Upload
olaf-pajaczkowski
View
250
Download
0
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Pierwszy numer czasopisma literacko-kulturalnego MOLE.
Citation preview
wiosna 2013, numer 1/001czasopismo literacko-kulturalne
proza
Słowacymiędzynarodówka
artykułypoezja
poezja
proza
artykułyfelietony Olaf Pajączkowski
Grzegorz Koprowski
Barbara Kaleta
Velvet Revolver – ContrabandStrach ma wielkie oczy, czyli czy należy bać się Epizodu VII?
w numerze
Bartosz ŁąckiLobotomia albo chirurgia w państwie faraonów
Troska cię muśnie, i wnet łatwo opuściAgitacja na rzecz zniesienia snów 144
Seven Days, nie mylić z rogalikami i horrorami klasy C
Jarosław KiszkaLidia Urbańczyk
Peter Krištúfek(Słowacja)
NiewidzialniJox et solitudo
48136
6
8398
O tym, jak niedźwiedź stracił swoje imię.Ciekawostka etymologiczna
Niecodzienne akty wandalizmu, czyli o kreowaniu pozytywnej wizji świata w graffiti 122
133
150170
sztuka Dariusz Śmigielski 48
Nostalgiczny Koper i jego ulubione miejsca w Opolu
Dlaczego nie lubię opolskich klubów 166162
rysunki
Karol Maluszczak 64wiersze
Peter Bilý (Słowacja) 74wiersze z tomów Posledná siesta milencov i Nočné mesto
Wstępniak
tytułem wstępu
3
Sobotni wieczór; za oknem ciemności przecinają białe płatki śniegu,
wiatr jęczy, niby jakaś trąba, a ja siedzę przed ekranem komputera
i piszę tekst szczególny, jedyny w swoim rodzaju, taki, którego nie
będzie można napisać ponownie, bo nie będzie drugiej takiej okazji. Piszę
wstępniaka do pierwszego numeru „MOLI”, nie bardzo wiedząc, jak zmieścić
w tych kilkunastu zdaniach wszystko to, co chciałbym Wam przekazać. Jako
jednak że ja zostałem redaktorem naczelnym tego pisma, ten obowiązek przypadł mnie. Piszę więc, zdając sobie
sprawę z tego, że ten wstępniak będzie najważniejszym wstępniakiem w historii czasopisma. Jak go „ugryźć”?
Może zacząć od początku? Tak by wypadało. Mamy mało miejsca, więc historię powstania „MOLI”
przedstawię w sposób skrótowy. Ot, w jednym zdaniu można by powiedzieć, że chcieliśmy coś ciekawego
w swoim życiu zrobić, postanowiliśmy więc spróbować sił z własnym magazynem. Potem, podczas dyskusji
przy obiedzie, ktoś z nas – Bartosz Łącki, Grzegorz Koprowski albo nawet ja sam – wpadł na pomysł, by było
to czasopismo w jakimś stopniu związane z naszym regionem; periodyk, w którym zdolni, nieznani artyści
Olaf Pajączkowski
i badacze z Opolszczyzny mogliby zaprezentować swój talent, zamieścić teksty, zdjęcia, grafiki itp. Zdolnych
ludzi jest wielu, więc z zapełnieniem stron pierwszego numeru nie było zbyt dużego problemu. Co więcej,
choć łączy ich zainteresowanie szeroko pojętą kulturą, to jednak każdy z tych utalentowanych, sympatycznych
ludzi, którzy tak ochoczo postanowili podzielić się z nami swoimi tworami, interesuje się innymi jej aspektami.
Dlatego też możemy zaprezentować szerokie spektrum tematów – od prozy z gatunku fantasy, poprzez poezję,
aż do tekstów popularnonaukowych. Wystąpili u nas także utalentowani fotograficy i graficy, a także tłumacz
związany z Opolem, Szymon Wiatr, dzięki któremu mamy zaszczyt przedstawić dzieła świetnych artystów
ze Słowacji – Petra Krištúfka i Petra Bilego!
Zapewne zastanawiasz się, Drogi Czytelniku, dlaczego powinieneś sięgać po naszą gazetkę, gdy w sie-
ci dostępnych jest tak wiele innych? Po pierwsze – jeżeli jesteś w jakiś sposób związany z Opolem, to znaj-
dziesz tutaj przewodniki kulturalne (polecam cykl Grzegorza Koprowskiego) i przekonasz się, że nasz region
nie jest pustynią kulturalną i posiadamy wielu twórców, z którymi warto się zapoznać. Jeżeli nie masz z Opo-
lem nic wspólnego, nie martw się, Ty także znajdziesz tutaj coś dla siebie – wydaje nam się, że publikujemy
dobre teksty, które warto przeczytać. Po trzecie – nie mamy zamiaru trzymać Czytelników na dystans, mamy
nadzieję, że będziecie nas oceniać na bieżąco i podrzucicie kilka pomysłów i sugestii, do których się ustosun-
kujemy. Po czwarte – niespodzianki i konkursy! O tym jednak za dużo teraz nie napiszę, bo to wszakże nie-
spodzianki, prawda? Śledźcie nasz fanpage na Facebooku, w swoim czasie wszystko się wyjaśni. Po piąte, być
może najważniejsze – jeżeli sam jesteś twórcą, to czemu nie spróbowałbyś swoich sił u nas? Nie ograniczamy
Twojej inwencji twórczej – przyjmujemy prozę, poezję, felietony, zdjęcia, rysunki... Opublikujemy wszystko,
tytułem wstępu
4
co przypadnie nam do gustu. Jeśli więc marzysz o debiucie, podeślij nam Twe dziełko na olaf.pajaczkowski@
gmail.com (temat wiadomości: „MOLE”), a być może niedługo ujrzysz swoje nazwisko na naszych łamach.
Czego Tobie – i sobie – życzymy.
Mógłbym jeszcze pisać i Cię przekonywać, ale sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli po prostu zaczniesz
czytać „MOLE” i sam zdecydujesz, czy warto z nami zostać czy nie. Ja sądzę, że warto. Mam nadzieję, że i Ty
podzielisz me zdanie.
Miłej lektury!
PS W tym miejscu chciałbym jeszcze raz – tym razem publicznie! – podziękować Wam, Drodzy Twórcy
„MOLI”, za Wasze zaangażowanie, sumienność i bardzo sprawną współpracę! Podziękowania należą się więc
(w porządku alfabetycznym): Łukaszowi Berlikowi, Petrowi Bilemu, Bartoszowi Łąckiemu, Barbarze Kalecie,
Jarosławowi Kiszce, Grzegorzowi Koprowskiemu, Petrowi Krištúfkowi, Karolowi Maluszczakowi, Dariuszowi
Śmigielskiemu, Lidii Urbańczyk, Szymonowi Wiatrowi, jak również Mariuszowi Tobiaszowi za pomoc
przy ubogacaniu szaty graficznej i wszystkim tym, którzy trzymali za nas kciuki. Bez Was nie byłoby tego
czasopisma!
PPS. Zapraszam również na naszego fejsbukowego fanpejdża:
http://www.facebook.com/MoleCzasopismo
Olaf Pajączkowski
5
Olaf Pajączkowski
proza
Jarosław Kiszka (ur. 1987) – Rasa: człowiek; level: 25; klasa: bard czarcich
dźwięków; charakter: chaotyczny dobry; specjalne umiejętności: łowca
chwil i uniesień; największe zwycięstwo: zabijanie nudy i obłudy.
Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej na UO, fotoreporter
freelancer, prowadzący audycje Godzina Śmierci i Bez Słów w Radiu Emiter, wyróżniony na
Medionaliach 2012 za reportaż Dziki Zachód. Fanatyk dobrej muzyki i koneser wybornych trunków.
Kiszka &Urbańczyk
6
Lidia Urbańczyk (ur. 1988) – Gdy podejdziesz w środku nocy do lustra
i wypowiesz doń trzy razy: Lidia, Lidia, Lidia, to przyjdzie Lidia i przeczyta
ci straszną bajkę do snu… Lidia za życia była znawczynią literatury dla dzieci
i młodzieży oraz wielką miłośniczką grozy. Połączyła obie pasje, by zająć się
antropologią horrorów dla maluczkich.
Doktorantka I roku na Wydziale Filologicznym UO. Interesuje się literaturą
fantastyczną – ulubieni autorzy Clive Barker i Neil Gaiman. Pasjonatka warsztatów twórczego pisania.
Seven Days nie mylić z rogalikami i horrorami klasy C
Kiszka / Urbańczyk
7
Dzień 0
Gdy wjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las. Stara dębina skrywała w sobie wiele
tajemnic, z których jedna szczególnie przyciągała poszukiwaczy przygód. Trójka postaci, smaganych
zimnym, północnym wiatrem, porwała w galop konie. Te, zmęczone trudem długiej podróży, maszerowały
dalej swym powolnym tempem, nie zważając na poganiających je jeźdźców…
– No chyba żartujesz? Znów piszesz te bajki o krasnoludach, elfach i innych cudacznych stworach?
Myślisz, że zostaniesz nowym Tolkienem? Żałosne! – ryknęła za pleców pisarza wściekła kobieta.
Jej obecność trochę zirytowała mężczyznę. – Przypominam, że ta książka to ma być nasze wspólne dzieło!
– Nie gadaj, tylko idź po piwo. Idź po piwo, kobieto! – zripostował niedoszły mistrz fantasy, szczerząc
w uśmiechu zniszczone zęby.
– Ty gnojku! Wracam właśnie z miasta, zajrzałam też do skrzynki pocztowej. Sterta niezapłaconych
proza
8
rachunków, niedługo odetną nam prąd, gaz i wodę… Jest też list z wydawnictwa. Przypominają, że mamy
czas do 31, by wysłać pierwszy rozdział powieści. I nie ma to być znowu gniot fantasy! Tym razem czekają
na coś wyjątkowego!
– Kurczę, mamy jeszcze tydzień. To chyba mało, zważając na to, że jeszcze nic nie mamy. Napijemy się,
a jutro pomyślimy nad książką. Przepraszam, pomyślimy nad wyjątkową, pozbawioną cudacznych stworów,
książką.
– Siwy, jestem zmęczona – zaczęła kobieta. – Nie chce mi się, już nie.
Łukasz Berlik | Las
Kiszka / Urbańczyk
9
Mężczyzna wstał i przytulił czule kochankę.
– Czarna, co ty opowiadasz. Kochanie, wierzę, że jeszcze nadejdą lepsze czasy, ba, że jeszcze wrócą
dawne czasy. Spójrz na te wspaniałe dzieła – wypowiadając te słowa, mężczyzna wskazał regał zastawiony
książkami, opowieściami, które długo utrzymywały się na szczycie listy bestsellerów. – To nasza wspólna
praca, nasza pasja. Wierzę, że wrócimy do dawnej kondycji i znów stworzymy arcydzieło. Coś wyjątkowego…
– wyszeptał.
– Siwy, ostatnią książkę wydaliśmy 5 lat temu i nie spotkała się z entuzjazmem krytyków. Nie mamy
żadnych pomysłów. Pogódźmy się z klęską i poszukajmy normalnej pracy!
– Nie! Nasz duet jeszcze pokaże klasę! Potrzebujemy po prostu nowych inspiracji. Podobno
alkohol otwiera umysł, skocz po piwko. Idź po piwko, kochanie – mężczyzna zachęcająco poklepał kobietę
po zgrabnym tyłeczku.
– Kupiłam już wódkę. Może być?
– Idealnie!
Niezmordowana para pisarzy otworzyła butelkę, a z komputera sączyły się dźwięki hitu sprzed
siedemdziesięciu lat, któremu ochoczo wtórowali:
Kochać nie warto, lubić nie warto,
Znaleźć nie warto i zgubić nie warto!
Chodzić nie warto i leżeć nie warto,
proza
10
Przysiąc nie warto, uwierzyć nie warto!
Pieścić nie warto, pobić nie warto,
Stracić nie warto, zarobić nie warto,
Sprzedać nie warto, kupić nie warto.
Jedno co warto – to upić się warto!
[1934]
Zaś brodaty krasnolud, ukryty w zakamarkach wyobraźni, czekał, by wypowiedzieć swoją kwestię…
Dzień 1
– Cholera! – krzyknął mężczyzna. – Nasz komputer! Cały roztrzaskany!
Widok za oknem przedstawiał się następująco: klawiatura doszczętnie rozbita, jej klawisze
w fantazyjnych konfiguracjach roztrysnęły się po płycie chodnika, pokiereszowany ekran znalazł
swoje miejsce w różanych krzakach, zmiażdżona drukarka leżała na parapecie mieszkania na drugim
piętrze, a po „jednostce centralnej”, najważniejszej części komputera, nie było śladu. Musiała stać się łupem
przygodnych łobuzów. To, co działo się w samym mieszkaniu było tylko kontynuacją zniszczenia, a właściwie
jego apogeum, tzn. nie zostało już nic do rozbicia, roztrzaskania, zmiażdżenia. Zdenerwowany mężczyzna
Kiszka / Urbańczyk
11
stał przy oknie, a kobieta leżała zakopana w stercie butelek, puszek i podartych rachunków. Ten uroczy
obrazek uzupełniała przykra woń przetrawionej kolacji i jeszcze czegoś bardziej obrzydliwego.
– No to mieliśmy komputer – powiedziała z dziwnym spokojem kobieta. – To było rzeczywiście
owocne poszukiwanie inspiracji. Może napiszemy książkę o dwóch takich, których nawet diabeł nie chciał
wziąć do piekła. Albo o Armagedonie, kiedy to…
– Czarna! – przerwał mężczyzna. – Rozwaliliśmy komputer! Nie mamy na czym pracować – dodał
z rezygnacją.
– Ech, Siwy. Idź na strych, jest tam nasza stara maszyna do pisania. Powinna jeszcze działać. Ja pójdę
do miasta, po papier i chińskie zupki za 75 groszy z Biedronki.
* * * * * *
Siwy z czułością trzymał znalezione na strychu pudło. Z równie wielką troską wyjął z niego maszynę,
z którą wiązało się wiele miłych wspomnień. Tych najlepszych, utwierdzających człowieka w niewinnej
ufności i ślepej wierze, utrzymujących po prostu przy życiu. Jedno stuknięcie w klawisze to impuls wywołujący
falę błogich wspomnień… Oprócz maszyny, w pudle znajdowały się notatki, konspekty poprzednich dzieł,
ale także niewykorzystanych projektów, m.in. pierwotna wersja książki, nad którą obecnie pracował,
oczywiście w sekrecie przed Czarną.
proza
12
– Daleko jeszcze? – spytał pełnym zirytowania tonem brodaty krasnolud.
– Jakbyś tak nie zabarłożył w karczmie „Pod Czarnym Kotem”, bylibyśmy już od dwóch dni na miejscu
– zripostował go elf.
– Hola, panie piękny! To nie ja przehandlowałem ostatnie znaleziska na podrzędnych dziewkach.
– Zamknij się, zapijaczony podziemny podrostku!
– Panowie, spokój! – krzyknął na kompanów postawny barbarzyńca – nie ma co wypominać Jakobsowi,
że nie wytrzymał trudów picia z plebejuszami; pędzona przez nich śliwowa przepalanka to rarytas w wielu
okolicach. Ani to, że wyposzczony Himo potrzebował aż trójki uroczych dam.
– Ha, tak szkaradnych jak ma stara – zaśmiał się Jakobs.
– Cóż, bywa – westchnął wojownik.
Byli coraz bliżej zagajnika. Słońce już chyliło się ku zachodowi. Konie słabły z każdym krokiem.
Podróżników morzył sen; przenikliwe ziewnięcia dały się słyszeć raz po raz…
Podczas gdy Siwy udał się na rekonesans po swoich krainach fantasy i jawnie delektował
się nieobecnością Czarnej, ta równie jawnie wkurzona stała przy jednym ze stoisk w Biedronce. Regał z tanimi
grami, filmami i książkami. Tam, wśród wspaniałych dzieł za 9,99, takich jak: Angielski dla przedszkolaka,
Jak zdobyć chłopaka w 10 dni, Tanie obiady z Biedronką, stał ich bestseller sprzed kilku lat. Słowiańscy
bogowie w swoim czasie zdobyli wszystkie możliwe nagrody, zostali też docenieni za granicą. Rozgoryczona
Czarna, w napadzie nieokiełznanej furii, rozwaliła sklepowy regał. I właśnie w napływie podobnej wściekłości
Kiszka / Urbańczyk
13
poprzedniej nocy rozwaliła komputer. Za dużo czarnej żółci.
Dzień 2
– Dziś tu przenocujemy, koniom trza dać odpocząć, słabną. Himo, ty zadbasz o nie, Jakobs, nazbierasz
chrustu na ognisko i przygotujesz strawę…
– Jakobs, nazbierasz chrustu – mamrotał pod nosem niezadowolony brodacz – a co zrobi szanowny
her ser dowódca Belial?
– Rozejrzy się po okolicy i pierwszy podejmie straż, mój drogi kompanie – skwitował pytanie
barbarzyńca.
Szybko i pewnie wykonali wydane polecenia. Zdyscyplinowanie wobec samozwańczego przewodnika
wyprawy nie ulegało wątpliwości. Charyzmatyczny Belial, syn banity ziem południa, nie musiał udowadniać
swej siły, krzepy i hartu ducha. Cudem ocalony od czystki, którą wobec jego ludu przepuścił wuj wraz
z przekupionym wojskiem. Ruszył na szlak ku przygodzie, ku skarbom, ku zemście na wszystkich, którzy
złożyli hołd wujowi.
Suche szczapy dorzucane do ogniska głośno trzeszczą. Jasność płomieni oświetla postacie…
…Czarną i Siwego stojących przy koksowniku ustawionym pośrodku pokoju. Było zimno,
straszliwie zimno, nawet jak na tę porę roku i polskie warunki. Para z dziwnym rozrzewnieniem paliła
proza
14
połamane fragmenty mebli, a z jeszcze większą tkliwością dość pokaźny księgozbiór. W pierwszej kolejności
w płomieniach przepadły dzieła sygnowane ich nazwiskiem, następnie podręczniki pisarskiego rzemiosła,
m.in. Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika Stephena Kinga, a dopiero później rachunki i listy od wiernych fanów
– ostatni otrzymali kilka lat temu. Chyba nie trzeba dodawać, że jako podpałka posłużyli Słowiańscy bogowie
– za 9,99 zł z Biedronki.
– Zimno. Chyba nawet piekło zamarzło – przerwał milczenie mężczyzna. – Wiesz, przy ognisku zwykle
się opowiada historie. „Pewnego dnia diabeł postanowił lepiej poznać naturę człowieka. Towarzyszył mu
więc przez jeden dzień. Zdziwił się, że człowiek jest tak paradoksalną istotą. Tym samym oddechem chłodzi
kaszę i tym samym oddechem grzeje zmarznięte dłonie. Diabeł stwierdził, że nie chce mieć do czynienia
z tak dziwną istotą. Koniec”. Definitywnie, piekło zamarzło…
– Siwy, nie umiesz opowiadać historii. Takie brednie i opowieści z mchu i paproci – podsumowała
kobieta. – Lepiej zastanówmy się nad naszą książką – dodała. – Co powiesz na to, by stworzyć utwór dla
młodszych czytelników? Może coś z fantastyki grozy, no wiesz, taki horror dla maluczkich?
– Coś w stylu: „Muminki cię widzą, Muminki cię śledzą, Muminki cię znajdą, zabiją i zjedzą”? –
podsumował ironicznie Siwy. – Nie, to już było. Po Księdze cmentarnej Gaimana trudno stworzyć arcydzieło
w tym zakresie.
– No to może zaszalejemy i wydamy tomik poezji? Pamiętasz nasze zwariowane wiersze?
– Tak, pamiętam – westchnął mężczyzna, czule spoglądając na łapkę na myszy razem z martwą
Kiszka / Urbańczyk
15
Łukasz Berlik | Księżyc
proza
16
zawartością. Wziął to ręki truchło zwierzęcia, ofiarę małego żniwiarza i patetycznie zarecytował [1].
– Sentymentalny dupek – skwitowała, bijąc brawa, kobieta. Spojrzała na podniesioną rękę kochanka
trzymającą Mus musculus, zwróciła uwagę na wytatuowane przedramię, słowiańską trystykę i przypomniała
sobie inny utwór [2].
[1]
ja trup, ty trup
ode mnie chłód, od ciebie chłód
dla świata nic więcej
jeno padlina
ludzkie ścierwo
pożywka bakterii
żywiczny zapach ziemi
i smród mięsa
nafaszerowanego obłudą
i ślepą wiarą
koroner powie:
„To było
morderstwo!”
Kiszka / Urbańczyk
17
kat powie:
„To była kara!”
grabarz zrobi swoje
w okowach drewnianego pudła
spoczniemy
w kurhanie
[2]
czemu płaczesz Światowidzie?
głowy swe w smutku pochylasz?
gdzież się podziały
ołtarze ofiarne?
noce Kupały, miody pitne
i modlitw głosy?
każdy Bóg żyje,
dopóty żyją jego wyznawcy
ja jestem i wierzę
proza
18
– Nie najgorszy pomysł, te wiersze. Tylko nie tego oczekują ludzie z wydawnictwa – powiedział
smutno Siwy. – No chyba, że popełnimy samobójstwo i wtedy nawet nasze najgorsze gnioty, czy tomiki poezji,
rozejdą się jak świeże bułeczki. Tak jak płyty Withney Huston – przed śmiercią za 3 dolary, po śmierci za 8.
Śmierć jest w modzie. Śmierć jest w cenie.
– Głupoty gadasz, nie dosypuj soli do kiełbasy. Ale w sumie masz rację – przyznała Czarna. – A co
powiesz na pomysł napisania powieści częściowo autobiograficznej? O nas i naszym trudzie tworzenia,
o zawodzie i misji pisarza?
– Ha, ha! Co za oszołom chciałby czytać coś takiego! Nie żartuj sobie.
– Siwy, zimno mi… Wiesz, ogień rozgrzewa, wódka rozgrzewa. Można się jeszcze rozgrzać w inny
sposób – mówiąc to, Czarna lubieżnie spojrzała na partnera. Mężczyzna odwzajemnił spojrzenie, mimo iż
w głębi siebie zamiast pożądania czuł tylko narastającą nienawiść. Ogień w koksowniku wciąż się tlił, a…
…Jasność płomieni oświetla postacie drzemiące w mroku. Co rusz daje się słyszeć w oddali
głos puchacza. Blaski księżyca, który w kwarcie nieśmiało przedziera się przez gęste, ciemne chmury.
Hhhhhhrrrrrr… hhhhrrrrrrrr…. Hhhhrrrrrrrr… - donośnie chrapanie Jakobsa zaburza mistykę dźwięków
otoczenia. Nie budzi jednak elfa spokojnie śniącego; wtem inny dźwięk, metaliczny i rytmiczny wypełnia
przestrzeń – to Belial ostrzy broń. Powoli, dokładnie, bez pośpiechu, reperuje oręż, który po ostatnim
spotkaniu z hordą koboldów nieco stępiał i wciąż upaprany jest zastygniętą juchą ofiar.
Kiszka / Urbańczyk
19
Dzień 3
Czarna nazwała mnie starym, zramolałym grzybem, w pewnym sensie miała rację. Gdyby spojrzeć
w moją metrykę, można by uznać, że dorodny ze mnie samiec alfa, w kwiecie wieku. Jednak twarz w lustrze
przeczy aktowi urodzenia. Ostatnio podupadłem na zdrowiu, alkohol i problemy finansowe mnie niemal
wykończyły, no i jeszcze Czarna. Kochany wampir energetyczny, mój słodki pasożyt, muchomorek! Chłód
i wilgoć w mieszkaniu stały się źródłem pleśni, grzyb na ścianach wygląda tak, jakby miał zaraz z niej zejść
i mnie wchłonąć. Mój organizm jest wygłodzony, wyziębiony, generalnie osłabiony… I jeszcze ta sprawa
w wydawnictwie. Nie potrafię już pracować z Czarną, nie mogę z nią żyć w symbiozie, tworzę własny
projekt, powieść fantasy. Czuję, że pierwsza część będzie zapowiedzią obszernego cyklu, który na wiele
lat zniewoli wyobraźnię czytelników. Mój pomysł, jak plecha, rozpleni się w ich umysłach; czerep pączkuje
od inspiracji. Oto fragment dla malkontentów, noszących grzyby do lasu:
15 metrów pod ziemią mykoniński strażnik przebiega długim podziemnym korytarzem do głównej
auli zbiorów znaleźnych. Długa przed nim droga. Fungi – królestwo nieodkryte, do którego tak wielu
pragnie się dostać, rozciąga się na wiele stóp. Rada starszych pod przewodnictwem Władcy II Kręgu, króla
Psilofyra Borowika Złotego, kazała już wiele wiosen temu ukryć wszystkie przejścia do podziemnego raju,
gdyż chciwi i próżni, żądni przygód i przeogromnych skarbów najeźdźcy zniszczyli już wiele szlachetnych,
proza
20
pradawnych kręgów. Ten, które tak dobrze skrywa ta stara dębina, jest ostatnim. Przetrwał nawałę tych
wszystkich głupców. Nie wiedzą, że nie w złocie i kosztownościach leży mykodyńskie bogactwo – a w eliksirach
ożywiających wszelką martwą ludzką materię.
Czasami dopada mnie nostalgia, czasami czarna melancholia. Czy to ma w ogóle sens? Tworzenie
opowieści, czy pisanie tego dziennika? Może trzeba wszystko to rzucić w cholerę i wyjechać do pracy
w Holandii, przy zbiorze pieczarek, albo ganiać ze świnią i szukać trufli? Lubię grzyby, pamiętam nasze
wyprawy z ojcem. Grzybobranie pamiętam, jego twarzy już nie… Teraz mam tylko Czarną, a ona zawsze
znajdzie pół litra, idealne lekarstwo na moje przygnębienie. Kiedyś zostawiła mnie samego na kilka dni.
Nie potrafiłem znaleźć dla siebie miejsca, przypomniało mi się, że Pinki obiecał mi magiczne grzybki, zwane
fachowo psylocybinowymi. Zrobiłem z nich jajecznicę, była pyszna, a wizje nią wywołane wręcz przepyszne.
Wydawało mi się, że odwiedzili mnie Nieskończeni. Los powiedział: „To dopiero początek”,
Śmierć: „Żyj”, Pożądanie: „Kochaj”, Maligna: „Marz”, Rozpacz: „Wierz”, Zniszczenie: „Twórz”. Był jeszcze Sen,
spodziewałem się, że powie coś w stylu: „Obudź się”, ale on stwierdził tylko: „Stary, masz resztki jajecznicy
na brodzie i koszulce, a i nasrałeś pod siebie. Ogarnij się, łachmyto”. Po czym do pomieszczenia wpadła Czarna
w postaci czarnego kota i rozgoniła to jebane towarzystwo. Nie wiem, co miały oznaczać te halucynacje,
ale było to znacznie lepsze niż czytanie komiksów i oglądanie filmów 3D. Takie tam doświadczenie
psychodeliczne, nic wielkiego. W latach 60. wykorzystywano halucyny w badaniach medycznych. Medycyna,
apteka… Tak, miałem iść do apteki, kupić maść na grzybicę, przeklęte zarodniki.
Kiszka / Urbańczyk
21
Dobra, reklamy minęły. Pora na wiadomości ze świata. Tu nic nowego. Kolejny atak atomowy,
w telewizji pokazywali formujący się gigantyczny słup dymu, przybierający kształt grzyba.
Mam wrażenie, że żyjemy w czasach ostatecznych…
Dzień 4
W barze „Pod Jaworem” to był prawie zwyczajny wieczór. Grupka stałych bywalców zajęła swoje
ulubione miejsca. Grupka stałych bywalców zamówiła swoje ulubione napitki. Grupka stałych bywalców
rozpoczęła całonocną grę w karty. To był prawie zwyczajny wieczór… To obecność tajemniczego gościa,
kryjącego się w cieniu, chowającego swoją tożsamość pod czarnym kapturem, budziła ciekawość lokalnych
żuli. Nieznajomy roztaczał wokół siebie dziwną aurę, co najmniej taką, jaką przywódca New Age podczas
swoich wystąpień lub święty podczas widzeń. Tylko że przybysz milczał. Siedział w kącie pogrążony
w mistycznym spokoju, jakby wyczekując objawienia, rozwikłania pradawnej tajemnicy życia i śmierci.
Gdybyście byli w barze „Pod Jaworem” tego wieczoru, to z pewnością zwrócilibyście uwagę na tego
mężczyznę. Przypominałby wam kogoś, kogo dobrze znacie; kogoś, kogo przybycia z niecierpliwością
wyczekujecie…
– Siwy! – ryknął przeraźliwie Pinki, demaskując tożsamość gościa. – Co ty tu robisz?!
– Pinki, nie krzycz tak. Szukam cichego kąta, chcę odpocząć – odparł pisarz, by po chwili dodać: –
proza
22
Chowam się przed Czarną.
– Ha, ha, ha!!! – ryknął jeszcze głośniej Pinki. – Czarna? Myślałem, że z tym skończyłeś. Oj, Siwy,
Siwy, jak sobie radzisz?
– Myślałem, że nie najgorzej. Ale jak patrzę na ciebie, to stwierdzam, że jest ze mną nie najlepiej.
Wyglądasz świetnie, Pinki. Interes się kręci?
– Nie mogę narzekać – odparł rozpromieniony diler. – Bar to był zawsze dobry biznes, a i te moje
drobne sprawy na boku, jak zawsze wspaniale. A właśnie, jak tam grzybki halucynki?
– Odwiedzili mnie Nieskończeni, a i narobiłem pod siebie. Takie tam… Nic ciekawego, ty to prowadzisz
światowe życie. Wiesz, zawsze ci zazdrościłem, już od liceum.
– Ty? Mnie? Przestań, Stary. To mnie krew zalewała, kiedy napalone laski chciały twój autograf.
Poczekaj, jak się nazywała ta twoja znana książka? Amerykańscy bogowie? Jakoś tak, nie? Nie masz mi czego
zazdrościć, przyjdą gliny i skończy się ta sielanka. Zamkną mnie i wtedy… W sumie nieważne, z tego
co widzę, to ciebie zamkną szybciej, znowu. Ha, ha, ha!!! Czarna, dobre sobie! – zaśmiał się właściciel baru
„Pod Jaworem”.
– Lepiej już pójdę. Czarna będzie się gniewać, że nie ma mnie tak długo – odparł smutno Siwy. –
Wiesz, Pinki, jesteś dupkiem. A, i książka nosi tytuł Słowiańscy bogowie – dodał, opuszczając lokal.
* * * * * * *
Kiszka / Urbańczyk
23
W domu na Siwego czekała rozwścieczona Czarna. Rozegrał się scenariusz, który mężczyzna
przewidział kilka chwil wcześniej.
– Kurwa, co to ma być!? Co to za gówno!? Miałeś przestać pisać tę historyjkę fantasy! – krzyczała
opętana kobieta, wyjąca i wściekła niczym wagnerowska walkiria.
Siwy nic nie odpowiedział. Znosił wszystko cierpliwie – jak przywódca New Age oskarżenia
prokuratury, jak święty wyroki Komisji Watykańskiej. Przeczekał to, jak Czarna podarła jego najnowszą
książkę (oczywiście schował kopię w miejscu, do którego kobieta nie zagląda – czyli do piekarnika);
to, jak złośnica obiła mu twarz od dawna niemytą patelką, i to, jak nazwała go zakałą społeczeństwa,
zramolałym grzybem (znowu) i wyjątkowo marnym pisarzyną. Jakoś zniósł rany zadane na ciele i duchu,
jakoś zniósł kolejne zniszczenia w mieszkaniu (zresztą po ostatnim ataku furii Czarnej nie było zbyt wiele
rzeczy do zniszczenia). Jednak gdy Czarna pochwyciła maszynę do pisania, by wysłać ją w podróż, jaką
kilka dni wcześniej odbył komputer, Siwy odrzucił maskę stoika. Gdybyście go widzieli tamtego wieczoru,
to z pewnością… Oj nie, nie chcielibyście go wtedy widzieć.
Dzień 5
Siwy siedział na parapecie i robił to, co zwykle w takich sytuacjach (jeszcze nie ostatecznej
desperacji). Sytuacjach przygnębienia i lizaniu ran po starciu z Czarną. Siedział na parapecie i badał.
proza
24
Przyglądał się światu, któremu kiedyś powiedział NIE; rzeczywistości, którą kiedyś odrzucił.
I pustka uliczna. Ludzie wymarli wraz z miastem, w którym przyszło mi żyć. Plejada świateł okiennych
na bloku vis-à-vis mnie układa misterne kombinacje. Oto widzę przed sobą pole do gry w bitwę morską.
B8 – pudło. To może C12 – trafiony, zapalony. Okazały czteromasztowiec.
Parking pustoszeje, młode wilki kapitalizmu wracają po dniówce. Niby to kryzys, a samochody coraz
lepsze.
Kobieta z siatkami, jakiś facet z torbą, młoda matka z objuczonym wózkiem. I wszystko jasne,
promocja w naszym markecie. Rozmokłe ulotki walające się po ulicy tworzą malowniczy czerwony dywan
dla zwycięzców.
W rynsztoku spod śnieżnej masy wystaje obumarła, sina ludzka dłoń. Bezdomny pewnie zamarzł.
Tylu ludzi już go minęło. Nikt nie przystanął, by zobaczyć, o co chodzi. Resztki człowieczeństwa zachowuje
pies. Bezpański kundel oblizuje zlodowaciałą kończynę. Po czym szarpie i wyciąga z tej śnieżnej masy.
Wyławia przedramię wystawnego manekina. Psota. Atrakcji dla mediów nie będzie. I nikt nie patrzy
w te okna. Za wysoko. Nie wolno wznosić się za wysoko. Wzroku również. Takie świnie a niebo.
Ten młokos jeszcze nie wie, że zaraz zaryje czerepem o latarnię. Łubu-du! – i to z jakim impetem.
Bądź tu mądry, pisz esemesa.
1230, 1231, 1232… kolejny pojazd sunął pod my oknem. Odjechał w siną dal. Oho, klienci „Spod Jawora”
wychodzą na dymek. Nerwowe ruchy świadczą o zmarznięciu lub delirce.
Kiszka / Urbańczyk
25
Zachodni wiatr wieje, gnając cumulusy.
Ktoś płonie na zewnątrz. Nie. To wyłącznie przewidzenie. Łuna z koksownika zza mych pleców
ukazała tę żywą pochodnię.
Wtem potężny kawał sopla odrywa się od rynny. Roztrzaskuje z łomotem o bruk. Kogoś trafił?
Kogoś zabił? Tak. Jest ofiara. Gołąb.
Przynajmniej napełnił żołądeczek tymi paroma ziarnami przed egzekucją losu. Dobrze temu
obsrańcowi.
Na studiach z kumplem założyliśmy muzykujący projekt Stare psy chorują na cukrzycę.
Uliczni bardowie, dorabiający do korbola. Ja pisałem teksty, on muzykę. Ten nasz pierwszy przebój, Ptaśki,
brzmiał:
A gołębie srają
srały, srają i srać będą
jednego ponownie dostaną
tego chleba powszedniego
A gołębie srają
srały, srają i srać będą
jednego wprawdzie nie osrają
tego na ławce ślepego
proza
26
I tak siedzi Siwy i bada. Przygląda się światu, któremu wciąż mówi NIE; rzeczywistości, którą wciąż
odrzuca. Obserwuje ludzi i miasto, w którym przyszło im żyć. Kobiety, mężczyźni, nieświadome własnej
płciowości dzieci – wszyscy zapętleni w monotonnej codzienności. Obserwuje ich i może przysiąc, że w tłumie
dostrzega również smukłą sylwetkę Hima. Gdzieś tam widzi błyszczące ostrze topora Jakobsa, gdzieś tam
słyszy donośne komendy Beliala. Siedzi i czeka na koniec znienawidzonego świata.
Dzień 6
Podobno można utopić się w łyżce zupy. Siwy chciał to sprawdzić, więc wybrał się do Biedronki po zupkę
błyskawiczną. W supermarkecie zaskoczyło go przemeblowanie – nie mógł znaleźć działu z jedzeniem
instant. W miejscu, gdzie zwykle leżakowały VIVONY teraz gnieździły się puszki z rybą. Ta ogromna zmiana
w oswojonej przestrzeni przeraziła mężczyznę; nie znosił zmian. Toteż jedyne, co pozostało Siwemu, tu uraczyć
się buteleczką AMARENY za 3,99, by ukoić skołatane nerwy. –E tam – pomyślał pisarzyna. – Istnieje jeszcze
wiele sposobów. I tak rozmyślając o różnych sposobach godnego odejścia z tego świata, Siwy wrócił do domu
dzierżąc w ręku zacny trunek kloszardów, którzy całą watahą ciągną ostatnio do miasta…
Utopienie – odpada, odłączyli wodę. Także elektryczność i gaz – nici z porażenia
Kiszka / Urbańczyk
27
i zagazowania. Może podpalanie? To, chyba zbyt bolesne. A czyste i klasyczne podcięcie żył?
Cholera, wszystkie noże tępe! Bułki nie przekroisz, jeno posmarujesz! Może skręcić pętelkę?
Tak, to dobre, tzn. godne rozwiązanie. Ale najpierw napiszę list. Większość samobójców tak robi.
„Na nagrobku może napiszecie – ZGASŁ PRZEDWCZEŚNIE. Przecież mogłem żyć wiele lat, ale życie
moje, niepotrzebne nikomu, stało się zgryzotą. Dlatego postanowiłem je ukrócić, by…”. Głupie, patetyczne,
bez sensu. Lepiej stworzyć coś bardziej osobliwego: „Telegram: NIE MA MNIE STOP I NIE BĘDZIE STOP
POZBAWIONY SIŁ WITALNYCH STOP UMARŁEM STOP PYTAĆ W PIEKLE STOP NIE WRACAM STOP STĄD
NIE MA ODWROTU STOP PIEKŁO – DRUGI CZŁOWIEK STOP BYŁEM I KOCHAŁEM STOP”. To też nie to
(zresztą nie jest powiedziane, że tak od razu trafię do piekła!). Przydałoby się coś bardziej dosadnego,
lapidarnego, np. „Gońcie się!”, a może pozwolę sobie na wiązankę przekleństw, na tych, którzy…
Właściwie, kto mnie znajdzie? Kto postawi mi nagrobek? Czy pochowanym na polu garncarza stawia się
w ogóle nagrobki? Czy Czarnej zrobi się choć trochę przykro? Czarna... Dlaczego mnie opuściła? Nie ma jej już
dwa dni… Pewnie pochowają mnie na koszt miasta. Cholerni urzędnicy będą narzekać, że to koszty, kolejny
problem. Przecież to padalec, zakała społeczeństwa. Może ktoś nawet pomyśli o mnie jako o zramolałym grzybie.
Siwy spekulował, gdybał i raczył się winem. Zorientował się, że coś mu bardzo przeszkadza,
sprawia, iż ciągle plącze się w swoich myślach. To muzyka z sąsiedniego mieszkania.
Nie przeszkadzały mu głośne dźwięki, lecz coś innego. Jeden kawałek powtarzał się od prawie
proza
28
godziny. Ludzie mają swoje upodobania i dziwactwa, ale owe powielanie się zaniepokoiło mężczyznę.
KSU – Umarłe drzewa
Szybciej coraz szybciej
Drogą własnej klęski
Biegnie naga małpa
I swój świat wyniszcza
Szybciej coraz szybciej
Opętany zegar
Oszalałej małpie
Sekundy odlicza
Umarłe drzewa proszą o litość
Umarłe drzewa przed śmiercią krzyczą
Umarłe drzewa proszą o litość
Umarłe drzewa przed śmiercią krzyczą
Już czas
Kiszka / Urbańczyk
29
Siwy wszedł do lokalu pod numerem 6 – nikt nie odpowiadał na jego pukanie, drzwi były otwarte.
Jeszcze nie wiedział, co powie napotkanym duszom, nie znał sąsiadów. W dużym pokoju zauważył sporą
klatkę, a obok niej dziewczynkę, która trzymała w ręku małe stworzenie i tuliła je, kołysząc się i szepcząc:
„Moja misia, moja misia, moja misia”. Dziecko trwało tak pogrążone w hipnozie, niezdrowym transie i nie
zauważyło przybysza. Siwy przeszedł do kuchni. Tam ujrzał mężczyznę, zapewne ojca dziewczynki, również
kołyszącego się, tyle że pół metra nad ziemią. Jego nogi i ręce dyndały swobodnie, a twarz pozbawiona
pozorów życia była już biało-fioletowa. Siwy wzruszył ramionami, przeczytał samobójczy list leżący na stole,
uśmiechnął się i wyszedł.
Udał się do sklepu po kolejną flaszkę. Wróciwszy, schował do szuflady pasek, ważny rekwizyt
w niedoszłym przedstawieniu, i zaczął pisać.
S U F F O C A T I O
Jakoś tak uśmiecha się sardonicznie.
Teraz wisi na sznurze. W przydomowym garażu odebrał sobie życie.
Pętla starannie zaplątana u szyi. Pedant do samego końca.
Sine już ciało. Ducha pozbawione. Życiowa iskra zgasła przytłoczona codziennością.
proza
30
Garnitur skrojony na miarę, buty czyste, markowe.
Jedynie intensywność barwy karminowej koszuli ożywia nieboszczyka.
Ten już niczym nie przejęty rozdaje jak sprawny krupier karty.
Kolorami: łzy i smutek. Chłód i splin.
Głuchy dźwięk naprężonej liny, cichy szmer – ostatnim tonem jego wypowiedzi.
Trupia woń uderza po nozdrzach. Niegościnna padlina.
Nie przedstawi się więcej, imię utracił.
Denat.
Tyle w temacie.
Nie pisał o sąsiedzie. Ani o sobie. Tworząc wiersz, miał przed oczyma obraz ojca, którego jako dziecko
znalazł powieszonego w garażu.
Dzień 7
Gdyby istniała skala badania intensywności euforii, to urządzenie mierzące emocje Siwego pokazałoby
najwyższy stopień na skali. Pisarz świętował razem z Pinkim – swoim najlepszym i najgorszym przyjacielem,
bowiem jedynym przyjacielem. Mężczyźni siedzieli w barze i sączyli markowe whisky. Niejeden powód skłonił
Kiszka / Urbańczyk
31
ich do celebrowania. Coś z życia, a bardziej coś ze śmierci…
KILKA GODZIN WCZEŚNIEJ
Melancholia Siwego przeistoczyła się w histerię. Mężczyzna miał w sobie wiele pozytywnej energii.
Właściwie nie wiadomo, co go motywowało do działania; co sprawiło, że poprawił mu się humor. Może
nieszczęście innych, sąsiadów pogrążonych w żałobie, dodawało mu otuchy i prowokowało myśli: „Może
moje życie nie jest takie złe”. Może to nieobecność Czarnej, za którą w gruncie rzeczy wcale nie tęsknił.
A może fakt, że ukończył książkę fantasy i zawiózł ją do wydawnictwa. Ukrył też swoje dzienniki do piekarnika
(tak na wszelki wypadek, jakby coś mu się stało). Wiedział, że jeśli Czarna wróci, to na pewno tam nie zajrzy,
zaś Pinki z pewnością – w piekarniku pisarz trzymał również narkotyki.
Siwy był przekonany, że już wszystko będzie dobrze, że odbije się od dna. Wierzył, że jego życie
zmieni się o 180 stopni. Jednak pewne natarczywe uczucie nie dawało mu absolutnego spokoju, ponieważ
momenty absolutnej pewności, absolutnie zawsze burzyła ONA – Czarna. I tym razem Siwy się nie mylił.
Czarna pojawiła się znikąd, siejąc strach i zgorszenie.
– Wiem o tobie wszystko. Wiem, co zrobiłeś i co zrobisz… - powiedziała lodowatym tonem kobieta.
– Nie pozwolę, by nasze nazwisko znalazło się na okładce tego gniota! To wyłącznie twoje dzieło – dodała.
– Tak, moje. Właściwie to już nie chcę z tobą pracować. To przez ciebie tak bardzo się upodliłem.
Sukces to wyłącznie moja zasługa – odparł zaatakowany mężczyzna.
proza
32
– Sukces? Beze mnie jesteś niczym! Rozumiesz? Jesteś skazańcem – twoim życiowym zadaniem jest
tkwić w pętli beznadziei. Ja jestem strażniczką w tym więzieniu. Nie pozwolę ci być szczęśliwym, nie pozwolę,
byś czuł się bezpiecznie…
– O czym ty mówisz? Dlaczego tak źle mi życzysz? Nie rozumiem – odparł z rezygnacją Siwy.
– Taka jest moja natura. Nigdy jej przed tobą nie ukrywałam.
– A ja nie będę ukrywać przed tobą moich zamiarów. Chcę cię zabić, nie godzę się na życie w cieniu
– w mroku twoich niegodziwości, w okowach twojej agresji – dzielnie skwitował pisarz.
Czarna zaczęła się śmiać. A Siwy podjął próbę jej uśmiercenia (właściwie to którąś już z kolei).
Tylko że w porównaniu do poprzednich prób, ta musiała się powieść. W telegraficznym skrócie: Siwy udusił
Czarną, zwłoki wepchnął do pawlacza i poszedł do baru „Pod Jaworem”.
KILKA GODZIN PÓŹNIEJ
Upity Siwy wychodzi z lokalu. Jest taki błogi, jak nigdy wcześniej, i pewnie nigdy później takim nie
będzie. Zresztą „później” nie ma znaczenia. Liczy się TERAZ.
Upity Siwy wraca do domu. Jest jeszcze wcześnie. Zwraca uwagę przechodniów. Irytuje ich dobry
humor mężczyzny. Jak w dobie kryzysu można być szczęśliwym?
Upity Siwy mija tylko jeszcze zakład pogrzebowy „Radość” i już przechodzi przez ulicę, wprost
pod koła nadjeżdżającej „eLki”.
Kiszka / Urbańczyk
33
Upity Siwy nawet nie zdążył wzruszyć ramionami, czy zachichotać…
Z a k o ń c z e n i a
1. Sława
Bar był jeszcze zamknięty dla gości i takim dziś pozostanie. Właściciel postanowił nie otwierać
lokalu. Otóż dzisiaj mija pierwsza rocznica śmierci jego przyjaciela – Siwego. Widzimy Pinkiego siedzącego
przy piwie, i w zadumie kończącego kolejnego jointa. Dodajmy, że zaduma jest stanem nader dziwnym
w odniesieniu do niezbyt bystrego dilera. Pinki rozmyślał nad tym, co wydarzyło się przez ostatni rok, czyli
od tego smutnego wypadku do ceremonii rocznicowej.
Same zdarzenie Pinki pamięta zupełnie inaczej niż inni świadkowie. Był tak naćpany, że wydawało
mu się, iż Siwego nadepnął słoń cyrkowy, a pisarz po zmartwychwstaniu zamienił się w klauna i dołączył
do trupy wędrownych artystów-straceńców. Rzecz jasna ta wersja nie została przedstawiona policji.
Jako że Siwy nie miał żadnych krewnych, Pinki postanowił uporządkować sprawy przyjaciela, by ten
nie nawiedzał go nocami (diler był bardzo przesądny – oglądał za dużo programów Discovery Investigation
o duchach). W pawlaczu znalazł truchło czarnej kotki, a w piekarniku dzienniki pisarza. Znaleziska go nie
proza
34
zdziwiły. Pinki widział, że Siwy ma słabość do dachowców, tylko że miał na nie okropną alergię – łapały go
migreny, które z kolei wywoływały przygnębienie. Siwy na polecenie Pinkiego miał pozbyć się kotki, ale żeby
od razu zabijać? Są przecież schroniska. Właściciel baru „Pod Jaworem” wiedział też o dzienniku – Siwy
zwykł zapisywać wszystko i wszędzie, nawet pijąc piwo z kumplem. Pinki przejrzał dziennik, ocenzurował
pewne fragmenty i zaniósł notatnik do wydawnictwa, w którym publikował Siwy.
I oto co nastąpiło. Siwy stał się nagle bardzo sławny. Jego dziennik okrzyknięto bestsellerem. Twarz
pisarza pojawiła się na okładkach wielu czasopism (i to nie tylko kulturalno-literackich). Wznowiono druk
jego powieści. Słowiańscy bogowie doczekali się wydania w formie albumu-komiksu; książka stała się też
lekturą szkolną. Także nowa powieść fantasy zyskała grono wiernych fanów, choć krytycy nie ocenili jej
wysoko. Prawdą jest, że oszołomy lubujące się w fantasy czytają wszystko, co popadnie. Pinki nigdy nie
przeczytał żadnej książki przyjaciela, ale był z niego bardzo dumny. Tak się składa, że pośmiertne zarobki
Siwego zasilają konto Pinkiego – jedynego spadkobiercy; przyjaciela, jakiego chyba nie chcielibyście mieć.
2. Zakonnik
Dopiero w rok po wypadku Siwy odzyskał pełnię zdrowia. Postanowił się nie poddawać. W czasie
rekonwalescencji skompilował tomik wierszy, złożył do druku swoje dzienniki, stworzył poemat i napisał
drugą część przygód Beliala i jego drużyny. Nic z jego twórczej pracy nie spotkało się z aprobatą publiczności
Kiszka / Urbańczyk
35
literackiej, szczególnie oberwało mu się za tego gniota fantasy. Jak senny koszmar wróciły słowa Czarnej,
która go przecież ostrzegała. Dzienniki też się nie spodobały – kogo obchodzą wynurzenia zramolałego
grzyba?
Na jedynym spotkaniu autorskim objawił się horror rzeczywisty. Na owo spotkanie przyszedł tylko
Siwy, podstarzała bibliotekarka (organizatorka), wierny fan w przebraniu Himo oraz zajadły krytyk, który
powiedział tylko: „Panie. Pan to powinien milczeć!”. Dodał jeszcze kilka obelżywych określeń i opuścił salę.
Zdruzgotany Siwy uznał, że wciąż musi walczyć. Stworzył konspekt powieści, której akcja rozgrywałby się
w świecie Słowiańskich bogów. Napisał kilka piosenek, a nawet tekstów dotyczących pisarskiego rzemiosła.
Napisanie czegoś więcej niż piosenka groziło już ukamienowaniem.
Jedyny luksus na jaki mógł sobie pozwolić, to rezygnacja. Świat to postmodernistyczny bigos,
wszystko już było. Mieszają się konwencje, powielane są schematy. Ludzkość już nie chciała, by Siwy
na palimpseście kultury zapisywał swoje słowa, by przygotowywał składniki do tegoż bigosu. Świat,
złożony z podnakrętkowych mądrości, wnet przemówił do pisarza: „Stop adrenalinie, pora na milczenie”.
Siwy zachował nakrętkę z soczku. Miał ją nawet wtedy, kiedy składał śluby zakonne. Najważniejszą regułą
zakonu było milczenie. Siwy już do końca swojego życia nie wypowiedział, ani nie zapisał, żadnego słowa.
proza
36
3. Oszukać przeznaczenie
Siwy czuł się zagrożony, od roku ścigała go Śmierć. Co prawda nie objawiła się w postaci kostuchy
z kosą, lubiła przebieranki, często używała kamuflażu. Siwy do samego końca nie był pewien, czy to zatrucie
pokarmowe po przeterminowanym serku homogenizowanym to też jej sprawka. Pisarz stworzył obszerną listę
zarzutów. Zapiski te znaleziono przy zwłokach Siwego. Spalone ciało w stroju nurka znaleziono na drzewie.
Oto najciekawsze wyimki:
„Dopadła mnie w ciemnym zaułku, gdy wracałem z baru Pinkiego. Wynajęła dwóch bandziorów, by mnie
sprzątnęli. Skończyło się na draśnięciu […].Upiła mnie i pozwoliła bym zasnął, przy zapalonych świecach.
Zajęła się firana, niemal spłonąłem żywcem […]. Potworny skurcz na basenie, mało nie utonąłem – dzięki
za dobrych ratowników […]. Przy wymianie żarówki cholera kopnęła mnie solidnie, jakoś się pozbierałem,
zniosę ciemności w pokoju […]. Sprawiła, że zapomniałem zapiąć pasy, ale tylko obiłem sobie głowę podczas
stłuczki […]. Napisała też kazanie księdzu, by mnie zanudził na śmierć podczas niedzielnej mszy […]”.
Siwy stał się bardzo ostrożny, ale dziwne i niebezpieczne sytuacje wciąż mu się przytrafiały. Musiał
obrać inną taktykę – najlepszym rozwiązaniem było zupełnie zmienić styl życia – na ekstremalny, by otwarcie
zmierzyć się ze Śmiercią. Siwy wybrał się w podróż dookoła świata i zasmakował grozy niebezpieczeństwa.
Napisał przewodnik po miejscach dzikich, prowadził też, wraz z Cejrowskim, program w telewizji. Bear Gryls
znalazł wreszcie godnego konkurenta. I jak to bywa, Śmierć dopadła go w najmniej oczekiwanym momencie.
Siwy nurkował w pobliżu Nowej Zelandii. Było gorąco, płonęły lasy. Śmigłowce nabierały wodę z morza, by
Kiszka / Urbańczyk
37
ugasić ogień. W jednym z kontenerów przypadkiem znalazł się Siwy. Śmierć w płomieniach jest straszna,
ale nie martwcie się, Siwy po prostu dostał zawału.
4. Big love
Mówi się, że jeśli człowiek się zakochuje, to dosięga go strzała Amora. W przypadku Siwego nie
była do strzała, a samochód. A konkretnie jego zderzak, maska i przednia szyba. Pisarz zakochał się
w pięknej kursantce, która omal nie wysłała go do zakładu pogrzebowego „Radość”. To był pierwszy romans
w życiu pisarza, nie licząc uczucia do wyimaginowanej Czarnej hetery, która teraz spoczywa w odmętach
podświadomości. Dziewczyna była trochę dziwna – czuła się odpowiedzialna nie za możliwą śmierć Siwego,
ale za jego dalszą egzystencję. Życie Siwego należało teraz do niej, a ona miała już swój misterny plan
do realizacji. Może to trochę przerażające, ale gdybyście byli tak nieporadni jak Siwy to też chcielibyście
mieć kogoś, kto by wami kierował.
Siwy stracił głowę i niezależność. Ale zyskał coś więcej – dostatek i okład z młodych piersi na zimne noce.
Rodzice dziewczyny byli zamożni i przyjaźnie przyjęli Siwego do swojego stada. Właściwie to byli mu wdzięczni,
że zechciał być z ich córką, która od czasu do czasu wykazywała oznaki silnej psychozy. Pisarz nie bał się,
miał przecież doświadczenie z ciężkimi przypadkami (patrz: Czarna). Siwy jadł, kochał i pisał. Pisał bardzo
dużo, ale do szuflady. Postanowił uczynić z pisarstwa pasję, a nie profesję, co sprawiło, że już nie czuł presji.
proza
38
Nawet napisał historię swojego zniewolenia, to znaczy miłości, pt. Ja cię kocham, a ty mnie trącasz. Nigdy nie
musiał się martwić o pieniądze, rodzinna firma ukochanej zarabiała krocie. Między jedzeniem, kochaniem
i pisaniem zbudował dom, spłodził potomka i posadził drzewo. Taki żywot człowieka poczciwego. Zresztą co
tu dużo mówić. Liczą się przecież tylko sprawy łóżka i ducha. Reszta to dane geograficzne i fakty historyczne.
5. Kariera
Dobry humor nie opuszczał Siwego. Nie przejmował się, że ma połamane nogi i długo będzie wracać
do zdrowia. Wypadek nie przeszkodził w realizacji jego planów. Pisarz chciał wziąć życie w swoje ręce,
być kowalem własnego losu. Nie przejął się również tym, że wydawnictwo odrzuciło jego powieść. Wydawcy
uznali, że takiego gniota jeszcze nie czytali. Siwy już nie chciał być pisarzem, po zabiciu Czarnej postanowił
wstąpić na ścieżkę zbrodni i nieprawości. Oczywiście partnerem w jego ciemnych interesach stał się Pinki –
diler znany w przestępczym światku. Siwy rozpoczął swoją karierę od morderstwa, ale wczuwając się w rolę
zbrodniarza, postanowił spróbować czegoś innego. Jak to bywa, początki były trudne.
Miał sprzedać towar dzieciakom pod szkołą, jednak czekając na przerwę, wypalił wszystko i zjarany
ledwo wrócił do baru. Miał zanieść pieniądze ludziom, z którymi współpracował Pinki, ale zgubił kopertę
w drodze z punktu A do B. Chciał ukraść staruszce torebkę, nim to zrobił, staruszka zdążyła zdzielić go
siatką. Nie był jednak takim nieudacznikiem w dziedzinie złodziejstwa – raz wyrwał Biblię Świadkom Jehowy,
którzy zapukali do jego drzwi, z durnym pytaniem: „Czym jest dla pana życie wieczne?”. Ukradł też paczkę
Kiszka / Urbańczyk
39
chipsów dzieciakowi, ale tego nie pochwalamy. Jego pierwszą, najpoważniejszą zbrodnią była kradzież
wódki z Biedronki, trochę pookładał się z ochroniarzem, ale rany ciała szybko się goją, zaś satysfakcja
zostaje. Sukces było trzeba opić ową zdobyczą.
I kiedy tak Siwy i Pinki raczyli się wódeczką, zaś w telewizji leciała Eurowizja, ku zaskoczeniu
znawców, fanów i bukmacherów wygrała drużyna z Polski. Siwy nie mógł uwierzyć – nie dlatego, że zwyciężyła
Polska – ale dlatego, że śpiewano jego piosenkę! Utwór zespołu Stare psy chorują na cukrzycę… Pisarz
wytoczył Telewizji Polskiej sprawę o plagiat i wygrał fortunę. Stał się bardzo sławny. W końcu ktoś okradł
państwo, a nie państwo jego. Z pisarza, zbrodniarza, szybko stał się gwiazdą show biznesu. W rok po
sukcesie Polaków prowadził Eurowizję, później pisał i komponował utwory dla naszych reprezentantów.
6. Wariatkowo
– Siostro! Siostro! On znowu tu jest!
– Panie Malinowski, niech pan przestanie się tak wydzierać, kto jest?
– Jak to kto?! Tygrys!!!
– Jaki tygrys, panie Malinowski??
– Co dupę wygryzł!
– Bardzo zabawne, panie Malinowski, proszę zażyć te pastylki i dłużej nie świrować. Niech pan
proza
40
spojrzy na swego sąsiada z sali. Cichy, spokojny, bredzi jedynie o jakiś wojownikach i tej jego, no jak jej tam
– Czarnej; prawda?
– Ale on tu jest siostro, tygrys! Tygrys!
– Zaraz zwariuję…
Malinowski widocznie nie doceniał zwierzęcego totemu, który podążał z nim przez życie.
Siwy zdążył już się przyzwyczaić do opętanego tygrysią manią sąsiada. Sam nie był uważany
za lepszego. W pięciostopniowej skali udebilnienia zdobył marną dwójkę.
Trza ruszyć obolałe stawy i przejść się nieco – westchnął pisarz. Obchód po czubkowej krainie
przynosi nowe informacje. Pisarz przystanął na dłużej przy wielkiej okratowanej szybie izolatki. Tu nadal
telepie i kołysze się w transie ta dziewczynka, którą Siwy raz już spotkał. -Wie pan co, panie kolego – zagaja
rozmowę przechodzący pielęgniarz - najciężej było wyrwać jej z rąk to zdechłe zwierzątko, które tak czule
tuliła. Podłożyliśmy jej podobne, wypchane i też jest dobrze.
A jak tam pańska towarzyszka życia – Czarna? Siwy jedynie zacisnął wargi, obrócił się na pięcie
i odszedł w głąb korytarza, pozostawiając za sobą zdziwionego pielęgniarza. Następne pomieszczenie, a tu
– o matko czy to prawdą być może? - Himo, Belial i Jacobs toczą krwawy bój z hordą hobgoblinów. Jucha
się leje, zachlapując wyborne zbroje bohaterskiej trójki, krzyki ofiar jeżą włos na ciele, ostrze siecze, rąbie,
rżnie, przeszywa i ubija… ubija… ubija kotlety tłusta kuchara, pozostałe pomocnice krzątają się po kuchni,
walają się gary, szczęk łyżek poraża, dudni i turkoce. Zeżresz za godzinę, idź stąd, wariacie – ruga pisarza ta
Kiszka / Urbańczyk
41
gruba kuchara – won, powiedziałam! I mosiężną chochlą machnęła mu przed głową.
Przyśpieszył kroku i mknie korytarzem patrząc w ziemię, licząc zielone kafle. Nie uchodzi daleko,
wpadając na wysoką barczystą postać. Powoli podnosi wzrok na tę ludzką przeszkodę… nieeeeeeeeeee!!!
Odejdź!!! przecież cię zabiłem a twe ciało schowałem w pawlaczu, wiem co widziałem, wiem czego
dokonałem – Czarna, zostaw mnie!!! Ordynator szpitala patrzy z trwogą na miotającego się przed nim
pacjenta. Już dobrze Siwy, spokojnie, nie ma tu żadnej Czarnej – jesteś ty i ja, spójrz? – spytał przyjemnym
dla ucha, ciepłym tonem, lekarz. Tak… tak… na pewno, ma pan absolutną rację panie ordynatorze – wycedził
łamanym głosem Siwy.
A widzi pan, po dobroci można z panem porozmawiać. Powiem panu w sekrecie pewną prawdę,
panie Siwy - wielu ludzi do tej pory żyje tylko dlatego, że ich odstrzelenie jest niezgodne z obowiązującym
prawem.
7. Bóstwa
Czy to ty, matko, przywołujesz mnie w stronę światła…? dalej, dalej w stronę światła…i idę w jego
stronę, płynę i płynę aż mym oczom ukazuje się potężna brama niebieska ze złotymi okuciami. Przed nią
postać, mężczyzna w tunice, z grubą księgą w dłoni i przywieszonymi u boku kluczami.
– Witaj, Siwy!
proza
42
Jarosław Kiszka | Deep Black
Kiszka / Urbańczyk
43
– Kim jesteś, nieznajomy, gdzie ja jestem?
Jam święty Piotr, strażnik wejścia do nieba.
– Co?! Niebo?! Do nieba nie chodzę, bo jest mi nie po drodze, żegnam!
Ta świetlna droga na pewno nie kończy się tu, a ciągnie hen daleko. I płynę, i płynę.
A nie mówiłem? I jest. Kolejne wejście – to na kształt piramidy. Przy niej strażnik potężny o lwim
ciele, lecz ludzkiej głowie. I pyta mnie – odpowiedz na mą zagadkę a wpuszczę cię tutaj:
– Co to za zwierzę, obdarzone głosem, które z rana chodzi na czworakach, w południe na dwóch
nogach, a wieczorem na trzech?
No nie, to już i życie wieczne do wygrania w konkursie?! Może mi jeszcze powiesz: „wyślij esemesa
pod numer 7052 o treści „gram” za 3,66 plus vat!”
Urażony sfinks przegnał mnie, wędrowca.
I płynę, i płynę tym świetlistym szlakiem. Oto mym oczom ukazuje się góra potężna, a na niej bogów
mnóstwo. I ten największy, i najpotężniejszy, gdy mnie ujrzał, zawołał:
– Przyłącz się do naszej biesiady, wyborna ambrozja i najlepszy nektar jakiego nigdy nie smakowałeś.
– A co, my to na „ty” już jesteśmy? Pewnie podtrute, a z obcymi nie pijam. Spieprzaj pan, spieprzaj dziadu!
proza
44
Zeus pogonił mnie, niewdzięcznika, piorunami.
Szlaku końca nie widać. Na każdym przystanku stawiają wysokie wymagania.
Która wiara zapewni mi rozgrzeszenie?
Który Bóg najtaniej sprzeda mi zbawienie?
Wtem oślepiająca jasność słoneczna, i patrząc tępo, dostrzegam nad sobą uśmiech ratownika
pogotowia. Jak przez mgłę słyszę, co krzyczy… odzyskaliśmy go, tętno wraca do normy…
Pomiędzy chwilą faktycznej śmierci a chwilą ratunku rozciągało się życie. I Siwy wkroczył w nie z
otwartymi oczami i sercem.
Lidia Urbańczyk Jarosław Kiszka
polecamy
Fotograficzny blog poświęcony miastu Nowy Sącz; świetne zdjęcia, ciekawe wpisy
KRÓLEWSKIE WOLNE MIASTO
http://kwm-nowysacz.blogspot.com/
NOW Y SĄCZ
sztuka
Some say... Dziecko Motoryzacji (mama) i Ołówka (tata), na dodatek leniwy (jak każdy student). Others... Człowiek mały wzrostem, ale wielki duchem. On sam uważa, że twardo stąpa po ziemi i patrzy krytycznym okiem na świat... Choć w głębi tego małego, pikającego zlepka mięśni poprzecznie prążkowanych pod żebrami jest chyba wielkim marzycielem...
Co jeszcze? Wielki fan kina i oryginalnych brzmień (uwielbia muzykę filmową i etniczną, ale nie stroni od wszelkich niezależnych
twórców jak i klasyków). Poza rysunkiem kręci go też szeroko pojęta grafika, zarówno komputerowa jak i warsztatowa. Poza tym wszystkim od jakiegoś czasu bardzo kręci go modelarstwo. Głównie zbiera – oczywiście modele samochodów, a jakże! – ale czasami też sam coś stworzy.
DariuszŚmigielski
4646
Dariusz Śmigielski
47
proza
Bartosz Łącki (ur. 1988) – życie swe pędzi w Opolu.
BartoszŁącki
48
Szyba dzieli mnie od świata. Od słońca, które kryje się za wzgórkiem. Oto bowiem zmierzcha. I uważam,
że jest to niezgorsza pora dnia.
Niebo jest przejrzyste. Drzewa jeszcze ulistnione. To czas, gdy wszystko ze mnie schodzi. Czuję się,
jak gdybym właśnie teraz umierał.
Ciało ledwie odczuwam. Jeszcze trochę i być może bym stwierdził, że moja cielesność jest bądź
to wątpliwa, bądź nieledwie umowna. Słońce zaś znikając, kładzie promienie na chłodną ziemię. Gdybym
całe życie odczuwał podobny spokój, to pewno przystałbym na to bez słowa skargi. Odszukałbym nawet
wyraz podzięki. Nie widzę człowieka, nie słyszę jego głosu, który tak rzadko jest wykorzystywany podług
jego zalet. Ci, którzy powinni śpiewać, nie robią tego.
A jednak, wreszcie odczuwam dziwny ucisk w okolicy prawego ucha. Potem niewyraźne, może
wymyślone, szumy. No i długo nie musiałem oczekiwać. Tylko że szkoda zachodu!
– Do twarzy ci z tym spojrzeniem – oznajmiono mi – zwróconym wobec pierzchającego słońca.
Lobotomia. Albo chirurgia w państwie faraonów
Bartosz Łącki
49
Twoje myśli też są niczego sobie. Pomijając wątki mizantropijne, ty jesteś jasnym chłopcem.
– Trochę poniósł mnie urok bezludnego zmierzchu.
– Ale to przecież nic złego, drogi. Odkąd się znamy, nieustannie podejmujesz się swej obrony. I to tak
jakoś bezbarwnie. Powiedz lepiej: tak oto pomyślałem i nie dostrzegam w tym zdrożności. No, powtórz.
– Uciążliwie dziś zaczynasz, a już tak dobrze się czułem. Myślałem o gorącej herbacie... ot, oglądałem
codzienną wędrówkę słońca. A w zasadzie jej finał. I wszystko przyjemnie z nim współgrało. Włącznie z moim
nastrojem.
– Otóż to, mały, otóż to. Jesteś wyzyskiwaczem i umiarkowanym gwałtownikiem. Rościsz sobie
pretensje do świata. Czyś ty naprawdę był poruszony zaokiennym codziennym dziwem?
– Nie rozumiem, do czego chcesz dojść. Wiem zaś, że znów zamierzyłeś sobie zapędzić mnie w kozi
róg. Znów pomieszasz mi w łepetynie i zawiążesz mi język. Grasz nieczysto i nie ma w tobie krzyny litości.
Wiesz, że mam chroniczne bóle gardła, którym towarzyszy chrypka. Długo muszę je czyścić, przepłukiwać,
aby mój głos był w miarę czytelny, aby nie nużył słuchacza, którego przecież mogę mieć... nie jest przecież
powiedziane...
– Maleńki, wiem dobrze, że zazdrościsz śpiewakom. Tak bardzo ich podziwiasz. W swoich jasnych
snach układasz piosenki. Później nie szukasz nikogo, z kim byś mógł wejść w spółkę. Albowiem sam udanie
śpiewasz... biedaku, jest i mój w tym niebagatelny udział... Ale nie zbijaj mnie z tropu. Przecież nastajesz na
moją powinność. Wróćmy tedy do przybranego w pozłacaną czerwień - tutaj przyznaję ci słuszność, że ze
smakiem - krajobrazu. Nie lituję się nad tobą, bo lubisz dokonywać niemałych przekłamań. Jeśli miałbym
proza
50
szukać metafory. To wybrałbym jedną z dziedziny nauk o budowie oka. Twoje oczy są odwrócone. Dlatego też
spoglądasz w swoje oczodoły. Na których to dnie znajdują się twory różnego autoramentu. Podobnie musi
być na spodzie morza, w którym pomieszkują fosforyzujące ryby oraz czarne prehistoryczne okazy. Przeto
im bardziej się koncentrujesz na widoku, tym intensywniej sięgasz w swoje doły psychiczne. Mój mały, jeśli
zechcesz to pomogę ci naprostować pewne załamania, które to zachodzą w twoim myśleniu. … Pozwolisz?
– Zwłaszcza dziś jesteś zupełnie nieprzekonujący. Na dodatek pogardliwy względem swego rozmówcy.
Nie jestem żadnym „maleńkim”, jestem dorosły. Zaraz wyjdę z tego pokoju i pójdę do przyjaciela. Albo nie.
Nie muszę nigdzie wychodzić. Właśnie. Zostanę tutaj, tylko włączę na cały regulator radio, zagłuszę twoją
niedobrą mowę. Masz opuchnięty czarny język. Jak otwierasz usta, to przywlekasz zarazę!
– Skoro się tak obruszasz, to wiem, żeś znów został trafiony. Wiem, że zostaniesz. A radio możesz
włączyć. Widzę, że mamy godzinę 19:00. Zatem nadszedł czas na dobrą muzykę... jednak nie chcesz?...
Dobrze, pozwolisz więc, że będę kontynuował?
– Co mam zrobić? Mów więc, gadająca głowo...
– No to mówię. Słońce jest twoim drobnym służącym. Także łąka i niebo. A może trochę uzupełniają
niedomogi twojej wyobraźni? Wprawdzie jest pobudzona i twórcza, ale jeszcze nie możesz zdać się wyłącznie
na nią. I jeszcze muszę ci wyrzucić, jak to niedawno bardzo brzydko postąpiłeś z kosem, który snuł rano
swoją melodię. Akurat mijałeś jego krzew. I słysząc go, umiejscowiłeś się w jego czystych frazach. Wiem,
coś myślał! Że jesteś duszkiem, dla którego stworzenia układają trele. Wypełniłeś jego bezideową grę
słowami. Że jest dziewczyna, jabłka, na pewno też ty. Jakiś spacer jeszcze...i tak dalej, i tak dalej... Nie
Bartosz Łącki
51
proza
52
znalazł on w tobie wyrafinowanego słuchacza. Posłuchaj, trzeba odbierać dźwięk jako dźwięk. Tymczasem
ty przekładasz go na obraz. (Cóż to za dziwaczna i nagła zamiana?) I do tego taki nużący i wtórny.
– Nie tak do końca wtórny. Obraz dziewczyny znajduje swój odpowiednik w kimś o niepowtarzalnym
imieniu i nazwisku. Poza tym nie jestem ani matematykiem, ani żadnym inżynierem dźwięku. Zasłyszane
wypełniam obrazem i słowem.
– Zgrabnieś przybrał w pojęcia swoje wybiegi, które to prowadzą do przyciemniania rzeczywistości.
I najpewniej robisz to cały czas. Uważaj, to prowadzi prostą drogą do pomieszania zmysłów... a zaraz, może
już ci to nie grozi?... Ależ nie dąsaj się tak, nie miałem nic złego na myśli. Wszystko przeinaczasz, nawet moją
mowę.
…A teraz, spójrz no, zrobiło się już nader późno, zmierzch czy tam zachód już mamy za sobą.
Jest bowiem noc. Pewnie znów grasz w swoją grę. Ale nie ty jeden, ona jest popularna w pewnych zakładach...
Nie no, wybacz, już dobrze. Ale taki przykład. No proszę, czy nie spoglądasz teraz w księżyc?
– Owszem, właśnie to robię, zresztą trudno go nie dostrzec, ciąży na niebie jak ogromny lampion.
Jak myślisz, czy to złudzenie optyczne? Wyjaśnisz mi to, mądra głowo?
– Ależ nie wnikajmy w to. Powiedz mi lepiej, czy księżyc w aktualnej swej fazie nie przypomina ci
czego. Tak, że aż niepodobna jednego nie wziąć za drugie?
– Mówisz o tym, że on jest jak opłatek. Regularny, okrągły, biały: że jest zatem podobny Ciału
Chrystusa?
– O proszę, jakie masz eucharystyczne skojarzenia! Jesteś dobrym chłopcem. Masz pewne braki.
Bartosz Łącki
53
Ale właśnie w eucharystii, owej wieczerzy mistycznej, upatruj dla siebie zbawienia. Wiem, że ciążysz ku
katolicyzmowi. Nigdy nie byłeś mu tak bliski, nawet jako wyelegantowany młodzianek przeżywający biały
tydzień.
Jakkolwiek myślę, że jesteś jeszcze bardziej estetą niż ascetą. Katolickie świętą zwyczajnie ci się
podobają. Lubisz umajone ołtarze, wizerunki Maryi skryte pod baldachimami. Gdy widzisz procesję Bożego
Ciała to niemal drżysz. Już to nie wspomnę o kadzidlanym dymie.
– Jednak nie wiem, dlaczego o tym mówisz. Powiedz. Czy mi to wytykasz? Chcesz mi powiedzieć,
że jestem dziecinny z tymi moimi upodobaniami, albo też że jestem niepoważny? Zawsze mówisz racjonalnie,
aż do przesady. Twoje korzenie są zanurzone w protestantyzmie. Dlatego jesteś mi daleki jak nikt inny...
choć, przyznaję, czasem mi pomagasz... Ale akurat w tym wypadku twoja krytyka niewiele mnie obchodzi.
Naiwność, o której rzekłeś z przyganą w głosie wytwarza odpowiednią atmosferę. To wszystko: ołtarz
z Barankiem i winnym gronem, kwiaty sypiące się z rąk, wreszcie kosze pierwocin wiążą wierzącego
z ziemią. Natomiast kadzidło, tajemnicza chmura, napomyka o zaświecie.
– Skoro potrzebne ci są rekwizyty, nie wzbraniam ci tego. Ale przecież idealizujesz. Wiesz do czego
to prowadzi?
– Po prostu stawiam wyżej poprzeczkę.
– No niezupełnie, drogi. Czy nie słyszałeś o dawnych pieśniarzach, którzy usypywali groby dla
dziewczyn, o których pisali i śpiewali? Tak, wiesz, że mówię o trubadurach. Oni byli przyodziani w barwne
szaty, a głosy ich dźwięczały po rozległych dolinach. Niejeden podróżował wespół z giermkiem. Do dziś na
proza
54
niektórych francuskich festiwalach wykonuje się ich kompozycje. W tamtych czasach nie było im równych.
Zwłaszcza jeden był dostojny niby monarcha. I on właśnie był królem. Ale o czym to chciałem? Aha, może
sam najpierw mi cośkolwiek o nich powiesz? Wtedy to spojrzymy na to z drugiej, trochę niedorzecznej strony.
– Wiem tyle, mąciwodo, że gdy odeszli wraz z epoką to nikt na powrót nie był w stanie oddać w piosence
kolorytu pewnego uczucia. Nawet go teraz nie nazwę. Bo słowo to zostało dawno sprzedane! Nikt już tego
nie powtórzy. Są wprawdzie historycy, którzy próbują odtworzyć ich życiorysy. Jednakże ich znojna praca
przynajmniej dla mnie nie jest zanadto wartościowa. Można powiedzieć, że dawni pieśniarze także swym
talentem, darem swojego gardła zasługiwali jak nikt inny na odwzajemnienie.
Ale nawet jeśli go nie otrzymywali - a może zwłaszcza wtedy - to nie wpadali jeden za drugim w gniew.
Ale cóż mi po nich pozostało? Niewiele. Co najwyżej mogę czasem odsłuchać jakichś nagrań upozowanych
bardziej zręcznie czy też mniej na muzykę dawną. Jednakże czy to nadal są ich pieśni?... Jest to tylko
rekonstrukcja...
– Choć ładnie opowiadasz, to nadal jest to opowieść o tych, którzy przegrali, a może nawet o nic nie
walczyli.
– Jakże to, a bo to nie toczyli chociażby w sobie owej zażartej walki? Musieli się wiele wyrzec,
aby móc złożyć dar.
– W tym sęk, że wszystkiego się wyrzekli, no może poza liryką. Układali swoje wiersze. Jednakże
te, które były przez nie rzekomo opiewane, znajdowały się w zacienieniu. Albo i gorzej, zostały zrzucone
ze skał w głęboki dół. Jest bowiem taka prawidłowość: jeżeli ubóstwiasz, to zarazem odzierasz z ludzkiej
Bartosz Łącki
55
godności. Tworzysz zmyślnie w głowie pewien wizerunek i dążysz doń. Po to, aby już umierając, stwierdzić,
że zabrakło ci zaledwie kilku lat. Zamiast rozejrzeć się wokoło jeden raz, drugi.
Zapewne jesteś taki jak oni, owi wędrowcy obdarzeni urodnymi głosami. Którymi to może maskowali
wewnętrzną pustkę, brak żywotności? Bujali w obłokach, czy może krócej: bujali.
– A nawet jeśli. Nawet jeśli masz pewną rację. To i tak liczy się moje wyobrażenie właśnie. Jeśli myślę
sobie, że kiedyś, dawno bo dawno, ale jednak, można było. Że mianowicie były czasy, gdy gościńce
przemierzali owi rycerze, to jest jednak nadzieja. No bo można było. I znajduję w tym odskocznię, azyl.
– Ale, mój mały, już na pewno nie wzór do inspiracji. Bo gdzieżby tam. I choć niektóre konwencje
przetrwały – wprawdzie w nieco odmienionej szacie, ale jednak - to na rycerskość nie ma już miejsca. Chyba
że chcesz być rycerzem pokroju osławionego Don Kichota.
– Przyznam się, że wcale mi nie urągasz, przywołując tę oto postać. Bo i też pierwszy raz, gdy o nim
usłyszałem, znalazłem dla niego zrozumienie i coś jak gdyby ślad podziwu. Wszyscy dookoła dążyli do
tego, aby go okłamać,by się nie wybił ponad nich. On jednak, cierpiąc zarazem, wyrósł ponad marne
przyzwyczajenia.
– To trochę nielogiczne, że odczuwając ból, a zatem rozumiejąc: cierpienie, kalectwo, nie dostrzegł
w Dulcynei kobiety takiej, jaką ona była. Za sprawa wariackich zabiegów ujrzał w niej damę. A czyż to
nie załamanie w rysach twarzy, pęknięcie w urodzie, nieco chorobliwie zabarwiona cera. Coś drobnego.
Nie wywołuje w drugim człowieku właśnie tego, o czym chcieli - albo tak też myśleli - ale zupełnie nie
potrafili napisać średniowieczni podróżnicy? - I czy to już koniec, cześć pieśni?
proza
56
Czegoś właściwie chciał? Najpewniej zamotać mi w głowie. Albo odegnać ode mnie jeszcze jakieś
dobre myśli, które z pewnością nazywasz złudzeniami? Twoje postulaty, jeśli mogę użyć podobnej nazwy,
są sztuczką intelektualną. Podobne myślenie jest co najwyżej kalkulacją, która mnie niezbyt obchodzi, i co
więcej, nawet jak gdyby mnie mierzi.
Chcesz powrotu, a przynajmniej tak mi się zdaje, do jakiegoś źródła, czyli że miłości pierwszej, Jeśli
najpierwsza, powiadasz pewnie, to i bez pudła prawdziwa. Jednakże jest to niemożliwe.
– A czemu to?
– Dlatego oto, że nie jestem bezcielesną istotą (czego mi brak) która to nie znajduje się poza czasem
historycznym i też mam swój czas osobisty. Mówisz też o konwencji, iluzji, a nawet i kłamstwie. Ale tak
przecież trzeba. Inaczej być nie może. Nie jestem aniołem. I nie możesz mi z tego tytułu czynić wstrętów.
Krytykujesz także i moją tożsamość, zarazem jednak obrywa się mechanizmom jej powstawania. Czyli że
ty w ogóle jesteś przeciwko posiadaniu tożsamości. Mówisz, że gesty, rytuały – które są dla ciebie tak
ciężkie – a również i zapach, który spotykam w świątyni, odciągają moją uwagę od sedna. Cóż, może i masz
rację, ale wyłącznie wówczas, gdy cel moich dążeń powinienem odnaleźć w zagubieniu się, niebycie. Nadto
powiadasz, że oplatają mnie pręty, ale wiedz, że to są także moje korzenie.
Jeśli słyszę, jak się mówi o tym, że determinuje mnie mój dom, i że to niedobrze, bo nie mam wolności,
i że wielu chce mi pomóc. Piszą książki, wypowiadają się w radio, mówią, będziesz wolny, będziesz wreszcie
człowiekiem.
Gadają:
Bartosz Łącki
57
– Chrzczono ciebie, jak byłeś malutki, płakałeś i nie wiedziałeś co się z tobą dzieje. Nie mogłeś
wyczuć, że jest jakiś Duch Święty, który cię wypełni, który wreszcie jest zagadkową gołębicą. Powinieneś
z tym wszystkim zerwać. Rekwizyty są już połamane. Oni wcale nie chcieli ci dopomóc w osiągnięciu
zbawienia.
I jeszcze dodają:
– Włożyli cię do zimnej wanienki, a ty zacząłeś nabierać wody w usta. I się zakrztusiłeś. Ale to było
kiedyś, nie mogą na tobie zaciążyć, rzucić się cieniem na długie lata dorosłości niedojrzałe postępki twoich
rodziców. Teraz możesz sam wybierać. Wybierz zatem i zostań pięknym odszczepieńcem. Nie bądź już
dłużej snem innych.
Mam dla was odpowiedź.:
Przede wszystkim nie znajduję słów podzięki. Jestem rad, żeście się nade mną pochylili, nade mną -
który to jestem niby owad. Ujawniliście mi wreszcie, jak to karygodnie się ze mną obchodzono. Nieustannie
wybierano za mnie. Co mi jednak możecie zaoferować?
Idzie mi o to, co otrzymam w zamian? Przecież mnie nie zastrzelicie, choć to też by było pewne
rozwiązanie, i jakiś zwrot.
I jeszcze jedno, czy chcecie mnie też uwolnić od moich marzeń sennych? Jestem pełen kompleksów,
lęków. Wiem dużo o znaczeniu słowa „udręka”. Przytknijcie mi do głowy różdżkę, wyślijcie mnie
na psychoterapię. Zdejmijcie z mojej siatkówki ten krzyż. Przybito doń kogoś. A że krzyż jest wysoki,
to rzuca on długi cień. Zawsze jako dziecko bałem się okrutnych scen ukrzyżowania.
proza
58
Jakże teraz jestem znerwicowany.
Dopomóżcie mi osiągnąć beztroskę. Uczyńcie moje sny lżejszymi! I ile już można o tej koronie
cierniowej... ona tak łatwo wżyna się w ciało... i nareszcie styka się z nagą czaszką. Nie chcę dłużej tego,
nie chcę dłużej budzić się, krztusząc się słowami „niech żyje Śmierć!”, „śmierć jej przeciwnikom!”.
Przestawcie miłosiernie mój tryb odczuwania. Dajcie mi w zamian inne obrazy. Mianowice: słońce,
morze. Nadto chcę śnić jak inni o księżniczkach z wcale znów nie tak odległej, a na dodatek pachnącej
owocami i pustynnym piachem Arabii.
Rozumiem, że mogę na was liczyć?
I oczywiście, że tak.
Wtedy oto przyszedł do mnie obłóczony w szatę wyzwolenia bodhisattwa. I chyba nie miał oczu.
Jednakże wiele dostrzegał. Najprzód przedstawił mi się układnie. Niemniej by za moment raptownie
mi obwieścić, żebym to nie przykładał wagi do imienia, które mi wyznał. Albowiem on nie ma imienia. „Jak
to? wszelako masz ich przeszło tysiąc” – powiedziałem zafrapowany.
– Otóż to – powiedział śpiewnie – one wszystkie zbiegają się w pustce. Jestem tym, który pisze wiersze.
Atoli wyłącznie dlatego, że nie komponuję muzyki. Dlaczego tego nie robię? Czy nie potrafię, pytasz się?
Otóż nie, nie robię tego, bo jestem zawołanym słuchaczem. Mam nadzieję, że i ty nim jesteś. Przyszedłem
przecież, żeby ci opowiedzieć głównie o złudzeniu, ale przy okazji i trochę o prawdzie.
Podszedł do mnie bliżej. I na początek zgolił mi głowę. Nie do końca był precyzyjny, kilka razy nóż
pośliznął się po załamaniach czaszki. Wskutek czego moją łysą głowę po kilkunastu minutach okryły zacieki
Bartosz Łącki
59
po krwi.
– Nic to – powiedział spokojny, a niemal znużony, bodhisattwa.
A następnie odarł mnie ze skóry. Powiedział, że to pierwszy krok, ażeby móc się dostać do moich
trzewi.
Kiedy to już nastąpiło, wyjął je bezboleśnie i potem opłukał w misce z czerpaną ze źródła wodą..
I wtenczas począł mówić:
Jest tylko nicość.
I jeszcze kilka innych rzeczy.
Taniec zalecających się do siebie rajskich ptaków
jest iluzją. Nie ma bowiem ruchu.
Nie ma piasku, który by przysypał
twoje zmartwiałe członki.
Nie ma wreszcie i zmartwień.
Spójrz na swoje stopy.
Możesz na nich stanąć.
Pójdziesz. Uznasz, że pokonałeś szmat drogi.
Jednak zauważ, że poszedłeś
donikąd.
proza
60
I jeślibym twoją głowę uderzył o kamień.
To czy nie byłoby to tak,
że sok wypływa z przejrzałego owocu?
Byś umarł -
ty musisz żyć, a jeszcze wcześniej -
przeżyć swoje narodziny,
i następnie: pierwszy ich dzień.
Ale żeby nie spotkać się oko w oko ze śmiercią,
nigdy nie żyj, bądź zatem człowiekiem,
który nigdy nie żył.
Zatem: jeśli się już narodził,
to nie miał rodziców.
Nie zrobiono tedy dlań kołyski,
I nikt do niego nie przychodził,
aby go nakarmić mlekiem.
Usta twoje nigdy nie spierzchły,
Jeśli nie,
to i nigdy nie znały łakomstwa.
I nigdy nie będziesz mówił,
Bartosz Łącki
61
jako ten, który
wyszedł z łona matki
już ze strzałą
utkwioną w grdyce.
Nie wiedziałem, o czym to było. Tak obca mi była jego mowa.
Później, jak dobrze pamiętam, bełkotał coś jeszcze o zdarciu zasłony jakiejś Mai. Uznałem go za
pobudzonego pomyleńca, i odpychając go od siebie, pogroziłem mu, żeby tylko spróbował!
Bartosz Łącki
62
polecamy
Audycja muzyczno-informacyjna w RADIU EMITER, a podczas niej: - tylko niekomercyjna, niepopularna i zła nuta - metal i inne stopy - nowości i zapowiedzi płytowe - anonse koncertowe z miasta, województwa, kraju - newsy pro tematyczne - przegląd fachowej prasy i stron www - konkursy z nagrodami http://www.facebook.com/#!/Godzina.Smierci/http://www.radioemiter.pl http://comein-czornykociamber.blogspot.com/
GODZINA ŚMIERCI
poezja
Karol Maluszczak – mieszka w Opolu. Studiuje filologię polską. Interesuje się literaturą amerykańską lat 50. i 60. XX wieku – zwłaszcza twórczością beatników. Poza tym ciekawi go poezja, m. in. P. Celan, G. Trakl., J. D. Morrison, Ch. Bukowski, T. Miciński. J. Przyboś, T. Różewicz, L. Staff. Pola poetyckie, które go najbardziej interesują to: samotność, melancholia, mrok, mistycyzm, smutek, noc. Od kilku lat uprawia biegi długodystansowe, często odwiedza podopolskie wsie: Winów, Górki; poza tym lubi jeździć na rowerze i słuchać muzyki (Tom Waits, The Doors, The Cure, Pink Floyd, Jarecki, Bisz, oldschoolowy rap). Uwielbia także nocą jeździć samochodem.
KarolMaluszczak
64
Skażony chłopiec zrywa świeże, białe bandaże.Stare, zrośnięte z nim, zbroczą krwią – nowe.
Usta nieznajomej zmyją krew z chłopca. Złote włosy namaszczą, oczy zamkną bli-zny czasu.
Oczami zamkną oczy.Wzajemnie: oczami.
13 XII 2012
***
Karol Maluszczak
65
Czyim władcą jestem? Dzikiego pustkowia, krzewów,wzgórz morenowych, wiatru, lasów.Jak błazen króla gram.
Siedzę więc w zamkujak na króla przystało,lecz zamek mój, choć na turni wzniesiony –upada.Cegła, cegle nie jest już –równa.Każdy kąt tu, to ruina.
A gdzie Ty Panie? Budujesz kolejne przestworza?
poezja
66
Dziki władca
Wodospady, kaniony, byty – przecudne jak polarna zorza. Gdzie jesteś, Ty!! Którego sławię swym bytem – znieważam posiadaniem. Ja dzierżę grzech, Ty wieczne zbawienie, zaczerpnijże mój dech. Zabierz tchnienie, bom bez serca;te zabrała dworska Zjawa,co nawiedza mnie w noc, gdy już śnię. Zjawa wróciła cicho przemówiła – wzruszeniem ramion.
Jam już umarł, lecz świat – świat mój wciąż żyje. Zamek duszy przetrwa stać będzie jak bastion. I krążyć będzie legenda żywa.
[12 IX 2012]
Karol Maluszczak
67
Widziałem twarz Boga w oczach brodatego starca.Przechadzał się po chodniku,chyba wracał z uniwersytetu.Uginał się pod ciężaremtorby, trzymanej na ranieniu.On, podparł się ręką, o ścianę. Ja, przeszedłem, tuż obok, tonąc w ogniu jego oczu.Spojrzałem wstecz,już go nie było.Tyle z chwały chodnikowego Boga.
[9 XI 2012]
poezja
68
***
Nie zapomina się zasuszonych kwiatów kwitnących na meblach.Nie zapomina się widoku drogi z wysokiego okna.Nie zapomina się blizn wypalonych przez łzy na policzkach.Nie zapomina się zajmowanej strony chodnika. Nie zapomina. –Nie zapomina się smaku pistacji na wyciągniętej dłoni.
Jestem pistacją. Rozgryź łupinę śnieżnymi zębami.Zastawię sól na ustach.Przyjmij mnie jak Jezusa.
[28 XII 2012]
Pistacje
Karol Maluszczak
69
artykuł
Urodziłem się w 1986 roku w Radomsku. Skończyłem filologię polską w Opolu, na zakończenie pisząc pracę magisterską o nazwiskach radomszczan do roku 1939. W 2010 roku, dzięki pomocy profesora Milosava Čarkicia, serbskie „Književne novine” wydrukowały kilka moich wierszy, co można uznać za debiut poetycki. Tłumaczę literaturę słowacką, w międzyczasie szukając na nią zbytu. Od maja 2012 roku prowadzę agencję reklamową Futura i próbuję żyć z innej mojej pasji, czyli z grafiki.
SzymonWiatr
Szymon Wiatr | Szymon Wiatr Foto
70
Peter Bilý — rocznik 1978, urodzony w Koszycach.
Słowak o czeskim nazwisku, urodzony w wielokultu-
rowym mieście, które przez prawie tysiąc lat należało
do Węgier, a które z historii Polski znamy za sprawą
przywileju koszyckiego. W 2008 roku w dość przy-
padkowych okolicznościach kupiłem w Bratysławie
tomik jego wierszy Posledná siesta milencov (2006).
Byłem wtedy na początku mojej fascynacji Słowacją,
a książka Bilego spełniała moje najważszniejsze kry-
teria: 1. były w niej wiersze, 2. autor był młody, 3.
książka była lekka. Podróżowałem rowerem, więc
każdy gram na tylnym kole miał znaczenie.
Dziś, kiedy po 5 latach po raz pierwszy publi-
kuję moje przekłady wierszy Petra, dziś już mojego
znajomego, on jest wciąż młody — jego poezja także.
Ja natomiast lepiej posługuję się językiem słowackim
i wiem, że slečna nie znaczy 'śliczna'...
W pierwszym numerze „MOLI” przedstawię
cztery wiersze Petra Bilego: po dwa z tomów Posled-
ná siesta milencov i Nočné mesto (2009).
Posledná siesta milencov to zbiór wierszy głów-
nie o tematyce erotycznej. Atmosfera jest w nich gę-
sta, lepka, czasami gorąca i duszna, czasami chłodna
i mroczna. Co jest niezwykle cenne w wiersza Bilego,
Dwaj Petrowie z ziemi słowackiej do Polski
Szymon Wiatr
71
artykuł
72
i w ogóle w sztuce, co powinno być cechą dobrej sztu-
ki: to że jego wiersze są prawdziwe. Pot jest prawdzi-
wy, tak samo cierpienie, rozkosz, dotyk, postacie ko-
biet, tęsknota, grzech, obojętność. Duszna letnia noc
jest duszną letnią nocą, a zagniecenia prześcieradła
i zostawione na nim ślady miłości nie zostały sprepa-
rowane przez poetę-scenografa. Erotyki Petra Bilego
czyta się tak jak pije się dobre wytrawne czerwone
wino. Wiersze Sonet o zwierciadle i Miniatura o śnie-
niu stanowią reprezentatywny wybór dla tego tomiku,
o ile dwa wiersze mogą wiarygodnie reprezentować
cały zbiór. Wybór był w dużej mierze subiektyw-
ny, ponieważ lubię w poezji śpiewność i jej połącze-
nie z przekazaniem konkretnej treści: po tym można
też poznać kunszt poety, na ile panuje nad językiem,
w którym pisze oraz nad swoimi myślami i uczuciami,
które przekłada na ów język. Cenię u Petra także to,
że nie stroni od posługiwania się rymem, co we współ-
czesnej poezji nie jest znowu tak często spotykanym
zachowaniem. Ta cecha poezji Petra Bilego w połącze-
niu z mistrzowskim sposobem posługiwania się formą
sonetu daje wyjątkowe rezultaty, czego dowodem jest
m.in. zamieszczony tutaj wiersz Sonet o zwierciadle.
Z tomu Nočné mesto wybrałem inny typ wierszy
Petra, w których opisuje i diagnozuje mentalne nie-
dyspozycje i przypadłości współczesnego społeczeń-
stwa europejskiego. Bardzo lubię w nich spokojną,
nienachalną narrację. Nie ma tu efekciarstwa, często
spotykanego w wierszach polskich młodych gniew-
nych poetów. Peter Bilý — co również bardzo w poezji
lubię — buduje te wiersze (jak Wstęp do pragmaty-
zmu) lub ich wątki w oparciu o odwołania do różnych
uniwerslanych „mitów”, historii.
Te diagnozy, jak i więszkość treści w wierszach
Petra Bilego są dość pesymistyczne. Ale jest to pesy-
mizm nierzadko radosny (sic!), niekiedy przechodzący
bardziej w cynizm, czasem w sceptycyzm, ale zawsze
mający coś ważnego do przekazania.
Drugi z Petrów — Peter Krištúfek — urodzony
w 1973 roku w Bratysławie, na drugim końcu
Słowacji, tak samo jak Peter Bilý należy do czołowych
słowackich poetów młodego pokolenia. Oprócz pracy
pisarskiej, zajmuje się też robieniem filmów i pisaniem
scenariuszy, co wśród wybitnych słowackich pisarzy
nie jest takie rzadkie (Dušan Dušek, Viliam Klimáček).
Z pisarstwem Petra Krištúfka zetknąłem się po
raz pierwszy w roku 2010. Tom opowiadań, z którego
dwa teksty zostały wybrane do tego numeru „MOLI”,
przeczytałem z dużą przyjemnością, a niekiedy też
z dreszczykiem emocji. Czytałem wówczas tom
opowiadań Mimo času (pol. poza czasem, 2009).
Atmosfera tych opowiadań jest jeszcze gęstsza
i mroczna niż w wierszach Petra Bilego. Do tego
dochodzi sporo wątków tajemniczych, fantastycznych.
W tych ostatnich gustuję mniej, więc prezentuję tutaj
opowiadania z tego tomu nie wykraczające zbytnio
poza realność.
U Krištúfka cenię telent do dobrego,
sprawnego, obrazowego opowiadania — co jest
też cechą dobrych filmów. Poza tym czytanie jego
opowiadań jest też po prostu świetną czytelniczą
rozrywką, otwierającą umysł czytelnika na światy
przyległe do naszego zwykłego, realnego świata,
nieodległe, ale jakże niezwykłe i dramatyczne.
Na szczęście Krištúfkowi rzadko zdarza się popuścić
wodze fantazji tak, aby to, co pisze stało się
niewiarygodne (w zbiorze Mimo času jest tylko jeden
taki moment). W swoich opowiadaniach Krištúfek
często podobny jest do Rolanda Topora, jeśli chodzi
o mroczność, makabreskę, niesamowitość zdarzeń,
zagubienie głównego bohatera w otaczających go
świecie, a nawet w czasie (nomen omen, tytuł zbioru
brzmi wszkakże Poza czasem). Nie ma natomiast
u Krištúfka Toporowskiego humoru. Bo Krištúfek to
Krištúfek. Przekonajcie się sami.
Szymon Wiatr
73
Szymon Wiatr
poezja
Urodziłem się po skomplikowanym porodzie przed 35 laty w Koszycach. Chociaż mój ojczysty język, słowacki, do dziś pozostał językiem mojego pisarstwa, kilka miesięcy po osiągnięciu pełnoletności opuściłem Słowację i mieszkałem najpierw we Włoszech, a potem przez ponad dziesięć lat w Hiszpanii. Obecnie zakotwiczyłem na Malcie. Debiutowałem w roku 2001 zbiorem poezji „Spomalene pritmie” („Spowolniony półmrok”), która zdobyła nie tylko przychylność krytyki, ale też dwie
nagrody. Trzy lata później wprawiłem krytykę w zakłopotanie swoją debiutancką powieścią „Démon svätosti” („Demon świętości”). Książka, przy pisaniu której inspirowałem się głównie hiszpańską kinematografią, zyskała duży rozgłos wśród czytelników. Powieść o folgujących sobie klasztornych nowicjuszach i późniejszych losach młodego uciekiniera z klasztoru był wprawdzie oceniany jako frywolny i prowokujący, ale mnie ostatecznie rozwiązał przy pisaniu ręce i stał się moją przepustką do całkowitej autorskiej swobody. Dotąd wydałem cztery powieści i takąż ilość zbiorów poetyckich. Oprócz literatury lubię dobre wino, inteligentne kobiety, a czasami i samego siebie.
Peter Bilý
Christiana Beck | christianabeck.com
74
Zwierciadło: twarz na poły znana.Zwierciadło: bądź nam towarzyszem.Zwierciadło: poetycki banał.Zwierciadło: jak siebie zna ciszę.Zwierciadło: jej sny na poduszce.Zwierciadło: odwrócone pejzaże.Zwierciadło: nie zna swych przypuszczeń.Zwierciadło: nieme okno do marzeń.Zwierciadło: dwuwymiarowe story.Zwierciadło: wypukłe i owalne.Zwierciadło: dzieje nocnej zmory.Zwierciadło: z kochankami w sypialni.Zwierciadło: widzę cię w pamięci.Zwierciadło: banał – a tak męczy.
Sonet o zwierciadle
Peter Bilý
75
jezus ch. też rzucił to w diabłyi znalazł sobie uczciwą pracęwe w miarę uczciwym banku
ma wprawdzie nikłe doświadczenie zawodowe w sektorzea na rozmowie kwalifikacyjnej musiał przemilczeć istotną część swojej prze-szłości...
… na przykład to, że jego matkę w wieku czternastu lat przeleciałniejaki duch świętyi od tamtej pory więcej już się nie pokazał
czterej bulwarowi dziennikarzemarek, mateusz, łukasz & jan
poezja
76
Wstęp do pragmatyzmu
uczepili się tego tematu i napisali paperbackową książkę,bestseller sezonu!
nie musieli zbytnio wchodzić w szczegółykażdy się domyślił,że maria z magdali dawała mu pokornie i za bóg zapłać,
że iskariota całkiem niezgorzej nauczył go buchalteriii że chciał się wkręcić do opus dei, ale ostatecznie go nie przyjęliz uwagi na jego złą reputację, niejasne operacje pieniężne,niskie pochodzenie…
i teraz siedzi nieruchomo w tandetnym garniturze,ostrzyżony, gładko ogolony,w ciasnym boksie w małej filii jakiegoś bankuproponuje ci procenty, prowizje, produktyi robi nadgodziny, za które nikt mu nie zapłaci.
już żadnego elí elí lama sabachtámí i w ogóle koniec z tym całym niebiańskim pieprzeniem,
teraz już posłusznie trzyma gębę na kłódkę i dotrzymuje kroku,gęba i krok…
Peter Bilý
77
ktoś tu jeszcze wciąż wierzyw spokojną starość,a nawet oszczędza sobie na niąpodejrzanie pachnącepapierki
komuś śni sięwędkowanie z wnukamii inne swawole
ktoś wmówił sobie,że nie należy i należeć nie będziedo przegranych,gdyż jak na razie dzięki sadełkuciągle jeszcze utrzymuje się na powierzchni
poezja
78
Pokolenia raka
dziś ktoś jeszcze wciąż sobie czegoś pobożnie odmawia,wiosłuje co sił w drewnianym czółniemarząc o jutrzejszej nagrodziei dzisiejszej męce,
komuś nagadają,że powinien uwierzyć faryzeuszoma nie obłudnikom
a komuś wepchną do głowycoś zupełnie odmiennego.
ktoś jeszcze wciąż ma jasne zapatrywaniana różnicę między dobrem a złemna kult XXLi prawie wszyscy na szczęśliwe zakończenie…
idźcie wszyscy do diabła,dobrze wykarmione hieny czekająjuż na nasze zwłoki.
Peter Bilý
79
Ruch ku ścianie:Nonsens i pytanie.W jej snach przedstawienie:ruchliwe obrazki.Łańcuszki i pierścienie.
poezja
80
Miniatura o śnieniu
ze słowackiego przeł. Szymon Wiatr
proza
Urodzony w 1973 w Bratysławie. Pisarz i reżyser. Autor trzech zbiorów opowiadań – „Nepresné miesto” (2002, nagroda Ivana Kraska), „Voľným okom„ (2004) oraz „Mimo času” (2009) – noweli „Hviezda vystrihnutého záberu” (2005), zbioru scenariuszy „Rota pomalého nasadenia” (2006, z Dadem Nagyem), tomiku poezji „75W” (2011) i trzech powieści. Pierwsza z nich – „Šepkár” (2008) – była nominowana do nagród w konkursach Prix du livre Européen oraz Anasoft Litera 2008. Fragment powieści został opublikowany w amerykańskiej antologii Best
of European fiction 2010. W przygotowaniu rosyjskie wydanie „Šepkára”. Kolejna powieść – „Blíženci a protinožci” (2010) – dostała się do finałowej dziesiątki konkursu Anasoft Litera 2010, jest tłumaczona na bułgarski. Najnowsza powieść Krištúfka „Dom hluchého”, o burzliwej historii Słowacji w XX w., opowiedziana na tle relacji między ojcem a synem, ukazała się w grudniu 2012.
Peter Krištúfek jest trzykrotnym finalistą konkursu literackiego Poviedka (’opowiadanie’).Opowiadania i krótkie teksty publikuje w dziennikach i czasopismach na Słowacji i w Czechach
oraz w wielu zborníkoch.Nakręcił ponad dwadzieścia autorskich filmów dokumentalnych, pełnometrażowy telewizyjny
film „Dlhá krátka noc”, długometrażowy dokument o legendzie słowackiej muzyki Dežu Ursinym „Momentky” oraz dramat psychologiczny „Viditeľný svet” z czeskim aktorem Ivanem Trojanem w roli głównej. Za swoją twórczość filmową był wielokrotnie nagradzany.
Peter Krištúfek
Katarína Hlinčíková
82
Od razu zrozumiałem, że Budapeszt jest właśnie tym miastem, które jako dziecko budowałem z pudełek
po lekach. Naklejałem je na wieko dużego pudełka po butach, a potem czarną farbą plakatową malowałem
między nimi ulicę. Żeby wszystko wyglądało naturalnie, musiałem oczywiście pamiętać o wytyczeniu długiej
białej przerywanej linii pośrodku. I o chodniku. Na pudełkach były napisy: INTAL, FENISTIL, FRAMYKOIN,
PYRIDOXIN.
Kiedy nie było kleju, używałem syropu na kaszel, trzymał całkiem dobrze. Był taki gęsty, słodki
i czerwony, miał znakomity smak.
No dobrze – tylko że wtedy byłem o wiele większy niż domy. Teraz jest na odwrót. Pną się nade mną.
STEIRIL, BELASPON, ALNAGON. Piękne pudełka.
Jedno takie pudełko wyciągnąłem przed chwilą z kieszeni i ze srebrnej folii wydobyłem żółtozieloną
pigułkę. Lubię ten dźwięk, zawsze go lubiłem. Jest to zwyczajny lek przeciwbólowy, ale u mnie świetnie
działa na lęki. A przecież lęk – to też tylko jakiś tam ból, prawda? Zazwyczaj wytrzymuję dłużej, czekam aż
Niewidzialni
Peter Krištúfek
83
nadejdzie odpowiedni moment, ale teraz…
Wciąż plącze mi się w palcach ulotka dołączona do leku, wpycham ją z powrotem do pudełka.
Substancja czynna… 50 mg w 1 żelatynowej kapsułce… Działanie następuje szybko i może trwać
kilka godzin… W dawkach leczniczych nie wpływa na proces oddychania i ciśnienie krwi… Podczas
leczenia, zwłaszcza przy wysiłku fizycznym, mogą pojawić się: pocenie, zawroty głowy, biegunka, wymioty,
uczucie suchości w ustach, uczucie zmęczenia i ospałość… Podczas kuracji nie należy spożywać napojów
alkoholowych… Przy długookresowym stosowaniu nie można z pewnością stwierdzić, iż rozwój skutków
ubocznych…
Wszystko to chemia. Miłość to chemia, nastrój to chemia… Śmiech, płacz – wszystko to chemia.
Chemia – i tyle! Wszystko jest chemią… Rzeczy stają się nagle takie miękkie i dobre. Właśnie – dobre to
idealne określenie. I ludzie, oni wszyscy też są dobrzy. I potrafię z nimi rozmawiać! Od razu łatwiej mi się
mówi, kiedy zażyję jedną tabletkę. Zaczynam być społeczny. Ale teraz jest na to jeszcze za wcześnie.
Z tych ludzi dokoła nikt mnie nie rozumie. Sprawdziłem to. Nie mówię po węgiersku, a oni nie znają
ani słowa po angielsku, a tym bardziej po po słowacku.
Ale ja już do tego przywykłem. Przytrafia mi się to też w innych miejscach. Bywam wtedy niewidzialny.
Więc na przykład, dajmy na to, wchodzę do restauracji i siadam przy stoliku. I czekam. Kiedy czekam już
bardzo długo, a kelnerka ciągle chodzi tam i z powrotem, nosi szklanki, jedzenie, przyjmuje zamówienia
od ludzi, którzy przyszli dawno po mnie, a mnie przy tym nie widzi, rzucam od niechcenia:
– Przepraszam…
proza
84
Peter Krištúfek
85
Jarosław Kiszka | PKP
proza
86
Wzdraga się jakby duch do niej przemówił i idzie dalej.
Próbuję tego samego jeszcze raz: – Przepraszam… Chciałem tylko…
– Ale ja mam tylko dwie ręce! – odwarknie.
Później, o wiele później, przychodzi wreszcie i patrzy. Nie na mnie, ale gdzieś przeze mnie. Zapisuje,
jakby nieprzytomnie. Kiwa głową. Wzdycha. Odchodzi.
I już nigdy nie wraca. Bo ja bywam niewidzialny. Łatwo wymykam się z pola widzenia. I z pamięci.
Normalnie opowiedziałbym to oczywiście o wiele smutniej, z należytym patosem, tylko że teraz…
Właśnie, zaczynam czuć, jak kontury świata z każdą chwilą łagodnieją. Powoli, powoli…
Może wydać się dziwne, że tu jestem. Tu, w Budapeszcie. Ja też mam problem, żeby pojąć, co ja tu
właściwie robię, ale prawda jest bardzo prosta: dostałem jakąś nagrodę, wszystko jedno za co i dlaczego,
ale musiałem po nią tutaj przyjechać. Wyszedłem z pociągu, wziąłem taksówkę, o nic nie pytałem, na ostatnią
chwilę zdążyłem na rozdanie, ale zdążyłem, no i…
No i zaraz było po wszystkim. Twarze ludzi, kilka fotografii, potem pusta sala, dobrzmiewający
śmiech… I znów byłem na ulicy… W trzewiach Budapesztu. I dużo, tak dużo czasu do odjazdu pociągu.
W pociągu czuję się bezpiecznie, tutaj nie.
Między tymi domami…
Skręcam w boczną uliczkę. Jest wąska. Kamienice nachylają się ku mnie, prawie się przewracają.
Peter Krištúfek
87
Takich ja te w dzieciństwie nie budowałem. Moje ulice były szerokie i słoneczne. Tutaj okna są zakurzone.
Wyglądają jak ślepe oczy pociągnięte szarą błoną. Nie można zajrzeć do środka.
Ale zaglądam do innych okien. I widzę całkiem wyraźnie. Za szkłem zaparkowanego żółtego auta
unosi się i opada nagi męski grzbiet. Widzę też niejasno zarysowaną twarz z długimi włosami. Kobieta ma
przymknięte oczy i głęboko wzdycha. Mężczyzna wbija jej palce w plecy i szybko oddycha.
Mogę patrzeć – jestem niewidzialny.
Nogi kobiety są uniesione ku górze, szczupłe i długie. Poruszają się w regularnym rytmie. Mężczyzna
ma plecy porośnięte kępami czarnych włosków. Teraz wzdychają już oboje. Kobieta krzyczy.
Nachylam się bardziej i spoglądam jej w twarz. Dzieli mnie od niej jakieś piętnaście centymetrów.
Jest piękna. Wyraźnie zarysowują się jej kości policzkowe. Przez chwilę mam wrażenie, że się zakochałem.
Przysłaniam twarz dłonią i namiętnie wpijam się w jej białą skórę, napiętą na czole i policzkach.
I właśnie wtedy ona otwiera oczy. Nie widzi mnie. Jest w nich głęboka, niewidoma rozkosz. Wydaje
krótki okrzyk, po nim głęboki wydech. Mężczyzna wykonuje jeszcze kilka kurczowych ruchów i opada
na fotel. Nagle odsłania całe jej ciało, zanurzone w nim. Po zagłębieniach skóry ciekną im strużki potu.
Jej klatka piersiowa opada i unosi się. Oddycha szybko.
Czuję za sobą ruch. Jakiś mężczyzna w czapce przez moje plecy zagląda do środka. Ma zabawnie
wytrzeszczone oczy.
Kobieta go dostrzega. Krzyczy i histerycznie zasłania się garścią ubrań. Nagi mężczyzna klnie i coś
wykrzykuje. Mężczyzna w czapce się śmieje.
proza
88
To wszystko obserwuję już z drugiej strony ulicy. Także to, jak – mając na sobie tylko kilka elementów
ubioru – mężczyzna wybiega z samochodu i wykrzykuje za tym drugim coś, czego zupełnie nie rozumiem.
Ruszam w dalszą drogę.
Nie zabrałem z sobą mapy, nie wiem, gdzie jestem. Ta rzeka to, jak przypuszczam, Dunaj, to pamiętam.
Wędkarze, śmiejąc się, palą koślawe papierosy i wykrzykują jeden do drugiego niezrozumiałe słowa. Z dwóch
horyzontu wynurzają się samoloty ciągnące za sobą postrzępione kreski. Linie krzyżują się, jakby chciały mi
oznajmić, że to miejsce na niebie jeszcze do mnie nie należy. Skrzyżowanie linii przypomina mi okna domów
w surowym stanie. Kreski powoli się rozpływają.
Koło mnie przebiega mały chłopiec z rozbitym czołem. Cieknie mu z niego krew. Wrzeszczy. Rozglądam
się w poszukiwaniu tego, kto mógł mu to zrobić.
Prąd powietrza odrzuca mnie na bok, tuż koło mnie pędzi samochód. Stoję na środku jezdni. Nie trąbił,
nawet nie zwolnił, po prostu nagle pojawił się tuż przy mnie. Nie mam czasu, by pozbierać myśli, a już muszę
uskoczyć przed następnym, który z wielką prędkością zbliża się właśnie z przeciwnego kierunku. Nie piszczą
hamulce. Nikt nawet się nie obejrzy. Jestem niewidzialny.
W głowie zaczynam czuć ciepło. Jakbym unosił się nad ziemią. Jest to zaledwie kilka centymetrów,
ale to wystarczy… W zupełności wystarczy. Nie dotykać nogami chodników. Orzeźwiająco chłodnego asfaltu.
Niebawem przyjdę do siebie, łagodnie, stopniowo, milimetr po milimetrze – będę opadać, aż wreszcie,
miękko, znów stanę na nogach, trochę zatrzęsie… I znów stanę na ziemi. Ale do tego jeszcze dość daleko.
Teraz jednak…
Peter Krištúfek
89
Jarosław Kiszka | Time
proza
90
Nagle wszyscy zaczynają się uśmiechać – zaczęło się to dokładnie tu, na rogu! Zza niego wytoczył się
otyły, spocony facet i… uśmiechał się.
Tak jak ta kobieta, która szła za nim.
Za rogiem mrok ulicy rozświetla kawiarnia. Nazwy nie rozumiem. Według moich przypuszczeń
może to być na przykład Gwiazda, ale… hm… Będzie to pewnie coś zupełnie innego. Poddaję się. I tak jest
mi wszystko jedno, jak ona właściwie się nazywa. Wchodzę do środka. Na dworze zaczyna być chłodno,
tu przynajmniej mogę sobie posiedzieć. Nie mam nawet jednego forinta. Wiem dokładnie, jak to będzie.
Nikt mnie nawet nie zauważy. Jestem niewidzialny.
Przy oknie siedzi inny otyły mężczyzna, z gazetą w rękach, sapie jak foka i raz po raz rzuca spojrzenia na
ruchliwą ulicę. Brzuch pokryty jedwabną koszulą wylewa mu się spoza paska prawie na stół. Kiedy się porusza,
kruche krzesło trzeszczy, ale jeszcze wytrzymuje. Grubas pije kawę i zagryza ją karmelowym ciastkiem –
trzyma go delikatnie między napuchniętym kciukiem a palcem wskazującym. Jest tutaj sam, jeśli nie liczyć
zakochanej pary ukrytej na końcu sali. Mężczyzna i kobieta udają, że ich tu nie ma.
Ladę oświetla tylko matowe, żółte światło. Wszystko zanurzone jest w sepiowej szarości. Bo właśnie
taką barwę ma przedwieczór w jesiennym Budapeszcie. Choć, przyznaję, bardzo możliwe że jest taki sam
także w innych miastach. Ale mnie to nie interesuje. Teraz jestem tu. Głowa wypełnia mi się miodem.
Miodowość napływa stopniowo. Opieram się wygodniej.
– Mit parancsol? – głos odzywa się całkiem wyraźnie, gdzieś blisko.
Peter Krištúfek
91
Zdanie to z pewnością nie jest adresowane mnie, ale jeśli tak, musiało mi się tylko wydawać, że coś
słyszę. Przecież jestem niewidzialny. Przez matowe szyby obserwuję ruch na ulicy.
Głos znowu się odzywa, mniej spokojnie: – Mit hozzak?!
Wystraszony obracam głowę. Przez chwilę mam wrażenie, że to halucynacja. Bo to… Kelnerka!
Stoi tuż obok mnie, na tyle blisko, że wyraźnie czuję jej perfumy. Coś mamroczę. Szybkim, rutynowanym
ruchem zabiera popielniczkę pełną petów i wymienia ją na czystą.
– Ehm… Do… Do you speak English? – bełkoczę zmieszany.
– Hozzak valamit? No mi van?! Süket, vagy mi? – dalej mówi swoje. Ale nie jest już taka cierpliwa
jak przedtem.
Na to nie byłem przygotowany! Wzrokiem błądzę do naprzeciwległego stołu, gdzie siedzi rozwalony
grubas. Patrzy na mnie prosięcymi oczkami, a karmelowe ciastko bezwiednie kruszy mu się do filiżanki.
Kelnerka ze znudzeniem spogląda w jego kierunku.
– Kavét hozok, jó?
Oblewa mnie pot. Płoną mi uszy, ale to na pewno wina leku. Niczego nie rozumiem, ale ochoczo
przytakuję. Kiwam głową. Tak, tak, proszę przynieść! Boże, przecież ten język nie jest podobny do żadnego
innego! Nie mam zielonego pojęcia, co dostanę. Uśmiecham się. Nie wiem, co zrobię, ale chyba już jakoś…
W najgorszym razie ucieknę! Nie znają mnie tu. A poza tym – jestem niewidzialny. Nikt nie zauważy, że się
oddalam – mówię sobie, ale mówię to nieco niepewnie, no bo…
Kelnerka odwraca się i już o nic nie pyta. Obserwuję jej plecy, których, podobnie jak w znakomitej
proza
92
większości innych przypadków, nie będzie mi nigdy dane widzieć bez ubrania, mimo to łapie mnie jakaś
melancholia. Tyle nie wykorzystanych szans… Na pewno myśli sobie o mnie, że jestem totalnym idiotą.
No cóż.
Maszyna charczy kawą. To pewnie nie dla mnie. A może przeciwnie. Kelnerka niesie ją na tacy,
z cukrem i ciastkiem zapakowanym w zielony celofan, jest tam też gąsiorek z mlekiem. Bogu dzięki, że chociaż
kształty przedmiotów są tutaj, w Budapeszcie, takie jak u nas! Przynosi mi to niewysłowioną ulgę. Kawy
wprawdzie nie piję, ale dzisiaj, owszem, dzisiaj mogę zrobić wyjątek.
Kelnerka właśnie zamachnęła się na grubą czarną jesienną muchę, która ospale przeleciała jej koło
głowy. Buczenie muchy pełne jest pewności siebie, jednak musze ruchy są wyraźnie spowolnione, dźwięk jest
o oktawę niższy niż normalnie. Przez chwilę mam wrażenie, że wszystko wokół dostroiło się do jej powolności.
Nawet ciastko w zielonym celofanie, który leżał na samym brzegu tacy, a teraz się z niej ześlizgnął. I powoli
spada na ziemię. Kelnerka próbuje go złapać, ale przypomina to tylko jakąś niezwykła figurę taneczną.
Ciastko spada na posadzkę, a wielka czarna mucha natychmiast na nim przysiada, jakby to właśnie ona
była ostoją niezmiennej stałości pośród tego chaosu przedmiotów. Kelnerka powoli schyla się i wyciąga
palce w kierunku ciastka. Już prawie dotyka go paznokciem, kiedy mucha znów wznosi się na zmęczonych
skrzydłach…
I nagle bieg zdarzeń przyspiesza. Przedmioty leżące na tacy znajdują pochyłość i z trzaskiem spadają
na ziemię. Wszędzie cieknie kawa.
– Kurwa, no!
Peter Krištúfek
93
Drętwieję, a po głowie rozlewa mi się ciepło. Czy to naprawdę ona powiedziała? Prawdopodobieństwo,
że język słowacki i język węgierski mają choćby jedno wspólne słowo, nie jest zbyt duże. Ale jeśli nawet
mają, to na pewno nie jest nim właśnie to słowo.
– Noż, do cholery!
Natychmiast wstaję, człapię po rozlanej kawie, która zupełnie rozmoczyła woreczki z cukrem,
idę po szczątkach rozbitej filiżanki.
– Pomogę pani – proponuję w przypływie zapału czysto po słowacku. Z rozkoszą smakuję każde
słowo. Kiedy mam w sobie lek, potrafię całkiem dobrze przemawiać.
– Niech to szlag! Mam strasznie zły dzień! – wzrusza ramionami, ale niespodziewanie uśmiecha się
Jarosław Kiszka | Mgła
proza
94
do mnie.
– Ja też! – wycieram podłogę śmierdzącą ścierką, którą skądś wyciągnęła. – Proszę mi wierzyć, ja też!
– mówię prawie wesoło. Wyciskam kawę do pustej popielniczki.
Grubas kręci głową i pomlaskuje językiem.
– Skąd pani jest? – pytam ją.
– Z Bratysławy…
Przytakuję i uśmiecham się.
– A pan? – pyta.
– Proszę?…
– A pan… skąd pan jest?
Tak jak pani! Nikogo tu nie znam… Budapeszt to takie dziwne miasto!
– Dziwne? Czemu?
– Nie wiem, ale naprawdę jest dziwne. Ci ludzie… I te domy…
– Bzdura! Jest takie samo jak inne miasta. Był pan kiedyś w Berlinie?
Kręcę przecząco głową.
– To jest dziwne miasto! Przyniosę panu nową kawę…
Na imię ma Jana. Za chwilę kończy, zmieni ją koleżanka, która pracować będzie przez całą noc.
Jesteśmy na ty już od dwudziestu minut. Nawet nie wiem, jak do tego doszło. Pijemy koniak. Chociaż
Peter Krištúfek
95
powiedzieliśmy sobie już bardzo dużo, właściwie nic o niej nie wiem.
Ale o tym muszę jej powiedzieć. To ważne.
– Muszę powiedzieć ci coś ważnego… – uśmiecham się.
– Co takiego?
– No… coś ważnego… Muszę ci to powiedzieć!
Czeka. Opiera się o ścianę i przygląda mi się.
– Jestem niewidzialny! Ty mnie może widzisz, ale inni ludzie…
Zapłonęły jej oczy: – Naprawdę?… Mam zupełnie tak samo!
– Jak to tak samo?
– No, bo przecież ja też jestem niewidzialna! – śmieje się, a do oczu napływają jej łzy. Nie potrafi ich
zatrzymać. Jest już lekko wstawiona. Dzwoni jej telefon.
– Nem, édesem… M nincs időm. Tényleg.. Hívj holnap! Szia!… Légy jó! Pá…! Szia!…
Wrzuca telefon do torebki.
– Jest mi wszystko jedno… Taka noc!… – Bierze mnie za rękę i ciągnie za sobą, nie wiem dokąd.
I am passenger, I ride through the city at night…
Słyszę Iggy’ego w głowie. Jedziemy taksówką… Pijemy gin. Prosto z butelki. Budapeszt faluje mi
przed oczami. Neonowe reklamy, wychudzeni geje… Mosty… Światła miasta… Nieznanego miasta… Czuję
jego spalającą siłę nawet przez tę brudną szybę pełną martwych much… Jest mi gorąco, wyschło mi ustach…
proza
96
Wydaje mi się, jakbym miał w nich biały, sypki proszek… Próbuję go przełknąć…
Przez głowę przepływa mi płynna stal. Otwieram okno, aby jak najszybciej nawdychać się mroźnego
powietrza…
Pijani biegniemy schodami na górę. Mieszka na górnym piętrze. Całkiem na górze, pod dachem.
Dom jest stary, nie ma w nim windy. Wszystkie dźwięki zostają w nim jakby zamrożone. Wiszą w powietrzu.
W jednej chwili wypełniamy dźwiękiem całą klatkę schodową.
Jeszcze w przedpokoju zrzucamy z siebie ubrania. Światło pozostaje zgaszone, nawet nie widzę,
gdzie jestem. Czuję ją na twarzy, na ustach. Trzęsą mi się ręce.
– Poczekaj!… Ja… już prawie rok nie miałem…
Żachnąłem się. Jak to powiedzieć?
– Ja też nie… – szepcze w ciemności. Chichocze.
Prawie już nie pamiętam tego uczucia. Tego uczucia, kiedy przenikam do środka. To wilgotne ciepło
i ta miękkość…
Jana nie jest zbyt piękna, raczej… taka zwyczajna. Myślę, że to trafne określenie. Brązowe włosy,
szare oczy… Nie jest ani wysoka, ani niska. Jest niewidzialna, tak jak ja…
Pozwalam nieść się chwili… Lose my heart in a burning sand…
Kiedy otwieram oczy, do małego pokoju przenika już pierwsze światło dnia.
Peter Krištúfek
97
Drzwi na balkon trochę skrzypią, ale udaje mi się wymknąć na świeże powietrze. Pod sobą mam
całe budzące się ze snu miasto. Leży pode mną jak skóra zdarta z dzikiego zwierza. Domy, a między nimi
ulice. To miasto układałem z pudełek po lekach, kiedy byłem mały. Rozglądam się. Biorę głęboki wdech.
Wyciągam ręce jak najwyżej.
Wreszcie choć raz wygrałem!
Stopniowo opadam. LANDING. Koniuszkami palców delikatnie dotykam ziemi, czuję jak muska
najodleglejsze komórki mojego naskórka… Zaczynam czuć delikatny dotyk betonu i konturów świata…
Przysysa się do mnie, ściska, stłacza moją skórę… Opadam na ziemię piętami, docisk deformuje mi linie
papilarne… Docisk sprawia, że naskórek spodu stóp robi się biały… Spłaszcza się, rozciąga… Stawy łączą się
z sobą coraz ściślej… Stoję… Już stoję… na balkonie nad miastem, rękami trzymam się barierki… Powietrze
jest błękitne, przecinają je pierwsze poranne samochody… Zimny wiatr szczypie mnie w oczy… Kryształki
chłodu wbijają mi się w skórę…
Kontrolka w mojej głowie świeci na czerwono… Nie, to tylko reklama Coca-Coli na dachu budynku
naprzeciw. Właśnie zgasła. Muszę iść…
Nie wiem, gdzie jestem, ale pójdę cały czas prosto. Na północ.
Może jeszcze złapię poranny pociąg.
Peter Krištúfekze słowackiego
przeł. Szymon Wiatr
Nox et solitudo plenae sunt diabolo
Noc i samotność pełne są demonów
ojcowie Kościoła
Człowiek ma rozum tak jak aniołowie; żadna inna
istota oprócz aniołów i człowieka nie jest
obdarzona rozumem.
Człowiek żywi się jedzeniem i piciem, rozwija się i ginie.
Pod tym względem podobny jest drzewom i kwiatom,
a przede wszystkim ogółowi istot żywych,
które zdane są na pokarm.
Człowiek składa się z czterech żywiołów: ognia, powietrza,
proza
98
Jox et solitudo
wody i ziemi, pod tym względem podobny jest kamieniom
i metalom, tak jak wszystkiemu, co z tych
materii powstało.
Konrad von Megenberg, Księga przyrody
Oglądam się za siebie, ale nikogo tam nie widzę.
Oddycham z ulgą, lecz dla pewności ani trochę nie zwalniam. Wchodzę w bramę i przez chwilę
zastanawiam się, czy nie zajrzeć do skrzynki na listy, sprawdzić, czy nie przyszła jakaś poczta. Zdarza się
to dość rzadko i zwykle nie ma tam nic, co by mnie naprawdę zainteresowało, tylko jakieś ulotki, reklamy,
całe sterty kolorowego papieru. Więc tylko macham ręką i szybkim krokiem idę dalej. Ciemnym korytarzem,
który o tej niepewnej godzinie w późne niedzielne popołudnie jest całkowicie opustoszały. Wymazany
sprejem i cuchnący. Wygląda tak, jakby architekt ze wszystkich sił starał się stworzyć miejsce, w którym
próżno szukać choćby marnej otuchy, miejsce, gdzie panować ma tylko szorstka, brudna beznadzieja. Zrobił
to po mistrzowsku. Wiedział, że codzienne przechodzenie tędy to jedynie banalna konieczność, aby człowiek
mógł dostać się do swojego mieszkania – i może właśnie dlatego postanowił mu tego nie ułatwiać. Lubiłem
myśleć, że kiedy umrę, padając ofiarą napadu, to na pewno zdarzy się tak, że poderżną mi gardło właśnie
w tym korytarzu.
Na tych obrzydliwych kafelkach.
Będę zdychać gdzieś w połowie drogi między tymi żółtymi rurami a hydrantem, w szarawym świetle.
Peter Krištúfek
99
proza
100
Przyszło mi to teraz do głowy. I niemal się roześmiałem.
Kiedy będę już w windzie, będę mógł naprawdę odetchnąć, oprę się głową o jej przyjemnie chłodną
ścianę i poczekam aż zawiezie mnie na górę, na piąte. Głowa mi płonie i te parę kroków trwa już całą
wieczność. Nie pamiętam, kiedy ostatnio mierzyłem sobie temperaturę, ale to pewnie i tak wszystko jedno.
Byłaby dość wysoka.
Łukasz Berlik | Schody
Peter Krištúfek
101
W roku 1919 na grypę umarło więcej ludzi niż podczas pierwszej wojny światowej. Ciekawe.
Ciało z wolna wypowiada mi posłuszeństwo, ale jeszcze resztkami sił próbuje wykonywać rozkazy
wydawane przez mózg.
Nagle w mroku dostrzegam postać. Zmieszany mrugam oczami i nie mogę zrozumieć, co ona tu
właściwie robi, musiała zjawić się dopiero teraz. Czyżby zmaterializowała się jak w tanim serialu sci-fi?!
Stoi przy windzie. Jest to jakaś kobieta. Jej kasztanowe włosy proszą się już o kolejne farbowanie. Na twarzy
ma wielkie znamię porośnięte włoskami. Udaję głębokie zainteresowanie moim telefonem, chociaż jest
zupełnie jasne, że nie dzwonił ani nic podobnego. Gniotę klawiaturę, zapalam i gaszę wyświetlacz.
– ...dobry...! – odzywa się ta kobieta; jakby mnie poznawała.
Prześlizguję się obok niej bez pozdrowienia i pozornie obojętny wchodzę na górę po schodach.
Nie znoszę, kiedy muszę z kimś jechać windą. Nie wiem, gdzie mam patrzeć, co mam robić z rękami,
nogami. Prawie nie oddycham, pocę się... Winda jest mała, jesteśmy oddaleni od siebie zaledwie o kilka
centymetrów i taka bliskość jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Odrażająca! Tłuste zmęczone twarze
i posklejane włosy. Przecież nic mnie z tymi ludźmi nie łączy, chcę tylko spokojne dojechać na górę, na moje
piąte piętro! Do mojego mieszkania. Sam.
I co, to przestępstwo?!
Winda z metalicznym dźwiękiem ląduje na parterze. Kobieta otwiera drzwi i chwilę czeka, czy może
się nie rozmyślę. Czuję jak na mnie patrzy. Czuję to w potylicy. Wreszcie rezygnuje i wchodzi do środka.
Drzwi trzaskają, a ja ruszam biegiem po schodach. Nie wiem, gdzie ta kobieta mieszka, wiem tylko, że już ją
proza
102
tu kiedyś widziałem. Nie mam pojęcia, z którego jest piętra, ale chcę być na piątym wcześniej niż ona. Głupio
by było, gdybyśmy na siebie wpadli akurat wtedy, kiedy ona będzie wychodzić z windy! Biegnę. Staram się
zachować swego rodzaju decorum. Zawsze tak postępuję. Jeśli się nie spotkamy, będzie wyglądać na to, że
szedłem tylko na pierwsze albo na drugie piętro, więc windy właściwie w ogóle nie potrzebowałem, to jasne.
Jestem już na drugim, kiedy kabina z mozołem odkleja się od ziemi. Biegnę dalej. Ciężko oddycham, a pot
leje się ze mnie na wszystkie strony. Czuję, że za chwilę będzie mi naprawdę niedobrze, ale staram się
z całych sił. Winda wyprzedza mnie na czwartym. Biorę po dwa stopnie, ale przez świszczący oddech próbuję
równocześnie nasłuchiwać, gdzie znajduje się winda – czy już się zatrzymała, albo czy kieruje się na wyższe
piętra. Jeszcze kilka schodów. Taaak! Pochylam się i nie mogę złapać oddechu, torba z zakupami wypada mi
z ręki. Nie dbam o to. Jest mi niedobrze.
Ale czuję, że dochodzę do siebie.
Wtedy drzwi windy otwierają się. Spocony patrzę w górę – na twarz kobiety o kasztanowych włosach.
Mierzy mnie dziwnym, lodowym spojrzeniem i przepełza koło mnie do mieszkania naprzeciwko. Otwiera
drzwi i zatrzaskuje je za sobą.
Jestem totalnie zniszczony.
W moim mieszkaniu panuje taka sama szarówka jak na korytarzu.
Wiem, niektórzy ludzie nie lubią światła i dlatego cały czas trawią za opuszczonymi żaluzjami. No więc to
nie jest mój przypadek. Osiedle leży na samym końcu miasta, a w pobliżu przebiega wielka sześciopasmowa
Peter Krištúfek
103
wylotówka. Patrzyłem na nią jeszcze przed tygodniem, siedziałem w kuchni, piłem piwo i obserwowałem
niekończące się sznury samochodów znikające w oddali. Nie był to Bóg wie jaki widok, przyznaję, ale ja go
lubiłem.
A poza tym nie miałem nic innego do wyboru.
Później – było to w tamten poniedziałek – zadzwonił do drzwi właściciel i powiedział, że na fasadzie
domu planują umieścić bilbord, że to dużo pieniędzy, wszystko bardzo korzystnie, rozumie pan, a ja,
że owszem, rozumiem. Oczywiście, że jest to korzystne, skoro przyszedł mi tak truć. Wyraźnie rozpromieniał.
Powiedziałem – ale co mi do tego – a on, że w zasadzie nic, tylko czynsz będzie niższy, albo mogę się
przeprowadzić, jak będę chciał, podobno niektórzy już tak zrobili. Mówił, że chodził za mną już kilka dni,
ale nigdy nie było mnie w domu. Zdziwiłem się, bo ani na krok nie ruszałem się z mieszkania, ostatecznie nic
mu na to nie odpowiedziałem, tylko wzruszyłem ramionami. To co, okej? – powiedział, a ja, że owszem, okej.
Cały czas żuł jakiegoś hamburgera, a kiedy się ze mną żegnał, wszędzie dokoła strzykał śliną. – Wiedziałem,
że będziemy się rozumieć!... – dodał jeszcze z pełnymi ustami, a na koszuli zatrzymał mi się ośliniony
kawałek bułki. Strząsnąłem go z odrazą.
Zaraz na drugi dzień zrozumiałem, co dokładnie miał na myśli.
Od rana w całym domu była bieganina i hałas. Jakieś obce głosy przekrzykiwały się przez kilka
pięter, wszędzie coś trzaskało i huczało. Pod domem stali ludzie z naszej klatki, w podnieceniu o czymś
dyskutowali. Zbiegłem więc na dół i zszokowany razem z innymi patrzyłem na dach. Grupa robotników
zaczęła właśnie spuszczać z samej góry ogromne białe płótno z napisem ŻYCIE JEST ZAGADKĄ. A NAM NIE
proza
104
JEST WSZYSTKO JEDNO! A na dole logo wielkiej firmy ubezpieczeniowej w cukierkowych kolorach. W miarę
jak płótno się rozwijało, twarz zachwyconej blondynki, która pozowała na nim siedząc za biurkiem, traciła
pofałdowania i stopniowo zaczynała się uśmiechać. Najpierw widziałem tylko jej usta i zęby, dokładnie na
dwa palce, potem oczy... Uśmiechała się, jak najbardziej. Siedziała w luksusowym mieszkaniu, zadowolona –
bo korzystnie zainwestowała.
Nie mogłem wnieść sprzeciwu, właściciel mówił, że bilbord będzie na fasadzie, a nie padło ani jedno
słowo, że nie będzie wisieć tuż przed oknami. Ani że będzie można wyglądać na zewnątrz.
Kiedy wróciłem na górę, stwierdziłem, że z całego mojego widoku został tylko napis DNO.
Z wykrzyknikiem. Ciągnął się z dużego pokoju aż do kuchni.
Teraz żyję jak w krainie Za Lustrem.
– Gdzie ja jestem?... Wszystko jest dzisiaj takie dziwne! A jeszcze wczoraj wszystko było tak jak zwykle!...
– powiedziałaby Alicja Króliczkowi. Nie powinnam tyle płakać. Teraz za karę utonę we własnych łzach!
Do tego miasta przyjechałem pół roku temu za pracą. Pamiętam, jak wyszedłem z pociągu, i jeszcze
jak szedłem szeroką ulicą, a wokół mnie świstały samochody i trolejbusy, i wiał taki przyjemny ciepły wiatr,
myślałem wtedy, że cały świat leży u moich stóp. Cały świat! W porządku, nie myliłem się, z tym że nie byłoby
od rzeczy precyzyjniej określić, co właściwie jest tym światem. Pety w kurzu? Gołębie? Patyczki po lodach?
Swiet po rosyjsku znaczy światło, po angielsku pot. Albo znój. Zależy jak na to spojrzycie. I jak to wypowiecie.
Nikogo w tym mieście nie poznałem, ale i tak byłem szczęśliwy. Tak jest również i teraz, choć wcale nie
Peter Krištúfek
105
uważam, że osamotnienie jest przejawem szczęścia. Jestem tu obcy, widać to po mnie, gdziekolwiek się nie
ruszę. Taka jest prawda!
Nie należę do tego miejsca.
Tego typu rzeczy mielą mi się w głowie jedna przez drugą, kiedy zdejmuję zabłocone buty i wlokę
się do pokoju. Rzucam się na kanapę, która nie jest moja, i przez chwilę mam wrażenie, że teraz zupełnie
naprawdę umrę.
Dokładnie w tej chwili.
Okej, nie będzie to wykafelkowany korytarz, nie zostanę też ofiarą napadu, jednak wydarzy się to
w tym domu, to się zgadza. W tym mieszkaniu. Na cudzej kanapie. Pięknie, w cichości, tak jak zazwyczaj
wydarzają się te najdramatyczniejsze rzeczy już od tysiącleci. I przez wiele dni nikt mnie nie znajdzie.
Jakich dni?! Wiele tygodni, miesięcy, lat! Dopiero kiedy ten dom opustoszeje i go zburzą, wtedy nadejdzie
ta chwila. Zdejmą bilbord i zajrzą do środka. I znajdą – mnie. Pozamiatają rozsypane po mieszkaniu kości
i wrzucą je do kontenera.
I sprawa załatwiona.
Ni stąd ni zowąd zaczynam trząść się z zimna. Szczękam zębami i nie potrafię tego powstrzymać.
Nie powinienem był stąd wychodzić, powinienem był raczej zostać w łóżku! Ale potrzebowałem Joksu.
I czegoś do jedzenia... Chociaż teraz w ogóle nie jestem głodny. Ciążą mi powieki, czuję, że lada chwila
moje oczy przestaną działać. Rozglądam się – coś tu chrobocze! Regularne uderzenia biją w moją głowę.
To budzik tyka! Szum wody w spłukiwaczu brzmi jak niekończąca się i niezrozumiała audycja w obcym
proza
106
języku. Nie zmieszczę się w tym pokoju, jestem większy niż domy, o wiele większy. Moja głowa jest ołowianym
ciężarkiem, ściąga mnie w dół, na podłogę. Sufit zbliża się coraz bardziej. Końce nóg mam gdzieś po drugiej
stronie mieszkania, palce rąk sięgają kilometrowej odległości. Wszystko jest tak strasznie daleko! Łokciem
uderzam w jedną zimną ścianę, barkiem w drugą. Głowę mam pod sufitem, nie mogę się wyprostować.
Jestem zakleszczony i unieruchomiony. Gdzieś kapie woda, słyszę to wyraźnie. Obracam ciężką głowę.
Przechodzą przez sufit! Już tu są! – krzyczy chrapliwym głosem kobieta z mieszkania nade mną. Dobrze
ją słyszę przez ścianę.
Cały dzień słucham rozmaitych głosów.
Najpierw, rano, były to spłuczki, jedna za drugą, rury głucho huczały i trzeszczały jak wściekłe,
uwięzione morza, które chciałyby się wydostać na zewnątrz, tu i ówdzie odzywał się śmiech z kuchni, brzęk
sztućców, cichszy lub głośniejszy, zniedołężniałe radio namawiało do delektowania się niedzielną sjestą...
Później odezwały się prysznice i – niedostępne dla oka, czasami dyskretne, innym razem mniej – skrzypienia
łóżek, rzężenia, niekończące się prądy wody w przeróżnych tonacjach, odległy mecz piłkarski grany gdzieś
na innej planecie – na Jupiterze czy na Saturnie, nie wiadomo – sprzężenie zwrotne gitary elektrycznej,
muzyka... I znów wieczny szum w rurach... Wyjścia i powroty, pożegnania i powitania, szelest foliowych
toreb, pies, któremu ktoś przydepnął nogę... Pociągi i samoloty...
Dramat. Prawdziwy dramat!
Stoję oparty o umywalkę i staram się utrzymać równowagę. Słupek rtęci na termometrze wspiął się
Peter Krištúfek
107
na niewiarygodną wysokość. Odkładam na miejsce buteleczkę z napisem JOX, Otorinalaryngologikum.
Do gardła spływa mi brązowa ciecz. Nie przełykać, tylko nie przełykać. Chociaż przez chwilę.
Chociaż przez minutę.
Strasznie szczypie. Pali język.
Ślizgam się i upadam. Kładę się do pustej wanny. Jest zimna. Nareszcie leżę. Mam na sobie spocone
ubranie, lepi mi się do skóry. Od mojego powrotu ze świata jeszcze nie zdążyłem się przebrać, nawet nie
wiem, ile czasu upłynęło od tamtej pory. Ale to mnie mało obchodzi. Ważne, że leżę. Co minutę spada mi
na twarz jedna kropla. Zbiera się, stopniowo tworzy się przezroczysty wodny sutek i potem odrywa się od
kranu uległszy sile grawitacji. To nie do wytrzymania.
Już prawie mogę przełykać.
Aaa! Coś ohydnego!
Za ścianą ktoś napuszcza wody do wanny. Jest to mieszkanie, które należy do sąsiedniej klatki,
ale łazienki są oczywiście tuż obok siebie. Kąpiemy się oddaleni od siebie zaledwie o kilka centymetrów.
Ile to może być – dwadzieścia, trzydzieści? Ciekawa perspektywa... Słyszę go jak ciężko oddycha, potem
kilka uderzeń. Szuranie piętami o dno wanny – zawsze lubiłem ten dźwięk, głównie dlatego, że zazwyczaj
zaraz potem ciało opanowuje rozluźniające ciepło. Teraz się chyba zanurzył. Czuję to za niego.
Ta ulga!
– Siadaj, siadaj, stary koniu! – odezwał się nagle jakiś głos, według wszelkich przypuszczeń należący
do jego żony. – Co się tak rozwalasz, siadaj, mówię ci!
proza
108
Łazienka zniekształca głos, dlatego brzmi on głucho, ale zarazem zdaje się bardzo bliski. Drugi, cichy
głos próbuje protestować, ale ogranicza się tylko do kilku nieartykułowanych dźwięków. Następuje seria
kolejnych uderzeń.
– No co jest?! No tak!... Jezus Maria, co ty robisz, wariacie?!
Przyspieszony oddech, szuranie ciała po dnie wanny.
– Co się tak pokładasz?! Słyszysz mnie?! No słyszysz?!!!
Potem oddalające się kroki, i głos – mówi coś do telefonu. Nie rozumiem co, tylko:
– Halo... tutaj... mąż …! Tak... zgadza się, ale...!
I wszystkie dźwięki znikają.
Zza innej ściany ni stąd ni zowąd zabrzmiała muzyka. Wagner. W tym domu cisza nigdy długo nie
wytrzymuje.
– Już nie jesteś moja! Nie chcę cię! – krzyczy ta zołza z mieszkania poniżej.
Pewnie znowu rozstraja ją pogoda. Zwykle wystarczy, aby odrobinę zmieniło się ciśnienie – i wszystko
staje na głowie. Kiedyś wygrała jakiś konkurs piękności, teraz mieszka w tym okropnym bloku o papierowych
ścianach, na końcu miasta, i co chwilę wali w sufit wielkim młotkiem, wystarczy, że tylko trochę przejdę się
po pokoju. Później wysyła swoją przestraszoną córkę, żeby do mnie zadzwoniła – niech nie tupię. Innym
razem tak długo podburza męża, aż ten wbiega wściekle po schodach na górę i krzyczy jak obłąkany pod
moimi drzwiami. I tak terroryzuje wszystkich sąsiadów dookoła. Cieszę się, że przynajmniej nie jestem z tym
Peter Krištúfek
109
sam – temu z dołu zarzuca, że jego żona ciągle przechadza się po parkietach w wysokich obcasach, innemu
znów, że za głośno słucha radia i to przerywa jej sen. Swoją córkę z lubością zamyka za karę w ubikacji.
Zakładam, że i tym razem tak się to skończyło. Trzasnęły drzwi, obrócił się w nich klucz i pozostał tylko
cichy płacz i niezrozumiałe pomruki.
Po chwili ze świeżym zapałem znowu rozkrzyczała się na męża. Pobrali się mniej więcej przed rokiem,
czego jej narzeczony zapewne przez niedopatrzenie nie zarejestrował (dokładnie tak jak pisze się na
upomnieniach, ze skrupulatnie powściąganą i skrywaną agresją: W trakcie wypełniania innych obowiązków,
prawdopodobnie przez niedopatrzenie nie zauważył pan, że...), albo zrobił to wszystko pod wpływem
jakiegoś silnie odurzającego narkotyku, inaczej podjęcia podobnej decyzji nie potrafię sobie wytłumaczyć.
Męża narzuciła także swojej córce i pod groźbą rękoczynów zmusiła ją mówić do niego tatusiu. Nic o nim
nie wiem (prócz tego, że swoją posturą bardzo przypomina mi larwalne stadium jakiegoś owada), raz tylko
usłyszałem, jak fetyszystycznie chwali się komuś przez telefon, że udało mu się kupić przepocony trykot
znanego bramkarza hokejowego – In natura! Ma się rozumieć! – powiedział z dumą. I co z tego, pot to pot,
nie ważne do kogo należał. Teraz do trykotu zakradły się mole. I właśnie o to ta cała kłótnia, jeśli dobrze
rozumiem. Odezwało się obowiązkowe tłuczenie talerzy. Znów wybuchł wysoki skrzekliwy sopran:
– O-fer-ma!!! – skanduje i łamie się jej głos. – Nigdy nie potrafiłeś nawet...!
Nie zdążam usłyszeć kolejnej repliki, bo wszystko zagłusza głośny, płaczliwy dźwięk zza okien.
Po chwili słychać kilka silnych uderzeń i krzyki ludzi. Echo niesie je po całym osiedlu. W normalnych
okolicznościach od razu wiedziałbym o co chodzi, ale bilbord przepuszcza do mojego mieszkania jedynie
proza
110
matową poświatę ulicznych latarń i sygnały, że zapada zmrok, kiedy robi się ciemniej. Na subtelniejsze
obserwacje nie mogę sobie pozwolić. Ale tam na zewnątrz na pewno coś się stało.
Krzyki i ruch nie milkną.
Nie mogę długo wytrzymać, na rozdygotane ciało narzucam jakiś materiał i wchodzę w noc. Otacza
mnie lepka ciemność i każdy krok staje się osobnym wyzwaniem. W głowie czuję ciemne dudnienie. Rozbija
mi ono głowę od środka.
Nawet nie wiem jak dostałem się aż tam.
Na słupie przed restauracją zatrzymało się czarne audi. Stoi tu kilka policyjnych samochodów
z migającymi kogutami i policjanci, którzy ogradzają miejsce foliowym pasem z zielonymi napisami POLICJA.
Zbiegł się już cały tłum ludzi. Przenikam do niego i od razu wyłapuję kilka całkowicie odmiennych wersji
tego, co się tutaj stało. Podobno z drogi z pełną szybkością wypadło auto i pędziło w stronę restauracji
– słyszałem to krótkie hamowanie, a po nim cztery silne, głuche uderzenia, kiedy z ogromną prędkością
przemknęło przez pusty plac zabaw i wpadło na chodnik, na którym napotkało kilkoro ludzi.
Tak czy inaczej w każdej wersji powtarza się informacja o co najmniej dwóch ofiarach. Kiedy staję
na palcach, na chodniku dostrzegam buty – przy zderzeniu jako pierwsze spadają właśnie one, powtarza
w kółko wysoki mężczyzna – i leży tam też coś przykrytego. Dwie małe dziewczynki wskazują beznamiętnie
na blond włosy wystające spod białej folii. Podniecony mężczyzna, który zjawił się tu po mnie, oferuje
wywiady reporterom telewizyjnym, których dopiero co wyciągnięto z łóżek. Rzekomo jako naoczny świadek.
Rozhisteryzowana czarnowłosa kobieta z ostro pomalowanymi oczami siedzi na krawężniku i co jakiś czas
Peter Krištúfek
111
wykrzykuje pod adresem kierowcy, któremu cudownie nic się nie stało: bandyta! Stojący wokół mężczyźni
są szczęśliwi, że coś w ogóle dzieje się w ten nudny niedzielny wieczór. Na pewno głosowaliby za ponownym
wprowadzeniem publicznych egzekucji, jeśli mogłoby to coś pomóc. Gdyby jeden ze strażaków podszedł
do kierowcy rozbitego auta i dobił go szczypcami, z pewnością przyjęliby ten postępek z zachwytem.
Przyglądam się ich twarzom. Wszyscy wyraźnie odczuwają jakąś podnieconą ciekawość – wszak w każdym
filmie katastroficznym jest o wiele więcej krwawych i niesmacznych szczegółów niż tutaj, a tej sytuacji
brakuje właśnie tylko pewnego rodzaju dramaturgii. Nie gra żadna muzyka, wszystko płynie gładko, bez
załamań, bez akcji...
Szalona noc! Trzęsę się z zimna.
– Dobrze się pan czuje? Halo!
Napływa lęk.
Nie jestem w stanie zrobić kroku.
Ale mimo to biegnę. Biegnę jak najdalej stąd.
Jestem z powrotem w mieszkaniu. Plecami opieram się o drzwi.
Moje schronienie! Wprawdzie nie jest mi tu dobrze, ale jest to jedyne miejsce, gdzie czuję się przynajmniej
jako tako znośnie. Zaczynam mieć już nawet poczucie (jak wielu ludzi, którzy niosą jakieś brzemię), że ten
bilbord na fasadzie domu tak naprawdę chroni mnie przed światem zewnętrznym. Otwieram okno i dotykam
płótna. Odczuwam radość. Dziwię się, jak w ogóle mogłem istnieć, zanim się tu nie sprowadziłem.
I wnet zdejmuje mnie strach, że pewnego pięknego dnia przyjdą i zdejmą go jak gdyby nigdy nic.
proza
112
Pozbędą się go z taką samą elegancją, z jaką go wieszali, zajmie im to nawet jeszcze mniej czasu. I znów
zostanę wydany na pastwę otaczającego mnie świata. Zimnego powietrza. Wiatru. Świata za bilbordem.
– Wyobraź sobie, że zwierciadło nagle stanie się miękkie jak para wodna, i my przezeń przejdziemy.
To dopiero będzie heca, kiedy zobaczą mnie w lustrze, ale nie będą mogli się do mnie dostać! – powiedziałaby
Alicja.
Zanurzam mokrą, spoconą twarz w napiętym płótnie, przez napis DNO! przenikają tylko rozmyte światła
ulicznych lamp.
Z przedpokoju dochodzi rumor. Wyobrażam sobie opuszczoną sąsiadkę, staruszkę omamioną Wagnerem
i wszystkim innym możliwym, która niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę przed moimi drzwiami,
konwulsyjnie puka, a kiedy przypadkiem otwieram, cicho, żeby tylko, broń Boże, mąż nie usłyszał, wyżebruje
ode mnie pięćdziesiąt koron. W domu musi mieć już całe tony cukru cynamonowego i proszku do pieczenia,
które kupuje razem z butelką rumu. Z tego co wiem, nigdy nie piekło się u nich żadne ciasto. Poznałbym
przecież po zapachu.
Chwilę później słyszę konwulsyjne pukanie już piętro niżej, gdzie przerywa ono ostrą kłótnię, a potem
jeszcze niżej. Nie wiem czemu, ale oddycham z ulgą.
Ciągle coś lezie mi do mieszkania.
Wyłania się skądś, pcha się, tłoczy, wciska – przez wszystkie szpary i otwory, i to już od początku lata.
Dla mnie to jasne – przyroda zabiera z powrotem wszystko cośmy jej odebrali. Ale dlaczego włączyła do
swojego zmyślnego, niszczycielskiego planu właśnie moje mieszkanie?
Peter Krištúfek
113
Cały balkon obsrały mi gołębie. W lodówce w olbrzymich ilościach lęgną się muszki owocówki i nie
potrafię się ich pozbyć, latają nad gnijącymi warzywami i jest ich coraz więcej. Są zziębnięte, ruszają się
powoli, ale wyglądają na szczęśliwe.
Przed dwoma tygodniami zauważyłem, że w mojej skrzynce na listy złożyła jajka jaskółka. Za każdym
razem widziałem jak wlatuje do środka, ale nie przykładałem do tego wagi. Myślałem, że to tylko pszczoła,
albo coś podobnego, co na pewno nie ma czego tu szukać ani czego znaleźć, szybko się rozmyśli i poleci
sobie. Później odkryłem ten kokon z gliny, szarobury, niepozorny. Kręcił się w nim jakiś żywy organizm.
Przez otwór powoli wysuwały się cienkie pajęcze nogi. Później strąciłem tę jaskółkę książką, na ziemię.
Łukasz Berlik | Okno
proza
114
Z dzioba wypadł jej gruby, oszołomiony pająk krzyżak. Czytałem kiedyś, że ptaki paraliżują je dziobnięciem
w węzeł nerwowy na brzuchu. Potem budują kokon z wydzielin i gliny, wkładają pająka do środka i dopiero
potem składają tam te swoje wstrętne jajeczka. Kiedy wylęgają się małe, zaczynają zjadać pająka, który
ciągle jeszcze żyje, ale nie może uciec.
Ciągle tutaj lata, znalazła nawet szparę w bilbordzie. Nie umiem się już bronić.
Siedemdziesiąt procent ogółu istot żywych na świecie stanowią owady, przeżyją nawet wtedy, kiedy nas
spotka zagłada – mówili o tym w filmie dokumentalnym. Nieco patetycznie powiedziane, ale z pewnością
prawdziwe.
Każdy dzień w przyrodzie to wielka rzeź i odrodzenie zarazem.
Ostra kłótnia na dole skończyła się przed chwilą pięcioma głośnymi uderzeniami. Czyżby ją wreszcie
zabił? Jak brzmi uderzenie głowy roztrzaskiwanej o ścianę? Może właśnie jakoś tak. Czuję ulgę. Śmieję się
cicho.
Moje myśli przerywa wściekłe pukanie do drzwi. Znów tu jest! Puka bardzo szybko, brzmi to tak, jakby
złapał ją skurcz ręki. Każde uderzenie wstrząsa moją głową. Jestem zdecydowany wytrzymać. Nie może
przecież robić wszystkiego, co jej się tylko podoba! Nie otworzę jej! Nie otworzę!
Pukanie nie ustaje, przeciwnie – zyskuje na intensywności.
Z zaciśniętymi zębami biegnę przez pokój, potykam się i wpadam na ściany, samego mnie zadziwia,
że znajduję drzwi i szybko je otwieram. Stoi za nimi z wrzaskliwą, bladą twarzą, wyliniałymi siwymi włosami
i tępym wyrazem twarzy. Nawet nie zauważyła, że jest otwarte, ręka nadal wykonuje zautomatyzowane
Peter Krištúfek
115
ruchy.
W roku 1974 naukowcy wysłali w Kosmos wiadomość z radioteleskopu w Arequipie w nadziei,
że inteligentni kosmici jakoś ją znajdą. Wiadomość zawierała informacje o życiu na Ziemi wyrażone
kilkoma prostymi obrazkami. Wyglądały jak nieudany kocyk wyszywany ściegiem krzyżykowym. Nawet ja
tego nie rozumiem, więc bardzo zabawnie rysuje się perspektywa istoty o całkowicie innej kulturze, która
z zakłopotaniem patrzy na te bezładne bohomazy i widzi w nich „podwójną spiralę molekuły DNA, która
nosi w sobie kod życia”, „położenie Ziemi w Układzie Słonecznym” albo „wizerunek człowieka”, tak jak to
wyczytałem. Jak napisano w dalszej części artykułu – sygnał został wysłany w kierunku planety M13, która
jest tak daleko, że na odpowiedź, o ile jakaś w ogóle nadejdzie, będziemy musieli poczekać co najmniej
48 000 lat. Nie dożyję tej chwili, ale kiedy patrzę na to, co im wysyłamy, potrafię ją sobie całkiem jasno
wyobrazić. Według dostępnych danych – jak przeczytałem trzy strony dalej w związku z czymś zupełnie
innym – istnieje jednak wysokie prawdopodobieństwo, że do tego czasu naszą cywilizację zniszczy jakiś
przypadkowo przelatujący meteoryt, więc kwestia takiego porozumiewania się jest z pewnością jeszcze
o wiele bardziej złożona niż mogłoby się z pozoru wydawać.
Kiedy powoli podnosi głowę i spogląda na mnie nieobecnym wzrokiem, łapię ją za koszulę i wciągam
do mieszkania. Nawet się nie broni. Wściekle nią trzęsę:
– Ty ludzki śmieciu, co ty sobie wyobrażasz?!!! – krzyczę i tryska ze mnie pot.
Słyszę swój głos jakby dochodził z pomieszczenia obok. Ona pewnie nie jest w tym ode o wiele lepsza.
Pewnie w aptece całodobowej sprzedali jej spod lady jakieś prochy i teraz musi im za nie zapłacić. Dlatego
proza
116
na gwałt potrzebuje kasy.
Chwytam ją za szyję i zaczynam dusić. Możliwość porządnego zgniecenia jej wstrętnego, wrzaskliwego
gardła pociągniętego obwisłą skórą jest aż nazbyt kusząca. Nazbyt kusząca, żebym tego nie spróbował.
Trząść nią i zgniatać coraz silniej aż do końca, a potem wyrzucić ją za drzwi i ze spokojem je zatrzasnąć,
mając poczucie, że spadło mi z ramion wielkie brzemię. Olbrzymi ciężar. To prawda, to naprawdę piękne!
Czasami potrzeba tak niewiele.
Muszę to zrobić, to takie pociągające!
Drzwi zatrzaskują się z łoskotem. Nie wiem czy ją zabiłem, czy jest martwa. A nawet gdyby – przecież
wszyscy dzisiaj mordują, taki wieczór! Podnoszę się ciężko z podłogi i wyglądam przez wizjer. Nigdzie jej nie
widać. Teraz pewnie bezwładnie leży gdzieś na ziemi.
Myję ręce, mam poczucie jakby pokalała mnie od stóp do głów. Kiedy zakręcam wodę, znów słyszę głosy
z sąsiedniej łazienki. Właściwie najpierw tylko jeden, głęboki, męski:
– Tak... Nic się nie da zrobić. Miał słabe serduszko, wie pani?
– Stefan, coś ty mi zrobił?!... – poznaję rozczulony głos starej kobiety.
– No tak, tak... Ma pani kogoś, kto pomoże pani załatwić... – głęboki głos zawahał się – wszystko?
– Ależ mam... Pewnie tak...
Później przez chwilę panowała cisza, potem staruszka znów mówiła coś do telefonu:
– Kasia, halo, Kasia? Przyjedź, ojciec umarł... Co takiego? Nie słyszysz? Ojciec umarł! Umarł, no mówię
ci!... Co za... cholerny telefon...!!! Halo! Kasia?... U-marł oj-ciec!!! Głucha jesteś czy co?!... Tak... No tak!
Peter Krištúfek
117
Przyjedziesz? Dobrze.
Słyszę dźwięki, dużo dźwięków.
Bardzo intensywna noc.
Okrzyki, jęki, westchnienia. Ludzie wypadają z okien, wbiegają pod samochody, zabijają się nawzajem.
Duszą się, zarzynają, strzelają do siebie, topią się i palą. Bez końca palą. Boli mnie od tego głowa. Czuję,
że dłużej tego nie wytrzymam.
Dłużej już tego nie wytrzymam!
I nagle cisza.
Cisza.
Ucichł nawet ruch przed restauracją. Ludzie pewnie rozeszli się z wolna, kiedy sprzątnięto wrak
samochodu – informowały o tym jakieś głosy – i czarny pogrzebowy wan zabrał zwłoki. Usłyszałem jeszcze
szum wody – to prawdopodobnie któryś ze strażaków polewał wodą miejsce wypadku. Zmył krew i zaraz
potem powiedział:
– Starczy! Do domu!
Po chwili zaczął padać miłosierny deszcz.
Pogoda postanowiła wyżymać mój mózg i teraz uścisk powoli się rozluźnia. Wystawiam głowę przez
okno, przez białą płachtę bilbordu słucham jak krople spadają na beton, wdycham wilgotną woń. Deszcz
oczyścił powietrze. Trzęsę się z zimna, ale dla tego uczucia warto zmarznąć.
proza
118
Przetaczam się w głąb mieszkania i opadam na dywan.
Świat znów jest pusty i cichy. Nie ma w nim już nikogo. Poza mną. Wszyscy są martwi. Co za ulga!
Pozabijali się nawzajem.
Został tylko ten tłuścioch z góry, telewizor włączył na cały regulator i co jakiś czas coś wykrzykuje.
Oczy mi się zamykają. Zapadam w sen.
Rano budzi mnie dzwonek do drzwi.
Zrywam się, ale w pierwszej chwili nie jestem pewien, czy dźwięk dzwonka nie pochodził ze snu.
Odzywa się jednak jeszcze raz, więc wstaję i biegnę w ogólnym bezładzie do drzwi. Jestem rozczochrany,
mam sklejone oczy. Bez namysłu otwieram.
Przed drzwiami stoją dwaj policjanci.
– Słucham...
Więc już wszystko wiedzą! Zastanawiam się, co powinienem zrobić, ale nic mi nie przychodzi do głowy.
– Pan tu mieszka?
– Tak...
Mierzą mnie precyzyjnym spojrzeniem, z ich twarzy nic nie można wyczytać. Ale na pewno są tu z tego
powodu. Przecież zostawiłem ją pod moimi drzwiami, idiota!
– Chcielibyśmy pana o coś zapytać. Ma pan chwilę?
Nie mogę wydobyć z siebie słowa, tylko przytakuję. No to koniec! Z nosa cieknie mi sopel. Szybko wciągam
Peter Krištúfek
119
go w siebie.
– Chodzi o panią Nowak – wpatrują się we mnie uparcie.
Więc ona nazywa się Nowak!
Nawet nie wiedziałem. Teraz to i tak wszystko jedno.
– I?...
– Zna ją pan?
– A o co chodzi?
– Została zamordowana tej nocy... – i znów te spojrzenia. Po czole spływa mi strużka potu.
Nie wiem jak mam się zachować. Naprawdę nie wiem.
– Nie zauważył pan nic podejrzanego? Nic pan nie słyszał, nikogo nie widział... tu, w bloku?
Kręcę przecząco głową.
– Mógłby pan powtórzyć to nazwisko?...
– Przecież pan ją musi znać! – odzywa się drugi. – Kasztanowe włosy, koło trzydziestki, brązowe oczy.
Na lewym policzku duże znamię!
– Kasztanowe włosy... Duże znamię...
– No... nie.
– Czyli nic? Żadnych podejrzanych dźwięków i ludzi? Nic pan nie zauważył?
Kręcę przecząco głową.
– Przecież, do cholery, ktoś zabił ja kilka metrów od pana drzwi!!! Pieprzonych kilka metrów! Po drugiej
proza
120
stronie korytarza!
Milczę.
– W porządku...! Gdyby coś jeszcze pan sobie przypomniał, proszę dać nam znać!
– Mhm... A... to wszystko?
– Że co?!
– Nic... tylko... Do widzenia!
– Do widzenia.
„Wiesz, śniło się to mnie, albo Czarnemu Królowi. On oczywiście był częścią mojego snu – ja zaś jego.
Więc właściwie komu się to śniło?” – spytałaby Alicja.Peter Krištúfek
ze słowackiego przeł. Szymon Wiatr
Kaleta
artykuł
Po uzyskaniu tytułu magistra i zdobyciu wykształcenia
nauczyciela języka polskiego podjęła się heroicznej pracy
w kiosku ruchu i karkołomnej walce o kolejny tytuł – doktora
językoznawstwa. Interesuje się przede wszystkim językiem
polskim zanurzonym po samiutkie uszy w kulturze,
co skutkuje tym, że pisze o bardzo różnych rzeczach.
Kultura, literatura, film, biologia – ekologia, anatomia, zagadnienia przyrodnicze, język, muzyka –
sama nie wie, czym interesuję się najbardziej i postanowiła nie dociekać…
Barbara Kaleta
122
Graffiti to zjawisko, które każdy miał okazję
zobaczyć na własne oczy, niewielu jednak wie,
czym dokładnie jest, skąd się wzięło i o co w ogóle
chodzi jego twórcom. W przeważającej części
społeczeństwa panuje ponadto przeświadczenie,
że osoby zajmujące się malowaniem graffiti to
wandale niszczący krajobraz miejski. Uprzedzenia
i inne stereotypy sprawiają, że niewielu ludzi
zauważa pozytywne aspekty działalności
subkultury grafficiarzy.
Graffiti uważane jest za wytwór
współczesności, ale jego przykłady można zauważyć
już na samym początku historii człowieka. Słynne
malowidła w jaskiniach Lascaux we Francji
to obrazy wyryte lub namalowane na ścianie.
Wykopaliska prowadzone w Pompei ujawniły
liczne rysunki i slogany wyborcze, które również
posiadały cechy graffiti[1]. Później wykorzystywały
je często ruchy społeczno-polityczne, aby w ten
sposób wyrazić własną opinię na temat panującej
sytuacji.
Za kolebkę graffiti uznaje się Nowy Jork, gdzie
Niecodzienne akty wandalizmu, czyli o kreowaniu pozytywnej wizji świata w graffti
Barbara Kaleta
123
artykuł
124
już pod koniec lat 60-tych pojawiły się malowidła na
ścianach metra. Dwadzieścia lat później sztuka ta
rozpowszechniła się zarówno w USA, jak i w całej
Europie. Jeżeli chodzi o Polskę, to pierwsze
wyraźne przykłady graffiti datuje się na okres
działalności „Solidarności” i czas trwania stanu
wojennego. Malunki, które można by porównywać
z tymi nowojorskimi, rozpowszechniły się później,
między 1983 a 1985 rokiem. Wtedy też pojawiły
się, sprowadzane wówczas z zagranicy, farby w
spray’u. Pierwsze graffiti miały ścisły związek
z grupami muzycznymi oraz ruchami takimi jak
punk. Z czasem zapanowała wielka różnorodność
w tej dziedzinie. Interesujące jest to, że graffiti
pojawia się praktycznie na całym świecie. Młodzi
ludzie różnych narodowości często sięgają po nie.
Co takiego jest w tej sztuce, że przyciąga do
siebie tak liczną grupę? Wydaje mi się, że ma to
związek z wieloma czynnikami. Graffiti jako coś
nielegalnego stało się dla młodych pociągające
tak, jak kuszący jest zakazany owoc. Umożliwiło
im wyrażanie samego siebie, manifestację
swoich poglądów, sprzeciw wobec zastanego
świata, a także zastrzyk adrenaliny towarzyszący
łamaniu prawa. Pozwoliło na wykazanie się
w nowej dziedzinie sztuki, która bardzo różniła
się od klasyki. Do rozpowszechnienia tej nowości
przyczynił się na pewno pomysł malowania na
pociągach. Malunki umieszczone na wagonach
stale się przemieszczają, zdobywając tym samym
Barbara Kaleta | miejsce: Opole
nowych odbiorców.
Dziś graffiti przestało już mieć wymiar
sensacji, jednak zainteresowanie tą sztuką nie
słabnie. Tkwi w niej ogromny potencjał, który
zaczął już być wykorzystywany. Funkcja estetyczna
malunków ściennych jest coraz częściej doceniana
(świadczyć o tym może np. wystawa graffiti
w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie).
Ja chciałabym jedynie zarysować, w jaki sposób
można kreować pozytywną wizję świata przy
użyciu graffiti. W tym celu postaram się opisać trzy
sposoby tworzenia owej wizji, które na potrzeby
pracy licencjackiej nazwałam strategiami, z czego
po tych kilku latach już nie wypada mi się wycofać.
Pierwszą z trzech prezentowana będzie
strategia naprawiania. Graffiti, operując słowem
i obrazem, może pokazywać, co jest warte
uwagi i refleksji. Grafficiarze oceniają świat
i wskazują nam te elementy, które wymagają
naprawy. Pokazują nam, jak widzą współczesną
rzeczywistość i jaka według nich powinna ona
być. Krzyczą do nas z murów, które codziennie
mijamy, mówią, czego unikać, aby było lepiej.
Twórcy graffiti działają na szeroką skalę. Tworzą
malunki, których trudno nie zauważyć w mieście,
a które niejednokrotnie mają głębokie przesłanie.
Nie boją się nazywać rzeczy po imieniu, czasem
wulgarnie opisując negatywne zjawiska. Potrafią
także operować aluzją i sugestią, co umożliwia im
semantyka znaków ikonicznych. Graffiti wpisuje
się w komunikację miejską, w której równie
Barbara Kaleta
125
Barbara Kaleta | miejsce: Opole
artykuł
126
często mamy do czynienia z napisami (nazwy ulic,
numery domów itp.), jak i ikonami (znaki drogowe,
sygnalizacja świetlna itp.). Podobnie jak znaki
drogowe, graffiti składa się z nakazów, zakazów
i znaków informujących. Informuje o tym, co się
dzieje, zakazuje to, co niewłaściwe i nakazuje
odpowiednie zachowanie.
Graffiti jest środkiem, poprzez który
można apelować do społeczeństwa i dzięki temu
naprawić coś w naszym świecie. Tam, gdzie
niektórzy chcą widzieć wandalizm, pojawia się
moralizujący komunikat. Jest to zaskakujące i
przez to może stać się intrygujące. Dla graffiti nie
ma tabu, porusza kwestie, które często bywają
przemilczane. Robi to na swój charakterystyczny
sposób, który sprawia, że informacja dociera
do wielu ludzi. Strategia naprawiania świata w
graffiti ma różne oblicza, ale jeden cel – wpłynięcie
na odbiorcę, sprowokowanie go do przemyśleń i
działań ukierunkowanych na ogólnie rozumiane
dobro. Odbywa się to poprzez formułowanie
komunikatów o funkcji perswazyjnej wyrażonych
wprost lub za pomocą sugestii, albo przywołania
znaczącego kontekstu (w tym obrazu).
Innym sposobem kreowania pozytywnej wizji
świata w graffiti jest strategia cytatu. W praktyce
przypomina ona strategię naprawiania, która
posługuje się perswazją zawoalowaną. Napisy
ścienne przybierają bowiem formę sentencji
czy aforyzmów. Twórcy graffiti bardzo często
Barbara Kaleta | miejsce: Opole
zamieszczają na murach cudze wypowiedzi
lub fragmenty utworów, które posiadają jakieś
przesłanie, mówią o czymś istotnym. Graffiti nie
posługuje się jednak cytatem w taki sam sposób,
jak inne teksty. Rzadko stosuje się na ścianach
cudzysłów, aby zaznaczyć przytoczenie czyichś
słów. Nie znajdziemy tu również mowy zależnej
czy pozornie zależnej. Brak więc jakichkolwiek
sygnałów, że mamy do czynienia z cytatem.
Nie ma również wskazówek co do pochodzenia
przytoczonych słów. Nieczęsto spotkać się można
z dopisanym nazwiskiem lub tytułem pod cytatem
na ścianie. Grafficiarze, gdy chcą zaznaczyć,
skąd pochodzi tekst umieszczony przez nich
w miejscu publicznym, posługują się najczęściej
obrazem. Obok słów malują po prostu sylwetkę
autora. Jednak wtedy musi to być postać łatwo
rozpoznawalna, taka, którą bez trudu odbiorca
będzie potrafił zidentyfikować.
Funkcja tekstów powstających w obrębie tej
strategii jest zróżnicowana. Przede wszystkim
pełnią one rolę wskazówek, złotych myśli (podobnie
jak w strategii naprawiania). Są to napisy mówiące
o istotnych problemach. Zwracają uwagę na to,
co dotyczy człowieka i świata, w którym żyje. Cytaty
mogą być także swego rodzaju wspomnieniem
o jakiejś postaci. Swoistym pokłonem grafficiarzy
w stronę wybitnego człowieka, którego słowa
warte są tego, żeby znaleźć się na murze.
Przypomnieniem o ważnym wydarzeniu, ważnej
postaci i przy okazji o istotnych wartościach. Z
Barbara Kaleta
127
Barbara Kaleta | miejsce: Kraków
artykuł
128
drugiej strony, twórcy sztuki ulicy stają się bardziej
wiarygodni, gdy powołują się na jakiś autorytet.
Słowa przez nich wypisane stają się warte uwagi,
chociażby dlatego, że pochodzą z cenionego źródła.
W graffiti nie zawsze wykorzystuje się dosłowne
przytaczanie czyichś słów. Czasem cytat jest
parafrazowany. Na murze stanowić może jedynie
fragment jakiejś całości.
Strategia cytatu to swego rodzaju pośrednie
kreowanie pozytywnej wizji świata. Graffiti używa
bowiem wypowiedzi różnych ludzi, fragmentów
utworów, aby ukazać owe wyobrażenie.
Fakt przytaczania słów na murze odróżnia tę
strategię od naprawiania świata za pomocą
perswazji zawoalowanej. Cel jednak pozostaje
taki sam. Grafficiarze starają się przedstawić
lepszą wersję świata, w którym żyjemy i przez to
zmobilizować ludzi do dążenia ku tej wizji.
Nie sposób nie wspomnieć w tej chwili
o graffiti, które skupia się na istotnych dawnych
wydarzeniach. Ukazując takie zdarzenia, twórcy
malunków ściennych prezentują m.in. postacie
historyczne, odwołują się do symboli narodowych,
zaznaczają daty i miejsca. Wszystko to ma na
celu podsycenie pamięci o doniosłych i ważnych
na przestrzeni lat dla nas, jako narodu czy po prostu
ludzi, faktach. Przykładem takiego graffiti jest
mural powstały w Krakowie przy Alei Powstańców
Śląskich, gdzie przedstawiona została praktycznie
Barbara Kaleta | miejsce: Eindhoven (Holandia)
cała historia Polski. Pojawiają się liczne symbole,
twarze wielu ludzi, różne krajobrazy i miejsca.
Analizując strategie cytowania w graffiti,
trzeba pamiętać o równowadze dwóch funkcji
tych malunków. Mają one nie tylko kreować
pozytywną wizję świata pośrednio poprzez
zapożyczenie czyichś słów, ale również pełnią rolę
przypomnienia. Podsycać mają nasz patriotyzm
i pamięć o osobach, które na to zasłużyły.
Ostatnią strategią, którą chciałabym
opisać, jest oswajanie. Każda żywa istota
potrzebuje swojego miejsca na świecie. Zwierzęta
zamieszkują nory, dziuple w drzewach, jaskinie
itp. Przywłaszczają sobie jakieś miejsce, w którym
mogą poczuć się w miarę bezpiecznie, gdzie
zgromadzą pożywienie czy ułożą się do snu.
Człowiek pod tym względem niewiele różni się
od zwierząt. Potrzebujemy własnego miejsca,
do którego możemy wrócić, w którym czujemy
się dobrze. Należące do nas miejsce musi być
należycie oznakowane, tak, aby wiadomo było, że
jest nasze. W tym celu umieszczamy np. tabliczki
z nazwiskiem na drzwiach domów czy mieszkań.
Odczuwamy potrzebę zindywidualizowania miejsca
nam bliskiego, miejsca zamieszkania czy pracy.
Reagując na ową potrzebę, ozdabiamy w rozmaity
sposób przestrzenie, które traktujemy jako swoje.
Malujemy ściany na ulubione kolory, wieszamy
obrazy, które uważamy za piękne – wybieramy styl
naszego otoczenia. Wszystko po to, aby czuć się
Barbara Kaleta
129
Mariusz Tobiasz | miejsce: Nowy Sączkwm-nowysacz.blogspot.com
artykuł
130
w owym miejscu jak najlepiej Już najstarsi ludzie
ozdabiali swoje jaskinie malowidłami naściennymi
i potrzeba takowa przetrwała do dziś. Wydaje
się pierwotną, bo czyż nie jest tak, że każdy
z nas jako dziecko „ozdabiał” ściany w domu,
a w szczególności we własnym pokoju? Kto choć
raz nie zapisał bądź nie wyrył własnych inicjałów na
szkolnej ławce albo drzewie, przy którym spotykał
się z przyjaciółmi?
Sposobem na oswojenie przestrzeni
miejskiej jest graffiti. Młodzi ludzie dzięki graffiti
wprowadzają właśnie człowieka do „obcych”
obszarów. Jest to ich własna wizja człowieka,
więc pozwala oswoić miejsca, w których żyją,
a w których niekoniecznie zawsze dobrze
się czuli. Nie można oczywiście stwierdzić,
że napisy na murach poprawiają samopoczucie
młodzieży należącej do miejskiego społeczeństwa,
ale niewątpliwie jest graffiti gestem, który pomaga
identyfikować się młodym z zastaną przestrzenią
– rzeczywistością, w której żyją. Dzięki takim
zabiegom łatwiej jest funkcjonować w świecie,
który na początku wydawał się obcy w każdym
calu. Pośród przerażającej miejskiej dżungli mamy
swoje własne miejsca – naznaczone kolorowymi
malunkami, które są charakterystyczne i łatwo
rozpoznawalne dla młodych. Uważam, że opisane
zjawisko można nazwać strategią oswajania, która
wpisuje się w strategie kreowania pozytywnego
obrazu świata w graffiti. W końcu świadomość
posiadania własnego miejsca, które w dodatku
jest wyraźnie oznaczone, ewokuje pozytywną wizję
świata, nastawia nas optymistycznie do życia
w nim.
Strategia oswajania wpisuje się w nasze
życie, choć nie jesteśmy jej do końca świadomi.
Rozróżnienie na miejsca „swoje” i „obce” jest
nam znane i powszechnie rozumiane. Zamiana
obcego na swoje to właśnie mechanizm strategii
oswajania. Graffiti to tylko exemplum, może być
narzędziem, za pomocą którego oswaja się jakąś
przestrzeń. Jest ono obecne w wielu obszarach
naszego życia: graffiti pojawia się nie tylko na
ścianach budynków, ale także w ich wnętrzach.
Młodzi ludzie używają go do oswojenia swoich
ulubionych miejsc w mieście, gdzie spędzają
czas wolny, spotykają się. Odbywa się to zarówno
poprzez zwykłe podpisy, jak i slogany czy pełne
zdania. Często oswajanie łączy się z funkcją
estetyczną, zwłaszcza wtedy, gdy ma miejsce
użycie wyłącznie obrazu.
Kreowanie pozytywnej wizji świata w graffiti
jest realizowane w różny sposób. Jako pierwszą
omówiłam strategię naprawiania, która za pomocą
perswazji nakłania nas do działania na rzecz
dobra. Określa problemy współczesnego świata
i często wskazuje nawet konkretne rozwiązania.
Czasem jedynie sugeruje, co jest dobre, a co
złe, aby odbiorca mógł sam wysnuć odpowiednie
wnioski. Druga strategia to cytowanie na murach.
Przytaczając czyjeś słowa, autorzy graffiti
chcą wzbudzić w ludziach refleksję. Głębokie
przemyślenia mają prowadzić do zrozumienia
istotnych problemów i konkretnych działań
(podobnie, jak w naprawianiu). Cytowanie
jest jednocześnie przypomnieniem o ludziach
walczących o lepszy świat i o wartościowych
dziełach. Zawarty może być również w tej strategii
mechanizm wzmacniania pamięci historycznej
i kultywowania patriotyzmu. Ostatnią strategią
opisaną przeze mnie jest oswajanie przestrzeni
obcych. Jej teoretyczne podłoże wysnute
zostało z kulturoznawczych postulatów Piotra
Kowalskiego[2]. Oswajanie realizowane jest za
pomocą środków werbalnych, jak i ikonicznych.
Najogólniej mówiąc, w owej strategii twórcy
Barbara Kaleta
131
artykuł
132
graffiti zamieniają przestrzeń „obcą” na „swoją”.
Podobnego zabiegu dokonujemy wszyscy, nie zdając
sobie nawet z tego sprawy. Grafficiarze robią to po
prostu inaczej niż większość z nas.
Celem mojego tekstu było ukazanie graffiti
nie tylko pozbawionego przemocy, ale również
walczącego z nią. Grafficiarze naprawiając,
cytując i oswajając, chcą doprowadzić do ogólnego
konsensusu w społeczeństwie. Pragną uzmysłowić
nam, co jest złe, a co dobre. Mówią, jak powinno
być i jak powinniśmy do tego dążyć. Wzbogacają
przestrzeń miejską o malunki, które mogą pomóc
nam w oswojeniu się z różnymi miejscami. Często
po prostu upiększają nasze otoczenie. Wszystko to
ma na celu stworzenie takiej sytuacji, w której
ludzie będą mogli dojść do porozumienia. Dlatego
mówię o kreowaniu pozytywnej wizji świata. Graffiti
jedynie nam ją pokazuje, to my musimy postarać
się o to, żeby taki obraz przestał być obrazem,
a stał się rzeczywistością.
Niewielu docenia sztukę ulicy i widzi w niej
nic wartościowego. Sytuacja taka ma miejsce,
dlatego że większość współczesnych ludzi nie
potrafi patrzeć. Pozostają ślepi na to, co w graffiti
jest dobre. Sugerują się tym, co jest jedynie
namiastką malunków ściennych. Sztukę ulicy
kojarzą tylko z „bazgrołami”, które pojawiają się
licznie na murach miejskich. Chciałam pokazać
inny obraz graffiti. Mam nadzieję, że udało mi się
przekonać chociaż niektórych do zmiany spojrzenia
na „akty wandalizmu” grafficiarzy.
Przypisy:
N. Ganz, Świat graffiti. Sztuka ulicy z pięciu
kontynentów, red T. Manco, Warszawa 2008
P. Kowalski, Samotność i wspólnota. Inskrypcje
w przestrzeniach współczesnego życia, Opole 1993.
Barbara Kaleta
W czasach, kiedy panuje wolność słowa,
ludzie bardzo często nie zastanawiają
się nad tym, co mówią. Brak reflek-
sji nie tylko nad znaczeniem słów, ale również nad
konsekwencjami ich użycia. W oczach dawnych Sło-
wian takie zachowanie uchodziłoby za skrajnie nie-
bezpieczne! Wierzono bowiem w sprawczą moc słów,
a powiedzenie „Nie wywołuj wilka z lasu!” było trak-
towane jak najbardziej dosłownie.
W zamierzchłych czasach, kiedy język polski
jeszcze nie wyodrębnił się z prasłowiańszczyzny, po-
wszechne było zjawisko tabu językowego. Zakładało
ono, że każde słowo posiada moc sprawczą. Na pierw-
szym planie znajduje się tutaj funkcja magiczna języ-
ka. Nazwanie czegoś po imieniu było jednoznaczne
z przywołaniem tego. W związku z tym unikano wypo-
wiadania słów, które nazywały rzeczy złe czy niebez-
pieczne. Wierzono, że w ten sposób można uniknąć
zagrożenia. Kiedyś zupełnie inaczej traktowano umie-
jętność posługiwania się językiem i możliwość nada-
wania „imion” przedmiotom. Ludzie łączyli czynność
mówienia z szeroko rozumianym działaniem. Tego ro-
Barbara Kaleta
133
O tym, jak niedźwiedź stracił swoje imięCiekawostka etymologiczna
artykuł
134
dzaju myślenie ma związek również z wiarą w zaklę-
cia, magiczne formuły słowne, klątwy itp. Można za-
tem powiedzieć, że nasi przodkowie nie rzucali słów
na wiatr…
Co to wszystko ma wspólnego z niedźwie-
dziem? Mianowicie to, że był on postrzegany jako
zwierzę bardzo groźne, wywoływał wśród ludzi pa-
niczny strach. W związku z tym starano się nie na-
zywać go po imieniu. Formułowano wypowiedzi tak,
żeby było wiadomo, o co chodzi, ale żeby nie padła
nazwa zwierzęcia. W taki oto sposób powstało sło-
wo niedźwiedź. Pochodzi ono od dwóch prasłowiań-
skich wyrazów: medъ (miód) i viedь (wiedza), które
w połączeniu medъviedь znaczą tyle, co ‘wiedzący
o miodzie’ lub ‘wiodący do miodu’. Istnieje także teo-
ria, która słowo to wywodzi od formy medvēdis, tłu-
maczone jako ‘jedzący miód’. Po licznych przekształ-
ceniach i procesach w języku słowiańskim, forma
staropolska brzmiała „miedźwiedź”. Ze względu na
naleciałości gwarowe i dalsze procesy rozwoju na-
szego języka, dziś po polsku mówimy „niedźwiedź”.
W każdym z wypadków, mamy do czynienia
z podaniem cech zwierzęcia zamiast jego nazwy. Po-
dobne zjawisko zaobserwować możemy także w in-
nych językach. Niemieckie „bär” czy angielskie „bear”
oznaczają dosłownie ‘bury’, ‘szary’, a norweskie
„bjørn” oraz szwedzkie „björn” znaczy tyle, co „ku-
dłaty”. Używano zatem całego szeregu określeń,
sięgano po takie chwyty retoryczne, jak omówienie,
byleby tylko nie padło prawdziwe imię niedźwiedzia.
Zabieg ten, z pozoru nieszkodliwy (w zasadzie drobna
asekuracja), doprowadził do tego, że pierwotna na-
zwa niedźwiedzia jest dzisiaj nieznana. Nie wiadomo,
jak nasi przodkowie mówili o tym przerażającym zwie-
rzęciu. Istnieją teorie, które wskazują na praindoeuro-
pejskie słowo „rktos”, z którego powstało greckie „ark-
tos”, a także łacińskie „ursus”. Jednak jak mogłoby ono
brzmieć w naszej współczesnej polszczyźnie, nie wia-
domo. Jedynymi śladami po tych słowach jest nazwa geograficzna Arktyka (gr.) oraz imię kobiece Urszula (łac.).
Tabu językowe tak silnie oddziaływało na mentalność ludzi, że pierwotna nazwa niedźwiedzia była bardzo
rzadko używana i w efekcie zupełnie zniknęła z języka. Dziś może się to wydawać zabawne – tak intensywnie
unikano używania słowa, że zginęło na przestrzeni dziejów ludzkiej komunikacji. Jak mogło by ono wyglądać,
możemy się jedynie domyślać. No chyba, że niedźwiedź przemówi ludzkim głosem i nam się przedstawi (o ile
sam już nie zapomniał, jak mu dano na imię).
Barbara Kaleta
135
Blog o literaturze, filmie, sztuce, kulinariach, kulturze, sporcie, zdrowiu, modzie, urodzie, ciekawostkach etymologicznych, języku – o wszystkim. Co drugi dzień porcja nowych ciekawostek, okraszonych specyficznym (acz dobrym!) poczuciem humoru. Warto zajrzeć!
http://ingliszkomon.blogspot.com/
Barbara Kaleta
Pamiętasz ów marsz, który swe zwieńczenie znalazł na Górze Czaszki? Tak, chyba stacja po stacji rozeznajesz
się mniej więcej, jak to wyglądało, jak to było. Ale przecież na samym początku, podobnie jak ja, tylko
i wyłącznie słyszałeś o drodze krzyżowej oraz ją w pewnym sensie oglądałeś. Dopiero potem, już będąc
władnym składać litery, zacząłeś o niej czytać sprawdzone relacje. Wcześniej natomiast musiałeś podziwiać
sceny zaledwie wyobrażone.
Straszliwie został umęczony – bodaj ze trzy razy upadał pod ciężarem krzyża. Tak ci powiedziano
na nabożeństwie, czy podczas katechezy. Nadto Rzymianie nieudanie ściągnęli z Jego głowy miarę. Tak, że
korona cierniowa musiała być na skazańca za ciasna.
Później ofiarowano ci pod nos obrazki czy nawet obrazy. Tutaj już twoja wyobraźnia odnajdywała
wypoczynek, choć jeszcze nie pełen relaks. Niemniej wystarczyło spojrzeć. Nie było już dłużej większych
niedomówień. Zadane razy były bowiem wyraziście namalowane. I zresztą obrzeżono je zakrzepłą krwią.
Bywało, że malarze kładli wówczas grube warstwy farby. Niedościgłą maestrię osiągnęli mistrzowie sztuki
proza
136
Troska cię muśnie, i wnet łatwo opuści
gotyku. Tutaj już nie widziałeś niczego innego, podobnie jak ja, poza agonią. Czuć mogłeś wyłącznie śmierć.
Ciało przybite do krzyża było już zwłokami.
– Ale zaraz – powiesz – nie do końca tak jest, przecież wiem, czytałem oraz mówiono mi, że on
następnie zmartwychwstał. - Jakkolwiek spójrz no jeszcze raz choćby na rzeźbę gotycką – odpowiadam
nagabnięty – i powtórz to, co powiedziałeś, ale bez załamania w głosie.
Jako dość młody człowiek nie zaglądałem do Pisma Świętego. Stąd też droga krzyżowa w moich
oczach była drogą krwi oraz potu. Były wprawdzie wyjątki. Malowano wszakże twarz Chrystusa na sposób
wzniosły, nawet łagodny – jak gdyby mocą ducha wykroczył On poza ograniczenia powłoki cielesnej, czyli
akurat tutaj: poza cierpienie. Bądź też zostało ono różnymi zabiegami ułagodzone.
Na marginesie: nie wykluczam, że niejeden mistyk podczas świąt Wielkiej Nocy przeżywa konanie
Jezusa silniej niżeli On sam go zaznał na wieki wstecz.
Tutaj dostrzegam, że może choć trochę udało mi się przybliżyć do tego, co czego chciałem zmierzyć.
Zatem następnie czytałem świadectwa drogi krzyżowej wszystkich ewangelistów. I nie ma w nich – lub
niemalże nie ma – nic o Jego bólu. Wszystko to, można pomyśleć, odbywało się wokół Niego. Ludzie zaś –
zarówno nienawistni jak i współczujący – podchodzą doń dość blisko. Tak, że odgaduje ich po rysach twarzy.
I dlatego też cośkolwiek o tym wydarzeniu możemy wynieść wyłącznie z reakcji kogoś innego. Jak by nie
było – osób postronnych. Oto został ubiczowany, podano Mu chustę, by otarł twarz. Zawodzono nad Nim.
Jakkolwiek w dalszym ciągu uwyraźniam sobie, ze Jego droga krzyżowa jest mi nieodmiennie nieznana.
Po prawdzie wskazywali mi Jego rany. Mówili – widzisz tę koronę splecioną z cierni? Jeśli ona jest
Bartosz Łącki
137
proza
138
cierniowa, to musi być ostra. Jakże więc rozdzierała ciało, odsłaniając fragmenty nagiej czaszki! Potem mogli
jeszcze wspomnieć o włóczni.
Dodawali: jak tylko umarł – dalej go męczono. Chodziło im zapewne o to, abym współczuł oraz
abym nareszcie przedstawił sobie, jak bardzo się dla mnie i dla innych poświęcił. Byli nawet w swym zapale
o krok od blasfemii. Nie wymówili jednak słów: Jakież wielkie by były ofiara jego oraz poświęcenie, gdybyż
w Jezusie nie było wiary w zbawienie.
Ale to i tak było nad wyraz przekonujące. Aż odwracałem wzrok. Zatykałem rękoma uszy. Jednakże
później dowiaduję się, że Chrystus idąc na Górę Czaszki nie pozostawił za sobą krwawego śladu. Wprawdzie
plwali nań, nadto Mu lżąc – ale dzięki owym informacjom dowiaduję się być może czegoś o nich, a nie o Nim.
Nic nie wiem, dlatego już to myślę o drodze krzyżowej raczej jako o czymś mistycznym.
Pamiętam, że jest obyczaj wystawiania w kościelnych niszach zrekonstruowanego albo raczej
wyobrażonego Grobu Pańskiego. Można wtedy medytować nad śmiercią Chrystusa.. I kto zaglądając do Jego
groty nie powie – O, biedny Jezu? – Kiedyś mnie coś ruszyło. Jakże to? Czemuż współczuję umarłemu? Małoż
to już się wycierpiał. Poza tym nie mogę mieć pojęcia o dalszych smutkach czy – tak też mogłoby być – Jego
późniejszych radościach.
Chyba każdy ma już dość swoich utrapień, dlatego powinno się pomiarkować i nie przydawać nikomu
coraz to kolejnych boleści.
Widziałem kiedyś mężczyznę o zapadniętej twarzy, nadto miał opuszczone oczy. Znałem go skądciś,
dlatego też się nim zainteresowałem. - Czy wszystko w porządku, dobrze się czujesz? - zadałem mu pytanie,
Bartosz Łącki
139
a byłem, jak sobie schlebiałem, powodowany zatroskaniem. – Tak – odrzekł – u mnie wszystko dobrze. -
Naprawdę? – dopytywałem się, nie dając za wygraną. Nie mogłem uwierzyć temu zapewnieniu. Cierpiał on
w moich oczach, i to tak bardzo. Ani trochę nie wyglądał mi na człowieka zdrowego, któremu to niczego nie
brak. Gdy zapytałem się – „naprawdę”, to myślałem jednocześnie – Niemożliwe. Co też mówisz?! Nie może
być z tobą dobrze. Wreszcie: nie wierzę ci!
Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że człowiek pochyla czasem głowę, bo wsłuchuje się w siebie,
i że słyszy wtenczas czysty głos. Albo też wspomina miniony wieczór. Który to uznał za piękny. Nie tylko
katatonicy są nieruchomi niby kamienie, ale też ci, którzy są wyczuleni na bodźce z zewnętrza i nie chcą
czegoś przeoczyć czy puścić tego mimo uszu.
A zresztą katatonik choć nie porusza się zauważalnie, to nie mogę stwierdzić zarazem, ze w jego
piersi nie wzmogła się burza. Także znieruchomiały wzrok nie występuje wyłącznie u tych z zubożonym
afektem – ale i u ekstatyków. Dla przygodnych książę Myszkin był pobladłym biedakiem ze strugami piany
spływającymi z ust. Bo też nikt nie wie, czego doznał jeszcze na chwilę przedtem.
Jakiś czas wstecz widziałem, jak odziany w łachman starzec, chowając się przed deszczem pod
zadaszeniem, łapczywie pił z butelki niekosztowny alkohol. – Biedaczyna – pomyślałem. Bo też nawet nie
dałem do siebie przystępu myśli, że on w tej chwili zażywał szczęśliwości. Być może najbardziej współczujący
są właśnie ci, którzy chcą mieć naokoło siebie możliwie jak największą gromadę nieszczęśników.
Św. Augustyn wspomniał, jak to kiedyś ujrzał zaśmiewającego się pijaczka, który w przerwach
między wybuchami śmiechu popijał szparko z butelczyny. I wprawdzie docenił on jego ówczesny stan
proza
140
ducha, to zarazem uznał, że źródłem radości w przypadku onego człowieka było wyłącznie wino. I wtedy
oto zamyślił się – że o ileż cenniejsze by było szczęście, którego przyczyną byłby Bóg. Ale przecież nie mógł
on wiedzieć, czy czasem ów wesołek nie zdecydował się uczcić właśnie butelką wina swego rozradowania,
którego źródło było skądinąd. Nadmieniam, że wtedy Augustyn był jeszcze cokolwiek grzeszny, zatem być
może ocenił drugiego podług swej miary.
I teraz już całkiem na marginesie wspomnę historię pewnego człowieka, którą to pewnego razu
usłyszałem. Pobierał on, o ile pamiętam, pensję urzędniczą. Nie rzucał się specjalnie otoczeniu w oczy.
Jakkolwiek – zaledwie do pewnego czasu. Kiedyś to bowiem ktoś trochę przypadkowy oznajmił mu, że w jego
to oczach dostrzec można obłęd. Zadziwiło go to. Toteż jak wrócił do domu, to spojrzał w lustro. Oczy jak
oczy – pomyślał. Nie zwrócił uwagi ani na ich nietypowy kształt, ani kolor. Wzruszył tedy ramionami –
niedorzeczność albo żart – stwierdził, uspokajając się. Jednakże pod wieczór, zapaliwszy uprzednio lampkę,
ponownie przyjrzał się swemu zwierciadlanemu odbiciu. I zafrasował się. Rzeczywiście, dojrzał w swych
oczach coś niepokojącego, jakiś niezdrowy błysk. Miałażby to być oznaka obłędu, może jego zarodek? -
zaniepokoił się. Nie wziął pod uwagę pewnych czynników, takich na przykład jak niedokładne oświetlenie,
swoisty półmrok. Poza tym było już nader późno, jego oczy mogły więc być zwyczajnie zmęczone.
Jednakże od tego czasu, gdy tylko przechodził obok lustra, przystawał i przyglądał się swojemu
spojrzeniu. Jest coraz gorzej – myślał w popłochu. I gdy tylko spotykał kogoś znajomego, to wodził wzrokiem,
unikając spojrzenia. Co się z nim dzieje? Postradał zmysły – domyślali się między sobą. On to słyszał, dlatego
też postanowił dalej ich unikać. Albo ilekroć dochodziło jego uszu, jak poufnie rozmawiali, to nasłuchiwał –
Bartosz Łącki
141
czy też aby przeciw niemu nie spiskują. – To wszystko przez moje oczy, wszystko mam w nich zapisane... ja
jestem obłąkany!... – powtarzał uporczywie.
Natomiast ludzie go w tym utwierdzali, a to szepcąc między sobą, a to znów czyniąc wielomówne
gesty. I wreszcie nikt już nie miał wątpliwości – ani jego otoczenie, ani tym bardziej on sam. Nic innego nie
pozostało, jak właśnie zamknąć go w lecznicy psychiatrycznej. Jedyne, czego można żałować, to tego – że
nie zachowało się nazwisko człowieka, który to tak trafnie zdiagnozował chorobę umysłu naszego bohatera.
I oto jakby na zakończenie pozwolę się wesprzeć na pewnym obszerniejszym cytacie. Natrafiłem
nań i niedawno – niemal przed chwilą – i dość przypadkowo. Ale o niczym to jeszcze nie powinno świadczyć.
Remarque w Czarnym obelisku napisał, jak następuje:
(…) Ale gdzie się podziewa kawałek duszy, gdy jeden zwój mózgowy zostaje uszkodzony? Co się dzieje z tym
kawałkiem, gdy ktoś stanie się idiotą? Czy idzie do nieba? Czy też czeka na okaleczoną resztę, która pozwala jeszcze
ludzkiemu ciału ślinić się, jeść i wypróżniać? Widziałem niektóre z pańskich przypadków na oddziale zamkniętym –
w porównaniu z tym zwierzęta to bogowie. Gdzie się znajduje dusza idioty? Czy daje się ona podzielić. Czy też wisi
może jak niewidoczny balon nad biednymi, bełkoczącymi głowami?[1]
I też po pewnych – o ile nie brzmi to nazbyt szumnie[2] – przemyśleniach rodzi się pytanie. Jak to
bowiem jest z kimś, kogo powłoka cielesna a pewnie także i umysł są zrujnowane[3]? Co z duszą – czy ona
w ogóle wciąż jest? – osobnika, który, jak widzę, wiecznie zatacza się omroczony wódką? Czy te zabrudzone
proza
142
łachy jeszcze aby kogoś pod spodem kryją? Czy też może pod nimi dalej już nikogo nie ma?
Dawno temu najpierw w Bizancjum a później na ziemiach Świętej Rosji istnieli cudaczni ludzie.
Celowali oni w dialektyce. Aby tedy się możliwie jak najbardziej wzbogacić – dostępowali ogołocenia. Bywało
i tak – że paradowali nago. Robili to na pogardę światu. W swych poczynaniach byli tak wyraziści, że musieli
również uchodzić za bluźnierców. Może i uzurpatorów?
Ale też taki człowiek zrzucał z siebie gwałtownym ruchem niepotrzebny mu balast. Który to co
najwyżej oddalał go od Boga ( a może również i od ludzi). Odrzucając to wszystko – a bywało, że opuszczana
zostawała świeżo poślubiona, zresztą wcale urodna żona – od tej chwili mógł być już wyłącznie człowiekiem.
Zresztą wystawianym na mroźne wiatry, w ogóle wszelką niepogodę, oraz ludziom – na urągowisko.
Aktualnie muszę przywołać pewne wydarzenie. Całkiem niedawno towarzyszem mojej podróży był
niedomyty łachmaniarz – jak go też zrazu w duchu nazwałem. Nadto: mamrotał on coś niezrozumiale pod
nosem. Tym trudniej było go zrozumieć, bo posiadał może dwa-trzy zęby.
– Co też wódka zrobiła z człowieka? – pomyślałem z mieszaniną litości i niewątpliwie obrzydzenia.
Za moment dołączył do niego kolega. No i drugi do kompanii – pomyślałem. Tym bardziej musiałem być
zniechęcony, bo znajdowali się raczej blisko mnie. Rozmawiali trochę. Chcąc nie chcąc – coś musiałem
usłyszeć.
Nagle ten drugi zapytał się swego kompaniona, dokąd to on się tak właściwie udaje? - Muszę tutaj
wysiąść, kupić coś kotom – wymamrotał w odpowiedzi. – Kotom? - zdziwił się – pomyśl też o sobie, to najpierw
sobie kup coś do jedzenia. – Coś tam mam dla siebie – odparł, po czym za chwilę wysiadł. Aby za moment
Bartosz Łącki
143
niepewnym krokiem skierować się do sklepu. Miał przecież coś do kupienia[4].
Ktoś mi jakiś już czas temu oznajmił z przytonem dumy w głosie, że on to nie gardzi człowiekiem
jako takim. Tyle że człowiek jako taki nie istnieje. To musiał być jeden z tych kosmicznych humanistów.
Przypisy:
1. E. M. Remarque, Czarny obelisk, Poznań 2010, s. 153.
2. Właśnie teraz sobie coś uzmysłowiłem. Są ludzie, którzy za wszelką cenę wystrzegają się
choćby cienia patosu. Ale tak sobie myślę, że przecież to dopiero musi być patos. Wprawdzie skryty,
ale ogromny.
3. W podobnych chwilach trudno mi nie wspomnieć widoku Jacka Nicholsona z Lotu nad
kukułczym gniazdem. Już po lobotomii.
4. Zresztą na początku, zanim jeszcze cokolwiek napisałem, chciałem nazwać niepowstały
tekst – Lovecats. Potem zarzuciłem pomysł. Średnio mi on współgrał zwłaszcza z pierwszymi
akapitami niniejszej rzeczy. Bywa czasem tak, że najpierw wymyślam sobie podobający mi się
tytuł, co mnie ma później motywować do zawziętego, owocnego pisania. Taki tytuł nie może się
zmarnować! – powtarzam wtedy sobie.
Bartosz Łącki
Przez kilka godzin jeszcze szumiały mi w głowie słowa wujka D.
No proszę. Jestem pewny, że mówił o tym, o czym śnił. Brałem za pewnik, to, że on nie ma snów. No,
ale to, co opowiedział? Nie wiedziałem dotąd, że tak można mówić. Pewnie także dlatego, że niewiele czytam
poezji. Zabił mi ćwieka, nie powiem.
Natomiast moje sny to są co najwyżej pośledniej próby ilustracje. Powiadają: „czułam się, jak
gdybym śniła”, „to był sen”, „myślałem, że śnię”. Czyli że, cholera, co? Nic niezwykłego, skąd ów entuzjazm?
Przynajmniej tak mówię, mając w pamięci moje ubogie sny. Już to nawet pełnokrwisty koszmar przyjąłbym
z rozpostartymi ramionami. Ale nic z tego.
O, zaczyna się – myślę wtedy znużony – kiedy skończy się ten przeklęty sen?
W ogóle rzadko zapamiętuję swoje marzenia senne. Czasem sobie wspomnę jakąś wulgarną scenę
z mieszaniną obrzydzenia i jednak – ekscytacji. Natomiast tych, którzy relacjonują swoje sny z dbałością
o detal, z wyczuciem dialogów – ba, wielu przytacza słowo po słowie to, co zostało wtedy powiedziane – od
proza
144
Agitacja na rzecz zniesienia snów
zawsze mam za blagierów. Tak jak zakłamuje się rzeczywistość, tak też przekłamuje się sny.
Zatem : dla mnie sen powinien stanowić przestrzeń oczyszczoną ze słów. Gdzie zwrot „słowo na wagę
złota” staje się bezużyteczny. Nie w smak są mi marzenia senne bogate w dialogi. Tak, aż ma się wrażenie,
że zostały rozpisane na role przez początkującego dramatopisarza, który tak dużo chciałby powiedzieć
naraz.
W których to na dobitkę układam piosenki, zawsze rymowane. Na koniec wszystkiego bez litości je
wyśpiewuję.
I koszmarami są sny, w których czytam felietony z aspiracjami, a nawet, tak też bywa, opasłe tomy
traktatów. Najgorsze przychodzi wówczas, gdy raptem uświadamiam sobie, że to wszystko zostało napisane
moją ręką.Cieszę się, gdy dla odmiany wędruję skroś noc bez potrzeby wysłowienia się. Błogosławieństwem
jest także wojna, ucieczka. Gdy nie ma czasu na to, by cokolwiek wyrzec. Słów trzeba się wyrzec.
Niewysłowienie mi z tym dobrze.
Ludzie zwani opowiadaczami snów, zawołani gawędziarze, w 99% przypadków są nieudolnymi
tłumaczami. Jak nie opowiesz melodii, huraganu, żaru pustyni – tak nie porywaj się na relację z tego, o czym
właśnie śniłeś. No chyba, że chcesz to pogrzebać, bezpowrotnie stracić, wtedy: śmiało.
I wprawdzie muzykolodzy na etatach radiowych wymownie opowiadają o kompozycjach muzycznych,
przypisując im – tak trafnie! – niemało przymiotów, czy raczej: przymiotników. A jednak po wybrzmieniu
ostatniego akordu, zastanawiam się: no i niby co, że jak? Skoro słyszę, jak następuje: „wdzięczne, figlarne”,
wreszcie – „rozkoszne” o pewnym allegro, to słucham uważnie, aby owych jakości dzieła nie puścić mimo
Bartosz Łącki
145
proza
146
uszu. Potem klaszczę z uciechy. Jest bowiem tak, jak to zawczasu zostało powiedziane!
Przy okazji wspomnę o czymś jeszcze, skoro jestem przy głosie. „Jakiż to oniryczny krajobraz!” –
słyszę od ciebie. – Jaki? – dopytuję się. – Powiedziałem „oniryczny”, nie usłyszałeś dobrze, może wymówiłem
to niewyraźnie? – Słyszałem, właśnie tak – klaruję – dlatego też się pytam.
Do kaduka, płyń na fali zachwytu; ale nie mów więcej, to nie jest konieczne. Bierzesz coś za to?
Doprawdy, zabrakło tylko określenia „surrealistyczny sen”. No a czemu nie pojechać całkiem po bandzie i
nie powiedzieć – „sen oniryczny”? Wcale tak źle nie brzmi, nie uważasz?
I wspomnę jeszcze o moim niezrozumieniu dla surrealistów. Stają na głowie, żeby przedstawić
bezsensowne i irrealne podłoże świata, kiedy tak naprawdę wystarczy się przyjrzeć powszedniemu dniu
człowieka. Począwszy od toalety porannej a na wieczornym spotkaniu przy kawie kończąc. Czyż wszystko to,
co robi, nie jest szalone, niepojęte – zupełnie absurdalne.
I przedstawiam jako przykład taki oto dialog: „- Dzień dobry, co u pana? Pada deszcz. - A dzień dobry,
mam się dobrze. Pod wieczór ma przestać” – czy kryje on w sobie jakiś sens?
I nic to, zostawiam ich w spokoju owych – jak im tam? - a tak, surrealistów. Już Kohelet kiedyś
mądrze zauważył, że nie ma nic nowego pod słońcem. A dostrzegł to w epoce pradawnej. Jednakże może
zrobił to niedostatecznie dosadnie?
– Ależ to pochody niezwyczajne – zachłystuje się amator sztuki – dziwotwory, senne widziadła,
straszydła prawdziwe! Jakie to piękne, oko moje czegoś podobnego dotąd nie ujrzało! – No bo też nie wiesz,
że w dawnych czasach tworzyli Bosch czy Bruegel? Próby surrealistów to, przepraszam, szczyny po ich
Bartosz Łącki
147
rzeczywiście nowatorskich pracach malarskich. Nie wiem, zawsze zastanawiało mnie, po co z uporem
tworzyć to samo, ale jednak nieporównanie gorsze? Nie wiadomo.
Mówi się bezmyślnie, że przywrócili oni, znaczy się surrealiści, marzeniom sennym ich godność, i że
nawet przedkładali je ponad jawę. Według mnie roili o snach, i nic więcej. Na ich płótnach idą szeregiem
stwory z rejonów piekła, manekiny, rekwizyty – o tym naprawdę śnili? Wątpię. Zanadto zdaje mi się to być
wyrozumowane.
Podobnie psychoanalitycy. I to o nich to jest. Wszystkich u progu XX w. zakasował Freud, bijąc
między oczy, jak się sprawa ma ze snami. Jedni – w szloch. Wielki zawód. „Nie może być!”. „To nieprawda!”
– oburzył się poważny urzędnik – „nie może to dotyczyć mojego syna!”. Inni – dla odmiany – zapytywali się
o swe córki.
Drudzy zaś chichotali – „wiedzieliśmy o tym od dawna, ale nie mieliśmy odpowiedniej terminologii.
Nie mogliśmy tedy pisać o tym na sposób uczony. Freud zaś ją znalazł i wszystko opisał, nie pozostawiając
złudzeń.”
Pewnego razu znana mi cnotliwa osoba zauważyła lekko, że Freudowska koncepcja marzenia
sennego jest niemniej nader interesująca. Teraz wiem, że musiało ją to nieźle kręcić.
Zanim poznałem jego prace miewałem jasne sny: śniłem spacery, pogodne nieba, śpiewy, białe
kościółki. Ale potem, nie było już o tym mowy! Zacząłem chodzić po mrocznych lasach, polach usianych
palami. A także zaczęli pojawiać się moi rodzice. No – to było dopiero! Miarka się zdecydowanie przebrała.
Dziwię się też, że po dziś dzień znajdują się barany, które do nich przychodzą z karteczkami ze
proza
148
spisanymi co do detalu swoimi dusznymi, lepkimi snami. Całkowite obnażenie! Przecież sen jest, przynajmniej
dla mnie, czymś możliwie najintymniejszym, przeto czymś jedynym, co mam prawdziwie na własność.
Ale nie – Freud wypunktował wszystko cokolwiek błyskotliwie.
Dopiero niedawno zbastowałem. I póki co – w ogóle nie śnię. Ale może przyjmę z rozwartymi
ramionami moje dawne sny? Oczywiście – te z lat mojej niewinności, zanim to zapoznałem się z teraz już
mocno podejrzanymi lekturami.
Aktualnie, gdy ktoś zada mi pytanie – co ci się śniło? – Gówno – odpowiem krótko. I ten gość zacznie
się w nim grzebać, dobywając zeń grudki szczerego złota.
Bartosz Łącki
Bartosz Łącki
149
artykuł
Olaf Pajączkowski (ur. 1988) – interesuje się muzyką, filozo-
fią, literaturą, filmem, fotografią, przede wszystkim jednak
jest twórcą rzeczy wszelakich, od utworów prozatorskich
do etiud filmowych. Współpracował/współpracuje z porta-
lami „Coolturka” i „Adventure Zone”, prowadził dwa blogi
kulturalne, wygrał ze trzy konkursy recenzenckie, udzielał
się w kultowym – w pewnych kręgach – zespole rockowym Post Mortem; kilka jego wierszy ukazało się w
„Migotaniach Przejaśnieniach”, proza jeszcze czeka na swój debiut. Ostatnio stworzył „Znak zapytania”,
komputerową przygodówkę w starym stylu.
OlafPajączkowski
150
Każdy, kto nieco interesuje się tym, co w światku fil-
mowym piszczy, słyszał zapewne, że powstaną kolej-
ne części Gwiezdnych Wojen, słynnego space-fantasy
George’a Lucasa. I nie mają to być pre-prequele (epi-
zody osadzone przed raczej niezbyt gorąco przyjętą
„nową trylogią”), ani nawet sidequele lub interquele.
Zresztą bardzo trudno byłoby „wcisnąć” kolejną try-
logię między części I-III i IV-VI tak, by nie tylko nie
zaburzyć porządku przyczynowo-skutkowego, ale
opowiedzieć jeszcze jakąś ciekawą historię. Nie, za-
miast tego zdecydowano się na dość kontrowersyjny
krok – nakręcenie epizodów VII – IX!
Nie byłoby w tym nic dziwnego. Wszakże żela-
zne prawidła Hollywoodu mówią - „dojną krowę doić
trzeba do cna, aż jej wymiona pękną albo publiczność
przedawkuje mleko” (czytaj: nie zostawi w kasach
tyle zielonej waluty, by był sens dalej doić wychudzo-
ne zwierzę). Od ostatnich Gwiezdnych Wojen (Epizod
III) minęło już osiem lat; po drodze otrzymaliśmy coś,
co można by nazwać Epizodem 2.5 (pełnometrażowe
Wojny Klonów z 2008 roku), serial, morze komiksów
i kilka gier, ale nawet najbardziej zachłanni górnicy
nie będą fedrować w pustej kopalni. Wszakże kon-
flikt, zwany Wojnami Klonów, trwał zaledwie trzy
Strach ma wielkie oczy, czyli czy należy bać się Epizodu VII?
Olaf Pajączkowski
151
proza
152
lata i trudno wcisnąć kolejne tryliony produktów tak,
by zachować jakąś spójność świata przedstawionego
(o którą autorzy z różnych mediów bardzo dbają, na co
należy patrzeć tylko z podziwem, zważywszy na obec-
ną wielkość tego uniwersum). Czas na jakiś nowy pro-
dukt, ale nie „wypełniacz”, który wepchnie się między
filmy – czas na coś poważnego, kolejny epizod!
Lecz pisząc „kolejny epizod” mam na myśli
kontynuację Epizodu VI, rzeczy, która swą premierę
miała już dokładnie trzydzieści lat temu! Reanima-
cja starych serii to praktyka rzadka w Hollywoodzie,
ale spotykana (Tron: Dziedzictwo pojawił się dwa-
dzieścia osiem lat po pierwowzorze, na Predators mu-
sieliśmy czekać dwadzieścia lat, a Obcy doczekał się
swego prequela po piętnastu latach od premiery Prze-
budzenia). Co jeszcze ciekawsze, Lucas ma zamiar
zaangażować aktorów, którzy wystąpili w kultowej
„starej trylogii” - Carrie Fisher, Marka Hamilla i Har-
risona Forda, czyli słynną księżniczkę Leię Organę,
Jedi Luke’a Skywalkera i szlachetnego przemytnika
Hana Solo. Na dodatek reżyserować ma nie kto inny,
a popularny ostatnio J. J. Abrams, znany z pracy nad
serialem Lost. Jest się więc z czego cieszyć, prawda?
Nie do końca.
Każda baza fanowska umarłaby ze szczęścia,
gdyby dowiedziała się, że jej ukochana seria wró-
ci na duże ekrany. Albo raczej prawie każda, bo fani
Gwiezdnych Wojen wcale się nie cieszą, a w najlep-
szym razie podchodzą do pomysłu z rezerwą. Dlacze-
go?
Przyznam się, że choć nie podzielam zdania,
iż kolejne części to nic dobrego (ale ja fanem byłem
przez chwilę, więc nie jestem aż tak emocjonalnie
związany z serią), to jednak potrafię zrozumieć oba-
wy. Co prawda niektórzy krytykują epizody in spe
tylko dlatego, że mają być „zrobione” przez Disneya
i nie chcą „cukierkowatości”, lecz powiedzmy sobie
szczerze – jeżeli chodzi o klimat, to Gwiezdne Woj-
ny nigdy nie były klonami Czasu Apokalipsy, Obcego
albo chociaż tworów Tarantino. To dobre, przygodo-
we kino sf-fantasy, bez jakichś większych aspiracji,
które z biegiem czasu coraz bardziej zaczęło zbliżać
się do rozrywki familijnej. Już Epizod VI zaserwował
nam milusie, tańczące miśki, a części I – III to na-
prawdę rzecz dla całej rodziny (szczególnie Mroczne
Widmo; jeśli chodzi o Zemstę Sithów, to można by
jeszcze się posprzeczać, ale i tak wydaje mi się, że
jest to część łatwiejsza w odbiorze od dość ciężkiego
Imperium kontratakuje). Disneyem nie ma się więc co
przejmować – nie sądzę, by bardzo zmienił on klimat
Gwiezdnej Sagi (co prawda drugiego Imperium... nie
uświadczymy, ale na to nie zanosiłoby się nawet wte-
dy, gdyby serią dalej zajmował się LucasFilm). Jed-
nakże niektóre obawy potrafię zrozumieć i warto się
zastanowić, czy rzeczywiście kolejne części to manna
z nieba...
Bo zgodzę się, że ludzie, którzy przez ostatnie
dwadzieścia lat kupowali gry, komiksy, książki, two-
rzące w miarę spójne uniwersum, mogą poczuć się
nieco oszukani. Gdy pojawią się nowe filmy, twory
wydane po Powrocie Jedi stracą swój kanoniczny sta-
tus, bowiem zapowiedziano, że nowe części nie będą
częścią Expanded Universe. Co to oznacza? Ano ni
mniej, ni więcej to, że pieczołowicie budowany przez
dwie dekady świat zostanie odesłany do lamusa.
Tym samym fani, którzy „żyli” w swoim ulubionym
uniwersum, teraz będą musieli pogodzić się z tym,
że kolejne filmy pojawią w nowej „linii czasu” i że
EU stanie się alternatywną rzeczywistością. Tym sa-
mym bardzo dobra książkowa Trylogia Thrawna Ti-
mothy’ego Zahna i seria komiksów Karmazynowe
Imperium staną się nieważne z punktu widzenia bo-
haterów gwiezdnowojennej sagi... I nad tym należy
ubolewać. Trylogia Thrawna to już legenda i chy-
ba najlepsza seria powieści osadzonych w uniwer-
sum George’a Lucasa, a Karmazynowe Imperium to
Olaf Pajączkowski
153
proza
154
mój osobisty faworyt, jeśli chodzi o tzw. „Star Wars
graphic novels”. Szkoda ich.
Ale czy tak naprawdę wiele tracimy na „skaso-
waniu” Expanded Universe?
Tak, oczywiście, jak już wspominałem – rozu-
miem fanów, zżytych z Galaktyką Lucasa, która pomi-
mo ton książek i komiksów nawet jakiś tam ład i skład
miała. Ale przyjrzyjmy się temu uniwersum bliżej. Ja
– choć ostatnią powieść z tej serii przeczytałem jakieś
dziesięć lat temu – odnoszę wrażenie, że Expanded
Universe zmieniło się w lekką parodię Gwiezdnych
Wojen. Imperator – jak wszyscy dobrze pamiętamy –
niczym czarny charakter z filmów, nomen omen, Di-
sneya, wpadł do szybu drugiej Gwiazdy Śmierci i tam
zakończył swój żywot... ale czy na pewno? Oczywiście,
że nie! Wzorem większości komiksowych szwarccha-
rakterów sklonował się i powrócił po dziesięciu latach
milczenia (dlaczego akurat dziesięciu, a nie wcze-
śniej, nie wiadomo, ale najpewniej dlatego, że nie
było miejsca na osi czasu, żeby go przywrócić do gry,
powiedzmy, po dwóch latach od zgonu). Na jednym
klonie nie poprzestał, tylko poszedł na całego, dzięki
czemu prawie wszyscy bohaterowie Gwiezdnych Wo-
jen mieli przyjemność wykończyć po jednym Palpata-
inie. Co więcej, wbrew temu, co pokazały nam filmy,
po uniwersum Star Wars kryły się całe hordy Jedi,
którzy przeżyli pogrom. I jak się okazuje, ci mistrzo-
wie Starego Zakonu, zamiast się jakoś zorganizować
i założyć ruch oporu, kryli się po bagnach i lasach,
czekając, aż pojawi się chłopiec z prowincji i rozwiąże
za nich problem Vadera i Imperatora. Jak się na to pa-
trzy, to człowiek przestaje się dziwić, że Zakon upadł.
Z drugiej jednak strony można się zastanawiać, dla-
czego Rebelia nie wygrała wojny wcześniej, skoro nie
dość, że wszyscy ważniejsi Imperialni przechodzą na
jej stronę i szeregi ruchu oporu zasilają szlachetni
przemytnicy, to jeszcze co drugi żołnierz Nowej Repu-
bliki jest czuły na Moc. I stary, dobry Han Solo prze-
staje być taką fajną postacią, bo nawet sprzątaczka
potrafi telekinetycznie przenosić wiadra z wodą, a co
drugi żołnierz odbija lasery szturmowców samą siłą
woli.
Żeby było śmieszniej, okazuje się, że sithową
zasadę „jeden mistrz – jeden uczeń” można włożyć
między bajki, bo Palpataine trenował całe hordy
Sithów i quasi-Sithów, których z jakichś powodów
nie chciał wykorzystać podczas wydarzeń ukaza-
nych w Starej Trylogii. Ale mało tego! W tajemni-
cy przed swym mistrzem, Darth Vader też trenował
całe komando Sithów! Wydawałoby się, że to wystar-
czy, by zmiażdżyć Rebelię, ale nie – nasze ulubione
szwarccharaktery dają swoim ludziom jakieś dziwne
zadania, każą im się chować przez dwadzieścia lat
po lasach i starych świątyniach, a potem wyciągają
ich jak asy z rękawa w najmniej odpowiednim mo-
mencie. Klęska gotowa.
Oczywiście na samych Sithach nie można pole-
gać, więc Imperator wymyśla coraz to nowsze, spek-
takularne superbronie, które równie spektakularnie
kończą swój „żywot”. I zgodnie z zasadą „jedna su-
perbroń na jeden weekend”, gdy diabelski wynalazek
zawiedzie raz, porzuca się pomysł i szuka się nowych
narzędzi mordu, nieważne, że poprzednie było sku-
teczne i zostało zniszczone fartem.
Jeszcze ciekawiej jest w powieściach i komik-
sach kontynuujących historię bohaterów Gwiezdnej
Sagi. To, że Imperium broniło się jeszcze przed dwa-
dzieścia lat po zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci,
Olaf Pajączkowski
155
Łukasz Berlik | Jastrząb
proza
156
można zrozumieć, gdy się patrzy na jego potęgę z fil-
mów. Gdy jednak spojrzymy na to jak zostało przed-
stawione w książkach – jako niewydolna struktura,
pełna nieudolnych i niekompetentnych generałów,
którzy nie potrafią wygrać nawet jednej bitwy, a całe
oddziały tracą na jednym jedynym Luke’u Skywalke-
rze, jeszcze nie mistrzu – to nie da się nie zdumieć
faktem, że ten konflikt trwał tyle czasu. Widocznie
Nowa Republika też była zbieraniną nieudaczników,
skoro tak słabego wroga nie potrafiła pokonać.
W międzyczasie autorzy zaserwowali nam też
kilka ataków stworów z innych galaktyk, odrodzenie
Imperium, upadek Imperium, kolejne odrodzenie...
Znowu pojawił się Wybraniec-Jedi (syn Lei i Hana),
który oczywiście zamiast spełnić pokładane w nim na-
dzieje, przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i rozpoczął
czystkę...
Gdy się bliżej przyjrzeć temu gwiezdowojenne-
mu uniwersum, to można dojść do wniosku, że autorzy
po prostu się zapętlili i kopiują pomysły z pierwszej,
oryginalnej trylogii, tworząc świat, w którym mamy
chroniczny cykl powstawania złego cesarstwa (na
którego czele staje zawsze zdrajca-Sith) i jego upad-
ku. A na dodatek większość przedstawionych w nim
– schematycznych zresztą – historii wcale taka dobra
nie jest. Czy więc „wyczyszczenie” Expanded Univer-
se to taka tragedia? Pamiętajmy, że przecież będzie
to „wyczyszczenie” jedynie oficjalne, Disney nie zro-
bi nalotu na domy fanów, by ogniem i mieczem nisz-
czyć wszystkie relikwie „starego porządku”, a każdy
odbiorca sam sobie wybierze, która wersja Star Wars
naprawdę mu odpowiada. Jeśli nowe epizody nie przy-
padną mu do gustu, będzie mógł udać, że po prostu
ich nie ma i dalej „żyć” w swoim ukochanym świe-
cie. Na dobrą sprawę niewiele więc tracimy, a dosta-
jemy alternatywę (być może mnie te „alternatywne”
Gwiezdne Wojny spodobają się bardziej, kto wie?).
Pamiętajmy także, że dostaniemy szansę zoba-
czenia dalszych losów Luke’a i spółki mniej więcej
tak, jak sobie to Lucas wyobrażał (co prawda będzie
teraz jedynie konsultantem, ale sądzę, że podrzuci
nowym scenarzystom kilka pomysłów ze swej orygi-
nalnej wizji) i to z nowoczesnymi efektami specjalny-
mi. Nie jestem co prawda pasjonatem filmów wypcha-
nych po brzegi FX i wolę filmy bez efektów, ale za to
z dobrą historią, lecz tutaj jestem po prostu ciekawy,
jak to będzie wyglądać. Bo nawet ja przyznać muszę,
że gdy się ogląda Gwiezdną Sagę w porządku chrono-
logicznym – od pierwszej do szóstej części – to trochę
dziwnie wygląda ten przeskok technologiczny. Mam
jednak nadzieję, że po drodze Disney nie powtórzy
błędu Epizodów I – III i nie zrobi z lucasowskiej Ga-
laktyki miejsca sterylnie czystego, gdzie nawet łowcy
nagród mają zbroje wypucowane na wysoki połysk
(porównajmy sobie pancerz Boby Fetta z uniformem
jego ojca, Jango).
Zostawiając już jednak sprawy „in-universe” -
należy się cieszyć z faktu, że oryginalnych bohaterów
Sagi mają grać aktorzy, których widzieliśmy razem
na srebrnym ekranie trzydzieści lat temu. Decyzja
Lucasa (i Disneya) zasługuje na pochwałę nie tylko
ze względów logicznych i logistycznych (nie trze-
ba będzie angażować aktora podobnego do Marka
Hamilla, który musiałby zagrać Luke’a Skywalkera
w średnim wieku), ale także z dwóch innych powo-
dów, całkowicie niezwiązanych z kwestiami technicz-
nymi czy nawet samym Epizodem VII. Po pierwsze,
aktorzy znowu zagrają w jakiejś poważnej produkcji.
Nie oszukujmy się – występ w Gwiezdnych Wojnach,
chociaż zapewnił im wieczne istnienie w annałach
światowej kinematografii, wepchnął ich do szuflady
„postaci ze Star Wars” i nieco złamał karierę aktor-
ską. Reżyserzy bali się obsadzać ich w poważnych
rolach, bo za bardzo kojarzyli się z Gwiezdną Sagą.
Najwięcej szczęścia miał Harrison Ford, któremu po
drodze trafiła się jeszcze gratka w postaci Indiany Jo-
Olaf Pajączkowski
157
artykuł
158
nesa. W tym momencie przestał być tylko Hanem Solo
i jego kariera aktorska potoczyła się normalnymi to-
rami. Takiego szczęścia nie mieli Carrie Fisher i Mark
Hamill, chociaż Hamill – pomimo braku większych
ról filmowych po Gwiezdnych Wojnach (najbardziej
interesujący jest chyba jego występ w carpenterow-
skiej Wiosce przeklętych z 1995 roku), znalazł swoją
niszę w dubbingu. Wszyscy, którzy choć trochę inte-
resują się animacją, zapewne pamiętają jego genial-
ną interpretację postaci Jokera w kultowej kreskówce
Batman: The Animated Series (1992 - 1995), a warto
również wspomnieć o bardzo dobrym występie w kul-
towej grze komputerowej Gabriel Knight: Sins of the
Fathers z 1993 roku. Carrie Fisher natomiast pojawiła
się w Blues Brothers (1980), ale, niestety, był to je-
dynie epizod, a w jej dalszej filmografii brak ciekaw-
szych pozycji (bo zagranie terapeutki z serii Austin
Powers nie było na pewno szczytem jej marzeń). Nowe
Gwiezdne Wojny mogą być więc dla nich szansą, by
ponownie pojawić się w jakiejś dużej roli i wrócić do
świadomości przeciętnego oglądacza ruchomych ob-
razów[1]. Fisher co prawda niedawno opublikowała
dość gorzki, otwarty list do księżniczki Lei[2], w któ-
rym pożegnała się ze swą postacią, co stawia jej wy-
stęp w obrazie pod dużym znakiem zapytania. Jest to
bardzo odważny krok z jej strony, mam jednak nadzie-
ję, że przemyśli tę decyzję i zdecyduje się powrócić.
Po drugie, co moim zdaniem ważniejsze, do-
brze, że Disney stawia na aktorów już starszych,
już nie tak popularnych, jak niegdyś, zamiast obsa-
dzić w rolach Luke’a i spółki jakieś młode bożyszcza
nastolatek i ucharakteryzować je na nieco poważniej-
szych, ale ciągle przystojnych, bohaterów. Hollywo-
od nie lubi starości, nie lubi upływu czasu – obecnie
panuje moda na przedłużanie młodości. Jeżeli gwiaz-
da chce zachować swój status, musi mieć całą masę
ludzi, zajmujących się tym, by ciągle wyglądała na
trzydziestolatka. Gdzie się podziały czasy Aleca Guin-
Olaf Pajączkowski
159
nessa, który zagrał Obi-Wana-mentora, Obi-Wana
STARSZEGO człowieka! Gdyby Epizod IV nakręcono
w tym roku, mistrz Luke’a wyglądałby pewnie pra-
wie tak samo, jak jego młody wychowanek[3], a może
byłby grany przez utrzymywanego w stanie wiecznej
młodości Johny’ego Deppa. Taka „stara gwardia” jak
Christopher Lee czy Sean Connery to relikty daw-
nych czasów, dostające angaże w filmach dzięki swej
popularności i z szacunku, którym się ich darzy. I,
oczywiście, dzięki talentowi, ale sądzę, że gdyby mie-
li debiutować teraz, to producenci z Hollywoodu na-
wet nie zwracaliby uwagi na ich zdolności aktorskie,
tylko grzecznie pokazali drzwi, mówiąc: „Za późno!”.
A gruby, brzydki i stary to może najwyżej zagrać ja-
kąś postać epizodyczną, ewentualnie przygłupiego
„sidekicka”, którego jedyną funkcją jest dostarczanie
słabych żartów publice, a nie głównego bohatera!
W tej sytuacji powrót dawno niewidzianego
Marka Hamilla[4], nie „zakonserwowanego” tak do-
brze, jak inne współczesne gwiazdy (pewnie właśnie
dlatego, że zajmował się głównie dubbingiem i mało
kto zwracał uwagę na jego wygląd), może być pewne-
go rodzaju novum, a nawet szokiem w hollywoodzkim
świecie. Wreszcie aktor wyglądający na swoje lata!
Wreszcie człowiek, nad którym nie czuwały tabuny
stylistów i trenerów! Oto Luke Skywalker, jakim może
być każdy z nas – ktoś nam bliski, a nie te bożyszcza
z tabloidów, ideały, którymi – nie mając grubego jak
Jabba portfela – nigdy się nie staniemy! I to, moim
zdaniem, należy pochwalić i pokazać producentom,
że wszyscy wiemy, iż istnieje coś takiego, jak starość,
nie trzeba nas utrzymywać w nieświadomości, niczym
Siddharthę Gautamę! Czy to nie ciekawa perspekty-
wa (obawiam się jednak, że zanim padnie pierwszy
klaps, Disney wyśle biednego Hamilla na siłownię,
nałoży mu na twarz tonę makijażu i komputerowo po-
prawi jego aparycję...)?
Tak więc – czy jest się z czego cieszyć i na co
artykuł
160
czekać, czy może lepiej udać, że tej nowej części wca-
le nie będzie? To każdy z fanów rozważyć musi sam,
lecz jeśli chodzi o mnie – warto poczekać, obejrzeć
i dopiero wtedy wydać sąd. Wtedy też każdy z nas bę-
dzie mógł zdecydować, czy w jego prywatnym uniwer-
sum Gwiezdnych Wojen nowy epizod ma rację bytu,
czy może jednak woli starą, niebywale rozbudowaną,
wersję, z tonami książek i komiksów. Póki co nie ma
sensu gorączkować się i przejmować – decyzja już za-
padła, miejmy nadzieję, że otrzymamy kawał dobre-
go kina. A nawet jeśli nie otrzymamy... cóż, kolejnych
epizodów nie musimy oglądać, prawda?
(artykuł opracowany z pomocą Wookiepedii)
Przypisy:
[1] Szkoda tylko, że filmowy Obi-Wan, sir Alec Guinness nie doczekał tego momentu, bowiem to on był największą ofia-rą Gwiezdnych Wojen. Zanim wystąpił w Nowej Nadziei, był już uznanym aktorem, z wieloma dobrymi rolami na koncie (np. Szajka z Lawendowego Wzgórza z 1951 roku, The Prisoner z 1955, Most na rzece Kwai z 1957 czy La-wrence z Arabii z 1962), po Epizodzie VI nie otrzymał już żadnej ciekawej propozycji.
[2] http://bullettmedia.com/article/character-study-carrie-fisher-makes-peace-with-princess-leia/
[3] Spójrzmy zresztą na Epizod I, gdzie postać grana przez Liama Neesona, Qui-Gon Jinn, była już sześćdziesięciolet-nim mistrzem, i porównajmy ją sobie z pięćdziesięcioletnim Obi-Wanem z Epizodu IV. Wnioski pozostawiam Czytelni-kom.
[4] „Powrót” Harrisona Forda się nie liczy, bo – jak już wspo-minałem – ten aktor nigdy nie opuścił ekranów naszych kin i – poza siwymi włosami i kilkoma zmarszczkami – tak na-prawdę nie pozwolono mu się zestarzeć.
Olaf Pajączkowski
Koper
felieton
Grzegorz Koprowski (ur. 1988) – mieszkaniec Opola,
miłośnik dobrej muzyki, dobrego filmu i mocnej kawy,
przy której lubi sobie zapalić papieroska.
GrzegorzKoprowski
162
Witam. W dzisiejszym numerze będzie trochę o: sza-
chach, herbacie, papierosach oraz dobrej czarnej ka-
wie, czyli o herbaciarni oraz kawiarni.
Zacznę od herbaciarni, ze względu na to, iż czę-
ściej tam chadzam. Pierwszy raz w „Jasminum” by-
łem jakieś kilka lat temu. Zamówiłem wtedy herbatę
z księżycem w nazwie, Blue Moon, albo Black Moon;
na pewno była to biała herbata. Pamiętam, że pę-
katy dzbanuszek, który przyniosła urocza kelnerka,
na długo mi wystarczył. Od mojej pierwszej wizyty
w tym lokalu minęło wiele dni, dużo włosów wypadło
przez ten czas z głowy, no i zdążyłem wydać tam spo-
ro pieniędzy, czego jednak nie żałuję.
Jeżeli chodzi o „Jasminum”, to lubię ten lokal
z wielu powodów; po pierwsze: można tam sobie za-
palić. Lubię sobie zaćmić papieroska do kawy, a tam
istnieje możliwość wyjścia na taras, gdzie w pro-
mieniach słońca można się delektować pysznym na-
pojem oraz cigarettą, a gdy jest zimno na dworze,
mam do dyspozycji palarnię (choć jak zauważyłem
miejsca tam są dość często okupowane). Po drugie –
gry. Ach, pierwsze co robię, wszedłszy do środka, to
przeglądam półeczki uginające się od szachów, kart,
gier planszowych, logicznych. Kolejną przyczyną jest
Nostalgiczny Koper i jego ulubione miejsca w Opolu
Grzegorz Koprowski
163
nostalgiczny Koper opowiada o Opolu
164
menu; przede wszystkim bogaty wybór różnych ro-
dzajów herbat, od zwykłej czarnej po usypiające mie-
szanki ziołowe. A jak nie herbata, to może kawa albo
pyszne piwo? – bardzo smakuje mi Raciborskie Ciem-
ne, mocne i dobre, trochę słabsze Raciborskie Zielo-
ne, słodkawe. Jeżeli chodzi o napoje, wybór jest spory,
ale brakuje mi trochę czegoś bardziej konkretnego do
zjedzenia; prawda, są tosty, lody, ale na pewno się tym
nie najesz.
Książki – jest ich tam dużo, w tym kilka naprawdę
ciekawych; moja koleżanka zaczęła czytać pewną po-
zycję, niestety nie dokończyła lektury; zostawiła jed-
nak zakładkę z napisem „Proszę nie zmieniać pozy-
cji zakładki”. Gdy kilka miesięcy temu wróciłem tam
z nią, zakładka nadal była na swoim miejscu. Poza
książkami dużo gazet, które lubię sobie poczytać przy
kawie i papierosku.
Na koniec chciałbym wspomnieć o atmosferze:
bardzo leniwa, ciepła i miła. Lubię się tam zatrzymać
na parę godzin, robiąc cokolwiek: czytać, gadać, grać
w szachy czy palić.
Drugi lokal, o którym chciałbym wspomnieć,
to „Pożegnanie z Afryką”. Kawiarnia ta znajduje się
dość blisko centrum, lokalizacja jest więc bardzo
dobra. Ja jednak szukam tego miejsca po zapachu,
mój zmysł węchu bez problemu odnajduje aromat
pysznej kawy, nawet na dużą odległość. Nie jestem
może prawdziwym kawoszem, nie potrafiłbym rozpo-
znać po smaku czy zapachu gatunku kawy, czy też jej
Fot. Grzegorz Koprowski
Grzegorz Koprowski
165
pochodzenia; cenię sobie jednak bardzo ten napój. A tam podają moją ulubioną. Kiedyś, gdy spojrzałem na re-
klamę najdroższej kawy na świecie; obiecałem sobie, iż kiedyś tam wejdę i pewnym mocnym głosem zamówię
ten trunek i wypije duszkiem. Co jeszcze warto dodać: naprawdę pyszna gorąca czekolada. Można popatrzeć
jak gotuje się w wielkim kociołku, och, gdybym mógł się przyssać do niego, to z pewnością wypiłbym wszyst-
ko, o ile wcześniej bym nie pękł. Jest też sporo herbat w dość przystępnej cenie, podawane w naprawdę ład-
nym imbryczku; a napój wlewa się do gustownej filiżanki. Jeżeli chodzi o wystrój, to jest naprawdę cudownie.
Stare maszyny do mielenia i parzenia kawy. Części maszyn do szycia, dużo naprawdę ciekawych „pierdółek”,
no i wszechobecny kawowy zapach. Polecam! Grzegorz Koprowski
felieton
166
Nie chce mi się pisać, czemu nie lubię opol-
skich klubów, zamiast tego napiszę, jak
według mnie powinna wyglądać dobra
dyskoteka, i wtedy stanie się dla Was zrozumiałe, cze-
mu nie chodzę w Opolu na disco.
Godzina dwudziesta, klubowicze powoli scho-
dzą się do środka, panuje jeszcze lekka atmosfera,
klienci siedzą przy stolikach, palą, piją, swobodnie
rozmawiają, w tle lecą ciche, spokojne utwory – umila-
ją one konwersację. Myslovitz – My, Warpaint – Baby,
Norah Jones – Come Away With Me, The Beatles –
Yesterday, Leonard Cohen – I’m Your Man, Rolling
Stones – Angie, Kult – Do Ani.
Powoli zbliża się godzina dwudziesta pierwsza.
Niektórzy zaczynają nucić utwory, które dobiegają z
głośników. Wystukują rytm palcami i nogami. Coraz
mniej rozmów. Czujna Dj-ka zauważyła to bez proble-
mu. Wcisnęła magiczny guzik – w kilka sekund sala
uległa przemianie, z sufitu wysunęła się dyskotekowa
kula, zjechał duży ekran, pojawił się dym. Ludzie obe-
znani z tym miejscem od razu ruszyli na scenę. Usta-
wili się w ładne równe rządki….trzy…dwa….jeden…
Dlaczego nie lubię opolskich klubów
start… Wake up In the morning with a head like what
ye done? Kilka osób próbuje naśladować ruchy wo-
kalisty Nożyczek, ale większość tańczy jak umie, do
rytmy, lub w ogóle lekceważąc to muzyczne pojęcie,
ważne, że dobrze się bawią. Utwór się kończy, chwila
na złapanie oddechu, i lecimy dalej, tym razem po-
wrót do korzeni w stylu Gorączki Sobotniej Nocy i
wyżelowanego Travloty, bo oto wszyscy na parkiecie
są jeszcze żywi i pełni werwy. Ktoś próbuje wydawać
z siebie wysokie C, co kończy się chrypką. Tworzą się
spontaniczne duety, kwartety – ktoś próbuje grać na
niewidzialnej gitarze czy syntezatorze. Lubię Travol-
tę, no oczywiście że tak, a lubicie Grease, no, jak nie
jak tak, a chyba jest mało osób które nie lubi potań-
cować przy You’re the one that I want, czy Summer
Night. Macie, i to pod rząd, tylko nie połamcie nóg.
Cosplay pełną parą, w jednej chwili wszyscy zamie-
niają się w bohaterów z musicalu, choć najwięcej jest
blondynek i użelowanych typów w skórach. Powstają
chórki i całe zespoły taneczno-wokalne.
Widać już zmęczenie, kilka szybkich utworów
pod rząd może wykończyć największych twardzieli. A
trzeba uzupełnić Płyny, Substancje Zdrowotne z Pa-
pierosów. Dj-ka puszcza Chan Chan, na scenie zosta-
je tylko kilka par. Część osób kieruje się do palarni,
większość jednak do baru, gdzie dla dziesięciu naj-
lepszych tancerzy czeka niespodzianka – szklaneczka
polskiego dobrego spirytusiku z herbacianą nutą. Ku-
bańczycy skończyli, teraz Pink Floyd – Summer 68. I
jeszcze Moby – który twierdzi, jakoby wszyscy pocho-
dzili z gwiazd.
Koniec laby, przed nami polsko-żydowskie ryt-
my, a więc Aj waj ! Łąka na niebie się kończy Ja tań-
czę, tańczę na słońcu... Bardzo łatwo z masy ludz-
kiej jest wyłowić tych dziesięciu wybrańców, którzy
posilili się w czasie krótkiej pauzy dawką polskiego,
dobrego spirytusu. Tańcują jakby mieli nie dwie, a
przynajmniej dziesięć nóg, a rąk tyle, co przypada
Grzegorz Koprowski
167
artykuł
168
normalnie trójce ludzi. Ich głosy roznoszą się niczym
tupanie słonia w Sali koncertowej. Inni nie są gorsi,
też walczą o nagrodę, która rozdaje uważnie przyglą-
dająca się im Dj-ka.
Ciągle rockowe klimaty, tym razem panowie z
Franz Ferdinand zapewnią nam zabawę. Szybkie riffy
gitarowe, zabawny tekst, aż trudno się nie bujać i nie
śpiewać wraz z wokalistą. Zostajemy jeszcze przez
chwilę w Wielkiej Brytanii, tym razem Thome Yorke
w bardzo emocjonalny sposób opowiada nam histo-
rię nadchodzącej epoki lodowcowej. Ice Age Coming!.
Lubicie Brytule i ich akcent? Panowie z The Clash
może nie mają tak słodkiego akcentu, który w magicz-
ny sposób sprawia, że niektórym Paniom mokną spód-
niczki, ale nie o to chodzi, tylko o dobrą zabawę, a
więc Rock The Casbah! Macie ich dość ? Tzn. panów
z Albionu ? Słyszę, że chcecie więcej, no cóż, czas na
kilka chwil z Żukami z Liverpoolu, raz, dwa i trzy; zna-
cie to z serialu – „Ob. La di ob la da, life goes on”, tak
on go kocha, i powinien być z tego dumny – oh yeah.
Na koniec tego wyspiarskiego spotkania muzycznego,
co by Wam dać drodzy imprezowicze? A niech będzie
Królowa i Can’t Stop Me Now!
Kolejna przerwa, kolejne dziesięć kolejek spiry-
tusu; jak poprzednio ludzie zamawiają piwo, tańczą w
parach przy wolniejszych kawałkach; palą papierosy.
I następna seria szybszych kawałków. Tak do 4 nad
ranem.
Wychodzę na zewnątrz, głos mam ochrypły, le-
dwo co potrafię wypowiedzieć kilka słów, nogi jak z
waty. Jednak jestem kontent. Powietrze o poranku jest
specyficzne, uwielbiam je, ma swój klimat, nastrój;
jest niepowtarzalne. Palę jeszcze ostatniego papiero-
sa, przyglądam się z uwagą jak niebieski dym przela-
tuje między palcami, delektuję się papierosem, zacią-
gam się głęboko. Gaszę peta i idę do domu.
Grzegorz Koprowski
polecamy
169
Znak zapytania to komputerowa gra adventure (point n click) w starym stylu. ? opowiada psychologiczno-psychodeliczną historię z elementami grozy i surrealizmu, poruszającą problemy zbrodni, kary, autorytaryzmu, odpowiedzialności i odkupienia.
http://www.facebook.com/#!/pages/Question-Mark/513112265394618http://www.speedshare.org/download.php?id=EACC45F61
ZNAK ZAPYTANIA
okiem wstecz
170
Witam serdecznie w pierwszym odcinku
„Okiem wstecz”, działu opisującego
te wytwory kultury (książki, muzykę,
filmy, gry), które oparły się wpływowi czasu i o których
zapomnieć nie wypada... lub wprost przeciwnie –
rzeczy, do których nieświadomy niebezpieczeństwa
malkontent może próbować sięgnąć, nie zdając sobie
sprawy z tego, że obcuje z gniotem, a my lojalnie
ostrzeżemy go, by jednak tego nie robił.
Zaczniemy od jednego z mych ulubionych
albumów rockowych – Contraband zespołu Velvet
Revolver.
Podstawowe informacje:
Zespół: Velvet Revolver
Album: Contraband
Rok: 2004
Gatunek: hard rock
Lista utworów (w nawiasie kompozytorzy
i autorzy tekstów):
1. Sucker Train Blues (Scott Weiland, Slash, Duff
McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
2. Do It for the Kids (Scott Weiland, Slash, Duff
Velvet Revolver – „Contraband”
McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
3. Big Machine (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
4. Illegal I Song (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
5. Spectacle (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
6. Fall to Pieces (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
7. Headspace (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
8. Superhuman (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
9. Set Me Free (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
10. You Got No Right (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
11. Slither (Scott Weiland, Slash, Duff McKagan,
Matt Sorum, Dave Kushner)
12. Dirty Little Thing (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner, Keith
Nelson)
13. Loving the Alien (Scott Weiland, Slash,
Duff McKagan, Matt Sorum, Dave Kushner)
Produkcja: Josh Abraham
Wystąpili:
Velvet Revolver w składzie: Scott Weiland
(wokal), Slash (gitara, chórki), Duff McKagan (bas,
chórki), Dave Kushner (gitara), Matt Sorum (perkusja,
chórki)
Gościnnie: Douglas Green (klawisze w Fall to
Pieces, You Got No Right, Loving the Alien)
RCA Records
Na początek mały wstęp dla tych, którzy nie
Olaf Pajączkowski
171
okiem wstecz
172
wiedzą, czym Velvet Revolver jest (a raczej był).
Mianowicie to supergrupa, złożona z byłych muzyków
Guns n Roses (Slasha, Duffa McKagana i Matta
Soruma), wspomaganych przez gitarzystę Dave’a
Kushnera i wokalistę Stone Temple Pilots, Scotta
Weilanda. Pierwszej płyty Velvetów mieliśmy okazję
posłuchać w 2004 roku (omawiany Contraband),
drugiej – w 2007 (Libertad), później niestety –
z powodu niesnasek i względów okołomuzycznych
– zespół się rozpadł. W gruncie rzeczy można by to
podsumować tak, że znane gwiazdy rockowe zrobiły
sobie side-project, ot tak, dla rozluźnienia, nagrały
dwie płyty i znowu poszły własnymi drogami. Można
by tak napisać i zapomnieć o Revolverze. Można by...
gdyby nie to, że ich debiut jest naprawdę dobry.
Przyznaję, że nie jest to rockowe arcydzieło,
a klasykiem nie stanie się na pewno. Nie jest to
także szczyt możliwości muzyków, biorących udział
w projekcie; nie jest to opus magnum żadnego z nich
(no, może ewentualnie Kushnera). Gunnerzy wszakże
mają lepsze płyty na koncie. Jednakże żaden z artystów
nie musi się tego krążka wstydzić – więcej, jest to
Fot. Łukasz Berlik
Olaf Pajączkowski
173
bardzo dobry dodatek do ich dyskografii. Bo jest coś
takiego w Contraband, że chce się do niego wracać
i niełatwo o nim zapomnieć. To krążek, któremu nic
nie można zarzucić (a jeśli tak, to niewiele). Żeby nie
owijać w bawłnę – mam do niego spory sentyment.
Wszyscy, którzy odpalając Contraband,
spodziewają się czegoś w stylu Guns n Roses (tylko
na miarę XXI wieku), mogą się nieco rozczarować.
Choć jest to hard rock, to jednak całość ciąży
w kierunku heavy metalu; wyraźnie słyszalne na
płytach Spluw i Róż inspiracje bluesowe tutaj nie
istnieją (zapewne dlatego, że zabrakło Izzy’ego
Stradlina, który przecież w bluesie i southern rocku
gustował) – całość jest bardziej grunge’owa, jeszcze
bardziej agresywna i cięższa. To brutalny rock
nowych czasów – wystarczy przesłuchać wbijający
w fotel, miażdżący Illegal I Song, by zdać sobie
sprawę z tego, jak ostro panowie tutaj łoją – nie biorą
jeńców, bezkompromisowo stawiają potężne ściany
dźwięku. Spectacle i Sucker Train Blues, ze świetnymi
riffami gitarzystów i naprzemiennymi wrzaskami
i melodyjnym śpiewaniem Weilanda zapadają
w pamięć. Jest ostro i agresywnie, nie znaczy to jednak,
że brakuje melodii – wystarczy chociażby posłuchać
Headspace albo refrenu z Do It for the Kids. Wszystko
na głowę bije singlowy Set Me Free, ze świetnym
riffem. Pojawiają się nawet elementy psychodeliczne
– nie do końca „zdrowy” Superhuman (z mocno
„zdziwaczałym” riffem ze Sweet Child O’ Mine)
dość mroczny Slither czy zaśpiewy Weilanda we
wspomnianym Headspace. Nie znaczy to jednak,
że przez cały czas trwania albumu biedny słuchacz
narażony jest na bezpardonowe łojenie, o nie! Dla
uspokojenia przyspieszonego tętna wystarczy puścić
sobie świetne Fall to Pieces, sympatyczne You Got No
Right, czy zaskakująco liryczne i... urocze Loving The
Alien.
W gruncie rzeczy cały czas trwania słychać,
okiem wstecz
174
że panowie – choć rockerzy z dużym stażem – nie
stracili niczego ze swej młodzieńczej zadziorności
i granie dalej przynosi im frajdę. Slash, jak to Slash
– jego „gruby” Les Paul dominuje, świetne solówki
zapadają w pamięć, choć Dave Kushner jako gitarzysta
rytmiczny sprawdza się doskonale (a uważny słuchacz
doceni na pewno małe smaczki, które Kushner
przemyca do swych partii). Potężny bas Duffa napędza
takie rockery jak Sucker Train Blues, Big Machine czy
Dirty Little Thing. Bębny Soruma podobają mi się tutaj
bardziej niż jego ścieżki w Guns n Roses (szczególnie
partia z Illegal I Song). A wokal Weilanda wypada po
prostu znakomicie – Scott dysponuje całkiem potężną
skalą głosu, potrafi śpiewać bardzo nisko i bardzo
wysoko, czasami na przestrzeni jednej piosenki (Set
Me Free).
Czytając te wszystkie moje zachwyty, można
się zastanowić, czy przypadkiem sympatia do
tego krążka nie zaćmiła mi osądu i czy nie chwalę,
nie widząc wad? Otóż wady są, ale całkiem malutkie.
Miejscami wokale Weillanda wydają się nie do końca
współgrać z resztą grupy. Można mieć też zastrzeżenia
do niektórych jego tekstów (Sucker Train Blues jest
po prostu chory). Można powiedzieć, że Set Me Free –
choć to najlepszy utwór na płycie – jakoś nie pasuje do
innych. Można wreszcie powiedzieć, że Contraband
to nic nowego pod słońcem, ot, stary, dobry hard
rock (choć może trochę mroczniejszy niż zazwyczaj).
Można... ale czy jest sens? Zgadzam się, Contraband
to nie klasyk, ale kawał porządnego rocka na pewno.
A niestety, w ciągu ostatniej dekady mieliśmy może
kilkanaście albumów, które można by określić tym
mianem. Czy to źle, że panowie wrócili do korzeni,
nie zamykając się jednak we własnym muzeum,
tylko przystosowali swe granie do nowych czasów?
Oczywiście, że nie.
Należy się więc cieszyć z tego, że taka
kontrabanda się nam trafiła i żałować, że tak rzadko
mamy okazję podobny ładunek przechwycić (drugi krążek Velvetów to jednak nie to samo, już trochę inna
stylistyka). Szkoda, że Revolver raczej nic już nowego nie zagra.
Tak więc – jeśli jesteś fanem starego, dobrego rocka i szukasz swojego nowego najlepszego przyjaciela
na długie, zimowe wieczory – nie szukaj dalej. Właśnie go znalazłeś.
Ocena: 4.5/5
Olaf Pajączkowski
175
Olaf Pajączkowski
biogramy
176
Łukasz Berlik – Znakomicie wykształcony i nikomu nie-
potrzebny kulturoznawca. Perfekcjonista we własnym
mniemaniu, językowy policjant. W wolnych chwilach
podglądacz dzikich zwierząt, zwłaszcza tych skrzydla-
tych, dla których widoku chętnie przemierza kilometry,
podziwiając przy okazji od czasu do czasu zabytki ro-
dzimej architektury. Przyjemność sprawiają mu także
zabawy ze sztangą oraz siermiężna walka ze struna-
mi gitary – wypracował nawet swój unikalny, mecha-
niczny styl gry. Równie chętnie grywał w piłkę nożną,
kiedy miał jeszcze kolegów. Miłośnik hałaśliwej muzyki
i bzdurnych filmów. Dumny nonkonformista.
Peter Bilý – Urodził się po skomplikowanym porodzie
przed 35 laty w Koszycach. Chociaż jego ojczysty język,
słowacki, do dziś pozostał językiem jego pisarstwa, kil-
ka miesięcy po osiągnięciu pełnoletności opuścił Sło-
wację i mieszkał najpierw we Włoszech, a potem przez
ponad dziesięć lat w Hiszpanii. Obecnie zakotwiczył na
Malcie. Debiutował w roku 2001 zbiorem poezji „Spo-
malene pritmie” („Spowolniony półmrok”), która zdo-
była nie tylko przychylność krytyki, ale też dwie nagro-
dy. Trzy lata później wprawił krytykę w zakłopotanie
swoją debiutancką powieścią „Démon svätosti” („De-
Biogramy
mon świętości”). Książka, przy pisaniu której inspiro-
wał się głównie hiszpańską kinematografią, zyskała
duży rozgłos wśród czytelników. Powieść o folgują-
cych sobie klasztornych nowicjuszach i późniejszych
losach młodego uciekiniera z klasztoru był wpraw-
dzie oceniany jako frywolny i prowokujący, ale jemu
ostatecznie rozwiązał ręce przy pisaniu i stał się jego
przepustką do całkowitej autorskiej swobody. Dotąd
wydał cztery powieści i takąż ilość zbiorów poetyc-
kich. Oprócz literatury lubi dobre wino, inteligentne
kobiety, a czasami i samego siebie.
Barbara Kaleta – Po uzyskaniu tytułu magistra i zdoby-
ciu wykształcenia nauczyciela języka polskiego podję-
ła się heroicznej pracy w kiosku ruchu i karkołomnej
walce o kolejny tytuł – doktora językoznawstwa. In-
teresuje się przede wszystkim językiem polskim za-
nurzonym po samiutkie uszy w kulturze, co skutkuje
tym, że pisze o bardzo różnych rzeczach. Kultura, lite-
ratura, film, biologia – ekologia, anatomia, zagadnie-
nia przyrodnicze, język, muzyka – sama nie wie, czym
interesuję się najbardziej i postanowiła nie dociekać…
Jarosław Kiszka (ur. 1987) – Rasa: człowiek; level: 25;
klasa: bard czarcich dźwięków; charakter: chaotyczny
dobry; specjalne umiejętności: łowca chwil i uniesień;
największe zwycięstwo: zabijanie nudy i obłudy.
Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej na
UO, fotoreporter freelancer, prowadzący audycje Go-
dzina Śmierci i Bez Słów w Radiu Emiter, wyróżniony
na Medionaliach 2012 za reportaż Dziki Zachód. Fana-
tyk dobrej muzyki i koneser wybornych trunków.
Grzegorz Koprowski (ur. 1988) – mieszkaniec Opola,
miłośnik dobrej muzyki, dobrego filmu i mocnej kawy,
przy której lubi sobie zapalić papieroska.
biogramy
177
biogramy
178
Peter Krištúfek – Urodzony w 1973 w Bratysławie. Pi-
sarz i reżyser. Autor trzech zbiorów opowiadań – „Ne-
presné miesto” (2002, nagroda Ivana Kraska), „Voľným
okom„ (2004) oraz „Mimo času” (2009) – noweli „Hvie-
zda vystrihnutého záberu” (2005), zbioru scenariuszy
„Rota pomalého nasadenia” (2006, z Dadem Nagy-
em), tomiku poezji „75W” (2011) i trzech powieści.
Pierwsza z nich – „Šepkár” (2008) – była nominowana
do nagród w konkursach Prix du livre Européen oraz
Anasoft Litera 2008. Fragment powieści został opu-
blikowany w amerykańskiej antologii Best of Europe-
an fiction 2010. W przygotowaniu rosyjskie wydanie
„Šepkára”. Kolejna powieść – „Blíženci a protinožci”
(2010) – dostała się do finałowej dziesiątki konkursu
Anasoft Litera 2010, jest tłumaczona na bułgarski. Naj-
nowsza powieść Krištúfka „Dom hluchého”, o burzliwej
historii Słowacji w XX w., opowiedziana na tle relacji
między ojcem a synem, ukazała się w grudniu 2012.
Peter Krištúfek jest trzykrotnym finalistą konkursu lite-
rackiego Poviedka (’opowiadanie’).
Opowiadania i krótkie teksty publikuje w dziennikach
i czasopismach na Słowacji i w Czechach oraz w wielu
zborníkoch.
Nakręcił ponad dwadzieścia autorskich filmów do-
kumentalnych, pełnometrażowy telewizyjny film
„Dlhá krátka noc”, długometrażowy dokument o le-
gendzie słowackiej muzyki Dežu Ursinym „Momentky”
oraz dramat psychologiczny „Viditeľný svet” z czeskim
aktorem Ivanem Trojanem w roli głównej. Za swoją
twórczość filmową był wielokrotnie nagradzany.
Bartosz Łącki (ur. 1988) – życie swe pędzi w Opolu.
Karol Maluszczak – mieszka w Opolu. Studiuje filologię
polską. Interesuje się literaturą amerykańską lat 50.
i 60. XX wieku – zwłaszcza twórczością beatników. Poza
tym ciekawi go poezja (m. in. P. Celan, G. Trakl., J. D.
Morrison, Ch. Bukowski, T. Miciński. J. Przyboś, T. Ró-
żewicz, L. Staff). Pola poetyckie, które go najbardziej
interesują to: samotność, melancholia, mrok, misty-
cyzm, smutek, noc. Od kilku lat uprawia biegi długo-
dystansowe, często odwiedza podopolskie wsie: Wi-
nów, Górki; poza tym lubi jeździć na rowerze i słuchać
muzyki (Tom Waits, The Doors, The Cure, Pink Floyd,
Jarecki, Bisz, oldschoolowy rap). Uwielbia także nocą
jeździć samochodem.
Olaf Pajączkowski (ur. 1988) – interesuje się muzy-
ką, filozofią, literaturą, filmem, fotografią, przede
wszystkim jednak jest twórcą rzeczy wszelakich, od
utworów prozatorskich do etiud filmowych. Współpra-
cował/współpracuje z portalami „Coolturka” i „Adven-
ture Zone”, prowadził dwa blogi kulturalne, wygrał ze
trzy konkursy recenzenckie, udzielał się w kultowym –
w pewnych kręgach – zespole rockowym Post Mortem;
kilka jego wierszy ukazało się w „Migotaniach Przeja-
śnieniach”, proza jeszcze czeka na swój debiut. Ostat-
nio stworzył „Znak zapytania”, komputerową przygo-
dówkę w starym stylu.
Dariusz Śmigielski – Some say... Dziecko Motoryzacji
(mama) i Ołówka (tata), na dodatek leniwy (jak każdy
student). Others... Człowiek mały wzrostem, ale wiel-
ki duchem. On sam uważa, że twardo stąpa po ziemi
i patrzy krytycznym okiem na świat... Choć w głębi
tego małego, pikającego zlepka mięśni poprzecznie
prążkowanych pod żebrami jest chyba wielkim ma-
rzycielem...
Co jeszcze? Wielki fan kina i oryginalnych brzmień
(uwielbia muzykę filmową i etniczną, ale nie stroni
od wszelkich niezależnych twórców jak i klasyków).
Poza rysunkiem kręci go też szeroko pojęta grafika,
zarówno komputerowa jak i warsztatowa. Poza tym
wszystkim od jakiegoś czasu bardzo kręci go mode-
larstwo. Głównie zbiera – oczywiście modele samo-
chodów, a jakże! – ale czasami też sam coś stworzy.
biogramy
179
biogramy
180
Lidia Urbańczyk (ur. 1988) – Gdy podejdziesz w środku
nocy do lustra i wypowiesz doń trzy razy: Lidia, Lidia,
Lidia, to przyjdzie Lidia i przeczyta ci straszną baj-
kę do snu… Lidia za życia była znawczynią literatury
dla dzieci i młodzieży oraz wielką miłośniczką grozy.
Połączyła obie pasje, by zająć się antropologią horro-
rów dla maluczkich.
Doktorantka I roku na Wydziale Filologicznym UO. In-
teresuje się literaturą fantastyczną – ulubieni autorzy
Clive Barker i Neil Gaiman. Pasjonatka warsztatów
twórczego pisania.
Szymon Wiatr – urodzony w 1986 roku w Radomsku.
Skończył filologię polską w Opolu, na zakończenie pi-
sząc pracę magisterską o nazwiskach radomszczan
do roku 1939. W 2010 roku, dzięki pomocy profesora
Milosava Čarkicia, serbskie „Književne novine” wydru-
kowały kilka jego wierszy, co można uznać za debiut
poetycki. Tłumaczy literaturę słowacką, w między-
czasie szukając na nią zbytu. Od maja 2012 prowadzi
agencję reklamową Futura i próbuje żyć z innej swojej
pasji, czyli z grafiki.
181
biogramy
poczytalne i poczytne
MOLEmole-czasopismo.strefa.pl