naszego udziału w afgańskiej wojnie. No cóż,

najłatwiej być pięknoduchem... Jeżeli zaś wziąć pod uwagę akt wandalizmu w dolinie Bamjan,

to może się on wydawać marginalny w zestawieniu z globalnym problemem wojującego islamu.

Ów myjący się na sposób dziecięcy Hazar opowiada, iż talibowie cieszyli się, śmieli i tańczyli

na gruzach posągów Buddy. Ale przecież ich zamiarem jest pozbycie się mieszkańców

Afganistanu innych narodowości: Tadżyków chcieliby przepędzić do Tadżykistanu, Uzbeków do

Uzbekistanu, a Hazarów zetrzeć z powierzchni ziemi. Wszak talibowie i Al-Kaida – dodam od

siebie – to głównie Pasztuni, najliczniejsi spośród ludów tej ziemi, i wspomagający ich

napływowi Arabowie z różnych krajów.

A swoją drogą jest sprawą ciekawą, iż tzw. rewolucja kulturalna w Chinach

spowodowała duże straty w spuściźnie kulturalnej tego kraju, ale w chińskiej części pustyni

Gobi zachowały się, na przykład – w dobrym stanie – malowidła ścienne i rzeźby Buddy, zaś

największy na świecie posąg Oświeconego w pozycji siedzącej, jest dzisiaj oblegany i

obfotografowywany przez turystów. Ba, chiński biznesmen, właściciel wyniosłego stoku

nadrzecznego, funduje u jego wierzchołka kopię największego posągu Buddy z Bamjan,

niszcząc przy okazji zabytkowe miejsce pochówków, w celu – jak nietrudno się domyślić –

komercyjnym. Barbarzyństwo wszak nie jeden ma wymiar...

Na ruiny zaś w Afganistanie zjechali eksperci z UNESCO. Obejrzeli to, co zostało po

posągach, obmierzyli, co mogli obmierzyć, obliczyli, co dało się obliczyć i ogrodzili sznurem,

co należało ogrodzić, i odjechali. Bo pewnie nie można nic więcej zrobić w tym szczególnym

miejscu, gdy w Afganistanie (i Pakistanie) ważą się losy zachodniego świata.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Dzień posylwestrowy, czyli noworoczny. Godzina bodaj siódma i o tej godzinie sterczę

już przy oknie, chociaż "balowałem" do trzeciej albo jeszcze dłużej, ale obudziłem się w sposób

naturalny – widocznie nie potrzebuję więcej snu nad te kilka godzin. Moje "balowanie"

ograniczyło się do smakowania krewetek, bigosu, sałatki warzywnej i niewielkiej ilości wina,

14

14

Page 15: Wersja Z Pamięci

oglądania w laptopie setek fotografii i wgapiania się w telewizor, choć zżymałem się gęsto na

wyczyny zapowiadaczy, wokalistów i wodzirejów. A kiedyś rzeczywiście balowałem do

zmęczenia albo do osiągnięcia stanu dziwnej lekkości, albo też do osiągnięcia uczucia jednego i

drugiego, a w każdym z tych przypadków doznawałem szczególnego ucisku, iż kolejny rok

mamy już na boku. A teraz wsio mienia rawno miniony czy bieżący...

Sterczę przy oknie, a ranek ciemnawy, smętny, najbliższa zaś okolica bezludna i długo

trzeba czekać, nim przemknie się na widoku jakiś samochód... Że nie widać ludzi na ulicy w

takim dniu to nie dziwota, ale dlaczego tak rzadkie są auta, kiedy tutaj prawie zawsze o tej porze

pędzą trzema pasami jezdni do centrum i trzema pasami – za torami tramwajowymi – w

odwrotnym kierunku... Nareszcie jednak objawił się cienki śnieg, który chyba przykrył puszki po

piwie, butelki, resztki petard i świetlistych rakiet, folie i inne śmieci, jako efekt sylwestrowego

świętowania.

Musiałem się dość długo wgapiać w ten widok, by wreszcie zauważyć, iż z lewej strony –

w panoramicznym kadrze mojego okna – ktoś biegnie. Za "infrastrukturą komunikacyjną" –

pierwszą ode mnie trzypasmówką, torami tramwajowymi, drugą jezdnią, betonowym szlakiem

dla rowerzystów i dla pieszych – a równolegle do niej, więc u podnóża pasma lekkich

wyniosłości, przyzielenionych sosnami, za którymi wąziutka asfaltówka prowadzi do

największego bodaj z fortów, zafundowanych miastu przez Prusaków za kontrybucję, ściągniętą

z Francuzów po wygranej w 1870 roku wojnie. Prawie zaraz za asfaltową szoską dobrze

wyniesione zbocza pozwalają podziwiać stawy starorzecza i Wisłę.

Zdarza się, że tamtą trasą – u podstawy wału usosnowionych wzniesień – ktoś biegnie w

dresie, a nawet czasami biegnie kilka osób, ale nie spodziewałem się, że ktoś w taki –

posylwestrowy i nieprzyjemny – ranek poczuje przyjemność albo obowiązek biegania. Kto to?

Czerwony bluza albo sweter, ciemne spodnie, białe "riboki"... Goła głowa – bo biegający mają

najczęściej coś na głowie – a włosy aż na plecach. Dziewczyna! Zbzikowana czy godna

podziwu?

Monika także rzuciła się przed laty na bieganie. W okolicznościach dość szczególnych.

Po tygodniach oporu bowiem zgodziliśmy się wtedy, żeby ogólniak dokończyła w szkole

wieczorowej, jako że łapała na przemian trójki i dwójki, a "proceder" ten nasilił się jeszcze,

kiedy wróciła oszołomiona z Konkursu Szopenowskiego i nic nie było już ważne tylko pianino i

muzyka. Kilka lat wcześniej posłaliśmy ją do szkoły muzycznej na zasadzie "dać dziecku

szansę", bo ma słuch i w tramwaju wyśpiewuje "Eurydyki tańczące" Anny German. Potem

śpiewała – z obowiązku – tylko w chórze szkolnym, a kiedy już nie musiała śpiewać, zamilkła aż

do dzisiaj.

15

15

Page 16: Wersja Z Pamięci

Ale nie przeszkodziło to jej w edukacji pianistycznej. Na początku nie miała nawet

instrumentu w domu, ale że złapałem jakieś honorarium czy nagrodę, kupiliśmy jej pianino, nie

żadną "Legnicę", ale duże, ciężkie, przedwojennej firmy "Małecki", z mosiężną płytą i całym

wnętrzem wyprodukowanym w Berlinie. Klawiaturę miało rozklekotaną, ale na szczęście

sympatyczny stroiciel umiał ją podreperować przy każdym strojeniu, po czym przez jakiś czas

podgrywał sobie i podśpiewywał. Instrument był przedmiotem szczególnego kultu z jej strony i

przypominam sobie, na przykład, że kiedyśmy przeprowadzali się do innego mieszkania, a

czterech chłopów dźwigało pianino na pasach po schodach, biegła przy nich i pilnowała, żeby go

nie uszkodzili.

Przez pięć lat jakoś się jej "grało", ale u początku szóstej klasy muzycznej podstawówki

wezwał mnie dyrektor tejże i oznajmił, że pianistka z niej nie będzie i proponuje, by przeszła na

jakiś instrument dęty, bo ma silne płuca albo na wiolonczelę, bo ma mocne dłonie. Kiedy w

domu przekazałem jej sugestię szkolnej władzy, rozryczała się po najwyższe "C". Na szczęście

w szóstej klasie dostała się "pod komendę" nowej nauczycielki, która dalszą edukację

pianistyczną rozpoczęła od prawidłowego ustawienia jej rąk na klawiaturze. A szkołę średnią

przeszła bez problemów, bo miała szczęście do innej cenionej nauczycielki. Pozostała więc

sprawa ogólniaka i matury, którą zdała dopiero, kiedy została studentką Akademii Muzycznej. I

właśnie w dniu, w którym zgodziliśmy się, by edukację ogólnokształcącą skończyła w

wieczorówce, oznajmiła, że dzięki temu będzie miała czas także na bieganie. I pobiegła. Na

górki i w las, raczej lasek, po drugiej stronie naszej arterii komunikacyjnej, jak wypowiadają się

wielce wymowni. Wróciła po godzinie, a może półtorej, zziajana i powłócząca nogami. Rzuciła

się na tapczan i leżała na nim przez dłuższy czas. I już na zawsze zrezygnowała

z biegania.

Nie było więc jej przeznaczeniem bieganie, nawet najbardziej amatorskie, "dla zdrowia",

gdy przeznaczeniem stała się pianistyka. I zawsze przypomina mi się ten moment powrotu jej z

Warszawy, kiedy myślę o Julku. Zażyczył sobie uczyć się gry na gitarze, więc na takiej samej

zasadzie jak Monika – niech dziecko spróbuje – dostał instrument i możliwość nauki. Przyszedł

potem czas, kiedy jego nauczyciel zasugerował, iż dalszej edukacji powinien poddać się w

szkole muzycznej, jako że on będzie mógł poświęcić mu więcej uwagi. I solidnie formował go

na muzyka, nie żałując swojego czasu i wszelkich zbiegów, służących temu celowi, a Julek

ciągnął dwie szkoły równolegle: podstawówkę i muzyczną. Ale po zdaniu egzaminu do

gimnazjum, zrezygnował z tej drugiej, bo upatrzył sobie zawód architekta.

Nie obudził się więc do muzyki, mimo, iż odnosił sukcesy w konkursach rejonowych i

pojechał do Warszawy na ogólnokrajowy. A jego nauczyciel przeżył kolejne rozczarowanie, bo

16

16

Page 17: Wersja Z Pamięci

wcześniejsi uczniowie, z którymi wiązał nadzieje, także go zawiedli w podobny sposób. Julek

zaś jeżeli nawet dojrzeje do muzykowania, może napotkać na podobne trudności, natury

technicznej, określa się, jakie miał Wojtek, mąż Moniki. Jako niedorostek koncertował, w

kwartecie z siostrą i dwoma braćmi, jeszcze w Australii, gdzie się urodzili. I choć nie miało to

wówczas charakteru zawodowstwa, oczywiście, to spośród dziesięciorga rodzeństwa dziewię-

cioro uczyło się muzyki, a pięcioro ukończyło wyższe studia muzyczne i dzięki temu zarabiało

na chleb. Ale wcześniej prawie cała rodzina przyjechała do Polski. Wkrótce jednak zmarł ojciec,

a Wojtek nie widząc nad sobą jego twardej ręki, wolał grać w piłkę niż zgłębiać możliwości

skrzypiec. No i mając absolutny słuch i wielką muzykalność – spowiadał mi się – nie potrafił

pokonać pewnych trudności technicznych, bo palce miał już nie tak plastyczne jak kiedyś. Nie

wykorzystał swojej szansy – żalił mi się. Ale przecież nie tylko ja wiem, że mimo tego jest

doskonałym skrzypkiem...

A Monika po przeflancowaniu się do ogólniaka wieczorowego tłukła w klawisze coraz

dłużej i coraz efektowniej, aż pewnego dnia przybiegła z dołu pewna studentka z pretensjami, iż

ona z tego powodu nie może się uczyć do egzaminu. Formalnie czy zwyczajowo nie miała racji

w tej kwestii, bo Monika trenowała w godzinach południowych, a nie po dwudziestej drugiej, ale

niewątpliwie zaistniał tutaj konflikt interesów, jak to się powiada poprawnie. Względna cisza w

mieszkaniu nastała dopiero, kiedy wyjechała na studia muzyczne do Łodzi. Zaliczyła tam jednak

tylko trzy semestry, bo tyle brakowało Wojtkowi do ukończenia studiów. Potem oboje

wyemigrowali – via Wenecja, gdzie Wojtek miał kontrakt w operze Fenice – do Sydney. Tam w

konserwatorium nie zaakceptowano jej trzech polskich semestrów i musiała po dyplom brnąć od

początku. Ale miała jednocześnie możliwość wyspecjalizowania się w klawesynie i grania

muzyki barokowej. Wraz z Wojtkiem i przybieranymi muzykami koncertuje w Australii, Polsce

i Europie, oczywiście według modułu barokowego. Bywa, że rusza na występy solowe w

country. Wtedy odkręca nogi od klawesynu, ładuje instrument do samochodu i pędzi w trasę...

No tak, obserwując w posylwestrowej, smętnej pustce biegnącą dziewczynę pojechało

mi się wspomnieniami... Dawniej, gdy popadałem w taką tonację, to tylko z powodu swojej

drogi życiowej.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

W wydanej niedawno książce Jolanty Drużyńskiej i Stanisława M.Jakowskiego "Wyklęte

życiorysy" (Rebis, Poznań 2009) jedna z opowieści – poświęconych ludziom zasłużonym dla

Polski, a godnych zainstalowania ich w narodowej pamięci – przypomina Józefa Hieronima

Retingera, szarą eminencję polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. W roku 1944 Retinger –

17

17

Page 18: Wersja Z Pamięci

zesłany z samolotu spadochronem – bawił (czasownik ten można rozumieć prawie dosłownie,

jako że nie stronił od restauracji i kawiarni w tym niebezpiecznym czasie) z misją w kraju, a za

powrotem do Anglii – oczywiście samolotem i z dwoma innymi znaczącymi osobami – zabrał

niebagatelny bagaż: "To miała być największa w dziejach podziemia poczta, wielki worek, a w

nim gazety, sprawozdania prasowe, robione przez poetę Zbigniewa Bieńkowskiego, rozmaite

książki, m. in. Kamienie na szaniec Kamińskiego. Dali mi nawet do przewiezienia kompozycje

muzyczne Stefana Kisielewskiego, Witolda Lutosławskiego, Maklakiewicza, Regameya..."

Można się zadumać nad celem przesyłania do Londynu książek i utworów muzycznych.

Czy chodziło o to, żeby pokazać naszym władzom w Londynie, iż kraj nawet pod hitlerowską

okupacją wytwarza wartości, które zaświadczają o jego żywotności intelektualno-artystycznej

czy też aby owe wartości zabezpieczyć przed potencjalnym zniszczeniem? A może o jedno i

drugie?

Mnie wszakże bardziej niż próba odpowiedzi na te pytania zafrapowała informacja, iż

Zbigniew Bieńkowski udzielał się w konspiracji wojennej. Musiał więc pracować w Biurze

Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, jako że w tej instytucji zajmowano się

kształtowaniem wiedzy i ducha społeczeństwa. Ale nigdy nie napomknął o tym w naszych

rozmowach na przestrzeni lat. Może uważał, że jego udział w tamtej działalności był na tyle

skromny, iż nie warto o tym wspominać? A może w naszych dyskursach nie było klimatu dla

tego rodzaju informacji? Bo Zbyszek żył przede wszystkim literaturą, dzielił się swoją wiedzą o

literaturze, kibicował autorom wszystkich generacji, jakim miał szczęście towarzyszyć. Że

pracował wszakże w konspiracji, można przypuszczać, gdy się czyta jego wczesne prozy

poetyckie: Niepojęte czy Dorota.

Nie pamiętam kiedy, gdzie i przy jakiej okazji go poznałem, ale musiała to być końcówka

lat pięćdziesiątych, bo siedzieliśmy – oprócz nas dwóch jeszcze któryś z miejscowych kolegów –

w "Polonii", a studenci toruńscy mieli akurat juwenalia i Zbyszek popatrywał przez okno na

przebierańców. Rozmawialiśmy jednak o jego "Trzech poematach", a raczej chyba o ich

fragmentach, drukowanych najpierw w "Twórczości", gdyż całość – w formie książkowej –

ukazała się w roku 1959. Napomknął wtedy, że napisał je w ciągu dwóch tygodni, co nam –

słuchaczom – wydawało się nieprawdopodobne. Przyznał się więc, że tylko je zapisał, a "nosił w

sobie" przez lata.

To dziwne, ale zawsze – na przestrzeni dziesięcioleci – wydawało mi się, że fizycznie nie

zmienia się. Zawsze był starszawy, drobniutki, niewysoki, jakby zasuszony, ale żywotny i takim

wydał mi się, kiedy widziałem go po raz ostatni. A za każdym pobytem w Toruniu – z odczytem

albo na naszej imprezie literackiej – i gdziekolwiek indziej objawiał żywiołowo swoje

18

18

Page 19: Wersja Z Pamięci

fascynacje, a to awangardowymi poetami francuskimi, a to Faulknerem, a to Przybosiem...

Potem przyjeżdżał prywatnie – do A. i jej rodziny – więc się z nim raczej nie widywałem. Dla

niego to się zaczęło chyba tamtego wieczoru w klubie związków twórczych "Azyl". Zdzisław P.,

który był w związku z A., jak to się dzisiaj powiada, a wydawało się, że trwałym, po dłuższej

abstynencji – pod jej wpływem – zanurzył się ponownie w alkoholowej mgle i A. nie mogła się z

nim porozumieć. Wybiegła więc zirytowana z lokalu, a Zbyszek, który znał Zdzisława P. od

dawna i towarzyszył małżonkom w "Azylu", pobiegł za nią. I to może od tamtego momentu

"byli sobie przeznaczeni" aż do śmierci Zbyszka. Potem odwiedziłem ich w Słupsku, gdzie się

przenieśli z Warszawy na kilka lat, bo miałem zrobić rozmowę z nim dla bydgoskich "Faktów",

w których wówczas pracowałem. Przy autoryzacji Zbyszek mocno pogryzmolił tekst, ale

usprawiedliwiał się, że dopiero na piśmie potrafi porządniej sformułować swoje myśli.

Ostatni raz widziałem się z nim, kiedy przyjechał z jakimś odczytem do "Domu Muz".

To musiało być na parę lat przed jego odejściem. Nie wiem, czy przy tej okazji czy też wcześniej

wpisał mi się w egzemplarzu ostatniej swojej rzeczy (Zbigniew Bieńkowski Poezje zebrane ,

Oficyna Wydawnicza "Agawa", 1993) "Drogiemu Jerzemu L. Ordanowi z dawną, nieuleczalną

przyjaźnią Zbigniew Bieńkowski Toruń 13. 1. 94"

Odprowadzałem go wówczas do hotelu – wolniutko, bocznymi uliczkami – i

rozmawialiśmy, jak to było najczęściej – o literaturze, nowych publikacjach, wydarzeniach w

światku ludzi pióra i w pewnym momencie napomknąłem coś pochlebnego o twórczości

Kazimierza Hoffmana (który wówczas i w ogóle przez dwadzieścia lat prezesował naszemu –

bydgosko-toruńskiego – oddziałowi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), a Zbyszek zaperzył się:

wy tak wychwalacie jego wiersze, a one są sztuczne, ta sztuczność aż bije w oczy! Nie

zareplikowałem, bo zaskoczyła mnie jego reakcja, a poza tym byliśmy już przed hotelem... Ta

opinia Zbyszka o twórczości Hoffmana uwierała mnie potem, a chociaż z Kazikiem przegadałem

wiele godzin przed jej usłyszeniem i w następnych latach, a rozmawialiśmy głównie o poezji i

sztuce, to nie odważyłem się mu jej przytoczyć, wiedząc, zresztą, jak wrażliwą i drażliwą był

naturą. I nigdy mu jej nie przekażę, bo przed rokiem także odszedł. Na cmentarzu wygłosiłem

mowę pogrzebową, do czego zobligowali mnie koledzy, ale mam nadzieję, że była to moja

pierwsza i ostatnia taka mowa.

mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Kiedy nocnym pociągiem pędziliśmy z Asuanu do Kairu i rankiem, więc już niedaleko

stolicy Egiptu, wyjrzałem przez okno oniemiałem: na całej przestrzeni, dającej się uchwycić

19

19

Page 20: Wersja Z Pamięci

okiem, po jednej i po drugiej stronie torowiska, prezentowała się kapusta, głowiasta, zielono-

niebieskawa, zwyczajna, prawie codzienna w spożywaniu, choć w różnej postaci, jako to

gotowana "na krótko", kapuśniacza, kiszona, bigosowa, gołąbkowa, sałatkowa, a może jeszcze

inna. Widzieć w Egipcie pole bawełny czy trzciny cukrowej, to żaden cymes, ale widzieć naszą

europejską kapuchę, a jeszcze może bardziej polską niż europejską, to przecież mocna

niespodzianka.

Bo my tę naszą kapuchę powszednią hołubimy od stuleci nie tylko w celu

konsumpcyjnym, ale i dla doznań estetycznych, ergo jako przedmiot zabiegów artystycznych.

Pamiętam choćby fotogram Wiesława Wojczulanisa, jednego z członków-fotografików grupy

"Zero-61", która przed dziesiątkami lat działała w Toruniu. Zdjęcie – czarno-białe, bo takie w

tamtych czasach dominowały na wystawach fotograficznych – przedstawiało połówkę kapusty, a

dokładniej konstrukcję jej wnętrza: z mocno skróconego trzonu korzeniowego, zwanego

popularnie głąbem, wychodziły – w równoległych odstępach – żebra liści, łukowato wygięte ku

górze. Kapuścianych liści zaś – jak pamiętam – właściwie nie było widać, głównie jaśniały owe

łuki, płaskie od cięcia nożem, a to dlatego, iż praca zalecała się ciemną tonacją.

Ale wtedy, gdyśmy się kolebali pociągiem do Kairu, nie pamiętałem o tamtej

uartystycznionej – przez młodego wówczas fotografika – kapuście, ale pomyślałem od razu, że

skoro na tych hektarach, które nasz ekspres mija i mija, rośnie "nasze" warzywo, to ziemia

tutejsza musi być odpowiednia dla niego, urodzajniejsza, ciężkawa, jako że to już chyba delta

Nilu. A to w kontraście do pustyń, przez które wypadło nam tłuc się wcześniej, choć nie bez

emocji, bośmy mogli zobaczyć fatamorganę i wschód słońca nad bezkresnymi piaskami. Gapiąc

się – przez okno autokaru – na uczerniony horyzont i wysuwający się zza niego czerwony krąg,

nie mogłem nie myśleć o Echnatonie, tym odszczepieńcu spośród faraonów, który zarządził, by

jedynie słońce uznawać za boga, obdarzonego imieniem Aton, który więc wymyślił religię

monoteistyczną, a która jednak go nie przetrwała. Bywało, że u nas, letnią porą, także

wślipiałem się we wschodzące słońce, zwłaszcza gdy działo się to w ulesionym czy

uwodnionym rozlegle krajobrazie. I prawdę mówiąc nie rozumiem ludzi, którzy nigdy nie

obserwowali wschodzącego słońca, do czego przyznała się, powiedzmy, Maryla, choć dożyła już

słusznych lat.

A jako ogrodnik-amator pomyślałem jeszcze – obserwując umykające do tyłu zagony

kapusty – że przy tym ta ichnia dobra ziemia musi być obficie nawadniana, jako że warzywa

kapustne wymagają wilgotności. I rzeczywiście co i raz można było widzieć wodotryski, a

znacznie rzadziej jakiś kanał nawadniający, a raczej kanalik. A już nie udało mi się zobaczyć

wielgachnego koła z wiaderkami, które – przy zastosowaniu urządzenia nazywanego u nas

20

20

Page 21: Wersja Z Pamięci

kieratem lub maneżem – obracałyby jakieś bawoły albo osły, powodując, iż owe pojemniki

czerpałyby wodę z jakiejś ostoi wodnej i wylewały na pole. Taki młyn wiaderkowy można

zobaczyć chyba już tylko w Muzeum Nubijskim w Asuanie.

A duży kanał nawadniający zobaczymy, kiedy będziemy wojażowali autobusem w

okolicach Memfis i Sakkary. Ale to nie będzie przyjemny widok: woda ponura, zaświniona

jakimiś resztkami, brzegi obwałowane śmieciowiskiem na kilometry... Nie można nie

powiedzieć, że naszego kraju nie zaśmieca się bezmyślnie i bezczelnie albo, powiedzmy, Francji

– na postojach przy szosach, na przykład – ale takiego zafajdania krajobrazu, który w tamtym

regionie nie jest sam w sobie atrakcyjny, jeszcze nie widziałem...

Oczywiście, śmieci to problem światowy i osobiście cieszę się, że brazylijczycy popędzili

ostatnio kota angolom, którzy podrzucali im swoje śmieci, i ostatnią ich partię musieli z

powrotem zabrać do siebie. Ale najbardziej chyba pod tym względem doskwiera najbliższa

okolica. Mnie, na przykład, "odrzucają" brzegi jeziora w Kamionkach. Za każdym razem nim

rozwinę "kije", sprzątam stanowisko wędkarskie, zaświnione przez poprzedników. Ale tam

śmiecą nie tylko wędkarze, jeszcze bardziej plażowicze i nie tylko dlatego, że poza główną plażą

nie ma gdzie indziej koszy na śmieci, ale dlatego, że mają taki nawyk. Co roku mamy

"sprzątanie świata" i dzieciaki oczyszczają – jako tako – ten teren, ale potem plastykowe worki

ze śmieciami sterczą przez długi czas na swoim miejscu, ich zawartość po trochu usypuje się na

ziemię, wiatr roznosi co lżejsze... A to z tej przyczyny, iż gospodarze terenu "już tak mają", że

nie przejmują się tym, po prostu z nawyku...

Natomiast zarządzający jeziorem Józefowo przyklejają worki na śmieci do drzew, a

potem wypełnione odpadkami uprzątają. Rzadko więc się zdarza, iż śmieci gdzieś się walają, a

to w przypadku, gdy nie mieszczą się już w workach albo gdy porozrywają je jakieś zwierzęta.

Mając na uwadze te dwa przypadki "w kwestii śmieci", wypadałoby powiedzieć

banalnie "a jednak można, jak się chce"... Tyle, że to banał męczący!

Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm

Toruń aplikował się – że użyję tego modnego obecnie słowa – na Europejską Stolicę

Kultury w roku 2016, obok innych miast polskich, ma się rozumieć. Zatem "sztabowcy"

główkują, jak jeszcze wydatniej ukulturalnić miasto, chociaż według mnie jest ono nieźle

ukulturalnione. Mamy wszak tutaj dwa – coroczne – międzynarodowe festiwale teatralne (scen

dramatycznych, o długiej już historii, i scen lalkowych), co najmniej pięć muzycznych, pod

nazwą "Probaltica" (z udziałem zespołów i solistów z wiadomych krajów), "Muzyka i

architektura" (w scenerii tutejszych zabytków, ale przy udziale i zagranicznych wykonawców),

21

21

Page 22: Wersja Z Pamięci

jazzowy (za sprawą klubu "Od nowa"), bluesowo-harmonijkowy (urządzany pospołu z klubem

bydgoskim), pieśni religijnej "Song and Song" i jeszcze – jeżeli chodzi o tę "branżę" –

organowy, zaś pod patronem, jak to się powiada, X Muzy przegląd filmowy "Tofifest". Tyle że

nazwa ostatniego przedsięwzięcia – "w temacie kultury", jak powiadają wielcemówni –

niefortunna, bo "tofi" (albo "toffi"), jak wiadomo, to inaczej ciągutki, a "fest" – z niemieckiego

– to mocny silny, a z użyciem dużej litery: święto, feta, uczta. Czyżby więc chodziło o

cukierkowe święto?

Poza tym "podaż" kulturalną wzbogacają okazjonalne, sporadyczne imprezy, mniej czy

bardziej widowiskowe, w tym po raz pierwszy zorganizowany (w roku 2008) festiwal światła,

więc można by zamknąć sprawę słowami knajackiej – nieco – piosenki: "Jest dobrze, jest

dobrze, jest dobrze, ale nie jest źle..." Rzecz atoli w tym, iż odbiór – w sensie dosłownym i w

sensie atmosfery, aury, powidoków, fluidów – miasta, a może dokładniej: jego statusu jako

ośrodka kultury i nauki jest za lekki, za cienki, za mało przestrzenny więc i za mało

progresywny. A to jest kwestia "nośników", w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Chodzi

więc o to, kto tę rolę „nośności” powinien pełnić.

Obrazuje to przypadek funkcjonowania w ubiegłym roku zaimportowanej do Torunia

koncepcjonistki od przygotowania programu dla miasta, przypuszczalnie europejskiego

stołecznie w roku 2016. Atoli z jej programowania wyszły nici – choć trzeba koncepcjonistce

oddać sprawiedliwość, iż zafundowała naszemu grodowi historycznemu efektowne igrce

świetlne - i usprawiedliwiając się na tę okoliczność zapodała, iż takie środowisko twórcze jak

plastycy, na przykład, jest skłócone i nie chce przyłożyć ręki do efektywnych działań na rzecz

mitycznego roku 2016. Nie wiem, czy plastycy są skłóceni i czy naprawdę nie chcieliby

uczestniczyć w promowaniu miasta, ale być może nie chcieliby zastępować w tym względzie

etatowych pracowników kultury. Tak się bowiem u nas – to znaczy: w ogóle w kraju – utarło

(chyba za sprawą "tradycji" z minionej epoki), iż kulturę "robią" instytucje zawodowe,

stowarzyszenia twórców, organizacje społeczne, placówki upowszechnienia kultury, a urzędnicy

instancji zarządzających tą strefą wydzielają kasę, planują i reprezentują. Otóż trzeba wyraźnie

powiedzieć, iż przeznaczeniem twórców jest tworzyć, a zadaniem pracowników resortu kultury

eksponować i upowszechniać ich dorobek. Nie znaczy to wszelako, że jednostki ze środowiska

twórców nie mogą funkcjonować jako organizatorzy, menedżerowie, impresariowie – czy jakby

ich nie określić – "na polu kultury", jeżeli poczują taką wenę i potrzebę. Nie mogą oni jednak

zastępować etatowych pracowników w rzeczonym resorcie, który na różnych stopniach

kompetencji uległ zurzędniczeniu w długoletnim procesie "zarządzania kulturą". Jest przy tym

22

22

Page 23: Wersja Z Pamięci

paradoksem, iż "etatowców" określa się mianem działaczy. Trzeba więc odróżnić od nich ludzi,

którzy poczynają sobie non profit, a których nazywa się także społecznikami.

W rzeczy samej chodzi o to, że od dwudziestu lat żyjemy w zmienionej rzeczywistości i

tej sfery wartości, którą określamy mianem "kultury" nie da się programować, rozwijać i

upowszechniać tak, jak czyniono to "za socjalizmu". W tym obszarze aktywności ludzkiej

potrzebni są pracownicy, jacy funkcjonują – niemal już od przełomu ustrojowego – w innych

dziedzinach: menedżerowie czy impresariowie. Posiadający stosowną (a może nawet

specjalistyczną) wiedzę "w temacie", sukcesywnie uzupełnianą, oraz umiejętności menedżersko-

impresaryjne (jako dar natury, kształcony na właściwych uczelniach, których teraz w naszym

kraju multum). Przy tym należy uwzględnić jeszcze jeden czynnik: pracowitość i

obowiązkowość owych fachowców. Przy takich walorach powinni oni być wysoko

wynagradzani. Oznaczałoby to jednoczesne ograniczenie ilości tradycyjnych urzędników „od

kultury”.

Sądzę, że w takim systemie rozwijania i funkcjonowania żadne środowisko czy

stowarzyszenie twórcze nie odmówiłoby współpracy nie tylko "w kwestii" ESK 2016, ale w

ogóle i nie tylko w Toruniu. A powinna ona polegać przede wszystkim – ze strony twórców – na

inspirowaniu, wsparciu teoretyczno-koncepcyjnym drugiej strony.

A że obecny stan zurzędniczenia instancji „po linii” kultury jest mało efektywny niech

zaświadczy moje nie tak dawne doświadczenie a` propos, w istocie swej marginalne.

23

23