16
„Przy Marcince Arnold Schwarzenegger wygląda jak Mały Książę”. „The New York Times Book Review” RICHARD MARCINKO JOHN WEISMAN KOMANDOS Twórca legendarnego SEAL Team Six komandor Dick Marcinko to prawdziwy wojownik, który nie bał si ę nikogo! Gdy pokazał wady systemu bezpieczeństwa USA, naraził się odpowiedzialnym za to politykom. Z pewnością ma wady, jak każdy człowiek, ale jego podwładni, z którymi działałem, poszliby za nim w ogień!” SŁAWOMIR PETELICKI, generał GROM-u genera ł S Ł AWOMIR PETELICKI poleca

Komandos

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Richard Marcinko, John Weisman: Komandos

Citation preview

Cena detal. 39,90 zł

„Przy Marcince Arnold Schwarzenegger wygląda jak Mały Książę”. „The New York Times Book Review”

RICHARD

MARCINKOJOHN WEISMAN

KOMANDOSM

ARCINKO

RICHARD MARCINKO,KONTROWERSYJNY TWÓRCA SEAL TEAM SIX, POGROMCÓW BIN LADENA,

ZDRADZA KULISY SWOJEJ NIEZWYKŁEJ KARIERY W SŁUŻBACH SPECJALNYCH.

MIEJSCE: wyspa Vieques, Morze Karaibskie

ZADANIE: obezwładnić 40 uzbrojonych terrorystów, odbić zakładnika i odzyskać skradzioną broń jądrową

ODDZIAŁ: SEAL Team Six

DOWÓDCA: Richard Marcinko

Z RAPORTU MISJI: Podczas desantu nie otwiera się spadochron dowódcy. Zapasowy spadochron również nie zadziałał. Odległość od ziemi: 3500 metrów. Marcinko nie ma więcej zapasowych

spadochronów...

Tak rozpoczyna się książka jednego z najniezwyklejszych amerykańskich komandosów.

Richard Marcinko pisze tak, jak działa: od razu wciska gaz do dechy i nie zwalnia do ostatniej strony. Od opisu pierwszej misji SEAL Team Six, poprzez walkę z Wietkongiem i starcia z wa-szyngtońską administracją do kulisów tajnych operacji w najbardziej zapalnych punktach świata.

Kontrowersyjny i nieprzebierający w środkach Marcinko nie udaje, że wojna jest zabawą dla chłopców

z dobrego domu. Nie może taka być, bo po drugiej stronie są prawdziwi dranie.

„W Wietnamie to w boju dowiadywałem się, kto potrafi zabijać, a kto nie. Ale to było przed pięt-nastu laty, a spośród członków SEAL Team Six mniej niż połowa miała jakiekolwiek doświadczenie bojowe. Wobec tego był tylko jeden sposób, by się przekonać, kto pociągnie za spust, a kto zastygnie w bezruchu. Sposobem tym było zagranie tej akcji i sprawdzenie, kto wykonał zadanie, a kto nie. W końcu wojna to nie nintendo. Wojna to nie supertechnologia i zabawki dla dużych chłopców. Wojna to zabijanie”.

Komandos pokazuje, jak się tworzy najskuteczniejszy oddział sił specjalnych – elitę elit pokazaną w bestsellerowym Snajperze.

Legendarny dowódca oddziałów specjalnych, jeden z najwięk-szych twardzieli w dziejach Ameryki, doradca prezesów korpo-racji i autor książek ze szczytów listy bestsellerów„New York Timesa” – Richard Marcinko. Człowiek, który poświęcił życie marynarce wojennej, a swoje umiejętności potwierdził akcjami

w czasie wojny w Wietnamie.

To jemu powierzono zadanie stworzenia SEAL Team Six – drużyny najlepszych komandosów świata, która w 2011

zasłynęła operacją likwidacji Osamy Bin Ladena.

Richard Marcinko to postać kontrowersyjna – przez jednych uwielbiany, a przez innych znienawidzony. Odznaczony naj-ważniejszymi medalami i orderami za odwagę, a jednocześnie krytykowany za zbyt drastyczne metody. Oskarżany o oszustwa finansowe i zapraszany do szkolenia menedżerów Motoroli i General Motors. Choć nic nie wyszło z filmu o jego burzliwych losach (planował go producent Piratów z Karaibów Jerry Bruck-heimer), Marcinko pomagał jako konsultant na planie G.I. Jane

i serialu 24 godziny.

W postać Marcinki w grze komputerowej Rogue Warrior (zain-spirowanej Komandosem) wcielił się sam Mickey Rourke.

„Rozkazy, które przekazał mu szef operacji morskich Thomas Hayward w dniu, kiedy Marcinko objął dowództwo nad SEAL Team Six, były krótkie, niemal szorstkie. Usłyszał, że ma niecałe sześć miesięcy na do-prowadzenie nowej jednostki do stanu gotowości bojowej. Otrzymał roz-kaz wykonania zadania bez względu na koszty osobiste i zawodowe.

– Dick, nie nawal – tak powiedział Hayward.

By osiągnąć ten cel, Marcinko napisał na nowo całość zasad rządzą-cych działaniami niekonwencjonalnymi i przygotowującym do nich szkoleniem. Szedł na skróty, nadeptywał na odciski. Wyłudzał i podli-

zywał się. Groził, a czasem nawet terroryzował. [...]

Marcinko nigdy się niczego nie wypierał. Wkrótce po naszym spotka-niu zapytałem go, czy cała ta litania wykroczeń przeciwko systemowi,

o które oskarża go marynarka, to prawda.

– Absolutnie tak – powiedział. – Winny bez wątpienia. Winny tego, że ponad wszystkie inne wartości przedkładałem integralność oddziału. Winny tego, że swoich ludzi ceniłem wyżej niż biurokra-tyczne bzdety. Winny tego, że wydawałem tyle pieniędzy, ile tylko potrafiłem zdobyć, na jak najlepsze wyszkolenie moich ludzi. Winny tego, że szykowałem się do wojny zamiast do pokoju. Wszystkiego tego rzeczywiście jestem winny. Mea culpa, mea culpa, mea maxima

pier***ona culpa.

Historia Dicka Marcinki wciąga jak dobra powieść – ale to coś więcej. To skłaniająca do refleksji kronika amerykańskiego bohate-ra: żołnierza i jego dziedzictwa, wciąż żywego w ludziach, których

szkolił, którymi dowodził i dla których był inspiracją”.

Z Przedmowy Johna Weismana

ISBN 978-83-240-1673-0

W pisaniu wspomnień pomógł Marcince autor bestsellerowych thrillerów John Weisman, uznawany za mistrza w przedstawia-niu mrocznych sekretów CIA i służb specjalnych.

„Twórca legendarnego SEAL Team Six komandor Dick Marcinko to prawdziwy wojownik, który nie bał się nikogo!

Gdy pokazał wady systemu bezpieczeństwa USA, naraził się odpowiedzialnym za to politykom. Z pewnością ma wady, jak każdy człowiek, ale jego podwładni, z którymi działałem, poszliby za nim w ogień!”

SŁAWOMIR PETELICKI,generał GROM-u

genera ł SŁAWOMIR PETEL ICKI po leca

Marcinko_Komandos_obwoluta.indd 1 2012-01-20 11:58:56

01_Marcinko_01_23.indd 1401_Marcinko_01_23.indd 14 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

Richard Marcinko, John Weisman

KOMANDOS

tłumaczenie Michał Romanek

Kraków 2012

01_Marcinko_01_23.indd 301_Marcinko_01_23.indd 3 2012-01-18 12:09:472012-01-18 12:09:47

Książki z dobrej strony: www.znak.com.plSpołeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected] Wydanie I, Kraków 2012Druk: Drukarnia Abedik S.A., Poznań

Tytuł oryginałuRouge Warrior

Copyright © 1992 by Richard Marcinko

Copyright © for the translation by Michał Romanek 2012

Konsultacja merytorycznaMarcin Rakwww.specialforces-memorabilia.pl

Projekt okładkiMagda Kuc

Fotografi a na pierwszej stronie okładkiBart Sadowski/Vetta/Getty Images

Opieka redakcyjnaJulita CisowskaArtur Wiśniewski

AdiustacjaJulita Cisowska

KorektaBarbara Gąsiorowska

Opracowanie typografi czneIrena JagochaDaniel Malak

ŁamanieIrena Jagocha

ISBN 978-83-240-1673-0

01_Marcinko_01_23.indd 401_Marcinko_01_23.indd 4 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

Strzelcom – którzy byli i zawsze będą

01_Marcinko_01_23.indd 501_Marcinko_01_23.indd 5 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

01_Marcinko_01_23.indd 601_Marcinko_01_23.indd 6 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

W trosce o ochronę źródeł i metod sił specjalnych niektóre nazwiska, miejsca i ramy czasowe zostały zmienione. Zmodyfi kowano również szczegóły taktyczne oraz chronologię, by nie ujawniać technik stoso-wanych przez oddziały specjalne.

01_Marcinko_01_23.indd 701_Marcinko_01_23.indd 7 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A

ŚWIR

01_Marcinko_01_23.indd 1501_Marcinko_01_23.indd 15 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

17

Rozdział 1

S t y c z e ń 1 9 8 1

Ten pierwszy krok był ogromny – podeszwy moich butów od skarło-waciałej dżungli dzieliło prawie 6 kilometrów – ale nie miałem czasu, żeby o tym myśleć. Świeciło się zielone światło i jumpmaster pokazy-wał niezbyt wyraźnie w moim kierunku, więc posłałem mu uprzejmie buziaka i wstałem, żeby się poruszać – spacerkiem z głębi cuchnącej smarem rampy C-130, a potem nura w nocne niebo. Dokładnie tak, jak to robiłem już wcześniej ponad tysiąc razy.

Uderzył mnie lodowaty strumień zaśmigłowy znikającego nad gło-wą samolotu. Spojrzałem w dół. Nic. Prawie 6 kilometrów do ziemi – jeszcze za daleko, żebym cokolwiek mógł zobaczyć na dole, i za daleko, żeby ktokolwiek z dołu mógł usłyszeć samolot.

Rozejrzałem się wokół siebie: zero widoczności. Właściwie cze-go się spodziewałem? Że zobaczę swoich ludzi? To też oczywiście było niemożliwe – nie używaliśmy żadnych świateł, nie mieliśmy na sobie żadnych odblaskowych elementów, a cali byliśmy ubra-ni w ciemne kamufl aże w  tygrysie paski, niewidoczne w czerni

01_Marcinko_01_23.indd 1701_Marcinko_01_23.indd 17 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

CZĘŚĆ PIERWSZ A . ŚWIR

18

spowijającej nasz cel, wyspę Vieques na Morzu Karaibskim daleko w dole.

Zacisnąłem pięść i zgiąłem łokieć w geście milczącego triumfu. Do-bra jest! Pierwsze osiem sekund tej operacji minęło absolutnie perfek-cyjnie. Na razie byliśmy do przodu. Sprawdziłem wysokościomierz na nadgarstku i pociągnąłem linkę. Poczułem, jak spadochron wyskakuje z plecaka i zostaje w górze.

Uprząż szarpnęła mnie w górę w elastycznym podskoku, jaki za-wsze towarzyszy naprężeniu linek spadochronu. I wtedy nagle ostro skręciło mnie w prawo, po czym zacząłem gwałtownie opadać spiral-nie, nie mogąc tego opanować.

To tyle perfekcji. Spojrzałem w górę. Jedna z komór mojej błękitnej jedwabnej czaszy zapadła się pod wpływem bocznego wiatru. Szarpa-łem za linki sterownicze, żeby ją wytrzepać i pozwolić pędowi powie-trza ją rozprostować, ale mi się nie udawało.

Nie ułatwiało sprawy to, że miałem na sobie prawie 45 kilogramów ekwipunku przypiętego do specjalnie zaprojektowanej kamizelki bojo-wej albo przymocowanego do munduru. Ciężar stanowił spory kłopot w rzadkiej atmosferze w czasie skoków HAHO – duża wysokość, wyso-kie otwarcie. Większość tego, co dźwigałem, to była broń. W kaburze na udzie tkwiła wykonana na zamówienie beretta 92-SF. Do niej jedenaście magazynków amunicji: 165 nabojów hydra-shok z wgłębieniem na czub-ku pocisku, wykonanych na zamówienie z dodatkową ilością prochu – coś takiego dosłownie urywało głowę trafi onemu człowiekowi. Na pasie przymocowanym do ramienia miałem uwieszony specjalnie zmodyfi -kowany pistolet maszynowy HK – Heckler & Koch – MP5 z 600 nabo-jami z płaszczem i wgłębieniem na czubku w magazynkach po 30 sztuk.

Poza tym miałem i inne skarby: granaty hukowo-błyskowe i liniowe ładunki wybuchowe do dezorientowania wroga, lampy stroboskopo-we i światło chemiczne do nakierowania helikopterów do strefy zrzutu. Nożyce do cięcia drutu przydatne do pokonywania ogrodzeń. Dźwi-gałem też zestaw opracowanego przez nas zminiaturyzowanego sprzę-tu do łączności: na pasie miałem przypiętą bezpieczną krótkofalówkę

01_Marcinko_01_23.indd 1801_Marcinko_01_23.indd 18 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

ROZDZIAŁ 1

19

Motoroli połączoną z mikrofonem przy ustach i słuchawkami, żebyśmy rozmawiając ze sobą, mogli jednocześnie się poruszać. Nie bawiliśmy się w żadne szeptanie w mankiet, jak to robią tajni agenci.

W górnej prawej kieszeni kamizelki bojowej miałem schowany sa-telitarny aparat nadawczo-odbiorczy, SATCOM, wielkości pierwszych telefonów komórkowych. Dzięki SATCOM-owi mogłem rozmawiać ze swoim szefem, generałem brygady Dickiem Scholtesem, który do-wodził Połączonym Dowództwem Operacji Specjalnych (JSOC) ze swojego Centrum Operacji w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Przez SATCOM słyszałem go równie wyraźnie, jak gdybym był w sąsiednim pokoju, a nie oddalony od niego o ponad 3000 kilometrów.

Zaśmiałem się na głos. Może powinienem teraz odezwać się do Scholtesa i zameldować: „Cześć, generale, zgłaszam, że chwilowo zro-bił się mały problem. Dickie zaraz się rozplaska”.

Zapadły się następne dwie komory czaszy i mój spadochron szy-bowcowy złożył się na pół. Dobra, to ten się spieprzył. Ale to nie prob-lem: przećwiczyłem ten numer może osiemdziesiąt, a może i ze sto razy w czasie skoków szkoleniowych. Odciąłem linki, pozbywając się zepsutej czaszy, i znów zacząłem spadać z pełną prędkością. Ponad 4,5 kilometra – i zapierniczamy.

Pięć sekund później szarpnąłem linkę drugiego spadochronu. Naj-pierw zaczął otwierać się dobrze. Potem zrobiła się szczelina, wzdłuż której pęd powietrza złożył go na pół, i drugi spadochron zapadł się tak samo jak pierwszy, a wariacki korkociąg zaczął się na nowo.

Więcej zapasowych nie miałem. Rzucając mięsem w pustą przestrzeń, szarpałem oburącz za linki,

żeby otworzyć skrzydło spadochronu na pełną szerokość. Z całkowitą jasnością, jaka zdarza się idącym na spotkanie ze śmier-

cią, dotarło do mnie, że w kolejce skaczących z C-130 byłem trzynasty. To by był kiepski dowcip. Nie tak to miało wyglądać. Z tego, co wie-działem, na dole – tam gdzie miałem rozbryzgać się w truskawkową breję – było od trzydziestu do czterdziestu uzbrojonych terrorystów, zakładnik i skradziona broń jądrowa.

01_Marcinko_01_23.indd 1901_Marcinko_01_23.indd 19 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

CZĘŚĆ PIERWSZ A . ŚWIR

20

Ten utrzymywany w ścisłej tajemnicy atak z powietrza był kulmina-cją pięciu miesięcy cholernie dającego w kość, posuniętego do granic wytrzymałości szkolenia: treningu prowadzonego osiemnaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Opadałem teraz spiralnie w czarną ot-chłań właśnie dlatego, że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych w swojej nieskończonej mądrości wybrała mnie, bym wymyślił, stwo-rzył, wyposażył, wyszkolił i poprowadził jednostkę, co do której w cza-sie tego skoku miałem już pewność, że jest najskuteczniejszym i najtaj-niejszym oddziałem antyterrorystycznym na świecie – SEAL Team Six.

Admirał Th omas Hayward, szef operacji morskich, osobiście wydał mi rozkaz utworzenia tej jednostki w niespełna trzy miesiące po naszej tragicznej próbie odbicia amerykańskich zakładników przetrzymywa-nych w Teheranie. Admirał powiedział wyraźnie:

– Dick, nie nawal. Wziąłem sobie to do serca. SEAL Team Six ćwiczył ciężej, niż kie-

dykolwiek ćwiczył jakikolwiek inny oddział, czekając na okazję, żeby udowodnić sceptycznym urzędasom z marynarki i popapranym liczy-krupom, jakich mnóstwo w Waszyngtonie, że US Navy potrafi sku-tecznie zwalczać terrorystów. Nieraz chodziłem na skróty i niejedne-mu nadepnąłem na odcisk, wypełniając rozkaz admirała Haywarda.

I nie nawaliłem – aż do teraz, jak się zdawało. I co dalej z tym wszystkim? Dickiego ma ominąć najlepsza zabawa, kiedy cała reszta chłopaków pójdzie rozwalać bandytów? Nie ma mowy. Miałem dopie-ro czterdziestkę – dużo za wcześnie, żeby umierać. Znowu zacząłem szarpać za linki. Nie miałem zamiaru się poddawać. Nie tak to będzie. Nie dlatego, że mój skandalicznie drogi, osobiście wybrany, przemyśl-nie zmodyfi kowany, własnymi rękami pieszczotliwie zapakowany cho-lerny spadochron nie chce się otworzyć.

Ciągnąłem linki ze wszystkich sił. W końcu dwie skrajne prawe komory wypełniły się powietrzem i zacząłem lecieć w sposób kontro-lowany, opadając leniwie po spirali i wisząc spocony na uprzęży, a jed-nocześnie starałem się zorientować, gdzie, u licha, jestem. A byłem przesunięty o jakieś 5 kilometrów w głąb oceanu: tak daleko zszedłem

01_Marcinko_01_23.indd 2001_Marcinko_01_23.indd 20 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

ROZDZIAŁ 1

21

z pierwotnej ścieżki lotu z powodu prędkości C-130, której nie wytra-ciłem w spadaniu swobodnym. Pod sobą widziałem już brzeg, więc sprawdziłem wskazania kompasu i wysokościomierza i zmieniłem kierunek, lecąc z powrotem w stronę ustalonej strefy lądowania (SL) o powierzchni 250 metrów kwadratowych, niewielkiego lądowiska wy-krojonego na nierównym wiejskim terenie niespełna kilometr od kry-jówki terrorystów. Wybraliśmy to miejsce na punkt zbiórki na podsta-wie dostarczonych przez satelitę Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) zdjęć w ultrawysokiej rozdzielczości, które przefaksowano nam w czasie naszego lotu z Norfolku.

Byłem już na wysokości poniżej 3500 metrów i oceniałem w przy-bliżeniu, że do miejsca lądowania mam jakieś 15 kilometrów lotu. Pa-trzyłem, jak ponad 3 kilometry pode mną płyną do brzegu bałwany – przesuwające się równolegle, fosforyzująco białe, marszczące się łuki. Dalej, na brzegu, rosła dżungla. Dzięki zdjęciom wywiadu wiedziałem, że była to skarłowaciała dżungla, jaką często spotyka się na większości wysp Morza Karaibskiego i w Ameryce Środkowej. Dzięki Bogu, nie był to las deszczowy ze zdradliwymi wysokimi koronami drzew, które sprawiają, że lądowanie jest dla skoczka koszmarem. Gdyby był to taki właśnie las, musielibyśmy wyskakiwać nad morzem i lądować na wą-skim skrawku plaży albo dostać się tam drogą morską: przypłynąć ze statku matki – jakiejś niewinnie wyglądającej, pozornie cywilnej łodzi krążącej daleko od brzegu, albo też wylądować w specjalnie zmodyfi -kowanych IBS-ach (gumowanych pontonach, które zostałyby zrzuco-ne razem z nami z okrętu albo lecącego na niskim pułapie samolotu).

Spojrzałem w górę. Ani gwiazd, ani księżyca. Spadochron działał teraz perfekcyjnie i wiedziałem już, że przy takim wietrze z łatwoś-cią dotrę do strefy lądowania. Miałem przed sobą dwadzieścia minut ślizgu i wisząc wygodnie w uprzęży, uznałem, że będzie to dla mnie dobra zabawa.

Pomyślałem, że się uda. Zaskoczenie nadal będzie na pewno na-szym atutem. Wszelkie dane wywiadowcze, jakie otrzymaliśmy w cza-sie lotu ze Stanów, wskazywały na to, że bandyci nie będą się nas

01_Marcinko_01_23.indd 2101_Marcinko_01_23.indd 21 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

CZĘŚĆ PIERWSZ A . ŚWIR

22

spodziewali. Nie będą się spodziewali, że uderzymy tak szybko. To właśnie sprawiało, że SEAL Team Six był tak wyjątkowy. Byliśmy je-dyni w swoim rodzaju: niewielki zespół, niezwykle mobilny, przezna-czony do szybkiego reagowania i wyszkolony do jednego zadania: zabi-jania terrorystów i ratowania zakładników – i to lepiej niż ktokolwiek na całym świecie. Nikt nie potrafi ł przemieszczać się tak szybko jak my. Żadna inna jednostka nie umiała zaatakować z równą łatwością i z wody, i z powietrza.

US Army miała Delta Force, przeznaczoną do ratowania zakładni-ków, dowodzoną na początku przez mojego kolegę, a czasami rywala, pułkownika Charliego Beckwitha. To była dobra jednostka. Ale była też wielka (ponad dwustu operatorów) i ciężka do ruszenia, jak pieprzony słoń. W całym moim zespole było dziewięćdziesięciu ludzi i podróżo-waliśmy bez zbędnego bagażu. Musieliśmy działać w ten sposób: czę-sto musieliśmy płynąć do naszego celu, holując za sobą wszystko, co było nam potrzebne.

Tej nocy pięćdziesięciu sześciu spadochroniarzy Teamu Six wy-skoczyło z dwóch C-130, które przetransportowały nas z Norfolku w Wirginii, skąd wylecieliśmy sześć i pół godziny wcześniej. Jeśli tylko mnie spieprzył się spadochron, wszyscy powinni być właśnie na ostatnim podejściu do SL. Schodzili ślizgiem w pierścieniach po siedmiu, by za chwilę jeden po drugim wylądować, wcześniej przy-hamowawszy, czyli rozciągnąwszy czaszę tuż przed dotknięciem zie-mi. Dzięki temu unikało się porwania przez własny spadochron i za-rycia twarzą w glebę.

Normalnie byłbym w którejś siódemce, ale coś mnie zatrzymało, więc chciałem szybko dostać się na ziemię i leciałem prosto do SL. Kie-dy się zbliżałem, słyszałem wszędzie wokół trzepotanie spadochronów kolegów, dzięki czemu wiedziałem, że zespół robi dodatkowe zakrę-ty, żeby zmniejszyć prędkość lądowania, a potem kołuje po korkocią-gu i ląduje, tak jak to ćwiczyliśmy. Jeśli chodzi o mnie, to zjeżdżałem szybko już z wysoka – nie hamowałem, jak powinienem, ani razu nie rozciągnąłem czaszy, a na koniec zderzyłem się jeszcze z niewysokim

01_Marcinko_01_23.indd 2201_Marcinko_01_23.indd 22 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

ROZDZIAŁ 1

23

drzewem rosnącym na skraju zapuszczonego pasa startowego. Nawet nie widziałem, kiedy na nie wleciałem. Miałem jeszcze może jakieś 5 metrów i nagle – bum! – trzasnąłem twarzą w pień. Dobrze było tak oberwać. Dzięki temu czułem, że żyję. Zostawiłem spadochron na drzewie, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem zbierać drużyny.

Szybko się przeliczyliśmy. Byłem w euforii. Wszyscy dotarli do strefy lądowania z nieuszkodzonym sprzętem. Połączyłem się z JSOC przez SATCOM i zameldowałem, że jesteśmy w komplecie na ziemi i ruszamy do akcji.

Razem z Paulem Henleyem, moim szefem sztabu Teamu Six (któ-rego nazywałem PV z powodu jego fryzury przypominającej bohatera fi lmu Prince Valiant), podzieliliśmy cały zespół na ustalone wcześniej czteroosobowe grupy szturmowe. Klepnąłem Paula w ramię.

– No to idziemy na polowanie. Kierując się mapami NSA, ruszyliśmy w milczeniu w dżunglę, idąc

na południowy zachód, jeden za drugim, z bronią w pogotowiu. Poro-zumiewaliśmy się wyłącznie przy użyciu sygnalizacji ręcznej, tak jak to robiłem w Wietnamie ponad dziesięć lat wcześniej. Wypracowali-śmy sposób poruszania się przypominający śmiertelnie niebezpieczny rodzaj baletu – pas de mort – który ćwiczyliśmy całymi miesiącami. Nikt nic nie mówił. Nie musiał. Teraz PV i ja myśleliśmy jednakowo. Był pierwszym żołnierzem, którego wybrałem do Teamu Six. Bystry, energiczny, zdolny ofi cer SEAL, który w skakaniu, strzelaniu i zabawie potrafi ł dorównać najlepszym.

Poza tym w odróżnieniu ode mnie był absolwentem akademii, co dodawało Teamowi prestiżu w oczach różnych liczykrup. Mówiono, że system kastowy marynarki jest podobno najsztywniejszy na świe-cie. Większość ofi cerów US Navy, spotykając się z kimś, spogląda naj-pierw na dłonie nowo poznanej osoby, żeby sprawdzić, czy nosi sygnet absolwenta Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Jeśli tak, to należy do klubu. Jeśli nie, to jest niedotykalna. Ja byłem stuprocentowo niedotykalny. Jedyne, co nosiłem na palcach, to były blizny. Ale uwielbiałem tę pracę i byłem w niej nieprzeciętnie dobry,

01_Marcinko_01_23.indd 2301_Marcinko_01_23.indd 23 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48

CZĘŚĆ PIERWSZ A . ŚWIR

24

a w nielicznych wypadkach – także moim – establishment marynarki ceni zdolności niemal tak wysoko jak biżuterię.

Sprawdziłem czas: 21.17. Dwie minuty opóźnienia w stosunku do rozkładu, który miałem w głowie.

01_Marcinko_01_23.indd 2401_Marcinko_01_23.indd 24 2012-01-18 12:09:482012-01-18 12:09:48