Upload
others
View
2
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
(ur. 1967) – dziennikarz i reporta˝ysta.Dwukrotny zdobywca nagrody Grand Press za teksty publikowane w „Newsweeku”. Prowadzi zaj´cia z dziennikarstwa Êledczego na Uniwersytecie Jagielloƒskim. W 2007 roku razem z Grzegorzem Indulskim wyda∏ ksià˝k´ Afganistan. Po co nam ta wojna?
MAREK K¢SKRAWIEC
MAREK K¢SKRAWIEC
czwarty pożarTeheranu
Sven Lindqvist Wyt´piç ca∏e to byd∏oJuliette Morillot, Dorian MalovicUchodêcy z Korei Pó∏nocnejCees Nooteboom Drogi do SantiagoWalerij Paniuszkin, Michai∏ ZygarGazprom. Rosyjska broƒKonrad Piska∏a Sudan. Czas bezdechuÅsne SeierstadKsi´garz z Kabulu, Dzieci GroznegoKamila S∏awiƒskaNowy Jork. Przewodnik niepraktycznyTiziano Terzani W AzjiFabienne VerdierPasa˝erka ciszyXue Xinran Dobre kobiety z Chin
Arkadij Babczenko Dziesi´ç kawa∏ków o wojnie. Rosjanin w CzeczeniiMax Cegielski Pijani BogiemOko Êwiata. Od Konstantynopola do Stambu∏uBarbara Ehrenreich Za grosze. Pracowaç i (nie) prze˝yçMarc Fernandez, Jean-Christophe RampalMiasto – morderca kobietPeter Godwin Gdzie krokodyl zjada s∏oƒceDavid GrannZaginione miasto ZTony Horwitz B∏´kitne przestrzenieWojciech JagielskiDobre miejsce do umierania, Modlitwa o deszczNocni w´drowcy, Wie˝e z kamieniaTobias Jones Sny o Utopii. Podró˝e w poszukiwaniu dobrego ˝yciaKrystyna Kurczab-Redlich G∏owà o mur KremlaMurat Kurnaz Guantanamo. Pi´ç lat z mojego ˝ycia
MAREK K¢SKRAWIEC
czwarty pożarTeheranu
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2010
Wydanie I
Warszawa 2010
Pewien mułła beszta dwóch wieDniaków
bij>cych pokłony przed urn> do głosowania:
– Dlaczego wielbicie t@ skrzynk@, niedowiarki?
– Czcigodny mułło, ona dokonała cudu: cała wieD wrzuciła do Drodka Qasema, a wyszedł z niej Jusef.
Nicolas Bouvier, Oswajanie ċwiata
Morze
Kaspijskie
Morze Czarne
Mo
rze Czerw
on
e
Morze Âródziemne
Zatoka Perska
Morze Arabskie
Bu∏garia
Rumunia
Ukraina
Rosja
Mo∏dawia
Gruzja
Turcja
Kazachstan
Armenia
Iran
Azerbej-d˝an
Uzbekistan
Kirgistan
Chiny
Turkmenistan
Afganistan
Pakistan
Indie
Irak
Arabia
Saudyjska
Syria
Jord
ania
Izrael
Liban
Cypr
Oman
Om
an
Zjednoczone Emiraty Arabskie
Kuwejt
Bahrajn
Katar
Egipt
Sudan
Erytrea
Jemen
Etiopia
Tad˝ykistan
M o r z e
Ka s p i j s ki e
AZERBEJD˚ANARMENIA
Kandowan
Baku
TU
RC
JA
Erywaƒ
TabrizD˝olfa
Raszt
Bandar-e Anzali
TURKMENISTAN
UZBEKISTAN
Aszhabad
Maszhad
Herat
Qazwin
AFGANISTANI R A N
Zatoka
Perska
Maskat
PA
KIS
TA
N
ZahedanBam
Kerman
ZJEDNOCZONE EMIRATY ARABSKIE
Abu Zabi
OMAN
Manama
Kuwejt
BAHRAJNK ATAR
Ad-Dauha
ARABIA
SAUDYJSKA
I R AK
KUWEJT
Bagdad
SzirazPersepolis
Jazd
Karad˝Teheran
Quom
Isfahan
Bandar-e Torkaman
Gonbad-e Kawus
9
prolog
Szahrama wyj>tkowo m@czyła dziD gra na santurze. Był wystra-
szony i wcale nie próbował tego ukryć. Kilka tygodni wczeDniej
w jego domu odbyła si@ prywatka. Młodzi m@HczyFni, młode
kobiety. GłoDna muzyka, taniec, troch@ alkoholu własnej pro-
dukcji. I jeden zdrajca. Do dziD nie bardzo wiadomo, kto nim
był, wi@c teraz połowa towarzystwa patrzy na siebie wilkiem.
Ustawił telefon gdzieD na szafie z ksi>Hkami i nagrał kilkanaDcie
minut zabawy. Po czym zaniósł film rektorowi uczelni. Jutro
Szahram idzie na rozmow@. Zupełnie nie wie, czego si@ spo-
dziewać. W Iranie nie ma jasnych reguł. MoHe zostać skreDlony
z listy studentów, moHe zostać zawieszony, a moHe tylko rektor
pogrozi mu palcem.
Szahram, zazwyczaj najweselszy w całym towarzystwie mo-
ich znajomych z Szirazu, teraz widzi tylko najczarniejszy ze
scenariuszy. Odkłada santur, trapezoidalny instrument z drew-
na orzechowego. R@ce ma sztywne i nie jest mu łatwo trafić pałeczkami w odpowiednie struny, których jest ponad pi@ć-dziesi>t. Nie sposób osi>gn>ć wymaganej koncentracji, gdy
w głowie słyszy si@ wci>H głos dziekana: „RozpoznaliDmy na
filmie pi@ć osób. Jednak rektor oczekuje, He poda mu pan pełn> list@ swoich goDci”.
Siedzimy w milczeniu. Jest jeszcze Arad, który najpierw akom-
paniował Szahramowi na tarze, instrumencie podobnym do
gitary, a potem na dafie, b@bnie przypominaj>cym wielki tam-
buryn. Arad był na feralnej imprezie, wi@c doskonale rozumie
nastrój przyjaciela i m@cz>cy go dylemat: ukrywać przyjaciół czy ratować własn> skór@? Uderza delikatnie w daf i zaczyna
opowiadać histori@.
10
Dwóch przyjaciół w@drowało od wielu dni po wypalonym słoBcem
pustkowiu. Jechali konno z Szirazu do Jazdu. Nagle zerwał si@ wi-
cher, nadci>gn@ła burza. Jedna z błyskawic zadała Dmiertelny cios,
po chwili druga. Ale w@drowcy jechali dalej. Nie wiedzieli, He s> martwi, nie rozumieli, He konie nios> tylko ich dusze. Kiedy byli juH bardzo zm@czeni, dotarli do pi@knego domu, w którym stoły uginały
si@ od jadła i napojów. „CóH to za miejsce?” – pytaj> podróHnicy. „To
jest Raj – odpowiada im Gospodarz, zielonooki m@Hczyzna w bł@kit-
nej pelerynie. Po czym stawia warunek: – Tylko jeden z was moHe tu
zostać, ten wyHszy. Ty zaD – mówi do niHszego – jesteD grzesznikiem
i musisz natychmiast si@ st>d wynieDć”. W@drowiec, który dost>pił zaproszenia, próbuje przekonywać: „To mój przyjaciel, znam go od
lat, wiem, He nie mógłby popełnić Hadnej zbrodni, która skazywała-
by go na Dmierć z pragnienia na pustkowiu”. Jednak Gospodarz kr@ci
głow>: „Widz@ dalej niH ty, potrafi@ zejDć gł@boko w dusz@ człowieka
i odnaleFć w niej najbardziej ponure tajemnice”.
W@drowiec nie ufa Gospodarzowi. Siodła konia i rusza wraz z przy-
jacielem w dalsz> drog@. Nie rozmawiaj> zbyt wiele, nie maj> sił. Ale
w sercu wyHszego z m@Hczyzn zaczyna kiełkować ziarno nieufnoDci:
„MoHe powinienem zostać w tamtym domu? MoHe nie znam przy-
jaciela tak dobrze, jak myDl@? MoHe naleHało zaufać Gospodarzowi?
MoHe skazałem si@ na Dmierć z pragnienia i wieczne pot@pienie?”.
Po kilkunastu godzinach obaj w@drowcy s> na skraju Dmierci. I wte-
dy dostrzegaj> kolejny dom, bardzo podobny do poprzedniego.
Tym razem drzwi otwiera im niebieskooki m@Hczyzna w zielonej
pelerynie. „CóH to za miejsce?” – pytaj> podróHnicy. „To jest Raj”
– odpowiada im Gospodarz i zaprasza obydwu do Drodka, gdzie
pod ci@Harem jedzenia i napojów uginaj> si@ stoły. „AleH wczoraj
trafiliDmy do podobnego domu i tylko jednemu z nas zezwolono
pozostać” – mówi> w@drowcy. „To miejsce było Piekłem – odpowia-
da Gospodarz. – Piekło to raj dla ludzi, którzy gotowi s> zostawić przyjaciół w potrzebie”.
Nast@pnego dnia Szahram idzie do rektora. Gegnaj>c go
w drzwiach, ani ja, ani Arad nie pytamy, czy przekaHe list@
goDci.
Szahram wraca po trzech godzinach. Jest uradowany, pała-
szuje monstrualne iloDci jedzenia. Gdzie on to wszystko mie-
Dci? Jest przecieH chudy jak patyk. Pomi@dzy jednym a drugim
k@sem opowiada, He usłyszał duHo gorzkich słów na swój temat
od rektora, religijnego radykała z czarn> brod> i w tanim gar-
niturze à la AhmadineHad. Ale na koniec, gdy był juH pewny
usuni@cia z uczelni, okazało si@, He rektor teH jest człowiekiem.
„Podobno dobry z pana student, wykładowcy pana ceni>, moHe
kiedyD pan zm>drzeje. Nie wyci>gn@ konsekwencji. Niech pan
juH idzie”. O list@ goDci nawet nie zapytał.W Iranie bardzo cz@sto Raj zamienia si@ w Piekło, a Piekło
w Raj. Jak w opowieDci Arada.
13
dziś ulica jest nasza
Teheran. Szesnastego czerwca 2009 roku. Godzina 20.30. Wie-
czór przyniósł miastu w prezencie przyjemny, lekki powiew
wiatru. PoDród gwałtownie zapadaj>cego zmroku moHna jesz-
cze raz rzucić okiem w stron@ majestatycznych gór Elburs, któ-
re odpoczywaj> po całodziennym boju ze słoBcem próbuj>cym
roztopić ostatnie j@zory Dniegu na szczytach. Zazwyczaj o tej
porze ludzie wdychaj> DwieHe, czerwcowe powietrze, wyzwa-
laj>c zm@czone płuca od smogu. Daj> si@ uwodzić zapachom
przypraw zapowiadaj>cych dług>, póFn> kolacj@ – najwaHniej-
szy ceremoniał iraBskiej codziennoDci. Od kilku dni coD si@ jed-
nak zmieniło. Zapachy s> delikatne, jakby pochowane. Chyba
nikt nie ma dziD ochoty tracić czasu w kuchni.
Godzin@ póFniej m@HczyFni, kobiety, młodzieH i dzieci wycho-
dz> na ulice, balkony, dachy i wzniecaj> nieprawdopodobny ru-
mor. „Allahu Akbar! Marg bar diktator!” (Bóg jest wielki! Cmierć dyktatorowi!) – niesie si@ w promieniu wielu kilometrów. Płon> kontenery z odpadkami, a na murach i ulicach ludzie wybija-
j> miarowy rytm. Czym popadnie: kijami, cegłami, pokrywami
koszy na Dmieci. Jak w Irlandii Północnej w latach siedemdzie-
si>tych. W kilka minut dziesi>tki osiedli dwunastomilionowej
metropolii zamieniaj> si@ w twierdze.
Ludzie nie id> na demonstracj@ do centrum miasta. Wychodz> przed własne domy, by czekać, aH usłysz> jazgot nadjeHdHaj>-cych oddziałów policji. Chwil@ póFniej lec> pierwsze kamienie,
cegły z okolicznych budów i przekleBstwa. Stara Parwin – legen-
da dzielnicy, miotała kamieniami jeszcze w siepaczy ostatniego
szacha – próbuje dyrygować młodzieH> z pierwszej linii.
– Najpierw rzucaj, potem uciekaj! Jak rzucasz, to najpierw
przystaB na chwil@ i wyceluj! Nie marnuj sił i kamieni! Mehdi,
14
za ci@Hka ta cegła, nie dorzucisz! Co za t@py dzieciak! – Siedem-
dziesi@cioletnia Parwin krzyczy z dachu, na którym stoimy, ale
nikt jej nie słyszy. Tumult niesamowity, a i głos juH nie ten. Choć wzroku moHna pozazdroDcić.
– Patrzcie na tego tam, pod bram> domu Darabich. Tego na
motorze! SprawdFcie go, to na pewno basidH! Nie dajcie si@
zajDć od tyłu! Allahu Akbar!
Kiedy czarne i zielone mundury przypuszczaj> ostatecz-
ny szturm, uHywaj>c miotaczy gazu, tłum rozpierzcha si@
we wszystkie strony. Ludzie chowaj> si@ po budynkach, by z da-
chów prowadzić dalsz> walk@. Co odwaHniejsi miotaj> kamie-
nie z okien swoich mieszkaB. Widz@, jak z domu naprzeciwko
ktoD strzela do policji z racy sygnalizacyjnej. JuH za chwil@ całe
jego mieszkanie wypełnia dym pocisku z gazem łzawi>cym.
IraBczycy s> bardzo emocjonalni, wi@c łatwo trac> głow@. Geby
strzelać do policji z własnego mieszkania?
Nasz> ulic> dowodzi Ali, „pan baryłka”. Gruby, niewysoki, w>-saty właDciciel pobliskiego fast foodu, z dyplomem inHyniera,
miota kamienie rami@ w rami@ z pi@tnastoletni> córk> Negin.
PolubiliDmy si@ od pierwszego spotkania przed miesi>cem, kie-
dy okazało si@, He w>sy zapuDcił dwadzieDcia osiem lat temu na
czeDć Lecha Wał@sy, a na dodatek zna jeszcze Jana Tomaszew-
skiego, Grzegorza Lat@ i Kazimierza Deyn@, polskie gwiazdy
futbolu z lat siedemdziesi>tych.
Rano Ali przyznaje mi racj@, He to było głupie – wyjDć przed
tłum policjantów z córk>. Ale kolejnej nocy Negin znów jest
z ojcem na ulicy. I tak przez nast@pne trzy noce, zanim trosk-
liwi iraBscy znajomi zdecyduj>, He trzeba mnie przenieDć na
bezpieczniejsze osiedle. „ JesteD jedynym obcokrajowcem w tej
okolicy. W koBcu jakiD Hyczliwy o tym doniesie i wszyscy b@-
dziemy mieli problem”.
Ostatecznie trafiam kilka kilometrów na południe, na Jusef
Abad, ale tu jest niewiele spokojniej. Tu takHe ludzie s> wDciek-
15
li. Jeszcze tydzieB temu Dwiat był pi@kny, a wi@kszoDć wierzyła,
He krwawy system da si@ zmienić. Bali si@ kolejnej, krwawej re-
wolucji, po której nast>pi chaos. Chcieli stopniowych, pokojo-
wych reform i byli przekonani, He po wyborach nowy prezydent
Mir Hosejn Musawi otworzy wreszcie kraj na Dwiat, i ten Dwiat
zobaczy, He prawdziwy Iran to nie tylko brodaci m@HczyFni
i kobiety w czarnych czadorach. DziD stracili złudzenia. Władza
przypom niała narodowi star> zasad@ obowi>zuj>c> w dyktatu-
rach: „Głosowali, jak chcieli, a wybrali, kogo trzeba”. Czyli Mah-
muda AhmadineHada.
Walki w Teheranie tocz> si@ wedle powtarzaj>cego si@ sce-
nariusza. Po kilkunastu, kilkudziesi@ciu minutach pierwszego
starcia okolica si@ uspokaja, a policja odjeHdHa. „Zieloni rewo-
lucjoniDci” (kolor kampanii wyborczej Musawiego) wychodz> przed domy i licz> straty. Sprz>taj>, dogaszaj> ogieB. Nikt za
nich tego nie zrobi. To jest ich dzielnica i musz> o ni> zadbać, by nast@pnego poranka obudzić si@ w miar@ normalnym mie-
Dcie i pójDć do pracy. Teraz wszyscy zeszli si@ przy hyundaiu
pana Abdiego. Na Drodku białej maski dumnie leHy cegłówka.
WyHłobiła w niej pi@kn>, wielk> kołysk@, co dowodzi, He lecia-
ła z wysoka, z któregoD z pobliskich domów, prawdopodobnie
rzucona przez jednego z demonstrantów. I jeszcze ta wybita
szyba od strony kierowcy, chociaH to akurat moHna zwalić na
policyjn> pałk@.
– Oj, pan Abdi si@ wkurzy, jak wróci do domu. Bardziej b@dzie
zły na nas czy na policj@? – zastanawia si@ komitet „zielonej
rewolucji” z naszej ulicy.
– Na nas. Chyba musimy zrzucić mu si@ na blacharza – mówi
z przekonaniem pan Nozari.
– Ale nie za duHo, przecieH wiedział, co si@ Dwi@ci. Mógł auto
gdzieD przestawić – zrz@dzi inny.
– Tak? Na przykład gdzie? Znasz tu jakieD spokojne miejsce?
Dom to jest dom – ucina Nozari.
16
Nast@pnego dnia jad@ kilka kilometrów na zachód, do znajo-
mych na lunch. Na osiedlu złoHonym z kilku ogrodzonych wyso-
koDciowców zastaj@ wyłaman> bram@, wybite niemal wszystkie
szyby w holu dwóch bloków, potłuczone doniczki. NajwyraFniej
zastosowano tu zasad@ odpowiedzialnoDci zbiorowej. Drzwi
znajomych zdobi kartka, na której Afnaz narysowała map@ doj-
Dcia do mieszkania, gdzie odbywa si@ zebranie lokatorów.
Poprzedniej nocy młodzieH ustawiła przed osiedlem baryka-
d@ z wielkich płon>cych kontenerów i czekała na kr>H>cy po
okolicy oddział basidHów. To najbardziej znienawidzeni ludzie
w obj@tym rewolt> Teheranie. MieszkaBcy s> w stanie znieDć widok umundurowanych policjantów, ale cywilni bojówkarze,
cz@sto dowoHeni przez władz@ spoza stolicy i sowicie przez ni> opłacani – to juH za wiele.
Walka z basidHami to spore ryzyko. Przemieszczaj> si@ szybko
na motocyklach, w grupach licz>cych około dwudziestu m@H-czyzn, i nigdy nie wiadomo, w co b@d> uzbrojeni. Czasem maj> tylko kije, czasem Hyletki i noHe, czasem strzelaj> z karabinków
do paintballa, by znaczyć przeciwników farb>, a potem łatwiej
ich wyłapywać. Bywa jednak, He uHywaj> broni palnej, morduj> ludzi, a potem odjeHdHaj>. „Sprawca nieznany, podszywał si@
pod basidHa. Cledztwo zamkni@te” – kwituje si@ potem w poli-
cyjnej kartotece.
Lunch u znajomych połykam w poDpiechu, ogl>daj>c nocne
zdj@cia nakr@cone kamer> narzeczonego Afnaz – DHawada, ce-
nionego iraBskiego dokumentalisty. Obraz jest wyraFny tylko
w promieniu kilku metrów od płon>cego kontenera.
– Kiedy chłopcy odparli zza barykady pierwszy atak, byli
szcz@Dliwi, a my wyszliDmy przed dom gratulować im zwy-
ci@stwa. Pół godziny póFniej, gdy nadal Dwi@towali, basidHowie
zaatakowali z drugiej strony – opisuje DHawad, mocno gesty-
kuluj>c, a długie włosy co chwila niebezpiecznie zbliHaj> si@ do
pomidorów na jego talerzu.
17
W kamerze widać tylko koBcówk@ finałowej akcji. Jasny mo-
tocykl wjeHdHa wprost w ludzi, obok basidH goni młodego chło-
paka i próbuje trafić go w plecy drewnianym dr>giem. Potem
juH niewiele moHemy dostrzec, jest tylko dFwi@k. Krzyki, j@ki,
brz@k szkła, znowu j@ki.
W kilka chwil barykada pada, a bojówkarze rozbiegaj> si@
po blokach, tłuk>c szyby i doniczki. Wyłamuj> drzwi w kilku
mieszkaniach, wybieraj>c je na chybił trafił, bij> domowników,
demoluj> meble. Przez pół godziny chodz> w gór@ i w dół po
metalowych schodach przeciwpoHarowych na zewn>trz budyn-
ku. Wal> w nie kijami, przeklinaj>, zagl>daj> przez okna.
Nast@pnego dnia na zebraniu mieszkaBcy wspólnie podejmu-
j> decyzj@, He zamkn> wieczorem dzieci w domu, by wi@cej nie
brały udziału w walkach.
Kolejna noc. Serce miasta, niedaleko skrzyHowania ulic Wa-
liasr i Enqelab. Kiedy tam dojeHdHam, z mojej komórki znika za-
si@g. JuH wiem, He nast@pne godziny b@d> gor>ce. W rejonach,
gdzie zanosi si@ na starcia, władze wył>czaj> stacje przekaFni-
kowe, by uniemoHliwić powstaBcom kontakt. Ale teheraBczycy
ucz> si@ pilnie z dnia na dzieB, z nocy na noc. Po kilku poraH-kach, kiedy policja zaganiała manifestantów w Dlepe uliczki, te-
raz uwaHniej wybieraj> miejsca starć. Obsadzaj> skrzyHowania
z kilkoma drogami odwrotu, rozstawiaj> czujki na rogach ulic
i na dachach. Wylewaj> na asfalt olej, by wywracać motocykle
basidHów. Nie pozwalaj>, by w pierwszym szeregu demonstran-
tów pojawiali si@ przypadkowi ludzie. Oni potrafi> tylko krzy-
czeć, a kiedy policja atakuje, zaraz uciekaj>, wzniecaj>c w tłu-
mie panik@.
Mija gor>ca noc. Wychodz@ na ulic@ i nie mog@ poznać Dwiata
naokoło. W nocy oczy piekły od snuj>cych si@ wsz@dzie resz-
tek gazu łzawi>cego, panował chaos. Teraz Enqelab wygl>da,
jakby nic si@ nie stało. Nie ma policji, nie ma basidHów, ktoD zabrał spalone Dmietniki. Ludzie id> do pracy, na zakupy. Czy
18
tak wygl>da miasto w Drodku rewolucji? Dopiero niedaleko
Uniwersytetu TeheraBskiego napis na murze: „Krew naszych
braci b@dzie wod> dla drzewa naszego gniewu”. TuH obok
kolejny: „Moja krew jest zielona”. I jeszcze jeden: „DziD ulica
jest nasza”.
Tego samego dnia Pajom, student Uniwersytetu Amir Kabir,
zaprasza mnie na spotkanie ze swoimi kolegami z uczelni.
Trafiam akurat na moment, kiedy kilka osób w napi@ciu ogl>-da w internecie film. Widać na nim, jak kawalkada motocykli
z uzbrojonymi w kije basidHami rozbija demonstracj@, po czym
odjeHdHa. Jednak ludziom udaje si@ dopaDć jednego z marude-
rów i wywrócić mu motor. Bojówkarz, jeszcze przed chwil> tak
pewny siebie, teraz kl@czy na ziemi, płacze, bije si@ po twarzy
i błaga o litoDć. Przed rozerwaniem na strz@py broni go jedna
z manifestantek. Obejmuje jak syna, choć przecieH to wróg. Od-
gania H>dny zemsty tłum. Prawie słysz@, jak krzyczy: „Nie b>dF-cie tacy jak oni!”. Choć nie udaje si@ jej zapobiec dotkliwym
kopniakom dosi@gaj>cym twarzy basidHa, ratuje mu Hycie.
I jeszcze jeden film, nakr@cony przez włosk> telewizj@ na ulicy
Waliasr. Tym razem to nie basidHowie, ale policjanci z jednost-
ki antyterrorystycznej wbijaj> si@ klinem w tłum. Demonstran-
tów jest jednak zbyt wielu. Oddział musi si@ szybko wycofać –
na zgub@ jednego z motocyklistów. Tłum osacza go i powala na
ziemi@. A jednak zawsze znajdzie si@ ktoD, kto pomoHe. Tym
razem trzech m@Hczyzn i kobieta chroni> wroga, sadzaj> go
w bramie, polewaj> głow@ wod>. Młody policjant z podbitym
okiem oddycha ci@Hko. Jest przeraHony, wci>H chyba nie moHe
uwierzyć, He Hyje.
Pajom uwaHa, He litoDć to bł>d. Zwłaszcza wobec basidHów.
– Oni dopiero wtedy zaczynaj> myDleć, kiedy Dmiertelnie si@
boj>. To dlatego ludzie w niektórych miejscach rozwieszaj> plakaty z ich zdj@ciami. Jak któryD z basidHów zostanie ci@H-ko pobity lub spal> mu samochód, inni zastanowi> si@, czy
19
warto słuHyć władzy. – Te słowa w ustach dwudziestotrzylatka
o szczupłej posturze i delikatnych rysach brzmi> wyj>tkowo
złowrogo.
Demonstracja, walka, ogieB. „Sk>d wzi>ć cegły i gruz? Jak
traktować policjantów z drogówki, kamieniem czy dobrym sło-
wem? Na razie dobrym słowem”. Narada Pajoma i jego czterech
kolegów trwa juH trzeci> godzin@, ale cały czas obraca si@ wo-
kół ulicznych protestów, choć na samej ulicy nie da si@ wygrać z uzbrojonym po z@by systemem.
IraBczycy s> mistrzami improwizacji. Spontaniczne, emocjo-
nalne demonstracje to ich Hywioł. Tyle He czasem jest po nich
tyle trupów, He ludzie trac> ochot@ na wszelk> aktywnoDć i przez
nast@pnych kilka lat siedz> cicho, cierpi> w samotnoDci i ukła-
daj> dla potomnych nostalgiczne pieDni upami@tniaj>ce m@-
czenników. Wszystkie długofalowe scenariusze, plan A, plan B,
efekty za kilka lat – wi@kszoDć IraBczyków nie ma do tego cierp-
liwoDci.
A jednak w ci>gu kolejnych dni coD zaczyna si@ zmieniać. Spo-
tykam coraz wi@cej ludzi zdaj>cych sobie spraw@, He s> na po-
cz>tku długiej drogi ku wolnoDci i musz> dostosować do niej
swoje metody. Nie mog> dać si@ wykrwawić w ulicznych wal-
kach. Planuj> wi@c spotkania z robotnikami, by namawiać ich do
strajków, bojkotuj> towary firm podległych Gwardii Rewolucyj-
nej, wysyłaj> w niebo zielone balony, stempluj> mury podobi-
zn> Musawiego, kolportuj> ulotki, wypisuj> hasła wolnoDciowe
na banknotach, a na workach ze Dmieciami pisz> „Ahmadine-
Had”. Zasypuj> internet informacjami o kolejnym blackoucie. Ta
oryginalna inicjatywa polega na wł>czeniu maksymalnej liczby
urz>dzeB elektrycznych o okreDlonej porze, najlepiej podczas
przemówienia prezydenta. W efekcie sieć nie wytrzymuje prze-
ci>Henia i pada, a ludzie klaszcz> i krzycz> w ciemnoDci. Co
tam rozmroHona lodówka i zepsute mi@so, nareszcie z ekranu
telewizora znikn@ła ta brodata, zakłamana twarz.
Arad, były student relegowany z Uniwersytetu TeheraBskiego
za zorganizowanie demonstracji upami@tniaj>cej rozruchy stu-
denckie z 1999 roku, mówi mi:
– Nie ma nic prostszego niH pi@knie zgin>ć na ulicy. Ale prze-
Hyć i zmienić kraj to naprawd@ byłoby pi@kne. I to musi kiedyD nast>pić. DziD wiemy, He prawda i Bóg jest po naszej stronie, He
jest nas wi@cej niH niewolników systemu, He jesteDmy silni jak
nigdy dot>d. Dlatego musimy wykorzystać t@ przewag@, mu-
simy naszych władców ci>gle czymD zaskakiwać, zawstydzać, zam@czać, doprowadzać do rozpaczy. Wygramy, choćby za
dziesi@ć lat.
Brzmi to jak przygotowane wczeDniej przemówienie, ale jest
szczere, z gł@bi serca.
21
wolność na rolkach
Chyba nigdy nie zapomn@ tego widoku. Dwa miesi>ce przed
wyborami przyjechaliDmy na tradycyjn> iraBsk> kolacj@ do
mieszkania dwójki malarzy, Nedy i MadHida, na osiedlu Ewin.
Po drodze był jeszcze przystanek w kawiarni, a właDciwie przy
kawiarnianym okienku, obok którego stało kilka innych samo-
chodów. Mi@dzy nimi kr@cił si@ kelner z kart>. ZamówiliDmy
kaw@ i lody. Były pyszne, potwornie słodkie, jak to w Iranie. Na
pocz>tku podróHy bardzo mnie to m@czyło, z ledwoDci> dawa-
łem rad@ tradycyjnemu cukierkowi rozdawanemu w lokalnych
liniach lotniczych. Potem bez codziennej, pot@Hnej dawki cu-
kru nie mogłem juH Hyć. W kaHdym razie tamtego wieczoru by-
łem pewny, He juH nic u Nedy i MadHida nie zmieszcz@. Tyle He
kilkanaDcie minut póFniej zobaczyłem coD pi@knego: wielki stół z siedmioma potrawami, a kaHda w innym kolorze. Najbardziej
urzekł mnie fesendHun. To coD na kształt gulaszu z kaczki (lub
kurczaka), zmieszanego z przecierem z granatów, orzechami
włoskimi i lekko zapiekanym ryHem. Wszystko ma doDć spe-
cyficzny, słodko-kwaDny smak, do którego trzeba si@ przyzwy-
czaić. Ale warto, bo odrzucaj>c fesendHun, odrzuca si@ kawałek
iraBskiej wraHliwoDci.
ObjadaliDmy si@, spogl>daj>c na ekran telewizora. Jak w wielu
iraBskich domach, takHe i tu podstaw> kontaktu ze Dwiatem
była oficjalnie zakazana antena satelitarna.
Na nadawanym z Londynu kanale BBC Farsi trwa właDnie
dyskusja o wyroku oDmiu lat wi@zienia, który tego dnia wydał teheraBski s>d na dziennikark@ Roksan@ Saberi. AmerykaBska
korespondentka o japoBsko-iraBskich korzeniach została ska-
zana za wykonywanie zawodu bez wymaganych zezwoleB oraz
szpiegostwo – w jej teheraBskim mieszkaniu policja znalazła