30

13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Krzysztof Miller 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego Linia frontu często biegnie w poprzek ulicy. Piekło zaczyna się tuż za samochodem, za którym chowa się reporter. Wojna to przygoda dla wytrzymałych. Nieliczni potrafią żyć w ciągłym stresie i zagrożeniu. Nieliczni potrafią pokonać swój strach, by poznać prawdziwe oblicze wojny. Trudno sobie wyobrazić, ile niewygodnej prawdy o wojennych oprawcach Krzysztof Miller ujawnił światu. Był świadkiem najważniejszych konfliktów zbrojnych XX wieku. Jeździł do Afganistanu, Czeczenii, Gruzji, Kongo, uczestniczył w wielu rewolucjach, m.in. w Rumunii i Czechosłowacji. Zawsze z aparatem w ręku, czasami obiektywem celując w tych, którzy karabinem celowali w niego. W każdej chwili mógł zginąć, gdyż pocisk bywa niestety szybszy od spustu migawki.

Citation preview

Page 1: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 2: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 3: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

13 WOJEN I JEDNAK R Z Y S Z T O F M I L L E R

P R A W D Z I W A H I S T O R I A R E P O R T E R A W O J E N N E G O

F O T O G R A F I EK R Z Y S Z T O F M I L L E R

O P R A C O W A N I E R E D A K C Y J N EA N D R Z E J N I Z I O E K

W Y D A W N I C T W O Z N A KK R A K Ó W 2 0 1 3

Page 4: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 5: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

9

Wojna na kilometrze kwadratowym

Gruzja

Aleja Szoty Rustawelego, chyba numer 11. Stoję przylepiony plecami do framugi witryny. Jeszcze niedawno ekskluzywnego sklepu promu-jącego gruzińskie wina i koniaki. Teraz witryna jest rozbita, towaru, czyli butelek, w sklepie nie ma. Ewakuowano je wcześniej albo roz-prowadzono po organizmach. Lepię się płasko do ściany, bo kryje mnie przed ostrzałem. Po tej stronie nic mi nie grozi. Chyba że ryko-szet. Albo frendly fajer, czyli strzały prowadzone w przeciwną stronę. Przez niby to „moich”. Do tych, którzy strzelają do mnie. Od tych strzałów też mogę zginąć, ale zagrożenie jest mniejsze. Przyklejam się do ściany, a trzy metry przede mną przeciwległa framuga co chwilę pyka. Trzask marmuru i jego mała część odpryskuje, odpada pod na-porem metalu. Metal, który kruszy marmur, jest miękki. Jak pac-nie, wykruszy dziurę, odbije się, spadnie, to w formie gwiazdki albo słoneczka z dziurką pośrodku oraz promieniami. Słoneczka, które gdy trafi w człowieka, to on nie wyżyje. Słoneczka podkalibrowego. Wystrzeliwanego z  kałacha skonstruowanego specjalnie na takie okazje.

Page 6: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

10

Naboje są niby takie same. Ale broń, która je wypluwa, już nie. Prawie bez lufy. Obciętej. Na końcu przypominającej lejek. Więc po-cisk nie leci daleko i celnie. Za to zatacza kręgi. Te kręgi to śmierć. Ro-tująca kulka, gdy napotka przeszkodę, zmienia trajektorię lotu. Przy-kładowo: trafia nas w obojczyk. Gdyby była normalną kulką, być może wyszłaby pod łopatką. Przeszyłaby nas na wylot. Mielibyśmy szansę przeżyć. Ale ta podkalibrowa to franca i menda, która zrobi sobie przez nasze ciało wycieczkę. Odbije się od obojczyka, zawadzi o kręgosłup, przywita z płucami, by zadomowić się w wątrobie. Do tego, gdy napotyka opór, daje mu odpór. Wypuszcza żelazne promie-nie, żeby trudniej było wyjąć ją z ciała. Żeby się w ciele zadomowiła, zakleszczyła, zagnieździła. Doprowadziła do zakażenia, sepsy, mar-twicy, śmierci. Zwykłą kulkę dużo łatwiej wyjąć z ciała. Ale wyjmij taką metalową gwiazdkę. Wyjmij rozpromienione słoneczko z ciała. Nie naruszając tętnic, żył, tkanki.

Taki kałach to idealna broń do partyzantki miejskiej. Wygodna. Bo krótka. Krótsza od zwykłego kałacha. Biegnąc, klucząc, strzelając, nie musimy wciąż nią manipulować. Przekładać jej, przerzucać, uważać, gdy przeciskamy się między murami, oknami, winklami. O nic nie zahaczy, nie spowoduje, że się potkniemy, nie spowolni naszego pędu do zwy-cięstwa. Nawet nie musimy dobrze celować, bo zataczająca kręgi kulka ma więcej możliwości trafienia na krótkim dystansie. No i kałach pra-wie bez lufy mniej waży. Zasuwając z nim, nie spocimy się tak bardzo. Nie dostaniemy zapalenia płuc i – nie daj Boże – nie umrzemy. Ideał.

Antidotum na niego, odpowiedzią jest karabin snajperski. Przy nim też się nie spocimy. Nie przeziębimy się i nie dostaniemy zapa-lenia płuc. Trwa rywalizacja między nimi. Ze snajperskim kładziemy się gdzieś daleko, wygodnie. Albo mniej wygodnie. W każdym razie gdzieś dalej. I czekamy. Czekamy na tego, który zacznie szybko biec, ostrzeliwując się z  lufy wyglądającej niczym lejek. Po czym próbu-jemy humanitarnie, powiedzmy, wyeliminować go z dalszej gry. Hu-manitarnie, bo sprawiając mu mniej bólu, niż on chce sprawić nam.

Page 7: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

11

Stoję więc przyklejony do ściany, a  od przeciwległej odpadają podkalibrowe słoneczka i gwiazdki. Grudzień, zimno. Ja w pucho-wej kurtce. Sinofioletowej. Jaki drań namówił mnie na kupienie pu-chówki w takim kolorze! Dziś bym go zabił, choć wczoraj byłem z niej dumny. Modna. Obfita i ciepła. Gęsim puchem wypasiona. Ale dziś mam gdzieś modę. Chcę żyć, przeżyć. Jestem spocony. Albo przez tę puchówkę, albo po prostu się boję.

Ci, co mieli mi dać osłonę ogniową do przebiegnięcia alei Rusta-welego, już ją parę sekund temu przebiegli. Strzelając z biodra, spod pachy. Wiadomo, że niecelnie. Nie o celność przecież chodziło. Ich strzały miały zmusić tych, którzy na widok mojej fioletowo-sinej kurtki chcieliby pociągnąć za cyngiel, by się uchylili. Schowali, skulili, spuś-cili wzrok i przegapili mnie. Ich cel. Ale ja nie mogłem oderwać się od ściany. Pal licho wsparcie. Bałem się i nie przebiegłem w takt ich kroków oraz serii z karabinów. Bałem się, zawahałem i zostałem. Przegapiłem właściwy moment, a teraz oni są już tam. Drugiego wsparcia nie będzie.

Wiem, że zaraz ruszę. Jeszcze się zbieram w sobie. Pieszczę się. Prze-komarzam. Ale decyzję już podjąłem. Jestem to winny temu w półko-żuszku i kraciastym kaszkiecie, przynależnym w moim mieście chło-pakom z ferajny. Z długim kałachem i podwójnym, sklejonym taśmą magazynkiem. Magazynkiem szybszym w wymianie na nowy. Umożli-wiającym niemalże ciągłe prowadzenie ognia. Jestem to również winny temu w botkach podobnych do sofiksów. W zawadiacko narzuconej na głowę czapce, która po rozwinięciu może służyć za kominiarkę. Prze-biegając przez aleję, właśnie z podkalibrowego siekł serię za serią. Chło-paki charakterne, nie pękają. Biorę więc głęboki wdech. Powoli, jak podczas medytacji, wypuszczam powietrze. Wypowiadam proste zaklę-cie: „Miller, a chuj”. I z pochyloną głową, minimalizując swoje gaba-ryty, przesuwając środek ciężkości ciała do przodu, zaczynam biec, gnać, pędzić. Nic mnie nie zatrzyma, chyba że śmierć. Jest ryzyko, jest za-bawa. Tylko że w tej chwili zabawy nie ma, a ryzyko jest. Nie słyszę nic. Nie wiem, czy strzelają, czy nie. Przez moment jestem w bez-jestestwie.

Page 8: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 9: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

13

Trzy sekundy i meta. Chyba rekord świata w przebieganiu alei Ru-stawelego. Raczej nieoficjalny. Łapią mnie, żebym nie wpadł w ogień, którym zajął się już klasycystyczny, ekskluzywny westybul hotelu

„Tbilisi”. Hol, w którym konsjerż normalnie oferowałby lokalne atrak-cje, palił się. Ciężkie, bordowe, dające poczucie intymności draperie zajęły się ogniem. Smażyły się, dymiły, tliły. Wypuszczały zdradziecki smog. Gdy jednocześnie w innym miejscu, w innej sali z kryształo-wych żyrandoli, kandelabrów, lamperii ciurkała i kapała woda. Lała się z poprzestrzelanych na piętrach rur i kanalizacji, wypełniała pokoje, przenikała przez sufit. Też prawie siekła nas seriami, leciała na głowy. Paradoks hotelu „Tbilisi”: gdy płonie fułaje, to salon topi się w wo-dzie. Jakby na tym ograniczonym terytorium walczyły ze sobą żywioły. O ciężkie draperie, o kryształowe żyrandole, o figurki barokowych puttów, chłopców unoszących lampiony po obu stronach schodów. Schodów zapraszających do wejścia na górne piętra hotelu. Do pokoi, w których człowiek chciałby odetchnąć, wypocząć, zrelaksować się.

Nie miałem się tu relaksować przy cygarze czy szklaneczce żółtego alkoholowego płynu na lodzie. Podjąłem ryzyko, bo tylko z hotelowych okien mogłem na żywo zobaczyć płonący parlament. Parlament, w któ-rym broni się z garstką wiernych pretorianów pierwszy wybrany w de-mokratycznych wyborach prezydent Gruzji Zwiad Gamsachurdia.

Parlament płonął. Serie siekły. Ja fotografowałem. Poprzez ciemny dym drapiący gardło i drażniący oczy, unoszący się z purpurowych draperii. Purpurowych. O takim samym kolorze jak mozaiki, któ-rymi w pompejańskich świątyniach określano, graniczono przestrzeń, czyli boskość. Purpura jako boski kolor przynależała najpierw cesa-rzom, dziś biskupom. Tu płonęła po prostu ludzko. Gorąco, smrodli-wie, przysmażając się i przypiekając. Ale musiałem tu być, bo on jest tam. W ostrzeliwanym parlamencie. Poeta. Niegdyś opozycjonista. Teraz prezydent, chyba słaby. Jego ojciec Konstantine był wielkim pi-sarzem. Gruzińskim wieszczem historii i tradycji. Nacjonalistą i bo-haterem. A on, po ojcu także bohater, teraz w pułapce.

Page 10: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

14

Serie sieką. Ja, w ogóle nie bohater, fotografuję. Pochylony. Od dymu załzawiony, zakrwawiony przez krew płynącą z rozbitego nosa. Dobrze, że wybite okna hotelu osłania wrak czołgu, chyba T-52. Spło-nął, kiedy jeszcze mnie tu nie było. Teraz daje mi złudne poczucie bez-pieczeństwa. Złudne i niepewne, ale potrzebne. Kucając i kryjąc się za żelastwem, naciskam migawkę. Naświetlam klatkę po klatce, choć wiem, że te zdjęcia i tak nie pójdą. Bo to dokumenty. Martwe na-tury, bezludne widoki. Że tam byłem, dotarłem, że wokoło płonęło. Fotografie-dokumenty potrzebne mi do opisu innych zdjęć. Które zostaną wykorzystane i opublikowane. Na których akcja jest dyna-miczna, wartka, przykuwająca uwagę. Świat czasami już martwy, ale akcja żywa. Fotografie, na których poza martwą naturą miasta, jego pejzażem, jest jeszcze żywy, a czasem też martwy już człowiek. Bo człowiek na zdjęciu, uwikłany w historię, strzelający, biegnący, prze-rażony, rozradowany, dla mnie jest najważniejszy. Takie ludzkie foto-grafie idą do publikacji.

Nocą, pod osłoną ciemności, przyjechał po nas transporter opan-cerzony SKOT. Za jego plecami wycofujemy się z hotelu. Ewakua-cja jest szybka i niedaleka. Tyci, tyci. Za róg, winkiel. Tam gdzie se-rie nie sieką. Nie grożą. Nie podbijają niepotrzebnie ciśnienia. Ale transporter miał też inne zadanie. Za rogiem zatrzymał się. Wysypali się z niego bojowcy. Każdy dźwigający inną część od maszyny prostej w obsłudze jak cep. Składali moździerz. Nie taki do pieprzu czy tłu-czenia morskiej soli. Wojenny moździerz. Rurę na podstawce. Gdy do niej wrzucisz odbezpieczony pocisk, ten nadziewa się na bolec, proch eksploduje i wynosi go wysoko w górę. Aby potem szybko opadając, mógł dopaść celu. Wybuchnąć i sieknąć odłamkami. Zabić albo zranić. Ale bojowcy mają problem. Jak ustawić moździerz trzysta metrów od parlamentu? Jeśli za bardzo go pochylą, pocisk poleci daleko ukosem i trafi w pozycje ich zuchów – wraz z nimi, ale z drugiej strony, zacis-kających śmiertelną pętlę wokół prezydenta. I ich wybije, a ma nie wybić. Znowuż jak ustawią maszynerię za pionowo, pocisk – nie daj

Page 11: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

15

Boże – wróci do nas. Do nich i do mnie. By roznieść nasze członki po alei, jak długa i szeroka. Jakbyśmy popełnili zbiorowe samobój-stwo. Tego też nie chcemy.

Nastąpiło cyzelowanie. Wykraczanie poza mierniki nieprzewidu-jące walenia z moździerza na tak krótkim dystansie. Przeliczanie algo-rytmu: ilość prochu kontra masa pocisku. Chyba tak jak ja byli kiep-scy z matmy, bo nic im nie wychodziło. Pociski ciągle przelatywały nad parlamentem. Trafiały w ziemię niczyją. A oni stawiali moździerz coraz bardziej pionowo i pionowo. Od dawna byliśmy poza skalą dal-mierza. Stopniowo kładliśmy nasze głowy na szafot.

I wtedy – na szczęście – pociski się skończyły.

Wycofaliśmy się do Poczty Głównej. Nie zamierzałem wysyłać z Tbi-lisi pocztówek, nadawać telegramu ani depeszy. Na poczcie był sztab, punkt dowodzenia rebelią. Długie schody prowadzące do wnętrza tęt-nią o tej późnej porze życiem. Mijają się na nich wojskowi w różnych mundurach. Ci wychodzący z konkretnymi rozkazami idą w pośpie-chu. Ci wchodzący po rozkazy lub z meldunkami z pola walki, zmę-czeni, powoli zmagają się z mnogością stopni. Wchodzi po nich ważny watażka. Niby otoczony swoimi wojakami, ale oni jednak odrobi-nę za nim. Z szacunku do niego. Ich mundury sterane. On na mundur zarzucił tradycyjną kaukaską karakułową szubę. Czarną, długą do sa-mej ziemi, z podniesionymi wysoko ramionami. Na głowę nałożył wy-soką czapę, też z czarnego futra jagnięcia. A za pasek wetknął barwny prosty gruziński kindżał. Odlot! Podziwiam.

Do sztabu mnie nie wpuszczono, ale za to mogłem pójść do kina. Odkryłem je, błądząc długimi korytarzami po budynku. Piętro poni-żej poczty, w piwnicy, fułaje z ogromnymi drzwiami prowadzi do sali kinowej. Dziś nie muszę płacić za bilet. Seans za darmo. Jest ekran. Są fotele. Ludzie siedzą twarzą do ekranu. Na ścianach ogromne por-trety. Cała trójca, a właściwie czwórca: Marks, Engels, Lenin. I Sta-lin – Gruzin. Puszczają niemy czarno-biały film. Chyba zdobył wiele

Page 12: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

16

Oscarów, bo ludzi w sali dużo. Niby wszystko normalnie, tylko w rę-kach widzów zamiast torebek popcornu broń. Kałachy, kałachy in-nej maści, wyrzutnie ppanc., granaty, pistolety. A oczy widzów wpół-przymknięte albo i na amen zamknięte. Kiepski grają film. Film nic. Nudny. Usypiający. Niewart Oscarów.

Kręcę się po korytarzach, szukając kawy, herbaty. Jest światło, więc wchodzę. A tam wrze. Ludzie w białych kitlach skupieni na precyzyj-nej robocie, innej jednak niż ta, którą wykonuje się na poczcie. Nie stemplują, nie lepią, nie ważą, nie wysyłają. Grzebią nożyczkami w po-śladku. Wstyd przyznać, facet dostał w dupę. Więc cierpliwie leży i czeka, aż mu ten pocisk bez znieczulenia wyjmą. Bo jak by to było, gdyby wrócił do domu z kulą w rzyci? Czyby nie pomyśleli, że dostał w tyłek, uciekając? Bo się przestraszył? Albo wroga zlekceważył? Dał się podejść? Wypiął na niego, chcąc go upokorzyć? W naprędce przy-gotowanym przy sztabie szpitalu polowym trwa więc trochę żenująca operacja. Nie ratuje czyjegoś jestestwa. Ratuje czyjąś godność. A na łóżkach polowych karnie czekają w kolejce lżej ranni. Mogą poczekać.

Nie znajduję kawy ani herbaty, więc wracam do hotelu. Świta gru-dniowy poranek, koło siódmej. Hotel, w którym kwateruję, też stoi przy alei Rustawelego, ale trochę po skosie od ognia prowadzonego wzdłuż głównej ulicy miasta. Tutaj kule nie trafiają. Nie tylko tutaj. Tbilisi o poranku żyje swoim rytmem. Jak przed przewrotem. Jak co dzień. Rytmem nadawanym przez częstotliwość kursów trolejbusu, którym dojeżdża się do pracy, do szkoły, na uniwersytet. Rytmem na-rzucanym przez poranne dostawy chleba, mleka, mięsa do lokalnego sklepiku. Rytmem wyznaczanym przez godziny otwarcia restauracji, kiosków, warsztatów. Wojna trwa. Życie trwa. Poza okolicami parla-mentu wszystko normalnie funkcjonuje. Transport, handel, usługi. Działają fabryki i stacje benzynowe. Wojna toczy się na jednym ki-lometrze kwadratowym. Wojna z użyciem ciężkiego sprzętu. Czoł-gów, transporterów opancerzonych, dział, działek przeciwlotniczych (tutaj strzelających na wprost), rakiet, rakietnic, rusznic, moździerzy,

Page 13: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

17

wyrzutni granatów, ręcznej broni. Na jednym kilometrze opasującym parlament. Może trochę niesymetrycznie, ale przecież nie o symetrię i estetykę chodzi. W tej wojnie chodzi o zmianę. Zmianę przyspie-szoną, wymuszoną, wywalczoną. Zmianę władzy. Zmianę prezydenta. Zmianę, która zmieni przyszłość Gruzji. Czy następny prezydent ma być lepszy, bardziej demokratyczny, bardziej ludzki? Nie orientuję się. Ma być inny.

Miasto wojną jakby się nie przejmuje. Żyje swoim pospolitym, przeciętnym życiem. Nie zwróconym ku nachalnym politykom, lecz od nich odwróconym. Od ich prywatnych armii. Ich interesów. Huk wybuchów i odgłosy walk słychać wszędzie. Więc ludzie może są sko-łowani. Może rozczarowani. Zawiedzeni. Ale chcą żyć jak zwykle. Ru-tynowo. Normalnie. Życie jest ciężkie, ale nikt nie obiecywał, że bę-dzie lekko. Najważniejsze, żeby było przewidywalnie. Żebyśmy nie byli zaskakiwani. A jak zaskakiwani, to żebyśmy do zaskoczki mogli się przygotować. Żeby zaskoczka przynajmniej odrobinę, ociupinkę, choć na centymetr była przewidywalna. A nie wyskakiwała jak filip z konopi.

Doszedłem do hotelu. Akurat podawali śniadanie. Kelnerki ser-wowały jajka na szynce, sery, kiełbasy, miniaturowe mięsne gołąbki na zimno. Jest kawa. Mocna. Biorę gorącą kąpiel i z powrotem wra-cam na aleję Rustawelego.

Pod sztabem zaznajamiam się z lokalnym watażką Kondorem. Taką ma ksywkę. W plutonie trzyma wyłącznie swoich kumpli. Na co dzień też się strzelali, za co mogło spotkać ich więzienie. Dziś strzelają bezkar-nie. Mało tego: to, że strzelają, czyni ich bohaterami.

Kondor prezentuje się stylowo. Znaczy swojsko stylowo, a nie po gruzińsku stylowo. Czarny jest jego ulubionym kolorem, więc wszystko ma czarne. Czarny ogromny kapelusz jak z argentyńskiej pampy. Pod kapeluszem, żeby było cieplej, ale nie mniej szykow-nie, czarna wełniana czapka. Uszy przynajmniej nie zmarzną. Czarny

Page 14: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

18

płaszcz. W walce trochę niewygodny, ale też szykowny. Na płaszczu doczepione, wymalowane godło. Skrzydło. Żeby nie było wątpliwo-ści – podpisane: „Nike sportswear”. Skrzydło zwycięstwa! Płaszcz zwy-cięstwa! Płaszcz przepasany czarnym pasem i czarne rękawiczki. Wy-glancowane. Jakby co, nie będzie odcisków palców. A do tego czarne oczy, czarna broda, czarne wąsy, w ręku podkalibrowy kałach (nie-stety – tylko częściowo czarny). Zaprzyjaźniłem się z nim od razu. Tym bardziej że przyjaźń została przypieczętowana trzema bulami – bul, bul, bul – bimbru ze słoika.

Kondor ma w oddziale samotnego wilka. Nocnego łowcę, tropi-ciela, myśliwego, który jednak nie tropi zwierza. Jego specjalnością jest zasadzanie się na prezydenckich bojowców, snajperów pod osłoną nocy przenikających na ziemię niczyją wokół parlamentu. Żeby stąd razić, kąsać, uziemiać zaskoczonego przeciwnika. Wilk na łowy wy-ruszał odrobinę po zmroku. Znał tu każdą klatkę schodową. Każdą bramę, podwórko, bezpieczne przejście, trasę ewakuacji. Tu się urodził. Jak kiedyś umykał przed milicją, tak dziś podchodził wrogów. Zaczajał się tam, gdzie kiedyś, ale już nie na pijanych lokalersów, zabłąkanych turystów. Po świcie oddział Kondora wyruszał do niego ze wsparciem.

Tak było i dzisiaj. Tym razem samotny wilk założył wnyki na bocz-nej ulicy przy parlamencie. Dobrej do zaskakującego, niespodziewanego ostrzału alei Rustawelego. Wprowadzającego chaos w atakujących parla-ment szeregach. Wilka zobaczyliśmy już z daleka. Stał w uliczce wysoki, szczupły, z erkaemem w ręku. Dłuższe włosy zaczesane na bok i odro-binę szpakowata broda. Wojskowa bluza wciśnięta w spodnie przeorane wojskowym pasem z ładownicami, nabojami. I buty – nie wojskowe, nie sportowe, ale białe. Coś jak mokasyny. Takie cichobiegi. Przed nim pod ścianą kamienicy stało dwóch mężczyzn w mundurach, z opaskami na ramionach. Białymi. Dla ludzi Kondora wrażymi. Ale dla ludzi pre-zydenta swojskimi. W chaosie umundurowania i z jednej, i z drugiej strony te wstążki były znakiem. Hasłem, na które otwierały się drzwi oblężonego parlamentu. Pozwalały na bezpieczny powrót do bazy.

Page 15: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

19

Ale tych dwóch już nie miało wrócić do bazy. Stali twarzą do ściany, rozkraczeni, z dłońmi założonymi na kark. Dygotali ze stra-chu. I słusznie. Bo gdy do jeńców podszedł Kondor, nie przywitał się z nimi trochę nudnym, ale klasycznym: „Dzień dobry”. Nie zagaił:

„Co słychać? Jak tam u was?”. Sieknął najpierw lewym, potem prawym sierpem. Upadających poniewierał z otwartej dłoni, a potem jeszcze z laczka. Przerażeni jeńcy na wszelki wypadek nie wstawali z asfaltu. Kolejne kopniaki i kilka krótkich komend poderwało ich do góry.

Ciekaw byłem, co będzie z nimi dalej. Ale przyjaźń przyjaźnią, a nienawiść nienawiścią. Wygrała ta druga. Bezlitosna, głęboka do trzewi. Więc odprawiono mnie wcale nie delikatnie. Umówiono się ze mną na potem i gdzie indziej. I poprowadzono łup swoją drogą, a ja poszedłem swoją. Dokąd z nimi poszli? Co z nimi zrobili? Mogli wszystko. Nigdy się tego nie dowiem.

Ja poszedłem pod prąd wyznaczany przez trajektorię lotu pocisków wystrzeliwanych z parlamentu. Bliżej alei. Pod ścianami domów. I tra-fiłem na jakieś podwórko. Tylko ono oddziela mnie teraz od płonącego urzędu, który z kolei przez ulicę sąsiaduje z parlamentem. Tam cały czas się dzieje. Huczy, grzmi, terkocze. A tu biba, impreza, powiedział-bym domówka, gdyby bardziej nie była podwórkówką. Pośrodku sto-lik przykryty wzorzystą ceratą. Taką bardziej świąteczną, z dużą iloś-cią złota w ornamentyce. Na stoliku szkło. Głównie. W różnej formie: a to słoik z bimbrem, butelki słynnej wody mineralnej Borżomi, na wpół pełne szklanki, plastikowy bukłak z winem. Pośrodku mała świą-teczna choinka przyozdobiona czerwoną girlandą. Na podwórku pło-nie grill, a za rogiem płonie urząd. Ale kto by się przejmował urzę-dem? Będzie się przejmował, jak z organizmu zejdzie dawka alkoholu podana doustnie.

Sąsiadów zgrillowanych jest koło dziesiątki. Pełny przekrój spo-łeczny. Od starych do młodych, szalone artystki i skromne mieszcz-ki, biznesmeni w błękitnych tureckich kurtkach dżinsowych i starsi

Page 16: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

20

w skórzanych. Trochę się martwią, czy iskry, płomienie z sąsiedztwa nie przeniosą się na ich dachy, krużganki, mieszkania. Ale im mniej płynów wyskokowych w słoikach, butelkach, bukłakach, szklankach, tym ich i moje zmartwienie jest mniejsze.

Jeden ze starszych sąsiadów zaprasza mnie do siebie, na górne pię-tro, żebym mógł popodziwiać, jak obok pięknie płonie urząd. Chwali się centralnie zawieszonym w pokoju portretem najbardziej znanego na świecie Gruzina – Józefa Wissarionowicza. Stalina. Rodak urodził się kilkadziesiąt kilometrów od Tbilisi, w mieście Gori. Choć dla mnie i moich rówieśników najbardziej znanym Gruzinem był Grigorij Sa-akaszwili. Kierowca czołgu „Rudy” 102. Dziewczyny w podstawówce natychmiast podzieliły się na dwa obozy. Jeden, znacznie liczniejszy, kochał się w Janku Kosie. Czołgowym strzelcu, blondynie. O niezna-nym mi kolorze oczu, gdyż telewizor miałem wtedy czarno-biały. Drugi, znacznie mniejszy obóz koleżanek, podkochiwał się właśnie w Grigoriju. Przystojnym brunecie z czarnymi wąsami. Huncwocie i podrywaczu. Romantycznym i egzotycznym, nieustraszonym wesołku. Sojuszniku. Znanym również przez moich podwórkowych gospodarzy, bo Czte-rej pancerni i pies wielokrotnie byli pokazywani w radzieckiej telewizji.

Wraz z dopalaniem się pobliskiego urzędu dopalała się i podwór-kówka. I dobrze, bo byłem zmęczony. Przyjemnie nastukany. Musia-łem odrobić senne lekcje.

Chciałem wrócić nazajutrz, ale podwórko było już zajęte. Zare-zerwowane na inną imprezę, która właśnie trwała w najlepsze. Spod sztabu, czyli dawnej poczty, strzelano w stronę domu, na którego po-dwórku biesiadowałem. Tak jakby ci z parlamentu przeszli do kontr-ofensywy. Zdobywali, poszerzali, odbijali terytorium. Więc oblega-jący parlament się przyczaili. Może zaskoczeni, zdziwieni. Ni to się bronili, ni to atakowali. Trwali na pozycji. Ja nie chciałem trwać. Te-raz ja poszedłem na łowy.

Nie wiem, jakie macie doświadczenie w dokumentowaniu strzela-niny. Ja jakieś miałem. Wiedziałem, że nie wystarczy mieć na zdjęciu

Page 17: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

21

podniesiony karabin. Musi być jeszcze atrybut dynamiczny. Wylatu-jąca łuska, dym z lufy. Wtedy wiadomo, że zarejestrowany obraz to nie ściema. Nie fałszerstwo. Że to, co wylatuje z lufy, to prawda i absolut. Który dobrze wycelowany, gdy dosięgnie i trafi, to skończy. Skończy coś, kogoś. Przerwie jakąś myśl, marzenia, troski i rozterki. Nie bę-dzie już odwrotu jak w komputerze, gdzie mamy wiele żyć. Jak ktoś pociskiem wyłączy, to na amen. Więc się zasadziłem. Zasadziłem się na niego, partyzanta siekącego wroga seria za serią zza filaru poczty. Przymierzyłem, wycelowałem, próbowałem uchwycić. I trafiłem. Tra-fiłem na zdjęciu w rozpryskujące się drobiny prochu. Drobiny, które jeszcze się palą, ale już wypchnęły kawałek metalu w kierunku wroga. Ułamek sekundy, który nadaje zdjęciu autentyczność. Żeby go zare-jestrować, trzeba przez obiektyw uważnie obserwować strzelającego. Wejść w jego głowę. Poczuć jego intencje. Wymedytować i przewi-dzieć, kiedy naciśnie spust karabinu. By, przewidując to, nacisnąć spust migawki setną sekundy wcześniej. Wstrzelić się w niego apara-tem wtedy, gdy on strzeli. I zatrzymać ten moment.

Dwóch knajaków. Jeden z petem w ustach. Chowają się za trolej-busem z przestrzelonym, pozrywanym drutem sieci trakcyjnej. Wcześ-niej wóz woził. Dziś robi za barykadę. Oni osłaniają tych, którzy prze-biegają przez aleję Rustawelego. Szybcy, skupieni, uważni. Karabiny na wysokości ramion. Czujni. Jak coś dostrzegą, wystarczy odro-binę pochylić głowę, ustawić oko na wysokość szczerbinki i zgrać ją z muszką, a potem już tylko pociągnąć za spust. Nie wiem, czy swoje karabiny mają nastawione na ogień ciągły, serie po trzy naboje czy po-jedyncze strzały. Jeden przykucnięty za plecami drugiego. Tego z ła-downicami na biodrach i petem w ustach. Wspartego o brzeg trolej-busu. To jest dopiero podzielność uwagi! Palić i strzelać. Jestem pełen podziwu. Nie potrafię palić, gdy fotografuję.

Łatwo było Henriemu Cartier-Bressonowi, ojcu fotoreportażu, mówić o właściwym momencie, decydującym momencie zrobienia zdjęcia. Na przykład, gdy ktoś przeskakuje przez kałużę. Trudniej

Page 18: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 19: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

23

złapać ten moment, gdy ktoś celuje. Gdy on strzela i oni strzelają. Także w ciebie. Gdy trzeba uważać na plecy. Musisz wpierw przekro-czyć psychologiczną granicę strachu. Powiedzieć sobie jak ja: „Mil-ler...”, i tak dalej. Wtedy, niczym w transcendencji, w medytacji, ro-bisz to. Fotografujesz.

Z okazji sylwestra i zmiany roku Pańskiego 1991 na 1992 Gruzini ogłosili wstrzymanie ognia. Więc zaopatrzeni w białą flagę, szurnęli-śmy z dziennikarką, z którą przyjechałem, do parlamentu. Do prezy-denta oblężonego, okopanego, ostrzelanego. Poszliśmy z białą flagą, bo to w międzynarodowym wojennym języku znaczy: poddają się albo chcą pertraktować. My nie chcieliśmy ani jednego, ani drugiego. Chcieliśmy zrobić ekskluzywnego niusa. Zdobyć sławę i mir u roda-ków, a może nawet i za granicą. Mieć wywiad i portrety oblężonego prezydenta w jego jaskini. Chcieliśmy dać mu szansę, której był po-zbawiony przez wojnę na jednym kilometrze kwadratowym. Szansę wypowiedzenia się na Nowy Rok. Złożenia rodakom noworocznych życzeń. Wygłoszenia orędzia do narodu. Więc podbudowani świado-mością misji, brnęliśmy w zgliszcza dalej i dalej.

Zawieszenie ognia funkcjonowało. Nie strzelano. My z tą nędzną białą chustko-prześcieradło-flago-szmatą szliśmy. Minęliśmy ostatni posterunek rebeliantów. Okazało się: wcale nie ostatni. Bo był jeszcze jeden, jeszcze bardziej skitrany. Ubrana całkowicie na czarno zjawa, babcia. Z wyciągniętym do mnie, nie wiadomo dlaczego, czerwonym proporczykiem. Z wydrukowanym na nim półprofilem Lenina i napi-sem: „Gruziński Republikański Klub Sportowy Spartak”. Babcia żyła na ziemi niczyjej. Najtrudniejszej do przeżycia, bo narażającej czło-wieka podwójnie. To z jednej, to z drugiej strony jak gamonie źle wy-celują, to pocisk nie trafi, gdzie ma trafić. Ale w ziemię niczyją trafi. I żyj na takiej ziemi. Najbardziej ostrzelanej, sponiewieranej, rozbu-rzonej. Zuch babcia. W czarnej chuście, czarnym płaszczu. Z drew-nianą laseczką, w eleganckich botkach. Jedyne, co trochę drażni w jej

Page 20: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

24

wizerunku, to rękawiczki. Jedna brązowa, druga granatowa. I na cho-lerę jej ten proporczyk klubowy Spartaka Tbilisi z Leninem?

Do parlamentu tak łatwo nie weszliśmy. Musieliśmy na bramie swoje odstać. Do pancernej klapki w drzwiach, teraz otwartej, pod-chodzili różni, ale zawsze z coraz wyższą rangą. Dziwili się. Oglądali nas i podglądali. Wietrzyli podstęp. Nie wierzyli w głupotę, która nas tu przywiodła. Czujni, nieufni. Aż wreszcie jakiś podpułkownik otwo-rzył nam na krótko drzwi. Wbiliśmy się do środka. Do miejsca, które do tej pory razem z rebeliantami otaczaliśmy, izolowaliśmy, obserwo-waliśmy. Które oni ostrzeliwali, a ja fotografowałem.

Wyłuszczyliśmy, po co przyszliśmy. Udawali, że nas zrozumieli, ale chyba nie rozumieli siebie i swojej sytuacji. Tu okopani, zaryglowani, zabunkrowani. Odcięci od świata i wiadomości, nie wiedzieli, co się w kraju dzieje. Dlaczego obiecywana przez prezydenta odsiecz na-rodu nie przychodzi? Wpuścili nas bardziej po to, żeby nas wypytać, a nie żebyśmy my ich wypytali. Ciekawi, ale z widocznym już stra-chem w oczach. Jeszcze nie w ciele, ale w oczach na pewno. Popro-wadzili nas do piwnic. Poniżej poziomu gruntu. Gdzie bezpieczniej. Gdzie usłyszymy tąpnięcie trafiającego pocisku, rakiety, granatu, ale nic nam nie będzie.

Przewodnikiem był jeden taki w mocno nasyconej zielenią pan-terce. Nie wiadomo dlaczego w hełmofonie, bo nie siedział przecież w czołgu. Obwieszony ze trzema metrami kulek o barwie miedzi tkwiących w taśmie do ciężkiego karabinu maszynowego. Obok niego w białej sukience pop. Smutny, chyba pogodzony z losem. Długa siwa broda i klejnoty w srebrze na piersi. Ten najbardziej okazały to uko-ronowana Matka Boska w purpurowej szacie z Dzieciątkiem Jezus. Matka tak uwielbiana przez moich rodaków.

Czekamy. Na noworoczną mszę ma przyjść prezydent Gamsachur-dia. Przyszedł, a właściwie przeszedł. Niemalże przepłynął. Nie zatrzy-mał się. Chyba w jakimś swoim świecie. Świecie, którego granice wy-znaczał ściśle kaszmirowo-wełniany płaszcz zapięty pod szyję. Ręce

Page 21: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

25

głęboko zatopił w kieszeniach. Sam zamknięty, zatopiony w sobie. Nie wiedział chyba, co tu robią i czego chcą ci dziwni przybysze, zwłasz-cza ten w sinofioletowej kurtce. Przeszedł, przepłynął, kątem oka nas przyciął, zauważył, ale nie przystanął. Jego trener od wizerunku nie byłby z niego zadowolony.

Diabli wzięli posłanie, orędzie. Diabli nadali wywiad. Sława znów poszła inną niż my drogą. Była blisko, ale pies ją polizał. Nie sprze-damy gazecie i zagranicznym agencjom prasowym ekskluziwu. Ja jesz-cze mogę. Jakbym się uparł, tobym prezydenta ładnie wykadrował. Z bodygardami i kałachami w tle. Ale Maria Wiernikowska co napi-sze? Przecież nic nie powiedział.

Nie wiedziałem, że głowa świni ma aż szesnaście gatunków mięsa. Ale dowiedziałem się. W sylwestra. W hotelu. Innym, nie moim. Na strzały bardziej wystawionym, więc pustym. Z  mieszkańców i  tu-rystów ogołoconym. Ale teraz nie strzelają. Pokojowo witają Nowy Rok. Zawieszeniem walk. Wygaszeniem ognia. Hotel jest bez wody, bez ogrzewania, droga do niego normalnie wystawiona jest na kulki. Dziś jednak przyszliśmy. Bo impreza. Bo jesteśmy specjalni zapro-szeni. Więc gdzieś obok, tam gdzie życie proste żyje prostym życiem, nabyliśmy koniak.

Apartament nie został opłacony. Skonfiskowano go, a właściwie przywłaszczono. Bez wiedzy właściciela, bo go tu nie ma. Zawładnięto pokojami dla nas. Bardziej dla niej niż dla mnie. Dziennikarki, z którą tu jestem. To ona jest celem i powodem tej imprezy. Będzie się potem tego zarzekała. Ale to długie rude loki Marii. Ekstrawaganckie jak na tę szerokość geograficzną. Wzbudzą podziw, szacunek, a na koniec ciekawską erotyczną podnietę. Sytuację dla mnie nie bardzo wygodną.

Głowa świni wjechała do apartamentu pod pachą. Owinięta w ga-zetę. Przetłuszczoną. Tłuszczem podbarwioną. Wpłynęła razem z tym w wojskowej kurtce. Postawnym, silnym, pełnym feromonów, które zebrał w  ciele, tutaj idąc. Rozmarzając się. Trzymając pod pachą

Page 22: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

26

uprażoną, zgrillowaną, ponętną – ale jednak! Głowę świni! Która te-raz jopi na mnie swoimi małymi świńskim oczkami. Hepi Niu Jer! Hepi Niu Jer, Pigi! Chyba nie mówi po angielsku. Nie mówi w żad-nym języku. Już nie musi. Jej uprażony język, podobnie jak uszy, to w tym kraju afrodyzjak. Ja jednak oczami omijam jej oczy. Pałaszuję najbardziej neutralne dla mojej głowy policzki. Byłyby nawet smaczne, gdyby nie te wjopione we mnie oczka. Małe, wyłupiaste świńskie oczka. Trochę jak guziczki przyszyte mojemu ulubionemu w dzieciń-stwie misiowi. A trochę niczym kauczukowe piłeczki. Gdy się nimi rzuciło, skakały wielokrotnie jak opętane.

Chyba się zrzygam. Ale nie wypada. Organizator imprezy nakrę-cony obecnością rudych loków informuje mnie poważnie, że głowa świni to gruzińskie suszi. Szesnaście gatunków mięsa, powtarza. Tro-chę zgrillowanego, trochę surowego. Przysmak, przekonuje. Ale te świńskie oczy! Szkliste naparstki, kulki, guziki! Więc napierdalam szklankę koniaku za szklanką. Popijam szampanem. I wreszcie mogę się zrzygać. Wojskowi przyjmują to z wyrozumiałością. Koniak popi-jałem szampanem i na odwrót, więc jestem usprawiedliwiony. A rzy-ganiem wystawiam sobie usprawiedliwienie. Głowy z wjopionymi we mnie świńskimi oczkami więcej jeść nie będę.

Nareszcie Hepi Niu Jer. Szczęśliwy albo i nieszczęśliwy. Ale Niu Jer. Więc wszyscy, czy z alei Rustawelego, czy z wrażego parlamentu, kroją niebo nabojami. Ci bardziej artystowscy co trzeci nabój w magazynku, poprawiający celność, wstawiają czerwony. Smugowy. I teraz kroją nimi niebo jak tort. Pozazdrościłem im. Więc też fotografiami kroję niebo. I kroję tych, którzy kroją niebo jak tort.

Rebelianci wreszcie ulitują się nad Zwiadem Gamsachurdią i  jego świtą. Nocą 4 stycznia podstawią pod parlament autobusy. Otworzą w alei Rustawelego bezpieczny korytarz. Żeby go nie upokarzać. Sa-memu się nie wywyższać. Prezydent wraz ze swoją świtą będzie mógł odjechać w siną dal.

Page 23: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

27

Nie będę tego świadkiem. Będzie to skrywane w tajemnicy przed światem. Ale przed wschodem słońca obudzi mnie chrapanie ciężkich dizli napędzających pojazdy na jeszcze cięższych gąsienicach. I to chra-panie, donośne, gardłowe, ciemne od dymu wypuszczanego przez rurę bez tłumika, nałoży się na moje chrapanie. Przez sen nie będzie da-wało odetchnąć. Zagłębić się w surrealistyczne senne historie. Zato-pić się w nich. Aby synapsy i komórki mojego mózgu, poddawanego w ostatnich dniach trudnym sprawdzianom, odpoczęły i wytchnęły. Zrelaksowały się i zregenerowały. Chrapanie czołgów mijających ho-tel i jadących w stronę sztabu, poczty, kina wybudzi mnie. Pozwoli zo-rientować się w nadzwyczajnej sytuacji. Więc szybko wskoczę w kale-sony, spodnie i tę cholerną sinofioletową puchówkę. Popędzę w dół, na ulicę i pod pocztę, ścigając się z tankami.

Przed sztabem poruszenie. Gromadki rebeliantów ustawione pluto-nami, czołgi zagrzane ropą. Ja zagrzany krótkim sprintem. Wszyscy już wiedzą. Gamsachurdia opuścił parlament! Wierni mu żołnierze wyje-chali wraz z nim. Więc to chyba koniec. Koniec jednej historii, począ-tek drugiej. Innej. Nie wiem, czy lepszej. Ale na razie przyjmuję wy-ciągniętą w moim kierunku dłoń i wdrapuję się na pancerz rozgrzanego dizlem czołgu. Jest już ekipa Kondora, jest samotny wilk. Jestem ja. Jest słoik z bimbrem.

Tank, wypuszczając z tyłu chmurę dymu, rusza aleją Rustawelego. Samym jej środkiem. Świta. Wreszcie mogę się po niej rozejrzeć. Sze-roka, zadrzewiona kasztanowcami. Po ostrzale z broni ciężkiej i lżej-szej poranionymi, poturbowanymi, pozbawionymi konarów. Same kikuty. Rozłupane, metalem przeorane. Dobrze mi znane z fotogra-fii. Tych starych, z drugiej wojny światowej. Bliźniaki drzew na We-sterplatte. Drewniane kaleki. Za nimi stylowe kamienice. Frontony poorane kulami. Witryny eleganckich restauracji i sklepów chwilowo puste, powybijane. Jeszcze nie otwarte na turystów.

Toczymy się z hukiem gąsienic. Niespiesznie. Jak na defiladzie. Tyle że nikt jej nie ogląda. Nie ma wiwatujących. A my wciąż napięci.

Page 24: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

28

Ten siedzący okrakiem na lufie czołgu na wszelki wypadek odbezpie-czył broń. Bo co, jeśli w parlamencie został jakiś maruder? Spóźnił się na autobus, a następnego nie będzie. Albo zaczaił się na wyższym pię-trze i wieść, że to już koniec, fajrant, szlus, do niego nie dotarła? I ciąg-le jeszcze wypatruje, celuje, może zabić?

Podjeżdżamy pod parlament godnie i dumnie, choć trochę na wy-ścigi z innymi czołgami. Pierwsi zawsze bardziej są bohaterami. Przez płonący dziedziniec wbiegamy do środka. Ostrożnie, z bronią jeszcze gotową zadać śmierć, aparatem gotowym dać świadectwo. Badając, szukając, myszkując. Coraz mniej ostrożnie. Zaglądam do kolejnych sal. Jakiś gabinet. Przewrócony szezlong, pod ścianami materace. Na podłodze kartony i powywalane rzeczy. Chaos i bałagan. Pośrodku, na skórzanej kanapie – może jego, prezydenta? – siedzi żołnierz. Jesz-cze zakutany w bojowy strój, ale już z zadowoleniem na twarzy. Trzyma postawionego na sztorc kałacha, jakby wyciągał rękę ze znakiem wik-torii. Obok, częściowo pod flagą, leży drugi karabin. Flaga jest wielka, błyszcząco wiśniowa, z czarno-białym prostokątem wszytym w górny róg, tuż przy drzewcu. Narodowa i historyczna była flagą wolnej Gru-zji, zanim kraj podbili Sowieci. Żołnierz założył nogi jedna na drugą i zarzucił na nie tę purpurę. Spływa na ziemię w obfitych fałdach jak cesarski płaszcz. Oto on. Zwycięzca.

Schodzę do piwnicy, bunkra. Tam gdzie nie tak dawno byłem z ludźmi prezydenta. Gdzie pop odprawiał noworoczną mszę, na którą mnie nie zaproszono. Teraz są tam inni ludzie. Świętują zwycięstwo. Odbywa się wielkie butelek odbijanie i odkorkowywanie. Mógł bronić się jeszcze długo. W dziesiątkach drewnianych skrzyneczek wypełnio-nych siankiem ukolebione czekają butelki najprzedniejszych gruziń-skich koniaków. Więc fotografuję. I napełniam torbę. Lekką, uwol-nioną od aparatów, napełniającą się butelkami, znów ciężką. A potem przejmuję otwartą butelkę wyciągniętą przez kogoś w moim kierunku. I  ciągnę przeraźliwie długiego, smacznego grzdyla. O  tak! Eksklu-zywny alkohol zgromadzony dla przywódcy Gruzji rozchodzi się ciep-ło po moich tętnicach, żyłach, komórkach.

Page 25: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 26: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

30

Woła mnie ktoś od Kondora. Kręci palcami młynka. Mówi, tłu-maczy, pokazuje. Obok pełnej alkoholu piwniczki, pod sufitem, przy-czepione do metalowej rurki wiszą kajdanki. Oplecione dwoma czer-wono-czarnymi kablami, podpięte do ręcznego generatora prądu. Tu przesłuchiwano jeńców, bólem i torturami wyciągano z nich odpowie-dzi. A jeszcze obok, w kolejnej spiżarni, czekają rakiety. Pociski i gra-naty. Ich stosy i skrzynki. Chyba naprawdę był już zmęczony. Zrezyg-nowany. Więc wsiadł do autobusu i odjechał.

Wraz z innymi wysypuję się przed parlament z torbą pełną konia-ków. A tu już tłum gapiów. I tłumek zapobiegliwych. Wchodzą do środka i wychodzą szeregiem jak pracowite mrówki. Każdy coś dźwiga. Coś innego wynosi. Na pamiątkę czy do prywatnego użytku. Prze-dziwne są potrzeby człowieka. Jeden zarzucił na ramię rakietę. Inny dźwiga długi na metr pocisk. Jeszcze inny biegnie ze skrzynką konia-ków. To rozumiem. Cygara, wódki, radia, obrazy, dywany. Rozumiem i nie potępiam. Ale po co komu pocisk do działa? Do wyrzutni, któ-rej nie ma. A może ma?

Trzy dni potem zwolennicy przepędzonego ze stolicy prezydenta Gam-sachurdii jeszcze raz zbiorą siły. Z dala od centrum, alei Rustawelego i parlamentu zorganizują demonstrację. Przyjdzie na nią kilka tysięcy Gruzinów. W rękach portrety ich idola i narodowe flagi, na ustach ha-sła. Atmosfera napięta. Ale zanim oficjalnie się rozpocznie, rozlegną się strzały. Ktoś zapuka w szybę samochodu zaparkowanego w pobliżu zbie-rającego się tłumu. W wozie siedzą ci, którzy mają demonstrację chronić, więc wyciągnie broń i ich rozstrzela. Z zimną krwią dokona egzekucji. Na odgłos strzałów tłum zacznie uciekać. Z pobliskich uliczek wypadną zamaskowani cywile z kałasznikowami gotowymi do strzału. Nadjedzie samochód innych ochroniarzy i z jego okien w kierunku tamtych padną serie z karabinów. Ale są bez szans. Rozpocznie się krwawa jatka.

Napastnicy otwierają ogień do bezbronnego tłumu. Krzyk stra-chu. Ludzie w chaosie rozbiegają się po szerokiej ulicy, porzucając

Page 27: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

31

transparenty, flagi, portrety Gamsachurdii. Po kilku próbują chować się za czymkolwiek. Za latarnią, betonowym śmietnikiem, drzewem, innymi ludźmi. Skuleni, przykucnięci jeden za drugim, żeby tylko zmniejszyć ryzyko bycia trafionym.

Obok mnie kula trafia młodą kobietę, która bezwładnie osuwa się na ziemię. Białe botki, ciemne rajstopy i długa watowana kurtka, teraz rozerwana. Kula dosięgła ciała w okolicy lewej łopatki. Strzał w plecy. Płacz, chyba matki. Starsza kobieta mocno ogarnia ramio-nami młodszą, wtula ją w swoją pierś. Nie wiem, czy tamta oddycha. Jej otwarte oczy są wpatrzone niebo. Fotografuję ją razem z czarnym brodaczem w białej narciarskiej czapce. W geście pocieszenia chce po-łożyć na trafionej kobiecie rękę. Ale na zdjęciu jego dłoń zastyga kilka centymetrów od leżącego ciała. Kadr od góry zamyka pochylony star-szy mężczyzna. Ubrany w porządny płaszcz, spod którego wystaje sza-lik w kratę, przygląda się kobietom. Jego pięści są bezsilnie zaciśnięte. Facet zamykający kadr od lewej strony podniósł rękę. Coś wskazuje. Każdy mógł dostać.

Pochylony, przeskakuję pod osłonę latarni i wtedy dostrzegam napastników. Na twarzach mają kominiarki i bandany. Tylko jeden, chyba najstarszy, nie. Ubrany po cywilnemu w długi rozpięty płaszcz. Broń niesie nisko w prawym ręku, przygotowaną do kolejnych strza-łów. Palec położył na cynglu. Podchodzi do grupy kilku osób kryją-cych się jedna za drugą za solidnym pniem kasztanowca. Przykucnię-tych, klęczących, wtulonych w siebie, z dramatycznymi grymasami na twarzach. Dwie kobiety z końca tej dziwnej kolejki do przeżycia chcą chyba wycofać się do tyłu, uciec gdzieś w głąb opustoszałej już ulicy. Ten z kałachem coś krzyczy do grupy, więc tamci, spoglądając ukrad-kiem, próbują odgadnąć jego intencje.

Fotografuję tę scenę, kucając przy innej kilkuosobowej grupce. My mamy szczęście. Na nas, chowających się za latarnią, nie spoczęła uwaga napastników. Aparat uniosłem niecały metr nad ziemię. Nie chcę, żeby tamci dostrzegli mój sprzęt i przenieśli na niego, na mnie swoją agresję.

Page 28: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego
Page 29: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego

Spis treści

Wojna na kilometrze kwadratowym (Gruzja)  . . . . . . . . . . . . .  9Czołgi u płotu (Czeczenia)  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  51Muka, mówią głodni (Kongo)   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  109Moja pierwsza śmierć (Rumunia)  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  149Krew, którą pluję, ma smak wypalonego prochu

(Górny Karabach)  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  173Koszula w czarno-białą kratę (RPA)   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  225Byle nie czuć zapachu człowieka (Afganistan)  . . . . . . . . . . . . .  253Profesorowie od teorii chaosu (Burundi, Rwanda)   . . . . . . . . .  309A oni bujają się ze mną (Warszawa-Mokotów)   . . . . . . . . . . . .  341

Page 30: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego