20

Jak zmieniałam zdanie

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Zadie Smith: Jak zmieniałam zdanie

Citation preview

Page 1: Jak zmieniałam zdanie
Page 2: Jak zmieniałam zdanie
Page 3: Jak zmieniałam zdanie

przekład

Agnieszka Pokojska

Wydawnictwo Znak

Kraków 2010

Page 4: Jak zmieniałam zdanie
Page 5: Jak zmieniałam zdanie

267

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

13

Dziesięć notatek z weekendu oscarowego

1

Hollywood to bezguście. Każdy Anglik to wie. Wie to tak samo, jak wie, że Niemcy nie mają poczucia humoru, jak wie, że Włosi „są w tym dobrzy”, jeśli słowo „to” obejmuje jedzenie, małżeń-stwo, pogodę i krajobraz, a wyklucza gospodarność, pracowitość, Boga i prowadzenie samochodu. Malowane przez Davida Hoc-kneya akwamarynowe baseny Los Angeles przyjmują właściwą Anglikom postawę wobec LA: czułą pogardę wobec tego, co błysz-czy. Oto la la land, kraina frywolności. Czerwone dywany, podob-ni bogom aktorzy w „Valhalla”, gdzie obowiązuje wstęp za zapro-szeniami, przyjęcia przekraczające ludzką wyobraźnię, klejnoty w niewyobrażalnych cenach. Podczas weekendu wręczania Osca-rów dziennikarze automatycznie odkurzają te odwieczne pojęcia, doniesienia w gazetach nie różnią się niczym od fantastycznych opowieści taksówkarza, którzy przywozi cię z lotniska.

To dziwnie przytłaczające, wybrać się w podróż do miejsca, które inni ludzie tak szczegółowo sobie wyobrazili. Wiozę w po-krowcu ucieleśnienie czyjegoś hollywoodzkiego marzenia, bo po-pełniłam ten błąd, że powiedziałam krawcowym na Bond Street, że wybieram się jako dziennikarka na galę rozdania Oscarów. To czerwona suknia odkrywająca jedno ramię, z wielką kokardą na biodrze; ma turniurę i tren. To suknia, która nie rozumie Hol-lywood, jego skomplikowanych hierarchii władzy i prezentacji,

Page 6: Jak zmieniałam zdanie

268

JAK

ZMIE

NIAŁ

AM Z

DANI

E

rozważnie prowadzonej polityki i nienagannych manier, czasami sprawiających wrażenie sztuki tak misternej jak to, czym szczy-ciła się osiemnastowieczna Francja. Przed startem samolotu kre-acja spotkała się z uznaniem stewarda – delikatnie przewiesił so-bie pokrowiec przez ramię („Po samej wadze czuję – jest boska”), a potem z uszanowaniem umieścił go na wieszaku w małej sza-fi e, na którą suknia była o półtorej stopy za długa.

2

Żart rysunkowy w „New Yorkerze”: zachwycony mężczyzna w kąpieli oznajmia: „Pora Oscarów – no normalnie czuć w po-wietrzu elektryczność!”. Jego żona tymczasem prasuje w kuch-ni, otoczona kotami. Lądując w Hollywood, zastaje się dziwny odwrotnie proporcjonalny stosunek bezpośredniego zaangażo-wania w galę do wyczekiwania na nią: im mniej ktoś ma wspól-nego z Oscarami, tym bardziej jest podekscytowany. Nominowa-ni do Oscara reżyserzy wzdychają i mówią tęsknie, że o niebo woleliby w tym czasie iść na mecz. Chłopcy, którzy parkują sa-mochody gości, zakładają się, kto dostanie nagrodę w kategorii najlepszy aktor. W taksówce wiozącej mnie do hotelu kierowca mówi tak: „Musi pani zrozumieć: jak sobie człowiek wyobrazi, że wszyscy wokół mają ten sam cel, jedną wspólną wizję, to po-wstaje wspólna duchowość. Piękna sprawa!”. Mój kierowca, jak wielu w Hollywood, jest scenarzystą. Ma teraz na warsztacie dwa scenariusze. Pierwszy opisuje jako „strzelankę dla pokole-nia Xboksów”. Drugi opowiada o hipotetycznym spotkaniu ko-mika Harpo Marksa i milionera Armanda Hammera. Autor po-grzebał w źródłach i może dowieść, że obaj byli w Hamburgu we wrześniu 1933 roku.

„A pani tu służbowo?” No cóż, dostałam zlecenie napisania tego tekstu i prowadzone są rozmowy, bardzo wstępne, o scena-riuszu na podstawie jednej z moich książek. Zostaje to z miejsca zlekceważone, i słusznie – artykuł jeszcze nie powstał, fi lm nie

Page 7: Jak zmieniałam zdanie

269

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

został nakręcony. To nie jest praca. Mój kierowca potrafi mówić z autentyczną litością o najsłynniejszych aktorach Hollywood tylko dlatego, że w tym roku nie wszedł jeszcze na ekrany fi lm z ich udziałem. Sukces to sukces, nie da się go pomylić z niczym innym. To miasto jest większe niż jakikolwiek człowiek, nawet największa supergwiazda, i z tego względu jest dokładnym prze-ciwieństwem bezguścia.

3

Piątkowe popołudnie w hotelu Mondrian na bulwarze Zacho-dzącego Słońca. Mondrian to spełnienie fantazji o hollywoodz-kim hotelu, czego dowodzi fakt, że mało kto z branży decyduje się tu zatrzymać. Drzwi wejściowe oblegają fotografowie; basen otacza bugenwilla i blond piękności; tuż pod moim pokojem znaj-duje się wysokościowy sky bar, z którego widać całe Hollywood – didżej o szóstej rozkręca imprezę, która trwa do trzeciej rano. Puszcza gangsta rap dla gości, z których większość jest biała, a w „alfonsach” widzi modelowy wzór obrotności w biznesie. Po-koje są utrzymane w bieli; białe jest każde prześcieradło, krzesło, stół i poszewka, każdy wazon, każdy kwiat w każdym wazonie. Aktorzy krzywią się z niesmakiem na wzmiankę o Mondrianie: „Jest trochę… p r z e g i ę t y”.

Hollywood składa się z wielu warstw. Przy basenie siedzą go-rące dziewczyny w bikini i ich umięśnieni faceci, zamawiają kok-tajle po dwadzieścia dolarów i maki sushi z homarem i patrzą, jak senna woda w hockneyowskim basenie pluska o brzegi wyłożo-ne terakotowymi płytkami. Nikt nie pływa. Młoda czarna para w ciuchach od Versacego, które wydają im się właściwe na tę oka-zję, pozuje na leżaku i prosi kelnerkę, żeby zrobiła im zdjęcie, do-wód na to, że zasmakowali życia jak marzenie. Powtarza to się podczas tego popołudnia kilka razy, fotografują się Włosi, Angli-cy, Australijczycy. Wszyscy mówią głośno o Oscarach. To jedyny temat rozmów w mieście. Gorące dziewczyny patrzą na zegarki

Page 8: Jak zmieniałam zdanie

270

JAK

ZMIE

NIAŁ

AM Z

DANI

E

i obracają się na brzuchy. Stwarzają nad tym basenem holly-woodzką atmosferę zmysłowości, ale w istotnym sensie różnią się od aktorek. Są doskonałe – aktorki nie. Aktorki są zbyt niskie; mają niesymetryczne twarze, krzywe nosy. Aktorki są czarują-ce. Nie są spalone na mahoń; nie noszą sarongów z logo Guccie-go. Mają prawdziwe piersi albo też robota chirurga odznacza się wybitną subtelnością. Między tymi dziewczynami, które pragną zostać aktorkami, a tym, czym naprawdę jest aktorka odnoszą-ca sukcesy w Hollywood, jest pewna przygnębiająca nieciągłość. To niewiarygodnie dziwne uczucie, siedzieć nad bajecznym ba-senem w bajecznym hotelu w Los Angeles i zdać sobie sprawę z tego, że w hollywoodzkim znaczeniu tego pojęcia ludzie, któ-rych tu się spotyka, to nędzarze.

4

Piątkowy wieczór to pora prywatnej imprezy na wzgórzach. Dom jest w stylu preriowym Franka Lloyda Wrighta – niski, szeroki i rozbudowany ze smakiem. Przy końcu długiego trawnika znaj-duje się słabo oświetlony basen, cienki prostokąt wycięty z jedno-licie białego kamienia. Nad wodą unosi się para. Liczne drzwi łą-czące pomieszczenia są pootwierane na oścież: można stanąć koło łazienki i mając cały dom na przestrzał, widzieć ogród oddalony o dwieście stóp. Świeżo ścięte purpurowe maki stoją w prostych kamiennych wazonach. Na ścianach Saul Stein berg. Wszystkim jest zimno – noc jest chłodna nawet jak na pustynię. Ludzie gro-madzą się pod lampami grzewczymi i siadają po czworo na każ-dej ławce, żeby się ogrzać. Trudno jest ciągle trwać w podziwie; w końcu to są ludzie, a na przyjęciu dla celebrytów, na którym nie ma dziennikarzy, aspekt gwiazdorstwa niknie, ponieważ nie ma z czym kontrastować. Kiedy mija pierwszy szok zobaczenia ich w normalnych ludzkich wymiarach, a także tego wszystkie-go, co maskuje Photoshop – niskiego wzrostu, zmarszczek, lekko rozmazanej maskary – zostaje wrażenie czegoś w rodzaju złotego

Page 9: Jak zmieniałam zdanie

271

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

wesela, na którym nikt nie umie wskazać szczęśliwych jubilatów. Młodzi aktorzy się wygłupiają, drażnią się ze starszymi, grożą, że zaczną grać na fortepianie. Starszyzna wita się z pełną szacun-ku ofi cjalnością, wymieniając wzajemnie swoje dokonania, oma-wiając przyszłe projekty. Nominowani są na tym etapie zapra-wionymi w boju towarzyszami broni – od stycznia zaliczyli już pół tuzina ceremonii wręczania nagród. Goście piją mało i jedzą jeszcze mniej. Gra muzyka i gwiazdeczka o sławie niegrzeczne-go dziecka próbuje zachęcić towarzystwo do tańca, ale nie znaj-duje chętnych. Atmosfera jest tak ugrzeczniona, że prawie moż-na się udusić. Pod dwoma względami przypomina mi to imprezę w mieście uniwersyteckim. Po pierwsze, jest całkowicie autore-ferencyjna. W Hollywood tak mówi się o Hollywood, jak na Har-vardzie mówi się o Harvardzie. Po drugie, panuje wielki strach przed śmiesznością. Wszyscy starają się nie powiedzieć niczego, przez co wyszliby na niemądrych. Ten strach przejawia się w dzi-wacznym impulsie opowiadania tego, co się właśnie dzieje, i tym samym ustalania wspólnej interpretacji znaczenia. Na żarty nie reaguje się śmiechem, tylko stwierdzeniem: „To śmieszne. Na-prawdę zabawne”. Ciekawe, czy pikantne anegdoty neutralizuje się słowami: „To urocze. Ona jest t a k a urocza”. Ludzie są mili, uprzejmi, ale nigdy frywolni. Joan Didion, wyznawczyni Zachod-niego Wybrzeża, lecz sceptyczka w odniesieniu do Hollywood, ma w kwestii takich zachowań ostatnie słowo: „Flirt między męż-czyznami a kobietami, podobnie jak drinki po kolacji, pozostaje w dużej mierze luksusem, na który pozwolić sobie mogą aktorzy charakterystyczni z Nowego Jorku, jednorazowi scenarzyści (…) i inni, którzy nie rozumieją miejscowej scenografi i”.

5

Koło pierwszej w nocy młodzi kelnerzy, którzy przez cały wieczór zachowywali dyskrecję, zaczynają podchody: „Chciałem tylko po-wiedzieć, że naprawdę pana podziwiam. Moim zdaniem jest pan

Page 10: Jak zmieniałam zdanie

272

JAK

ZMIE

NIAŁ

AM Z

DANI

E

niesamowity. Powodzenia w niedzielę!”. Aktorzy zaskoczeni w po-łowie rozmowy o rodzinach, psach, książce, którą ostatnio czytali, dobrej restauracji w Nowym Jorku, muszą teraz znów wkładać maski i stać się tymi, za których uważają ich kelnerzy. W większo-ści robią dobrą minę do złej gry. W obliczu tak przytłaczającego bo-gactwa wyboru każdy kelner upatrzył sobie własnego wirtualne-go przyjaciela – wyjątkowego aktora, przez którego płakał w kinie, piosenkarkę, której piosenki puszcza sobie po pracy.

Na zewnątrz pojawili się paparazzi. Nie muszą nikogo gonić – nie ma dokąd uciekać. Jest środek nocy na ciemnym zboczu wzgó-rza. „A co by było – pyta z żalem w głosie młody reżyser – gdyby jakiś aktor po prostu stał tak przez całą noc? Dał się sfotografo-wać z każdej strony, nago, opowiedział im wszystko, co chcieliby wiedzieć. Czy to by im wystarczyło? Czy wtedy daliby spokój?” To długi proces; tłoczenie się pod lampami grzewczymi, czekanie na samochody. Sami aktorzy nie robią problemu ani z konieczności czekania, ani z fotografów czających się na zewnątrz; ich szoferzy są za to podenerwowani i defensywni, projektują na swoich pod-opiecznych pragnienia, których ci raczej nie żywią: „Mam usunąć panu z drogi tego kolesia? Mam kazać mu spadać?”. Aktorka za-nurza się w tłum i po chwili wraca. „Nie poznają mnie – przyty-łam do roli, a teraz mnie nie poznają. Jestem teraz na ostrej die-cie. Już osiem dni”. Na co pada odpowiedź: „Ja też! Skończyłam właśnie piąty dzień. Jest c u d o w n i e, prawda?”.

6

Kilkoro nominowanych udaje się do Canter’s, dużej żydowskiej knajpy, gdzie można dostać o drugiej w nocy dobry rosół. Zama-wiam porcję takiego rosołu i dostaję talerz, w którym pływa kul-ka z macy wielkości mojej pięści. Nominowani zamawiają ka-napki z wołowiną i korniszony; piją piwo i przekomarzają się z grupką nastolatek siedzących za nimi. Rozmawiają o dalekim pokrewieństwie jednego z nich z poetą Wordsworthem, o Holly-

Page 11: Jak zmieniałam zdanie

273

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

wood, o cenach domów na Brooklynie i o tym, kto ma na talerzu największą frytkę. Jak wyjaśnić fakt, że te same dzieciaki, które w niedzielę będą się darły do ochrypnięcia na trybunach pod Ko-dak Theater, teraz, o drugiej w nocy w knajpie Canter’s, siedzą zupełnie spokojnie, podczas gdy przy stoliku obok kilkoro akto-rów światowej sławy je frytki domowej roboty?

7

W porannym programie telewizyjnym niektóre z poznanych przeze mnie zeszłego wieczoru istot ludzkich ładna dziewczyna z mikrofonem opisuje w kategoriach olimpijskich. Opisy są tak obsesyjnie szczegółowe, że aż alienujące: drobiazgowo wymie-nia się to, co mogą na siebie włożyć, jeść i pić w najbliższą nie-dzielę, i rozwodzi nad tym, aż ślinka cieknie; jak dbają o kon-dycję, o czym myślą, z kim się całują, jak mówią, gdzie chodzą. Odpowiedzi na te pytania są różne, ale wszystkie podlegają nad-rzędnej prawdzie: oni są inni niż my. W stosunku do nich jedy-ną właściwą postawą jest pełen niezrozumienia trwożny podziw. Nie można sobie wyobrazić ich świata, ich życia.

Wynoszę laptop nad wodę, żeby tam popracować. Jedna go-rąca dziewczyna głośno mówi do innej gorącej dziewczyny, że „Brokeback jest zajebisty”, z czym zgadza się całe miasto, ale nic z tego nie wynika. Hollywood nic nie obchodzi to, że Brokeback, Capote i Wpadka są zajebiste: te fi lmy to produkcje prywatne. Mój hotelowy basen, jak zresztą każdy basen w LA, teraz bardziej niż kiedykolwiek oblegają podekscytowani młodzi pisarze z lap-topami, którym tegoroczna fala „niezależnych” dodała otuchy. Nadszedł czas, żeby opowiedzieć światu, jak Harpo Marx spot-kał się z Armandem Hammerem. Na wzgórzach panuje nastrój mniej radosny. W całym mieście rozwieszone są olbrzymie pla-katy reklamujące nową komedię romantyczną Paramount, Mi-łość na zamówienie. Właśnie takie fi lmy, aktorsko słabe, fi nan-sowane przez wielkie wytwórnie, stanowią problem. Te plakaty

Page 12: Jak zmieniałam zdanie

274

JAK

ZMIE

NIAŁ

AM Z

DANI

E

pokazujące wystylizowane gwiazdy z olśniewającym uśmiechem powiewają nad autostradą niczym chorągwie króla, który został zdetronizowany, przynajmniej na ten jeden weekend.

8

Brunch z nominowanymi scenarzystami. Jak każdy, mam swo-ją fantazję hollywoodzką i to jest właśnie ona: willa w stylu hi-szpańskim z lat dwudziestych, z fontanną wyłożoną oryginalny-mi meksykańskimi czerwono-niebieskimi płytkami, z salonem, w którym kiedyś mógł siedzieć Jimmy Stewart. Dom sąsiaduje z polem golfowym; raz na kilka lat piłeczka wybija szybę w ok-nie. Pogoda jest cudna; jajka z bekonem i omlety podane zostają na podwórzu. Siedzenie w towarzystwie scenarzystów, a nie ak-torów, jest jak siedzenie w teatrze na parterze zamiast w loży – można mówić swobodnie, bez obaw. To nie jest ich całe życie, tylko epizod. Podkreślają, że zatrzymali mieszkania na Man-hattanie. Czasami spotyka się żyjących w ułudzie scenarzystów hollywoodzkich przekonanych, że bez takich ludzi jak oni nie byłoby przemysłu fi lmowego. W sensie faktycznym jest to oczy-wiście prawda – ale iluzją jest wyciąganie z tego realnych wnio-sków. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, scenariusz napisze piętnaście osób i producent albo milion małp z maszyną do pisania. Więk-szość scenarzystów to rozumie i do swoich hollywoodzkich epi-zodów podchodzi z dystansem. Mają oni w zanadrzu pełno prze-stróg i mrożących krew w żyłach opowieści. „Jak tylko skończysz pierwszą wersję, nie tykaj tekstu – chyba że chcesz, żeby złamali ci serce”. Albo: „Wypoleruj tekst, ale na tym skończ. Jeśli to cię wciągnie zbyt głęboko, nigdy nie napiszesz kolejnej powie-ści”. Jeden ze scenarzystów kiwa głową i uśmiecha się zachęca-jąco, kiedy rozmowa schodzi na kwestie strukturalne. „Wszyst-ko pięknie, ale jak tylko dorwie się do tego aktor, wyjdzie z tego gówno”. Hollywoodzkie doświadczenie ma dla scenarzystów po-smak przyjemnie kampowy – nie doznają go wystawieni na wi-

Page 13: Jak zmieniałam zdanie

275

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

dok publiczny aktorzy, którzy muszą żyć na co dzień z narzuca-nymi im fantazjami. „Ważę się cztery razy dziennie!” – piszczy jeden z mężczyzn, śmiejąc się przy tym. Towarzystwo przy sto-liku chce wiedzieć, czy kiedykolwiek się okazało, że pod koniec dnia waga wskazywała inną wartość niż na początku.

„O, nieraz!”

9

Nadchodzi poranek dnia wręczenia Oscarów i nie sposób nie pod-dać się jego ekscytacji. Przychodzi człowiek, który ma mnie uma-lować. Oto jego ocena mojej sukni: „Gdyby miała pani odbierać nagrodę dla królowej Hollywood wszech czasów za całokształt dokonań, byłaby pani przesadnie wystrojona”. Na jej miejsce pojawia się sukienka koktajlowa. O czwartej po południu wsia-dam w samochód i wstępuję po drodze po dwóch pisarzy pracu-jących nad scenariuszem fi lmu, który ma szansę załapać się na produkcję. Jedziemy na wydawaną przez „Vanity Fair” kolację w Morton’s, gdzie mamy oglądać ceremonię na dużych ekranach, zjeść świetnego tuńczyka, a potem czekać, aż wszyscy opuszczą Kodak Theater i do nas dołączą. Ceremonia wręczenia Oscarów najbardziej przypomina Boże Narodzenie pod względem rozcza-rowanych nadziei. Wszyscy byli wcześniej tacy podekscytowani; teraz są przygaszeni i przygasają coraz bardziej, w miarę jak na-grody zostają wręczane i potencjalna sieć alternatywnych przy-szłości coraz bardziej się kurczy, aż wreszcie zebrani dzielą się na tych, którzy wygrali, i całą resztę, która nie wygrała. Od każ-dego stolika dochodzi chóralne „Ach, to p r z e z a b a w n e”, kie-dy gospodarz wieczoru rzuca przygotowane żarty, lecz mało kto się śmieje i wszyscy się spinają na padające co jakiś czas przyty-ki do konkretnych osób, wytwórni czy Hollywood w ogóle. Kie-dy jest po wszystkim, ludzie wyglądają, jakby im ulżyło. Wszyscy zgadzają się co do tego, że nie było tak źle, jak mogło być. Jakaś dziewczyna przez całą ceremonię wysyła esemesy.

Page 14: Jak zmieniałam zdanie

276

JAK

ZMIE

NIAŁ

AM Z

DANI

E

Nadchodzi moment, kiedy się zjawiają. Nas prosi się o zwol-nienie stolików i przejście dalej, gdzie, jak się okazuje, restau-racja została magicznie rozbudowana poprzez dodanie plandeki tworzącej olbrzymi namiot. Przy wejściu do namiotu ta sama co rano dziewczyna z mikrofonem przeprowadza wywiady z nad-chodzącymi gwiazdami. Jej metoda to skrajna naiwność: „Co tam się d z i e j e?” pyta każdego, choć jest równie znana jak wie-lu z tych, którzy są w środku, a zresztą wkrótce do nich dołą-czy. „Może nam pan c h o c i a ż w d w ó c h s ł o w a c h powie-dzieć, co się robi na takim przyjęciu?” Większość zaproszonych nie wie, jak odpowiedzieć na to pytanie. Pewna gwiazda fi lmu akcji zastanawia się chwilę, po czym uszczęśliwia dziennikarkę odpowiedzią: „To jak w Vegas: to, co tam się dzieje, nie wycho-dzi na zewnątrz”. Ale „tam” odbywa się tylko przyjemne, choć spokojne cocktail party z dużą ilością darmowych drinków i wy-muszonych rozmów, i toi-toiów. Gdzie się obejrzeć, ludzie sta-rają się o to, by ich przedstawić innym, i cieszą się, kiedy to się udaje. Są to jednak smętne zwycięstwa. Na normalnej imprezie poznajemy ludzi z nadzieją, że jeszcze kiedyś ich zobaczymy, że się z nimi zaprzyjaźnimy, może nawet nawiążemy romans. Po-znawanie „gwiazd” bardziej przypomina zbieranie odznak po to, żeby je potem pokazywać znajomym. Cała noc zbierania ta-kich odznak działa demoralizująco. Zaczyna się rozumieć spoty-kanych w Hollywood rozeźlonych ludzi, którzy czy to z wyboru, czy z konieczności regularnie przypuszczają takie jednokierun-kowe ofensywy uroku osobistego, ludzi nawiązujących rozmo-wy z innymi, których świat jednak uważa za coś więcej niż ludzi. Są jednak i tacy, którzy wyglądają, jakby im to sprawiało przy-jemność; krążą oni pracowicie po sali, żeby zebrać wszystkie od-znaki, i nie mają czasu na zbyciu. Na tym przyjęciu bardzo niski mężczyzna, który najpierw rozmawiał z pewną gwiazdą, a potem wskutek ledwo zauważalnego przesunięcia w kręgu znalazł się w moim towarzystwie, bez ogródek poprosił mnie o zwolnienie z niesatysfakcjonującej go sytuacji: „Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, że pójdę pogadać z kimś innym?”.

Page 15: Jak zmieniałam zdanie

277

DZIE

SIĘĆ

NOT

ATEK

Z W

EEKE

NDU

OSCA

ROW

EGO

To ciekawa impreza, wszyscy są piękni, z wyjątkiem starych mężczyzn, którzy są wpływowi. Ludzie wreszcie piją i sala jest pełna niedyskretnych rozmów, z których wiele dotyczy tego, gdzie kto planuje iść później. Czy dołączysz do raperów z war-tymi trzydzieści tysięcy dolarów aparatami na zębach i najnow-szym gadżetem – złotą statuetką w ręku? Czy może do Francu-zów, którzy trzymają nad głowami pluszowe pingwiny? Oddani kolekcjonerzy odznak podążają za szeptem nadziei na zaprosze-nie na imprezę na wzgórzach Hollywood, podwiezienie czyimś samochodem, bez planu, jak wrócą potem do domów.

Pod Morton’s, czekając na samochód, który ma mnie odwieźć do hotelu, poznaję starego aktora, ulubieńca świętej pamięci Joh-na Cassavetesa. Pali cygaro i opowiada mi o swojej sytuacji. „Wy-brał mnie, rozumie pani? – mówi o Cassavetesie. – Mnie. A być wy-branym przez niego to było coś, niech mi pani wierzy”. Jest pełen łagodnego smutku, oczy ma załzawione i piękne. „To miasto do-brze mnie potraktowało. Nigdy nie byłem gwiazdą, nikt nie wie, jak się nazywam, ale zawsze miałem pracę, a teraz dostałem eme-ryturę. Gram starego dziadka w każdym fi lmie, jaki pani widziała. Kręcę dziewięć, dziesięć fi lmów rocznie”. Uśmiechnął się radośnie. Staliśmy razem na podjeździe z wieloma ludźmi, którzy byli mniej radośni: przegranymi nominowanymi, przebrzmiałymi wczoraj-szymi nowinami, gwiazdami telewizyjnymi, głodnymi modelkami i ludźmi tak sławnymi, że nie mogli przejść paru kroków do samo-chodu bez wszczynania zamieszek. Ze wszystkich fantazji i ma-rzeń związanych z Hollywood wydało mi się dziwne, że nikomu nie przyszło na myśl wymarzyć sobie taką karierę, jak opisana wyżej.

10

Następnego dnia obudziłam się o ósmej. W imię dziennikarskiej rzetelności przez godzinę oglądałam w telewizji fantastyczny program o Oscarach, w żaden sposób nieopisujący wieczoru, któ-ry przeżyłam. Wróciłam do łóżka i obudziłam się o jedenastej.

Page 16: Jak zmieniałam zdanie

Wymeldowałam się i zawlokłam swojego kaca i laptopa nad ba-sen. Było pusto. Zamówiłam quesadillę, ale działająca jeszcze wczoraj szybka obsługa zniknęła bez śladu. Pół godziny trzeba było czekać na sos tabasco. A później zaczęło padać, najpierw lekko, potem dramatycznie. Przeniosłam się pod przeszklo-ny dach i pomyślałam o leżącej nieopodal San Fernando Valley, amerykańskim zagłębiu fi lmów porno – przemyśle fantazji jesz-cze większym i jeszcze bardziej dochodowym niż Hollywood. Chłopcy basenowi składali obok mnie leżaki. Deszcz bębnił po powierzchni basenu i sprawiał, że woda się przelewała, mocząc stopy kelnerek, które sprzątały ze stolików.

Zebrałam swoje rzeczy i wyszłam przed hotel, żeby zaczekać na taksówkę. Do środka wbiegło troje nowojorskich hipsterów z płaszczami na głowach. Jeden z nich narzekał: „Przecież tu nie powinno p a d a ć!”. Marzenie trzyma się mocno, nawet kie-dy rzeczywistość daje się we znaki. Popatrzyłam w prawo i po raz pierwszy w ten weekend zobaczyłam kogoś znajomego: Breta Eastona Ellisa. Zapytał, co robię w LA, i mu powiedziałam. Za-pytałam, co on tu robi, a on popatrzył na mnie z jakimś rozanie-lonym szaleństwem, jak gdyby sam nie do końca wierzył w to, co miał zaraz powiedzieć: „Przeprowadzam się tu z powrotem!”. Chciałam się z nim podzielić żartem powieściopisarza: jak by to było, gdybyś dostał zlecenie napisania o Oscarach i nie wymie-nił z nazwiska ani jednego aktora? W ramach strategii demisty-fi kacyjnej, rozumiesz? Co ty na to? Ale Bret musiał już wsiąść do samochodu. Zresztą dla niego to żadna nowość: w swojej po-wieści Glamorama wypróbował inną strategię demistyfi kacyjną, wymieniając z pięćdziesiąt gwiazd na pierwszych pięciu stronach. Fantazji sławy nie da jednak rady obalić niczyje pióro. To będzie musiał być wysiłek zbiorowy; będziemy się musieli razem obu-dzić z tego snu. Będzie uroczo.

Page 17: Jak zmieniałam zdanie

371

Spis treści

Wstęp  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9

CZYTANIE

11. Co znaczy słowo soulful? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1312. E.M. Forster, menedżer średniego szczebla . . . . . . . . . . 2713. Miasteczko Middlemarch i my wszyscy  . . . . . . . . . . . . . 4414. Ponowne czytanie Barthes’a i Nabokowa  . . . . . . . . . . . 6015. F. Kafka, everyman  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8016. Dwie drogi dla powieści . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 97

BYCIE

17. Sztuczki warsztatowe (przekład Sergiusz Kowalski)  . . 12918. Tydzień w Liberii  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14219. Mówienie językami  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 169

PATRZENIE

10. Hepburn i Garbo  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19311. Uwagi o Bellissimie Viscontiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21112. W multipleksie: 2006 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 22713. Dziesięć notatek z weekendu oscarowego  . . . . . . . . . . . 267

SPIS

TRE

ŚCI

Page 18: Jak zmieniałam zdanie

CZUCIE

14. Rodzinne święta u Smithów  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28115. Przypadkowy bohater  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28816. Śmiech z offu  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 296

PAMIĘTANIE

17. Brief Interviews with Hideous Men: trudne dary Davida Fostera Wallace’a . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 317

Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 369

Page 19: Jak zmieniałam zdanie
Page 20: Jak zmieniałam zdanie