7

Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Krótki odcinek opisujący dwutygodniową podróż Soula i Jabłkowitej (no ileż można opisywać jak się drzewa i krzaki przesuwają!)

Citation preview

Page 1: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5
Page 2: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Odcinek VMarcin Iwaniec

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Autor zastrzega sobie wszelkie prawa autorskie.

Page 3: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

To był naprawdę piękny poranek. Obudziły mnie ciepłe promienie słoneczne, przebijające się przez gęste liście lasu brzozowego. Szept drzew niósł się po całej kniei, podróżując na delikat-nym wietrzyku. Dookoła rozlegał się przepiękny śpiew ptaków, a zewsząd otaczał mnie świeży za-pach natury, wzbogacony o nutkę słodkiej woni stosu jabłek, leżącego nieopodal. Tak... to był naj-spokojniejszy moment w moim życiu.

Po tym jednak nadeszły wspomnienia. Ogarnął mnie niepokój, kiedy pomyślałem, że już tak długo tkwię w jednym miejscu. Czułem, że moja noga, zraniona jakiś czas temu przez żelazne szczęki, nabiera sił, lecz człowiek, któremu zawdzięczam życie, nie pozwalał mi jeszcze odejść. Chyba chce do końca zaleczyć moją ranę. Ale mój ojciec i matka byli tak daleko... Ogarnęła mnie rozpacz, czarna myśl, że już ich nigdy nie dogonię.

Wstałem, delikatnie przenosząc ciężar ciała na niesprawną kończynę. Nie uginała się już tak jak kiedyś... Od niechcenia ugryzłem jedno jabłko. Humor od razu mi się poprawił.

Usłyszałem kroki. Moja uszy natychmiast powędrowały w stronę dźwięku, a zaraz za nimi głowa. To był człowiek. Nazywał się Wartki Potok. Jego osada została kompletnie zniszczona i tyl-ko on się ostał. Od tamtego czasu ukrywał się w lesie przed amerykańskimi żołnierzami, czekając na odpowiedni moment aby odbić swoje plemię z niewoli. Zdawało się jednak, iż on również leczy jakieś rany, co powstrzymywało go przed działaniem.

W tej całej historii zastanawiała mnie jedna rzecz. Czemu ludzie robią sobie krzywdę na-wzajem? Nie potrafiłem tego zrozumieć. Ale oboje doznaliśmy głębokich ran, zadanych przez dwu-nożnych. Wspieraliśmy siebie na wzajem, łącząc się w bólu. Powstała między nami pewna mental-na więź. Może nawet przyjaźń? Nigdy nie pomyślałem, że taka relacja zajdzie między mną, a dwu-nożnym.

To jednak nie potrafiło wypełnić pustki, powstałej po utracie przyjaciół. Tęskniłem za moim stadem... I czułem coraz większą presję. Nie potrafiłem patrzeć gdzie indziej niż w kierunku, w któ-rym zabrali moich rodziców. Wkrótce nawet smak jabłka nie potrafił już mi pomóc...

Lecz w końcu nastał dzień inny niż poprzednie. Wiatr zdawał się wiać mocniej, w stronę mojego przeznaczenia, jakby zapowiadał kontynuację wędrówki. Liście szeptały głośniej, z ekscy-tacją. Nawet moja noga nie doświadczała już bólu przy każdym kroku. To musiał być ten dzień! Ożywiłem się. Mimo, że byłem gotowy, czekałem, sam nie wiedząc na co. Zaufałem instynktowi.

Usłyszałem kroki, lecz inne niż te ludzkie, do których zdążyłem się już przyzwyczaić. Z lek-ką trwogą obróciłem się w miejscu. I aż przysiadłem na zadzie z wrażenia... Pomiędzy drzewami stała Jabłkowita, przyglądając się mi jak gdyby nigdy nic. Zarżałem niepewnie, ciągle nie ufając swemu wzrokowi. Ona jednak parsknęła, rozwiewając wszelkie wątpliwości. Oto przedemną stała moja przyjaciółka!

Nadszedł człowiek. Klacz momentalnie rzuciła się przerażona do ucieczki. Kiedy jednak spostrzegła, że ja nie ruszyłem się z miejsca, zarżała głośno, jakby chciała mnie ostrzec. Ja tylko za-strzygłem uszami. Człowiek podszedł i pogłaskał mnie po boku, przyglądając się Jabłkowitej. Klacz nie wiedziała co o tym myśleć. Wróciła, powoli i ostrożnie stawiając każdy krok. Czuła się zdezorientowana. Dwunożny szeptał do niej te same spokojne słowa co kiedyś mnie. Przyjaciółka strzygła uszami na każde jego słowo, podchodząc z wolna. W końcu stanęła, metr od nas. Wartki Potok ruszył powoli w jej stronę, wyciągając przed siebie rękę. Kiedy dotknął ręką jej głowy, nie uciekła, choć chyba ogólnie bała się ruszyć...

Nagle zaszumiał cały las. Ja i Jabłkowita przysłuchiwaliśmy się szeptowi z uwagą. Nadszedł czas. Podszedłem szybko do człowieka i spojrzałem na niego, na jego oczy. Nie wiem jak się dzię-kuje po ludzku. Miałem jednak nadzieję, że zrozumiał moją wdzięczność. Odwróciłem się na zadzie i ruszyłem galopem w pogoń za moim stadem. Jabłkowita zrobiła to samo.

Zarżałem jeszcze na pożegnanie za siebie, w stronę człowieka. To była naprawdę niezwykła więź...

Bieg... Tak dawno nie słyszałem tętentu innego konia... tętentu Jabłkowitej... Bieg już tak długo nie dawał mi radości. Pędziłem tylko po to, żeby uciec czy gdzieś zdążyć. Ale teraz, w końcu galopowałem dla własnej przyjemności. Pnie drzew mijały mnie wolno, leśny podszyt muskał moje ciało... Ale było w tym biegu coś innego. Dziwna lekkość, jakbym nic nie ważył, każdy krok zda-

Page 4: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

wał się wybijać mnie wysoko w niebo. Moje serce biło znacznie szybciej niż zwykle, a nagłe dresz-cze przechodziły me ciało co chwilę. Spojrzałem na jabłkowitą. Klacz biegła obok mnie. Czy to za jej sprawą czułem się tak dziwnie? Nie wiem czemu zachowywałem się tak nietypowo, lecz wie-działem czego pragnę. Być blisko niej. Chronić ją, być tam, gdzie ona jest. Nigdy nie zdawałem so-bie z tego sprawy, gdyż zawsze byliśmy razem, ale kiedy nasze drogi się rozeszły... Ja za nią tęskni-łem...

Lecz teraz znów byliśmy razem! Tętent naszych kopyt zlewał się w jedno, a oddech stano-wił całość. Nasz wzrok spotkał się, nawiązując niezwykłą więź. Niesamowite uczucia opanował mnie do tego stopnia, że aż się zatrzymałem. Ona też stanęła, zaraz przede mną, patrząc się ciąglew me oczy. Mięśnie drgały mi lekko. Nasze nosy zetknęły się, po czym podeszła o krok i przytuliła się, ocierając lekko głowę o mą szyję. Czułem bicie jej serca, jej płytki oddech. Zniknął świat do-okoła, zniknęły troski, byliśmy tylko my... I ta cisza...

Cudowną chwilę przerwał silniejszy podmuch wiatru. Przypominał o misji, którą musimy wykonać. Parsknąłem cicho. Ona nastawiła uszy w kierunku, w który mamy zmierzać. Ruszyliśmy dalej, galopując przez las...

Nie mam pojęcia skąd wiedziałem, gdzie musimy biec. To tak, jakby sam wiatr prowadził, stanowił przewodnika naszej podróży. Pokazywał ścieżkę, odkrywał pułapki i niebezpieczeństwa. Ja i Jabłkowita byliśmy jak w transie. Byliśmy niczym liście, mogące frunąć jedynie z podmuchem wiatru. Kilometr za kilometrem, godzina za godziną. Biegliśmy bez ustanku owładnięci dziwną mocą. Dziwnym uczuciem, które nie pozwalało zatrzymać się nawet na moment, ani nie dopuszcza-ło myśli, że już za późno. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Wystarczała mi jedynie świado-mość, że przegrana nie wchodzi w grę. Teraz już wiem, że to co wtedy doświadczyłem to bliskość Jabłkowitej, tego, że razem możemy osiągnąć wszystko. W połączeniu z dziedzictwem naszej krwi, z temperamentem, charakterem, faktycznie nic nie mogło nam przeszkodzić...

A droga łatwa nie była. Im dłużej biegliśmy, tym lasy stawały się większe, a otwarta prze-strzeń bardziej usiana ostrymi kamieniami. Teren wznosił się, męcząc nas stopniowo. Pojedyncze pagórki i wzgórza wznosiły się coraz częściej i wyżej. Zdawałoby się, że biegniemy w nieskończo-ność, a mimo to wielki, monumentalny łańcuch górski wyrastający gdzieś na horyzoncie w ogóle się nie przybliżał. Spaliśmy mało i nie spokojnie. Często zrywaliśmy się nagle w środku nocy, sły-sząc czy to szelest, czy trzask. Biegliśmy i biegliśmy bez końca.

Pewnego dnia trafiliśmy na ludzką osadę. Z daleka widzieliśmy dwunożnych, krzątających się jak mrówki, ich domy i naszych zniewolonych pobratymców. Chciałem biec dalej, ominąć sze-rokim łukiem tą niebezpieczną pułapkę, lecz sumienie moje i Jabłkowitej nie pozwalało nam tak po prostu zignorować te biedne konie. Klacz zarżała cicho, z troską, skupiając swoje wszystkie zmysły na osadzie. Zastanawiałem się. Czułem, że jeżeli dwunożni znowu nas złapią, to na pewno stracę szansę na spotkanie z rodzicami. Strzygłem uszami, moje uczucia były mieszane. Jabłkowita spoj-rzała na mnie. Znów zarżała, tym razem głośno, ze stanowczością. Parsknąłem z rezygnacją...

Oboje wiedzieliśmy, że w nocy dwunożni znikają gdzieś w swoich budowlach. Wiedzieli-śmy też, że używają lin do więzienia koni. Może udałoby się podejść cicho po zmierzchu do miej-sca, gdzie nasi pobratymcy będą przywiązani i przerwać te złe liny. Czekaliśmy więc, obserwując ludzi, aż w końcu słońce zniknęło za górami. Wtedy to skojarzyłem, że kiedy zaczynałem pogoń, łańcuch górski był znacznie mniejszy. Znaczyło to, że jednak posuwamy się na przód... Dreptałemz nogi na nogę. Niecierpliwiłem się. Jabłkowita szybko to spostrzegła. Dotknęła mnie tylko nosem, uspakajając tym samym w magiczny sposób mojego ducha. Znowu ogarnęło mnie to cudowne uczucie...

Zrobiło się całkiem ciemno, a ludzie nie znikali. Zaczęliśmy się obawiać, że tych dwunoż-nych nie obchodzi, że jest noc. Rozpalili wielki ogień na środku osady. Śmiali się, krzyczeli, śpie-wali... Tego się nie spodziewaliśmy. Szybko jednak odkryłem, że ludzie skupiają się jedynie dooko-ła ognia. Miejsce do którego sprowadzali naszych pobratymców stało w mroku. Może ci dwunożni nie mogli być tam gdzie jest ciemno? Charknąłem cicho i ruszyliśmy. Jabłkowita nie była pewna co do moich poczynań, ale zaufała mi. Dziwne, skoro jak dotąd wpadaliśmy przeze mnie w tarapaty.

Starałem się iść jak najciszej. Im podchodziłem bliżej ludzi, tym me serce biło szybciej. Ci

Page 5: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

dwunożni sprawiali wrażenie jeszcze gorszych od łowców koni. Ta ich aura... Instynkt znów dawał o sobie znać, przypominając o niebezpieczeństwie. Może jednak dwunożni mogą być tam gdzie ciemność? Co jak trafimy na jakiegoś, jak nas zauważą? Chciałem po prostu uciec. Ale co by pomy-ślała Jabłkowita? Ona też się bała! Ruszyłem pewniej.

Minęliśmy kilka małych domów, aż w końcu dotarliśmy do tego większego obiektu, gdzie więzione były konie. Nie widzieliśmy jednak jak wejść do wnętrza. Obeszliśmy budynek wokół, lecz każda ze ścian zdawała się być szczelnie zabudowana deskami. Dopiero Jabłkowita wypatrzyła jakimś sposobem większą szparę. Pchnęła ścianę zamaszystym machnięciem głowy i ta faktycznie rozwarła się... z potwornym zgrzytem. Zastrzygłem uszami, ona też. Szybko uciekliśmy za duży bu-dynek, gdzie było ciemniej. Żaden dwunożny jednak nie przyszedł nas ścigać. Nie usłyszeli? Zasta-nawiałem się jak to w ogóle możliwe, ale doszedłem do wniosku, że wcale mi to nie przeszkadza. Wróciliśmy do już otwartych drzwi i powoli weszliśmy do środka.

Wewnątrz było ciemno, ale bez problemu nasze nosy wyczuły obce konie. One nas też. Nie-które zaczęły się niebezpiecznie głośno kręcić w swych przegrodach i parskać. Razem z Jabłkowitą krążyliśmy po ciasnym korytarzu, szukając sposobu na uwolnienie pobratymców. I tym razem zno-wuż moja przyjaciółka znalazła rozwiązanie. Jednym ruchem łba uderzyła w jakąś dźwigienkę, któ-ra odskoczyła momentalnie. Drzwi boksu uchyliły się same. Mruknąłem z podziwem, a ona z dumą poczęła otwierać wszystkie drzwi. Wkrótce skończyła swoją pracę. Obce konie jednak nie miały za bardzo ochoty opuszczać swych pomieszczeń. To było dla mnie niepojęte. Wolność stoi przed nimi otworem, a one po prostu stoją... Dopiero kiedy jeden z wierzchowców, masywny ogier o gniadym umaszczeniu, leniwie opuścił stajnię, reszta niepewnie ruszyła za nim. Za wrotami rozbiegł się jed-nak nieco dynamiczniej. Ja i Jabłkowita również nie czekaliśmy aż nas złapią i rzuciliśmy się z ko-pyta w swoją stronę. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie przebiec przez sam środek ogłupiałych dwunożnych. Bardzo fajnie to wyglądało jak odskakiwali, próbując unikając potrącenia. Zarżałemz drwiną, parskając pod siebie i przeszedłem do pełnego cwału, doganiając towarzyszkę. Jabłkowita pokręciła głową z rezygnacją, dobitnie komentując mój czyn.

Biegliśmy już resztę nocy, zatrzymując się dopiero o poranku. Długo napawałem się naszym nocnym wyczynem. Ale duma, która wypełniała mą pierś, z czasem znikła, będąc zastąpioną przez troski i niepokoje.

Mijały kolejne dni. Teren dookoła nas zmieniał się z kilometra na kilometr, aż w końcu jedy-ne, co wypełniało przestrzeń dookoła nas, to bezkresne lasy. Czułem się bardzo nieswojo pomiędzy drzewami, a świadomość, że ostatni raz jakąś polanę widziałem kilka dni wcześniej, wcale mi nie pomagała. Na dodatek grunt pod moimi kopytami był nierówny, usiany kamieniami, a często rów-nież grząski. Wąskie ścieżki stanowiły dla nas nie lada problem. Nie raz zdarzało się, że musieliśmy z Jabłkowitą zawracać i szukać innej drogi. Nie mogliśmy biec, a jedynie stępować. Mimo to mę-czyliśmy się bardziej niż po całym dniu biegu. Przez to nasza czujność osłabła, szczególnie w nocy, kiedy to zasypialiśmy niemalże natychmiast.

Jedną z nocy przetrwaliśmy tylko dzięki przypadkowi. Poprzedni dzień był akurat jednymz najbardziej męczącym z całej podróży, a to z racji stromego podejścia i wyjątkowo niewygodnej drogi. Byliśmy tak zmęczeni, że Jabłkowita zatrzymała się jeszcze przed zachodem słońca, i poło-żyła w bardziej wychodnym miejscu. Wręcz ucieszyłem się na ten widok. Z przyjemnością zrobi-łem to samo co ona. Zacząłem rwać łapczywie pobliski krzak. Jeżeli lasy miały jakąkolwiek zaletę, to była nią nieograniczone zasoby pysznego jedzenia. Trawy, liście, krzewy... Czasami trafiałem na dziwne kulki, czy to czerwone, czy czarne. Miały one smak, którego nie znałem.

Zanim się jednak zorientowałem, moje oczy same się zamykały. Jabłkowita oddychała spo-kojnym, miarowym oddechem, a jej powieki drgały delikatnie, będąc przymknięte już od pewnej chwili. Postanowiłem pójść w jej ślady i również odpłynąć do krainy snów.

Akurat miałem sen, w którym to ja i Jabłkowita biegliśmy ponad drzewami, jakby po ich li-ściach. Goniliśmy naszych przyjaciół, moich rodziców. Ale ci nie chcieli się zatrzymać, mimo roz-paczliwych rżeń. Właśnie stawiałem kopyta na następnym drzewie, kiedy złamało się ono niespo-dziewanie. Przerażony patrzyłem jak kamienista ziemia zbliża się w straszliwym tempie. Tuż przed uderzeniem wszystko znikło.

Page 6: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Zerwałem się nagle na równe nogi, będąc już w świecie rzeczywistym. Instynkt zastąpił otu-maniony umysł, mówiąc, ze coś jest nie tak. Nagle do moich uszów dobiegł cichutki szelest kro-ków. Zarżałem przeciągle i głośno. Jabłkowita obudziła się, momentalnie wyczuwając zagrożenie. Wilki!

Rzuciłem się do ucieczki. Coś stanęło mi na drodze, powalone drzewo. Nie było go tam po-przedniego dnia! W ostatniej chwili skoczyłem, przelatując tuż nad nim. Wylądowałem, z trudem zachowując równowagę. Wtedy pomyślałem o Jabłkowitej. Mimo przerażenia zatrzymałem się. Odwróciłem głowę. W tym samym momencie klacz przebiegła obok mnie. Ruszyłem z kopyta za nią. Słyszałem szelest goniąc nas wilków, powarkiwania, wycia.

Ogarnęła mnie straszliwa myśl, że tyle przeszedłem, tylko po to, żeby teraz zostać żywcem zjedzony. Nie! Moje nogi przyspieszyły biegu. Czułem pod kopytami jak ziemia jest nierówna. Moje oczy nie były w stanie dostrzec pułapek. Jeden fałszywy ruch i skończę jako kolacja. Nie!

Po prostu biegłem, licząc na swoje szczęście. Nagle przestałem słyszeć cokolwiek, oprócz tętentu naszych własnych kopyt. Zarżałem, zatrzymując się. Jabłkowita stanęła zaraz obok, rozglą-dając się gwałtownie. Dyszałem ciężko, skupiając się na słuchu.

I nagle usłyszałem to... Głośny szelest liści. Uszy Jabłkowitej, zmierzające w kierunku nad-chodzącego dźwięku. Warknięcie, wybijającego się wilka. Przerażenie, tańczące w oczach klaczy. Ślepia, świecące złowrogo. Kwik niezrozumienia...

Niespodziewany impuls, ogarniający całe me ciało. Czarne szpony, jaśniejące w nikłym bla-sku gwiazd. Nagła wściekłość, dająca siłę do wybicia. Skapujące pojedyncze krople białej śliny ze wściekłego pyska...

Do dziś się zastanawiam, jak zdążyłem zareagować tak szybko...Zderzyliśmy się. Wilk zaskowyczał żałośnie, uderzając o ziemię metr dalej. Od razu uciekł.

Dopiero wtedy dotarł do mnie co zrobiłem. Był to czyn, do którego w najmniejsze mierze nie przy-służył się mój mózg. Nic nie rozumiejąc, spojrzałem na klacz. Ona wcale nie miała lepszego wyra-zu pyska.

Nastał ranek. Musieliśmy zawrócić, gdyż uciekaliśmy w złą stronę. Kiedy przechodziliśmy obok miejsca naszego noclegu, okazało się, że drzewo, które niespodziewanie zagrodziło nam dro-gę, było puste w środku, wyżarte przez jakieś insekty. Przewróciło się dokładnie w momencie, kie-dy zaatakowały nas wilki... Nie mogłem zrozumieć naszego szczęścia.

Ale nasza podróż się nie skończyła. Szybko miało się okazać, że najtrudniejsze podejście dopiero przed nami. Drogę zagradzała nam góra. Szczyt wcale nie wydawał się być wysoko. Bez-trosko ruszyliśmy, idąc powoli stępem. Ale podłoże nagle okazało się sypkie, kamieniste... Wcze-śniej było po prostu niewygodne, lecz wtenczas stało się niebezpieczne. Ześlizgiwaliśmy się, ranili-śmy kopyta o ostre kamienie. Nachylenie cały czas wzrastało. Wiatr coraz silniej wiał. Brakowało mi sił...

Nagle stanąłem. Chciałem zejść, to nie miało sensu. Spojrzałem w dół i... kwiknąłem z prze-rażenia. Byłem wysoko. Zbyt wysoko! Zaparłem się nogami, wbijając wzrok przed siebie. Dysza-łem ciężko. Jabłkowita słysząc mój głos również się zatrzymała, patrząc na mnie zmęczonym wzro-kiem. Po prostu ruszyła do góry, ignorując moje przerażenie. Wstrząsnęło to mną, ale i wyciągnęłoz trwogi. Z niechęcią postawiłem krok przed siebie.

Dwie myśli toczyły wielki bój w mojej głowie. Jedna chciała spojrzeć za siebie, a druga się przed tym wzbraniała.

Nie spojrzałem. Strach wygrał z ciekawością. Zrobiłem kolejny krok. I następny. Szło coraz lżej. Pod względem psychicznym. Fizycznie było tak samo trudno. Pot skapywał z mojego ciała. Jabłkowita też wyglądała na wycieńczoną. Jej mokre futro lepiło się do skóry, a wilgotna grzywa przyległa do szyi. Ale niestrudzenie pięła się w górę. Zawiał zimny wiatr. Moje ciało przeszły dreszcze, na moment zrobiło się lodowato zimno. Denerwujące uczucie. Przyspieszyłem, jakbyw próbie ucieczki.

Poślizgnąłem się prawie od razu. Zaparłem się nogami. Słyszałem jak kamienie suną w dół, stukając o siebie. Ten dźwięk dał mi pełne wyobrażenie o tym co mnie czeka, jeżeli spadnę. Jękną-łem niespokojnie, ale ruszyłem, tym razem powoli. Jabłkowita jakimś sposobem szła szybciej ode

Page 7: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

mnie. Natura awanturnika kazała mi ją gonić i pokazać kto jest szybszy, lecz rozsądek, chyba pierwszy raz w życiu, nie pozwolił szaleć.

Klacz dotarła na szczyt. Zniknęła za krawędzią. Ja uważnie parłem naprzód, koncentrując się na każdym kroku. Znowu zawiał zimny wiatr... Zignorowałem go, chociaż całe ciało pragnęło skoczyć do przodu. Przeszedłem kolejny metr. I nagle teren się wyrównał! Podołałem! Dotarłem na sam szczyt! Poszukałem wzrokiem przyjaciółki. Stała kawałek dalej, wpatrując się w coś na hory-zoncie. Przystałem obok, podążyłem za jej wzrokiem.

To co zobaczyłem, było piękne. Panorama na pobliskie góry ciągnęła się w nieskończoność. Te drzewa porastające pobliskie wzgórza, jakby to był jedynie mech, te chmury płynące leniwie pod nami. Gdzieś w dole ciągnęła się wzburzona rzeka, która z góry przypominała ledwie ślad po kropli deszczu na liściu... I ta wielka woda, niemal niewidoczna na horyzoncie.

Przytuliliśmy się z Jabłkowitą. Nie zwracaliśmy uwagi na lodowato zimny wiatr, gwiżdżący bez przerwy. Było pięknie...

W końcu, kiedy odpoczęliśmy nieco, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie bez żalu zostawiłem cudowny widok. Miałem nadzieję, że tu jeszcze wrócę... Po drugiej stronie góra była znacznie bar-dziej łagodna i mimo ciągle znacznej trudności, schodziło się lżej. Wkrótce stanąłem na miękkiej ziemi. Moje obolałe kopyta odczuły ulgę. Postanowiliśmy z Jabłkowitą, że na dziś już starczy.

Dalsza podróż była bardzo podobna do poprzednich dni. Lasy, trawa, gęste krzewy... Prze-dzieraliśmy się przez knieje, kiedy nagle trafiliśmy na szeroką rzekę, prawdopodobnie tą, co wi-dzieliśmy z góry. Podążaliśmy dalej wzdłuż jej nurtu, gdyż droga była znacznie wygodniejsza. Szum wody roznosił się łagodnie w powietrzu, napawając umysł błogim spokojem. Nie kłusowali-śmy nawet, żeby nie zmącić tak wspaniałego stanu... Było ciepło, dziwna atmosfera wisiała w po-wietrzu...

I nagle oboje wskoczyliśmy do rzeki, tuląc się do siebie. Nie wiem co nas napadło. Spojrza-łem na Jabłkowitą z góry, w jej duże, czarne oczy. Ten jej wzrok nie był już figlarny, tak jak kiedyś... lecz dziwnie ponętny. Serce zabiło mi mocnej. Oddech przyspieszył.

Legliśmy w wodzie, będąc obmywanym zimną wodą do szyi. Jabłkowita położyła głowę na moim kłębie. I tak leżeliśmy. Słuchając jedynie szumu wody...

Las się w końcu skończył, a teren przestał opadać. Monumentalne szczyty górskie znalazły się za naszym grzbietem. Oboje czuliśmy, że zbliżamy się do celu. Wiatr jakby wezbrał, wysoko na niebie rozbrzmiewał pisk orła. Biegliśmy radośnie, wiedząc, że po kilkunastu dniach, w końcu zo-baczymy inne konie. Ba! Naszych przyjaciół! Biegliśmy coraz szybciej, nie zważając na zmęczeniei obolałe mięśnie. Z każdym metrem miałem silniejsze przeczucie, że jesteśmy u celu!

Tej nocy prawie nie spaliśmy. Podekscytowanie nie zelżało nawet na chwilę. Przylegliśmy po prostu do siebie, wpatrując się mroczną noc. Serce biło szybciej.

Oto nadszedł kolejny dzień. Słońce jeszcze nie wyłoniło się w całości, a my już pędziliśmy przez równinę. Tętent naszych kopyt roznosił się w powietrzu, pióropusz kurzu ożywał tuż za nam. Duszą już czułem obecność ojca i matki przy swoim boku. Cieszyłem się, rżałem co chwilę rado-śnie, a Jabłkowita odpowiadała tym samym. Bieg, bieg, bieg!

Minęły dwa dni od opuszczenia gór, kiedy nagle ja i Jabłkowita stanęliśmy na niewielkim wzniesieniu. Oto w dole wyłoniła się duża ludzka osada. Dotarliśmy...