42

Reguly zycia

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Reguły życia. W małżeństwie i w zakonie. Z ojcem Piotrem Jordanem Śliwińskim rozmawiają Dominika i Łukasz Kozłowscy

Citation preview

Reguly zycia-okladka2.indd 1 2009-04-27 13:38

Z ojcem Piotrem Jordanem liwi skim OFMCap

rozmawiaj Dominika i ukaszKoz owscy

Wydawnictwo Znak, Kraków 2009

4561

90100117

131143156

177

75

7

1836

Spis treściDomOpisMódl sięBez pracy nie ma PieniądzePochwałaKłótnieCo komuKomu bliżej doW sutannieBezMałżeństwoŚcieżki

domowi nierówny

obyczajów

i pracuj

kołaczy to nie grzech

ubóstwa

w rodzinie

pisane

Boga?

i bez

pożegnania

pyta zakonnika

do nieba

18

Opis obyczajów

D.K.: Czy dzielicie się obowiązkami związanymi z utrzymaniem domu w należytym stanie?

P.J.Ś.: Zasadniczo tak. Wiadomo, że każdy dba o swoją celę, chyba że któryś z nas jest chory, to wtedy pomaga mu inny brat. Pozostałe obowiązki są podzielone pomiędzy wszystkich zakonników. Jedni mają obowiązki duszpasterskie, inni prowadzą zajęcia w seminarium, jeszcze inni dbają o dom, o gości, o pokoje gościnne, refektarz, ogród, jeszcze inni ustalają grafi k dyżurów w konfesjonale. Staramy się jed-nak nie doprowadzać do tego, by na przykład ten sam brat za każ-dym razem mył podłogę po rekreacji. Dlatego wprowadzamy dyżury. Wy też przecież dzielicie między siebie obowiązki domowe i nie wy-nika to tylko z naturalnych różnic?

Ł.K.: Tak, dzielimy, choć w dzisiejszych czasach obowiązki domowe nie mogą wyznaczać rytmu dnia. A wydaje się, że w zakonie mogą, że tutaj żyje się zdecydowanie spokojniej i dlatego łatwiej jest zna-leźć czas na ich wypełnianie. Te obowiązki są częścią waszego sposo-bu życia.

P.J.Ś.: To prawda. Każdy musi wykonać to, co do niego należy, bo inaczej cała wspólnota będzie przez niego cierpieć. Jeżeli ktoś zapo-mni o zakupach, to nie będzie co jeść na kolację, jeżeli ktoś nie po-sprząta gościnnej celi, to nie będzie gdzie przenocować gości. Nasz dom jest naprawdę duży. Liczba gości, którzy się przez niego przewi-jają, jest rzeczywiście spora. Przez co i pracy jest bardzo dużo.

U nas nie ma demokracji rozumianej w ten sposób, że o wszystkim decyduje większość albo konsensus. Są konkretne osoby, które decydują o pewnych rzeczach, a reszta się temu podporządkowuje.

19

Ł.K.: Dziś wielu ludzi pracuje zdecydowanie dłużej niż osiem godzin dziennie, bierze pracę do domu, a po pracy stara się jeszcze aktyw-nie spędzać czas. To jest kwestia wyboru, czy wolę mieć doskonale wyfroterowane podłogi i świeżo umyte okna, czy też preferuję wolny czas spędzić z rodziną. Oczywiście wspólne planowanie, a następnie wypełnianie obowiązków domowych to jakiś pomysł na bycie razem. Na przykład prasowanie może być dobrą okazją do spokojnej rozmo-wy. A u was jak to wygląda? A ty? Czy sam pierzesz i prasujesz swo-je ubrania?

P.J.Ś.: My zatrudniamy panie, które piorą wszystkie rzeczy. Wynika to z oszczędności. Każdy z nas dba o rzeczy osobiste, ale pozostałe ubra-nia, pościel, habity pierzemy zbiorczo. Jak ktoś bardzo chce, to może oczywiście robić to na własną rękę, zazwyczaj jednak robimy wspól-ne pranie. Zatrudniamy też kucharki, które dla nas gotują.

D.K.: To wielka strata, że nie możecie sobie sami gotować. My bardzo lubimy wspólne gotowanie.

P.J.Ś.: A my bardzo lubimy dobrze zjeść. Jest taka anegdota na temat kapucynów. Jeżeli ktoś przychodzi do innych zakonów, to na furcie mu mówią: „Zaczekaj, zaraz zawołamy przełożonego, który przyj-mie cię na rozmowę”. Jeżeli ktoś przychodzi do kapucynów, to zwy-kle się go pyta: „Jadłeś coś dzisiaj? Nie jesteś głodny?”, a dopiero po-tem woła się przełożonego. Kiedyś przez przypadek zajechałem do naszego klasztoru w Łomży. Furtian mnie przywitał, a następnie za-pytał: „Ojciec jadł coś dzisiaj?”. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. To jest podobno typowe dla kapucynów.

D.K.: A dlaczego nie gotujecie sami?

P.J.Ś.: Nasza wspólnota jest duża, dlatego nie jesteśmy w stanie sami sobie gotować. Zupełnie inaczej jest w małych wspólnotach. Poza tym zajęcia duszpasterskie nie pozostawiają czasu na gotowanie.

20

D.K.: A ilu was tu mieszka?

P.J.Ś.: Siedemdziesięciu. Około czterdziestu kleryków, pozostali to bracia i ojcowie po ślubach wieczystych. Natomiast w mniejszych wspólnotach kapucynów, takich jak w Załężu czy w Zagórzu, bra-cia gotują sobie sami. Najczęściej mają tygodniowe dyżury w kuch-ni. Jeżeli w danym tygodniu gotuje ktoś, kto ma talent kulinarny, to bracia się cieszą, ale jeżeli ktoś, kto umie zrobić jedynie jajecznicę, to mają czas trudniejszy.

Ł.K.: Czy z jedzeniem jest u was tak jak z wystrojem wnętrza? Czy też jest ubogie?

P.J.Ś.: Jedzenie jest przede wszystkim skromne i pożywne. Nie jest bardzo wystawne, myślę, że podobnie jak w przeciętnej rodzinie. Oczywiście, kiedy są jakieś specjalne okazje, na przykład czyjeś imie-niny, to staramy się podkreślić ich odświętność poprzez lepsze potrawy.

D.K.: Kto decyduje o jadłospisie?

P.J.Ś.: Generalnie jemy to, co kucharz potrafi ugotować. Na przykład nasi kucharze mają wielki talent do chińszczyzny. Uczono mnie już w nowicjacie, że podstawowa asceza to akceptacja bez wybrzydzania i marudzenia tego, co otrzymuje się do jedzenia.

D.K.: Czy jadacie wspólnie?

P.J.Ś.: Staramy się, choć nie zawsze jest to możliwe ze względu na obo-wiązki niektórych braci. Na szczęście mamy mikrofalówkę i jak ktoś się spóźni na obiad, to może go sobie odgrzać. Nie ma z tym problemu. Mamy również lodówkę w sali rekreacyjnej. Czasami bowiem ktoś musi jadać posiłki częściej aniżeli o wyznaczonych porach. Dawniej rzeczy-wiście bywało tak, że jadano tylko w refektarzu o ustalonych godzinach. To była jedna z podstawowych zasad – nie jada się poza refektarzem.

21

D.K.: Wiem, że w niektórych zakonach zasada ta obowiązuje do dziś. Słyszałam, że siostry misjonarki miłości mają ściśle wyznaczone pory posiłków i poza tymi porami nie jadają. Potrawy podawane są na wspól-nym talerzu, który krąży dookoła stołu, dopóki się nie zje wszystkiego. Jeżeli komuś nie uda się najeść do syta, to nie ma możliwości doje-dzenia po posiłku.

P.J.Ś.: U nas przełożony zwraca raczej uwagę na to, by każdy najadł się do syta, zwłaszcza młodzi. Oczywiście, gdy są okresy postu, wów-czas jada się skromnie.

D.K.: Jak to się ma do tradycji waszego zgromadzenia? W pierwszym okresie po żałożeniu większość braci żywiła się chlebem i wodą, ewen-tualnie warzywami.

P.J.Ś.: W zasadzie do końca drugiej wojny światowej jedzenie zdo-bywał kwestarz. Bracia więc jedli to, co on użebrał lub co sami wy-pracowali, otrzymując ofi ary za posługę duszpasterską lub hodu-jąc w ogrodzie warzywa czy owoce. Pamiętam, że jeszcze za mojego nowicjatu okoliczni mieszkańcy przynosili do klasztoru konkretne produkty żywnościowe. W niektórych okolicach ta tradycja dzie-lenia się z braćmi pozostała żywa do dziś. I to nie tylko w Polsce. Kiedyś pomagałem braciom w Rovigo we Włoszech. Gwardian tej wspólnoty mówił, że nieraz kupuje tylko mleko i wodę do pi-cia, bo resztę otrzymuje od właścicieli sklepów i zakładów. Ludzie w okolicy wiedzą, że bracia wspomagają wielu ubogich oraz wspie-rają kształcącą się biedniejszą młodzież z okolicy, dlatego też chętnieim pomagają.

D.K.: Czy w waszej wspólnocie są wegetarianie?

P.J.Ś.: Nie słyszałem o tym. W nowicjacie bardzo mocno podkreśla się, że jeżeli ktoś chce być kapucynem, to musi jeść. Jeżeli ktoś ma za-miar pościć, to musi mieć pozwolenie przełożonego. Brat ma uczciwie

22

pracować, a żeby to było możliwe, musi się dobrze odżywiać. Dotyczy to zwłaszcza nowicjuszy i młodych braci, którzy mogą mieć skłon-ność do przesady. Z drugiej strony, jeśli ktoś czasem nie je jakiegoś posiłku – mnie się to przydaje (śmiech) – czy nie chce jeść mięsa, to nie jest to powodem do jakiejś wielkiej dyskusji.

D.K.: Powiedziałeś, że możecie spożywać posiłki poza refektarzem. Czy możecie jadać w mieście, na przykład w restauracjach albo fast foo-dach? Zakonnik w McDonaldzie to rzadki widok.

P.J.Ś.: Jeżeli ktoś ma ochotę zjeść dobrą pizzę lub spotkać się ze zna-jomymi w kawiarni, to nie jest to problemem. Nie chodzimy do dro-gich lokali, ale wydaje mi się, że kapucyn w pizzerii czy pijący kawę w kawiarni chyba nie budzi zgorszenia.

D.K.: Czy robicie zakupy w hipermarketach?

P.J.Ś.: Zakupami zajmuje się brat szafarz, czyli klasztorny zaopatrze-niowiec. Wiem, że kupuje także w hipermarketach.

D.K.: Czyli nie wspieracie dla zasady małych sklepikarzy?

P.J.Ś.: Kupujemy tam, gdzie jest dobre i tanie jedzenie. Cena gra dużą rolę. Chodzi bowiem o to, by jedzenie było ubogie. Poza tym zaopa-trzenie dla siedemdziesięciu ludzi organizuje jeden brat, a zatem na zakupy jeździ furgonetką. Łatwiej kupić różne produkty w hipermar-kecie. A czy dla was jedzenie jest rytuałem?

Ł.K.: Tak. Zdecydowanie. Jest rytuałem, który pozwala być razem. Ważne są dla nas poszukiwania kulinarne, ale też wspólne gotowa-nie. Stół w domu jest miejscem centralnym, życie toczy się wokół stołu. Ale takie chwile wspólnej celebracji posiłku to nie jest nasza codzienność. Wspólne jedzenie – zazwyczaj w weekend – daje poczu-cie odświętności. Aby coś celebrować, nie można tego robić każdego

23

dnia. Poza tym w ciągu tygodnia pracujemy tak długo, że trudno nam wygospodarować czas na wspólny posiłek. Starcza go raczej na wspól-ną wieczorną herbatę.

P.J.Ś.: U mnie sytuacja wygląda podobnie. W ciągu tygodnia mam wykłady, różne inne zajęcia poza domem. Dodatkowo mam sporo obowiązków duszpasterskich, na przykład spowiedź, które wypadają o bardzo różnych porach. Ci bracia, którzy mają zajęcia bardziej sta-cjonarne, żyją rytmem klasycznym.

D.K.: Jak wygląda wasz codzienny rytm dnia w zakonie? My i nasi zna-jomi często narzekamy, że nasze życie rozpada się na jednakowe okre-sy: czas pracy i weekend. Czas pracy to całodzienna gonitwa: dom, praca, zakupy, powrót do domu, gotowanie, sprzątanie... W tej goni-twie wyrywa się chwile na rozmowę, spacer, wspólną zabawę. Dlatego od weekendu oczekuje się tak dużo. Człowiek chciałby w tych dwóch dniach pomieścić wszystko to, na co zabrakło czasu w tygodniu.

P.J.Ś.: Podstawa to modlitwa rano, w południe i wieczorem oraz wspólna Msza konwentualna. Każdy z nas w miarę możliwości stara się w nich uczestniczyć. Muszę jednak przyznać, że jeżeli kończę pisać artykuł w nocy, to nie wstaję na modlitwę o szóstej rano. Zazwyczaj jednak chcę się modlić razem z moimi braćmi i wiem, jak ważne jest to, bym znajdował na to czas. Niektórym braciom, mającym obo-wiązki duszpasterskie poza domem, jest jeszcze trudniej. Kilku od-prawia Mszę u różnych sióstr, inny ma jakieś wykłady.

Ł.K.: Cenisz sobie taki rytm życia zakonnego?

P.J.Ś.: Bardzo, ponieważ to jest rytm, który mi nie pozwala zapo-mnieć o tym, kim jestem. Czasami dopada mnie taka pokusa, aby się sprowadzić do roli naukowca czy pisarza, jednak ten rytm wspól-nego życia z braćmi sprawia, że mam szansę przypomnieć sobie, co jest w moim życiu najważniejsze.

24

Ł.K.: Długo to sobie uświadamiałeś?

P.J.Ś.: Tak, ponieważ na początku bycia w zakonie dominuje cieka-wość, na przykład jak się chodzi w habicie, dlaczego obowiązuje taki, a nie inny sposób zachowywania się.

Ł.K.: Ja żałuję, że żyjemy w takim konserwatywnym kraju, ponieważ chętnie chodziłbym w czymś podobnym do habitu.

P.J.Ś.: Pamiętam, że na początku przewracałem się na schodach.

Ł.K.: Zatem początki bycia w zakonie to entuzjastyczna radość?

P.J.Ś.: Tak, chłonąłem wtedy wszystko, uczyłem się życia od starszych braci. Później przyszedł moment kryzysu, czy to aby na pewno jest po-trzebne, czy to nie jest dziwaczenie. Po jakimś czasie albo przychodzi głęb-sza akceptacja – to jest właśnie moja droga życia, to jest mój dom – albo się odchodzi. Wiesz, to nie oznacza, że nie muszę do tej kapucyńskiej tożsamości dorastać nieustannie. W wielu sprawach wciąż się nawracam.

Ł.K.: Myślę, że jeżeli człowiek nauczy się czerpać z takiego życia we wspólnocie z innymi braćmi, z rytmu bycia w zakonie, stałej pory posiłków, modlitwy jak najwięcej, to może go takie życie niesamowicie wzbogacać.

P.J.Ś.: Najtrudniejsze jest codzienne rozstrzyganie: czy ważniejsze jest dla mnie dokończenie artykułu czy wspólna modlitwa z braćmi? Jeżeli zdecyduję się na dokończenie artykułu, to potem gryzie mnie sumienie, że źle poukładałem sobie priorytety. Ale są i inne dylema-ty: być z braćmi na posiłku czy przyjąć kolejną osobę, która chce po-rozmawiać o swoich problemach albo się wyspowiadać.

Ł.K.: Takie dylematy towarzyszą chyba każdemu z nas. Na przykład: siedzę w pracy. Jest osiemnasta, a ja zastanawiam się, co powinienem zrobić: dokończyć robotę czy pojechać do domu, aby spędzić czas

25

z żoną i córeczką. Dzięki takim rozterkom człowiek się nieustannie roz-wij a. Czasami trzeba mocniej poczuć wyrzut sumienia, aby zadać so-bie pytanie: co jest dla mnie ważne, co mnie rozwij a?

P.J.Ś.: Albo po prostu usłyszeć ten wyrzut z czyichś ust: „Słuchaj, nie ma cię z nami”.

D.K.: Wstępując do zakonu, decydujesz się na te zasady, poddajesz się woli przełożonego, który w każdej chwili może przyjść i przywołać cię do pionu. W naszym przypadku nie jest to takie proste. Życie w rodzinie to raczej nieustanne negocjacje. Nie można po prostu przyjść do męża i powiedzieć: „Słuchaj, za późno wracasz z pracy”, bo ta praca po godzi-nach ma na celu, na przykład, zarobienie na wspólne wakacje. W zako-nie możecie sobie powiedzieć: „Skoro praca przeszkadza ci w modlitwie, to porzuć pracę”. W życiu świeckim jest to znacznie trudniejsze.

P.J.Ś.: I tak, i nie. Relacja brat – przełożony to nie jest relacja sze-regowy – porucznik. Przełożony przychodzi i zwraca mi uwagę, a ja do niego mówię: „Racja, ale weź pod uwagę to i to, i to”... I zaczyna się dialog, często trudniejszy dla przełożonego (śmiech), choć to on ma zawsze ostatnie słowo.

D.K.: Jednak w waszą relację wpisane jest posłuszeństwo.

P.J.Ś.: Zdecydowanie tak. Ale po II Soborze Watykańskim mówi się raczej o „posłuszeństwie dialogicznym”. Z przełożonym można dysku-tować, choć należy go słuchać. Posłuszeństwo ma jednak granice. Nie może naruszać sumienia podwładnego, reguły zakonnej i – jak dodał w jednym z przemówień Paweł VI – nie może łamać praw człowieka.

I cokolwiek [podwładny] czyni lub mówi, jeśli wie, że nie sprzeciwia się to woli przełożonego, jest to prawdziwe posłuszeństwo, byleby to, co czyni, było dobre.

[św. Franciszek z Asyżu]

26

D.K.: Czy gdy wstępuje się do zakonu, nie pojawia się pragnienie ze-rwania z dotychczasowym życiem, odcięcia się grubą kreską od tego, co było dotychczas, i wtopienia się we wspólnotę zakonną? Czy nie dostrzegasz u młodych kleryków takiej tendencji przejawiającej się chociażby w tym, że rezygnują z dotychczasowych pasji, znajomości, przyzwyczajeń, że odstawiają na bok książki, które dotychczas czytali, fi lmy, które oglądali?

Ł.K.: Obserwując związki naszych znajomych, zauważam, że bardzo często jedna z osób jest na tyle dominująca, że ta druga osoba, nieste-ty najczęściej kobieta, rezygnuje ze swoich poglądów. Nagle zauwa-żam, że osoba, z którą się dawniej spierałem, toczyłem bardzo ciekawe dyskusje, ma poglądy swojego partnera. Czy nie jest tak, że gdy kle-rycy wstępują do seminarium, to nagle wszyscy zaczynają głosować na PiS albo głosić poglądy swoich przełożonych?

P.J.Ś.: Tak na pewno nie jest. U nas nikomu się nie narzuca poglądów politycznych. My się nawet nieraz kłócimy. Musicie pamiętać, że nasza wspólnota jest wielopokoleniowa, dlatego mamy bardzo różne poglą-dy na politykę, kulturę. Na kleryków mają szczególny wpływ wielkie osobowości. Byli i są u nas bracia, na przykład niedawno zmarły oj-ciec Romuald, którzy wpływają na nas bardzo silnie. Jego znaczenie nie polegało jednak na tym, że mówił nam, jakie fi lmy powinny nam się podobać. On raczej wpływał na nas w kwestiach zasadniczych, na-szego stosunku do Boga. Zgadzam się jednak z tym, że okres nowicja-tu to czas wykuwania nowej tożsamości. Dlatego młodzi bracia mają nieraz tendencję do oddzielania grubą kreską tego, co było przed wstą-pieniem do seminarium, od tego, co nastąpiło po. Pamiętam, że ja sam w pierwszym okresie po wstąpieniu do zakonu żyłem w poczuciu, że w każdej chwili mam być apostołem Chrystusa. Gdy przyjechałem do domu rodzinnego na wakacje, to na każdym kroku chciałem być ultra-ortodoksyjny. Chodziłem od rana do nocy w habicie, na każdym kro-ku podkreślałem znaki religijne. Było w tym dużo ostentacji młodego zarozumialca, który musi zamanifestować swoją tożsamość.

27

Ł.K.: Czy życie w zakonie zmienia wasze podejście do osób spoza zgromadzenia?

P.J.Ś.: Na pewno. Trudno, żeby kleryk czy zakonnik prowadzili tak bogate życie towarzyskie jak przed wstąpieniem do zakonu. Sama struktura życia w zakonie wprowadza takie ograniczenia. Na przykład pierwszy okres nowicjatu traktuje się jako czas oderwania od dotych-czasowego życia. Dlatego proponuje się braciom, aby w tym czasie utrzymywali kontakt jedynie z najbliższymi, rodzicami, rodzeństwem, jakimś przyjacielem. Natomiast później te kontakty mogą być szersze, choć oczywiście zawsze powinny być zachowane rozsądne granice.

Ł.K.: Czy dopuszczalne jest utrzymywanie w nowicjacie kontaktów z kobietami?

P.J.Ś.: One są oczywiście ograniczone, ale to przecież wynika z na-tury powołania.

Ł.K.: Czy ulegacie wewnątrzzakonnym modom? Na przykład fi lmo-wym albo muzycznym?

P.J.Ś.: Oczywiście, że tak. Zwłaszcza młodzi bracia są otwarci na nowości. Za mojej zakonnej młodości panowała u nas moda na czytanie Tischnera albo na dyskusję o tomizmie – byli zagorzali krytycy i obrońcy. Miało to swoje plusy, bo dzięki temu poznali-śmy porządnie tomizm. Są też na przykład swoiste mody na pew-ne typy lub formy duchowości – choć to słowo nie jest tu w pełni adekwatne. Ostatnio bardzo popularna stała się codzienna prak-tyka lectio divina. Jako młody kapucyn przeżywałem bardzo sil-ną fascynację Odnową w Duchu Świętym. Pamiętam, że przełożo-ny powiedział mi wtedy: „Jeżeli ci to pomoże być kapucynem, to w porządku. Jeżeli ma ci przeszkadzać, to będziesz musiał z tego zre-zygnować”.

28

D.K.: To bardzo wysublimowane mody. A coś z niższej półki?

P.J.Ś.: W latach osiemdziesiątych graliśmy regularnie w piłkę noż-ną z buddystami. Mieliśmy nawet doroczne spotkania. Zwykle bud-dyści te mecze przegrywali. Mieliśmy wtedy niezłą drużynę. Mamy też międzyzakonną ligę piłkarską. Nieraz jechałem z jakimś bra-tem na pogotowie, ponieważ w czasie meczu zaangażował się za bardzo i przecenił swoje możliwości albo po prostu został sfaulo-wany. Także muzyczne fascynacje były zawsze żywe w naszym zako-nie. W czasach mojej młodości było wielu braci chętnie słuchają-cych Starego Dobrego Małżeństwa. W efekcie zespół ten miał nawet koncert w naszej auli klasztornej, a przyszli na niego także autorzy tekstów SDM – krakowscy poeci Adam Ziemianin i Józef Baran. Nie brakło i nie brakuje miłośników muzyki klasycznej. Dziś mło-dzież zakonna słucha chętnie innej muzyki, nam, starszym, przycho-dzi nieraz siąść przy koncercie Deep Purple czy któregoś z dawnychbluesmanów.

D.K.: Powiedziałeś, że podczas nowicjatu miałeś okres ultraortodoksyj-ny. A jak jest obecnie? Jak się zachowujesz, gdy na przykład gościsz u kogoś niewierzącego? Nadal podkreślasz znaki religij ne? Na przykład modlisz się przed posiłkiem?

P.J.Ś.: Kieruję się w życiu regułą, że rzeczy, które są dla mnie normal-ne i oczywiste, staram się czynić jako normalne i oczywiste. Uważam, że jeżeli ktoś mnie zaprasza do siebie do domu, to szanuje moją tożsa-mość zakonnika. Ja jej przecież nie ukrywam. Oczywiście, jeżeli pan domu nie proponuje: „Może się pomodlimy przed posiłkiem”, to nie jestem skłonny do modlenia się w sposób ostentacyjny. Rozumiem bowiem, że nie wszyscy modlą się przed jedzeniem. Jestem jednak dotknięty, kiedy ktoś wyrazi zdziwienie, że ja to robię – to jest dla mnie brakiem szacunku.

D.K.: Zdarzyło ci się, że ktoś wyraził takie zdziwienie?

29

P.J.Ś.: Zdarzyło mi się, i to nie raz. Usłyszałem kiedyś ironiczne py-tanie, czy po modlitwie obiad będzie mi lepiej smakował.

Ł.K.: Czasami łatwiej o tolerancję wobec kulturowo obcych nam prak-tyk, na przykład niejedzenia produktów pochodzenia zwierzęcego, aniżeli wobec gestów religij nych, bądź co bądź oswojonych w naszej kultu-rze. Szanujemy przecież przekonania wegetarian. Normalną sprawą jest uwzględnianie tego typu preferencji przez organizatorów szkoleń, wy-jazdów, konferencji. Religia staje się dziś może nie tabu, bo to za moc-no powiedziane, ale na pewno tematem, którego poruszenie to faux pas.

P.J.Ś.: Oczywiście nie należy generalizować. Bywa bowiem i tak, i tak. Zdarzyło mi się na przykład gościć kiedyś u jakichś znajomych znajo-mych. Pan domu powiedział do mnie w pewnym momencie: „Ojciec pewnie będzie chciał mieć jakiś czas na modlitwę”. Cenię takich lu-dzi, nawet jeżeli nie dzielą moich poglądów.

Ł.K.: Mówisz, że nie lubisz generalizować. Wydaje mi się, że tobie jako zakonnikowi łatwiej jest w takich sytuacjach dawać świadectwo two-jej wiary. Ludzie, widząc habit, od razu wiedzą, kim jesteś i czego mogą się po tobie spodziewać. My nie mamy napisane na czole: „Halo!!! Jesteśmy ludźmi wierzącymi”. Kiedy ja, jako osoba świecka, odwołu-ję się w rozmowach z obcymi ludźmi do zasad etyki chrześcij ańskiej, to często spotykam się z niezrozumieniem. Ludziom czasami wydaje się, że przekonania religij ne to coś, co obowiązuje podczas coniedziel-nej wizyty w kościele, a podczas rozmów biznesowych odwoływanie się do takich zasad jest nie na miejscu.

P.J.Ś.: Zgoda, jednak bardzo często ludzie podejrzewają księdza o po-dwójną moralność albo uważają kapłana za funkcjonariusza instytucji i przyznają: „Ksiądz tak musi mówić”. Zawsze wtedy odpowiadam:

„Ja tak chcę mówić. Ja w to wierzę. To nie jest tylko zewnętrzna dok-tryna. Ja nie zachowuję się jak policjant, który w czasie służby po-ucza ludzi na temat zasad ruchu drogowego, a po skończeniu pracy

30

je łamie”. Chociaż – tak na marginesie – wierzę, że policjanci również w życiu prywatnym respektują prawo. Moja wiara nie jest jak habit, który w jednych sytuacjach wkładam, a w innych zdejmuję.

D.K.: A jakie jest twoje podejście do innych kultur i religii? Jak zacho-wałbyś się na przykład w domu muzułmańskim?

P.J.Ś.: Zwykle bywa tak, że jeżeli podkreślam swoją tożsamość i sza-nuję tożsamość innych, to nie zdarzają mi się złe doświadczenia. Nasz dom w Lyonie sąsiaduje z meczetem. Imam nieraz gości u nas pod-czas posiłków. W czasie gdy bracia modlą się, on po prostu stoi. Bracia zawsze go zapraszają w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, a on obdarowuje ich prezentami z okazji bodajże końca ramadanu. Gdy mieszkałem parę miesięcy w Lyonie, bracia zorganizowali mi wizy-tę w meczecie. Imam przyjął mnie bardzo miło, a ja starałem się za-chowywać poprawnie, aby w niczym, nawet nieświadomie, nie ura-zić jego ani innych spotkanych tam osób.

D.K.: Jak zachowałbyś się w sytuacji, gdyby z powodu twojej wiary coś ci groziło? Ostatnio na przykład nasiliły się prześladowania chrześ-cij an w Indiach. Zastanawiam się, jak bym się zachowała w takiej sytuacji. Czybym udawała, że nie jestem chrześcij anką, aby chronić siebie i rodzinę?

P.J.Ś.: Nie wiem. Nie byłem nigdy w takiej sytuacji. Nie potrafi ę po-wiedzieć. Myślę jednak, że męczeństwo jest łaską.

D.K.: Jeżeli ktoś nie jest w stanie tego udźwignąć, to Bóg go nie po-stawi w takiej sytuacji?

P.J.Ś.: Myślę, że tak. Dziś również jest wielu wielkich męczenników, chociażby w Indiach czy Chinach. Jednak mamy też bardzo często do czynienia z sytuacjami, w których jesteśmy poddawani małym próbom. Obserwuję na przykład, że w Polsce nasila się sytuacja „nie-

31

woli i śmiechu”. Wydaje mi się, że jest to określenie ukute przez Dostojewskiego, który mawiał, że śmiech jest straszliwą bronią, dla-tego trzeba się z nim obchodzić niezwykle ostrożnie. Myślę, że to, co nas dziś dotyka najbardziej, to właśnie wyśmiewanie. Nieraz zdarzy-ło mi się doświadczyć, że ktoś reaguje na moją modlitwę czy obec-ność wybuchem śmiechu lub szyderstwem. W niektórych kręgach utarł się zwyczaj wyśmiewania polskiego katolicyzmu. Czasami jest to życzliwa ironia, ale często jest to też zajadła postać swoistego neo-wolterianizmu.

Ł.K.: Wróćmy jednak do spraw nieco bardziej przyziemnych. Jak wy-glądają w waszym zakonie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy? Przyznam, że my wkładamy sporo wysiłku w to, aby zacho wać właściwe proporcje pomiędzy komercyjnym a ducho-wym wymiarem świąt. Jest to trudne, zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia. W tym roku postanowiliśmy wyeliminować przedświą-teczne wizyty w sklepach w poszukiwaniu prezentów i dlatego zamó-wiliśmy większość rzeczy przez Internet już pod koniec listopada. Mam nadzieję, że dzięki temu będziemy mieli więcej czasu na rozkoszowanie się tym czasem oczekiwania na święta, na wspólne przygotowywanie potraw wigilij nych, kupowanie i ubieranie choinki i przygotowywanie nas i domu do wigilij nego wieczoru.

D.K.: Zauważyłam też, że coraz więcej osób podchodzi do okresu ad-wentu czy Wielkiego Postu w sposób bardzo praktyczny i dlatego na przykład postanawia w tym czasie trzymać dietę. Traktują to jako wiel-kopostne lub adwentowe zobowiązanie, dzięki czemu mają większą mobilizację, aby nie łamać diety. Zrzucenie kilku zbędnych kilogramów zawsze jest czymś przyjemnym.

P.J.Ś.: Rytm przygotowań wyznacza przede wszystkim liturgia. Adwent i Wielki Post przeżywamy bardzo pracowicie: niektórzy gło-szą rekolekcje, wszyscy więcej spowiadamy, przygotowujemy litur-gię. Oprócz tego kładziemy nacisk na pracę wewnętrzną: słuchanie

32

Słowa Bożego, postanowienia pokutne osobiste i wspólnotowe. Poza tym, jak w każdym domu, tak i u nas robimy przedświąteczne po-rządki: mycie okien, sprzątanie, kupowanie i przygotowywanie wy-stroju klasztoru. Przygotowujemy także Mszę świętą i spotkanie dla ubogich, podczas którego spożywamy wspólny posiłek i obdarowu-jemy ich drobnymi upominkami.

D.K.: Czy na Boże Narodzenie ubieracie choinkę? Czy robicie, a może kupujecie sobie prezenty? Czy wyjeżdżacie na święta do rodziny?

P.J.Ś.: Choinkę ubierają młodzi bracia w refektarzu i w sali rekrea-cyjnej. Ojcowie zwykle sporo spowiadają, więc nie mają na to czasu. Skromne upominki otrzymujemy na Świętego Mikołaja. Naszą pierw-szą rodziną jest wspólnota zakonna, więc święta spędzamy razem, na-tomiast w tak zwane drugie święto bracia, zwłaszcza ci, którzy nie mają daleko do rodzin, odwiedzają je. Również klerycy jadą po świętach Bożego Narodzenia na parę dni do domów rodzinnych.

D.K.: W jaki sposób uzgadniacie podział obowiązków?

P.J.Ś.: O wielu rzeczach decyduje przełożony. On też wyznacza oso-by odpowiedzialne za ustalanie na przykład grafi ku Mszy. Mamy taki specjalny zeszyt, do którego każdy z nas wpisuje wszystkie ważne in-formacje, kiedy wyjeżdża, kiedy ma zajęcia itd. U nas nie ma demo-kracji rozumianej w ten sposób, że o wszystkim decyduje większość albo konsensus. Są konkretne osoby, które decydują o pewnych rze-czach, a reszta się temu podporządkowuje.

D.K.: Czy w zakonie jest w ogóle miejsce na demokrację?

P.J.Ś.: Zakony żebracze to jedne z pierwszych instytucji demokra-tycznych w Europie. Kapituły wybierały przełożonych, decydowały o prawie wewnątrz wspólnoty. Oczywiście zatwierdzał je Kościół, ale inicjatywa należała do braci.

33

Ł.K.: Czy w piątek jecie mięso?

P.J.Ś.: Nie, chyba że ktoś jest w podróży i nie ma wyboru posiłku.

Ł.K.: Ja nie byłem wychowany w tradycji takich postów. U mnie w domu jak był post, to nie polegał on na tym, że się nie jadło mięsa, a pozostałymi potrawami można się było objadać do woli. Jak był post, to się jadało ziemniaki i ewentualnie kawałek śledzia. Z czasem jednak ta tradycja ewoluowała i do śledzia zaczęto dodawać cebulkę, a potem nawet śmietanę, a do ziemniaków masło; robiła się z tego prawdziwa uczta. W końcu zaczęło mi to przeszkadzać i teraz mam potrzebę po-wrotu do tradycji prawdziwego postu.

P.J.Ś.: U nas te kwestie są doprecyzowane w regule. Bracia w piąt-ki mają pościć. Co więcej, w naszym zakonie mamy tradycję uroczy-stej celebracji postu. Cztery razy do roku mamy tak zwane siccis, czyli w wolnym tłumaczeniu „suche dni”. O określonej porze wszyscy bra-cia zbierają się w refektarzu, klękają i jedzą jedną kromkę chleba z solą, w tym czasie jeden z braci czyta opis męki Chrystusa według święte-go Jana. Później jest adoracja krzyża. Zgadzam się jednak z tym, że post bezmięsny ma dziś zupełnie inny sens niż dawniej. Ja też nieraz z większym smakiem zjadam pierogi niż kurczaka. Kurczak jest dziś znacznie tańszy od ryby.

Ł.K.: Czy pilnujecie się wzajemnie? Baczycie, aby inni bracia do-chowywali postu, nie nadużywali alkoholu, uczestniczyli w mod-litwach?

P.J.Ś.: Jeżeli ktoś przez zapomnienie wyjmuje w piątek z lodówki kiełbasę i zabiera się do jedzenia, to któryś z braci zapewne powie mu: „Słuchaj, dziś piątek!”. Nie ma jednak takiego zwyczaju, aby ktoś kogoś pilnował i zwracał mu uwagę, mówiąc: „Za dużo zjad-łeś”. Dawniej większość braci przestrzegała bardzo ścisłego postu. W jednym z najstarszych życiorysów świętego Franciszka opisana

34

jest następująca sytuacja: Jeden z braci zaczyna w nocy krzyczeć z gło-du: „Umieram!!!”. Franciszek każe wezwać szafarza, poleca mu przy-nieść jedzenie i je wspólnie z tym bratem, aby mu nie było wstyd, że musi przerwać post.

D.K.: Czy zdarza wam się pij ać do posiłku wino?

P.J.Ś.: Do posiłku nie, chyba że nadarza się jakaś bardzo wyjątkowa sytuacja, na przykład czyjaś habilitacja. Natomiast w sali rekreacyj-nej można się napić. W naszych konstytucjach jest zapisane, że każ-dego dnia mamy spędzać określony czas wspólnie. U nas czas na re-kreację zaczyna się o dwudziestej.

D.K.: Wtedy właśnie brat, który jest miłośnikiem dobrego wina, może sobie wypić szklaneczkę? Nie mówię o mocnych alkoholach, tylko o winie...

P.J.Ś.: Mocniejszego alkoholu też może się napić. Jeżeli jakiś brat lubi whisky, to nie ma nic złego w tym, że wypije szklaneczkę. Z pewnoś-cią nie codziennie i w umiarkowanych ilościach.

D.K.: A jeżeli waszym zdaniem któryś z braci nadużywa alkoholu, to co wtedy robicie?

P.J.Ś.: Zwykle przełożony mówi takiemu bratu: „Słuchaj, stary, chy-ba trochę przesadzasz”. Nie ma jednak sytuacji, aby nad kimś stać i liczyć: „Wypiłeś już trzy kieliszki wina. To chyba za dużo i czwarte-go nie dostaniesz”. Generalnie bracia znają miarę. Poznałem i takie wspólnoty, które w ogóle wyrzekły się alkoholu z tego powodu, że je-den z braci go nadużywał.

Ł.K.: A czy oglądacie mecze?

P.J.Ś.: Tak, mamy salkę telewizyjną.

Ł.K.: Przy piwie?

P.J.Ś.: Zdarza się, że ktoś pije piwo w czasie meczu. Kiedyś telewi-zor był w sali rekreacyjnej. Wolimy jednak, aby ta służyła wyłącznie spotkaniom i rozmowie. Dziś są w domu aż dwie salki telewizyj-ne, ponieważ mamy sporo zapalonych sportowców i na przykład w pucharowe środy czy wtorki pozostali bracia nie mogli się do -pchać do telewizora.

D.K.: Czy w pokojach możecie mieć telewizor?

P.J.Ś.: Nie. Traktujemy telewizor jako dobro wspólne.

Ł.K.: To jest tragedia!!! A macie kablówkę?

P.J.Ś.: Chyba platformę cyfrową, ale ja oglądam telewizję parę razy w roku, zwykle dobry sport lub koncert, więc nie orientuję się w tym zbyt dobrze.

100

Co komu pisane

Powołanie to nie jest klatka, w której Bóg zamyka człowieka.

D.K.: Czy wierzysz w to, że Bóg każdemu z nas przeznacza jakąś kon-kretną drogę życia?

P.J.Ś.: Głęboko w to wierzę. Odkryłem to, będąc w Oazie: „Bóg ma dla ciebie plan!”. To nie znaczy, że Bóg układa mi harmonogram, dyk-tuje, co mam po kolei robić. On nie zwalnia mnie z obowiązku po-szukiwania własnej drogi, dlatego staram się nieustannie odkrywać, co jest Jego wolą.

D.K.: Ja również głęboko w to wierzę. Gdy dziś wspominam chwi-le, które wydawały mi się beznadziejne, sytuacje, które mnie przera-stały, to widzę, że były niezbędne, ponieważ dzięki nim znalazłam się w miejscu, w którym jestem obecnie. Wiele razy doświadczyłam cze-goś w rodzaju ingerencji Opatrzności, dlatego w pełni zgadzam się ze stwierdzeniem: „Przypadek to pseudonim Boga, który nie chce się pod czymś osobiście podpisać”.

Ł.K.: Ja również myślę, że każdy z nas ma określoną drogę życia. Wydaje mi się, że trudniejsze jest pytanie, jak bardzo jest ona określo-na i jak to się ma do naszej wolnej woli.

P.J.Ś.: Moim zdaniem to, że Bóg coś wie i czegoś ode mnie oczeku-je, nie oznacza, że on na mnie dmucha. Podejmując życiowe wybory, mogę rzucać monetą. Prawdopodobieństwo, że wypadnie orzeł, wy-nosi jedną drugą. Bóg wie, jaki będzie wynik, ale On na tę mone-tę nie dmucha.

101

D.K.: Z naszej perspektywy jest to przypadek.

P.J.Ś.: Tak, ale Bóg wie, jaki będzie wynik. W Bogu są wszystkie przy-mioty. Przypomina mi się to, co pisał Mikołaj z Kuzy: w Bogu przymio-ty są nieskończone, jednak wszechwiedza nie ogranicza Jego miłości. To, że On mnie kocha, nie oznacza, że zmusza mnie do tego, bym szedł drogą, którą mi przeznaczył. Staram się patrzeć na Boga w perspekty-wie Jezusa. Przypominają mi się ludzie, którzy spotkali Chrystusa, na przykład Samarytanka. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to spotka-nie było przypadkowe. Samarytanka poszła zaczerpnąć wodę ze stud-ni w południe, kiedy inni ludzie chronią się w cieniu swych domostw, ponieważ nie chciała nikogo spotkać. Spotkała jednak Chrystusa i to niezaplanowane spotkanie okazało się dla jej życia przełomowe.

D.K.: Opowieść o Samarytance to nie jedyne miejsce w Piśmie Świętym, w którym jest pokazane, w jaki sposób człowiek odkrywa swoje po-wołanie. Nie do pominięcia są na przykład opisy powoływania aposto-łów. Jak myślisz, czy Chrystus wcześniej upatrzył sobie tych właśnie uczniów czy też były to powołania spontaniczne?

P.J.Ś.: Najważniejszym wydarzeniem w życiu młodego Chrystusa był chrzest w Jordanie. To właśnie wtedy jako człowiek odkrył swoje powo-łanie oraz to, że jest namaszczony Duchem Świętym. Heribert Mühlen, wybitny pneumatolog, podkreśla rolę chrztu w Jordanie w realiza-cji misji Jezusa. Wybór uczniów jest wolnym wyborem Chrystusa. W Ewangelii świętego Jana Jezus mówi: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” (J 15, 16). Apostołów ustanawia po całonocnej mod-litwie. Mimo to odpowiedź na wezwanie Chrystusa jest zawsze wolna. Niektórych uczniów powołuje poprzez świadectwo innych. Tak jest choćby z Natanaelem. Oto, w jaki sposób został on powołany: „Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: »Znaleźliśmy Tego, o któ-rym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa z Nazaretu«. Rzekł do niego Natanael: »Czyż może być co dobrego z Nazaretu?«. Odpowiedział mu Filip: »Chodź i zobacz«” (J 1, 45–46).

102

Ł.K.: Czy możemy być szczęśliwi, jeżeli nie odkryjemy naszego po-wołania?

P.J.Ś.: Święty Augustyn napisał, że człowiek, który nie realizuje dro-gi swojego powołania, może się zbawić, ale z trudnością. Myślę, że szczęście wynika z czystego sumienia, to zaś z pokoju w sercu. Znam ludzi, którzy odzyskali taki pokój dopiero po dokonaniu radykalne-go zwrotu w swoim życiu.

Ł.K.: Niektórzy ludzie uciekają przed swoim powołaniem.

P.J.Ś.: Sam przed nim uciekałem. Wiedziałem, że jestem wezwany do życia w zakonie, ale się opierałem, pytałem: „A dlaczego ja? A ja chciałbym czegoś innego”. Znam siostrę zakonną, która się nawróci-ła dopiero po śmierci męża. Wtedy odkryła, że jej miejsce jest w za-konie.

Ł.K.: Wydaje mi się, że nie jest nam przeznaczone jedno powołanie. Jesteśmy przeznaczeni do różnych rzeczy. Są ludzie, którzy na pew-nym etapie życia odkrywają, że dany im jest wybór: życie w zakonie albo życie w małżeństwie.

P.J.Ś.: Każdy z nas musi dokonać w swoim życiu kilku wyborów za-sadniczych, które mają konstrukcję szkatułkową; w jednym powoła-niu zawarte jest inne. Odkrywając powołanie, nie jestem zwolnio-ny z pytania „Co dalej?”. Jestem zakonnikiem i kapłanem, jestem mężem lub żoną, ale na tym nie koniec. Muszę się jeszcze zastano-wić, czego Bóg ode mnie oczekuje. Będąc w zakonie, powinienem starać się odkryć, jakie miejsce we wspólnocie mam zająć. Na przy-kład święty Pacyfi k przez trzydzieści lat był chory. Mogłoby się wy-dawać, że dla wspólnoty był nieużyteczny, ale Bóg dał mu takie właś-nie powołanie. Jego cierpienie przeżywane z wiarą było umocnieniemdla braci.

103

Wielki to wstyd dla nas, sług Bożych: święci dokonywali wielkich dzieł, a my chcielibyśmy otrzymać cześć i chwałę, opowiadając to i rozgłaszając.

[św. Franciszek z Asyżu]

D.K.: To, o czym mówisz, rodzi niesłychane napięcie. Często wydaje nam się, że odkryliśmy swoje powołanie i możemy już spocząć na lau-rach. Niekiedy jednak życie płata nam fi gla i po pewnym czasie oka-zuje się, że jakieś wydarzenie wywraca nasze życie do góry nogami. Przypomina mi się historia Matki Teresy z Kalkuty, która wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Loretańskiej. Jednak po jakimś cza-sie Bóg nakazał jej porzucić zgromadzenie, które kochała, i zbudować nową wspólnotę. Podobnie, choć na inną skalę, bywa w naszym ży-ciu. Zawieramy związek małżeński i wydaje nam się, że wypełniliśmy nasze powołanie, przed nami życie, które będzie się toczyć według ja-kiegoś przewidywalnego schematu. Tymczasem Bóg doświadcza nas w sposób dla nas nieprzewidywalny, niemieszczący się w naszej logi-ce myślenia. Na przykład okazuje się, że jedno z małżonków jest cięż-ko chore, albo pojawia się problem niepłodności lub niepełnosprawne dziecko. Przyjęcie takiego powołania wymaga od nas niesamowitego hartu ducha. Spotkałam się z naprawdę poruszającymi świadectwami, na przykład małżonków, którzy potrafi li obdarzyć wielką miłością nie-pełnosprawne dziecko i walczyć o godne życie dla niego.

Ł.K.: Nigdy nie jest tak, że człowiek raz dokonał jakiegoś wyboru i jest zwolniony z pytania się, co dalej. Nie wiem, czy są osoby, które mają poczucie, że całkowicie wypełniły swoje powołanie.

P.J.Ś.: Oczywiście, że są. Często wspominam ojca Romualda Szczałbę. Myślę, że on czuł, iż jego życie jest spełnione. Wydaje mi się, że takie poczucie jest źródłem prawdziwego szczęścia.

Ł.K.: Czy można zatem uznać, że jeżeli ktoś czuje, że naprawdę jest szczęśliwy, to znaczy, iż odkrył swoje powołanie?

104

P.J.Ś.: Różnie z tym bywa. Egoizm bywa czasami tak mocno zako-rzeniony w czyimś życiu, że ten ktoś czuje się szczęśliwy, ma głębo-kie poczucie sensu tego, co go spotyka, ale nie potrafi dostrzec, że do-konuje się to kosztem potężnego wysiłku innych ludzi, których nie ceni i którym nie oddaje tyle, ile powinien. Nieraz ktoś odkrywa to dopiero po śmierci bliskiej osoby.

Ł.K.: Twoim zdaniem jest to owoc źle uformowanego sumienia?

P.J.Ś.: Owszem. Myślę także, że jest to powodowane niepełną wie-dzą o relacjach międzyludzkich. Czasami nie musi to być czyjaś su-biektywna wina. Niekiedy ktoś jest wychowany w poczuciu, że jemu się wszystko w życiu należy, że inni powinni mu usuwać spod nóg wszelkie przeszkody.

Ł.K.: Czy wydaje ci się, że naprawdę można tak bardzo skrzywić czy-jąś podstawę aksjologiczną?

P.J.Ś.: Myślę, że można komuś wybudować z ego taką wieżę Eiffl a.

Ł.K.: I życie temu komuś nie weryfi kuje tego przekonania?

P.J.Ś.: Moim zdaniem można przeżyć w ten sposób naprawdę dłu-gi czas, a każdy, kto próbuje taką wizję zakwestionować, traktowany jest jak wróg. Niestety nieraz pojawiają się ludzie, którzy mając taki konsekwentny obraz swojej wielkości i wspaniałości, wzrastali z nim i żyli przez długi czas. Tymczasem powołanie, siłą rzeczy, musi być otwarte na Boga i na drugiego człowieka.

Ł.K.: Wydaje mi się, że nie powinno się takich ludzi zbyt łatwo uspra-wiedliwiać. Uważam, że w każdym z nas jest coś w rodzaju wewnętrz-nego światła, które nawet mimo kiepskiego wychowania pozwala stać się przyzwoitym człowiekiem. Człowiek wobec człowieka ma pewne zobowiązania. Nosimy w sobie rdzeń podstawowych zasad, takich jak

105

dziesięcioro przykazań, choć w różnych kulturach są one inaczej ubra-ne w słowa. Osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt procent ludzi pozna-je te zasady dzięki wychowaniu, ale również ci, którzy nie mieli takiej szansy, nie są zwolnieni z odpowiedzialności za swoje postępowanie wobec innych ludzi. Od nich również trzeba wymagać! Można komuś, tak jak mówisz, każdy pyłek spod nóg zmiatać, ale i taki człowiek jest zobowiązany do pracy nad sobą, do podjęcia duchowego wysiłku, któ-ry ma go uczynić kimś lepszym. Jeżeli ktoś odrzuca wiedzę na temat moralnych zobowiązań człowieka, to nie znaczy, że jest zwolniony z od-powiedzialności za ich wypełnianie. Podobnie jest z człowiekiem, któ-ry odrzuca Objawienie. Oczywiście, ma prawo tak postąpić, ale niech potem nie mówi, że nie miał szans poznać Boga.

P.J.Ś.: Zgadzam się z tobą, musimy jednak pamiętać, że człowiek jest zraniony przez grzech. Co to jest grzech? Mówiąc kolokwialnie, to jest pewien niedorozwój. Grzechem jest nie tylko to, że uczyniło się coś złego. Chodzi także o to, że każdy grzech to brak odpowiedzi na łaskę. W najbardziej podstawowym wymiarze jest to decyzja o bu-dowaniu swojego życia nie tak, jak Bóg zaplanował. Dlatego wydaje mi się, że egotyczne widzenie całego życia jest klasycznym niedoroz-wojem. Mówi się dziś o „kulturze narcyzmu”. To jest dla mnie jeden z przejawów myślenia nastawionego tylko na siebie.

Ł.K.: Pewnie masz rację, choć przyznam szczerze, że nigdy nie spotka-łem takiego klasycznego narcyza. Wydaje mi się, że to, o czym mówisz, odnosi się raczej do świata celebrytów i stamtąd dopiero promieniu-je na codzienne życie. Odpryski tego widać na przykład w amery-kańskich szkołach, w których powodzenie zależy od popularności da-nej osoby.

P.J.Ś.: Ja niestety znam takich rodziców, którzy pielęgnują w swo-im dziecku narcystyczne przekonanie i wychowują córkę jak małą księżniczkę. Nie mówię oczywiście o was. Miałem też w szkole ta-kich kolegów.

106

Ł.K.: Ty masz większą skłonność do bardzo łagodnego oceniania ludzi. Ja jednak wymagam od innych znacznie więcej.

P.J.Ś.: Może to wynika z tego, że ja sam pokonywałem różne mean-dry mojego życia. Między innymi otarłem się o uzależnienie od al-koholu. W pewnym momencie mój świat był mocno zawężony, ale z Bożą pomocą nastąpił przełom.

Ł.K.: Mówisz, że „z Bożą pomocą nastąpił przełom”. W jakimś stopniu pewnie tak było, ale chyba zadawałeś sobie pytanie, w jakim stop-niu był to palec Boży, a w jakim Twoja własna przytomność? Wydaje mi się, że zawsze powinniśmy brać jakąś część odpowiedzialności za swoje życie.

P.J.Ś.: Oczywiście, ponieważ istnieje ryzyko, że możemy odtrącić te „palce Boże”. Kiedyś reanimowałem mojego rówieśnika, który się za-pił na śmierć. Mimo wysiłków chłopiec zmarł. To był mój palec Boży. Mogło to spotkać kogoś innego. Trafi ło akurat na mnie. Na szczęś-cie miałem też przyjaciół, którzy pokazywali mi, jak wyjść z trud-nych sytuacji. Ł.K.: Sytuacje, o których mówisz, stawiają nas w obliczu pytania, jak pogodzić naszą wolną wolę z tym, że Bóg każdego z nas obdarzył ja-kimś powołaniem.

P.J.Ś.: Powołanie to nie jest klatka, w której Bóg zamyka człowie-ka. Bardzo często myśli się o powołaniu w dość prosty sposób: czło-wiek jest jak szczur zamknięty w klatce – przepraszam za to porówna-nie – jeżeli trafi do wyjścia, to dostanie nagrodę, a jeżeli nie, to zaliczy porażenie prądem, i tak aż do skutku, dopóki nie nauczy się, którą ścieżką powinien podążać. Myślę, że Boże powołanie to nie jest „be-hawioryzm duchowy”. Bóg nie uczy mnie w ten sposób. Powołanie to propozycja: „Zobacz, jeżeli pójdziesz tą drogą, to będziesz szczęśli-wy”. Przypomina mi to trochę relację rodzic – dziecko. Rodzice, decy-

107

dując się na rodzicielstwo, wprowadzają dziecko do swojej wspólnoty. Dziecko jest bardzo mocno kształtowane przez ich doświadczenie.

D.K.: Co jest podstawowym powołaniem człowieka?

P.J.Ś.: Dla chrześcijan podstawowym powołaniem człowieka jest po-wołanie do świętości. Każdy z nas jest konsekrowany poprzez chrzest. W chwili chrztu zostajemy powołani do wspólnoty z Bogiem, do uczestnictwa w życiu trynitarnym – jak mawiają teologowie.

Ł.K.: Czy takie jest również powołanie osób niewierzących albo tych, które nie znają Chrystusa?

P.J.Ś.: To jest podstawowe powołanie, jakie każdy z nas przeżywa w sobie. Chrzest determinuje mnie ontologicznie. W wyniku chrztu nie jestem już tym samym człowiekiem. Co nie znaczy, że jestem lepszy. Święty Paweł mówi: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zosta-liśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6, 3). To nie jest metafora, któ-ra mówi, że mamy na sobie jakąś dodatkową powłokę łaski. Chrzest jest czymś, co nas kształtuje. Być może ludzie, którzy nie są chrześci-janami, przeżywają to powołanie inaczej. W Nostra aetate, deklaracji II Soboru Watykańskiego o stosunku Kościoła do religii niechrześci-jańskich, jest napisane, że wszyscy ludzie mają żyć zgodnie ze swoim sumieniem. To jest podstawowa droga do zbawienia. Natomiast my, chrześcijanie, jesteśmy powołani do świętości.

D.K.: Mówiąc o świętości, masz przede wszystkim na myśli życie w jed-ności z Bogiem, a nie dążenie do jakiegoś ideału moralnego?

P.J.Ś.: Tak, choć jedno powinno wynikać z drugiego. W katolicyzmie mamy tendencje do „przemoralizowywania” świętych. Tymczasem świętość to nie jest jedynie rzeczywistość doskonałości moralnej. Nie jest to także wyłącznie decyzja o przyjęciu Boga bez konsekwencji

108

moralnych. Moim zdaniem potrzebna nam jest zarówno wiara po-zwalająca przyjąć łaskę, jak i czyn, ponieważ – jak poucza List do Jakuba – wiara bez uczynków jest martwa.

D.K.: W jaki sposób ty odkrywałeś swoje powołanie?

P.J.Ś.: To był długi proces.

D.K.: William James pisał, że są dwa modele nawrócenia. Pierwszy z nich to nagła i radykalna zmiana życia. Takie było nawrócenie święte-go Pawła czy świętego Augustyna. Drugi – to powolne dojrzewanie do decyzji o pójściu za Chrystusem. Który z tych modeli jest ci bliższy?

P.J.Ś.: Spotkałem się z analizami, które pokazują, że nawrócenie świętego Pawła wcale nie było tak nagłe. Zanim przeżył nawróce-nie w drodze do Damaszku, doświadczył poważnego kryzysu judai-zmu. W moim życiu ten proces dojrzewania do decyzji o wstąpieniu do zakonu był bardzo długi, a jego etapy były różne. Jednym z nich było zaangażowanie w Ruch Światło-Życie. Z czasem moja świado-mość zobowiązań wobec Kościoła pogłębiała się. W pewnym momen-cie moje powołanie stało się dla mnie rzeczą jasną. Po maturze mia-łem rozpocząć studia na polonistyce, zwłaszcza że w liceum brałem udział w olimpiadach polonistycznych. Poczułem jednak, że powi-nienem jeszcze przemyśleć tę decyzję. Dlatego postanowiłem rozpo-cząć naukę w studium pielęgniarskim. Po dwóch latach ostatecznie dojrzałem do decyzji o wstąpieniu do zakonu.

D.K.: W jaki sposób twoją decyzję przyjęli rodzice? Ksiądz Krzysztof Pawlina, przewodniczący Konferencji Rektorów Wyższych Seminariów Duchownych, analizując powody spadku liczby powołań wśród mło-dych mężczyzn, powiedział, że wina leży często po stronie rodziców, którzy zabraniają im wstąpienia do seminarium. „Mówią: »Szkoda ży-cia, marnujesz karierę!«. Albo: »Jesteś jedynakiem, przecież musisz mnie utrzymać!«. Ze względu na poczucie obowiązku wobec rodziców

109

młodzi ludzie nie mają odwagi powiedzieć: »Mamo, ja mam prawo do swojego życia, ja chcę wstąpić do seminarium«”.

P.J.Ś.: Tak się składa, że ja również jestem jedynakiem, dlatego – tak przypuszczam – moja decyzja była dla rodziców dramatyczna. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wspierali i powtarzali mi: „Chcemy, abyś był w życiu szczęśliwy”. Mama czasami dodawała ze śmiechem:

„Tylko nie chcę, abyś, tak jak my, był nauczycielem”. W końcu i tak zostałem nauczycielem. Rodzice przyjmowali moje decyzje ze spo-kojem. Akceptowali moje sympatie, a potem zaakceptowali decyzję o wstąpieniu do zakonu. Myślę zresztą, że od pewnego momentu do-myślali się, że taka myśl chodzi mi po głowie. Poza tym, będąc w stu-dium pielęgniarskim, przygotowywałem ich do tego stopniowo. Nie wyjechałem z domu z dnia na dzień. Wstępując do zakonu, miałem dwadzieścia dwa lata.

D.K.: Dlaczego wybrałeś akurat kapucynów? Czy była to decyzja w stylu: „W tym zakonie będę się dużo modlił. W tamtym podróżował. A w jeszcze innym pracował z młodzieżą”?

P.J.Ś.: W pewnym momencie byłem pewien, że potrzebuję wspólnoty, dlatego przyglądałem się zakonom pod tym kątem. Nie wyobrażałem sobie życia księdza diecezjalnego. Odkryłem, że u kapucynów wspól-nota jest bardzo ważna. Początki były zabawne. Moi współbracia wstę-powali do kapucynów z powodu fascynacji osobą świętego Franciszka. U mnie ta fascynacja pojawiła się znacznie później. Na pewno nie była ona przyczyną mojej decyzji. W nowicjacie przeczytałem na temat świętego Franciszka wszystko, co tylko wpadło mi ręce. Nigdy jed-nak nie doświadczyłem eksplozji miłości do tego patrona. A jak wy-ście przeżywali swoje powołanie? Wydaje mi się, że trudno jest mówić o tym, że ktoś nagle odkrył, że druga osoba jest jego powołaniem.

D.K.: Po prostu w pewnym momencie zorientowałam się, że jestem pewna, że Łukasz jest osobą, z którą jestem gotowa związać się na

110

całe życie. Wcześniej, gdy byłam z kimś związana, to zawsze nurtowały mnie jakiegoś rodzaju wątpliwości. Oczywiście one miały różną naturę, od rzeczy naprawdę poważnych, po mniej istotne. Na przykład kiedyś chodziłam z chłopakiem, który był zdeklarowanym ateistą. Wprawdzie łączyło nas bardzo wiele, mieliśmy wspólne pasje, fascynacje poezją, teatrem, fi lozofi ą, jednak w pewnym momencie zrozumiałam, że na po-ziomie odniesienia do podstawowych wartości nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Poza tym zdałam sobie sprawę, że nie umiałabym żyć z człowiekiem, którego wciąż musiałabym przekonywać, że moja wia-ra nie jest czymś śmiesznym i głupim, a Kościół nie jest siedliskiem sa-mego zła. Może zabrzmi to nieco patetycznie, ale zdałam sobie wtedy sprawę, że niełatwo jest żyć z kimś, kto ma inną wizję świata. Dlatego podziwiam ludzi, którzy decydują się na budowanie takiego związku. Wydaje mi się, że jest to rzecz bardzo trudna.

P.J.Ś.: Czy myślałaś o tym w kategoriach powołania? „Życie z tobą jest moim powołaniem”.

D.K.: W liceum zastanawiałam się, jaka jest moja droga życia. Przez chwilę chciałam być misjonarką, potem osobą samotną, poświęcić się pracy naukowej.

P.J.Ś.: Czy myślałaś o małżeństwie jako powołaniu? Wiadomo, że na życie zakonne patrzy się jak na pewnego rodzaju powołanie. Czy w taki sam sposób patrzysz na życie małżeńskie?

D.K.: Mam bardzo głębokie przekonanie, że jestem dokładnie w tym miejscu, w jakim powinnam się znaleźć, że idę właściwą drogą. Każdego dnia znajduję mnóstwo małych dowodów utwierdzających mnie w tym poczuciu. Rzadko myślę o tym w kategoriach powołania, ale wydaje mi się, że mogę powiedzieć, że mam poczucie, iż będąc żoną, matką, redaktorem, fi lozofem... wypełniam swoje powołanie. Bardzo długo są-dziłam, że odkrycie własnej drogi w życiu jest bardzo skomplikowane, ponieważ nigdzie nie znajduje się wyraźnego znaku, czy dokonało się

111

słusznego wyboru. Wciąż przeżywałam różnego rodzaju rozterki, wąt-pliwości, które wydawały mi się nieusuwalną częścią mojego życia. Okazuje się jednak, że szukając odpowiednio wytrwale, a jednocześnie otwierając się na działanie łaski, jesteśmy w stanie odnaleźć właściwą drogę. Mam głębokie poczucie, że w kilku kluczowych momentach mo-jego życia łaska Boża zadziałała jak Deus ex machina, zmieniając bieg różnych wydarzeń, za co – rzecz jasna – jestem niezmiernie wdzięcz-na. Może to zabrzmi zbyt po protestancku – to zapewne wpływ mo-jego męża – ale poczucie, że Bóg jest przy nas i nam błogosławi, jest oznaką tego, że idziemy właściwą drogą.

P.J.Ś.: Mówisz o braku wątpliwości oraz o wspólnych wartościach jako o kryteriach pozwalających wnioskować o słuszności decyzji. Czy kie-rujesz się jeszcze jakimiś kryteriami?

D.K.: Właściwie to mam trzy tego typu kryteria. Po pierwsze, to poczu-cie, że żyjemy wspólnymi wartościami, i chociaż niekiedy różnimy się w ocenie sytuacji, to jednak nigdy nie są to różnice naprawdę istotne. Po drugie, przekonanie, że osoba, którą wybrałam, sprawia, że staję się lep-szym człowiekiem. Często obrażam się na Łukasza albo po prostu czuję się zawstydzona, kiedy zwraca mi uwagę, że w jakiejś sytuacji postąpi-łam niewłaściwie. Pamiętam, że kiedyś moja teściowa spytała się mnie z troską, czy chcę coś zjeść. Odpowiedziałam, że nie. Ona jednak nadal mnie zachęcała: „A może jednak zjadłabyś kotleta?”, albo zupę – już nie pamiętam co konkretnie. I ja jej wtedy jakoś tak nieładnie odburknęłam. Wyszliśmy z domu, a Łukasz wyrzucił mi, że chyba przewróciło mi się w głowie, aby w ten sposób odzywać się do osoby starszej i w dodat-ku mojej teściowej. Pamiętam, że najpierw się obraziłam i odwróciłam kota ogonem, mówiąc, że przecież to ona wciska mi niepotrzebnie je-dzenie, ale Łukasz nie odpuszczał. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że postąpiłam niemądrze. Poszłam teściową przeprosić, choć przyznam szczerze, że kosztowało mnie to sporo. Popłakałyśmy się obie i wszyst-ko się dobrze skończyło. Takich sytuacji jest sporo, chwile nieuwagi, bra-ku wrażliwości na drugiego człowieka, chwilowy egoizm; być może, są

112

to sprawy drobne, ale wydaje mi się, że jest rzeczą bardzo ważną mieć obok siebie kogoś, kto we właściwym momencie będzie umiał z miłością upomnieć. Trzecie kryterium wiąże się z poprzednimi. Chodzi o wiarę w to, że wszystko, co robi ta druga osoba, wynika z dobrej woli i z miłości, a nie na przykład ze złośliwości. Jeżeli jest w nas taka wiara, to łatwiej nam przychodzi rezygnowanie z różnych rzeczy... oraz przebaczanie.

P.J.Ś.: Wynika z tego, że pewność co do dokonania właściwego wy-boru płynie nie tylko z zaangażowania emocjonalnego? Mówisz tak-że o konkretnych kryteriach wyboru.

D.K.: Tak, choć muszę uściślić, że to nie wyglądało tak, że miałam w za-nadrzu jakieś kryteria dokonania właściwego wyboru i w pewnym mo-mencie stwierdziłam, że ten a ten człowiek je spełnia. Podobnie jak w twoim przypadku, również i my dojrzewaliśmy do decyzji o małżeń-stwie bardzo długo. Świadomość, co jest źródłem pewności i słuszności decyzji, pojawiła się później. Wydaje mi się, że powołanie jest pewną tajemnicą i nie da się do końca wyjaśnić mechanizmów jego odkrywa-nia. Oczywiście zarówno w małżeństwie, jak i w kapłaństwie można od-woływać się do różnych zasad rozeznawania, lecz i tak pozostaje spory margines niewiadomej. W pewnym momencie trzeba dokonać skoku. Zawierzyć, że to jest właściwa droga. Zaangażowanie emocjonalne jest czymś, co pojawia się na początku. Wydaje mi się jednak, że związek nie jest w stanie trwać długo, jeżeli opiera się jedynie na szaleńczym zakochaniu, choć spotykam niekiedy osoby, które mówią, że po dwu-dziestu latach wspólnego życia są w sobie zakochane z taką samą siłą jak pierwszego dnia. Miłość ma po prostu bardzo wiele odcieni.

P.J.Ś.: Zgoda. Wejście do jakiejś wspólnoty, czy to zakonnej, czy mał-żeńskiej, wiąże się z akceptacją cierpienia i ograniczeń.

D.K.: My na razie tych ograniczeń tak silnie nie przeżywamy.

P.J.Ś.: Łaska pańska (śmiech).

113

D.K.: Chyba tak. Na przykład wielu ludzi postrzega narodziny dziecka jako spore ograniczenie wolności.

P.J.Ś.: Dziecko jako przeszkoda.

D.K.: No właśnie. My nie mamy poczucia, że Zosia coś nam w życiu odbiera, że coś nas z jej powodu omij a. Podobnie jest z małżeństwem, nie mam poczucia, że mój związek czegoś mnie pozbawia.

P.J.Ś.: Często spostrzegam, że ludzie mają problemy z akceptacją decy-zji, zwłaszcza z przyjęciem wszystkich jej konsekwencji. Młodzi ludzie mają tendencję do odsuwania momentu ostatecznego potwierdzenia swoich wyborów w nieskończoność. Dotyczy to zarówno kleryków, jak i narzeczonych. Cały czas żyją tymi wartościami, składają śluby czasowe, ale nie mogą się zdobyć na ostateczny krok.

Ł.K.: Moim zdaniem ludzie się dziś boją zobowiązań na całe życie. Dotyczy to zarówno zakonników, jak i osób świeckich. Współczesna kultura jako naczelną wartość wyeksponowała brak zobowiązań. Świat zachodni oferuje nam naprawdę ogromne możliwości: dziś możesz być księgowym, a jutro instruktorem narciarskim.

P.J.Ś.: To znaczy, że dzisiaj jesteś z tą kobietą, a jutro może będziesz z inną?

Ł.K.: Może tak być, choć to, że ktoś zmienia kobiety jak rękawiczki, nie musi wynikać z tego, że jest hedonistą. Moim zdaniem problemem wielu ludzi jest nieumiejętność podejmowania decyzji i brania za nie odpowie-dzialności. Podobnie jest z kryzysami małżeńskimi. Ich źródłem najczęś-ciej jest to, że ludzie nie chcą podejmować odpowiedzialności za swoje wybory. Biorą od życia to, co dobre: fajny ślub, imprezka, pieniądze, po-dróż poślubna, kupno domu. Natomiast to, co złe, odrzucają.

P.J.Ś.: Bauman pisze o tym, że w przyszłości normą relacji między-ludzkiej będą krótkotrwałe związki monogamiczne. Nieraz odnoszę

114

wrażenie, że stosunek niektórych ludzi do związku przypomina nasze podejście do kurczaków z KFC. Młodzi ludzie obgryzają się dziś tak, jak obgryza się nóżkę kurczaka. Dopóki jest coś do obgryzienia, to są razem, kiedy zostają już tylko kości, wyrzucają je i biorą się do następ-nego kawałka. Wydaje mi się, że wiele par jest nastawionych jedynie na konsumowanie. Nie mówię tu tylko o wymiarze seksualnym.

D.K.: Nie jestem pewna, czy to nie jest obraz wykreowany przez media. W rzeczywistości nie spotykam ludzi, którzy z defi nicji dążą do takie-go ideału. Nawet jeżeli faktycznie jest tak, że nie udaje im się związać z nikim na dłużej, to nie dzieje się tak dlatego, że są do szpiku kości ze-psuci i cynicznie zakładają, że szukają partnera na jedną noc.

P.J.Ś.: Rozumiem. Tylko ja nie chciałem powiedzieć, że ktoś musi świadomie przybierać taką postawę. Wydaje mi się, że to jest raczej pewnego rodzaju niedorozwój. Ktoś nawet by i chciał związać się z jakąś osobą na stałe, ale po pewnym czasie widzi, że nie potrafi . Jak powiedziałem, taki lęk przed zobowiązaniami na całe życie nie omi-ja również kleryków.

D.K.: Właśnie. Z badań Krajowej Rady Duszpasterstwa Powołań wy-nika, że chętnych do kapłaństwa w ciągu ostatnich trzech lat ubyło nawet o dwadzieścia procent. Dlaczego tak niewielu ludzi z pokolenia JPII pragnie zostać księdzem lub zakonnicą?

P.J.Ś.: Rzeczywiście, w ostatnich dwóch latach liczba powołań spadła. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest tak, że w poprzednich la-tach mieliśmy urodzaj, a teraz sytuacja wróciła do normy. Pamiętam, że w naszym zakonie były takie lata, kiedy na jednym roku studiów było czterdziestu braci. Dawniej w całym seminarium było szesnastu czy siedemnastu braci.

Ł.K.: Przyznam szczerze, że irytuje mnie mówienie o tym, że w po-koleniu JPII powinno być więcej powołań. Wynikałoby z tego, że

115

Jan Pa weł II przez cały swój pontyfi kat nawoływał jedynie do wstę-powania do zakonu. Papież tak samo troszczył się o liczbę powołań zakonnych, jak i małżeńskich. Siła Papieża tkwiła w tym, że trafi ał dokażdego.

D.K.: No właśnie. Nikt nie mówi, że z powodu Papieża powinna się podnieść liczba małżeństw sakramentalnych.

P.J.Ś.: Ja również boję się takiego pseudoteologicznego myślenia, że Bóg karze polski Kościół i dlatego daje mniejszą liczbę powołań.

Ł.K.: Pod wpływem charyzmatu Jana Pawła II powinna się popra-wić moralna kondycja społeczeństwa, a nie wzrosnąć liczba powołań czy małżeństw albo osób, które chodzą regularnie do spowiedzi. O to trzeba pytać: dlaczego po śmierci Papieża, która wywołała w naszym narodzie tak wielkie poruszenie, nie dokonało się przejście od religij -ności do wiary?

D.K.: Bardzo często podkreśla się, że przyczyną spadku powołań może być kryzys rodziny. Ksiądz Pawlina pisze, że „Kleryk wstępujący do se-minarium to człowiek (...) bardzo kruchy w swoich decyzjach, bardzo zmienny, potrzebujący akceptacji. Często ma za sobą doświadczenie rozbitego domu, braku ojca, rozwodu, rany spowodowane alkoholi-zmem ojca czy innymi dramatami życiowymi. Oni te rany noszą w sobie. Od tego się nie da uciec”. Kandydatowi do seminarium pochodzące-mu z takiej rodziny niekiedy trudno jest odnaleźć się w prawdziwej re-lacji synowskiej z Bogiem.

P.J.Ś.: W seminarium nie ma osób z powietrza. Seminarium odbija społeczeństwo. Jeżeli wzrasta liczba rozbitych małżeństw, to automa-tycznie pojawia się więcej kandydatów do seminarium z takich do-mów. Inną sprawą jest to, że jeżeli wierzymy, że oni również są po-woływani do kapłaństwa, to w procesie formacji musimy zastosować zupełnie nowe środki, na przykład psychoterapię.

Ł.K.: Przyznam szczerze, że bardzo irytuje mnie to, że do kwestii po-wołań podchodzi się czysto ilościowo. Nikt nie mówi o jakości powo-łań. Być może, powinniśmy się cieszyć, że mamy mniej kandydatów do kapłaństwa, ale za to z autentycznym powołaniem. Być może, dzię-ki temu zwiększy się odsetek osób, które w konfesjonale albo w kan-celarii parafi alnej trafi ą na dobrego kapłana.

P.J.Ś.: Trzeba jednak pamiętać, by w obliczu spadku liczby powołań nie wpaść w pułapkę obniżania wymagań wobec kandydatów. U nas mówi się o tym bardzo stanowczo. To, że jest nas mniej, nie oznacza, że powinniśmy dopuszczać do święceń każdego chętnego.

D.K.: Do seminarium zgłaszają się coraz częściej ludzie tuż przed trzy-dziestką, często po studiach. Również decyzje o małżeństwie podej-mowane są coraz później. Być może, dzięki temu te wybory są bardziej przemyślane?

P.J.Ś.: Być może. To niewątpliwie byłby plus. Musimy jednak pamię-tać, że starsza osoba jest znacznie trudniejsza w formacji.

Ł.K.: Taki ktoś ma mentalność dojrzałego człowieka.

P.J.Ś.: Dla nas jest bardzo ważne, aby kleryk chciał się otworzyć na życie wspólnotowe. Jeżeli ktoś ma dużo ukształtowanych nawyków, to będzie mu bardzo trudno żyć we wspólnocie, która domaga się wielu kompromisów.

Czy pewniejsz drog do nieba jest ycie zakonne, czy ma e -skie? Czy zakonnik mo e mie w asne pieni dze, czy nie? I czy podczas posi ków w klasztorze nadal czyta si ywoty wi -tych? Jak wygl daj kon ikty i k ótnie w zakonie i jak mo nasobie z nimi radzi w rodzinie? – to tylko niektóre z porusza-nych w tej ksi ce kwestii. Autorzy nie unikaj te rozmowy o sprawach trudnych zarówno dla ma e stw, jak i dla wspól-noty zakonnej – o odej ciach, na ogach i walce z nimi oraz o zmaganiu si z w tpliwo ciami.

Regu y ycia… pozwalaj zajrze wieckim za klasztorne mury, a zarazem pokazuj , e ycie zakonne i ycie w rodzinie maj ze sob wi cej wspólnego, ni nam si wydaje.

Z ojcem Piotrem Jordanem liwi skim OFMCap rozmawiaj Dominika i ukasz Koz owscy

Cena detal. 27,90 z

ISBN 978-83-240-1191-9

9 788324 011919

Reguly zycia-okladka2.indd 1 2009-04-27 13:38