27

Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Witajcie w luizjańskim Grail – mieścinie leżącej tuż poza granicami rzeczywistości, gdzie plemienny szaman spotyka się z Jezusem, a miejscowi modlą się do nich obu. Posępna historia odsłania przed czytelnikiem mroczne głębie psychologii Grail i motywacji jego mieszkańców. W „Le Bon Chance” panna Sedele przyrządza zielone cocktaile zwane „cryptoverde”; Vida Dumars, właścicielka „Moonlight Diner”, zagląda w otchłanne przepaście dusz swoich klientów jak przez szeroko otwarte okna.

Citation preview

Page 1: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator
Page 2: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

Lucius Shepard

MODLITEWNIK AMERYKAŃSKI

LUIZJAŃSKI BLUES

VIATOR

PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA

WYDAWNICTWO MAGWARSZAWA 2013

Page 3: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

Tytuł oryginału:A Handbook of American Prayer. Louisiana Breakdown. Viator

Copyright © 2004, 2003, 2004 by Jeffrey Ford

Copyright for the Polish translation© 2013 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:Joanna Figlewska

Korekta:Urszula Okrzeja

Projekt graficzny serii i opracowanie graficzne okładki:Piotr Chyliński

Ilustracja na okładce:Tomasz Maroński

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-368-7Wydanie I

Wydawca:Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawatel./fax 22 813 47 43

e-mail: [email protected]

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.tel. 22 721 30 00www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

Page 4: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

MODLITEWNIK AMERYKAŃSKI

Dla PG

Page 5: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

7

ROZDZIAŁ 1

Kiedy człowiek spogląda wstecz i z perspektywy czasu ocenia rzeczy, któ-rych mu wstyd, i upiera się, że musiał je zrobić ktoś inny (chociaż nie ma pojęcia kto), to w rzeczywistości mówi – chociaż najczęściej nie zdaje sobie z tego sprawy – że doskonale zna tamtego człowieka, nie wie na-tomiast, kim jest obecnie. Wierzy (lub przynajmniej udaje, że wierzy), że wiek i doświadczenie uczyniły zeń osobę lepszą, mądrzejszą, wspa-nialszą, a przez to mniej poznawalną niż jego poprzednie „ja”, niezdolne do podobnych szubrawstw. Może akt skrajnej przemocy pomaga nieco rozwiać te wątpliwości, ponieważ wiem dokładnie, kim byłem tamtej nocy, dwanaście lat temu, kiedy zabiłem Mario Kirschnera, i choć od tamtej pory nauczyłem się cierpliwości i wyzbyłem pewnych złudzeń, jestem dzisiaj dokładnie tym samym człowiekiem, tak samo podatnym na głupotę. Modlitwa zmieniła moje życie, mimo że – wbrew temu, co sugerują kaznodzieje – nie okazała się wcale cudownym lekiem na całe zło. Oczywiście nie mierzę w swoich pacierzach tak wysoko jak księża i mułłowie; nie liczę na cuda, lecz na uzyskanie drobnych, konkretnie mierzalnych efektów.

Do morderstwa podszedłem jak aktor do roli. Po tym, jak wyleciałem ze studiów, pracowałem jako barman i właśnie za barem nauczyłem się,

Page 6: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

8

że wystudiowana obojętność bywa poważnym wyzwaniem dla pijanych kobiet. Nauczyłem się odgrywać światowca (chociaż nie wyściubiłem jeszcze nosa poza stan Waszyngton), wyluzowanego i bez zobowiązań, i z biegiem czasu ten fałszywy wizerunek przeniknął moją prawdziwą na-turę. Do czasu, gdy zimą 1991 roku zatrudniłem się w Galley, restauracji dla turystów na Lopez Island w archipelagu San Juan, u wylotu Zatoki Puget, wyrobiłem w sobie serdeczne niezadowolenie ze świata. Nudziły mnie nawet kobiety, z którymi sypiałem; nasze spotkania były dla mnie wyłącznie okazją do popisania się cynizmem. Przypuszczam, że wszyscy mordercy są w mniejszym lub większym stopniu podobnymi egoistami.

Zimą mieliśmy niewielu turystów i większość pracowników Galley najpóźniej o dziewiątej zmywała się do domu; zostawałem sam, żeby wyprosić maruderów i pozamykać. I to właśnie wtedy najlepiej mi się piło. Pewnej nocy pod koniec stycznia siedziałem akurat w boksie przy panoramicznym oknie, sączyłem czwartą już podwójną wódkę i gapiłem się na oślepiające białe światła łodzi kolebiących się na kotwicy na czar-nych i połyskliwych wodach zatoki, gdy na parking zajechało czerwone porsche. Niebrzydka babeczka po trzydziestce, z długimi kasztanowymi włosami, wysiadła z wozu, weszła do restauracji i zaczęła ze mną flirtować, próbując naciągnąć mnie na drinka. Miała piękny makijaż (prawdziwe artystyczne malowidło w naturalnych odcieniach skóry i delikatnych brązów), wydatne kości policzkowe i jedwabiste usta, które przypomina-ły mi usta malowane na fasadach objazdowych teatrzyków ze striptizem. Powiedziałem, że jest mi bardzo przykro, ale nie mogę jej pomóc. Oparła się chwiejnie o oparcie kanapy w boksie, uczepiona sterczącego zeń chro-mowanego wieszaka.

– Nie wygłupiaj się, facet! Mam naprawdę spieprzony wieczór!Miała szare spodnie, buty na obcasie i sweter z niebieskiej angory. Do

tego grube złote bransoletki i złote kolczyki z szafirami.– Stać cię na drinka – zauważyłem.– Zostawiłam portfel u swojego chłopaka.– To do niego zadzwoń, niech ci przywiezie.– Ale to właśnie przez niego mam spieprzony wieczór! – Klapnęła na

siedzenie naprzeciwko mnie i ukryła twarz w dłoniach. – Po prostu mi polej, dobrze? – poprosiła zza splecionych palców. – Jutro się policzymy.

– Jak się nazywasz?Podniosła splecione dłonie niczym zasłonę hełmu i łypnęła spod nich

tępo.

Page 7: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

9

– A ty?– Wardlin Stuart.– Wardlin? – powtórzyła z komiczną emfazą i wyszczerzyła zęby

w uśmiechu. – Śmieszne imię, nie uważasz?Uśmiech zbladł. Domyślałem się, że zastanawia się, czy warto drwić

z faceta, od którego próbuje wycyganić drinka.– Ja jestem Wanda – dodała, odrzucając włosy gestem, który sugero-

wał, że w jej mniemaniu to imię nieodłącznie kojarzy się z dziką i roz-pustną naturą. – Wanda i Wardlin... Jakie to milusie.

– Wanda... – powtórzyłem w zadumie. – Jakoś mi nie leży. Nie pasuje do ciebie. Wyglądasz mi raczej na... Brooke. Tak, tak cię będę nazywał: Brooke.

Nie była zachwycona, ale nic nie powiedziała.– Zdecydowanie tak – ciągnąłem. – Pasuje do twojego wizerunku

panny z dobrej uczelni. Z Vassar, na przykład. Po przejściach, ale sek-sowna. I bystra.

Na tę „bystrą” wyraźnie się ożywiła, założyła nogę na nogę i rozsiadła się wygodniej.

– Widzę, że prawdziwy z ciebie dupek.– Taka praca, Brooke.– Więc mam być Brooke, tak? W porządku. Jestem Brooke. Jestem

bardzo, bardzo Brooke. Teraz postawisz mi drinka?– A może pokażesz mi, co tak wypycha od środka ten śliczny niebieski

sweterek? Wtedy ci czegoś naleję.Ślady tego, co działo się w jej głowie, przesączały się na twarz: złość,

uraza, niezdecydowanie, niechęć, aż w końcu (musiało jej cholernie zale-żeć na tym drinku) konsternacja.

– Mam ci pokazać cycki?– Jeśli się odważysz, ma się rozumieć. Mnie tam wszystko jedno.– To taki twój... obyczaj? Tak to załatwiasz z innymi?– Ty jesteś pierwsza. Rzadko miewamy klientów, których nie stać na

drinka.– Ja się nie dziwię!– A nawet gdyby się tacy zdarzali, nie prosiłbym ich o zdejmowanie

swetrów. Jeśli chcesz – dodałem łagodniejszym tonem – możesz to po-traktować jako prowokacyjny komplement.

Roześmiała się – krótko, sardonicznie – i zerknęła na swoje czerwone porsche. Spodziewałem się, że wyjdzie, ale posłała mi spojrzenie typu

Page 8: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

10

„czytam ci w myślach”. Wahała się chyba, czy powinna mi zaufać, i za-stanawiała, na ile może pozostać Wandą.

– Dobrze, ale nie tutaj – zastrzegła się, wskazując za okno. – Ktoś może podjechać.

Zaprowadziłem ją na zaplecze, do kuchni. Stanęła przy gorącym bu-fecie, w świetle jarzeniówek, wyprężyła się i zdejmując sweter przez gło-wę, z iście ekshibicjonistycznym zacięciem wykręciła półpiruet. Piersi miała duże, ale moim zdaniem nie aż tak duże, żeby uzasadniały użycie usztywnionego, masywnego, pancernego stanika, w który były opakowa-ne; sprawdziłby się w roli wiktoriańskiego narzędzia tortur, w sam raz dla krnąbrnych panienek. Szorstki brudnobiały materiał wspierał się na gru-bych drutach, ramiączka były szerokie jak pasy do krępowania chorych. Ze wstydliwym uśmiechem sięgnęła rękami za plecy i odpięła zapięcie. Ramiączka zsunęły się z jej barków, miseczki oddzieliły od ciała. Skóra pod spodem była cała pokryta żółtymi i fioletowymi siniakami, szwy chirurgiczne krzyżowały się na całej jej powierzchni, przecinały nawet brodawki. Piersi narzeczonej Frankensteina. Kształtne, ale makabryczne. Nie mogłem oderwać od nich oczu.

– Tylko nie ściskaj za mocno, dobrze? – uprzedziła Wanda. – Dopiero co je sobie pomniejszyłam.

– Czego się napijesz? – zapytałem. – Szkockiej? Mamy taką jednosło-dową, jest naprawdę doskonała.

Przypuszczałem, że nieuprzedzenie mnie o niedawnej operacji i póź-niejsze popisanie się niedotykalnymi piersiami było z jej strony próbą wystrychnięcia mnie na dudka, ale sprawiała wrażenie autentycznie wku-rzonej, kiedy okazało się, że nie mam ochoty jej pomacać. Oparła ręce na biodrach i patrzyła na mnie spode łba, kiedy odwróciłem się, żeby wrócić do baru.

– Ej! A ty dokąd? Ej!Minutę później, już ubrana, usiadła przy barze i zamówiła manhattan,

który wypiła bez słowa, od czasu do czasu zerkając na mnie ze złością. Zacząłem porządkować wieczorne rachunki, a kiedy schyliłem się, żeby pozbierać rozsypane drobniaki, usłyszałem pośpieszne kroki i odgłos ot-wieranych drzwi wejściowych.

Odprowadziłem wzrokiem czerwony samochodzik, kiedy ruszył z pis-kiem opon i śmignął łukiem wzdłuż zatoki, po czym wciągnąłem je-den stołek za bar, postawiłem sobie pod ręką świeżą butelkę ketel one i zadumałem się nad funkcjonowaniem umysłu Wandy. Przyjechała do

Page 9: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

11

restauracji bezpośrednio po jakiejś traumatycznej scysji z chłopakiem i zgodziła się, żebym ją pomolestował – pewnie liczyła na to, że takim nic nieznaczącym spotkaniem dokona zemsty. A ponieważ była wstawiona, nie wpadła na to, w jaki sposób widok jej świeżo zmasakrowanych piersi wpłynie na potencjalnego kochanka. Z drugiej strony, mogło być i tak, że zabawiła się moim kosztem, a cała ta złość była po prostu udawana – tyle że na Lopez Island nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by miał aż tyle zim-nej krwi. Jednakże, bez względu na skalę manipulacji z jej strony, byłem dla niej pełen podziwu; jak na bogatego dzieciaka, który po kielichu rozbija się porszakiem, spisała się naprawdę nie najgorzej.

Trzy kieliszki po jej odjeździe na parkingu pojawił się szary mercedes, z którego wysiadł barczysty mężczyzna w średnim wieku z ogoloną na łyso głową, w szarym tweedowym płaszczu z aksamitnymi wyłogami. Zostawił włączony silnik i skierował się do drzwi, a ja sobie uświadomi-łem, że zapomniałem je zamknąć na klucz.

– Zamknięte – powiedziałem, kiedy tamten wszedł do środka.– To ciebie powinno się zamknąć – warknął.Podszedł do baru, stanął naprzeciw mnie i położył ręce na kontuarze.

Patrzył na mnie z beznamiętnym wyrazem twarzy, ja jednak czułem bi-jącą od niego wrogość. Był blady, policzki miał upstrzone szkarłatnymi plamami, ozdobna bródka (na razie ledwie naszkicowana kilkudniową szczeciną) plamiła mu górną wargę i podbródek. Przez kontrast z mięsi-stymi rysami twarzy oczy – duże i błyszczące – wyglądały wręcz kobieco. Ogólnie rzecz biorąc, prezentował się paskudnie, ale miało się przynaj-mniej wrażenie, że ciężko sobie zapracował na uzyskanie tego efektu.

– Jestem Mario Kirschner, przyjaciel Janet – zadudnił głośno i niena-turalnie basowo, jakby obwieszczał coś o wiele bardziej złowieszczego. Na przykład „Jestem Ringo. Johnny Ringo”.

Nie mogłem się nie roześmiać.– Janet – powtórzyłem. – Tej Janet?– Wiesz, o kim mówię.Mogłem być wprawdzie pijany, ale nie głupi; byłem właściwie pewien,

że wiem, kim jest Janet. Cwana dziewucha, pomyślałem.– Taka wysoka? Puszysty niebieski sweterek, rudokasztanowe włosy?

Powiedziała mi, że ma na imię Wanda.– Dwadzieścia lat temu połamałbym ci kości – powiedział Kirschner

z tęskną nutą w głosie. – Dziś zostawiam to moim adwokatom. Bardziej boli.

Page 10: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

12

– A zanim zadzwonisz po tych swoich adwokatów, nie zechciałbyś mi powiedzieć, co niby zrobiłem?

– Tobie się, kurwa, wydaje, że to jakaś zabawa? Nie traktujesz mnie poważnie?

– Niech pomyślę: Wanda... Nie, przepraszam, Janet! Janet przyjeżdża do knajpy po kłótni z tobą. Nawalona jak szpak. Tak bardzo chce się na-pić, że pokazuje mi cycki. Nawiasem mówiąc, ich widok nawet pitbulla odstraszyłby w pizdu. Stawiam jej, ona pije, wychodzi, a potem zjawiasz się ty i straszysz mnie prawnikami. – Pociągnąłem łyk wódki. – Wiesz, chyba masz rację: nie traktuję cię poważnie.

Kirschner zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. Wprawdzie byłem głównie rozbawiony całą tą sytuacją, ale w tym momencie poczułem ukłucie paranoi.

– A według niej jak było? – zapytałem.– Co to za pierdolenie?!– Stary, mówię serio. Zaintrygowałeś mnie. Bo widzisz, ja jej palcem

nie tknąłem, ale widzę, że wcisnęła ci jakiś kit, więc... Może ona coś kombinuje? Próbuje namieszać?

– Może powinienem ją przyprowadzić? Spojrzysz jej w twarz po tym, co zrobiłeś?

Zerknąłem na dymiącego białą mgłą spalin mercedesa, usiłując doj-rzeć jakiś kształt za zaparowanymi szybami.

– Przyjechała z tobą? To ją przyprowadź. Po tym, jak widziałem te cyce, nic mnie już nie ruszy. Nic, kurwa.

Kirschner złapał mnie garścią za bluzę na piersi i przyciągnął do siebie.– Ty skurwysynu! – wycedził, obryzgując mnie śliną.Powiedział coś jeszcze, ale ciąg dalszy mi umknął. Ciepła ślina, zapach

perfum i pudru... Dosłownie wszystko w tym wyfiokowanym palancie tak mnie odrzucało, jakbym nagle zobaczył, że pająk maszeruje mi po ręce. Zdystansowałem się od niego, od całej tej sytuacji, i wepchnąłem mu przedramię pod brodę. Pchnąłem go w tył, a gdy próbował mi się wyrwać, wyrżnąłem go butelką wódki w sam czubek głowy. Butelka nie pękła, zadźwięczała tylko bonk! głucho i niewinnie, jakby ktoś uderzył się głową o nadproże drzwi. Twarz Kirschnera straciła wyraz i osunął się na ziemię, jakby ktoś wyciągnął mu wtyczkę.

Teraz już wiem, że od chwili, gdy padł na podłogę, powoli umierał na skutek pęknięcia czaszki i krwotoku podpajęczynówkowego, ale wtedy nigdzie nie było widać krwi, a puls miał silny i regularny. Spodziewałem

Page 11: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

się, że ocknie się za minutę albo dwie, podszedłem więc do okna i wyjrza-łem na dwór. Wanda (z domu Janet Pietkowski) wychuchała sobie mały otworek w zaparowanej przedniej szybie. Dostrzegłem jej sweter, ramę z włosów wokół twarzy, błyszczące czerwone usta rozwarte w okrągłym „O”. Nie ulegało wątpliwości, że wszystko widziała. Patrzyliśmy na siebie długą chwilę, na mój gust co najmniej dwadzieścia, trzydzieści sekund, i to w tej właśnie chwili ukształtował się ciąg dalszy mojego życia; przez te dwadzieścia albo trzydzieści sekund Wanda (nigdy nie myślę o niej jako Janet ani Brooke) ustaliła szczegóły swojej wersji wydarzeń, opowieści o niczym nieuzasadnionej napaści, która natchnęła prokuratora okręgo-wego do postawienia mi zarzutu zabójstwa.

Kiedy dziś myślę o tamtej chwili, odczuwam pokusę, żeby podraso-wać wspomnienia, wmówić sobie, że czułem, jak przeznaczenie gęstnieje wokół mnie, tężeje skłębioną chmurą jak biały tuman spalin z merce-desa – prawda jest jednak inna: nie miałem za grosz poczucia, że dzieje się coś niezwykłego. Zastanawiałem się, co Wanda nakłamała Kirschne-rowi; próbowałem się domyślić, co nią kierowało. Miała powody, żeby wściekać się na nas obu, może więc poszczuła na mnie swojego kochasia, żebyśmy nawzajem zrobili sobie krzywdę?

Złożyła dłonie jak do pacierza, czubkami palców dotknęła podbródka i zamknęła oczy. Zaczęła poruszać ustami. Po dłuższej chwili otrząsnęła się, wybrała numer na komórce i odbyła z kimś krótką rozmowę. Nie przejąłem się tym zbytnio. Pomijając fakt, że byłem pijany, miałem prawo oczekiwać, że moje zeznania, poparte nienaganną opinią z miejsca pracy (w Galley pracowałem już wtedy od pół roku), przeważą nad zeznaniami kobiety, która wykręci dwuprocentowy wynik na alkomacie. Zapaliłem papierosa, wydmuchnąłem dym w jej kierunku i pomachałem jej lekce-ważącym, beztroskim gestem. Przez ten czas skończyła rozmawiać i nasze oczy spotkały się przez podwójną warstwę szkła. Uśmiechnęła się. Był to uśmiech tak rozbrajający, tak, zdałoby się, wyzbyty wszelkiej dwulicowo-ści, że odruchowo odpowiedziałem w ten sam sposób. I przez te krótkie sekundy, zanim usłyszeliśmy syrenę zbliżającego się wozu policyjnego, miałem wrażenie, że jesteśmy prawie, prawie przyjaciółmi – a z pewnoś-cią wspólnikami w zbożnym dziele.

Page 12: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

LUIZJAŃSKI BLUES

Page 13: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

261

1

22 czerwca

Słyszeliście kiedyś o Grail? To taka mieścina w Luizjanie, nad Zatoką Meksykańską, dziura zabita dechami. Mieli tam cukrownię, ale ją za-mknięto. W przybrzeżnych wodach prawie nie ma już ryb. Na stacji benzynowej wymizerowani staruszkowie w skarpetkach na podwiązkach słuchają radiowych transmisji meczów baseballowych, plują tytoniem „Red Man” i gapią się na tablice rejestracyjne samochodów, które mijają ich w pędzie, nawet nie zwalniając – jadą do innych, lepszych miejsc, chociaż żaden z dziadków nie przyznałby tego otwarcie. Dzielnica bi-znesowa: Monroe Street i jej dwie przecznice. Sklepy w dwupiętrowych domach z cegły klinkierowej, które były nowe na zdjęciach z przełomu wieków. Namalowane na murach wyblakłe reklamy maszyn do szycia, lodówek i butów z lat trzydziestych, a okna wystawowe tak zakurzo-ne, że Bóg jeden wie, co się w środku sprzedaje. Poobijane osobówki i sfatygowane pikapy stojące na pochyłym parkingu, upstrzone szarymi plamami szpachli na błotnikach i kalkomaniami Ragin’ Cajuns na przed-nich szybach. Sklep wędkarski, ogrodniczy, ogólnospożywczy, wszystkie obłożone białym plastikowym sidingiem, i szyldy na słupach, a na nich

Page 14: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

262

wypisane czarnymi samoprzylepnymi literami nazwy towarów (z błęda-mi) i koślawe przywieszki z cenami.

Łodzie rybackie przycumowane przy sfatygowanym pomoście wybie-gającym w zatokę, która w tym miejscu ma małe wcięcie; wszystkie me-talowe powierzchnie pokryte rdzą, złamany maszt przewiązany brudną niebieską szmatą jak opaską uciskową.

Bijący od słupów pomostu odór kreozotu.Zapach morza i benzyny.Pelikan przycupnięty z rozpostartymi skrzydłami na beczce po oleju.Wystarczająco dużo barów, żeby dwa razy większe miasteczko całe

mogło chodzić wiecznie nawalone, i wystarczająco dużo pijaczków, żeby te bary nie narzekały na brak zajęcia. Przy przecznicach głównej ulicy domy obłożone aluminium, niektóre mniejsze od grobowców na drugim cmentarzu świętego Ludwika w Nowym Orleanie. Szkoła podstawowa nosząca imię słynnego futbolisty. Kościół Zgromadzenia Bożego wyglą-dający jak białe koszary wojskowe, a po drugiej stronie schludnie utrzy-manego trawnika kościół świętego Judy, ramowa konstrukcja z szalowa-ną wieżą, która bardziej niż z Kościołem Rzymskokatolickim kojarzy się z Episkopalnym Kościołem Nowej Anglii.

Wierni wylewają się strumieniem ze środka i mieszają na trawni-ku – synkretyzm mistycznych animistów i kaznodziejów pokrzykujących o ogniu piekielnym. Rumiani mężczyźni w kraciastych marynarkach i pastelowych spodniach z białymi paskami dyskutują o nieruchomoś-ciach i golfie ze szczuplejszymi mężczyznami, noszącymi bokobrody à la Elvis i czarne garnitury. Żony uśmiechają się i przyciskają torebki do brzucha. Niedzielne myśli ślizgają im się po głowach jak obrusy z kra-ciastej bawełny.

Dalej ceglane domy się kończą, przy Monroe ubywa firm i biur, mię-dzy budynkami pojawiają się puste, zachwaszczone parcele, z ziemi trys-kają małe palmy, krzewy hibiskusa i nieliczne karłowate dęby, ziemia usłana puszkami po piwie, kondomami i pożółkłymi gazetami.

W Crosson’s Hardware można kupić dowolną broń, zagrać w totka, dołączyć do Klanu.

Joe Dill Realty, Joe Dill Brokerage i Joe Dill Construction – wszystkie mieszczą się w Dill Building, razem z dentystą, lekarzem, księgowym i miejscowym papugą.

Komisariat. Fryzjer. Whitney Bank.

Page 15: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

263

Zabity deskami salon gier, małe betonowe pudełko oblepione nie-skończoną liczbą plakatów i afiszy wielkich powrotów, festiwali, niespeł-nionych polityków.

Dairy Queen.Wieczorami dzieciaki siadają na wystawionych przed sklep ławkach

i w powodzi światła znad kasy popijają koktajle mleczne albo jedzą miękkie lody z tym takim loczkiem na samej górze; inne zataczają samo-chodami ciasne kręgi wokół budynku, z rykiem silnika i podkręconym na maksa radiem. Dzieciaki z tutejszej szkoły średniej, Grail Crusaders. Drużyna koszykarska doszła w tym roku do półfinału rozgrywek stano-wych, wszyscy byli z nich dumni. Kiedy patrzy się na nich z daleka, ma się wrażenie, że dzieje się tu coś więcej, coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka, jak w koszmarze sennym Normana Rockwella – na przykład, że dzieciaki, zaprogramowane przez jakąś moc z piekła rodem, mówią po łacinie wspak i polują na wrogów szatana. Czarne sylwetki osłaniają oczy przed blaskiem samochodowych reflektorów, usiłują rozpoznać kierow-cę. Jakaś para zaczyna tańczyć do heavymetalowej muzyki z bumboksa. Ćmy wirujące nad ich głowami to potępione dusze.

Radiowóz stoi naprzeciwko, na rogu, pomrukuje włączonym silni-kiem, za szybą żarzy się rubinowy ogieniek papierosa.

Krzyki, wariacki śmiech, brzęk tłuczonego szkła.Dwa cienie szybkim krokiem mijają fryzjera, alkoholowy, Rupieciar-

nię Jolly’ego.Na wystawie sklepu ogrodniczego wisi ogromny plakat przedstawiają-

cy lśniące czerwone traktory, zielone kultywatory i żółte kosiarki samo-bieżne przemierzające idealny rolniczy krajobraz. Jest jak okno wycho-dzące na inny, lepszy świat.

TO KRAJ JOHNA DEERE, obwieszcza transparent nad plakatem.Motel Gulfview: sześć domków w różowych stiukach plus ozdobna

gipsowa fontanna dla ptaków przy recepcji. Po drugiej stronie ulicy „Club Le Bon Chance”, niski budynek z betonowych pustaków, czar-ne okna wytatuowane elektronicznymi reklamami Dixie Beer, neono-wy szyld w kształcie dwóch kostek, które toczą się po dachu, a trójka i czwórka na ich ściankach zmieniają się w dwie jedynki. Parking nigdy nie jest pusty, muzyka nigdy nie milknie. Panna Sedele Monroe starzeje się na ostatnim stołku przy barze i koi swoją rudowłosą duszę tajemni-czymi eliksirami, dzień w dzień od drugiej po południu do momentu,

Page 16: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

264

gdy wydarzy się coś interesującego. Jej życie jest szkarłatną plotką. Ludzie mówią, że nie zna życia ten, komu nie pobawiła się wacusiem, ale lepiej po prostu do niej nie podchodź, nie pozwól, żeby spojrzała na ciebie tym swoim zielonym okiem, lewym.

W klubie grywa czasem perkusista Presleya, D.C. Fontana. Opowia-da o tym, jak z Królem objeżdżali Luizjanę w różowym cadillacu. Jakie mieli kobiety i jak wszystkie wsioki chciały je rypać. Ludzie schodzą się ze wszystkich stron, gapią się na niego jak na jakąś relikwię. Jaki on stary, zauważają z czułością i delikatnym zdumieniem. Jaki stary!

Ostatnio zabito w klubie dwóch mężczyzn: jeden został zadźgany przy stole bilardowym, drugi pobity w kiblu na śmierć.

Dwa lata temu, w pewien kwietniowy wieczór, tańczyła tu Charlotte Sliddell (l. 23) z „Golden Harvest”.

O tej porze roku ma się wrażenie, że po zmierzchu upał jeszcze się wzmaga.

Zachody słońca są tu niesamowite. Pracy nie ma, za to patriotyzm aż buzuje. Podobno jest to świetne miejsce do wychowywania dzieci. Ugruntowane wartości, czyste powietrze. Dzieciaki nie mogą się do-czekać, kiedy się stąd wyrwą. Można by się zastanawiać, dlaczego ktoś w ogóle chce mieszkać w takim miejscu jak to, miejscu, którego egzysten-cja ma tyle samo sensu, co życie muchy krążącej nad czymś nienadającym się do zjedzenia. Co każe ludziom rok w rok znosić nudę, kłopoty z za-siłkiem, huragany i upał? Wiara, tak brzmi odpowiedź. Niekoniecznie wiara w Boga czy w Amerykę, to by było za proste. Tutejsi mają talent do wierzenia. Nauczyli się wierzyć we wszystko, co niezbędne do podtrzy-mania chwilowego złudzenia. Będą wam opowiadać o Dziecku z Bagien, o królestwie Dobrego Szarego Człowieka, o voodoo i hoodoo, i o tym, że można w ten sposób załatwić, kogo się chce, jeśli tylko ma się kasę na opłacenie staruchy z ñáñigo, która mieszka w mangrowym lesie, gdzie jazgoczą komary, a aligatory tarzają się w czarnej wodzie. Jezus żyje. Po-dobnie jak Shango, Erzulie, Damballa i pół tuzina innych. Przylepiona do ściany plastikowa Maryja Dziewica, a na ołtarzyku pod nią papie-rowe serduszka, złamane nożyczki i bransoletka z koziego włosia. Pień cypryśnika przewiązany białą wstążką. Sto czerwonych świec płonących na werandzie. Wierni oddychają cicho. Szepczą właściwe słowa. Uśmie-chają się, kiwają głowami. Atmosfera gęstnieje od mistycyzmu. Słychać głosy. Manifestują się anonimowi święci, patroni wytrwałości. To jedyny

Page 17: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

265

prawdziwy dom. Nie obchodzi ich, czy i wy w to wierzycie. Oni wiedzą. Wiedzą. Obcy nie rozumieją ich tajemnic.

Panna Nedra Hawes, wróżby i proroctwa.Półksiężyce, ankhy i siedmioramienne gwiazdy.Z odgłosem przywodzącym na myśl szelest śrutu w listowiu nagły

podmuch wiatru miota piaskiem w okna „Vida’s Moonlight Diner”, wagonu kolejowego pomalowanego na biało i ozdobionego skupiskami jaskrawych kolorowych linii. Veves. Symbol voodoo.

Za restauracyjką, na wschodnim skraju miasteczka, obstawiona wąs-kimi domkami bita droga prowadzi nad Zatokę. Tam mieszkają czarni, ubodzy biali i inne wyrzutki. Domy giną wśród cypryśników, dębów i mokradeł. Jeszcze dalej, za granicą miasta i wysypiskiem śmieci, za asfal-tową drogą prowadzącą do osiedli zamieszkanych przez większość szano-wanych mieszkańców, biegnie ścieżka ledwie widoczna z głównej drogi, wydeptana w dławiącym ją gąszczu cykorii, dzikiego indygo i paproci. Nikt nią nie chodzi, wszyscy o niej albo zapomnieli, albo przynajmniej chcą zapomnieć. Stojąc na niej, patrząc, jak wysoko w koronie dębu wil-gowrony skaczą po gałęziach, a skośne smugi zakurzonego światła mus-kają wierzchołki krzewów, słuchając świergotów, treli i żabiego rechotu, ma się wrażenie, że coś się czai w półmroku, nie tylko dwugłowe jasz-czurki i albinotyczne żaby, ale także zrodzone ze skażonej ziemi mutan-ty, wielkie, ciężkie, powolne i smutne, groźne tylko dla samych siebie, przemierzają zielone cienie, zagubione pomrukują niezrozumiale, zerkają spomiędzy liści, chowają się na widok jadącego samochodu, uciekają do nor. To miejsce skrywa tajemnicę. Potężną tajemnicę. Powietrze wibruje od wiekowego napięcia. Kto rządzi tymi istotami? I kim one rządzą? To sekret, którego nikt nie chce poznać.

Wstęga ciemnej wody wije się w stronę rozciągających się w głębi mo-kradeł.

Wiatr marszczy jej powierzchnię, drzewa wydają jęk.Pajęczyna drży, lecz pajęczycy nie ma w domu. Światło księżyca spływa

po niciach jak srebrna ciecz, cała konstrukcja wydyma się, niezwykły, jedwabisty szkielet utkany z życia na wskroś czasu, delikatny, a mimo to wytrzymały, piękny mimo tkwiących w nim skorup niedawnych ofiar i nieskonsumowanego odnóża martwego kochanka.

Skończył się mecz baseballu. Staruszkowie chowają woreczki z ty-toniem, szykują się do powrotu do domu. Jeden z nich z niesmakiem

Page 18: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

uderza otwartą dłonią w odbiornik. Niektórym udaje się wstać z krzesła dopiero za drugą lub trzecią próbą.

Na przystani Joe Dill, muskularny brunet w dżinsach i niebieskiej ro-boczej koszuli, wychodzi z kabiny kutra rybackiego i odrzuca na pokład klucz francuski.

– Niech to szlag! – krzyczy w niebo.Parking na tyłach Dill Building pustoszeje, samochody wyjeżdżają

z miasteczka, ruszają na wschód, niektóre zajeżdżają do „Club Le Bon Chance”. Sznur pelikanów przelatuje nad falochronem, machają skrzyd-łami, potem szybują, kreśląc na zachmurzonym niebie frazę z tajemni-czych czarnych sylab. Żuraw brodzi w płytkiej wodzie z egipską wytwor-nością. Brodźce biegają po poszarpanym skrawku płowej plaży na zachód od pomostu; brzuchate, z odrzuconymi w tył głowami, przystają i pozują jak malutcy nadęci profesorowie. Czerwone jak landrynka camaro Z-28 pali gumę na Monroe, na co łysy mężczyzna zamykający sklep w jednym z ceglanych budynków marszczy brwi i kręci głową. Chuda, pomarszczo-na staruszka w sukience z koronkowym kołnierzykiem ostukuje laską chodnik, wracając z Dill’s Liquors; torbę ma ciężką od tygodniowego za-pasu wódki. Dwie nastolatki, palące ukradkiem skręta w zaułku między bankiem i salonem gier, z poważnymi minami odprowadzają ją wzro-kiem, ale gdy tylko znika im z oczu, spoglądają po sobie i wybuchają śmiechem.

Uwiązany gdzieś na łańcuchu pies ujada wściekle.Lata wirują, dzielą się, łuszczą na dni. Dni spływają jak deszcz po

szybie.Nadciąga zmierzch.

Page 19: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

VIATOR

Page 20: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

379

1

„...MĄŻ DRZEWA LIPOWEGO...”

Wilander przyzwyczaił się do swojej kabiny na pokładzie Viatora. Mała i skromna, odpowiadała mu po części dlatego, że jego aspiracje były równie małe i skromne, ale także dlatego, że przywodziła skojarzenia z romantycznym losem poszukiwacza przygód w zamorskich krainach, które to marzenia dawno zdążyły w nim obumrzeć, a teraz – teoretycz-nie – właśnie się spełniały: wylądował przecież na frachtowcu, którego kapitan wpakował go na mieliznę z taką prędkością, że statek wbił się głęboko w ląd i prawie całkowicie zniknął wśród jodeł, wawrzynów i in-nych drzew, tak że kiedy opływało się cypel dookoła (co Wilander zro-bił w zeszłym miesiącu na pokładzie holownika dostarczającego pocztę i zapasy na ten odcinek alaskiego wybrzeża; stał w rozkroku na dziobie stateczku, mocno zaciskał na relingu opatrzone masywnymi knykciami dłonie, wiatr odwiewał mu jasne blond włosy i chłostał kościstą, smętną twarz – wypisz, wymaluj prawdziwy odkrywca, z niepokojem obserwu-jący tajemniczą ciemną smugę lądu na widnokręgu), widziało się tylko ciemny punkcik rufy Viatora, z tej odległości maleńki i okrągły jak krop-ka oddzielająca dwa piękne, zielone zdania.

Kabina mieściła się w nadbudówce. Za dnia niezwykle jasne i czyste na-turalne światło dostawało się do środka przez iluminatory, przesączywszy

Page 21: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

380

się uprzednio przez gąszcz szerokich jak dłoń liści lipy, której korona została przyciśnięta do zewnętrznej ściany kajuty, nocą zaś, w blasku sześćdziesięciowatowej żarówki nad umywalką i nocnej lampki ze sta-reńkim abażurem zrobionym ze skorupy żółwia (Wilander kupił ją od Arlene Dauphinee, rudowłosej zarządczyni faktorii handlowej w osa-dzie Kaliaska), kremowe ściany płonęły złotem, a przestrzeń jakby się kurczyła wokół niego, ściśle dopasowywała do sfery jego pragnień, bez-piecznej, ciepłej, tajemnej. Czuł wtedy wyraźnie, że światło przesącza się na zewnątrz, w głąb mrocznych skłębień paproci, pnączy i korzeni, przydając rozwiązłej gęstwinie niemal teologicznej doniosłości, tak jakby las był pozbawiony wszelkiego sensu – czy raczej jakby w każdej chwili mógł ulec przypadkowej, chaotycznej, przerażającej przyczynowości sennego koszmaru, gdyby nie ta emanująca światłem komórka otorbio-na w samym jego sercu i zamieszkana przez człowieka śniącego kojące, mnisie sny.

Wieczorami czterej mężczyźni, którzy zamieszkali na Viatorze przed Viatorze przed Viatorzeprzybyciem Wilandera, odwiedzali go czasem w jego kajucie, nie zdarza-ło się to jednak często. Ba, musiał upłynąć prawie tydzień, zanim udało mu się porozmawiać z którymś z nich – wcześniej widywał ich tylko przelotnie, błąkających się po wypatroszonych trzewiach statku, a kiedy bez entuzjazmu odpowiadali na jego powitalne okrzyki (albo nie odpo-wiadali wcale), wracał do swoich spraw. Przypuszczał, że kręcą nosem na jego zwierzchnictwo, ponieważ przybył ostatni; spodziewał się, że będzie musiał zdobyć ich zaufanie cierpliwością i szacunkiem dla ich ekscen-trycznych obyczajów, ale kiedy szóstej nocy do jego kajuty wparował Pe-ter Halmus – niski, krępy, ze sflaczałymi mięśniami, ogoloną głową i sta-rannie przystrzyżoną brodą, która chyba tylko zdaniem samego Halmusa korzystnie obramowywała mięsiste rysy twarzy: ćwierćcalowej szerokości pasek ciemnych włosów podkreślał linię żuchwy, a cieńsza pionowa kres-ka łączyła podbródek z dolną wargą (taka koncepcja zarostu bardziej pa-sowałaby do starożytnego perskiego arystokraty) – rozmowa nie przebieg-ła bynajmniej zgodnie z przewidywaniami Wilandera, który oczekiwał ostrożnego i sympatycznego budowania podwalin nowej znajomości... Nic z tego: Halmus burkliwym, rozedrganym od gniewu głosem po-wiedział, że widział, jak Wilander wyłamywał resztki szkła z rozbitego iluminatora, i przestrzegł go, żeby nigdy więcej tego nie robił. Wyjaśnił, że szkło na Viatorze to jego wyłączna działka; jest jedyną osobą odpo-Viatorze to jego wyłączna działka; jest jedyną osobą odpo-Viatorzewiedzialną za zbadanie zasobów szkła i oszacowanie ich wartości i nie

Page 22: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

381

życzy sobie, żeby ktoś mu się do tego wtrącał. Kiedy zaś Wilander, woląc nie wytykać mu irracjonalności tych twierdzeń, zasugerował, że chciał w ten sposób tylko uniknąć zranienia i nie miał na myśli nic złego, Hal-mus odpowiedział mu jak człowiek szalony, i to po dwakroć: nie dość, że mówił bez ładu i składu, to jeszcze okazał się zwolennikiem jakiejś obłąkanej estetyki. Zaczął tłumaczyć, że szkło, od dwudziestu dwóch lat porzucone na pastwę żywiołów i pozostawione bez konserwacji, wyka-zywało przebarwienia nadające każdemu jego okruchowi wartość natu-ralnego minerału, lustra zaś wyewoluowały przez ten czas w istne dzieła sztuki. Wygłaszając to kazanie i ciskając gromy na Wilandera, przez cały czas spacerował od drzwi do umywalki i z powrotem, dwa szybkie kroki, w tył zwrot, i od nowa, podkreślał niełączące się w logiczną całość zdania uniesieniem pięści albo klepnięciem się w udo, rozsadzająca go energia drażniła Wilandera, który czuł się uwięziony na swojej koi, kiedy, siedząc na niej skulony, czubkiem głowy niemal dotykał spodu półki, na której stało parę książek, leżał portfel, klucze, kilka monet i innych drobiaz-gów – wszystko, co zachował ze swojej przeszłości.

– Zgoda – powiedział. – Nie będę już usuwał żadnego szkła. Musisz jednak zrozumieć, że szkło... szkło wcale nie jest tu najważniejsze. Mamy wycenić metal na złom. Nie tak powiedział wam Lunde?

– Od metalu jest Arnsparger – odparł Halmus beznamiętnie, jakby stwierdzał niepodważalne prawo, nienaruszalną zasadę rządzącą wszech-światem.

– Arnsparger... – powtórzył Wilander.– Tak. Zajmuje się kadłubem i nadbudówką. Reszta, to znaczy insta-

lacje, kambuz, silnik, no, w każdym razie to, co zostało z silnika... To już sprawa Nygaarda.

– A Mortensen?Halmus chwilę się zastanawiał, zanim odparł:– Ostatnio jest pochłonięty ładownią.– Pochłonięty, powiadasz... – Wilander przerzucił nogi przez krawędź

koi i usiadł na niej bokiem. – Wygląda na to, że nie potrzebujecie moich wskazówek, ale jednak przypomnę ci, że mamy tu konkretną robotę do wykonania. Nie powinno nas nic „pochłaniać”. Lunde na nas liczy.

– Lundego nie interesuje, co tu robimy.– Wprost przeciwnie, w rozmowie ze mną bardzo jednoznacznie

przedstawił swoje oczekiwania: mamy przedstawić mu swoje szacunki, żeby mógł zdecydować, co zrobić z tym starym wrakiem.

Page 23: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

382

Twarz Halmusa ściągnęła się w przykrym grymasie, jakby nie spodo-bał mu się ten „stary wrak”.

– Chcesz, żebym ci coś powiedział o twoim układzie z naszym panem Lundem?

– Jeśli twoim zdaniem to ważne...– Ważne?! – Halmus spojrzał spode łba na Wilandera. – A skąd ty

możesz wiedzieć, co jest ważne, a co nie?! Jesteś tu od tygodnia!– Wiem, że nie chcę stracić tej pracy: stabilnej, niezbyt ambitnej,

praktycznie bez kosztów własnych. To właśnie jest dla mnie ważne.Halmus podniósł prawą rękę na wysokość ucha, zwróconą dłonią ku

przodowi, z podkurczonymi palcami, jakby zamierzał cisnąć niewidzial-ny kamień. Zaniemówił na dłuższą chwilę.

– Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam? – burknął w końcu z pogardą. Opuścił rękę. – Jesteś mężem drzewa lipowego. Nie masz żadnej specjal-ności.

Parę wieczorów później Arden Nygaard zapukał grzecznie do drzwi kabiny i zapytał Wilandera, czy mógłby dostać jakieś narzędzie do od-zyskiwania metalu z powłok chromowych. Był drobnej budowy, gładko ogolony, miał przywiędłe szpakowate włosy, garbił się lekko i w okula-rach w drucianych oprawkach do złudzenia przypominał nauczyciela. Za to jego spojrzenie – poczciwy, niewzruszony wzrok ograniczonego umysłowo prostaczka – wywlekało z głębin pamięci Wilandera obrazy bezdomnych z ulicznych przytułków i noclegowni, ludzi, których inte-lekt (zmasakrowany ubóstwem i alkoholem i przykrojony do dziecięcych rozmiarów) pozwalał im godzinami wpatrywać się z fascynacją we własny but albo w plamę na ścianie, w których dostrzegali cudowne kształty i obrazy ze swoich fantazji. To wrażenie upośledzenia, łagodnego obłędu, wzmogło się jeszcze, gdy na pytanie, dlaczego sam nie uda się do Kaliaski i nie kupi stosownego narzędzia, Nygaard odparł, że nie lubi jeździć do miasteczka, po czym długo, z namaszczeniem kiwał głową, jakby chciał w ten sposób wzmocnić wymowę swojego wytłumaczenia; jakby przy-glądał mu się z różnych punktów widzenia i raz za razem utwierdzał się w przekonaniu o jego trafności. Wilander miał go nawet ochotę zapytać, dlaczego nie lubi bywać w Kaliasce, domyślał się jednak, że kolejna od-powiedź Nygaarda i tak niewiele mu wyjaśni, a ponieważ towarzystwo tego smutnego, małego człowieczka boleśnie przypominało mu nie tak odległy czas, gdy sam żył wśród takich ludzi i przypadkowemu obserwa-torowi również mógł się wydać upośledzony, skrócił dalszą rozmowę do

Page 24: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

383

minimum i obiecał, że przy okazji następnego wypadu zaopatrzeniowego kupi odpowiedni sprzęt. Nygaard poczłapał do umywalki, pieszczotliwie pogładził jeden z chromowanych kurków, uśmiechnął się półgębkiem do Wilandera i wyszedł.

Po takich doświadczeniach ze spotkań z Halmusem i Nygaardem Wi-lander obawiał się, że pozostali dwaj członkowie ekipy również mogą być niepełnosprawni umysłowo, ale Henrik Arnsparger – pulchny, rumiany, łysawy i gadatliwy blondyn po czterdziestce, z brzuchem wylewającym się z poplamionych tłuszczem drelichowych spodni i życzliwym sposo-bem bycia, który swobodnie mieścił się w granicach normalnego zacho-wania – rozwiał jego obawy. Kiedy zwalił się ciężko na obrotowe krzesło przy malutkim biurku przyśrubowanym do ściany kabiny i zaczął gadać jak nakręcony, jakby byli starymi dobrymi znajomymi, którzy od lat się nie widzieli, Wilander doszedł do wniosku, że oto znalazł sprzymierzeń-ca, człowieka, któremu można zaufać i który będzie udzielał prostych od-powiedzi na proste pytania, zamiast bredzić od rzeczy, dlatego z miejsca poprosił go o wyjaśnienie kilku nękających go kwestii: dlaczego Halmus nazwał go „mężem drzewa lipowego”? Co mógł mieć na myśli, mówiąc, że Lunde nie interesuje się pracami ekipy? No i dlaczego Nygaard nie lubi jeździć do Kaliaski?

– Z Nygaardem to nigdy nie wiadomo, co sobie myśli – odparł Arns-parger. – Facetowi brakuje piątej klepki, jakby miał dziurę w głowie; jak mu tylko coś do niej wleci, to zaraz wylatuje z powrotem. Ale za Kaliaską to żaden z nas nie przepada. Sam widziałeś, że to paskudna dziura: żule, wredne psy, nieprzyjazne spojrzenia... A Halmus miał chyba na myśli tę lipę. Tę pod twoim oknem.

– Mnie też nic innego nie przychodzi do głowy.Arnsparger rozparł się wygodnie i wydmuchnął powietrze, jakby gasił

świecę.– Kiedy przyjechałem, Mortensen powiedział coś takiego... Wtedy by-

liśmy tu tylko my dwaj. Przygarnął mnie, wziął pod swoją opiekę. Ależ facet miał wtedy gadane... Nie to, co dziś.

– Od dawna tu jest?– Nie jestem pewien, ale podobno, kiedy przyjechał, było jeszcze od

groma śniegu. To on uruchomił generatory, wiesz. I całą instalację hy-drauliczną. Tak czy inaczej, powiedział mi, że dokonując penetracji lasu, Viator skonsumował małżeństwo organicznego z nieorganicznym. To Viator skonsumował małżeństwo organicznego z nieorganicznym. To Viatorjego słowa, nie moje, bo ja cały czas nie mam pojęcia, o co mu chodziło.

Page 25: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

384

Mówił też, że wszyscy jesteśmy częścią tego związku. Ja zostałem poślu-biony żelazu, tak powiedział. Halmusowi powiedział, że jest wybrańcem szkła. Stale tak gada, filozof jeden...

– Dla mnie to brzmi jak fantastyka, nie filozofia.– A jaka to różnica? – Arnsparger szturchnął nogą swój marynarski

worek. – Zmierzam do tego, że może Mortensen rozwinął tę metafo-rę i powiedział Halmusowi, że jesteś mężem drzewa lipowego. Halmus nie jest taki cwany, żeby samemu coś takiego wymyślić; niby chodził do college’u, ale ciemny jest, jak cię mogę... Powinieneś zapytać Mortense-na. Założę się, że jeśli tylko uda ci się go namówić na rozmowę, będzie miał dla ciebie jakieś nieprzeciętne wyjaśnienie.

Wilander odkręcił butelkę z wodą, ale zamiast się napić, zamyślił się nad słowami Arnspargera.

– Dziwne to wszystko – ciągnął Arnsparger. – Nie uważasz? Wszyscy się nad tym zastanawiamy: czterech facetów... z tobą to już pięciu. Pięciu pechowców, Skandynawów, szuka pracy. Trafiają do agencji prowadzonej przez następnego Skandynawa, zaprzyjaźniają się z nim, a on ich wysyła na Viatora. Z tobą też tak było, nie?

– Zaprzyjaźniliście się z Lundem? Wszyscy?– A co, myślałeś, że tylko ty? Że jesteś wyjątkowy? Ja też tak sobie

myślałem. Wyobrażałem sobie, że będziemy kumplami do końca życia, ja i Lunde. Stawiał mi obiady, zabierał mnie do kina, rozmawialiśmy o Szwecji... chociaż gówno o niej wiem, bo moja rodzina wyemigrowała, kiedy miałem trzy latka. Z początku myślałem, że to jakiś podstarzały pedryl, ale w końcu doszedłem do wniosku, że jest po prostu samotny i lubi sobie powspominać.

– Z tamtymi było tak samo?– Mhm. Tylko że jak już tu przypłyniesz, to Lunde przestaje być taki

rozmowny. Przez telefon się nie rozgaduje, zawsze tylko konkrety i do wi-dzenia. Masz coś nowego? pyta. Ty mówisz, że nie albo wciskasz mu jakiś kit. On wtedy pyta, czy zauważyłeś coś niezwykłego. Nie, mówisz, nic a nic. No to w porządku, on na to. Dobra robota. Tak trzymać. Bóg jeden wie, co on sobie myśli, że my tu robimy. Bo tu nie ma nic do roboty.

Wiatr poruszał gałęziami lipy, liście kleiły się do szyby jak zielone dło-nie z czułością masujące szkło, a Arnsparger wykładał Wilanderowi całe szaleństwo planu Lundego: przecież to niedorzeczne, sprowadzać tutaj specjalnie czterdziestu czy pięćdziesięciu chłopa, żeby rozmontowali sta-tek; po opłaceniu im kosztów mieszkania, wyżywienia i zapłaceniu za

Page 26: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

385

robotę nigdy się nie wygrzebie z długów. Co innego, gdyby Viator do-Viator do-Viatorpłynął na miejsce przeznaczenia... Czy Lunde wspomniał Wilanderowi, że statek płynął akurat do Ameryki Południowej? Tam go mieli pociąć na żyletki. Tak, tak właśnie było. Płynął do którejś z tych dziur, gdzie tubyl-cy specjalizują się w rozbieraniu statków na kawałki. To musi być jakieś straszne zadupie. No i na pewno nie przejmują się tam rakiem, bo te stare statki są całe wypchane azbestem i innymi truciznami. Przed wyjaz-dem z Fairbanks Arnsparger zajrzał do biblioteki publicznej, usiadł przy komputerze, poszukał takich miejsc, pooglądał: pustkowia, długie plaże, dziesiątki wyciągniętych na brzeg kadłubów – sterczą koślawo z piasku, czasem już same szkielety, wręgi, i te setki robotników, którzy gęsiego ładują się do środka; wyglądają jak skazańcy maszerujący do komór ga-zowych. W takim miejscu obeszłoby się bez zbędnych kosztów i pocięcie Viatora byłoby tanie jak barszcz; nikogo przecież nie interesowało, ilu Viatora byłoby tanie jak barszcz; nikogo przecież nie interesowało, ilu Viatoraludzi zachoruje przy okazji albo umrze, byle mogli zarobić te parę dol-ców. A tutaj? Od początku nic, tylko wydatki, wydatki, wydatki. I jeszcze związki zawodowe patrzą człowiekowi na ręce, na siłę chcą uszczęśliwiać robotników. Tyle zachodu dla jednego statku? Bez sensu.

Arnsparger wstał, zarzucił worek na ramię i podał Wilanderowi rękę na pożegnanie.

– To na razie, Tom – powiedział. – Do zobaczenia. Mogę ci mówić Tom? W naszej sytuacji Thomas brzmi jakoś... sztywno.

– Tom będzie w porządku.Arnsparger plasnął się otwartą dłonią w czoło.– Byłbym zapomniał... – Z kieszeni spodni wyłuskał telefon komór-

kowy i podał go Wilanderowi. – Twoja kolej.Wilander spojrzał na niego pytająco.– Zmieniamy się, wszyscy po kolei. Poza Nygaardem. Przy składaniu

raportów i tak dalej.– Ach, rozumiem.– Głupio mi, że tak od razu muszę cię zagonić do roboty, ale czy mógł-

byś zamówić dla mnie trochę pudełek na kompakty? Takich plastiko-wych, przezroczystych. Dwieście, dwieście pięćdziesiąt sztuk. W hurcie są za półdarmo.

– Do czego są ci potrzebne?– Na próbki. Wpadnij do mnie kiedyś wieczorem, pokażę ci.– Nie do końca zrozumiałem, co miałeś na myśli, opowiadając mi

o Lundem. Chcesz powiedzieć, że przysłał nas tu bez powodu?

Page 27: Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator

– Co ja ci mam powiedzieć? Kiedy rozmawiam z nim przez telefon, za-wsze podrzucam mu parę liczb, podaję zaktualizowane szacunki... Żeby był zadowolony, rozumiesz. Lubię tę robotę. Ale kiedy próbuję pociągnąć go za język, dowiedzieć się czegoś więcej, kiedy przyjedzie reszta ludzi, na przykład, albo po prostu zapytam, co słychać, to zawsze mi mówi albo że ma drugi telefon, albo że musi komuś pomóc coś tam zrobić w biurze. Kiedyś myślałem, że wyświadcza nam, swoim kumplom, przysługę, dla-tego dał nam taką lekką robótkę, ale on naprawdę nie zachowuje się już jak przyjaciel. Zresztą, może sam ci to wyjaśni. Zwłaszcza że to ty teraz będziesz do niego dzwonił. Ty tu rządzisz. – Arnsparger wyszczerzył zęby w uśmiechu i zasalutował z werwą. – Jesteś mężem drzewa lipowego.