JVo 23 (1158). Warszawa, dnia 5 czerwca 1904 r. Tom X X III.
T Y G O D N I K P O P D L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N A D K O M P R Z Y R O D N I C Z Y M .PREN UM ERA TA ..W SZECH ŚW IA TA 11.
W W a rs z a w ie : rocznie rub. 8 , kw artalnie rub. 2.Z p rz e s y łk ą p o c z to w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.
Prenumerować można w Redakcyi Wszechświata
i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
Redaktor Wszechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnemi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118.
J . L O E B .
JA K IE GRANICE NALEŻY ZAKREŚLIĆ NAUKOM BIOLOGICZNYM. *)
(Na początku Loeb dziękuje różnym osobom, które uświetniły otwarcie laboratoryum swą obecnością, a w szczególności W. Ostwaldowi; potem zaś przechodzi do samej rzeczy).
Jest-starym zwyczajem, że w takich oka- zyach jak dzisiejsza, kiedy się nowy zakład otwiera, wskazuje się kierunek ogólny i plany, według których praca ma się pokierować. Nie widzę jednak potrzeby rozwodzić się nad znaczeniem chemii fizycznej dla zbadania problematów fizyologicznych, gdyż tę kwestyę już nieraz przedtem rozważałem. Zresztą, ogólnie uznali to już biologowie, że źródłem energii dla Wszystkich objawów życia jest energia chemiczna, podczas gdy same objawy życia noszą cechy zjawisk fizycznych; już więc z tego samego widać, że podstawę biologii tworzy chemia fizyczna.
Jasną jest rzeczą, że tem szersze horyzonty nadziei otwierają się przed pracującymi w jakiem ś laboratoryum, im bardziej podsta-
1) Mowa J. Loeba na otwarciu laboratoryum fizyologicznego z fundacyi Rudolfa Spreckela w Berkeley (Cal), 20 sierpnia 1903 r.
wowe zagadnienia mają być celem badań; lecz i to też prawda, że w każdej chwili ilość tych podstawowych zagadnień, które pomyślnie rozwiązać się dadzą, jest bardzo ograniczona. W ytłumaczyć jakie zjawisko, znaczy, zdaniem Macha, przedstawić je jako pewną i niedwuznaczną funkcyę tych zmiennych, od których dane zjawisko zależy. Każda generacya badaczów może mieć nadzieję rozwiązania tylko tych problematów, których zmienne dokładnie zna i kontroluje.
Jednem z najbardziej zasadniczych zadań w biologii jest znalezienie ostatecznej odpowiedzi na pytanie, czy jest możliwem zrobić żywą substancyę z martwej, czy też nie. Nikomu nie udało się przekształcić martwej materyi w żyjącą i nikt też nie miał tyle szczęścia, by obserwować samodzielne powstanie organizmu w przyrodzie. To też Arrhenius jako konsekwencyę tych faktów przyjmuje przypuszczenie, że substańcya żywa wiecznie istniała i przenosiła się z gwiazdy na gwiazdę w postaci cząsteczek niezmiernie maleńkich, jakby w postaci zarodników, będących jednak poza granicą naszego widzenia; obliczył on też, że ładunki elektryczne przywiązane do tych częsteczek wystarczą do przeniesienia ich z gwiazdy na gwiazdę w dość krótkim czasie. Wiele względów ostrzega nas, by zbyt pośpiesznie nie twierdzić, że abiogeneza, t. j. powstanie istot żywych z nieżywej materyi, jest rzeczywi-
354 WSZECHŚWIAT J\l2 23
ście niemożliwą. O ile znamy składniki organizmu żywego, to wiemy, że są to ciała dobrze scharakteryzowane pod względem chemicznym, a wiele z nich można otrzymać poza obrębem istoty żyjącej. Dalej—wzrost zwierzęcia, czy też rośliny od zawiązku mikroskopijnej wielkości do stadyum zupełnej dojrzałości zależy od ciągłej przem iany materyi martwej w żyjącą. Gdyby ta ciągła przemiana nie odbywała się stale we wszystkich żywych istotach, to dzisiaj nie mielibyśmy ani jednego organizmu. Co dotyczę dynamiki tej przem iany m ateryi martwej w żyjącą, to wiemy, że niema podczas niej innych czynników specyficznych, prócz enzymów. Działanie zaś enzymów zda się niewiele różnić od działania katalizatorów nieorganicznych i sądzę, że nie będzie to przed- wczesnem proroctwem, jeżeli przypuszczę, że prędzej lub później fizyczno-chemiczny charakter enzymów zupełnie się wyjaśni. Objaśnienie działania enzymów utleniających już nawet znajduje się blizko tego celu.
Przypatrując się szczegółowo tym zjawiskom, k tóre występują podczas objawów życia, spostrzegamy, że wiele z nich można we wszystkich prawie szczegółach naśladować zapomocą m ateryi nieorganicznej, inne znów można sprawdzać sposobami fizycznemi lub chemicznemi. I tak daleko w tych rzeczach posunąć się można, że w końcu dziwimy się, dlaczego jeszcze nie przemieniono m ateryi martwej w żyjącą?
Lecz odrazu liczyć się musimy z faktem, że nieodzownym do objawów życia jest ten kompleks warunków fizycznych, k tóry zwiemy budową, strukturą żywego organizmu. Organ jakiś, np. mózg, zgnieciony na masę traci funkcye swoje. Nerka zmiażdżona, w której rozerwano wszystkie komórki, t ra ci możność przemieniania kwasu benzoesowego i glikokolu na kwas hipurowy. Z ta kich też faktów wysnuto wniosek, że jedynie tylko normalna struk tura tkanek daje możność by w organizmie odbywały się sprawy syntetyczne. To twierdzenie nie wyda się zupełnie ogólnem, gdy wiemy, że enzymy rozpuszczalne, np. lipaza, wydobyte z tkanek mogą nietylko przyśpieszać procesy hydrolizy, lecz też pobudzać do procesów syntetycznych. M e można jednak zaprzeczyć,
że te szczegóły fizyczne i chemiczne, które, razem wzięte, dają nam strukturę organizmu, są głównemi warunkami, od których życie zależy. Biolog wobec kwestyi abiogene- zy m a tylko dwie możliwości: albo dojdzie po szeregu odkryć do utworzenia substancyi żywej, albo też w końcu odkryje, że istnieją takie same zasadnicze różnice i ta ki sam brak przejścia między m ateryą żywą a nież3Twą, jak między dwuma pierwiastkami.
Lecz jeszcze jedno zadanie odnoszące się do przemian w przyrodzie otwiera się teraz przed biologiem: zagadnienie przem iany gatunków. Jeżeli żywe istoty powstały niegdyś ze świata martwego, to z pewnością pierwsze twory ożywione musiały mieć budowę bardzo prostą, a zapewne nie więcej złożoną niż struktura zarodników bakteryj. Jeżeli zaś przyjmiemy, że wiecznie trw ające życie przenosiło się z gwiazd na gwiazdy, to znów nie możemy inaczej wyobrazić sobie tego najmniejszego zawiązku życia, jak ty lko jako cząstkę niezmiernie małą i prostą. W obu więc przypadkach koniecznie przyjąć musimy, że nasza fauna i flora musiała się rozwinąć z istot o strukturze nie bardziej złożonej, jak budowa np. zarodnika bakte- ryi. Gdyby jednak jakiegoś badacza spytać teraz, co zdaje m u się łatwiejszem, czy przemienić organizmy najniższe, jak spory lub grzyby, w bardzo wykształcone zwierzęta, lub rośliny, czy też zrobić najniższą istotę z m ateryi m artw ej—pewny jestem, że nie. wahałby się dać na to odpowiedź. A jednak większość badaczów dzisiejszych, od czasów Darwina i Lam arcka, jest przekonana, że ja kaś ewolucya się odbyła. A nawet nasze obserwacye w lepszem nas stawiają położeniu wobec kwestyi ewolucyi, niż wobec kwestyi abiogenezy, gdyż obecnie już wątpliwości nie ulega, że w wązkich wprawdzie g ranicach, lecz bezsprzecznie mogą występować, w organizmach przemiany, które się dziedziczą; mam tu na myśli niewątpliwie pewne obserwacye de Vriesa. Lecz wszystkie te waryacye, dotychczas nam znane, są niezmiernie drobne, tak że trudno nawet myślą, objąć ten cały szereg przemian, który prowadzić ma od kosmicznych pyłków żyjących lub m ateryału plazmatycznego o najprostszej budowie do tak wysoko rozwiniętych
X « 23 WSZECHŚWIAT 355
maszyn jak istoty ludzkie. 0 ile ja wiem, nikt jeszcze nie znalazł nretody powodowania szybkich waryacyj u roślin lub zwierząt, i skłaniam się do przypuszczenia, że stało się to przynajmniej w części z powodu istn ienia mechanizmów regulacyjnych w organizmach. Wiemy, że ciało nasze posiada automatyczną regulacyę ciepła, że istnieje automatyczna regulacya utrzym ująca stałą koncentracyę cukru w na szych naczyniach, i t .d . Każda zagwałtowna i zaszybka zmiana w organizmie wchodzi w rozdźwięk z tem i mechanizmami automatycznemi, i z tego powodu prowadzi do zniszczenia organizmu.I znów stajemy przed dwiema możliwościami: albo u tej samej formy wywołamy szereg zmian niezmiernie drobnych, które w końcu dadzą jako skutek formę znacznie różniącą się od pierwotnej; albo też przekonamy się, że każda forma może się zmieniać tylko do pewnych granic, których przekroczyć nie można i w tych granicach gatunek jest stałym. Jakikolwiek będzie rezultat naszych badań, w każdym przypadku będzie odkryciem nie przyjętem w nauce.
Niechże mi będzie wolno dodać jeszcze jednę uwagę. Już się to prawie przyjęło, że wielu uczonych sądzi, że badania biologiczne należy albo bardziej lub też w inny zupełnie sposób ograniczyć, niż badania fizyczne i chemiczne. Nie jest to jednak słusznem dopóty, dopokąd zajmujemy się zagadnieniami biologii tak samo bez uprzedzeń i przesądów, jak zagadnienia fizyki i chemii. A lchemicy starali się rozwiązać zagadnienie perpetuum mobile lub chcieli zrobić złoto. Nikt jednak z fizyków i chemików nie ograniczy swych poszukiwań za prawdą w przyrodzie, choć wie, że nieustający ruch jest niemożliwy, a pierwiastki są niezmienne. Przeciwnie —wszyscy to przyznają, że prawo zachowania energii lub odkrycie pierwiastków były to najpłodniejsze zdobycze wiedzy i rzeczywiście są one jednemi z tych kolumn, na których spoczywa nietylko fizyka, chemia i biologia, lecz pośrednio i cała nasza cywilizacya. Dlaczegóż więc mielibyśmy zmieniać nasz sposób myślenia, kiedy z pola badań fizycznych i chemicznych prze- . nosimy się na biologiczne, i dlaczegóż mamy to uważać za ograniczenie naszej wiedzy, że mogłoby się pokazać, co zresztą wcale nie
jest pewnem, że możność zmieniania materyi martwej w żyjącą nie jest większa od możności przemiany miedzi na złoto.
Tłum. z angiel. M. Siedlecki.
PROF. GUSTAW JAGER.
ZJAW ISKO ZEEMANA.
W ostatnim terminie rozdawnictwa nagród imienia Nobla za badania z dziedziny fizyki udzielono premium H. A. Lorentzowi i P. Zeemanowi. Tem aktualniejsze jest przedstawienie zdobyczy fizyki, które zawdzięczamy tym badaczom holenderskim.
H. A. Lorentz, który jest przedewszystkiem fizykiem-teoretykiem, dał nową teoryę zjawisk elektrycznych. Jest to t. zw. teorya elektronów.
W ocenie wartości danej teoryi trzeba ją rozważać z dwu głównych stanowisk. Po- pierwsze, czy ma ona na celu ryczałtowe ujęcie większych obszarów zjawisk z jednolitych punktów widzenia, tak iżby z danych pojęć podstawowych można było wyprowadzić poszczególne zjawiska drogą dedukcyj logicznych. Jestto t. z w. ekonomiczna część teoryi, która umożliwia nam zaprowadzenie ładu w rozległych dziedzinach zjawisk i u ła twia ich zupełne ogarnięcie. Następnie—i to jest daleko ważniejsze—czy dana teorya pomaga nam w wynajdowaniu nowych zjawisk. Na tem polega jej wartość heurystyczna. Jeżeli teorya rozpatryw ana posiada tę cechę w wybitnym stopniu, to ma bezsprzecznie wTielką wagę dla nauki, a twórca takiej płodnej teoryi zasługuje bezwątpienia na wdzięczność ludzkości.
Otóż Lorentzowi powiodło się zapomocą t. zw. elektronów podciągnąć pod teoryę elektryczności pewne zjawiska optyczne, co przed nim niezupełnie jeszcze było przeprowadzone—tem samem więc dowdódł ekonomicznej wartości swej teoryi. Gdy zaś jeden z jego uczniów, P. Zeeman, został przez nią naprowadzony na odkrycie nowych zjawisk, ujawniła się również heurystyczna wartość teoryi elektronów.
356 WSZECHŚWIAT j\ó 23
Zanim przystąpim y do wykładu samego zjawiska Zeemana, pożytecznem będzie przypomnieć niektóre fak ty z dziedziny światła, elektryczności i magnetyzmu.
Nie tak dawno jeszcze traktow ano światło z jednej strony, elektryczność i m agnetyzm z drugiej jako dziedziny zupełnie sobie obce. Dopiero genialny anglik J . Cl. Maxwell u torował drogę dla teoryi, według której zjawiska optyczne i elektryczne można rozpatrywać z jednego i tego samego punktu widzenia. Jakkolw iek teoryą ta była już całkowicie gotowa w szóstem dziesięcioleciu wieku XIX -go, to w ósmem dopiero zdobyła sobie powszechne uznanie. Albowiem zjawiska optyczne i elektryczne, znane do owego czasu, tłum aczyły się równie dobrze na gruncie dawniejszych teoryj; i dopiero odkrycia znakomitego fizyka H enryka H ertza rzuciły most między zjawiskami elektryczne- mi a świetlnemi. To, co teoryą tylko było u Maxwella, stało się faktem w rękach H ertza. Stwierdził on istnienie fal elektrycznych, podobnych do fal świetlnych, i przeprowadził nad niemi szereg doświadczeń, które poprzednio dokonywano jedynie w dziedzinie światła; obok promieni św iatła zjawiły się tedy jednakowe co do istoty „fale siły elektrycznej". Pomimo przecież wielkich tryum fów, jakie święciła Maxwellowska teo- rya światła i elektryczności, nie powiodło jej się objąć w zupełności wszystkich zjaw isk j
świetlnych, i to dało pochop Lorentzowi do wypowiedzenia nowej teoryi światła, w której światło jest rozważane również jako zjawisko elektryczne. Różnica między tą teoryą a Maxwellowską polega na odmiennem pojmowaniu istoty elektryczności. Nie zamierzamy wdawać się tutaj w szczegóły tej teoryi. Powiemy o niej tyle tylko, ile nie- j
zbędnem będzie dla zrozumienia wykładu zjawiska Zeemana.
W edług teoryi elektronów, podobnie jak według dawniejszych teoryj, światło polega na ruchu drgającym. Ale w edług tej teoryi punktem wyjścia promienia świetlnego jest drgająca cząsteczka elektryczna. Cząstkę tę powinniśmy sobie wyobrażać jako podobną do atom u materyi. Jest to niepodzielna całość, bardzo mała, chociaż rozm iary jej można naukowo oznaczyć, podobnie jak po trafiono obliczyć masę atomu. Otóż skoro taka
cząstka elektryczna (a ilość takich cząstek w świecącym płomieniu wynosić ma tyleż mniej więcej, co ilość zawartych w tym płomieniu molekuł gazowych, według zaś niektórych badaczów znacznie więcej) dokonywa dokoła swego położenia spoczynku dostatecznie wielką ilość drgań na sekundę, to zaczyna ona wysyłać fale elektryczne, które z kolei, w razie dostatecznie wielkiej ilości drgań, oko nasze postrzega jako światło. W obec tego rodzaj drgań, dokonywanych
j przez cząstki elektryczne w płomieniu, ma decydujący wpływ na rodzaj promienia świetlnego. Jeżeli cząstka drga w jednę i drugą stronę po linii prostej, drgania elektryczne rozpowszechniają się głównie wzdłuż kierunków prostopadłych do kierunku ruchu drgającego. Są to więc tak zwane drgania poprzeczne podobne do fal, rozchodzących się po powierzchni wody. W płomieniu poszczególne cząstki drgają w najrozmaitszych kierunkach, a więc pęk promieni, który wydzielimy ze światła płomienia, musi wykazywać fale świetlne, wykonywające drgania We wszystkich kierunkach prostopadłych do kierunku promienia. Takim jest ustrój wszelkiego światła, które otrzymujemy wprost od naszych sztucznych źródeł światła, czy to od lamp gazowych, czy od rozżarzonych gazów, od elektrycznych lamp żarowych czy łu kowych.
Możemy tedy powiedzieć, że światło zwykłe wykonywa drgania we wszystkich kie-
| runkach prostopadłych do promienia świetlnego. Jeżeli wszakże przepuścimy promień
j św iatła przez kryształ spatu wapiennego (t. zw. spat islandzki), zajdzie osobliwe zjawisko. Prom ień rozszczepi się na dwa promienie. Zjawisko to nazwano podwójnem załamaniem światła. Można je stwierdzić na wielu kryształach. Niechaj zkolei rozszczepione promienie odbijają się od zwierciadła z czarnego szkła; okaże się, że siła odbitego promienia bardzo będzie różna, zależnie od kąta padania i położenia zwierciadła względem promienia, że nawet dla pewnego określonego położenia promień wcale nie zostanie odbity lecz całkowicie pochłonięty przez zwierciadło. Dla drugiego z dwu promieni, na które został rozszczepiony promień pierwotny, istnieje również określone położenie zwierciadła, w k tó rem . niema odbicia. Tak
M 23 WSZECHŚWIAT 357
więc gdy zwykły promień światła zostaje zawsze odbity, z promieniem, który przeszedł przez spat wapienny dzieje się inaczej, Światło takie nazwiemy prostolinijnie spolaryzo- wanem. Można dowieść, że światło to wykonywa drgania w jednej tylko zupełnie określonej płaszczyźnie, w t. zw. płaszczyźnie polaryzacyi, i że obie płaszczyzny drgań, właściwe każdemu z promieni, na które podwójne załamanie rozkłada promień zwykły, są wzajem prostopadłe.
Ze spatu wapiennego można zbudować przyrządy przepuszczające tylko jeden z tycli dwu promieni. Takim przyrządem jest t. zw. pryzm at Nicola, zazwyczaj zwany dla kró tkości nikolem. Jeżeli przepuścimy przezeń zwykłe światło, otrzymamy jeden tylko prostolinijnie spolaryzowany promień światła. Nie zawiera on już naturalnie całego światła, które weszło do pryzm atu Nicola, lecz tę tylko jego część, której kierunek drgań już poprzednio leżał w płaszczyznie polaryzacyi. Skoro teraz prześlemy prostolinijnie spolaryzowany promień przez jeszcze jeden nikol, to siła otrzymanego promienia nie będzie jednakowa dla różnych położeń pryzm atu, a dla położenia, w którem płaszczyzna drgań drugiego nikola jest prostopadła do płaszczyzny pierwszego, światło będzie zupełnie zgaszone. Mamy więc tu zjawisko, całkiem podobne do tego, jakie występuje podczas odbicia prostolinijnie spolaryzowanego światła od czarnego zwierciadła.
Jeżeli cząstka elektryczna, zwana elektronem, porusza się po drodze kołowej z prędkością taką, że ilość obiegów równa jest ilości drgań światła, to wysyła ona również światło, które atoli zasadniczo jest różne od j
światła, wysyłanego przez elektron, drgają- j cy prostolinijnie. Jeżeli obserwować będziemy elektron, obiegający po kole, w płaszczyznie tego koła, to gdziekolwiek na tej płaszczyznie umieścimy oko, elektron zawsze będzie się pozornie poruszał tylko tam i z powrotem, będzie napozór wykonywał drgania prostolinijne. Cząstka ta będzie więc wysyłała we wszystkich kierunkach płaszczyzny drgań prostolinijnie spolaryzowane światło, którego płaszczyzna polaryzacyi zlewa się z płaszczyzną drgań elektronu. Ale spójrzmy prostopadle na płaszczyznę drgań, a elektron będzie dla naszego oka
jednostajnie obiegał koło. Ten ruch rozchodzi się również jako fala elektryczna w eterze i wywołuje w nas czucie promienia świetlnego. Ruch falisty odbywa się teraz po kole naokoło kierunku rozprzestrzeniania się światła.^ Taki promień światła nosi nazwę obrotowo spolaryzowanego. I spolaryzowane obrotowo światło można bez trudności sztucznie wytworzyć.
Łatwo jest okazać na przykładzie powszechnie znanego wahadła, że dwa prostolinijne drgania, odbywające się prostopadle do siebie, mogą w pewnych warunkach dać jako wypadkową drganie koliste. Jeżeli znajdującą się w spoczynku kulę wahadła pchnę w pewnym kierunku, to zacznie się wahać, czyli drgać, tam i z powrotem; gdyby uderzenie moje było skierowane prostopadle do poprzedniego, to kierunek wahań byłby też prostopadły do tamtego kierunku. Otóż jeżeli to ostatnie uderzenie dotknie wahadło nie w stanie spoczynku lecz w chwili, gdy dosięgnie ono największego odchylenia, kula nabierze ruchu eliptycznego, który w przypadku równej siły obu uderzeń stanie się kolistym. Pierwsze tedy uderzenie nastąpiło, gdy kula była w stanie spoczynku, drugie zaś dopiero wówczas, gdy dobiegła ona największego odchylenia. Między jed- nem a drugiem musiało więc upłynąć przynajmniej ćwierć czasu, potrzebnego do ruchu kuli tam i z powrotem czyli, według utartego sposobu wyrażania się, ćwierć czasu wahnięcia. Mówiąc językiem fizyka, powiemy, że drgania prostolinijne, aby wytworzyć drgania koliste, muszą posiadać różnicę faz równą ćwierci czasu wahnięcia.
Widzieliśmy, że promień światła po przejściu przez podwójnie załamujący kryształ daje dwa promienie, których drgania są wzajem prostopadłe. Obserwacya uczy, że promienie te rozchodzą się w krysztale z różne- mi prędkościami. Grdy więc te prostopadle spolaryzowane promienie nie posiadały, wstępując do kryształu, żadnej różnicy faz, różnica taka zachodzi w chwili wyjścia, albowiem jeden z promieni, przebiegając tę sarnę drogę, wykonał inną ilość drgań niż drugi. Niektóre kryształy, np. mika, pozwalają na sporządzenie blaszek o grubości takiej, że
j różnica faz w chwili wyjścia światła wynosi j ćwierć czasu drgnięcia i skład obu drgań
358 WSZECHŚWIAT JNIa 23
prostolinijnych daje drganie koliste zupełnie tak. jak w przypadku wahadła. Otrzymujemy w ten sposób światło obrotowo spolaryzowane.
Konieczność takiego rozróżniania rozmaicie spolaryzowdanych promieni wykazują rozmaite zjawiska optyczne, występujące podczas przechodzenia przez kryształy promieni rozmaicie spolaryzowanych; ale tu ta j nie możemy bliżej rozpatrywać tych rzeczy. In nego sposobu otrzymania światła obrotowo spolaryzowanego dostarcza nam proces odbicia całkowitego.
Łatwo można okazać, że promień światła, idący z ośrodka gęstszego do rzadszego, może być całkowicie odbity jedynie w razie pewnego określonego kąta padania. Osobliwie dogodnie jest obserwować to zjawisko na sześcianie ze szkła uranowego, gdyż wszystkie miejsca tego szkła, na które padnie światło, stają się samoświecącemi i w ten sposób ułatw iają obserwowanie biegu promieni światła. Na tem oparte jes t również stosowanie t. zw. pryzmatów całkowicie odbijających. Są to pryzm aty ze szkła bezbarwnego, których przecięcie stanowi tró jk ą t prostokątny równoramienny; czynność zwierciadła spełnia powierzchnia przeciw- prostokątna. Żadne z używanych zwierciadeł nie daje tak silnego odbitego światła, jak pryzm at całkowicie odbijający.
(DN)
Tłum . m. h.
KRZYŻOW ANIE ANORMALNE.
W referacie pod tytułem powyższym, zamieszczonym przez znanego zoologa francuskiego p. C. Yiguiera w ostatnim zeszycie Sprawozdań Akademii w Paryżu, znajdujemy ciekawe zestawienie faktów, dotyczących sprawy krzyżowania różnych gatunków, a nawet klas szkarłupni. Z wyjątkiem obserwacyj, ogłoszonych przez Morgana, a uznanych następnie za objaw dzieworództwa, nie zaś krzyżowania rzeczywistego—dotychczas nie udało się zapłodnić z dobrym wynikiem jaj rozgwiazdy—nasieniem jeżowca. Co dotyczę krzyżowania odwrotnego, to
Giard w r. 1900 stwierdził brózdkowanie jaj jeżowrca Psammechinus miliaris, zapłodnionych przez plemniki rozgwiazdy Asterias glacialis, lecz i on widział w tem jedynie objaw podrażnienia jajka, podobny do w yników oddziaływania roztworów solnych, jak w znanych doświadczeniach Loeba. W roku zeszłym zaś sam Loeb stwierdził fak t krzyżowania naturalnego samicy jeżowca Stron- gylocentrotus purpuratus z samcem rozgwiazdy Asterias ochracea.
W arunki tego szczególnego krzyżowania nie są dotychczas zbadane i samo ono spotyka się niezmiernie rzadko. Wiadomo tylko, że drobne modyfikacye w składzie wody nie są tu czynnikiem decydującym. W ażną niezmiernie jest okoliczność, że nawet w przypadkach najpomyślniejszych krzyżowaniu ulega tu jedno jajko z pomiędzy dziesięciu tysięcy. Ja jka innego jeżow ca—Strongylo- centrot.us franciscanus zupełnie nie reagowały na obcą spermę, podczas gdy pod działaniem roztworów sztucznych zapłodnione ja ja brózdkowały w 50—80$. Drugą ważną obserwacyę Loeba stanowi fakt, że potraktowane temi roztworami jajka traciły zdolność zapładniania się przez plemniki swego gatunku
Najnowsze obserwacye Viguiera stw ierdzają, że nawet w warunkach zupełnie norm alnych jajka szkarłupni mogą utracić wrażliwość na plemniki swego gatunku, stając się jednocześnie zdolnemi do zapłodnienia przez plemniki obce. Viguier poddawał ja jka jeżowca Strongylocent.rotus lividus działaniu spermy: tegoż samego gatunku, jeżowca Sphaerechinus granularis i rozgwiazdy Asterias glacialis, jednocześnie toż samo zastosowano i do jaj jeżowca Sphaerechinus granularis.
Ja jka , poddane działaniu plemnika rozgwiazdy nie brózdkowały wcale. K ultury mieszańców Strongylocentrotus i Spharechi- nus, zarówno Q — cT jak ę?— $ , nazajutrz wykazały znaczną ilość prawidłowych, nieruchom ych blastul, a prócz nich niektóre z jaj brózdkowały nieprawidłowo, lub wcześnie zaprzestały segmentacyi. W tem samem doświadczeniu porcya jajek wymienionych jeżowców, zapłodniona plemnikami własnego gatunku—bądź dała nieruchome i wyłącznie nieprawidłowe blastule (Stron-
JSfi 23 WSZECHŚWIAT 359
gylocentrotus), bądź nie rozwijały się wcale (Sphaerechinus).
W późniejszych doświadczeniach krzyżowanie jaj Strongylocentrotus z plemnikami Sphaerechinus udawało się stale, prowadząc do wytworzenia blastul i gastrul, a nawet pluteusów o cechach typowych mieszańców. Odwrotne krzyżowanie często nie udawało się, lubo niekiedy dochodziło do utworzenia gastruli.
Tak więc w warunkach nawet zupełnie normalnych, bez wprowadzenia żadnych czynników obcych, ja jka mogą ulegać skutecznemu zapłodnieniu przez plemniki obce, nie będąc jednocześnie zdolne do zapłodnienia normalnego przez spermę tegoż samego gatunku.
Jak należy rozumieć to dziwne zjawisko?Jajka jeżowców, mówi Yiguier, w momen
cie ich wychodzenia z jajników m atki kończą swój rozwój przygotowawczy. Pozornie wszystkie one są jednakowe. A jednak, wobec oddziaływania identycznych warunków doświadczenia, zachowują się rozmaicie. O ile chodzi o zapłodnienie zwykłe, istnienie pewnej ilości jaj niezapłodnionych można tłum aczyć niedostatecznością plemników. W przypadkach rozwoju dzieworodnego tłumaczenie to upada. Zdawałoby się, że powinny się tu rozwijać wszystkie jajka bez wyjątku. Tak jednak prawie nigdy nie bywa. Zależy to od tego, że w rzeczywistości nie wszystkie ja jka są jednakowe, lecz dotąd nie możemy powiedzieć nic pewnego co do owych różnic.
Powyższe zdanie Viguiera dowodzi oczywiście, że coraz więcej embryologów w swych badaniach dochodzi do przeświadczenia o szerokich rozmiarach „indywidualności rozwojowej “, zjawiska dotąd tak mało branego pod uwagę 1). Po przekonaniu się, że wykreślanie amplitudy wahań rozwojowych in dywidualnych dla każdego badanego objek- tu stanowi konieczną metodę wstępną do wszystkich badań embryologicznych, należy teraz opracować szczegóły tej metody. Narazi e trudno jest nawet przypuścić, jakiemi metodami będziemy się posługiwać w przyszłości w tym celu. Można tylko powiedzieć,
r) P. mój artykuł p. t. „Indywidualność roz- wojowa“ we Wszechświecie r. z. nr. 4 9 — 50.
że metody pomiarowe—embryometryczne, na- pewno znaczne oddadzą usługi badaniom w tej zawiłej dziedzinie.
Jan Tur.
W SPR A W IE ODCZYTÓW.
Gdyby ktoś podczas w ykładu chemii związków aromatycznych oddawał się wyłącznie wrażeniom wzrokowym, zważał tylko na to, co się odbywa na tablicy, niechybnie doszedłby do wniosku, że chemia związków aromatycznych jest działem geometryi. Nie mój to aforyzm. Tem chętniej go przytaczam. Charakteryzuje, z jak paradoksalne- mi objawami mielibyśmy do czynienia podczas wykładu, gdybyśmy mieli tylko takich słuchaczów, jakich bierze w opiekę autor artykułu „o potrzebie utrwalenia wykładów od czy to wy ch“.
Słuchacz wskazywany, opowiadając swoje wnioski, mógł istotnie nietylko wielu w błąd wprowadzić, ale i ludziom rzeczy świadomym wartość tego odczytu podać w podejrzenie. Czy jednak tu wina leży w jakości odczytu. Zgadzam się zupełnie, że „młodzież łatwiej reaguje zmysłami niż myślą11, jest to niekiedy a i często wadą dorosłych, a nawet całego plemienia, narodu. Za taki uchodzi właśnie i nasz. Czy jednak istotnie zarządzenia proponowane w artykule trafiają w rdzeń sprawy?
Mam takie wrażenie, że i autor impulsyw- j nie reaguje.
O ile wyrozumiałem dobrze myśl prze- i wodnią, autor obiecuje sobie i słuchaczom [ bardzo wiele po odczytach; uważa je za źró
dło wiedzy dla samouków. Czy nie zatrud- ne to zadanie dla miejsca i czasu, czy nie
I za jednostronnie zresztą pojęta sama sprawa odczytów. Czy dużo istotnie można zapa-
| miętać z godzinowej płynnej (inaczej jest męczarnią) mowy? Tylko wytyczne moty-
j wy! Powie mi autor, że w takim razie po- j pieram jego zdanie, że odczyty należy dru
kować! A pocóż w takim razie odczytywać to, co ukaże się w druku. Niech lepiej każdy
] sam sobie przeczyta. Otóż najważniejszym ; powodem do obrania tej form y dla wypo- j wiedzenia się o czemś — formy odczytu, jest
360 WSZECHŚWIAT Afó 23
właśnie możność ilustrowania. Odczyt nie ilustrow any nie ma racyi bytu. Zdarzy się niechybnie, że ten i ów z poza szczegółów nie dojrzy całości, lub odda się wyłącznie tym lub owym wrażeniom. Zdaje mi się jednak, że tu wina będzie ciążyła w równej mierze na prelegencie jak na słuchaczu. Na odczyt przychodzą ludzie dla rozm aitych powodów. Jedni, by ujrzeć na katedrze prelegenta—w tym razie przeważnie znajomi, ale w znacznej mierze i nieznajomi, którzy coś sensacyjnego lub ciekawego zasłyszeli; inni wprost dlatego, by być w pewnem gronie: dla tych najciekawszą częścią „odczytu“ są chwile przed ukazaniem się prelegenta i po zejściu z katedry. Inni przychodzą „pogapić się“. Ozy względem tych prelegent nie ma żadnych obowiązków. Zdawałoby się, że owszem, bardzo poważne. Przykuć ich wymową, przedstawieniem przedm iotu z takiej strony, by na przyszły odczyt przyszli już dla samego odczytu!... Nauczaniu systematycznemu odczyty podołać nie mogą, to trudno. Przecie się nie wie do kogo się mówi, jakie ma przygotowanie audyto- ryum, trzeba celować we wszystkie poziomy, by pociągnąć um ysły—albo... albo zaznaczyć zgóry, że się mówi dla osób z takiem lub innem przygotowaniem. Ale to już nie będzie „odczyt publiczny“.
Dla tem atu samego przychodzi zwykle niewielu. Czy ci jednak zostaną pokrzywdzeni? Chyba nie. Bo przecie im lepiej odczyt zostanie otoczony środkami pomocniczemi i bardziej pociągnie nieprzygotowanych, tem bardziej przemówi i do tych, którzy się interesują samym już nawet przedmiotem.
Że wielu zwraca uwagę tylko na dodatki ilustrujące, to już wyłączna wina słuchaczów, wina ich niesprawności myślowej, lub niezrównoważenia. Prelegent może się tylko przyczynić (choć to już nie zaważy wiele) w tym lub owym kierunku. Gorzej jeżeli popada w inne, poważniejsze błędy. Do ta kich, i to bardzo poważnych, zaliczyłbym brak ilustracyj lub ich wadliwości, a z drugiej strony monotonność wymowy, lub jej antytezę—krasomówczość wygórowaną. To są, niestety, wady zbyt pospolite, a jednocześnie już z samą osobą prelegenta mocno zespolone. Jedni, zaabsorbowani własnym biegiem myśli, na wypowiedzenie ich zwra-
! cają tak mało uwagi, że w pierwszym kwadransie odczytu monotonnością mowy zdążą ułożyć do drzemki najżywszą uwagę. Ory-
; ginalnie wygląda, audytoryum w takich ! chwilach. Szeptów niewiele na sali, bo wi
docznie z tych, coby nawet mieli ochotę, niewielu ma odwagę naruszyć ciszę, jaką po-
i woduje monotonne brzmienie jednego głosu; każdy niemal ma wyraz skupienia—myśl pracuje, ale każda w innym, swoim własnym, indywidualnym kierunku. Skierowa-
| nie oczu pojedyńczych osób wyraża to. Jed- j ni ustawili je na guzik prelegenta, inni na
pająk lam pek elektrycznych lub figury płaskorzeźby sklepienia...
Inn i z prelegentów topią sens w potoku słów i frazesów. Gonitwa za gładkiemi zwrotam i i bons mots wypełnia im całą pre- lekcyę,
„Żywe słowo" takie, jakiem się posługujemy w życiu codziennem, zlekka może okraszone dla święta odczytu, zdaje mi się, byłoby tu „medium aureum “. Ale, niestety, „szanowna publicznościu, trzeba się pogodzić z tem, na co nas stać. Posucha na mówców, zwłaszcza wśród tych, którzy z pracą nauko-
| wą weszli w bliższy związek! W ielu potrafi wypisać się ze swych myśli doskonale, ale ani odczytają, ani wypowiedzą tego równie
[ dobrze. Niektórym na zawadzie staje czę- | sto i własny błąd—przeładowanie odczytu I treścią.
„Napisałem list długi, bo nie miałem czasu na napisanie krótkiego 11 i do odczytów daje się stosować doskonale. Przedstawić popularnie rzecz nawet niezawiłą nie jest zadaniem łatwem. Im jest bardziej złożona, tem więcej czasu wymaga. Już z samego założenia odczytu popularnego wynika, że ma przedstawiać rzeczy skomplikowane w sposób prosty.
Jeżeli to ma być wykład, z konieczności tem at musi być bardzo mały co do zakresu; inaczej rozwinąć się należycie nie da. Będzie to eo ipso „szczególik“. Ilu odczytów trzeba,, by z takich szczególików zgromadzić jakąś całość. A któż przyjdzie na taki odczyt, „na którym autor będzie się rozwodził całe trzy kwadranse nad drobnym szczegółem “. Tylko zamiłowani w danych szczegółach; więc pocóż książki. Nie, stanowczo, odczyty nie są form ą odpowiednią - do nauczania grun
townego. Mogą być tylko przyprawą, która podnieca apetyt. Rzadko się uda wybrać coś, co samo przez się może służyć za strawę. Gruntowne nauczanie polega nietylko na podaniu rzeczy, ale i na oświetleniu jej z wielu stron, na wykazaniu związku jej z pojęciami i faktam i z dziedzin pokrewnych i napozór obcych, wreszcie w przełożeniu na taki język, by dane osoby w danych w arunkach przyswoić sobie je mogły. Czyż czas i miejsce po tem u w sali odczytowej. Dostosować ją do tego, to zrobić z niej szkołę. W ięc jeszcze jednę szkołę i żadnej sali od- czytowej! Czy istotnie odczyty, o ile nie będą przekształcone na szkołę, nie m ają racyi bytu? Czy odczyt, nie skrępowany regulaminem pedagogicznej rutyny, nie ma żadnego zadania? Otóż tu pozwoliłbym sobie twierdzić i protestować. Protestować przeciw nakładaniu ciasnych pęt. Z tego, co wiemy o wpływach odczytów, wiemy przedewszystkiem, że niejednemu otwierają widnokrąg na bardzo wiele zjawisk, o których istnieniu nie miał pojęcia, w innych rozbudzają gust do pracy myślowej w kierunku bardziej ścisłym, naukowym. Zahaczeni, wytrąceni ze stanu obojętności względem danej dziedziny, chwytają za książkę, zwracają się po wyjaśnienie wątpliwości do swego otoczenia, do swych nauczycieli.
W swoim czasie autor artykułu „o potrzebie utrwralenia...“ proponował ulokowanie „skrzynki dla kw estyj“ na które prelegent miałby odpowiadać. Ależ prelegent może świetnie odczyt wypowiedzieć w audyto- ryum, a nie trafić na właściwy ton w odpowiedziach swym korespondentom. Musiałby się rozdrabniać, nałamywać, być pedadogiem i „omnibusem “ do detalicznego użytku. Nie każdy ma uzdolnienie po temu. Od tego są pedagodzy. Niech przeto każdy zrobi swoję cząstkę roboty i robi to, co potrafi. Pocóż prelegenta za dobrą prelekcyę karać pracą, do której nie ma ani uzdolnienia, ani zamiłowania?
Do kogo się zwrócą samoucy? Dla tych właśnie niech się zorganizuje pomoc. Nie sądzę jednak, by i w tym razie potrzebna i pomocna była pomoc tego rodzaju, jak kwestyonaryusze i odpowiedzi w sali odczytów. Jeżeli należy upatryw ać jakiś tęższy cel w odczytach publicznych, to szukać go
należy nie w zaspokajaniu ciekawości względem pojedynczej kwestyi, nie w karmieniu niemowląt, ale w podniecaniu i urabianiu smaku i gustu w dziedzinie myśli. Sala odczytowa powinna być „filharmonią41 nauki. Należy, by przynajmniej ci, co się stykają z nauką bliżej, odczuwali, że oprócz zadań praktycznych, jak hodowla umysłów lub wykładanie naukowego systemu szycia butów, nauka może i powinna mieć i inne przejawy i wolny, nieskrępowany regulaminem, lot. Niechże wolno będzie ludziom kiedykolwiek i gdziekolwiek się zapoznawać z tym kierunkiem niezależnie od celów praktycznych. Sala odczytowa, dokąd przychodzi kto chce, niepytany co umie, czego się chce nauczyć i poco, jest właśnie takiem miejscem,—nauczanie niech siedzi w szkole.
Nie może być w tych warunkach żadnego „stanowiska czyichś słuchaczów11, nie mamy poco debatować, a tem mniej twierdzić, że słuchaczami „być winni przedewszystkiem nie uczniowie zakładów naukowych i wogóle osoby kształcące się z pomocą nauczycieli “.
.Każdemu był niegdyś wolny dostęp do świątyń, każdy miał prawo użytkować w wiekach „barbarzyństwa11 z ognia i wody gdzie- kolwiekbądź i nigdzie tych rzeczy nie wolno było odmawiać.
W iedza powinna być tym ogniem i wodą. Ci zaś, co chcą ludzi poić zamiast dać im wprost wolny dostęp do źródła, niepowinni chyba zapominać, że wtedy tylko coś umiemy robić, gdyśmy przeszli szkołę powodzeń i niepowodzeń w robocie. Recytowanie ad verba m agistri nie jest umiejętnością i do wiedzy nie prowadzi. Tylko ten, kto sarn przeżył całą pracę myślową twórcy danej idei, zna ją. Nie znaczy to, byśmy mieli powtarzać robotę całych pokoleń ubiegłych, by posiąść poziom obecny. To samo przez się staje się niepotrzebnem. Dość zahaczyć czyjąś uwagę o dany przedmiot i dać mu niezbędne środki pomocnicze spółczesne—niech oryentuje się sam. System nauczania powinien być tylko pomocą w krytycznej chwili, gdy wątpliwości są zawielkie, lub inwencya ucznia się wyczerpuje. Nie niańczenie dziatwy lub niesfornych nieskoordynowanych umysłów należy mieć na względzie w sprawie odczytów—powinny one stwarzać kult nauki.
WSZECHSWIAT jYo 23362
By zaś to czynić możniej, należy usuwać wpływy i cele uboczne.
Katedra daje sposobność zetknięcia z szerszeni kołem ludzi. W yzyskiwana też bywa często w celach nic wspólnego z nauką nie mających.
Frazeologia, autoreklama... i inne krami- karskie sztuczki powinny być obce sali odczytów, jeżeli mamy seryo traktow ać jej zadanie.
Użyję banalnego, ale dosadnie charakteryzującego sprawę zw rotu—rzecz solidna sama się chwali. Na frazesy, piękne słówka dadzą się wziąć może raz i drugi niebaczni, przy następnej sposobności odpłacą.... słuszną oceną.
Jeżeli więc koniecznie mamy krępować poczucie m iary jednostek postulatam i lub chociażby dezyderatami, proponowałbym następujące:
a) aby tem aty były treści ogólniejszej;b) nie ubierane w jaskrawe szaty słowa,
doświadczeń i ilustracyj;c) nie przeciążone m ateryałem faktycznym
i ilustracyjnym ;d) nie oparte na względach ubocznych.Resztę pozostawiłbym dobrej woli i poczu
ciu m iary prelegentów.J. Sioma.
KORESPONDENCYA W SZECHŚW IATA.
Ptaki stałe w Wierchojańsku (kraina Jakucka).
W iercho jańsk— szerokość geograficzna 67 °3 3 r, długość 1 3 3 624 ', rachując od G reenw .— położony za kołem biegunowem, je s t uw ażany za b iegun zimna na półkuli północnej— w 1892 r. zanotowano w m iesiącu lutym — 69,8° C, tem peratu rę n a jn iższą w rocznikach m eteorologicznych św iata.
Na pierw szy rzu t oka zdaw ałoby się, że w tej k rain ie „lodu, śniegu i śm ierci11 życie wszelkie w ciągu ośmiomiesięcznej zimy ustać musi. W rzeczywistości tak nie je s t. Co praw da, w arunki b y tu są nader ciężkie, lecz tu te jsze isto ty żyjące zdołały przystosować się, zdołały w szeregu pokoleń w yrobić sobie, że się w yrażę obrazowo, cechy najbardziej je od zagłady zabezpieczające.
Obszerne opisanie w arunków b y tu isto t ży jących za kołem biegunowem pozostawiam do następnych num erów, obecnie podam ty lko w skazówki inform acyjne co do gatunków ptaków tu tejszych, sta le zam ieszkujących w okolicach w ier- chojańskich.
G atunków ptaków stałych w okolicach m iasta W ierchojańska je s t 14 . N ajliczniejsza i najpospolitsza
1. Lagopus a lb u s— pardw a, spotyka się n ie k iedy w ogrom nych ilościach, część roku przem ieszkuje w górach, jesienią i w iosną schodzi w dolinę rzeki na żer.
Nieliczny, lecz pospolity2 . Lagopus m utus— cietrzew górski, przebyw a
przez cały rok w górach.Inne dw a gatunk i kurow atych (Galliformes):3 . Bonasia canescens—jarząbek ,4 . T etrao urogalloides — głuszec długoogono-
wy, są nad e r nieliczne i rzadkie. Przypuszczalnie W ierchojańsk je s t to k res ich rozpowszechnienia, o jak ie 100 w iorst na północ już się nie sp o ty k a ją . O ba przem ieszkują w górach.
W lasach pospolite, lecz nieliczne dw a gatunki dzięciołów:
5. P icus m artius — dzięcioł czarny,6 . Picus tridactylus crissoleucos—-dzięcioł trój-
palczasty syberyjski.R eszta gatunków należy do rzędu wróblowa-
tyrch (Passeriform es).7. Corvus (corax?)—-kruk ,8. G arrulus infau-stus— sójka, pospolicie w Sy-
bery i zwana kukszą,9. Poecile ru fescens—sikorka szara sybery jska,10 . S itta europaea baicalensis—kow alik wschod-
n io-syberyjski.11. Ł o sia bifasciata — krzyżodziób dw uprę-
gowy.K ru k , sójka i sikorka acz nieliczne, pospolite,
kow alik i krzyżodziób nadzwyczaj rzadkie, s ta nowczo tw ierdzić można, że W ierchojańsk je s t gran icą północną rozpowszechnienia tych osta tnich.
Nie corocznie, zależnie od ilości pokarm u, przez całą zimę można widzieć czeczotki:
12 . A canthis exilipes — czeczotka blada,13 . A canthis lina ria— czeczotka pospolita,14 . A canthis H olboelli — czeczotka Holboella.
Co do ilości osobników czeczotki zajm ują pierw sze m iejsce.
Kazimierz Rożnowski.
Największe ziarna mączki.M iędzyrzec.
P rof. R ostafiński w swej botanice szkolnej dla klas wyższych, na str. 136 powiada: „Najw iększe, w yrośnięte całkiem, ziarna m ączki m ają zaledwie 1/ 5 mm średnicy *■ czyli nie dochodzą naw et 200 [i.
Pow yższą norm ę, otrzym aną niew ątpliw ie na zasadzie licznych obserw acyj, uważałem za maxi- mum, k tóre nie łatw o d a się przekroczyć podjęte- mi na nowo w tym celu poszukiwaniami. I rzeczywiście mierząc przedtem niejednokrotnie rzeczone utwory', zaw arte w kom órkach rozm ait\rch narządów różnj^ch gatunków roślin, zauważyłem że dłuższa średnica ziarn najw iększych czyli n a j
JMJ 23 WSZECHŚWIAT 363
bardziej w yrośniętych, k tóre w tem stadyum zupełnego rozwoju, nie są ani dokładnie okrągłe, ani tem bardziej kuliste, przenosi nieco więcej nad połowę podanego maximum. Dopiero w r. b. badając budow ę łusek na kłączach łuskiew nika zwyczajnego, L ath raea Sąuam aria L ., byłem zmuszony zmienić swoje zapatryw anie na wielkość ustanowionego maximum, gdyż dostrzegłem , że ziarna mączki te j pasorzytnej i zarazem, ja k mniem ają K erner i W etts te in , owadożernej rośliny, nie- tyłko że dorów nyw ają wspomnianem u maximum, ale naw et znacznie je przekraczają. Rozumie się, że te praw dziw ie olbrzym ie utw ory, przechodzące sw ą długością !/ 4 mm , p rzy trafia ją się nader rzadko, w razie dostatecznego jed n ak m ateryału i parogodzinnego badania, z pewnością zdołam y je odszukać, zwłaszcza w kom órkach położonych w blizkości w ew nętrznych jam ek dużych i zdrowych łusek. Oprócz ziarn ta k w yjątkow ej w ielkości dają się widzieć całe grom ady różnj-ch w ymiarów, k tó re ze w zględu na ich objętość można podzielić na duże, średnie, drobne i najm niejsze. Te ostatnie, począwszy od jednego do k ilkunas tu jj., są najczęściej kuliste, byw ają jednak że i form y zaczątkowe eliptyczne lub jajow ate. W m iarę wzrostu ziarna u legają spłaszczeniu i p rzybiera ją postać mniej lub bardziej w ydłużoną, czasem praw ie wrzecionowatą, już to na obu końcach klinow ato uciętą, już ty lko na jednym , podczas gdy drugi, zw ykle szerszy, bliżej ją d ra położony, pozostaje na obwodzie zaokrąglony; czasem znowu m ają k sz ta łt nieforem ny skutkiem tworzących się na powierzchni w ypuklinek, które w dalszym ciągu w yrasta ją w dość długie odnogi. Między .temi główniejszem i postaciam i bardziej rzucającemi się w oczy, znajduje się cała skala przejściowych, w każdym razie, dłużej rozpatrując, trudno nie zauważyć, że form y wydłużone górują nad innemi. Na ziarnach średnich system w arstw w ystępuje w yraźnie na całej powierzchni, na większych zaś widzimy go ty lko w końcach i w blizkości ją d ra organicznego. To ostatnie b j'w a zw ykle wydrążone, p rzedstaw ia się bowiem jako kreska, krzyż lub gw iazda o ciemnych zarysach, przyczem rzadko przypada w środku geom etrycznym lecz najczęściej w blizkości jednego końca. W ielkość powyżej opisanych utworów za w yjątkiem najm niejszych, drobnych i śred nich, w ykazują poniżej przytoczone wj^miary:
Z iarna duże Z iarna najw iększe
126 = 5 0 |i 2 1 0 = 9 3 jj.131 = 93 „ 2 1 5 = 1 1 4 „140 = 6 9 „ 2 2 5 = 1 2 0 „159 = 8 0 „ 2 2 8 = 6 0 „162 = 75 „ 2 4 6 = 72 „17 4 = 1 2 9 „ 2 6 4 = 75 „183 == 1 1 4 „ 2 7 5 = 15 9 „
W idzim y zatem, że najw iększa długość ziarn mączki w łuskiew niku zwyczajnym przekracza 1j i mm , a szerokość 1/6 mm. W obec czego naj
wyższa norma podana w „Botanice Szkolnej" je s t zamałą, w yraża bowiem największą długość ziarn dużych, ale nie największych, k tóre w rzeczonej roślinie miałem sposobność niedawno mierzyć.
B. Eichler.
KRONIKA NAUKOWA.
— Powierzchnia słońca podczas czw arte go kw arta łu r. ub. Oto w yniki obserwacyj J . Guillaumea, z obserw atoryum w Lyonie. O bserwować można było w ciągu 45-u dni.
P l a m y . Zanotowano 33 grupy plam (19 na południe od rów nika i 14 na północ) o pow ierzchni łącznie 5439 milionowych, gdy w kw artale poprzednim było 31 grup i 1015 milionowych.
To nadzwyczajne zwiększenie się powierzchni plam istej pochodzi głów nie od ogromnej grupy, która przebiegła przez tarczę słoneczną między 4-ym a 18-ym października na szerokości śred niej — 22 i k tó ra w chwili największego rozwoju pokryła przeszło 2000 milionowych powierzchni półkuli w idzialnej. 11-go, podczas przejścia przez południk centralny rozciągała się ona na 19° d ługości i 7° szerokości. Nie było podobnej grupy od września, r. 1898 na -—12,5U szerokości.
Trzy grupy można było obserwować gołem okiem; oto one w edług porządku przejścia przez południk centralny:
11 października. . . — 22°5 listopada . . . . —(-17
10 listopada . . . . — 24
W ciągu całego tego czasu obserwowano jeszcze wiele innych ciekawych utw orów plam istych. Zauważyć należ}', że nie było w ciągu całego kw arta łu ani jednego dnia wolnego od plam (liczba proporcyonałna z poprzedniego kw arta łu w ynosiła 0,12). Obecności plam w ciągu trzech miesięcy bez przerw y nie notowano od r. 1898.
Z j a w i s k a c z y n n e . Zanotowano 64 grupy pochodni o powierzchni łącznej 66 ,0 tysiącznych, gdy k w arta ł poprzedni dał 93 g rupy i 60,1 ty siącznych. Rozkład ich w edług półkuli: na południowej 33 grupy (w kw . 3-im 50), na północnej 31 (43).
W skutek połączenia się pochodni o dw u długotrw ałych centrach czynnych (w tych samych m iejscach, 'gdzie u tw orzyły się grupy 1 i 3 plam w idzialnych gołem okiem) oglądano na półkuli południowej niezw ykle rozległe pole pochodni: pokrywało ono 70° długości i 30" szerokości w pierwszej połowie listopada; podczas następnego obrotu powierzchnia jego wynosiła 80° na 35°, a w końcu grudnia, za nowym powrotem 70° na 30°.
m. li. h.
364 WSZEC HŚ WIAT JVó 23
— Leonidy w r. 1903 i oznaczenie ich wysokości zapomocą obserwacyj jednoczesnych W r. ub. H . D eslandres i jego w spółpracow nicy przeprow adzili system atyczne badania nad rojem Leonidów w pryw atnem obserw atoryum w Ohevreuse. Głównym ich celem było możliwie dokładne oznaczenie rzeczyw istego położenia widomej drogi gw iazd spadających. Obserw acye robiono jednocześnie w dw u stacyach odległych od siebie o 30 km: odległość ta zdaje się dostateczną, by b łędy obserw acyi by ły małe w zględnie do przesunięć paralaktyeznych, z d ru giej zaś strony nie je s t zby t w ielka, by u trudn iać utożsam ianie m eteorów, obserw ow anych z dw u różnych miejsc.
W iadom o, że b łędy o b se rw ac jin e w oznaczaniu punktów krańcowych dróg gw iazd spadających zachodzą zwłaszcza w kierunku samej drogi, zaś k ierunek ten oznacza się zw ykle dość dok ładnie bez osobliwych trudności. W obec tego poste runk i obserw acyjne powinny być obrane tak , b y przesunięcia paralaktyczne odbyw ały się p rostopadle do tego k ierunku, to je s t by łącząca je lin ia leżała w azymucie prostopadłym do azym utu średniego p unk tu radyacyjnego w ciągu obserwacyi.
Poniew aż w tej porze roku (połowa listopada) pogoda rzadko sprzy ja tego rodzaju obserw a- cyom, użyto jako drugiej stacy i— autom obilu, k tóry pozwalał dotrzeć do odpow iedniego m iejsca w ciągu godziny. T aka możliwość szybkiego in stalow ania stacy i w dogodnem m iejscu je s t tem cenniejsza, że punk t radyacyjny Leonidów wschodzi bardzo późno i obserw acye odbyw ają się p rzeważnie w drugiei połowie nocy. Stosow anie autom obilu pozwala na organizowanie przy jednej stacy i centralnej stacyj pomocniczych, odpow iednich do badania rozm aitych rojów.
Z 83-ch dostrzeżonych m eteorów 12 zaobserwowano w obu stacyach w sposób, pozw alający na zupełnie bezpieczne poddanie ich rachunkom w celu oznaczenia wysokości.
Ś rednia wysokość pojawienia się wynosiła 103,6 lim; średnia wysokość zniknięcia 7 5 ,8 /cm; średn ia długość drogi św ietlnej 35 ,2 lim.
(C. R .). m. 7i. h
— Blask komet. J a k trudno je s t obliczyć b lask kom et, św iadczy raz jeszcze w ypadek kom ety peryodycznej Brooksa (1889 V I = 1896 V). A itken obserw ow ał tę kom etę od 28 stycznia do 24 października r . ub.; w ciągu tego czasu św iatło kom ety ciągle słabło, tak że w końcu z tru d nością ją można było oglądać przez 36-calow y refrak to r obserw atoryum im. L icka. P o dłuższym okresie niesprzyjającej obserw acyom pogody A itken stw ierdził 10 grudnia, że kom eta sta ła się znacznie jaśniejsza niż w sierpniu, i jednocześnie utw orzyło się środkow e zgęszczenie o b lasku n iemal gw iazdow ym . O bserw acya z 15 stycznia pozwala wnieść, że w razie przyjaznej pogody ko-
[ m etę będzie można obserwować jeszcze do m arca r. 1 9 0 4 . Żałować ty lko w ypada, że nie można bliżej oznaczyć czasu, k iedy b lask kom ety zaczął nanowo wzrastać.
(Pacific P ub l.). m. h. li.
— Ruch dwu c ia ł o masach zmiennych.Zagadnienie, dotyczące ruchu dw u ciał, k tórych masy u legają zmianom, zajmowało w r. 1 8 8 4 G yldena, k tórego pobudziły w tym kierunkn uw agi Oppolzera nad rolą pyłów kosmicznych. Zupełne rozw iązanie tego zagadnienia w pewnym p rzypadku szczególnym dał J . M eszczerskij w ro ku 1 8 9 3 ; w skutek nieuzasadnionych, ja k się zdaje , k ry ty k L ovetta (A str. Nachr. 19 0 2 ) Meszczerskij pow rócił do tego zagadnienia i dał naw et uogólnienie sw ojego rozwiązania.
W’ed ług Oppolzera zmiany w masie planety można przypisać pyłom kosmicznym, k tó re napoty k a ona na drodze swej, i k tóre pociąga za sobą, przyczem zm niejsza się jej prędkość styczna w skutek udferzeń o te m eteory. P rzy jm uje się, że na- ogół ilość pociągniętej m ateryi je s t proporcyonalna do przekro ju rozważanej planety oraz do okręgu je j o rb ity ; aby dać pojęcie o w ielkości tego zjaw iska, powiem y, że deszcz meteorów, k tóryby , padając na naszę ziemię w ciągu stulecia pokrył ją jednosta jną w arstw ą grubości 1 mm o tej samej gęstości co nasza kula, spowodowałby przyśpieszenie ruchu średniego ziemi o wielkość dosięgającą 0 ,1 2 " .
Podobne rozw ażania stosowali do ruchu księżyca Seeliger, B raun i in. Nie należy zapominać, że tak i deszcz l-o m ilim etrow y napozór nieznaczny p rzedstaw ia 13 X 1 0 e m 3 czyli 7 0 m iliardów dziennie; owóż ilość m atery i przynoszonej dziennie przez gw iazdy spadające ocenia się na 1 0 e kg Jeże li z J . K leiberen i Seem przyjm iem y, że m eteo ry te leskopijne są sto razy liczniejsze od meteorów w idzialnych gołem okiem, ted y bliscy będziem y w arunków , k tó reby pozwoliły przyjąć hy- petezę O lbersa i ilość pyłu, o k tórą ziemia może wzbogacić się w swym biegu, zawrze się między 5 4 X 1 0 3 a 5 4 X l 0 7 kg dziennie. W szelako, je żeli ta k ogromne ilości m ateryi, pochodzącej zze- w nątrz osadzają się na naszej planecie, to nasuwa się py tan ie, co się z tą m ateryą robi? Boć, ja k kolw iek na szczytach niektórych gór znaleziono ślady żelaza, kobaltu , fosforu i. t. d, k tóre mogą pochodzić od gw iazd spadających, to przecież za mało je s t tego wobec ilości m ateryi, k tó ra m usiałaby spadać na ziemię, gdyby jedyn ie hypoteza O lbersa m iała tłum aczyć odpowiednie zjawiska.
(Ciel e t T erre). m. h. h.
— Piroradioaktywność i piropromienie.Tom m asiną odkry ł, że rozżarzony (prądem elektrycznym ) d ru t m etalowy, umieszczony równolegle z krążkiem elektroskopu albo pomiędzy p ły tkam i kondensatora, sprow adza w yładow anie
Are 23 WSZECHŚWIAT 365
elektroskopu i w ytw arza p rąd pomiędzy zbrojam i kondensatora czyli w yw iera działanie, identyczne z działaniem preparatów radow ych. Za przyczynę tych zjaw isk Tommasina uważa pewien rodzaj radioaktyw ności, wzbudzonej przez em anacyę drutu rozżarzonego i nazyw a tę radioaktyw ność piro- radioaktyw nością. N adto, zdołał on wydzielić z tego prom ieniowania kategorye a , (3 i y, którym nadał miano piroprom ieni a , p i f .
Oto są n iektóre w yniki nowych poszukiwań, przeprowadzonych przez Tommasinę. Szybkość, z jak ą odbyw a się w yładow yw anie za spraw ą drutu , zależy w znacznej mierze od znaku ładun ku, tak że początkowo przypuszczano naw et, że n iektóre m etale działają ty lko na elektryczność odjemną, zaś inne, przeciwnie, w yładow ują ty lko elektryczność dodatnią. D okładniejsze badania w ykazały, że w szystkie m etale działają na oba rodzaje elektryczności, aczkolwiek różnica pomiędzy działaniem na (-)-) a na (— ) bywa. naogół bardzo znaczna. D ru ty żelazny i m iedziany działa ją silniej na elektryczność odjem ną, d ru ty sreb rn y i cynkow y— na dodatnią. D ru t żelazny cynkow any działa z początku znacznie silniej na elektryczność dodatnią, ale, w m iarę znikania powłoki cynkow ej, działanie na (-)-) maleje, a natom iast w zrasta działanie na (— ); po upływ ie pew nego czasu różnica pomiędzy tem i działaniami sta je się zerem, poczem zaczyna przeważać działanie na (— ), k tó re w końcu sta je się tak silnem, ja k w przypadku żelaza; odpow iada to, oczywiście, chwili, w której znika osta tn ia resztka cynku.
W e w szystkich przypadkach, ze wzrostem natężenia prądu, maleje różnica pom iędzy działaniem d ru tu na (-f-) i (— ); różnica ta znika całkowicie, gdy d ru t doprowadzim y do tem peratury , bliskiej punktu topienia się danego m etalu; rad io aktyw ność osiąga w tedy swoje maximum. Z biegiem czasu radioaktyw ność d ru tu rozżarzonego zm niejsza się asym ptotycznie, atoli wystarcza przeciągnąć d ru t tak i m iędzy palcam i (oczywiście po uprzedniem ostudzeniu) albo też pozostawić go w spokoju przez czas jak iś, aby u jaw nił on nano- wo radioaktyw ność maximalną. Je ś li przerw iem y p rąd w tedy, gdy radioaktyw ność d ru tu osłabła już bardzo znacznie, to resz tk i je j zachowują się przez czas bardzo długi; jeżeli potrzem y go w tedy, to radioaktyw ność znika. Jeżeli otoczymy d ru t rozżarzony „m ufkąu szklaną lub glinow ą (odosobnioną lub połączoną z ziemią), to m ufka tak a staje się radioaktyw ną.
Piroprom ienie cc nie przechodzą przez najcieńsze naw et zasłony; przenoszą one zawsze ładunek (-f-) i u jaw niają w yraźną dążność do układania się wzdłuż linii siły elektrycznej. P iroprom ienie (3 przechodzą częściowo przez bardzo cienkie ekrany papierowe lub glinowe i przenoszą zawsze ładunek (— ). Piroprom ienie y jonizują silnie pow ietrze i sprow adzają w yładow anie elektroskopu w stopniu, niezależnym od znaku ładunku; przechodzą one przez karton, ale tracą przytem znacz
nie na sile; w yw ołują także słabą fluorescencyę (indukowaną) ekranów, powleczonjrch platyno- cyankiem baru . N ajw iększą ilość piroprom ieni y w ysyłają: d ru t platynow y oraz wyładowaniaprzebijające, zachodzące pomiędzy jakiem ikol- w iek drutam i metalowemi.
(Comptes rendus). S. B.
— Jaszczury grzebieniaste. W pokładach permskich, zarówno w Am eryce (zwłaszcza w Teksasie), ja k i w Europie znaleziono pewną liczbę nadzwyczaj charakterystycznych gadów, które odznaczały się posiadaniem olbrzym iego pionowego grzebienia na grzbiecie. K ażdy z ich kręgów grzbietow ych posiadał silny i w ysoki w yrostek, skierow any do góry; a w szystkie te w yrostk i ra zem stanow iły mocną podstaw ę dla grzebienia. Z budow y nóg w ypada zaliczyć jaszczury grzebieniaste do zw ierząt lądowych, chociaż trudno zrozumieć, ja k ą korzyść mogły one osiągać na lądzie z posiadania takiego olbrzymiego grzebienia. Ostatniem i czasy E . C. Case znalazł znów w T eksasie nadzwyczaj doskonale zachowany okaz ta kiego jaszczura i przezw ał go Embolophorus Dol- km anus. Jaszczur ten posiadał grzebień w prost zdumiewającej wielkości. W ysokość podtrzym ujących go w yrostków dorównyw ała długości całego ciała, w praw dzie ty lko w środkowych jego częściach, w obie zaś strony, zarówno ku przodowi, ja k i ku tyłow i wielkość ich malała tak , że sk ra jne m iały co najwyżej połowę środkow ych, ale i to stanow i wielkość imponującą. W spaniały w ygląd musiał mieć tak i jaszczur, poruszający się wężowym ruchem, istna ,,ściana ruchom a '; efekt musiał być tem większy, jeżeli grzebień by ł pokryty barw ną skórą.
(Prom.). B. I).
— Szczątki skoczków dyluwialnych wEuro- pie Środkowej, j a k wiadomo, skoczki (Dipodi- dae) należą do charakterystycznych zwierząt s te powych. W E uropie obecnie znajdują się one jedyn ie w części południowo-wschodniej, k tó rą zamieszkuje dość duży gatunek A lactaga (s. Scir- tetes) jaculus. Ciekawą je st rzeczą, że w okresie dyluw ialnym (a mianowicie w czasie pleistocenu) skoczek ten zamieszkiwał Europę środkową. L iczne szczątki tego skoczka znaleziono w różnych miejscowościach Czech, T uryngii i B aw aryi w ostatnich latach ubiegłego stulecia; a obecnie prof. N ehring wym ienia znów nowe odkrycia, z k tórych na uw agę zasługują szczególnie dwa: E. Seehars znalazł w Czechach północnych (Tur- mitz) k ręg i tego zwierzęcia, ułożone w naturalnej pozyc ji i następstw ie, co dowodzi, że skoczek zginął w łaśnie w tem miejscu; a dr. Lampe znalazł kilka jego piszczeli w Q uedlinburgu (u podnóża Harzu) wraz ze szczątkam i innych stepowych ssaków, jak Sperm ophilus rufescens, Foeto- rius Eversm anni, E quus caballus ferus. W szyst
366 W SZECHŚW IAT A1!! 23
kie te odkrycia stanow ią jeden dowód więcej do w ygłaszanego w ostatnich czasach coraz częściej poglądu o istn ieniu stepów w E uropie środkowej w okresie pleistocenu
(Naturwiss. Wochenschrift). B. D .
— Nurkowanie i sen w ielorybów . P ogląd,że w ieloryby, nurkując, zanurzają się na znaczną głębokość, je s t dość rozpowszechniony zarówno w śród przyrodników , ja k i w śród poławiaczy tych zw ierząt. D r. W . K iikenthal, jeden z n a jw ybitniejszych badaczów w ielorybów w naszych czasach, ocenia tę głębokość na 10 0 0 yardów (914 m), chociaż podstaw y do p rzy jęcia takiej głębokości są dość chwiejne. P rzec iw zdaniu K uken tha la w ystąp ił d r. R acovitza w „ Sprawozdaniach “ z belg ijsk iej w ypraw y do b ieguna południow ego w latach i8 9 7 — 18*99. T w ierdzi on, że ta głębokość m iała wynosić co najw yżej 100 yardów . W iększość w ielorybów nie dosięga podczas nurkow ania naw et i tej głębokości. J e s t zaś rzeczą zupełnie niezrozumiałą, poco m iałyby się one zanurzać na głębokość p raw ie 1000-m e- trow ą, gdzie w śród niezgłębionych ciemności nie m ogłyby znaleźć żadnego pożywienia, poszukiw anie zaś pokarm u stanow i głów ny cel ich nu rkow ania. Jeszcze gatunki, żywiące się drobnem i żyjątkam i, m ogłyby tam znaleźć co d la siebie, ale te , k tó re się karm ią rybam i i głow onogam i, nie- m iałyby zupełnie poco zanurzać się ta k głęboko. P rzeciw głębokiem u nurkow aniu w ielorybów przem aw ia jeszcze panujące tam nadzw yczaj wy- sokie ciśnienie. J a k wiadomo, d la człow ieka już ciśnienie 3 atm osfer p rzedstaw ia pow ażne niebezpieczeństwo; jeżelibyśm y więc naw et przypuścili, że w ieloryb, k tó ry , bądź co bądź je s t zwierzęciem ciepłokrw istem , może znosić 3 razy w iększe c iśnienie, to je s t 9 atm osfer, to z takiem ciśnieniem spotka się on już na głębokości 90 yardów . J e s t zaś rzeczą zupełnie n iepraw dopodobną, żeby mógł on znieść ciśnienie, jak ie panuje na g łębokości 1000 yardów ; wynosi ono tam nie mniej, ja k z 90 atm osfer. P rzy tem trudno przypuścić, aby w ieloryb, którego ciężar w łaściw y nie o w iele przekracza ciężar w ody m orskiej, m ógł posiadać tak znaczną siłę mięśniową, ab y wepchnąć swe ciało na głębokość 1000 yardów .
Rów nież n iezbadaną je s t je s t sp raw a snu w ielorybów . Je d n i tw ierdzą, że obchodzą się one zupełnie bez snu, ponieważ mogą całemi dniam i podążać za sta tk iem i ponieważ n ik t n ig d y nie widział ich ani chwili bez ruchu. In n i natom iast zarzucają, że trudno przypuścić, aby zw ierzę o tak wysokiej działalności mózgu mogło obejść się bez snu, skoro, ja k wiadomo, śpią naw et ry b y . S p rawa ta w każdym razie nie je s t rozstrz3rgnięta.
B. D.
— Aparat wydzielający pianę u la rw pieni- kÓW (Aphropliora) b y ł przedm iotem bad ań G rubera. Z najdu je się on poza otworem odbytow ym
i stanow i rodzaj niedużej jam y, do k tórej otw iera ją się dw ie dychaw ki. Do ja m y tej dostają się z k ana łu pokarm owego resztk i niestraw ionych soków roślinnych, którem i larw a się karm i, a je d nocześnie z niem i pow ietrze z tych dw u dycha- w ek. P ow ietrze w tłaczane do tych soków nadaje im ch a rak te r piany, k tó ra następnie w ydostaje się nazew nątrz i otacza całą larw ę. P iana ta chron i ją od napaści (zwłaszcza mrówek), a zarazem zabezpiecza od w ysychania, k tóre je s t nadzw yczaj szkodliw e dla larw pieników .
(Prom .). B. D.
— Badania nad wonnemi wydzielinami ochronnemi U ow adów różnoskrzydłych (Hemi- p tera-H eterop tera), prowadzone przez A. F . Con- radiego nad E uschistus fissilis, w ykazały, że owady te , będąc niepokojone przez nieprzyjaciół w ydzielają energicznie ciecz ochronną, tak że zapas je j w prędce się w yczerpuje. Po upływ ie kw adransa owad s ta je się bezbronnym i w ten ty lko sposób można w ytłum aczyć fak t, że pomimo swego silnego a p rzykrego zapachu ow ady te byw ają zjadane np. przez ropuchy'. Tymczasem świeży „zapas" te j w ydzieliny w ystarcza do zabicia młodej ropuchy. Nowy zapas w ydzieliny, po zużyciu daw nego w ytw arza się w skórze owadów tych dopiero po upływ ie dw udziestu czterech godzin.
(Rev. Sc.). J. T.
— Tw orzenie się ciałek kierunkowych w gruczołach nasiennych u błonkoskrzydłych (Hymenoptera). C harak terystyczną cechą dojrzew ania ja ja je s t w ydzielanie się z niego dwu drobnych kom órek, u legających następnie zanikowi, t . zw. ciałek kierunkow ych. P ierw sze z tych ciałek je s t w iększe niż d rug ie i zazwyczaj dzieli się przed zanikiem na dw ie mniejsze kom órki. T ak więc jak o p roduk t dojrzew ania j a j ka pow sta ją cztery kom órki: ja jk o dojrzałe i trzy ciałka kierunkow e. Podczas dojrzew ania (kształtow ania się) ciałek nasiennych, odbyw a się do pew nego stopnia proces analogiczny ja k podczas dojrzew ania ja ja ; polega on na utw orzeniu się z jednej prakom órki ciałek nasiennych (spermato- cy t 1 rzędu )— czterech jednakow ej wielkości kom órek, k tó re przekształcają się stopniowo w cztery ciałka nasienne.
W roku zeszłym M eves zrobił nadzwyczaj ciekaw e spostrzeżenie, że u n iek tórych błonkoskrzydłych proces dojrzew ania odbyw a się nie w zwyk ły sposób przez jednosta jne dzielenie się sper- m atocytów , lecz że tu ta j podczas dojrzewania tw orzą się podobnie jak u ja j ciałka kierunkow e. P ierw sze ciałko kierunkow e różni się jednak zasadniczo od takiegoż u ja j, ponieważ nie posiada ją d ra , chociaż podczas w ydzielania się tego ciałka w sperm atocycie tw orzy się charak terystyczne dla dzielenia ją d ra wrzeciono. Jąd ro jednak nie dzieli się, a wrzeciono później zanika. P roces
JMa 23 WSZECHŚWIAT 367
tw orzenia się drugiego ciałka kierunkow ego ma zupełnie tak i sam przebieg ja k w ja jk u , posiada zatem jąd ro . Oba te ciałka u n iektórych błonkoskrzydłych w późniejszym czasie zanikają. W re zultacie z jednego sperm atocytu pierw szego rzędu tw orzy się (u pszczoły) jedno dojrzałe ciałko nasienne i dw a ciałka k ierunkow e. Cokolwiek inne stosunki spostrzegł M eves u osy (Yespa ger- manica).. T utaj d rugie ciałko posiadające jąd ro k ierunkow e rozw ija się w dalszym ciągu i tw orzy ciałko nasienne; pierw sze zaś, k tó re również ja k u pszczoły ją d ra nie posiada, po pewnym czasie zanika. W rezultacie u osy z jednego sperm atocytu pierw szego rzędu pow staje jedno pozbawione ją d ra ciałko kierunkow e i dw a ciałka nasienne. W ytłum aczenia tego w swoim rodzaju jedynego zjaw iska w św iecie zw ierzęcym — dotychczas nie posiadam y.
Gądzik.
— Bacłerium formicum. K w asy organiczne pow stają, m iędzy innemi, jak o p ro d u k t działania drobnoustrojów na najrozm aitsze zw iązki organiczne (ciała białkowe, węglowodany, alkohole wyższe i t. d.), są tedy bezw ątpienia stadyam i przejściowemi do zupełnego rozkładu ciał organicznych; ciekawą wobec tego je s t rzeczą dalszy ich rozkład. Za pierw sze w tym k ierunku należy uważać dokonane w łaboratoryum W inograd- skiego przez Omelianskiego J) badanie nad rozkładem kw asu mrówkowego, którego sól w apienna okazała się najodpowiedniejszą.
Zważywszy, że w kanale kiszkowym traw ożer- nych odbyw ają się na w ielką skalę procesy tw orzenia się niższych kw asów tłuszczowych, do doświadczeń sw ych Omelianski użył nawozu końskiego. M ianowicie zakaził nim roztw ór 2$ kw asu mrówkowego i 0 ,2$ peptonu w wodzie wodociągowej. Po 1— 2 tygodniach nastąpiło w ydzielanie się gazu, na dnie zaś ko lbk i i cieczy osiadł w ęglan w apnia, przyczem w płynie badanie mikroskopowe w ykryło pałeczkow atą, nie tw orzącą spor bak teryę, szerokości 0 ,7 — 0 ,8 [J., d ługości 2 — 3 u, podobną do Bacillus coli, a k tóra przy pomocy najrozm aitszych metod łatw o dała się otrzym ać w hodowli czystej, gdzie także dob itn ie sferm entow ywała kw as m rówkowy.
Bacterium formicum, gdyż takie miano otrzymał ten nowy rodzaj, posiada liczne migawki, należy do anaerobów faku ltatyw nych i bujnie rozwija się na bulionie. N a kw as m rów kow y oraz sól jego wapniową działa w ytw arzając 1 objętość C 0 3 i 2 objętości wodoru, co daje się w yrazić równaniem:
Ca(C02H)., + H20 = CaC03 + C03 + H,.K w as m rówkowy wszakże nie je s t d la te j bakte- ry i pokarm em niezbędnym , bez którego żyć nie mogłaby, owszem może ona rozwijać się bardzo
x) Bact. C entralbl. I I , 1903, j \° 6— 11.
dobrze i bez niego, zużywając wiele w ęglowodanów i alkoholów (glukozę, galaktozę, cukier mleczny, m annit, dulcyt, arabinozę i maltozę). T rzeba ty lko w tedy oprócz zw ykle używanych w pożywkach soli m ineralnych dodać jeszcze ja k ie jkolwiek soli amonowej, co znowu zupełnie nie w ystarcza, gdy dam y je j kw as m rówkowy; w danym razie jako źródło azotu trzeba stosować pepton lub pokrew ne m u ciała. W ferm entacyi mann itu tw orzą się jako p roduk ty ostateczne C 0 2 (30,4$) i wodór (1,2$), a także alkohol etylowy (18$) i kw asy niższe, mrówkowy (0,7$), octowy (3,8$) i 1-mleczny (45,4$). Z dulcytu oprócz tego pow stał jeszcze i kw as bursztynow y, tw orzący się także obok optycznie niedziałającego kwasu mlecznego jako produkt rozkładu cukru
| mlecznego. P roduk ty ferm entacyi glukozy zaś są bardziej podobne do otrz3'm yw am 'ch z mannitu.
Na alkohol m etylowy Bacterium formicum nie działa, czem zasadniczo różni się od podobnego z postaci Bacillus m ethylicus Loew. Nie działa też na kw asy octowy, propionowy, normalny ma- słowy i szczawiowy.
Ze rozkład kw asu mrówkowego w danym razie wiąże się z procesami przem iany m ateryi, za- chodzącemi w drobnoustroju, dowodzi niezaprze- czenie ten fakt, że nie dał się on stw ierdzić, gdy kolonie zostały zabite zapomocą chloroformu.
(Bat. Zeitg"). Ad. Cz.
— Transpiracya u Spartium junceum i innych krzewów kserofitowych. Bardzo rozpo- wszechnionem je s t zdanie, że u roślin, posiadających mało rowinięte lub wcześnie opadające liście, ja k np. u bardzo rozpowszechnionego w okolicach nadśródziem nom orskich Spartium junceum , czynność asym ilacyjna przypada w udziale głównie zielonej korze pędów, wówczas gdy liście m ają ty lko podrzędne znaczenie fizyologiczne. B adania jednak p. B ergena, w ykonane w N eapolu, rzucają zupełnie inne św iatło na tę kw estyę.
B ergen do doświadczeń wziął dw ie młode gałązk i Spartium junceum o praw ie jednakow ej powierzchni. Jed n a z nich została ogołocona z liści, miejsca zaś ich przytw ierdzenia zaklejono woskiem. N astępnie obie gałązki umieszczono w cylindrach szklanych, wypełnionych wodą i otrzym ujących przez włoskowatą ru rk ę świeże pow ietrze. O twory w korkach, przez k tóre przechodziły gałązki i ru rk i w łoskowate starannie zaklejono. Po dokładnem zważeniu naczyń w ystawiono je na działanie promieni słonecznych w ciągu trzech godzin.
W jednem doświadczeniu, wykonanem 5 kw ietnia, gdy liście by ły jeszcze niezupełnie rozw inięte, pokazało się, że gałązka, pozbawiona liści, utraciła 1,32 g wody, gałązka zaś z liśćm i — 2,47 (), prawdopodobnie więc ilość wody wyzio-
i niętej przez liście wynosiła 1 ,15 g, stosunek | zatem wody, utraconej przez liście i łodygę rów
368 WSZECHŚWIAT JMś 23
na się 1 ,15 : 1 , 3 2 = 0 , 8 7 . Poniew aż w edług obliczenia Bergena pow ierzchnia gałązki była trz y razjr większa, niż liści, odnosząc więc do je d nostki powierzchni, otrzym am y 0 ,8 7 X 3 = : 2 ,61 . N ależy przytem nadm ienić, że pow ierzchnia liści je s t bardziej bogata w szparki, k tóre, ja k wiadomo, mają, bardzo ważne znaczenie w trans- piracyi.
W powtórzonem doświadczeniu, gdy liście b y ły już zupełnie rozw inięte, gałązka ulistniona u tra ciła 3 ,24 n wody, pozbawiona zaś liści — 1,1 g.
,, Stosunkowa ilość wody wyziewanej przez liście i zieJoną korę tego krzew u nie je s t oczywiście konieczną miarą w ykonanej pracy fotos3rn tetycz- nej. Lecz ponieważ liście stosunkowo do swojej powierzchni w yziew ają w iększą ilość wody, niż kora, muszą więc one również p rzysw ajać w ięcej dw utlenku w ęg la .u
Przypuszczenie to B ergen opiera na spostrzeżeniach, dokonanych nad Spartium , rosnącem w s ta nie dzikim . W okolicach Neapolu liście u wspom nianego krzew u rozw ijają się w nieznacznej ilości w pierw szych dniach lutego, a w początkach czerw ca żółkną i opadają. W zrost krzew u najczę
ściej odbj7wa się w łaśnie w tym czasie, później zaś t. j . po opadnięciu liści je s t on niezmiernie powolny, a czynność życiowa rośliny praw ie zupełnie ustaje . S potykają się i tak ie osobniki, k tó re w pewnych latach nie posiadają praw ie liści. T akie osobniki podczas wiosny w ykazują ty lko gdzieniegdzie wzrost; cała ich czynność sprow adza się do w ydaw ania licznych kw iatów , podczas gdy krzew y ulistnione odznaczają się bardzo ograniczoną ich ilością.
D ośw iadczenia nad dwiema innemi roślinami, Calycotome villosa L ink i Cytisus scoparius Llink, dały te same wyniki.
W nioski B ergena są następujące: 1) Zdolność transp iracy jna liści trzech badanych gatunków w stosunku do kory o jednakow ych powierzchniach je s t daleko większa. 2) Podczas okresu uli- stn ien ia roślin transp iracya, w ykonana przez liśT cie, je s t trzy razy w iększa od transp iracy i kory. 3) P ra ca asym ilacyjna liści praw dopodobnie znacznie większa, niż kory. 4) Osobniki Spartium pozbawione liści, w każdej porze roku rosną bardzo wolno.
(Na tu r w. Rund.). Cz. St.
B U L E T Y N M E T E O R O L O G I C Z N Y
za tydzień od d. 25 do d. 31 m aja 1904 r.
(Ze spostrzeżeń na stacy i m eteorologicznej p rzy M uzeum Przem ysłu i R olnictw a w W arszawie).
D z i e ń !
B a r o m e t r 700 m m -J-
T e m p e r a t u r a w s t . C
7 v. i p. 9 w. 7 r. i p. 9 w.
25 ś. 58,0 58,3 59,0 6,8 8,8 7,726 0. 59,2 58,7 57,9 8,2 11,6 10,227 p. 58,2 56.7 55,1 10,4 16,8 15,028 s. 54,4 51,7 49,6 14,4 19,6 20,029 N. 48,9 48,1 50,6 15,0 20,0 13,430 P. 54,3 54,7 55,3 11,2 16.8 15,031 W. 57,2 57,1 55,3 114 17,2 16,4
Najw. ! Najn.
K i e r u n e k S u m a w i a t r u | o p a -
Szybkość w me- I J)U j trach na sekundę
U w A G I
9,6 4,7 63 e 'e 4e 318,9 3,5 59 e 3e 5s e 119,0 6,2 49 S E 1E 3SEł -- 122,4 9.6 41 S ^ E ^ 1 --21,0 13,3 57 E 'N 'N r18,5 ; 6.8 57 N*N5Nr18,2 7,9 48 OT NE NE1 —
Średnie 55,1 13,7 54
TR EŚĆ . J . Loeb. Ja k ie granice należy zakreślić naukom biologicznym, tłum. M. Siedlecki. — Prof. G. Jaeg e r. Z jawisko Zeemana, tłum . m. h. — K rzyżow anie anormalne, przez J . T ura. — W spraw ie odczytów, przez J . Siomę. — K orespondencya W szechśw iata. — K ronika naukowa. —
B uletyn m eteorologiczny.
W ydaw ca W . W R Ó B L E W S K I. R ed ak to r BR. ZN A TO W IC Z.
JouBCueHO II,eH3ypoK). BapiuaBa 19 Mjih 1904 r. Dr-uk Rubieszewskiego i W rotnowskiego, Nowy Świat 34.