9
wywiad z dyrektorem nyskiego muzeum s. 4 s. 14-15 s. 11 Medal z tartanu Polka w Azji 3 małe fiaty czy mercedes Kultura przez SMS s. 2 Nr 5/2010 cena 0 zł ISSN 2081-1713

INFERIA 11

Embed Size (px)

DESCRIPTION

INFERIA magazyn stowarzyszenia Ad Astra w Nysie

Citation preview

Page 1: INFERIA 11

MRADZIEWICZwywiad z dyrektorem nyskiego muzeum

s. 4

s. 14-15

s. 11

Medal z tartanu

Polka w Azji

3 małe fiaty czy mercedes

Kultura przez SMS

s. 2

ałgorzata

Nr 5/2010 cena 0 zł ISSN 2081-1713

Page 2: INFERIA 11

Prosimy o mailowe opinie i komentarze do zagadnień poruszanych w Inferii:

[email protected] Najciekawsze wydrukujemy.

Kontakt z nami:STOWARZYSZENIE AD ASTRA w Nysie, ul. Wałowa 7, 48-300 Nysa, mail: [email protected], redaktor naczelny Tomasz Janik

projekt graficzny i skład Michał Baraniewicz www.majkelstudio.pl druk Cmyk Maciej Kowalski, zdjęcie z okładki Michał Baraniewicz

Smoki atakują. Wyróżnienie.Paulina Frydlewska.

Chciałbym postawić pytanie, czy lokalne ga-zety w mieście 50-tysięcznym są w stanie za-trudniać profesjonalnych dziennikarzy? Nie chodzi wyłącznie o Nysę, chodzi o wiele po-dobnych miast. Sytuacja będzie taka sama.

Zanim spróbuję odpowiedzieć, zastanówmy się, jakie cechy musi posiadać profesjonal-ny dziennikarz?Trzeba mieć dobre wykształcenie, obycie w świecie, ogólną wiedzę z wielu dziedzin, do-brą orientację w polityce, umiejętność szyb-kiego uczenia się, dobrze byłoby znać ja-kiś język obcy (do szukania informacji poza Polską) i koniecznie trzeba mieć trochę do-świadczenia życiowego (20-latkowi będzie raczej trudno).Umiejętność formułowania myśli na papierze jest niezbędna, jednak czy wystarczy posłu-giwać się dobrą polszczyzną? Na pewno nie! By pisać, trzeba koniecznie znać tematykę lokalną, lektura konkurencyjnych gazet nie wystarczy, trzeba znać ludzi, sytuacje, roz-mawiać, bywać w towarzystwie.Czy w średniej wielkości miastach na ryn-ku pracy są takie osoby? Za ile można kupić pracę kogoś takiego?Raczej tanio nie będzie, ponieważ takie oso-by pracę już mają. Nie sposób kupić pracy

doświadczonego dziennikarza za 500 ani 1500 zł miesięcznie. Trzeba zapłacić więcej. Jeśli do-damy koszty umowy o pracę, budżet zawędru-je w okolice 5 tys. zł. Nikogo na miejscu na to nie stać, wszak żyjemy na prowincji. Ci z Pań-stwa, którzy występują w roli pracodawców, wiedzą o czym mówię. Za niewielkie pieniądze nie zatrudnimy pracownika umysłowego oby-tego w świecie, z horyzontami i odpowiednimi kwalifikacjami. Co innego dziennik ogólnopol-ski, gdzie dobremu dziennikarzowi można za-płacić znacznie więcej niż 5 tys. brutto, a przed redakcją ustawi się wianuszek odpowiednich kandydatów.

Dziennikarze społeczniI tu dochodzimy do sedna. Na prowincji osoby o wyżej wymienionych cechach, zorientowane w sprawach lokalnych już pracują w… samorzą-dach lub instytucjach związanych z samorząda-mi. Nie jest jednak mile widziane, żeby urzędnik miał własne zdanie, a jeśli posunie się do tego, żeby wypowiadać je publicznie, to już prawdzi-wy skandal! Publicystyką lokalną zajmują się więc sami politycy, im wolno to robić. Dzienni-karstwem parają się zatem ludzie zaangażo-wani po jednej ze stron, nazwijmy ich „dzien-nikarzami społecznymi”. Jedni robią to dla idei (ponieważ są wiecznymi outsiderami), drudzy,

sprytniejsi, dla interesu, balansując z wyborów na wybory pomiędzy koalicją a opozycją. Tak czy inaczej wszyscy realizują jakąś politykę, dlatego tak często popadają w skrajności i ma-nipulują faktami.

Czy gazeta to dobry interes?Polacy nie czytają chętnie prasy lokalnej. Gaze-ty o małym zasięgu to najprawdopodobniej nie jest w ogóle dochodowy interes. Jednak gaze-ty lokalne bywają silne. Dlaczego? Choć sama gazeta nie przynosi dochodów, jest jednak klu-czem do pieniędzy. Daje polityczne wpływy, sta-nowiska i zaszczyty. Jeśli do pensji dziennika-rza dodamy pensję radnego, to świat wygląda dużo różowiej.Niech dowodem na siłę lokalnej prasy i być może słabość lokalnych autorytetów będzie wy-powiedź naszego szacownego starosty, która padła podczas spotkania z kandydatem na pre-zydenta Andrzejem Olechowskim. Kiedy rozmo-wa zeszła na lokalne media, któryś z gości za-pytał: – Panie starosto, ale o panu jakoś „No-winy” nic nie piszą. – I całe szczęście, nie wy-wołujmy wilka z lasu (lub coś bardzo podobne-go) – odpowiedział drżącym głosem starosta. Czyżby tym wilkiem miał być Janusz Sanocki, a owcą Adam Fujarczuk? Hm, no cóż, jaka owca, taki wilk.

Dziennikarstwo zaangażowane?Michał Baraniewicz

Jestem dzieckiem Lwowa. Dla mnie to miasto ma swój czar, nadal lubię tam przyjeżdżać. Chociaż od dawna tam nie mieszkam, nadal pamiętam wszystkie śliczne zaułki, kawiaren-ki i kościółki. To jest miasto z duszą, w którym

są dziesiątki sal koncertowych, teatrów, sal wystawowych i wernisaży. Miasto, które wy-rosło na kulturze austriackiej, ukraińskiej, or-miańskiej, żydowskiej i, oczywiście, polskiej. Miasto, w którym ludność zamurowała głów-ne wejście do katedry, aby nie wpuszczać austriackich okupantów, gdzie prawie sto lat temu broń do ręki wzięły i ginęły wraz z do-rosłymi kilkunastoletnie dzieci, aby nie oddać Lwowa innym okupantom. Takich historii są

setki. Miasto, w którym moja mama na spotka-niach rodzinnych śpie-wała „Czerwone maki na Monte Cassino”, w którym się nadal mówi „ty durny wariat”. Moje miasto - miasto Lwa. Leopolis Semper Fi-delis.Niech inni sy jadą, dzie mogą, dzie chcą, Do Widnia, Paryża, Londynu, A ja si zy Lwowa ni ru-szym za próg! Ta mamciu, ta skarz mnie Bóg!

Janina Janik

foto: M. Baraniewicz

Zbliża się bardzo formalne święto zwane Dniami Dziedzictwa Narodowego. W tym cza-sie powinniśmy wszyscy, a w szczególności instytucje upowszechniania kultury, ekspono-wać i promować to, co otrzymaliśmy po na-szych przodkach i co można nazwać spuści-zną kulturową. Pod tym względem Nysa jest szczególnym miejscem na mapie Polski. Czyje dziedzictwo powinniśmy promować w tych dniach, skoro przez nasze miasto jakieś 60 lat temu przeszła wojna i zmiotła z powierzchni ziemi nie tylko zabytkowe kamienice, lecz i ówczesną kultu-

rę? Z niemieckiego miasta Neisse pozostały ruiny, a nowo przyby-ła ludność porozumiewała się by-najmniej nie językiem niemieckim, lecz wschodnią odmianą polskie-go. To w kierunku wschodniej gra-nicy nadal są zwrócone oczy star-szych mieszkańców, miłośników Lwowa, kresowiaków. To oni jesz-cze pamiętają Tońcia i Szczep-cia, lwowskich batiarów, repatria-cje lat 50., Orlęta Lwowskie i na pamięć znają tekst piosenki „Tylko we Lwowie”. Byłam kiedyś w urzędzie, starszy pan usłyszał, jak coś powiedzia-łam przez telefon, na twarzy roz-kwitł mu uśmiech. „A pani jest z kresów!?”. 23 lata temu wystar-czyło powiedzieć, że jestem ze Lwowa, a zupełnie obcy ludzie w pociągu zapraszali mnie do swo-ich domów, pisali na kartkach nu-mery telefonów i adresy. Słowo „Lwów” było takim magicznym klu-czem otwierającym serca. Teraz jest inaczej. To już prze-szłość, którą młodsze pokole-nia znają tylko z podręczników. We wrześniu na Bastionie św. Ja-dwigi o godz. 18 urządzimy spo-tkanie ze Lwowem – będą wido-kówki dawnego miasta, spot kania lwowiaków, wystawa i dużo wspo-mnień. Udało się zaprosić „Lewi-niaków” śpiewających lwowskie melodie, bo przecież nie może się obyć bez piosenek typu „Ta co pan buja”. Mam nadzieję, że wszyscy będą się świetnie bawić i zapraszam w imeniu Domu Kul-tury.

2

NR 0

5/2

010

3

Page 3: INFERIA 11

plakat SMS

JarosławKiedy w kilka dni po smoleńskiej katastrofie spy-tałem w redakcji „Wiadomości Nyskich” o lokal-nych, politycznych vipów i ich stosunek do tra-gedii, odpowiedź zaskoczyła mnie nie mniej niż sama wieść o katastrofie, a brzmiała „Wszy-scy poza Sanockim jakby nabrali wody w usta”. Chwilę później zaskoczenie ustąpiło miejsca za-dumie nad zagadką, jaki jest mechanizm owej medialnej bierności. I tak rozpatrywałem kolej-ne hipotezy mogące wyjaśnić obawy przed pu-blicznymi wypowiedziami osób bądź co bądź publicznych. Brak doświadczenia i nieśmiałość – mało prawdopodobne – słuchając posiedzeń Rady Miejskiej trudno przypuszczać, że boimy się wy-powiadać. Bezgraniczny szacunek dla ofiar – jakkol-wiek rozumiemy, że jesteśmy świadkami wy-darzeń historycznych, których nikt nie powi-nien używać do budowania własnego wizerun-ku i może właśnie to należałoby powiedzieć, są politycy, którzy już to zrobili, już eksplorują sym-bol jak świeży materiał propagandowy, by po-przez emocje zaprogramować w naszej świado-mości skojarzenie „To jest pomnik narodowy, a ten, który stoi przed pomnikiem, to JA, wasz lo-kalny superpatriota”. Mimo wszystko nie jest łatwo uwierzyć w pa-tos przynajmniej części naszych elit, po tym jak w kilka minut po katastrofie usłyszałem od wyso-

kiego rangą urzędnika komentarz mający mniej więcej taką treść: „Ale się teraz wszystko na gó-rze pomiesza”, świadczący o czysto instrumen-talnym postrzeganiu polityki i ludzi biorących w niej udział. Brak wiary we własne umiejętności kraso-mówcze i lekkość pióra – wiemy, że gdy braku-je gestów i kontaktu wzrokowego, przekaz słow-ny musi być bardziej merytoryczny, zatem tekst pisany wymaga większej sprawności językowej niż ten wypowiadany w bezpośrednim kontak-cie. Proszę państwa, mamy demokrację, podej-rzewam, że wypowiadacie się podobnym języ-kiem jak wasi wyborcy, więc chyba nie należy się obawiać, że zostaniecie przez nich źle zro-zumiani. Obawa, że media mogą coś przeinaczyć – by temu zapobiec, istnieje prawo autoryzacji tek-stu. Nie popadajmy w schizofrenię, twierdząc, że media będą celowo przeinaczać teksty wy-powiedzi. Tania sensacja i szukanie dziury w ca-łym nie są standardem dla wszystkich mediów drukowanych. To my decydujemy, co jest stan-dardem, wybierając co czytamy i gdzie piszemy. Obawa przed złamaniem niepisanego ny-skiego monopolu medialnego – można przy-puszczać, że gdy wypowiemy się w jakimkol-wiek innym medium, „Nowiny Nyskie” zazdro-śnie zareagują na fakt, że oto ktoś zagraża ich niepisanemu monopolowi, a jako że stoją sa-motnie, jak reduta Ordona, na straży zagrożonej

demokracji, będą oburzone faktem, że ktoś ma czelność wypowiadać się, a ktoś inny wydawać to drukiem. Po czym, można się spodziewać, bez wahania przystąpią do ataku na gazetę, dziennikarza oraz osobę, która śmiała się wypo-wiedzieć. Brzmi komicznie, ale po zastanowie-niu nabieram przekonania, że to powód medial-nego milczenia wielu osób. W myśl zasady „nie wyróżniaj się z tłumu”, osoby publiczne tkwią w bezruchu, zastanawiając się, jak stać się niewi-dzialnym, żeby przypadkiem nie trafić pod lupę wzmiankowanej redakcji. To groteskowe, ale za-razem niepokojące zjawisko, takie zachowania nie pozwalają społeczeństwu poznać swoich re-prezentantów. Można podejrzewać, że osiągnię-te status quo wszystkich zadowala, lub że rów-nowaga jest tak delikatna, że trzeba szeptać, by nie doszło do katastrofy. Czy dane jest nam żyć w mieście, gdzie stan-dardy zachowań osób publicznych ustalane są w redakcjach brukowej prasy? I zaraz kolejne pytanie, dlaczego nasi vipowie nie potrafili prze-mówić w tej trudnej chwili głosem społeczności, spełniając obowiązek, jaki nakłada na nich wy-nik wyborczy, dzięki któremu objęli swoje stano-wiska?

A może... powtarzając za Markiem Twainem: le-piej jest nie odzywać się wcale i wydać się głu-pim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpli-wości?

Pisać, czy nie pisać, oto jest pytanieProf. Kotarbiński powiedział, że „naj-większe szczęście człowieka jest wte-dy, gdy jego pra-ca jest także pa-sją”, dodał również, że „jeszcze więk-szym szczęściem jest, jeżeli przyno-si dochody”. Praca z dziećmi i młodzie-żą w sporcie oparta

jest wyłącznie na pasji i oddaniu, pomocy i pro-mocji dobrego stylu życia. - Od wielu lat z ogromnym poświęceniem i pasją zajmuje się pan lekkoatletyką, w śro-dowisku sportowym ciesząc się ogromnym uznaniem. Pełni pan obowiązki prezesa Opolskiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki już drugą kadencję, jest organiza-torem wielu imprez sportowych, prezesem klubu MKS Ekonomik Nysa. Czy nie poja-wiają się momenty przemęczenia i zwątpie-nia?- Od ponad 30 lat nie miałem wolnych wakacji, ferii i weekendów, a lekkoatleci to moja rodzi-na. Jako nauczyciel WF i wychowawca szcze-gólną uwagę przywiązuję do kształtowania

właściwych postaw młodego człowieka. Moż-na być wielkim sportowcem, bić rekordy świata, ale gdy nie ma się szacunku u innych, nie jest się wielkim człowiekiem. Od lat obserwuję, jak uprawianie sportu pozytywnie wpływa na formo-wanie się osobowości ludzkiej, pełnej ideałów i wartości. Dlatego też zapraszam do Nysy moich przyjaciół: olimpijczyków, medalistów Mistrzostw Świata i Europy, by promowali sport. Zawody, które organizuję, odbywają się pod hasłem: „Nie ćpam, nie piję, biegam i zdrowo żyję”.- Jest pan również założycielem MKS Ekono-mik Nysa...- Od 1993 roku, kiedy założyłem klub z grupą przyjaciół, odnalazłem się w roli mentora i ani-matora sportu. Jest to jedyny klub w tej części Polski, który od szesnastu lat reprezentuje nasz region w rozgrywkach drugiej ligi PZLA juniorów i seniorów. Gdy wspólnie z burmistrz Jolantą Bar-ską ubiegaliśmy się o dofinansowanie na budo-wę nowoczesnego kompleksu sportowego w Ny-sie, fakt, że jesteśmy klubem startującym w lidze LA PZLA zadecydował o pozytywnym rozpatrze-niu naszego wniosku, dzięki czemu możliwe sta-ło się rozpoczęcie procedur pozyskania środków zewnętrznych na budowę stadionu tartanowego. W przyszłym roku oddamy go do użytku. To bę-dzie ukoronowanie i uhonorowanie mojej karie-ry zawodowej.

- Jakie osiągnięcia ma Klub MKS Ekonomik Nysa, czy macie jakichś wyróżniających się zawodników?- Startujemy w każdy weekend na zawodach. Aktualnie przygotowujemy się do wyjazdu na kolonię sportową. Zawodnicy klubu MKS Ekono-mik Nysa wrócili niedawno z II ligi juniorów. Na kilkanaście klubów z wieloletnią tradycją, wspa-niałym zapleczem sportowym, nasz mały klub wywalczył sobie miejsce w środku tabeli, co mo-żemy uznać za ogromny sukces.- Nie odczuwa pan zmęczenia tak aktywnym życiem?- Jako nauczyciel wiele już osiągnąłem, wy-chowałem wielu medalistów mistrzostw Polski i świata oraz reprezentantów kraju. Zorganizowa-łem też znacznie ponad 100 kolonii, obozów, zi-mowisk i konsultacji sportowych, które nierzad-ko są jedyną szansą na atrakcyjne spędzenie wakacji i ferii dla dzieci z rodzin uboższych. Fak-tycznie czuję się tym wszystkim czasem trochę zmęczony. Zważywszy, że zdarza mi się spoty-kać z oznakami tzw. „polskiej bezinteresownej zawiści”. Największą moją radością i motywacją jest patrzenie, jak moi zawodnicy - lekarze, na-uczyciele, a nawet duchowni - osiągają sukce-sy w tym, co robią, są dobrymi, wartościowymi ludźmi. Cieszy mnie, kiedy młodzi nauczyciele przychodzą po poradę, wsparcie. Człowiek, któ-ry chce się uczyć, ma szanse na to, że w przy-szłości osiągnie sukces i ogromną satysfakcję z tego, czym się zajmuje. Jak mawiał Wiktor Deg: „Ruch może zastąpić każde lekarstwo, ale żad-ne lekarstwo nie jest w stanie zastąpić ruchu”.

Filip GawryśWraz z końcem marca większość narciarzy wkłada deski do szafy. Narty? Na wiosnę i w lecie? - dziwią się, nie dowierzając, że w wie-lu ośrodkach narciarskich w Alpach właśnie w czerwcu ruszają wyciągi. Na fanatyków białe-go szaleństwa czekają wtedy szwajcarski Mat-terhorn, austriackie lodowce w Tyrolu, ośrodki w Alpach francuskich i przepiękne Stelvio we Włoszech.

Przez całą wiosnę i lato narciarze mogą zjeż-dżać na ponad dwudziestu lodowcach. Mimo groźnie brzmiącej nazwy lodowce nie są bry-łami lodu, lecz wysokimi górami, na których do końca czerwca leży często świeży kopny śnieg. Dzieje się tak dlatego, że powyżej gra-nicy wiecznego śniegu (od 2500 m do 2800 m, w zależności od ukształtowania terenu) śred-nia dzienna temperatura utrzymuje się poniżej zera.

Najwięcej wysoko położonych ośrodków nar-ciarskich znajdziemy w Szwajcarii. Na uwa-gę zasługuje przede wszystkim Theodul - Kla-in Matterhorn. To najwyżej położony teren nar-ciarski w Europie, otoczony kilkoma czteroty-sięcznikami, w tym charakterystycznym Mat-terhornem (4478 m). Na lodowcu zjeżdża się z imponującej wysokości 3820 metrów. Nawet w upalne lato można liczyć na świeży śnieg - gdy na dole pada deszcz, na górze sypie bia-ły puch. O tym, jakie są tu warunki latem, niech zaświadczy, ile kilometrów tras przygotowu-

ją organizatorzy - aż 26, w tym 7-kilometrową czarną trasę o różnicy poziomów niemal 1000 metrów.Prawdziwa gratka to dwa lodowce we włoskim Trydencie, w dolinie Valteliny - Hochjoch i Ste-lvio. Pierwszy, położony nieopodal miejscowo-ści Kurzas w dolinie Senales, oferuje „tylko” 8 kilometrów średnich i łatwych tras, dzięki poło-żeniu gwarantuje dobrej jakości śnieg. Austria oferuje w sumie sześć letnich terenów narciarskich: mały lodowiec Kitzsteinhorn w okolicach Kaprun w kraju salzburskim oraz pięć

dużych lodowców w Tyrolu.Od lat Kaprun cieszy się wśród Polaków wiel-ką popularnością, chyba ze względu na odle-głość od Polski - z Warszawy trasę długości 1150 kilometrów można przebyć samochodem w jeden dzień. Można zrozumieć, że dla Pola-ków, wychowanych w najlepszym wypadku na stokach Kasprowego, jazda na popularnym „ki-caku” to wielkie przeżycie. Ale jest to lodowiec mały, dość płaski i bez urozmaiconych tras. To przedsmak tego, co czeka narciarzy w Tyrolu.

Francuskie Alpy oferują pięć letnich ośrodków narciarskich, wszystkie położone na lodowcach w słynnych francuskich kurortach: Val Thorens, Les Deux Aples, Tignes, Val d’Isere i La Pla-gne. Najatrakcyjniejsze tereny czekają w Val d’Isere i Tignes. Te dwie miejscowości położo-ne są wyjątkowo wysoko - 1850 m i 2100 m n.p.m.

Jazda na nartach w lecie różni się nieco od tej w sezonie. Trzeba pamiętać, że narażeni jeste-śmy na dużą różnicę temperatur. Na dole może być np. 25 stopni Celsjusza, na szczycie tylko 5. Do tego może wiać bardzo silny wiatr. Dlate-go trzeba się ubrać w odzież zapewniającą od-dawanie wilgoci (polar) i nie można zapomnieć o schowaniu do plecaka membranowej (wind-stoper) kurtki. Nie zapominajmy też o bardzo ostrym letnim słońcu. Obowiązuje krem z fak-torem minimum 20 UVA-UVB, dobre, markowe okulary przeciwsłoneczne i nakrycie głowy.

Narty w promieniach letniego słońca

4

NR 0

5/2

010

5

Medal z tartanuZ Janem Satorą rozmawia Janina Janik

RE

KLA

MA

Page 4: INFERIA 11

- Dlaczego DJ?

- Porównałbym to do miłości. Jest w tym coś, co mnie fascynuje, po-ciąga, sprawia, że chciałbym to ro-bić zawsze, nie przestawać i tak na-prawdę jednoznacznie nie potrafię powiedzieć dlaczego.

- Pięknie powiedziane. Czyli to raczej pasja niż zawód?

- Po tylu latach grania to pasja i za-wód. Aby się rozwijać i w ogóle żyć, trzeba zarabiać - o tym wszyscy doskonale wiemy. Tylko trzeba wie-dzieć, że aby być dobrym DJ-em czy producentem, przede wszyst-kim cały czas trzeba się kierować tylko i wyłącznie pasją i przyjem-nością, a pieniądze przyjdą same z czasem.

- Jak się czuje pan na imprezie, do kogo ma bliżej - do artysty, osoby, która ma powera i prowa-dzi za sobą całą salę, czy bezoso-bowej telefonistki łączącej kabel-ki?

- Za konsoletą jestem po prostu sobą i to jest w tym piękne. To chwi-la, stan którego nie można opisać, tylko trzeba przeżyć i dać się po-nieść. Nie ma nic piękniejszego od widoku bawiących się ludzi i świa-domości, że mogę nimi pokierować, grając swoją muzykę.

- Czyli jednak jest power. A czy taki zawód jest poważnie odbie-rany przez innych, np. rodziców?

- Myślę, że dla moich rodziców to nigdy nie będzie poważnym zawo-dem, nawet po tym co już udało mi się osiągnąć, a na pewno wie-le jeszcze przede mną, bo zaczy-nam wydawać własne produkcje. Na szczęście czasy i poglądy na takie czy podobne tematy też się zmieniają...

- Do jakiego wieku można praco-wać w tym zawodzie?

- Nie ma ograniczeń wiekowych. To sprawa indywidualna, która za-leży tylko i wyłącznie od nas sa-mych. Najważniejsze jest to, aby cały czas były nowe pomysły i żeby

Jest taka potrzeba młodości, by stworzyć swój wyraz, swoje getto, własny świat. Oni, czyli młodzież, muszą mieć takie „my”, bo nawet chodzą grupami, łażą całymi sta-dami, oddzielają się od reszty świa-ta. „My jesteśmy tacy, a wy inni, nie rozumiecie nas”. Musi być jakieś węższe pole. Słuchają np. tylko ta-kiej, a nie innej muzyki. Bywa, że część z nich trafia do takiej wspól-noty, bo nie są respektowani indy-widualnie np. przez rodziców, ale najczęściej jest to forma ukochania samego siebie. Sam kiedyś trochę należałem do hipisów – zjawialiśmy się u ko-leżanki, jedliśmy jajecznicę, słu-chaliśmy muzyki Jimiego Hendrik-sa. Naszym wspólnym zaintere-sowaniem był teatr. Bogusław Li-twiniec stworzył festiwal studenc-kiego teatru otwartego. Na tę im-prezę przyjeżdżali ludzie z całego świata i my, studenci, przypisywa-liśmy się do awangardy, do szuka-nia siebie w teatrze. Pamiętam ner-wową rozmowę Mistrza i Dziecka, czyli moje spotkanie z Kazimierzem Dejmkiem – ten człowiek uzmysło-wił mi bardzo wiele ogromnie waż-nych rzeczy. Są różne formy subkultur, a nie-które z nich naprawdę ciekawe. Są subkultury na tle sportowym, są muzyczne, w których cała ideologia jest oparta na muzyce. Są też ta-kie o podłożu wolności seksualnej, a pełna wolność seksualna to doj-rzewanie i dorastanie. Jeżeli to nie ma charakteru niszczycielskiego, ma znaczenie samowychowujące, to jest to zjawisko wyraźnie pozy-tywne, bo tak młodzi dojrzewają do dorosłości.

Franciszek Neckar

Wiele osób kojarzy subkultu-ry z czymś negatywnym – koloro-we czupryny i glany punków, czar-na skóra metali nie należą do cech charakterystycznych sumiennych i ułożonych przedstawicieli młodzie-ży, tylko kojarzą się z agresywny-mi rozpasanymi młodocianymi, któ-rych się boi nawet policja. Skąd się wzięło to negatywne podejście do inaczej wyglądającej młodzieży? W pewnym stopniu przyczyniła się sama młodzież – opowieści o agre-sji „łysych w glanach” są jak najbar-dziej prawdziwe. Na wizerunek np.

punka, oprócz barwnego irokeza, składa się też pewien sposób by-cia i to taki, który mu zwolenników, szczególnie wśród starszych sąsia-dek, nie przysporzy. Niewątpliwie do negatywnego wi-zerunku subkultur przyczyniły się też media, szczególnie TV Trwam. Młodzież, która nie należy do kółek różańcowych, należy do szatana – i nie ma tu dwóch zdań. Woodstock jest niczym innym, tylko polskim substytutem dla Łysej Góry i ogól-nokrajowym świętem wszeteczni-ków, pijaków i narkomanów (zresz-tą wszyscy uczestnicy stanowią w tym przypadku „trzy w jednym”). Nawet niewinni emo są postrzega-ni jako sataniści, bo przecież ubie-rają się na czarno i noszą ciuchy we wzorki w czaszki. Ich potrzeba rozwoju duchowego raczej śmie-szy niż wzbudza zainteresowanie, a notoryczne przebywanie w nie-szczęśliwości po prostu denerwu-je. Raperzy zaś to już w ogóle kry-minaliści. Klną i noszą workowate spodnie. Hm, czyli pozostają nam tylko grzeczne dziewczynki w czarno-bia-łych strojach galowych oraz chłop-cy w garniturach starannie wypra-sowanych przez mamusie. Może i tak, tylko widząc takich na ulicach, jakoś w ich szczególną świętość i czystość uczuć nie wierzę. Raczej są to młodzi konformiści, albo wła-śnie wyszli z egzaminu. Dla mnie subkultura to sposób na wyrażenie siebie, swojego rozwoju i zmieniającego się „ja”. To nie tyl-ko ciuchy – poza stylem ubierania się jest jeszcze światopogląd. Mło-dzież szuka swojego miejsca w ży-ciu, szuka tak, jak potrafi, a bar-dziej od kolorowego irokeza, któ-ry stanowi bardzo skomplikowaną fryzurę, rażą mnie odrosty na gło-wach schludnych urzędniczek czy niewyprasowane koszule kolegów z biura.

Janina Janik

Subkultury, czyli metale i dresia-rze? Do piachu jednakowo. Za mo-ich czasów to tego nie było. Cho-dziłem do „Carolinum” w mundur-ku i bereciku i wyrosłem na czło-wieka. Giertych dobrze chciał dla nich, szkoda że nie ma takich wię-cej, żeby porządek zrobili.

Pan Bronek

zawsze można było ludzi zasko-czyć podczas występu, pokazując im coś, czego wcześniej nie słysze-li lub nie widzieli. Bo to sprawia, że ludzie chcą nas dalej słuchać i przy-chodzić na nasze koncerty. Najlep-szym przykładem tego, że wiek nie ma znaczenia, jest DJ Jean.

- Czy trzeba znać każdą muzykę, czy tylko ulubiony rodzaj?

- Na pewno znajomość wielu nur-tów muzyki w znacznym stopniu zwiększy nasze doświadczenia, po-może w lepszym zrozumieniu róż-nic między poszczególnymi gatun-kami i ogólnie przyczyni się do tego, że będziemy lepszymi muzykami. Jednak tak jak w moim przypadku dogłębna, szczegółowa znajomość muzyki house, różnych jej odmian i nurtów jest wręcz wskazana.

- Czy trzeba mieć dobre poczu-cie rytmu, a może przygotowa-nie - np. lekcje perkusji w szko-le muzycznej?

- Poczucie rytmu to jeden z najważ-niejszych i nieodłącznych elemen-tów, które trzeba spełnić, aby być DJ-em, producentem, muzykiem. I tak jak we wszystkich innych dzie-dzinach, im nasze doświadczenia większe, tym jesteśmy lepszymi muzykami, wartościowszymi i stale rozwijającymi się.

- Co się stanie, jak za 5 lat będzie królowało disco polo?

- Ja będę grał dalej to, co mnie krę-ci najbardziej... Disco polo było już wiele razy muzyką przewodnią w Polsce i kilka razy było o wiele ni-żej w rankingu. Ale to jest tak, jak z każdym innym rodzajem muzy-ki. Raz jest większe zaintereso-wanie, raz mniejsze. Co do muzy-ki house, którą gram, to jest to na pewno nurt, który dopiero się roz-wija. Myślę, że najlepsze momen-ty są jeszcze przed nami. Nysa na pewno dopiero zaczyna poznawać smak prawdziwych housowych im-prez, czego dowodem może być wrześniowa Fiesta. To kolejny wiel-ki krok do tego, aby nysanie mogli poczuć ten nurt muzyczny, który już dawno opanował cały świat.

6

NR 0

5/2

010

7

Page 5: INFERIA 11

foto: M. Baraniewicz

- Jaki jest najcenniejszy zabytek, który utraci-ło nyskie muzeum w wyniku wojny czy szabru?- Tego nie wiemy. - Nie było przed wojną spisów?- Większość się nie zachowała. Wiele zabytków Niemcy wywieźli w obawie przed zniszczeniami wojennymi. - Do swoich muzeów?- Wolałabym nie być o to pytana. Proszę wybaczyć, ale nie chcę mówić o czasach niemieckich. Ja nie chcę rewindykować, nikogo obrażać, kto co wziął... w tej instytucji nie zginęło nic...- Z niemieckich czy nie, proszę jednak wybrać swe 3 ulubione rzeczy nyskiego muzeum...- Niech pomyślę… Szafa gdańska z roku 1700. Moja ukochana, o przebogatej snycerce. Uwiel-biam ją. Mało tego, czasem, kiedy o niej myślę, wy-obrażam sobie człowieka, który ją przez wiele lat pracowicie wykonywał. Majstersztyk. Przy założe-niu, że drewno było dobrze wysuszone, jeden ar-tysta, bardzo pracowity, pracował nad taką sza-fą przynajmniej rok. To było jego dzieło mistrzow-skie. Nie bez dumy twórca, choć z imienia niezna-ny, umieścił herb Gdańska na jej bogato zdobio-nym zwieńczeniu. Drugi obiekt to ceramiczny XVII-wieczny patry-cjusz ze słynnej nyskiej kamienicy, istniejącej jesz-cze przed II wojną światową w zabudowie śródryn-kowej pod numerem 18., obecnie eksponowany w dziale pamiątek miejskich. Ja z nim często rozma-wiam i mam przekonanie, że on mnie słyszy. Mało tego, ilekroć o nim myślę i opowiadam o nim od-wiedzającym muzeum gościom, mam poczucie bli-skiego związku z tą enigmatyczną postacią, zasta-nawiam się nad jego życiem, codziennymi kłopota-mi, osobowością. Odbieram go jako człowieka po-godnego i szlachetnego. Trzecim zaś dziełem jest mój ukochany obraz Carlo Portellego „Święta Rodzina” w Galerii Malar-stwa Europejskiego. Uważam, że ma swoje drugie życie. Czasem staję przed jakimś dziełem i myślę sobie: „Rany boskie, jaka blacha. Ono do mnie nic nie mówi”. Ono jest jak w chitonie. Dotykam, za-stanawiam się, czytam – i nic nie czuję. A „Świę-ta Rodzina” to dzieło wręcz emanujące emocjami i to emocjami bardzo mi bliskimi. Znajdujące się tam postaci toczą między sobą niezwykły dialog. Ja zabytki trochę personifikuję. Szczególnie chęt-nie dotykam sprzętów, wyobrażając sobie, do kogo należały, kto siedział na tym fotelu, jakie było życie człowieka, który otaczał się taką czy inną porce-laną, komodą, jaki radny miejski siedział na krze-śle, bo przecież mamy 5 bardzo pięknych krzeseł pochodzących z nyskiego ratusza. Są one pokryte kurdybanami, taką skórą tłoczoną i barwioną, i od razu widać, jacy ludzie je zajmowali. Jedne są le-dwie muśnięte czasem, inne ciężko starte – widać siedziała tam postać nerwowa, często się wiercą-ca albo wyjątkowo pracowita, bo wiele godzin na nim spędzała… Uwielbiam nasze szafy, bo ilekroć staję przed nimi i opowiadam zwiedzającym, to próbuję naj-pierw sobie wyobrazić, w jakich warunkach przed wiekami stały, komu służyły, nawet staram się od-naleźć i określić zapach tego mieszkania, perfumy kobiety, która obok tej szafy przechodziła, a we-wnątrz wieszała swoje suknie. Muzeum stało się dla mnie tym wyjątkowym miejscem, w którym za-

częłam oswajać się z przeszłością, mniej lub bar-dziej odległą historią, poznawać jej tajemnice przez taki mentalny dialog z muzealiami. Są takie zabytki, za którymi nie przepadam, np. związane z batalistyką, z wojną, zbroje. Wiem, że gdy przychodzą tu chłopcy czy mężczyźni, to py-tają właśnie o nie, halabardy, hakownice… Takie obiekty są na ekspozycji także, stanowiąc jej istot-ny element, ale dla mnie, jako osoby o usposobie-niu pokojowym, to są obiekty, które mogłyby być, ale nie musiałyby. Nie mogę jednak kierować się tylko własnymi upodobaniami i nie szanować zain-teresowań innych, zwłaszcza w takim miejscu jak muzeum.- To są rzeczy, które podziwiamy my. A co na-stępnym pokoleniom przekażemy sami, czyli co w nyskim muzeum w salach poświęconych naszym czasom będzie się oglądać za 200-300 lat? Czym będą się zachwycali potomni?- Na pewno zostawimy wnukom i prawnukom bar-dzo cenną kolekcję grafiki współczesnej. W okre-sie powojennym wielką namiętnością kolejnych szefów muzeum było gromadzenie takich ekspo-natów. W związku z tym kolekcja grafiki polskiej jest naprawdę bardzo bogata. To kilka tysięcy cen-nych dzieł, odkąd pamiętam niepokazywanych! Staramy się ten stan rzeczy zmieniać i sięgać do naszych zasobów grafiki. Przekażemy naszym po-tomnym także niemały zbiór malarstwa współcze-snego, zbiory fotografii, z których bezcennym jest bogaty zbiór fotografii czarno-białej, przedstawiają-cej Nysę w latach 50., 60., 70. minionego wieku w obiektywie Józefa Drzazgi, a także liczący ponad 200 fotografii barwnych zestaw podarowany przez Zbigniewa Walewskiego, a ilustrujący dramat po-wodzi w 1997 roku. Wartość tych darów jest nie do przecenienia. Natomiast sytuacja finansowa jest taka, że jeśli nie otrzymamy czegoś w darze, to ku-pić nie mamy za co, przynajmniej na razie.

„Z 2500 dzieł, jakie namalował Corot, przetrwa-ło 5000, z czego ponad 7500 jest w zbiorach amerykańskich”, kpił już w 1940 roku tygodnik „Newsweek”.

- To bardzo przykre, bo czasem zdarzają się na aukcjach zabytki pochodzące z Nysy, są ku-powane przez nie wiadomo kogo i trafiają nie wiadomo gdzie. Czy zdarzyło się, by muzeum uczestniczyło w aukcji, np. Allegro, i takie dzie-ło kupiło?- Nie. Natomiast w ubiegłym roku otrzymaliśmy dar pani burmistrz, bardzo piękną i cenną grafikę Ber-narda Fryderyka Wernera z 1741 roku, przedsta-wiającą panoramiczny widok Nysy. Zgodnie z wolą darczyńcy znaleźliśmy dla tak delikatnej materii jak grafika specjalne miejsce ekspozycyjne o od-powiednim oświetleniu. Sporo grafiki, zarówno tej dawnej, jak i współczesnej zakupiono w latach po-wojennych. To były zakupy ze środków państwo-wych.- Skoro wtedy państwo kupowało, a teraz nie, to znaczy, że obecnie ma inne priorytety lub dzieła sztuki relatywnie mocno podrożały…- Oooo! Z całą pewnością! Rynek sztuki był w tam-tym czasie dużo bardziej łaskawy i dużo bardziej dostępny. Wielu ludzi miało potężne kolekcje, a z czegoś trzeba było żyć. Takie to były czasy. I nie

mówię o latach bezpośrednio powojennych, ale o 50. i 60. - Socjalizm i własność prywatna – trudno o większe przeciwieństwo. Jednak w końcu uto-pijna koncepcja państwa sczezła i ceny dzieła sztuki nie wyznaczają już bochenki. Także i mu-zealne koncepcje są dziś inne...- Kilka razy usłyszałam zarzut, że koncepcja eks-pozycji malarstwa w nyskim muzeum nie ma swe-go logicznego ciągu. Osoba, która go sformułowa-ła, mówiła: „No dobrze, skoro macie portrety, to niech to będą same portrety, jeśli pejzaże, to niech to będą same pejzaże, martwe natury, to też same”. Zapewne zobaczyła to w innym muzeum. Muzea w ostatnich latach się nieprawdopodobnie zmieniają. I my też staramy się w ten nurt zmian wpisać, ale ja i większość osób w moim zespole to ludzie, którzy uważają, że specyfika muzealnych przestrzeni po-lega na ich spójności epokowej (z wyjątkiem eks-pozycji czasowych, tematycznych). Jestem prze-konana, że na ekspozycji stałej powinien obowią-zywać rygor ukazania epoki w jej trwaniu, dominu-jącej estetyce, pozostając w zgodzie z faktografią i ikonografią. I u nas tak jest. - Ale to wymaga nagromadzenia w jednej sali ogromnej ilości eksponatów…- Ogromnej nie może być, bo stworzy się chaos i kakofonia, jak pisał Gombrowicz w „Dziennikach”, dodając, że muzea to najpaskudniejsze miejsca na świecie, bo obok Tycjana jest Leonardo, obok Le-onarda Michał Anioł. Człowiek nie przetrawi jedne-go dzieła, a już inne mu wchodzi w oczy. Z tego powodu nie znosił muzeów. Paul Valery kiedyś też napisał, że muzeum to coś między świątynią a sa-lonem, między cmentarzem a szkołą. Jeszcze i dziś spotyka się stwierdzenia, że muzea to syno-nim zacofania, nudy, napuszoności. Musimy zrobić ile można, aby takie postrzeganie instytucji muze-alnej uległo zmianie. Robimy co się tylko da, by na-sze muzeum było miejscem interesującej oferty ar-tystycznej i edukacyjnej. - Najważniejsze, że koncepcja ta jest inna od tej, jaką widziałem w muzeach jakieś 30 lat temu: pędzimy po salach, czytamy co piątą karteczkę, a panią oprowadzającą interesuje tylko to, czy oddaliśmy bambosze...- Jeśli muzea nie mają stanowić miejsc anachro-nicznych i omijanych przez ludzi, to muszą podą-żać za duchem czasu. Po prostu muszą. I czy nam się to podoba, czy nie, aspekt nowoczesności, digi-talizacji, multimedialności wchodzi do muzeów. Nie można zwiedzać w opisany przez pana sposób.- To jest efekt standardowego myślenia. Ludzie tak się nauczyli zwiedzać i inaczej nie potrafią.- Tak! A to jest najgorsza forma z możliwych. Ja je-stem jej zdecydowaną przeciwniczką. Jeżeli przy-chodzi grupa, która jest u nas po raz pierwszy i chce zobaczyć wszystko, przyjeżdża z plecakami, resztkami lodów, to ją sadzam w jednej lub kilku sa-lach i pokazuję to, co jest właściwe dla wieku, nie wszystko. Oczywiście, możliwy jest spacer po ca-łej ekspozycji, pamiętać jednak trzeba, że im wię-cej pokażemy podczas jednej wizyty w muzeum, tym mniej zostanie zapamiętane.- Czy były próby włamań do nyskiego muzeum?- Nie, i dzięki Bogu.- Jak to rozumieć? Może ludziom się wydaje, że tu nie ma cennych rzeczy? Nie warto?

- Nie mogę powiedzieć, jak cenne są to ekspona-ty. Żaden muzealnik na takie pytanie nie odpowie. Większość muzealiów to obiekty bezcenne. Były próby kradzieży, ale rynien i rur miedzianych...- ...może też już zabytkowych?- ...natomiast ostatnio poraziła mnie kradzież oświęcimskiego napisu „Arbeit macht frei”. Za każ-dym razem poraża mnie, ilekroć dowiaduję się, że gdzieś się udało coś ukraść. Np. obraz Moneta z Muzeum Narodowego w Poznaniu. I to ukradziony przez rodaka, który trzymał go w mieszkaniu. Hob-bysta. Wielbiciel sztuki.- Ale jak wynieść obraz parometrowej wielko-ści? Przecież nie za pazuchą.- Gioconda, czyli Mona Liza Leonarda da Vinci w 1911 r. została wyniesiona za pazuchą. - Ależ ktoś musiał mieć gabaryty!- Takie sytuacje się zdarzają. Wielu muzealników, i mówię to z pełną świadomością, gubi rutyna. Ru-tyna w każdym zawodzie jest czymś najgorszym. Oprócz dobrych zabezpieczeń niezbędna jest więc czujność i bystre oko każdego pracownika mu-zeum.- Muzealnik nie jest od ochrony. Jego zadaniem nie jest bronić...- ...ale patrzeć. I umieć odróżnić zwiedzającego od złodzieja.- Jaka jest pewność, że wszystkie nyskie zbio-ry są autentyczne? Czy można mieć pewność, że po ukradnięciu wróci do muzeum rzeczywi-ście ten sam obraz, a nie jego doskonała kopia?- Po pierwsze każdy obiekt ma swój bardzo szcze-gółowy opis. Każdy ma swoją kartę. Każdy jest sfo-tografowany...- ...a nie boi się pani, że przy dzisiejszym pozio-mie techniki można już stworzyć kopię takiej ja-kości, że eksperci będą bezsilni?- Gdy w ciągu tych dwudziestu kilku lat, odkąd tu pracuję, były dokonywane zakupy dzieł (nie były częste, ale były), to za każdym razem brało się pod uwagę autorytet miejsca, w którym się kupowało. Każdy obiekt musi mieć swój certyfikat podpisa-ny przez rzeczoznawcę, historyka sztuki. W innym przypadku obiektu żaden muzealnik nie kupi. - Rzeczoznawca to tylko człowiek. Może się po-mylić, można go do pomyłki zachęcić...- No, my się też na eksponatach trochę znamy. Pracownicy muzeum to historyk, historyk sztuki, jest muzeolog, jest archeolog. To są ludzie, któ-rzy na bardzo wielu rzeczach się znają. Dodatko-wo ubiegamy się o certyfikaty z różnych, niezależ-nych od siebie źródeł.- Ale da pani głowę, że w tym muzeum są same autentyki?- Daję. Oczywiście, że daję.- To miłe, ale popatrzmy statystycznie. Jest ry-nek oryginalnych dzieł sztuki, są ludzie, któ-rzy zapłacą za nie wielkie pieniądze, jakoś się go zaopatruje. Skądś te dzieła muszą się brać. Gdzie ich szukać – np. w muzeach. Pokusa jest zbyt duża. - A jednak wytrenowane oko odróżnia fałszerstwa. To najbardziej niezawodne narzędzie w naszej pra-cy.- A oglądała pani film „Vinci”?- Oczywiście! - Wiemy, że to fikcja...- ...ale bardzo prawdopodobna. Znamy historię naj-większego fałszerza w dziejach sztuki. Takiego miał Jan Vermeer van Delft. Fałszerz ten żył w XX wieku i nazywał się Han van Meegeren. Podrabiał Vermeera dla wielu kolekcjonerów, a wpadł na re-alizacji zamówień dla hitlerowców. Wic polegał na tym, że Vermeer namalował bardzo niewiele obra-zów. Jedni mówią, że to było 28, inni że 35, jesz-cze inni że maksymalnie 40. Meegeren znakomi-cie poznał technikę malarstwa mistrza, doskonale zbadał, na jakich podobraziach tworzył, jakich uży wał kolorów, jak kładł farbę – metodą prób i błędów. Przez pewien czas udawało mu się, ale w końcu wpadł.

Han van Meegeren wyspecjalizował się w pod-rabianiu Jana Vermeera, artysty tajemniczego, który zostawił niecałe pół setki prac. Historia jego życia i twórczości pełna była białych plam, z czego fałszerz skwapliwie skorzystał. Opano-wawszy do perfekcji XVII-wieczne techniki ma-larskie i pomagając sobie współczesnymi wy-nalazkami, stworzył 11 nowych obrazów naśla-dujących styl Vermeera. Natchnione podróbki van Meegerena były w pewnym sensie zemstą na wszechwładnych krytykach, którzy spostpo-nowali jego własne prace. Największemu wro-gowi zabrał żonę, innym zagrał na nosie – uzna-ni i szanowani znawcy bez oporów przyjęli płót-na z warsztatu van Meegerena jako autentyczne dzieła Vermeera. To dzięki ich atrybucjom „Wie-czerzę w Emaus” okrzyknięto skarbem narodo-wym, o który walczyły zażarcie dwa muzea. I to dzięki nim malarz mógł sprzedać owe „Verme-ery” za równowartość dzisiejszych 64 mln do-larów. Jak to możliwe, że tylu krytyków, han-dlarzy, kolekcjonerów i muzealnych ekspertów dało się tak podejść? Odpowiedź jest prosta – bo chcieli. Marzyli o odnalezieniu dzieła za-pomnianego lub przeoczonego, które odkrywcy pozwoli zabłysnąć i ugruntować pozycję znaw-cy tematu.

„Rzeczpospolita”

Z Małgorzatą Radziewicz, dyrektorem Muzeum w Nysie, rozmawia Konrad Szcześniak

- A co z materiałem? - Aaa, widzi pan – kupował stare obrazy. Za bez-cen. I nie kopiował, tylko, utrzymując się w manie-rze mistrza, powoływał do życia nowe „Vermeery”! Podpisywał się jak Vermeer i wszyscy cieszyli się z odkrycia nieznanego obrazu. I w ten sposób Han van Meegeren genialnie żył przez kilkanaście lat.- Ale on kopiował jedynie podpis, a my mówimy o podrobieniu całego dzieła, np. tej „Damy z ła-siczką”, która jest sfotografowana do najdrob-niejszego włókienka. Idealne podrobienie to nie robota dla człowieka. Człowiek musiałby popeł-nić jakiś błąd.- W II poł. XX w. zaczęło się okazywać, że najwięk-sze muzea świata nie mają prawdziwego Rem-brandta, tylko jego kopie lub falsyfikaty. Powoła-no grupę kilku znawców przedmiotu. Użyto bar-dzo wielu specjalistycznych narzędzi, rentgenów. Okazało się, że w zderzeniu z czujnym okiem rze-czoznawcy maszyny muszą się poddać. Fachowcy wysokiej klasy się nie mylą. Oko jest niezawodne.- Czyli sytuacje, gdy ludzie tłoczą się przed ko-pią w muzeum, a uchachany złodziej ogląda so-bie oryginał w domu…- …nie mają miejsca, miejmy nadzieję.

foto: M. Baraniewicz

8

NR 0

5/2

010

9

Page 6: INFERIA 11

plakat

Janina Janik

ny przez UM w Nysie kwotą 40 tys. zł, 2 kon-certy kameralne, przewidywana ilość widzów od 200 do 600 – koszt na osobę pomiędzy 66 a 200 zł w zależności od frekwencji (mamy in-formację, że mimo dotacji z UM organizator bę-dzie sprzedawał bilety, co podniesie oszacowa-ny koszt o cenę biletu, wszak pieniądze UM to pieniądze obywateli).Dni Twierdzy Nysa: koszt łączny, środki gmin-ne i dotacja EFRR – 321 tys. zł, w tym gmina daje 48 tys., przewidywana ilość widzów – 3 tys., koszt na osobę – 107 zł, w tym udział gmi-ny to 16 zł.Metalowa Twierdza: koszt – ok. 80 tys., prze-widywana ilość widzów – 2 tys., koszt na oso-bę – 40 zł.Festiwal Muzyczny „Muzyka w Zabytkowych Kościołach i Wnętrzach Księstwa Nyskie-

go”: dofinansowanie z UM – około 40 tys., ilość widzów – 1 tys., koszt na osobę – 40 zł.Perły Nysy 2010: konkurs architektoniczny na najładniejszą kamienicę, z nagrodą 20 tys. zł, mamy 44 zgłoszenia, ok. 50 widzów podczas rozdania nagród, koszt na osobę – 400 zł.Z zestawienia wynika, że w przeliczeniu na uczestnika Dni Nysy są najtańszą imprezą. Trzeba rzecz jasna mieć świadomość, że kul-tura wysoka musi być droższa niż popular-na, więc 40 zł na osobę w przypadku festiwa-lu „Muzyka w Zabytkowych Kościołach...” nie jest złym wynikiem, jednak kwota pomiędzy 66 a 200 zł plus cena biletów w przypadku Jesieni Gitarowej to już dyskusyjna sprawa.

Bielawa – Dni Bielawy: 5, 6 czerwca, Bajm, IRA, MyslovitzGrodków – Grodkowskie Dni Kultury: 1-6 czerwca, East West Rockers, Natural Dre-ad Killaz, Ewa Farna, The Fire BallsOtmuchów – Lato Kwiatów: 4-6 lipca, Bra-thanki i Małgorzata OstrowskaOpole: 21-25 kwietnia, Maleo Reggae Roc-kers, HEY, kabaret Ciach, Piotr Bałtroczyk, Kabaret Moralnego Niepokoju, Terry Boz-zio z zespołemNamysłów: 18-20 czerwca, IRA i zespół ŚląskPrudnik: 19-20 czerwca, Indios Bravos, Ewa Farna, Stan Borys, MrozuGłuchołazy: 12-13 czerwca, Bracia, Gru-pa Operacyjna, Bayer Full, Krem, Kabaret DNO, Jumbo Africa Głogów: 5, 6 czerwca, Maryla Rodowicz, Elektryczne Gitary, Patrycja MarkowskaOleśnica: 28-30 maja, Jamal, Reni Jusis, Sumptuastic, Mesajah, PaullaGłubczyce: 18-20 czerwca, Blue Cafe, Skal-dowie, Turnioki, VoxKrapkowice: 1-3 maja, Sidney Polak, Ja-mal, Good DayKluczbork: 25-27 czerwca, Doda, T-Love, kabaret OTTO.Nie są nam znane koszty tych imprez, wie-my, że są finansowane przez miasto, a wstęp jest za darmo. Konkluzja? Pozosta-wiamy to Państwu do przemyślenia.

Jakoś nam się układa z tymi na-szymi Czechami. Mówiąc „naszymi”, mam na myśli Je-senik, chociaż z Krnowem też już zrobiliśmy parę im-prez. Współpra-ca zaczęła się od wymiany młodzie-ży i wspólnych klu-bowych imprez hi-

phopowych, głównie pomiędzy raperami z Nysy i Jesenika – na lipcowym festiwalu hi-phopowym było widać, że raperzy się nawza-jem wspierają. Odwiedziła też Jesenik nasza grupa teatralna „Ostatni Rząd” i też spodo-bała się publiczności. Z wzajemnością. Jesteśmy już po słowie z Czechami i na przy-szły rok planujemy kolejne wspólne warszta-ty i występy po obydwu stronach granicy.

Od lipca br., a tak naprawdę od września ru-

sza pełną parą projekt pt. „Współpraca insty-tucjonalna pomiędzy Ośrodkiem Kultury w Jeseniku a Nyskim Domem Kultury”. Brzmi bardzo poważnie, ale tak naprawdę nie cho-dzi o to, że będziemy się wymieniać pusty-mi obietnicami partnerstwa i składać podpi-sy, tylko już od września mamy zajęcia pol-sko-czeskie przez telemost. W lutym nasza młodzież pojedzie na wymianę do Czech, a w październiku instruktorka NDK Kamila Ko-peć będzie na 2-tygodniowym czeskim stażu. Nawzajem pouczymy się języków i nagramy materiał filmowy zawierający scenki z życia obydwu instytucji (mamy nadzieję, że będą zabawne). Materiały te będziemy emitować przez czeską kablówkę, a jeśli się uda, tak-że przez polskie stacje telewizyjne. Będzie-my sławni i zostaniemy gwiazdami telewizji.

Pytanie - co to jest telemost? Będąc kobietą o zainteresowaniach nietechnicznych, na to pytanie odpowiedzieć szczegółowo na pew-no nie potrafię, ale wiem, że dzięki różnym urządzeniom o bardzo skomplikowanych na-

zwach i mającym setki kolorowych kabli bę-dzie można na odległość transmitować na żywo imprezy, spotkania czy zajęcia. Czyli czeska instruktorka mażoretek ćwiczy nie tyl-ko swoją czeską grupę, lecz też grupę z Nysy i wszyscy się doskonale widzą. Superprzy-stojny instruktor hip-hopu Ludwik także bę-dzie równocześnie prowadził zajęcia na dwa fronty. No a potem wspólne występy. Brzmi super, a jak będzie naprawdę, zobaczymy.

Na to wszystko w ciągu 3 lat mamy do wy-dania 172 208 euro, z czego 146 376 euro dostaniemy z Europejskiego Funduszu Spo-łecznego. Dofinansowanie dostaliśmy z PO WT Polska Czechy - jest to program wspiera-jący współpracę polsko-czeską.

Na razie zapraszamy do nas na zajęcia i na fantastyczne imprezy finansowane przez PO WT, w tym Polsko-Czeską Muzyczną Fiestę (w Nysie i Jeseniku) i Muzyczny Portret Na-rodowy.

10

NR 0

5/2

010

11

Czy dotychczasowa formuła Dni Nysy to prze-żytek? Czy powinniśmy ograniczyć rozmach tej imprezy, całkowicie z niej zrezygnować, czy wręcz przeciwnie, raczej ją rozwijać?

Dni Nysy 2010 rozczarowały frekwencją. Pod-czas obrad komisji kultury, której członkami są m.in. radni miejscy, rozgorzała dyskusja. Już w ubiegłym roku dyrektor NDK Janina Janik ape-lowała o wyłączenie tej imprezy z budżetu pla-cówki, ponieważ ujemny wynik finansowy im-prezy odbija się niekorzystnie na dalszej pracy całej placówki. Już wtedy, w roku 2009 frekwen-cja była niższa od planowanej (32 tys.). Pogoda nie sprzyjała imprezie, ulewny deszcz odstra-szył widzów, więc gorszy wynik nie był zasko-czeniem. W bieżącym roku przezornie zmniej-

szono drobniejsze wydatki (np. mniejsza ilość koszulek promocyjnych), jednak bez ogranicze-nia rozmachu imprezy oszczędności nie mogły być znaczne.

W odpowiedzi na raport dotyczący strat finan-sowych, jaki złożyło kierownictwo NDK, pojawiły się głosy w sprawie przyszłości majowej impre-zy. Radny Jan Satora, zdecydowany zwolennik zmiany formuły Dni Nysy przekonywał, że na-leży przenieść miejsce imprezy np. nad Jezio-ro Nyskie, podając przykład Bielawy, gdzie im-prezy plenerowe odbywają się nad zbiornikiem wodnym Sudety, a w tym roku gwiazdami byli Myslovitz, IRA, Bajm i Eleni. Inny radny pod-dał pod dyskusję, czy nie należałoby określić na sztywno maksymalnego budżetu Dni Nysy i do niego dostosowywać rokrocznie zakres organi-zacyjny imprezy. Zdania były podzielone. Radny Ryszard Wajdzik stwierdził, że Dni Nysy powin-ny zostać tam, gdzie są, zarówno lokalizacyjnie, jak i organizacyjnie, dodając, że co roku jest za-dowolonym gościem tej imprezy.

Dyrektor NDK przestrzegała przed radykalnymi zmianami, wyjaśniając, że korekty trzeba wpro-wadzać bardzo rozważnie, mając na uwadze wewnętrzne zależności organizacyjne Dni Nysy. Zmiana w jednej pozycji spowoduje zmiany w innych. To impreza komercyjna, jej formuła zo-stała wypracowana w ciągu wielu lat. Wysokość wpływów z gastronomii i wesołego miasteczka stanowiąca znaczącą część budżetu Dni Nysy jest wprost proporcjonalna do wartości progra-mu artystycznego. Jeśli ograniczymy program artystyczny (od 2008 na poziomie ok. 300 tys. zł), firma gastronomiczna, która wykłada za pra-wo do sprzedaży napojów, piwa oraz artykułów spożywczych kwotę rzędu 100 tys. złotych, z pewnością ograniczy swój udział finansowy. Po-dobnie zrobi wesołe miasteczko, którego zaan-

Marcin Miłkowskigażowanie finansowe sięga kilkudziesięciu ty-sięcy złotych. Czyli w wyniku oszczędności na programie artystycznym otrzymamy mniej pie-niędzy z zewnątrz. Oszczędzimy np. 100 tys. na artystach, ale stracimy na wpływach z bile-tów, gastronomii i wesołego miasteczka. Trudno precyzyjnie oszacować tę kwotę, ale będzie to z pewnością kilkadziesiąt tysięcy, czyli zmniej-szając wydatki o 100 tys., faktycznie zaoszczę-dzimy może 50 tys., a ranga imprezy spadnie.Mając świadomość, że miasto wykłada na reali-zację Dni Nysy kwotę 150 tys. zł (referendum w sprawie rynku kosztowało 140 tys., a drugie tyle referendum o odwołanie rady miejskiej), docho-dzimy do fundamentalnego pytania - czy 150 tys. to za dużo, za mało, czy w sam raz?

Żeby odpowiedzieć na te pytania, należałoby się dowiedzieć, ile miasto wydaje na wszystkie imprezy kulturalne w ciągu roku, wycenić rangę, liczbę uczestników i efekt promocyjny. Następ-nie dobrze byłoby się rozejrzeć wokół i spraw-dzić, jak wyglądają takie imprezy w innych mia-stach, jakie mają budżety i liczbę uczestników.Nie mamy dokładnych danych na temat tego, ile UM wydaje na inne imprezy. Nasze pisemne zapytanie zostało zbyte niewiele mówiącą od-powiedzią. We wskazanym przez Urząd Miejski miejscu nie znaleźliśmy interesujących nas in-formacji. Jeśli komuś z Państwa to się uda, pro-simy o kontakt.

Zestawienie orientacyjnych kosztów większych imprez:Dni Nysy: dotacja 150 tys., liczba widzów ok. 32 tys. w 2009 i 22 tys. w 2010 r., koszt na oso-bę – 4,6 zł w 2009 i 6,8 zł w 2010 roku.Folk Fiesta 2010: koszt 70 tys., liczba widzów 5 tys., koszt na osobę – 14 zł.Projekt Nyska Jesień Gitarowa: dofinansowa-

Page 7: INFERIA 11

W tej części Inferii od-powiadamy na najwięk-sze zagadki ludzkości

13

Mc BakroNależę do tych nielicznych, którzy ok. godzi-ny 6 rano przychodzą do parku samotnie po-biegać. Jedno kółko, drugie, podczas tych 20 – 30 minut wiele razy okrążam plac zabaw, biegnę wzdłuż trawnika, gdzie właśnie trwa-ją roboty budowlane skate-parku. Zorientowa-ni już wiedzą, że jest to park przy alei Lompy znajdujący się pomiędzy stadionem a głów-nym budynkiem PWSZ. Słucham ulubionej muzyki i... spotykam pary, wiele par, ale nie są to zakochani, ci jeszcze śpią. To pary, w któ-rych jednym partnerem jest człowiek, a dru-gim zwierzę, a dokładniej mówiąc pies. Cel wi-zyty jest prosty - pobiegać i narobić, to tu, to tam, na trawnik, pod drzewko. Po południu w wolne dni często odwiedzam ten park, ale już nie sam, przychodzę tu z dziećmi, podążam za nimi jak sęp i powtarzam mantrę: „Uwaga na psie kupy, nie wejdź w kupę, nie kręć się w kółko, uwaga, tu jest, patrz pod nogi!”.

Kiedy tak biegnę rankiem, przy dźwiękach or-kiestry wlewających się w uszy ze słuchawek, bierze mnie złość, po chwili złość przecho-dzi i zaczynam tworzyć. Myślę, co by tu zro-bić, żeby temu zaradzić. Straż miejska niesku-teczna, samodzielne zbieranie nieczystości przez właścicieli, zapomnij! Kto by to wziął do ręki, nawet przez woreczek jest fuj! Psia kupa

stała się rzeczą równie naturalną jak sama trawa, niedługo zaczniemy sądzić, że to jakaś roślinna forma życia, a zbierana przy poran-nej rosie i gotowana na małym ogniu z cebul-ką i czosnkiem stanie się przysmakiem w No-wej Gwinei, zaraz po jaskółczych gniazdach, i najlepszym polskim produktem eksportowym po ślimakach winniczkach.

Pilnować i karaćTo chyba nie jest dobre rozwiązanie. Straż

w ramach prac społecznie użytecznych zorga-nizować oddział walczący z kupkami, wyposa-żyć w sprzęt i do dzieła? Może to być jednak mało realne, pomimo bezrobocia prawdopo-dobnie nie znajdziemy chętnych.

Skup psich odchodówA może by tak urządzić skup psich odcho-dów? W punkcie skupu postawimy eksperta od identyfikacji psich kupek, wagę i utylizator. Takie rozwiązania sprawdzają się w innych dziedzinach, segregacja i skup złomu ma się świetnie. Wiele osób dorabia sobie w ten spo-sób, zbierając w szczególności aluminiowe puszki. Jest to tak popularne, że wielu posu-wa się do kradzieży np. przewodów elektrycz-nych, by je później odsprzedać. W przypad-ku kupek istnieje zatem realne niebezpieczeń-stwo, że ktoś będzie wykradał odchody np. z kompostu, albo, co gorsza, konfekcjonował własne, by je później zbyć w skupie jako psie.

Psi brykiet, czyli gówniany interesW obliczu kryzysu energetycznego i mody na wszystko co ekologiczne można by wprowa-dzić na rynek nowy produkt - psi brykiet. Je-śli w Indiach używa się zasuszonych odcho-dów bydlęcych do zastosowań opałowych, to dlaczego nie u nas, w myśl maksymy „Żyj eko-logicznie & keep your country tidy”. Wystar-czy uruchomić system dotacji i ulgowych kre-dytów dla gospodarstw domowych używają-cych psiego paliwa, a natychmiast pojawią się wyspecjalizowani śmiałkowie ze specjalnymi podbierakami, za pomocą których będą nękać te mniej zdecydowane zwierzęta, by uwolniły drogocenny materiał organiczny.… i tak dalej, i tak dalej.

miejska podobno próbuje egzekwować od właścicieli psów sprzątanie po swoich milu-sińskich, niestety z marnym skutkiem. Podob-no to jedno z poważniejszych zmartwień, któ-re spędza sen z powiek naszemu komendan-towi, mówią źródła zbliżone do Urzędu Miej-skiego.

Podatek od kupekZamiast walczyć z właścicielami psów, moż-na wynająć firmę, która zajmie się oczysz-czaniem placów zabaw i trawników z psich zanieczyszczeń. Byłoby miło i łatwiej, gdy-by właściciele za pomocą specjalnych papie-rowych chorągiewek znakowali miejsca zda-

rzeń (tak to się robi na świecie). Środki na po-krycie kosztów funkcjonowania takiego przed-siębiorstwa powinny popłynąć z kieszeni po-siadaczy psów. Ci, którzy nie zechcą zapła-cić, będą mogli to odpracować, przynosząc do utylizacji samodzielnie zebrane psie odchody w odpowiedniej ilości, nieważne czy własnego psa, czy zebrane z trawnika. Liczy się ilość. Jednak nowy podatek? Społeczeństwo bole-śnie na to zareaguje, a władze samorządowe w roku wyborczym chyba się na takie rozwią-zanie nie zdecydują.

Strefa wydzielonaJest pomysł, żeby w ramach parkowych are-ałów wydzielić strefę sanitarną dla psów. Ogrodzić, oznakować i gotowe. Jest tylko je-den problem, a mianowicie jak przekonać zwierzęta, żeby robiły to właśnie tam. Jestem jednak dobrej myśli, psy łatwo poddają się tre-surze, a skoro potrafiliśmy nauczyć swego pu-pila, aby nie sikał nam na dywan, to z pewno-ścią się uda.

Prace społecznie użyteczne A może by tak w Powiatowym Urzędzie Pracy

Page 8: INFERIA 11

14

NR 0

5/2

010

15

Gdy przyszło zaproszenie na jeden z najwięk-szych folklorystycznych festiwali świata – Sam-sun Folk Festival, odpowiedź mogła być tylko jedna – jedziemy!

Turcy to bardzo umuzykalniony naród. Lubią sobie pośpiewać, szczególnie z wysokości me-czetowej wieży. Kilka razy dziennie i, co gor-sza, głuchą nocą. To znaczy już nie głuchą. Muezzin zapodaje swe szlagiery bezlitośnie jak Turcja długa i szeroka, a ludzie z wrażenia pa-dają plackiem na dywaniki. Takie właśnie wra-żenie mieliśmy wywrzeć na widzach i jury fe-stiwalu. Chórem, tancerzami i dziarską kapelą Zespołu Pieśni i Tańca Nysa.Samsun to nie Sumperk. Ponad 3000 km w jed-ną stronę w autobusie pełnym ludzi, którym tyl-ko śpiewanie i tańce w głowie. Poleczka mię-dzy Ołomuńcem a Brnem? Czemu nie! Kuja-wiak z zasiadającym obok kierowcy didżejem o specjalności muzyka ludowa? Jak najbardziej! I tylko kapela grała osłabiona brakiem kontraba-su, bo wystawałby nad dach.

12 kujawiaków później...Ani się spostrzegliśmy, jak zielony, dominujący kolor węgierskiej puszty zamienił się w żółto-zło-ty utopionych w słońcu serbskich pól. Przydroż-ny motel pewnie nigdy nie widział tylu pięknych nyskich dziewczyn. Wrzaskliwi, śniadzi Serbo-wie agresywnie zapraszają do swych sklepików, w których na pustawych półkach króluje polska wódka baltic (kto ją jeszcze pamięta?), a lody „vanilie z sosom jagoda” okazują się być śmie-tankowymi w polewie truskawkowej. Jedzących atakują serbskie muchy. Nasze polskie tylko węszą, te zaś udają obojętność, by urżnąć znie-nacka. Nic jednak nie jest nam w stanie zakłócić wesołej podróży. Za oknem przemykają bułgar-skie miasteczka, Sofia, która z oddali wygląda jak Niemodlin, i jej obwodnica, zupełnie jak dro-ga Nysa – Kałków. Niczym okręt wśród delfinów mkniemy wśród stad szalonych motocyklistów, mijających nas to z prawej, to z lewej na jed-nym kole. Mają jeszcze fantazję, by pomachać. W końcu przed nami ogromna czerwona flaga z białym półksiężycem i gwiazdą oraz pierwszy minaret. Jesteśmy w Turcji!

20 polek dalej…Dalej jesteśmy w Turcji. Ten kraj się jakby nie kończy. Stambuł został daleko z tyłu, niczym ostatni przyczółek cywilizacji. Teraz tylko bez-drzewne wzgórza, suche, trawiaste stoki i ka-mieniste wąwozy. I przydrożne kramiki peł-ne cytrusów. Zatrzymujemy się przy jednym. Pierwszy klient za 1 lirę otrzymuje aż kilo brzo-skwiń. Drugi z kolejki już tylko trzy, a trzeci led-wie dwie sztuki za tę samą cenę. Najwyraźniej tu pojęcie „cena” to jakaś dziwaczna europej-ska fanaberia.

W końcu dojeżdżamy. Samsun – miasto wielko-ści Wrocławia. Jak okiem sięgnąć wzgórza po-kryte białymi domkami, palmy i nadmorskie pro-menady. Przy jednej z nich sala festiwalowa. To tu pokażemy światu, czyj folklor jest najpięk-niejszy. Najpierw jednak parada. Miasto przy-gotowało się do niej przepysznie. Wieczorem wszystkie 18 zespołów z 12 krajów w niekoń-czącym się korowodzie wędruje ulicami. Ekipy idąc tańczą, śpiewają, wymachują flagami. Nie-policzalne tłumy gapiów, zewsząd flesze, okrzy-

ki, brawa, jakieś piszczałki i trąby, przy których bledną wuwuzele. Turcy to nie jest cichy naród, o nie… Raz po raz ktoś wyskakuje z tłumu i z okrzykiem „We love Polonia!” skacze wokół. Zu-pełnie niewytłumaczalne dowody sympatii. Chy-ba zapomnieli, że Sobieski był Polakiem.

Od tej pory dzień wypełniają nam treningi, wy-stępy turniejowe i tzw. performance’y. Obwo-żą nas po różnych częściach miasta i każą tań-czyć na placach, skwerkach, promenadach czy plaży, a zaraz wokół zbiera się tłum sympatycz-nych tureckich gapiów. Robią zdjęcia, klaszczą i podśpiewują z chórem, a nawet żądają, by im tłumaczyć słowa piosenek. Jest pięknie, gdy taki jeden z drugim Turek odchodzi, mrucząc pod nosem „Pyk, pyk, pyk z fajeczki, duś, duś, duś gołąbeczki…”.

WystępTen sam los spotyka i inne startujące ekipy. 9 dni tańców pod odkrytym niebem w najpiękniej-szych zakątkach miasta. Oczywiście wieczora-mi, bo w południe żar z nieba nie daje żyć. Po-łudnie najlepiej przetrwać nad morzem lub w hotelu, by mieć siłę na wieczorne garden par-ty. Garden party to nieformalne, conocne na-siadówki śpiewacko-degustacyjne na pobliskim skwerku. Co rusz przerywane to dzikim tańcem Macedończyków, to ślubem Cypryjczyków, to spontanicznym koncertem naszej kapeli, któ-ra chwyta za klarnety i ukazuje piękno zaklę-te w polskich przyśpiewkach. Turczynki porzu-cają rozmowy i zaczynają taniec przyodziane w

naprędce sklecone naszyjniki z precli. Jest cał-kiem jak na Haiti. I tak do rana.

Nieuchronnie zbliża się czas decydujących rozstrzygnięć – dzień finału festiwalowego. Na pełnej sali ustrojonej w biało-czerwone baloni-ki (tak, to też tureckie barwy) zasiada dostojne jury złożone z przedstawicieli poszczególnych ekip. Reprezentacje muszą się zmieścić w cza-sie 9-12 minut. Wszystko co krótsze lub dłuż-sze daje punkty karne. Każde potknięcie – mi-nus. Wykorzystanie elementów nie ze swego folkloru – minus. Brak kapeli – minus. Kryteria ostre, ale to przecież jeden z dwu największych festiwali folklorystycznych. Po drugie kryteria sprawiedliwe, bo takie same dla wszystkich.

Startujemy polonezem. Pary tańczą dostojnie, w kontuszach (panowie), w długich spódnicach i płaszczach (panie). Zupełnie jak w „Panu Ta-deuszu”. Nie ma czasu na wysłuchiwanie braw, trzeba pędzić do przebieralni. W tym czasie już ze swą nieśmiertelną fajką wychodzi na parkiet Marian Kowalski i brawurowo odśpiewuje „Sta-rzyka”. Błyskawicznie Turcy podłapują rytm i klaszczą do taktu. No tak, przecież na perfor-mance’ach uczyliśmy ich tego! Z kuluarów wy-biegają już przebrani tancerze i ruszają do tro-jaka. Dziewczyny zalotnie machają spódnica-mi, chłopcy przypuszczają taneczne ataki, w środku uwija się z miotłą Robert Woźniak. Tro-jak także wzbudza ogromne brawa, bo i ładny, i czytelny dla widzów z każdej kultury świata.Jeszcze tylko ukłony i można uspokajać skoła-

tane serca. Rzut oka na zegarek: 11 minut i 50 sekund. Idealnie!Popisy trwają przez wiele godzin, ale my już to mamy za sobą. Emocje wciąż trzymają, bo występ na takim festiwalu to nie lada przeży-cie. Ogromna dawka podniecenia. Co jak co, ale tańce ludowe i adrenalina? Nigdy bym nie przypuszczał...Teraz już tylko obrady, gratulacje, przemowy, serdeczności i ogłoszenie wyników. Wygry-wa… Rosja, druga jest Osetia Północna, na trzecim miejscu Macedonia (kolejnych miejsc nie ogłoszono). Strzelają gejzery konfetti, ka-merzyści depczą sobie po nogach, zwycięzcy krzyczą z radości.

Nasz juror Elżbieta Korycińska mówi:- Najwyżej punktowałam Macedonię, potem Osetię, na trzecim miejscu Gruzję. Rosja nie prezentowała żadnego folkloru tylko klasykę, w której miała bardzo dużo błędów technicznych. Pokazała głównie podstawowe figury klasycz-ne z baletu, co z muzyką i w szybkim tempie dało dobre wrażenie. Występ konkursowy był dużo gorszy niż wszystkie wcześniejsze. Bez zgrania, bez kapeli, choć był to wymóg regula-minowy, jedynie z muzyką z płyty. Dlatego nie mogłam przyznać im zwycięstwa.

Tak czy inaczej to pierwsze miejsce Rosja otrzymała. Nam pozostało coś nie mniej przy-jemnego – cała głowa nowych doznań i wspa-niałych wspomnień. Z całą pewnością folklor w narodzie nie ginie. W każdym razie tureckim.

foto: Konrad Szcześniak

Konrad Szcześniak

foto: Konrad Szcześniak

Page 9: INFERIA 11