276
1 Wojciech Dróżdż ŻUŻEL JAK ŻYCIE Wujkowi Ziutkowi i Panu Piotrowi

ŻUŻEL JAK ŻYCIE - konferansjer.pila.pl · który był raczej skazany na pożarcie. Zdenerwowałem się, że robi sobie jaja. ... Nawet na trening potrafiły przyjść dwa tysiące

Embed Size (px)

Citation preview

1

Wojciech Dróżdż

ŻUŻEL JAK ŻYCIE Wujkowi Ziutkowi i Panu Piotrowi

2

CZĘŚĆ I

Rozdział I

1993

Chcę być żużlowcem

Mogę tak napisać. Przemyślałem to. Moje sportowe życie – było nie

było – krótkie, dzielę na dwie części. Przełom stanowi rok 1993.

Dokładnie 15 maja tego roku. „To był dzień, w którym poznałem

speedway” – napisałem w jednym z pierwszych zeszytów, który

poświęciłem żużlowi. Czasami się zastanawiam, dlaczego żużel, a nie

na przykład futbol, który znam od przedszkola? Co takiego się stało, że

w moim życiu zagościł „czarny sport”?

Miałem wtedy 10 lat i brakowało mi pasji. Owszem, interesowałem

się książkami, telewizją, bieganiem po podwórku razem z kolegami.

Ale nie było tego „czegoś”. I chyba właśnie dlatego wujek Ziutek sprawił

mi ogromny prezent, zabierając mnie pierwszy raz na Bydgoską. Myślę,

że nawet się nie spodziewał, jaką radość mi zafundował.

Co wiedziałem o żużlu wcześniej? Miałem o nim bardzo blade

pojęcie. Pamiętam, że razem z braćmi i tatą oglądałem w sierpniu 1992

3

roku transmitowany przez Telewizję Polską finał Indywidualnych

Mistrzostw Świata we Wrocławiu. Ale na ekran patrzyłem „trzy po trzy”.

Niespecjalnie mnie to interesowało. Mój brat, Szymek, który chodził

wtedy na żużel nałogowo (tak jak zresztą prawie cała Piła), oglądał

wszystko z dużym zaciekawieniem. Podobnie Michał. Tata – w swoim

stylu. Zapytałem go, na kogo stawia. Powiedział, że na Zdenka Tesarza,

który był raczej skazany na pożarcie. Zdenerwowałem się, że robi sobie

jaja. Wygrał wtedy, będący w wielkiej formie, Gary Havelock. Miał fajne

warkoczyki, krzywy nos i zieloną, odblaskową „skórę”, która bardzo mi

się podobała. Błyskawicznie został moim ulubionym żużlowcem i był nim

przez wiele lat.

Pamiętam jeszcze moją Pierwszą Komunię. To był 3 maja 1992

roku. Część gości chyba się nudziła, bo zamiast jeść ciasto, pojechała na

mecz Polonia Piła – Iskra Ostrów. W tej drugiej występował młody Tony

Rickardsson, już wtedy indywidualny wicemistrz świata. Jeśli dobrze

sobie przypominam, wujostwo również mi proponowało wyprawę na te

zawody. Odmówiłem. Rok później nie miałbym żadnych wątpliwości,

czy jechać.

I jeszcze jeden obrazek –

chyba z czerwca ’92. Zmoknięty

Szymek poszedł szybko spać.

Zdziwiłem się i spytałem mamę,

dlaczego. Odpowiedziała, że

zmarzł na żużlu i musi się

rozgrzać, żeby nie zachorował.

Nie spodziewałem się wtedy, jak

wiele razy przyjdzie mi zmoknąć

Na rowerze, który otrzymałem podczas Komunii Świętej. Wtedy jeszcze żużla

„nie czułem” (maj 1992 roku)

4

i zmarznąć podczas meczów.

Piła oszalała na punkcie żużla właśnie w 1992 roku. Po dwudziestu

pięciu latach ligowy speedway wrócił nad Gwdę. Rozmawiali o nim – bez

przesady – prawie wszyscy. Nawet na trening potrafiły przyjść dwa

tysiące ludzi, a słabo obsadzone zawody juniorskie oglądał

czterotysięczny tłum. Stadion przy Bydgoskiej był wtedy prawie w całości

pozbawiony ławek, sam tor też zaskakiwał. Nawierzchnia była bardzo

archaiczna – typowo żużlowa. Zresztą do dziś tor w Pile ma czarny kolor,

mimo że próbowano kiedyś dosypać do niego czegoś brązowego, może

granitu. Czarny tor to obecnie ewenement, nie tylko w naszym kraju.

Dlatego też przyjezdni bardzo często nie radzili sobie na stadionie w Pile,

z kolei Polonia gubiła się na wyjazdach.

Bodaj w kwietniu 1993 roku na lekcji muzyki pan Wiesław Kudła

powiedział, że chciałby skończyć zajęcia kilka minut przed dzwonkiem,

bo wybiera się na żużel. Natychmiast przyklasnęliśmy i okazało się, że

prawie cała klasa też idzie na zawody. Ja również. Oczywiście, tak jak

większość, cieszyłem się po prostu, że wcześniej skończymy. Wcale nie

miałem zamiaru iść na stadion i nie poszedłem. Mój czas miał dopiero

nadejść.

Aż wreszcie stało się. Nie bez powodu 15 maja ’93 określam jako

datę przełomową. Począwszy od tego dnia wiele się zmieniło. I to bardzo

szybko. Dzień wcześniej wujek Ziutek zapytał mnie, czy byłem kiedyś na

żużlu. Zdziwił się mocno, kiedy zaprzeczyłem i powiedział, że muszę się

z nim wybrać. A skoro już musiałem…

Tata dał mi 30 tysięcy złotych. Dużo kasy. Wystarczyło na bilet,

program i półtoralitrowy napój, bodaj cytrynowy. Wypiłem go prawie

w całości, a potem chyba pobiłem życiówkę w długości… sikania. Ale to

już po żużlu. W czasie zawodów ani na chwilę nie miałem zamiaru

5

opuszczać zajętej przez nas ławki, tuż obok wieżyczki sędziego. Co z tej

imprezy zapamiętałem?

- wybraliśmy się na towarzyski turniej par z udziałem siedmiu krajowych

duetów,

- była piękna, słoneczna pogoda,

- na stadion przyszliśmy dość wcześnie, a mimo to wokół toru było już

sporo kibiców,

- kiedy po raz pierwszy usłyszałem huk wydawany przez żużlową

maszynę, to zapytałem wujka, czy oni naprawdę jeżdżą tak głośno –

potwierdził, wyraźnie zadowolony,

- wujek Ziutek ucieszył się, że komentatorem będzie Krzysztof Hołyński –

„Będzie zabawnie” – dodał,

- w pierwszym wyścigu ostatni przyjechał Krzysztof Okupski (miał fajną,

czarną „skórę” z elementami pomarańczy i zieleni) i była to duża

niespodzianka,

- na torze szalał Andrzej Huszcza, który zdobył 17 punktów i uzyskał

najlepszy czas dnia (68,32 s – pamiętam do dziś),

- po pierwszym wygranym wyścigu Cezary Owiżyc został zastąpiony

innym zawodnikiem (chyba Waldkiem Cisoniem), a Hołyński

zasugerował, że „Cezar” poszedł na piwo, bo tak się ucieszył z trzech

punktów,

- w jednym z biegów defekt motocykla na prowadzeniu miał Jarosław

Olszewski,

- uczyłem się wypełniać program, uważnie śledząc to, co robił wujek

Ziutek,

- od razu po zawodach umówiłem się z nim na kolejny żużel.

6

Wieczorem pojechałem z rodzicami do babci, do Ujścia. Stamtąd

zadzwoniłem do Szymka, żeby podzielić się wrażeniami. Pochwaliłem

jazdę Zenona Kasprzaka. Brat zaczął się śmiać. O czym pomyślał? Chyba

usłyszał w moim głosie entuzjazm. Entuzjazm, który miał trwać.

W któryś majowy piątek po

lekcjach padało. Razem z kolegą

z klasy, Marcinem Kordjalikiem

(i chyba kimś jeszcze, nie pamiętam)

poszedłem na Matwiejewa. W kiosku

znaleźliśmy „Tygodnik Żużlowy”.

Liczył 16 stron i kosztował 5 tysięcy.

Kupiłem go. I może trudno w to

uwierzyć, ale od tamtego dnia nie

opuściłem… ani jednego numeru!

Na początku ostro „szarżowałem” –

czytałem dosłownie wszystko, łącznie

z artykułami, których nie

rozumiałem, reklamami i stopką Tytułowa strona mojego pierwszego „Tygodnika Żużlowego” (maj 1993

roku)

Niezwykła pamiątka - rewers biletu z pierwszych zawodów żużlowych, które

obejrzałem na stadionie. Autorem opisu jest wujek Ziutek (maj 1993 roku)

7

redakcyjną. „Leciałem” strona po stronie, pochłaniając całość bardzo

entuzjastycznie. Nie ruszałem krzyżówek (co zresztą zostało mi do dziś),

a kiedy Michał zaczął którąś z nich wypełniać, wybuchałem. Ale

najbardziej nie cierpiałem, kiedy coś w gazecie rysował (na przykład

malował brwi Gustafssonowi na zdjęciu). Wtedy chowałem „Tygodnik”

pod łóżko i obiecywałem, że już NIGDY nie dam mu dotknąć MOJEGO

pisma. Złość jednak szybko mijała i następne egzemplarze znów

czytaliśmy razem.

Apogeum zainteresowania czasopismem trwało kilka miesięcy.

Wyznacza je czas, w którym po „TŻ” wychodziłem wcześnie rano, kiedy

w domu wszyscy jeszcze spali. Najczęściej robiłem to po cichu, przy

Oprawione „Tygodniki” znajduj ą się w piwnicy moich rodziców. Jest ich sporo, u nas by się nie zmieściły. Obok gazet moja wspaniała córka, Marysia (sierpień 2013 r.)

8

zgaszonym świetle. Kiedy już się wydało, że we wtorki rano chodzę po

gazetę, mama dawała mi pieniądze, żebym w drodze powrotnej kupił

bułki. A droga nie była wcale taka krótka, bo szedłem do celu kilka minut

– z bloku na Mickiewicza w okolice Szkoły Podstawowej nr 6. Tam

towarzyszyłem kioskarzowi, starszemu panu w okularach, przy

przyjmowaniu prasy (tak więc musiało to wszystko dziać się około 6:00 –

6:20!), z niecierpliwością czekając na nowy numer mojego ulubionego

czasopisma. To był okres mniej więcej od późnej jesieni ’93 do połowy

następnego roku. W sumie cieszę się, że mi przeszło takie poranne

wstawanie wyłącznie po „Tygodnik”.

Bardzo poważnie podchodziłem do corocznego plebiscytu „TŻ”

na najpopularniejszego żużlowca i regularnie wysyłałem do redakcji

swoje propozycje. Razem ze mną typował Michał. Ten to był kombinator!

Kategorie: Najsympatyczniejszy, Jeżdżący Fair Play, Pechowiec Roku,

Dętka, czy też Mister Elegancji oblegali u niego ludzie z „kosmosu”,

żużlowcy, których nie znał prawie nikt: Mudrecki, Piskorz, Maniak… Byle

śmieszniej. Ale kiedy napisał, że Dętką ’94 jest dla niego „Tygodnik

Żużlowy”, to się wnerwiłem. I jego propozycji do listu nie dołączyłem.

Powróćmy na stadion. Drugi żużel oglądałem w towarzystwie wujka

Ziutka, pana Czynszaka i jego córki Gosi (mojej rówieśniczki). Zamiast

pogadać z koleżanką, siedziałem obok niej jak słup. Na żużlu byliśmy

wspólnie kilka razy. Oprócz przywitania i pożegnania, chyba tylko raz

poczęstowaliśmy się słodyczami, a poza tym zachowywaliśmy się tak,

jakby jedno drugiego nie widziało. Oboje wstydziliśmy się zacząć

rozmowę. Zwłaszcza przy starszych. Łączyły nas tylko okrzyki wznoszone

na cześć Polonii w trakcie wyścigów.

Na drugim spotkaniu, towarzyskim meczu z liderem ekstraklasy,

Spartą Wrocław, zawodnicy ścigali się po bardzo błotnistym torze. Przed

9

zawodami nad Piłą przeszła ulewa. Furorę zrobił młody Rafał Dobrucki,

który zdobył dziewięć punktów w czterech startach. To był początek jego

wielkiej kariery, która mogłaby być jeszcze wspanialsza, gdyby nie

kontuzje. W Pile, gdzie występował przez 10 lat, mówiło się o nim „nasz

Rafał”. Zwykle nie zawodził. Był idolem, nie tylko dla młodych. Ja –

chyba trochę na przekór – Dobruckiemu specjalnie nie kibicowałem. Na

szczęście, z czasem się uspokoiłem. Podobnie było z Tomkiem Gollobem

i Hansem Nielsenem. Musiało minąć sporo czasu, zanim się do nich

przekonałem.

Pierwszy mecz ligowy obejrzałem pod koniec maja. Tym razem

wybrałem się z Marcinem Kordjalikiem i jego tatą. To było spotkanie ze

Startem Gniezno. Bardzo ostry mecz! Dużo było upadków, wykluczeń

Jeden z moich pierwszych dowodów uwielbienia żużla – kafelek z wypisanymi nazwiskami wszystkich żużlowców, których znałem i „podobizną” Gary

Havelocka (jesień 1993 roku)

10

oraz gwizdów na trybunach. Polonia wygrała siedmioma punktami.

Wieczorem w Chorzowie odbył się piłkarski mecz Polska – Anglia.

Zapamiętałem go z beznadziejnego zachowania „kibiców”, którzy lali się

z policją.

W tym samym czasie opanowała mnie jeszcze jedna mania –

zacząłem nagrywać na wideo WSZYSTKO, co tylko było do nagrania,

a wiązało się w jakikolwiek sposób z żużlem. Podczas każdego z wydań

wiadomości sportowych, które oglądałem, siedziałem z pilotem w ręku

i czekałem na żużlowe wieści. Pierwszą nagraną kasetę mam do dzisiaj.

Trzyma się nieźle i, na szczęście, nie rozmagnesowała się. Nawiasem

mówiąc, w mediach była wtedy straszna żużlowa posucha. W „Sportowej

Niedzieli” podawano tylko jakieś postrzępione informacje z torów

pierwszej ligi. Dla porównania: piłkarski magazyn „Liga polska” trwał

w ramach tego samego programu kilkanaście minut. Bardzo mnie to

irytowało.

Pierwsza kaseta, na którą nagrywałem migawki żużlowe z telewizji. Mam ją do dzisiaj, jeszcze się nie rozmagnesowała (stan na sierpień 2013 roku)

11

W czerwcu zdarzył się okropny wypadek. W meczu towarzyskim,

w Zielonej Górze strasznie poturbował się Artur Pawlak. Kilkanaście dni

później zmarł w szpitalu. Przeżyłem to mocno. Chłopak miał

dziewiętnaście lat i sportową przyszłość przed sobą. Może dlatego

zabrakło mi konsekwencji w przekonywaniu rodziców, żeby pozwolili mi

zostać żużlowcem. Zaledwie raz powiedziałem tacie na ucho, że

chciałbym nim być, ale zrobiłem to bez większego przekonania. Tata się

tylko uśmiechnął i tak zakończyła się moja żużlowa kariera. Pozostał

rower. To był szał! W zawodach speedrowerowych ścigano się w całej

Pile, na Górnym jeździły nawet dziewczyny (Marlena Kalczyńska, Magda

Bisinger…). Zorganizowano pilską ligę speedrowera. Ja w lidze się nie

ścigałem - byłem za słaby i nie posiadałem dobrego sprzętu. Mój

komunijny BMX miał kiepskie starty, a na dystansie było bardzo trudno

nim wyprzedzać. Zresztą jeździłem pod presją – miałem zakaz od

rodziców, musiałem więc uważać, żeby nic mi się nie stało, a oni o niczym

nie wiedzieli.

Warto w tym miejscu wspomnieć o dramatycznym czerwcowym

spotkaniu Polonii z Iskrą Ostrów. Niespodziewanie, mecz był bardzo

wyrównany. Wśród pilan startował wracający na tor po poważnej

kontuzji Grigorij Charczenko. To właśnie on, razem z Jarosławem Gałą,

startował w ostatnim biegu, kiedy Polonia prowadziła 43:41. I wtedy stało

się to, czego chyba nikt się nie spodziewał – Rosjanin dotknął taśmy!

W powtórce osamotniony Gała musiał pokonać solidny ostrowski duet

Woronkow – Brucheiser. I pokonał! Stadion oszalał ze szczęścia. Po

zawodach kupiłem zdjęcie Milika. Wujek Ziutek dziwił się, że nie

zdecydowałem się na fotkę Gały – niedzielnego bohatera Piły.

12

Kiedy wystartowały wakacje,

w domu rozpoczął się remont

łazienki, a ja musiałem wyjechać na

kolonię do Międzyzdrojów.

Opuściłem wtedy trzy imprezy. Ale

w sumie na wyjeździe było całkiem

fajnie. Przed wyruszeniem trzeba

było uzupełnić ekwipunek.

Chodziłem więc z tatą po mieście

w poszukiwaniu czapki z daszkiem. Uparłem się, że ma to być czapeczka

z napisem „Speedway”, taka sama, jaką widziałem w telewizji na głowie

Marka Hućki. Niestety, nigdzie jej w Pile nie było. Niepocieszony

pojechałem z inną czapeczką na głowie.

Po powrocie z Międzyzdrojów dowiedziałem się, że lada dzień

odbędzie się w Pile ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Jak na

złość, moja wyprawa na ten turniej wisiała na włosku. Nie miałem z kim

pójść, a byłem zbyt mały na samotną eskapadę. Na ratunek przyszedł

wujek Edek. Dzięki niemu mogłem zobaczyć po raz pierwszy na żywo

Tomasza Golloba. Tego dnia dwudziestodwulatek z Bydgoszczy zrobił na

mnie duże wrażenie. Prezentował zupełnie inny styl jazdy niż pozostali.

Co prawda, był dopiero piąty, ale w jednym z wyścigów miał defekt

motocykla.

Zdj ęcie, które wykonałem podczas meczu Polonii z Wybrzeżem Gdańsk

(lipiec 1993 roku)

13

Pod koniec sierpnia

dostałem pozwolenie, żeby

na żużel pójść samemu.

Byłem podekscytowany.

Tym bardziej, że przed

zawodami miał się odbyć

festyn, połączony

z koncertem Zbigniewa

Wodeckiego. Jedną

z atrakcji był konkurs dla

kibiców, który prowadziła

Zofia Czernicka.

Dziennikarka prosiła

chętnych o wejście na

murawę. Ludzi na stadionie

było dużo, około siedmiu

tysięcy, ale skorych do

wzięcia udziału w konkursie

niewielu. Ja się nie bałem –

wszedłem na płytę. Staliśmy

we trójkę, każdy z nas

musiał odpowiedzieć na

trzy pytania. Pamiętam, że

nie podałem żadnej

prawidłowej odpowiedzi.

Pani Czernicka zwracała się

do mnie per: „młody

Zdj ęcia ś.p. Romka Ereńskiego wykonane podczas ćwierćfinału IMP'93. Obwódk ą zaznaczyłem Marka

Hućkę, który ma na głowie obiekt mojego pożądania - czapeczkę z napisem "Speedway" (sierpień 1993 roku)

14

człowieku”. Jakie to były pytania? Na pewno jedno z nich dotyczyło

największego domu handlowego w Pile (powiedziałem, że to „Farmutil”,

a chodziło o „Stokłosę”). Inne też były związane z naszym miastem, ale

konkretów nie pamiętam. Mimo że przegrałem, w nagrodę otrzymałem

książkę „Zarys dziejów Piły” i… wycieczkę autokarową do Wrocławia!

Pojechałem tam w październiku, razem z tatą. To był mój pierwszy raz

na Dolnym Śląsku. We Wrocławiu zrobiłem sondę wśród mieszkańców na

temat tego, kto wygrał zorganizowany dzień wcześniej właśnie tam finał

Złotego Kasku. Nikt nie wiedział (ja też, stąd moja ciekawość). Tylko

jeden pan podejrzewał, że imprezę przełożono. Jak się później okazało,

miał rację. Nie wiedziałem o tym, bo dzień wcześniej musiałem szybciej

iść do łóżka i nie obejrzałem „Sportowej Soboty”. Zresztą, czy wtedy

cokolwiek w niej o Złotym Kasku powiedzieli?

Wydawało się, że sezon w Pile zakończył zorganizowany w połowie

listopada ciekawy, wygrany przez młodszego Golloba Turniej Sponsorów.

Aż tu nagle bomba – Polonia zorganizuje Turniej Gwiazdkowy! Pech

chciał, że kilka dni przed imprezą zachorowałem. Nie mogłem tam

dotrzeć. Byłem zrozpaczony. Dwa dni po zawodach przyszedł do nas

wujek Ziutek.

- Żałuj, że nie byłeś – powiedział. Niepotrzebnie. Żałuję do dzisiaj.

Rozdział II

1994 – 1995

Ekstraklasa jest już nasza!

Zaczęło się od żużla, którego nie było. W marcu, na pierwszy mecz

towarzyski z Morawskim Zielona Góra przyszło około czterech tysięcy

15

osób. Tor był jednak zbyt mokry i zawody odwołano. Było trochę

gwizdów, a sytuację starał się uspokoić Rafał Dobrucki, który tłumaczył

kibicom słuszność decyzji sędziego.

Na stadion wróciłem w Wielki Czwartek. Razem z sąsiadem, panem

Olkiem, oglądałem sparing z duńską drużyną Motor Herning. To był

ostatni sprawdzian przed ligą, w której miała rządzić Polonia. Bez

wątpienia celem był awans. I udało się! Jednak równie istotne jak

rozgrywki było to, co wydarzyło się przed sezonem: do Polonii dołączył

Hans Nielsen!

Ta niesamowita wiadomość dotarła do mnie w połowie lutego.

Niesamowita, bo Hans, gdyby tylko chciał, znalazłby miejsce w każdym

pierwszoligowym klubie. On jednak wybrał Piłę. Oczywiście, nie za

darmo. Jeżeli dobrze pamiętam, to 17 lutego, w hali przy Bydgoskiej

zorganizowano powitanie Nielsena. Przyszły chyba ze dwa tysiące ludzi!

Ledwo się zmieściłem. Też chciałem tam być. Sam bym nie dostał

pozwolenia na taką wieczorną eskapadę, na szczęście wybrała się ze mną

mama. Chyba się trochę nudziła, ale dotrwała do końca. Poczekała nawet,

kiedy stałem w kolejce po autograf od Hansa.

Pamiętne spotkanie w hali zaczęło się od wyjazdu Duńczyka na

motocyklu. Później drugi żużlowiec 1993 roku usiadł za stołem

i poinformował, że chętnie odpowie na wszystkie pytania, z wyjątkiem

tych dotyczących polityki. I odpowiadał ze dwie godziny. Poza tym

wystąpił w parze z zawodową tancerką i obejrzał razem z nami pokaz

trialu.

Następny raz zobaczyłem go pierwszego maja na meczu z Iskrą

Ostrów. Podczas prezentacji dostał… koguta, a na torze zdobył komplet

punktów. Ale raz musiał się mocno wysilić, bo Jacka Brucheisera

wyprzedził dopiero kilka metrów przed metą. Nielsen związał się z Piłą na

16

sześć lat. Startował w Polonii do końca kariery. Prawie zawsze był

bezbłędny.

Tydzień przed meczem z Iskrą odbyła się w Pile Runda Wstępna

Indywidualnych Mistrzostw Świata – pierwsza impreza rangi

mistrzowskiej w naszym mieście. Pamiętam reakcję Szymka, który,

widząc obsadę turnieju, zapytał retorycznie:

− Takie „smutki”?

Cóż, na gwiazdy trzeba było jeszcze trochę poczekać. Kwietniowe zawody

oglądałem razem z Szymkiem i tatą, od którego właśnie tego dnia

dostałem koszulkę z wizerunkiem Nielsena – to był prezent na moje

urodziny. Hołyński nalegał, żebyśmy wszyscy poprawili fryzury, bo na

imprezie pojawiły się stacje telewizyjne, z Polsatem na czele. Niestety, ja

widziałem tylko krótką relację w Sportowej Niedzieli. Trwała

kilkadziesiąt sekund.

Najgoręcej zrobiło się na samym końcu turnieju. W swoim ostatnim

starcie pewny awansu Adam Pawliczek jechał pierwszy, a daleko za nim

dzielnie bronił drugiego miejsca Rafał Dobrucki. Gdyby wygrał,

awansowałby do kolejnej rundy. Ale zwyciężył Pawliczek. Za to, że nie dał

się wyprzedzić ulubieńcowi pilskiej publiczności, został niemiłosiernie

wygwizdany. Myślę, że chyba nawet bał się po turnieju opuścić parking.

A „kibice” byli pamiętliwi i gwizdami przywitali rybnickiego asa we

wrześniu, przed meczem ligowym, który zadecydował o awansie Polonii

do ekstraklasy. I Pawliczek chyba nie wytrzymał presji, bo zdobył wtedy

tylko cztery punkty.

Z kolei w maju rozegrano w Pile Rundę Kwalifikacyjną

Indywidualnych Mistrzostw Świata, a w czerwcu razem z rodzicami

pojechałem na mój pierwszy wyjazd – do Bydgoszczy. Nocowaliśmy

u znajomych mamy, a następnego dnia, razem z tatą, mężem znajomej

17

i jego synem poszliśmy na stadion. Dwadzieścia tysięcy osób w prażącym

słońcu oglądało razem z nami pewne zwycięstwo Tomka Golloba

w Półfinale Kontynentalnym Indywidualnych Mistrzostw Świata. Przed

turniejem syn znajomego zapytał mnie, kto wygra. Powiedziałem, że

Marvyn Cox. Jak zwykle, byłem przesadnie ostrożny i nie wskazałem na

murowanego faworyta, czyli Tomasza. Cox był drugi. Trzecie miejsce

zajął Jacek Gollob.

Po powrocie do domu oglądaliśmy w telewizji migawkę

z Bydgoszczy. Tata próbował pokazać mamie miejsce, gdzie siedzieliśmy,

ale ja natychmiast go uciszyłem, chcąc usłyszeć mało ważne słowa

lektora.

- Fanatyk! – słusznie podsumował moje zachowanie tata.

Wakacje były bardzo upalne. W czerwcu wujek Janek zaproponował

wspólną wyprawę na spływ kajakowy. Nie skorzystałem. Wolałem

obejrzeć na pilskim stadionie kolejną rundę mało prestiżowego

Drużynowego Pucharu Polski i mecz ligowy z GKM Grudziądz.

Podczas spotkania z grudziądzanami usiadłem razem z fanklubem,

do którego należał Szymek. Tego samego dnia wieczorem miał się odbyć

mecz 1/8 finału Piłkarskich Mistrzostw Świata pomiędzy Argentyną

i Rumunią. Fanklub deklarował wsparcie dla tych drugich: „RU - MU –

NIA! RU – MU – NIA!” – krzyczał ile sił w płucach. I Rumuni wieczorem

wygrali!

Zaraz na początku tych upalnych wakacji paskudną kontuzję

podczas derbów Pomorza odniósł jeden z najlepszych żużlowców świata,

Per Jonsson. Po upadku na torze w Bydgoszczy już nigdy nie wstał

o własnych siłach. Rdzeń kręgowy został przerwany. Dziś pewnie, dzięki

błyskawicznemu przepływowi informacji, o takim zdarzeniu

dowiedziałbym się najpóźniej w ciągu pół godziny. Wtedy nie było jeszcze

18

komórek i Internetu, a o żużlu media zwykle tajemniczo milczały.

Zwłaszcza że trwał Mundial. Stąd o tragedii Jonssona dowiedziałem się

dopiero dwa dni później, we wtorek, podczas obowiązkowej lektury

„Tygodnika”. Początkowo myślałem, że chłop się z tego wyliże. Niestety,

na wózku jeździ do dziś. Za to w Toruniu wciąż jest traktowany jak

bohater i ma nawet swoją ulicę!

W sierpniu, kiedy Szymek bawił się na rockowym festiwalu

w Jarocinie (ostatnim przed kilkuletnią przerwą), do Piły przyjechał

CemWap Opole. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie… Sylwia

Pszon, opolanka, która w przerwach między wyścigami jeździła na

żużlowym motocyklu! Może i drugim Okupskim nie była, ale widzom

bardzo się podobała. Nigdy później nie widziałem dziewczyny jeżdżącej

na żużlu.

Vojens, 20 sierpnia 1994 roku. Ostatni jednodniowy finał

Indywidualnych Mistrzostw Świata. Zawody oglądałem na żywo, za

pośrednictwem stacji DSF, w domu Marcina Kordjalika. Przed imprezą

powiedziałem mu coś, w co do dziś nie mogę uwierzyć. To było jak

wygrana w Totolotku:

− Słuchaj, Marcin, tak się cieszę, że mogę ten finał oglądać na żywo,

że nie będę smutny nawet, jeżeli Gollob będzie szesnasty, Świst piętnasty,

a Nielsen nie wygra.

I co? Moje słowa okazały się prorocze! Trudno Wam w to uwierzyć?

Mi też, ale naprawdę tak było!

Finał okazał się bardzo dramatyczny. Polacy ukończyli go daleko

z tyłu, a swój pierwszy tytuł mistrza wywalczył Rickardsson.

W następnym tygodniu „Dwójka” wyemitowała bardzo ciekawy

reportaż z Vojens. Głównymi bohaterami programu byli Polacy.

Najbardziej utkwiła mi w pamięci rozmowa z Piotrem Świstem:

19

- Co najbardziej denerwuje pana przed zawodami? – pytał pracujący dla

oddziału bydgoskiego redaktor Wysocki.

− Kiedy przychodzi do mnie dużo ludzi i zadaje dużo bezsensownych

pytań – odpowiedział prosto z mostu reprezentant Polski.

Piotrek zawsze słynął z ciekawych spostrzeżeń i ciętego języka.

Przekonałem się o tym osobiście przed meczem Północ – Południe

(więcej o nim przeczytasz za moment). Kiedy poprosiłem go o wspólne

zdjęcie, walnął prosto z mostu:

- Co ja jestem – od jeżdżenia, czy od robienia zdjęć?

Zamurowało mnie, nie wiedziałem, co powiedzieć. Mimo wszystko

żużlowiec zgodził się na wspólną fotkę, ale niesmak pozostał. Co ciekawe,

tego dnia Świst zdobył tylko punkt. Śmialiśmy się później z Michałem, że

facet jest chyba jednak od robienia zdjęć. Wiem, złośliwe z nas typy...

Złoty dla pilskiego żużla wrzesień rozpocząłem od Pomorskiej Ligi

Młodzieżowej. Ku mojej uciesze i zdziwieniu zarazem, stadionową

imprezę poprowadził Piotr Gruntkowski, mój nauczyciel biologii. Nie

ukrywam, że razem z kolegą z klasy, zwanym Griszą (pseudonim za

Grigorijem „Griszą” Charczenko), z którym poszedłem na te zawody,

byliśmy pod wrażeniem. Później już „Gruntek” – jak go nazywaliśmy, nie

mógł się od nas opędzić. Żużel stał się tematem przewodnim przed i po

biologii, a czasem nawet w trakcie jej trwania. Kilka lat później pan Piotr

pomógł mi rozpocząć przygodę z mikrofonem, za co jestem mu

niezmiernie wdzięczny.

Dwa dni przed pamiętnym spotkaniem z RKM Rybnik, razem

z Marcinem pobiegłem z osiedla Górnego na stadion w ramach treningu

przed czekającym nas następnego dnia biegiem dla dzieci Cola – Cao.

Z treningu biegowego dotarliśmy na trening żużlowy, przygotowujący

20

Polonistów do najważniejszego spotkania w krótkiej historii klubu –

meczu o awans do pierwszej ligi.

W niedzielę wyjątkową atmosferę w mieście czuło się od rana. Sam

bardzo się denerwowałem. Na dodatek Polonia nie mogła tego dnia

skorzystać z usług Nielsena. Zastąpił go, zresztą z rewelacyjnym

skutkiem, Jimmy Nilsen. Zwyciężyliśmy dość wyraźnie, choć po trzech

wyścigach, kiedy nasi przegrywali 5:13, miałem łzy w oczach. Na

szczęście, kryzys szybko minął, a potem było już tylko lepiej. Nawet

Marceli Dubicki pokonał jednego z rybniczan, Pawła Sobczyka! Bardzo

ładnie spisali się kibice RKM, którzy za pośrednictwem spikera

pogratulowali gospodarzom. Nad stadionem słychać było bardzo głośny,

zainicjowany przez Krzysztofa Hołyńskiego okrzyk: „EKSTRAKLASA

JEST JUŻ NASZA!”. Było wesoło!

21

Rysunek 1 Pokonamy Rybnik, wygramy mecz, pierwszą ligę będziemy mieć! (wrzesień 1994 roku)

Wieczorem w miejskiej telewizji główni bohaterowie tego wielkiego

sukcesu uczestniczyli w nadawanym na żywo programie, który prowadził

Krzysztof Lewandowski. Pracująca w tej samej stacji ciocia Grażyna

powiedziała mi później, że jednego z pytań, które trafiło do studia za

pośrednictwem telefonu i miało zostać lada chwila przeczytane, chciał

bardzo uniknąć Rafał Dobrucki. Kibic (prawdopodobnie przedstawicielka

płci pięknej) pytał, czy „Rafi” ma dziewczynę…

22

Nieco później, gdy przy wejściu na stadion od ulicy Bydgoskiej

wylano betonowe schody, ktoś je podpisał: „Wejście do I ligi”. Bardzo

trafne i sympatyczne określenie. Trenerem Polonii był w tym czasie

Andrzej Koselski. Sceptyczny Michał umniejszał jego zasługi, twierdząc,

że z takim składem to i on wprowadziłby Polonię do ekstraklasy. Może

i miał rację, ale nie zmienia to faktu, że również dzięki Koselskiemu żużel

w Pile zaczął szczytować i stał się jeszcze bardziej popularny.

Pod koniec października Piła została uhonorowana możliwością

organizacji pierwszego w historii meczu Północ – Południe (szkoda, że

ten świetny pomysł, zapoczątkowany przez „Tygodnik Żużlowy”,

przetrwał zaledwie kilka lat). Na stadion Polonii dotarli najlepsi

zawodnicy polskich lig oraz osiem tysięcy widzów. Część tych ostatnich

zawiodła, a mnie, małego człowieka w czapce z pomponem, mocno

przestraszyła. Myślę o przepychankach, które gdzieniegdzie na trybunach

się zdarzały. Na szczęście, trwały krótko. Ale autentycznie się bałem!

Po turnieju przedostałem się z tatą do parkingu. Wszystko dzięki

jednemu z porządkowych, który zobaczył laurkę, jaką przygotowałem

Hansowi Nielsenowi. Chciałem mu ją wręczyć osobiście. Najlepsza okazja

ku temu przytrafiła się tuż po wywiadzie, jakiego w języku niemieckim

Zapachniało ekstraklasą. Za chwilę początek meczu Północ – Południe (październik 1994 roku)

23

Hans udzielił Jackowi Kostrzewie z

Polsatu. Wtedy jednak zawodnika

otoczył tłumek kibiców, ale zabrakło mi

odwagi, żeby wręczyć Nielsenowi

upominek. Ostatecznie Hans niczego ode

mnie nie otrzymał, a laurkę jakiś czas

później przekazałem kuzynowi

Tomkowi, wielkiemu kibicowi Nielsena.

Tym razem w grudniu bardzo dbałem, żeby nie zachorować. Na

szczęście się udało – tydzień przed Wigilią Bożego Narodzenia mogłem

pójść na mój pierwszy Turniej Gwiazdkowy i jednocześnie pierwszą

imprezę, którą oglądałem przy sztucznym oświetleniu. Słupy

oświetleniowe, zamontowane przy wydatnym wsparciu firmy Philips,

znajdują się na pilskim stadionie do dziś. Co prawda, trochę ograniczają

widoczność, ale można się do tego szybko przyzwyczaić. Na

Gwiazdkowym jupitery wywarły na mnie ogromne wrażenie. Ale zanim

przyszedłem na stadion, wiele się wydarzyło.

Dzień przed imprezą spadł śnieg! Byłem załamany. „Tyle czekania

i znowu nie obejrzę tych zawodów!” – myślałem ze złością. Przez okno

widziałem dzieci bawiące się na ślizgawce. Żeby się pocieszyć, chciałem

do nich dołączyć. Jednak mama nie pozwoliła – głównie dlatego, że

miałem akurat złamaną rękę. Ogólnie rozbity próbowałem oglądać

„Jednego z dziesięciu”, ale i ten program wydawał mi się mniej ciekawy

niż zwykle. Poszedłem spać pozbawiony nadziei na jakikolwiek żużel.

Niepotrzebnie, bo rano śniegu już nie było! Stopniał prawie w całości.

Cud! Zadzwoniłem do klubu żeby zapytać, czy zawody się odbędą.

Tuż przed nieudaną próbą wręczenia laurki Hansowi (październik 1994 r.)

24

Odebrał Andrzej Koselski i witając mnie słowami: „Dzień dobry pani!”

(chyba mocno piszczałem) potwierdził, że turniej dojdzie do skutku.

Po południu przyszedł do mnie Marcin. Zagraliśmy w żużel –

kapselki, czyli wyścigi nakrętek poruszanych za pomocą pstrykania

palcami na torze wyznaczonym przez kasety magnetofonowe i mazaki.

Później ruszyliśmy na stadion. Po niebie pędziła bardzo ciemna chmura.

Obawiałem się, że znów będzie padać. Na szczęście, nic takiego się nie

wydarzyło. Zawody rozpoczęły się z ponadgodzinnym opóźnieniem

i początkowo były mało ciekawe. Jednak z czasem zaczęło się robić

interesująco. Wygrał, podobnie jak przed rokiem, Tomasz Gollob. Po

ostatnim wyścigu w niebo wystrzeliły fajerwerki. Zostałem na stadionie,

aby je obejrzeć (też po raz pierwszy widziałem taki pokaz), mimo że

godzina była już późna. Magia sztucznych ogni okazała się silniejsza.

Sielanka skończyła się, kiedy dotarłem na Mickiewicza. Byłem mocno

spóźniony, bo nie dość, że stadion opuściłem jako jeden z ostatnich, to

jeszcze nie zdążyłem na autobus i na Górne musiałem biec. Złamana ręka

nie ułatwiała wyścigu z czasem. Okazało się, że mama już mnie szukała.

Ochrzan był solidny, aż się popłakałem. Na szczęście, następnego dnia

gorzkie emocje opadły i było już dobrze. Tylko ubłoconej na zawodach

kurtki nie zdążyłem wyczyścić i z wielką plamą na plecach poszedłem do

kościoła. Trochę wstyd…

Rok 1994 zapamiętałem również dzięki relacjom z meczów

wyjazdowych, w których uczestniczyłem na… stadionie! Tak, tak - ludzie

przychodzili na Bydgoską, kupowali programy i słuchali Mirosława

Mumota, czy później Piotra Gruntkowskiego, którzy komentowali

wydarzenia z wyjazdów Polonii. Dwa – trzy lata później tę rolę przejęło

Radio Sto. Relacje na stadionie były, patrząc z dzisiejszej perspektywy,

25

kolejnym pilskim fenomenem. Tym bardziej, że cieszyły się bardzo dużą

popularnością. Ja też kilka razy w nich uczestniczyłem.

Przed rozpoczęciem pierwszego sezonu Polonii w ekstraklasie

odbyło się kilka sparingów. Jeden z nich – potyczka z GKM Grudziądz -

odbył się nawet przy włączonych jupiterach! Oświetlenie miało być

używane z miesiąca na miesiąc coraz częściej. Ale drugiego kwietnia

inauguracja w pierwszej lidze z Apatorem Toruń odbyła się przy świetle

naturalnym. Spotkanie transmitowała, zresztą po raz pierwszy w swojej

historii, stacja Canal +. Ten pochmurny kwietniowy dzień jest chyba do

dziś przedmiotem najczęstszych i najradośniejszych wspomnień nieco

starszych kibiców żużla z Piły.

Na mecz poszedłem w zimowej czapce, bo wiało chłodem. Razem

z Griszą przyszliśmy na stadion prawie półtorej godziny przed

rozpoczęciem meczu. Mimo to było zbyt późno, żeby zająć dobre miejsce.

Pozostał nam drugi łuk. W domach przygotowaliśmy trochę pociętych

papierków, które rzucaliśmy po udanych wyścigach w wykonaniu

naszych.

Z tymi papierkami też zawsze było „ciekawie”.

- I znowu będziesz śmiecić! - komentował niezbyt zadowolony z mojego

domowego zajęcia tata. Dlatego czasami papierki kroiłem w ukryciu.

Jeszcze przed meczem na serio przestraszyli mnie kibice z Torunia,

którzy szczelnie wypełnili „klatkę”. Czuli się jak u siebie i od czasu do

czasu rzucali w przestrzeń serię przekleństw. O ile dobrze pamiętam,

wielu z nich miało na sobie wtedy bardzo popularne i kojarzone

z niegrzeczną młodzieżą kurtki zwane „flekami”. Trzymałem się od nich

jak najdalej.

Zaczęło się świetnie dla Torunia. Po pięciu biegach Apator

prowadził 21:9. Jednak dla Polonii mecz się nie skończył. Po dwunastym

26

wyścigu pilanie doprowadzili do wyrównania, żeby ostatecznie wygrać

48:42. Chyba już nigdy później cały stadion nie krzyczał tak głośno:

„PO – LO - NIA! PO – LO - NIA!”. To było niesamowite! Piła zwyciężyła

dzięki świetnej postawie Dobruckiego i Nielsena, ale „czarnym koniem”

spotkania był Krzysztof Okupski, który – pamiętam do dziś – zdobył

dziesięć punktów i dwa bonusy. Zdaniem kibiców, właśnie on najbardziej

zasłużył na oponę, którą tradycyjnie po każdym ligowym meczu wręczał

poseł Marek Borowski.

Na pierwszy wyjazd pilanie udali się w Wielkanocny Poniedziałek

do Gorzowa. Nie miałem wtedy w domu ani Internetu (nie posiadał go

wtedy chyba jeszcze nikt), ani Telegazety, więc wynik poznałem dopiero

następnego dnia. Kiedy Marcin Prokopiak, noszący niezbyt elegancką

ksywkę - „Baran”, powiedział mi, że Polonia wygrała czterema punktami,

nie mogłem w to uwierzyć! Jak po świątecznej przerwie wróciłem do

szkoły, to rozpromieniony wyściskałem się z Marcinem Kordjalikiem. On

też się bardzo cieszył. A ja prognozowałem, że jeśli nasi pojadą dobrze

w następnym meczu w Tarnowie, to na kolejne spotkanie w Pile może

przyjść nawet ze dwadzieścia tysięcy widzów! Trochę przesadziłem.

Z Unią przegraliśmy dość wyraźnie, a na wygranym meczu

z Włókniarzem w Pile kibiców było co prawda sporo, ale mniej niż

komplet. Ja już jednak żyłem kolejnym wyjazdem.

27

Taki mecz zdarza się raz - pierwsze spotkanie Polonii w ekstraklasie (kwiecień 1995 roku)

Trzeciego maja razem z Szymkiem i tatą pojechaliśmy klubowym

autokarem na ligowy mecz do Bydgoszczy. To był tak zwany „wesoły

autobus”, wewnątrz którego piwo lało się strumieniami. Wstyd mówić,

ale przy wjeździe do miasta pojazd się zatrzymał, a pasażerowie, niemal

w komplecie, wyszli i... zaczęli siusiać! Na widoku! Cóż, dobrej wizytówki

Pile nie zrobiliśmy.

28

Tymczasem przy Sportowej ludzi mnóstwo! Zabrakło nawet

programów, a po bilety staliśmy, nie przesadzając,

w kilkudziesięciometrowej kolejce. Na stadionie nie było wolnej ławki.

Razem z tatą usiadłem na spróchniałej desce i w takich okolicznościach

przyglądałem się sławetnemu laniu. Wraz z nami smuciło się kilka tysięcy

pilan. Polonia wygrała tylko jeden bieg – młodzieżowy, a kiedy Dobrucki

z Walczakiem prowadzili 4:2, na stadionie było tak samo głośno, jak

wtedy, gdy zwyciężali bydgoszczanie. W sumie zdobyliśmy 28 punktów.

Szczególnie kiepsko jeździł Zenon Kasprzak. Ale ja mimo wszystko się

cieszyłem – mogłem dopisać do swojej kolekcji drugi wyjazd, a poza tym

kupiłem książkę o Henryku Glucklichu.

Kolejny wielki mecz oglądałem 21 maja: Polonia walczyła u siebie

z mistrzem, Spartą Wrocław. Dzień wcześniej, właśnie we Wrocławiu,

odbyła się pierwsza runda Grand Prix w historii. Szukałem wszędzie

jakiejś transmisji, ale niczego nie znalazłem. W końcu wybrałem się do

mojego sąsiada, pana Olka, gdzie razem z nim oraz jego synem Piotrkiem

słuchaliśmy audycji „Przy muzyce o sporcie”. Za dużo tam o żużlu nie

powiedzieli, ale przekazali najważniejsze – we Wrocławiu wygrał Tomasz

Gollob! Późnym wieczorem obejrzałem retransmisję w Jedynce, a w nocy

analizowałem wyniki tej rundy. Spać mogłem długo, bo mecz ze Spartą

zaczynał się dopiero o 19.

Na stadion szedłem z Michałem. Chłopak trochę mnie przetrzymał,

bo z domu wyszliśmy dopiero w trakcie „Śmiechu warte”, a więc grubo po

17. O zajęciu dobrego miejsca można było już tylko pomarzyć. Ale i tak

tekst Hołyńskiego o tym, że nie można wcisnąć szpilki (tak dużo ludzi

przyszło), Michał skwitował komentarzem, że znalazłby miejsce dla

miliardów szpilek. Szpilki szpilkami, a osłabiona brakiem Knudsena

Sparta wygrała z Polonią. Na dodatek młody Protasiewicz dwukrotnie

29

pokonał Nielsena. Na trybunach kibice dostawali papierowe czapeczki

„Lecha”, natomiast w przerwach między biegami Krzysiu Lewandowski

przeprowadzał w parkingu rozmowy z zawodnikami. Fajny pomysł!

Poloniści w ekstraklasie spisywali się całkiem dobrze – wygrali

w Rzeszowie, rozgromili w Pile Motor Lublin i plasowali się w środku

pierwszoligowej stawki. Mecz z Motorem był pięćdziesiątą imprezą, którą

oglądałem na żywo. Najbardziej z niej zapamiętałem, jak Marek Garsztka

wygrał z Hansem Nielsenem. Zresztą tego dnia ta sztuka udała się tylko

jemu.

W czerwcu zorganizowano w Pile dwie młodzieżowe imprezy dużej

rangi. Pierwszą z nich był półfinał Indywidualnych Mistrzostw Świata

Juniorów. Za murowanego faworyta do zwycięstwa powszechnie

uznawano Rafała Dobruckiego. No i „Rafi”, mimo że nie wygrał, nie

sprawił też zawodu. Ale zanim zaczęła się impreza, spadł wielki deszcz.

Lunęło tak mocno, że rozegranie zawodów stanęło pod znakiem

zapytania. Sędzia podjął decyzję o przesunięciu momentu rozpoczęcia

turnieju z siedemnastej na dziewiętnastą, dzięki czemu kibice mogli

w tym czasie wysuszyć w domach swoje ubrania. Nic dziwnego, że jak

wróciłem na stadion, to widzów było znacznie więcej niż w godzinie

planowego rozpoczęcia. Wielu z nich skorzystało z okazji i obejrzało

turniej za darmo – nikt już nie sprawdzał biletów. Na bardzo mokrym

torze dobrze radzili sobie Polacy: Rafał, „Protas” i Waldek Walczak.

Najlepiej jeździł Dobrucki. Tylko upadek odebrał mu miejsce na podium.

W sierpniowym finale Rafał zajął jedenaste miejsce, co kibice w Pile

odebrali jako przykrą niespodziankę. To było smutne, tym bardziej, że

pilski młodzieżowiec miał wtedy zaledwie osiemnaście lat. Presja

związana z jego występami rosła z zawodów na zawody.

30

Niewiele później odbył się w Pile finał Młodzieżowych Mistrzostw

Polski Par Klubowych. Wygrali nasi: Dobrucki z Walczakiem, ale

zwycięstwo nie przyszło im bez trudu. Częstochowska para Ułamek –

Osumek była bardzo blisko złota. Ten pierwszy, przy dekoracji

najlepszych, zapytany o wrażenia, wspomniał mimochodem, że w biegu

z gospodarzami Poloniści trochę mu przeszkodzili na starcie. Od tego

momentu nie miał łatwego życia – został wygwizdany przez oddanych

całym sercem swojemu klubowi pilskich fanatyków. Ja nie gwizdałem, bo

uważałem, że Seba miał rację – sam widziałem, że został zablokowany

przed wejściem w pierwszy łuk przez jednego z naszych i po części

dlatego w biegu decydującym o mistrzostwie przyjechał ostatni.

Lipiec był bardzo gorący. Na meczu z Van Purem Rzeszów

siedziałem w loży honorowej razem z wujkiem Edkiem i jego synem

Tomkiem. Dzięki temu, że usiadłem w cieniu, nie zjadło mnie słońce, ale

jednocześnie nie było tej atmosfery, która panuje na pozostałych

sektorach. Rzeszów przegrał wysoko. Dobrze za to pojechał Brian

Andersen, który wygrał między innymi z Nielsenem. Szkoda, że później

jego karierę zatrzymał wiecznie łamiący się obojczyk. Co do Hansa – jeśli

dobrze pamiętam, a wydaje mi się, że się nie mylę – dopiero tego dnia,

w szóstym sezonie startów w polskiej lidze, nasz „Profesor” przyjechał na

gorszej pozycji niż druga! Wcześniej były same „trójki”, od czasu do czasu

zdarzały się „dwójki” i bardzo rzadko nieukończone biegi. Nieźle, co?

Nawet Tomek Gollob w szczycie formy nie był w lidze tak skuteczny.

Mecz z rzeszowianami pamiętam z jeszcze jednego powodu – na

wysokości startu rozstawił się zespół grający muzykę disco polo.

Konkretnie dwóch panów. Bardzo często śpiewali:

− Albo dziś wygramy, albo nie,/Albo będzie dobrze, albo będzie źle./Hej

Polonia, hej Polonia, hej Polonia mistrzem jest!

31

I chyba się podobało. Tym bardziej, że w całym kraju moda na disco polo

kwitła wtedy w najlepsze.

Dzień po meczu z Van Purem pojechałem na kolonię do Krajenki.

Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, pewnego upalnego popołudnia

obwieszczono nam, że jedziemy do Piły na żużel. Mimo że oglądaliśmy

„tylko” Pomorską Ligę Młodzieżową, stanowiąc spory procent ogółu

nielicznej publiczności, turniej mi się podobał. Służyłem informacją tym,

którzy żużel oglądali po raz pierwszy. Szkoda tylko, że Poloniści zajęli

ostatnie miejsce. Ale i tak było fajnie.

Na sierpniowym turnieju z okazji dwudziestolecia startów

Krzysztofa Okupskiego byłem świadkiem niemiłego incydentu z rodziną

Gollobów w roli głównej. Już od początku zawodów Tomasz z Jackiem

nie byli, delikatnie mówiąc, traktowani z sympatią. Zresztą wtedy mało

kto ich w Polsce lubił. Poza Bydgoszczą. „Klan” tworzył wokół siebie aurę

niedostępności i pewnie dlatego nie szanowano go również w gronie

zawodników. Najlepszym tego dowodem było wrześniowe zdarzenie

w Hackney, ale o tym później.

Tego dnia w Pile Jacka wyzywano od „narkomanów”. Tomka też nie

witano na torze z radością. Ten drugi w biegu barażowym o zwycięstwo

zderzył się z Olszewskim, a sędzia wykluczył go z powtórki. W ramach

protestu Gollob nie wyszedł na dekorację zwycięzców. Trzecie miejsce na

podium pozostało puste (wygrał Nielsen). Kibice wygwizdali mistrza

Polski.

Gollobowie przyjechali do Piły również kilkanaście dni później, na

mecz ligowy. Niestety, nie było mi dane obejrzeć tego spotkania. Jak do

tego doszło? Okoliczności były niecodzienne. Rodzice kuzyna Tomka,

zaproponowali mi wspólny wyjazd nad morze, do Chłopów. Propozycja

była kusząca, ale wyjeżdżając nad Bałtyk opuściłbym mecz z Polonią

32

Bydgoszcz. Rzecz jasna, „musiałem” na nim być, a więc podziękowałem

za zaproszenie (nie podając powodów). Nie chciałem, żeby się wydało, że

rezygnuję z morza kosztem żużla. I pewnie postawiłbym na swoim, gdyby

nie… Michał. Kiedy siedzieliśmy sam na sam, zarzucił mi, że nie chcę

jechać, bo wtedy nie pójdę na mecz. Chłopak wszedł mi na ambicję.

Oburzony zaprotestowałem i bardzo szybko – wbrew sobie – zmieniłem

zdanie: jadę do Chłopów! Nad morzem było fajnie. Jedyne, czego

żałowałem, to nieobecność na żużlu. Jak słyszałem, mecz wzbudził

przeogromne zainteresowanie – oglądało go około trzynastu tysięcy

ludzi! Tomasz miał dwa defekty, a nasza Polonia wygrała kolejne

spotkanie.

W Chłopach oglądaliśmy na przywiezionym z Piły czarno – białym

telewizorze lekkoatletyczne zawody z Goeteborga (chyba mistrzostwa

świata) i retransmisję Grand Prix Szwecji na żużlu. Razem z kuzynem

Tomkiem (lubił mnie naśladować) cieszyłem się, że Gollob jeździł

przeciętnie. Oj, zawistny byłem! Ale dlaczego? Sam nie wiem. Chyba mu

trochę zazdrościłem…

Pod koniec wakacji razem z kuzynem Krzyśkiem z Trzcianki

wybrałem się na udane dla nas spotkanie ze Stalą Gorzów. Jednak

rozegranie meczu wisiało na włosku. Mocno padało. Ale ponieważ ludzi

było sporo, a zawody nagrywała stacja Polsat, tor sprawnie osuszono

i można było jeździć. Niestety, wtedy pojawił się kolejny problem:

wysiadła dioda, która umożliwia pracę maszynie startowej. Z tego

powodu mecz rozpoczął się z jeszcze większym opóźnieniem. Oczywiście,

wtorkową, późnowieczorną retransmisję w Polsacie oglądałem.

Relacjonujący przebieg wydarzeń na torze Krzysztof Wanio nie był tego

dnia w najwyższej formie. Wielokrotnie Polonię Piła nazywał „Polonią

33

Przemyśl”, a Sylwestra Moskwiaka – „Moskowiakiem”. Na szczęście,

później miał odwagę przyznać się do błędu i za pomyłki przeprosił.

Żużel w Polsacie komentował też Jacek Kostrzewa. W trakcie roku

szkolnego nocne relacje często oglądałem w ukryciu, bo zawsze

w powietrzu wisiała interwencja mamy. Telewizor miałem u siebie

w pokoju. Zdarzało się, że wyłączałem go, gdy ktoś się zbliżał, a kiedy

dochodziłem do wniosku, że wszyscy śpią, znowu włączałem odbiornik.

Relacje nierzadko kończyły się około pierwszej, a ja na ósmą miałem do

szkoły. Ale czego się nie robi dla żużla!

Pierwszy sezon w ekstraklasie Polonia ukończyła na znakomitej,

czwartej pozycji. Warto dodać, że pilanie byli o krok od srebra.

W kończącym sezon zaległym spotkaniu w Toruniu przegrali tylko trzema

punktami. Gdyby zwyciężyli, medal byłby nasz. Kolejne lata miały być

jeszcze lepsze. Na dodatek kwitł wielki talent Rafała Dobruckiego. Sezon

1995 był dla niego tak udany, że mówiono o nim „drugi Tomasz Gollob”.

Ostatecznie jednak Rafał nie doścignął bydgoszczanina pod względem

zdobytych trofeów. Głównie przez te okropne kontuzje.

Nasz stadion piękniał. Oświetlenie (w tamtym czasie poza Piłą

funkcjonowało ono jeszcze tylko we Wrocławiu, Rzeszowie i chyba

w żadnym innym żużlowym mieście w Polsce) było używane nawet

w trakcie październikowej Pomorskiej Ligi Młodzieżowej. Rzecz jasna,

jupitery włączono również podczas Turnieju Gwiazdkowego, opóźnionego

o godzinę z powodu oczekiwania na Nielsena, któremu ostatecznie nie

udało się wylądować w Polsce z powodu mgły. Zastąpił go Jacek Pionke.

Oświetlenie było niezbędne także w trakcie turnieju – fenomenu,

czwórmeczu z udziałem najlepszych drużyn DMP’95, rywalizujących

o Puchar Aleksandra Kwaśniewskiego. Kandydat na prezydenta Polski

zorganizował festyn, chcąc trafić w gusta wyborców z regionu pilskiego.

34

Decyzja była trafna, bo żużel stanowił w Pile towar bardzo chodliwy.

Wstęp kosztował niewiele – konkretnie pięć złotych, a w cenie był

jednocześnie ładnie wydany program. W turnieju startowały największe

polskie gwiazdy. Kwaśniewski, zapowiedziany jako nowy żużlowiec

Polonii, pojawił się na torze na motocyklu razem z Rafałem Dobruckim.

Ubrano go w „skórę” Okupskiego. Ale nie wszyscy przyszli na stadion dla

przyszłego prezydenta. Myślę, że akurat oni byli w zdecydowanej

mniejszości. Na przykład ja się w ogóle nad tą kwestią nie zastanawiałem.

Zresztą byłem na to za młody. Pamiętam tylko, jak przed wejściem na

obiekt przeciwnicy Kwaśniewskiego rozdawali ulotki: „Lewe nogi, lewe

ręce – stop!”. Agitacja na całego.

Jeszcze zanim rozpoczął się turniej, żołnierze strzegący porządku na

stadionie wyprowadzili siedzącego obok mnie osobnika, który

w nielubianych przez siebie zawodników rzucał pomidorami. Zawody

oglądałem razem z Wiktorem, synem wujka Janusza ze Świeradowa. Był

na żużlu po raz pierwszy i bardzo mu się podobało. Trybuny wypełniły się

po brzegi, jak zwykle głośny był fanklub z Kotunia. Niestety, widowisko

popsuła mgła. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem takiego „mleka”

na zawodach! Było tak biało, że prowadzącego zawodnika zauważałem

dopiero, gdy zbliżał się do mnie na odległość około 50 – 60 metrów! To

wydaje się niewiarygodne, ale tak się właśnie działo. No i jeden bieg

zapamiętałem szczególnie – kiedy Dobrucki pokonał Tomka Golloba. Ale

była radość!

Nie sposób zapomnieć o dwóch wydarzeniach telewizyjnych

z września ’95. Już nie pamiętam, które było pierwsze, ale to nieistotne.

Zacznę od Bydgoszczy, w której odbywał się finał Drużynowych

Mistrzostw Świata. Bardzo chciałem tam pojechać, ale oprócz mnie inni

(czytaj: rodzina) byli mniej chętni na taki wyjazd. Pozostał telewizor.

35

Imprezę relacjonował na żywo (!) Polsat. Oglądałem ją u wujka Edka. Nie

przeszkadzał mi nawet brak łączności z komentatorem przez pierwsze

dwa biegi. Na torze szaleli Duńczycy. Knudsen z Nielsenem byli

bezbłędni. Słabo spisali się Polacy, wicemistrzowie świata z poprzedniego

roku. Bracia G. wraz z „naszym Rafałem” zajęli dopiero szóste miejsce.

W jednym z biegów powiało grozą. Chwilę po tym, jak Tomkowi

zdefektował motor, z całym impetem wjechał w niego Peter Karlsson

(jeśli dobrze pamiętam, odniósł wtedy poważniejszą kontuzję niż Polak).

Zdarzenie wyglądało tragicznie. Na szczęście, Gollob był w stanie dalej

startować w turnieju. Później, na przerwach w szkole, razem z Griszą

wykonywaliśmy wielokrotne symulację tego wypadku. Byłem Gollobem,

podnosiłem rękę sygnalizując defekt sprzętu, a Grisza, występujący jako

Peter Karlsson, uderzał głową w moje plecy, po czym obaj upadaliśmy.

Nie robiliśmy tego tylko dla śmiechu – po prostu historia w Bydgoszczy

była dla nas dużym przeżyciem. Ale trochę też chcieliśmy zwrócić

na siebie uwagę. Przynajmniej ja…

Kolejna symulacja, również ze mną w roli Tomka, stała się naszym

udziałem po Grand Prix w Hackney. Impuls do naśladowania naszych

idoli dało tym razem zdarzenie z londyńskiego toru, na którym kończyła

się walka o medale Indywidualnych Mistrzostw Świata ’95. Swoje czwarte

złoto zdobył Nielsen. Gollob walczył o utrzymanie w cyklu. Jeździł

brawurowo. W jednym z biegów spowodował upadek Craiga Boyce’a,

który, nie zastanawiając się zbyt długo, chwilę później... uderzył Polaka

pięścią w twarz! Wszystko odbyło się na oczach widzów. Polscy kibice byli

oburzeni, ale stanowiliśmy mniejszość. Niestety, wielu żużlowców, w tym

również „mój” Havelock, poparło Boyce’a. Nie lubili Golloba.

Na szczęście, wkrótce Tomek się zmienił. Wydoroślał i dał się lubić

bardziej niż wtedy, gdy szturmem wdzierał się do światowej czołówki, nie

36

zawsze jeżdżąc po dżentelmeńsku i z głową na karku. Ale i tak uważam, że

Boyce postąpił ohydnie. No nic, już mu to wybaczyłem. Tomek, mam

nadzieję, też.

Rozdział III

1996 – 1997

Piła rośnie w siłę

Po pierwszym meczu towarzyskim przy Bydgoskiej, przegranym

przez Polonię 36:53 (rywalem była drugoligowa Unia Leszno) mogło się

wydawać, że nasi będą słabi. Nic bardziej mylnego. Już w Wielkanocny

Poniedziałek pilanie rozgromili Apatora. W Polonii nie wystąpił Rafał

Okoniewski, jeszcze przed egzaminem na licencję okrzyknięty wielkim

talentem. Wszystko dlatego, że podczas jazdy egzaminacyjnej w Pile

upadł i musiał czekać na powtórkę. Tę zdał bez kłopotu dwa miesiące

później i od razu zaczął świetnie punktować. Miał szesnaście lat.

W swoim pierwszym spotkaniu, z GKM Grudziądz w Pile, zdobył cztery

punkty w dwóch biegach, pokonując nawet Martina Dugarda! Szkoda, że

również „Okonia” przystopowały kontuzje…

Na mecz z Apatorem wybrałem się z kuzynem Krzyśkiem. Było

bardzo upalnie. Krzychu, jak zwykle pomysłowy, przepuszczał promienie

słoneczne przez swoje, zdjęte z nosa okulary i palił program. Ale tym, co

działo się na torze, też się interesował. Nie należał do laików. Później

nawet zapisał się do szkółki żużlowej. Niestety, wada wzroku

przeszkodziła mu w rozwijaniu sportowego talentu.

Jednym z najważniejszych żużlowych wydarzeń 1996 roku

w którym uczestniczyłem był mecz w Częstochowie pomiędzy

37

Włókniarzem i Polonią. Widziałem go razem z tatą. Udało nam się tam

zajrzeć, bo w pierwszych dniach maja pojechaliśmy na Jasną Górę do

brata Walentego Stachowiaka, paulina, którego tata poznał

w sanatorium. Mecz trafił się „przy okazji”, choć nie ukrywam, że bardzo

się z tego cieszyłem. Na stadionie postraszyła nas burza. Poza tym

rozpoczęcie meczu zostało przesunięte, bo obecna na zawodach karetka

wyjechała na sygnale w stronę miasta. Musieliśmy na nią dość długo

czekać. Pozbawieni Hansa Nielsena pilanie przegrali, mimo że po

pierwszym biegu prowadzili 5:1. Tacie bardzo się podobał komentarz

Janusza Wróbla. Rzeczywiście, świetny spiker. Spokojniejszy niż „Wujek

Krzysio”. I bardzo rzeczowy. Fajnym zwyczajem, który pielęgnował, było

robienie fali po każdym podwójnym zwycięstwie gospodarzy. Mimo że

nie cieszyłem się z dubletów „Włókniarzy”, to do fali chętnie dołączałem.

Tego roku częstochowianie – zupełnie niespodziewanie – zdobyli tytuł

mistrza Polski.

W stylowym kreszu po meczu Włókniarz - Polonia (maj 1996 roku)

38

Również w maju odbył się w Pile bardzo ciekawy półfinał

Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wygrał go późniejszy

mistrz, Tomek Bajerski. Od jego wygranej minęły zaledwie trzy dni, a już

nadarzyła się kolejna okazja do „żużlowania”: nadkomplet widzów

oglądał wysokie zwycięstwo pilan nad bydgoszczanami. Zresztą tego roku

w Pile prawie wszyscy przegrywali wysoko. Wzmocnienie drużyny

Okoniewskim i Olszewskim pozwoliło pilanom realnie myśleć o medalu.

Ale liga po raz pierwszy w historii miała się kończyć fazą play – off. I to

nas pogubiło, bo akurat pod koniec sezonu kontuzje odnieśli Rafałowie:

Kowalski, Okoniewski i Dobrucki. Z nimi byłaby szansa nawet na złoto.

Ostatecznie zdobyliśmy brąz, co też bardzo wszystkich kibiców Polonii

ucieszyło. Bałem się tylko, że tak szybko osiągnięte sukcesy negatywnie

wpłyną na zainteresowanie zespołem. Jak się później okazało, rację

miałem tylko po części. Polonia odnosiła dalsze sukcesy, ludzie wciąż

przychodzili na stadion (choć nie zawsze stawiali się w komplecie), ale

zaczynało brakować kasy. I to był podstawowy problem. Jednak po kolei.

Dość dobrze pamiętam wspomniany wcześniej mecz z drużyną

z Grudziądza i udany debiut ligowy „Okonia”. Było Boże Ciało. Upał

ogromny, a na trybunach, jak na tamte lata, dość pustawo. Tego dnia tor

wyglądał inaczej niż zwykle. Już nie był czarny, ale jasnobrązowy!

Wszystko dlatego, że w tygodniu poprzedzającym spotkanie dokonano

zmiany nawierzchni na bardziej zbliżoną do granitowej. Nie wiem, jak to

się stało, ale z czasem tor znów zaczął robić się czarny. Co ciekawe, na

meczu z GKM, który oglądałem razem z Piotrkiem Sadowskim, żużlowcy

kilkakrotnie bili rekord toru. Przekonałem się, że jazda na granicie jest

dużo szybsza od poruszania się na czarnym żużlu.

Mniej więcej w tym samym czasie, wieczorową porą, słuchając

radiowej „Jedynki”, dowiedziałem się, że na torze Iskry w Ostrowie

39

zdarzył się straszny wypadek. Najbardziej w nim ucierpiał świetny

Rosjanin, Rif Saitgariejew. Niestety, kilkanaście dni później „Tatarska

Strzała” (tak o nim mówiono) odszedł na zawsze…

A życie toczyło się dalej. Ciekawa historia przydarzyła mi się po

meczu Polonii ze Startem Gniezno. Jak zwykle po spotkaniu (tym razem

byłem na żużlu razem z Krzyśkiem) poszedłem do parkingu. Tam

zobaczyłem jednego z liderów Startu, Roberta Sawinę. W tamtym sezonie

„Saba” był bardzo skuteczny.

− Dobrze pan jeździ! - zagadnąłem.

− Tak - odpowiedział beznamiętnie Robert. Swoją wypowiedzią zgasił

mnie tak skutecznie, że do dziś razem z kuzynem śmiejemy się z tego

zdarzenia.

Znakomitym widowiskiem było spotkanie ze Spartą Wrocław

(przemianowaną przed sezonem na „Atlas Polsat”) w Pile. Początkowo

przegrywaliśmy, ale później, dzięki dobrej postawie całego zespołu,

objęliśmy zdecydowane prowadzenie. To był mecz z podtekstem – odbył

się dwa dni po finale Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów

w Olching, który wygrał jeżdżący w Atlasie Piotr Protasiewicz. Dobrucki

był tam szósty. W Pile „Protas” dostał duże brawa, ale znacznie lepiej

jeździł Rafał. Mecz oglądał na stadionie wujek Janusz ze Świeradowa.

Bardzo mu się podobało. A najbardziej – fanklub z Kotunia.

Impreza goniła imprezę. W połowie sierpnia odbył się w Warszawie

finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wyjątkowo. Stolica skorzystała

z możliwości zorganizowania tych świetnych zawodów, ponieważ mistrz

kraju z poprzedniego roku, Sparta Wrocław, zdobył tytuł po raz trzeci

z rzędu i żeby zbyt często finały IMP nie odbywały się w tym samym

mieście (w tym przypadku we Wrocławiu), ukarano go odebraniem tego

przywileju. Znów nie miałem gdzie obejrzeć tych zawodów. Jakimś

40

cudem odkryłem, że patronat nad imprezą objęło Radio RMF FM.

Oczywiście, włączyłem odbiornik, nadstawiłem ucho i… w ciągu kilku

godzin usłyszałem tylko jedną relacyjkę, w trakcie której podekscytowany

pan krótko powiedział, że świetnie jeździ Drabik (ostatecznie wygrał),

a później zafascynowany opowiadał, że na stadionie jest bardzo głośno

i na trybuny leci dużo żwiru. Zupełnie tak, jakby oglądał żużel po raz

pierwszy w życiu. Końcowej klasyfikacji już nie podano.

Dwudziestego sierpnia swoje dziesiąte urodziny obchodziła

kuzynka Dorota. Dostałem zaproszenie na uroczystość, ale z niego nie

skorzystałem. Nie powiedziałem, dlaczego. Trochę się wstydziłem. Otóż

tego samego dnia odbył się w Pile turniej par z udziałem żużlowców do lat

19. „Musiałem” tam być...

Pięć dni później, razem z Dorotą i jej siostrą Anią, dla której był to

żużlowy debiut, wyruszyłem na imprezę roku w Pile – półfinał

Drużynowych Mistrzostw Świata. Ludzi było mnóstwo! Siedzieliśmy na

pierwszym łuku. Mieliśmy dobre miejsca, bo na stadion przyszliśmy

bardzo wcześnie. Swoją drogą to ciekawe, że żużel, chociaż jest sportem

dla twardzieli, regularnie przegrywa z deszczem. Solidnie lało również

tego popołudnia. Kibice, którzy siedzieli obok nas, rozłożyli nad dużą

częścią sektora folię, dzięki której uniknęliśmy przemoknięcia.

Rozpoczęcie przesunięto o dwie godziny, na 20. Mimo to żużlowcy nadal

nie chcieli wyjechać na mokry tor. Głównym powodem buntu był

obowiązek jazdy na „łysych” oponach (czyli ze znacznie zmniejszonym

rozmiarem bieżnika). Sportowcy obawiali się kontuzji. Zresztą wielu

z nich już wcześniej zbojkotowało imprezy organizowane przez

Międzynarodową Federację Motocyklową. Z mistrzostw wycofała się na

przykład Australia, której reprezentacja miała wystąpić w Pile. Jej

miejsce zajęła druga drużyna Polski.

41

Zawody jednak się odbyły. Wygrali Polacy przed Rosjanami

i Węgrami. Dwa pierwsze zespoły zdobyły – odpowiednio – złoto i srebro

we wrześniowym, słabo obsadzonym finale „drużynówki” w Niemczech.

Imprezę oglądałem w programie DSF. Polska sięgnęła po złoto w tej

konkurencji po dwudziestosiedmioletniej przerwie! Powracając jeszcze

do turnieju w Pile – znakomicie spisał się w nim nieżyjący już, niestety,

Rinat Mardanszin, który zdobył szesnaście punktów z bonusem (na

osiemnaście możliwych). Sukces Rosjan był wyjątkowo symboliczny, bo

że został odniesiony w roku, w którym zginął na torze jeden z filarów

reprezentacji ze Wschodu, Rif Saitgariejew.

W pierwszy dzień jesieni (w sumie to sam nie wiem, czy na pewno

pierwszy, ale mniejsza z tym – był 21 września) odbył się turniej

pożegnalny Jarosława Gały. Główny bohater pojechał tylko raz, pokonał

faworytów do zwycięstwa w wyreżyserowanym biegu, a później oglądał

występy kolegów z parkingu. Ten wyścig wyglądał bardzo efektownie.

„Helmut” jechał pierwszy, a za nim trzej pozostali (wśród nich Świst

i Dobrucki), którzy zawzięcie, ale bezskutecznie „kąsali” go od startu do

mety. Dali mu wygrać. Gest ładny, a zawodnik, który przez cztery sezony

reprezentował Polonię, został pożegnany bardzo elegancko.

Jeżeli dobrze pamiętam, tego samego dnia wieczorem oglądałem

u wujka Edka ostatnią rundę Indywidualnych Mistrzostw Świata. Ale co

to było za oglądanie! Kanał Filmnet, który prezentował zawody na żywo,

był zakodowany. Nie mieliśmy dekodera i mogliśmy wybierać: albo

czarno – biała wizja pozbawiona głosu, albo głos bez wizji. Woleliśmy

obraz. No i dzięki temu zawody w Vojens udało się obejrzeć. Właśnie

wtedy, z dziką kartą, po raz pierwszy w karierze wystartował Piotr

Protasiewicz. Wypadł przeciętnie, ale nie zawiódł. Gorzej było z pilskim

Hansem, który roztrwonił wyraźną przewagę i stracił prawie pewny złoty

42

medal. Awansował tylko do finału B. Ostatni wyścig wygrał Billy Hamill,

który, asekurowany przez Ermolenkę i Hancocka, rzutem na taśmę

zapewnił sobie mistrzostwo świata. Nielsen nie wykorzystał znakomitej

szansy na złoto. Jak się później okazało – już ostatniej. W trzech

kolejnych sezonach nadal był bardzo dobry, ale nie rewelacyjny. Sezony

w Grand Prix zamykał – kolejno – na miejscach: siódmym, czwartym

i trzecim.

Powróćmy do ligi. Rundę zasadniczą Polonia kończyła meczem

z Unią Tarnów u siebie. I tu stało się nieszczęście. Pierwszą poważną

kontuzję odniósł w swojej karierze Rafał Dobrucki. Krajowy lider pilan

zaraz na początku spotkania upadł na wyjściu z pierwszego łuku tak

niefortunnie, że złamał kość udową. W play – offach Polonia musiała

radzić sobie bez niego. Mimo to, poszło jej świetnie. Ale o tym za chwilę.

Tymczasem Rafała odwiedzały w pilskim szpitalu tłumy. Ja do niego nie

dotarłem, ale też mi było przykro, że cierpi.

Play – offy zaczęły się w czwartek, zaledwie cztery dni po meczu

z Unią. Pilanie pojechali do Częstochowy. Myślałem, że starym, mało

fajnym zwyczajem znów z niecierpliwością będę czekał na wynik

spotkania (nie mogłem w domu „złapać” Radia Sto, transmitującego

wszystkie wyjazdy naszego zespołu), tymczasem miłą niespodziankę

sprawił mi kolega Filip. Bardzo mnie chłop zaskoczył. Poznaliśmy się rok

wcześniej, na jubileuszu Szkoły Podstawowej nr 6. Wtedy każdy z nas

śpiewał. Potem kontakt się urwał, aż tu nagle, chyba dzień przed potyczką

z Włókniarzem, Filip podszedł do mnie i, ni stąd ni zowąd, zaprosił na

mecz do swojego domu. Miał Canal +, więc dzięki niemu mogłem

zobaczyć dosłownie wszystko to, co działo się w Częstochowie. Ale skąd

on wiedział, że lubię żużel? Hmm... W sumie to nic dziwnego, przecież

nawijałem o nim prawie bez przerwy.

43

Pod Jasną Górą zgarnęliśmy baty. Bez trzech Rafałów zdobyliśmy

zaledwie 33 punkty, z czego prawie połowę wywalczył Nielsen. Tego dnia

Hansa objechał tylko Drabik – jak sam mówił, udało mu się to po raz

pierwszy w życiu. W 1996 roku lider „Lwów” jeździł znakomicie. To był

jego rok.

Pilski rewanż obserwowało na stadionie zaledwie sześć tysięcy

widzów. Wygraliśmy ośmioma punktami. Zbyt nisko, żeby w dwumeczu

pokonać Włókniarza. Ale Polonia walczyła dzielnie. Po pięciu biegach

prowadziła nawet 19:11. Z tamtego spotkania, oprócz pięknej,

październikowej pogody, zapamiętałem rewelacyjny występ Hansa.

Chyba dopiero wtedy po raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie, jaką

gwiazdę mamy w zespole. Nielsen w pięknym stylu zdobył komplet

punktów i uzyskał najlepszy czas dnia. Właśnie takiego chcę go

zapamiętać.

44

Pilanom pozostała walka o brąz. Przeciwnikiem była Stal Gorzów.

W „żużlowy czwartek” znów zawitałem do Filipa. Tym razem Canal +

pokazywał finałowy mecz Włókniarza z Apatorem, wygrany przez

gospodarzy 50:40. Wieści z Gorzowa nasłuchiwaliśmy z radia. Po

trzynastu wyścigach Stal prowadziła 47:31, ale w dwóch ostatnich pilanie,

trochę szczęśliwie, zwyciężyli w sumie 9:2, zmniejszając rozmiary porażki

do dziewięciu punktów. Było więc nieźle, ale niespecjalnie wierzyłem

w możliwość odrobienia tych strat. Tymczasem w Pile pech dopadł

Fragment programu z meczu, który dał pilanom pierwszy medal Drużynowych Mistrzostw Polski (październik 1996 roku)

45

gorzowian. W swoim drugim starcie, na wyjściu z pierwszego łuku

motocyklami złączyli się Świst z Olszewskim. Sprzęt obu panów

poszybował wysoko w górę, a jeden z motocykli o mały włos nie strącił

operatora kamery Canal +! Świst złamał rękę i do końca meczu już nie

wystąpił. W tej sytuacji punkty dla Stali zdobywał prawie wyłącznie Jason

Crump, a Polonia odrobiła straty z nawiązką. Mogliśmy się cieszyć

z pierwszego medalu drużyny w historii klubu. To był bardzo miły dzień!

Wieczorem oglądałem retransmisję finałowego meczu z Torunia.

Nadawała go TVP Bydgoszcz. Na stadionie Apatora ludzie stali nawet na

banerach reklamowych umieszczonych wokół korony stadionu, taki był

tłok! Z relacji zapamiętałem szczególnie jedną migawkę – przedmeczową

rozmowę z oglądającym mecz w „cywilu” Robertem Sawiną.

− Kto zostanie mistrzem Polski? - pytał redaktor.

− To już chyba wiadomo, że Apator – odpowiedział bez zastanowienia

żużlowiec. Chyba jednak nie... Apator wygrał, ale tylko 46:44, a więc nie

odrobił strat z pierwszego spotkania i torunianom pozostały łzy smutku.

Sensacyjnie, choć sprawiedliwie, trzeci tytuł w historii klubu wywalczył

Włókniarz.

Pod koniec października oglądałem w Pile Młodzieżowe Drużynowe

Mistrzostwa Okręgu Poznańskiego. Zawody były dziwne, bo odbywały się

przy padającym deszczu, śledziło je góra sto osób (w tym Grisza, Michał

Guziński, Paweł Wasilewski i ja), a zespoły występowały w kadłubowych

składach. Wyścig dziewiąty nie odbył się z powodu... braku zawodników,

natomiast w innym jechał sam Daniel Tęgi, który ukończył bieg w czasie

ponad 89 sekund! Ostatnią serię już odwołano. W domu rodzice pytali

mnie, po co chodzę na takie beznadziejne zawody. Chodziłem, bo czułem,

że muszę. To było prawie jak narkotyk.

46

Na ostatnie zawody sezonu – tradycyjny Turniej Gwiazdkowy -

przydały się kalesony. Było zimno, ale ludzi dotarło bardzo dużo (pan

Wiesiu Szmagaj pisał w „Żużlowym” o siedmiu tysiącach!). Na drugim

łuku pojawiło się nawet coś, co przypominało niewielką taflę lodu. Ale

żużlowcy się nie oszczędzali. To był najsilniej obsadzony „Gwiazdkowy”

w historii. Tym razem Tomek Gollob pojechał przeciętnie, a wygrał

Nilsen przed Nielsenem. Ciekawe rzeczy działy się na prezentacji.

Najpierw pan, który otwierał imprezę (nie pamiętam kto) powiedział:

„Radosnych świąt w... 1969 roku”, a później Cezary Owiżyc, pytany przez

Krzysztofa Hołyńskiego, czego życzy kibicom na Nowy Rok, powiedział,

że on nic nikomu nie życzy.

Kolejny sezon zaczął się dla mnie bardzo szybko – już w połowie

marca byłem po pierwszym sparingu. Piła gładko pokonała Łódź, która

w tamtym roku miała silny apetyt na pierwszą ligę, ale, jak to często

bywa, na apetycie się skończyło.

Po zawodach wszedłem do hali przy Bydgoskiej, w której swój mecz

rozgrywała pilska Nafta. Powoli zaczynała się moja przygoda z siatkówką,

jednak to już nie było to samo. Żużel miał i nadal ma pewne miejsce

lidera w prywatnej klasyfikacji ulubionych sportów.

Pierwszy mecz ligowy odbył się w Wielkanocny Poniedziałek.

Polonia podejmowała bydgoszczan. Tak wielu kibiców na stadionie w Pile

jak tego dnia ani wcześniej, ani później nie widziałem. Chyba tylko obok

Michała były dwa wolne miejsca (sam mi o tym później powiedział).

Jutrzenka, wzmocniona Protasiewiczem, była w 1997 roku murowanym

kandydatem do złota, a swoją klasę udowodniła już w Pile. Po dwóch

wyścigach przegrywaliśmy 2:10 i chociaż bardzo staraliśmy się odrobić

straty, to się nie udało. W drugim biegu Nielsen, chyba po raz pierwszy

w historii startów w lidze polskiej, przegrał dubletem. Pokonali go bracia

47

Gollobowie. Dla Hansa ten mecz był inauguracyjnym występem na torze

w tamtym sezonie. Nieźle radził sobie powracający na tor po kontuzji

Rafał Dobrucki, który rozpoczął ostatni rok w gronie juniorów.

Bydgoszczanie wygrali sześcioma punktami, ale w kolejnych meczach

nasi Poloniści byli już znacznie bardziej skuteczni – wygrali w Zielonej

Górze, zremisowali w Rzeszowie i zwyciężyli u siebie Apatora.

Mecz z ZKŻ był relacjonowany, tradycyjnie i profesjonalnie, przez

Radio Sto oraz mniej profesjonalnie przez pilskie RMS FM. „Setki”

w domu nie mieliśmy, więc słuchałem RMS. Delikatnie mówiąc, jakość

nie była najlepsza, bo przekaz szedł z telefonu komórkowego i - co

najciekawsze - łączność została przerwana przed ostatnim biegiem, kiedy

ZKŻ prowadził 43:41! Tego, że Dobrucki z Nielsenem, wygrywając

podwójnie, zapewnili nam zwycięstwo, dowiedziałem się dopiero kilka

minut po fakcie.

Pięć dni przed moimi urodzinami przyjechał do Piły osłabiony

brakiem Tomasza Bajerskiego Apator. „Bajer” przeszedł zimą do klubu

z Gorzowa za sześćset tysięcy złotych! Kilka lat później Stal (podobnie jak

nasza Polonia) musiała surowo pokutować za zbyt wystawne żużlowe

życie.

Okazało się, że Toruń bez Bajerskiego też był silny. Wygraną

zapewniliśmy sobie dopiero w ostatnim biegu. Prezenterem podczas tego

spotkania był Piotr Gruntkowski, który po raz pierwszy tworzył atmosferę

bezpośrednio z płyty boiska. Przed meczem trochę się denerwował – nic

dziwnego: w tamtych latach na stadion przychodziły tłumy, a wśród

kibiców często jeden mądrzejszy od drugiego. Krytykantów było na

pęczki. Pan Piotr prosił mnie, żebym słuchał uważnie jego wypowiedzi,

a później przekazał ewentualne uwagi. Moim zdaniem było bardzo

dobrze, a jedyne potknięcie nastąpiło, kiedy „Gruntek” dywagował, kto

48

może dostać oponę od Borowskiego. Wśród kandydatów automatycznie

wymienił Nielsena, tymczasem nagroda mogła trafić wyłącznie

do „krajowca”. Ale to była drobnostka. Zresztą później sam zauważył swój

błąd.

W Święto Pracy Polonia jeździła u siebie z innym potentatem, Stalą

Gorzów, wzmocnioną nie tylko „Bajerem”, ale i Tonym Rickardssonem.

Na torze było bardzo gorąco, a największa nerwówka zaczęła się, kiedy

goście złożyli na ręce sędziego protest dotyczący używania przez

Okupskiego niedozwolonej, nieoznakowanej opony. W rezultacie

„Majorowi” odebrano trzy zdobyte przez niego punkty, a gorzowianie

zostali dokumentnie wygwizdani przez publiczność. Najbardziej oberwało

się pracującemu w Stali Jarkowi Gale, którego (nie wiem, czy słusznie)

posądzono o zdradę poprzedniego zespołu i „wydanie” dawnego

klubowego kolegi. Ale Polonia i tak była górą, pokonując gorzowian

48:39.

Dokładnie miesiąc później, dzień przed moim wyjazdem do

Gorzowa na spotkanie z Janem Pawłem II, gościliśmy Unię Leszno, która

w poprzednim sezonie wygrała wszystkie(!) mecze w drugiej lidze.

Wydawało się, że nie będzie kłopotów z pokonaniem leszczynian,

tymczasem przed ostatnim wyścigiem oba zespoły miały po 42 punkty.

Na koniec jechała prawie niezawodna para Nielsen – Dobrucki, która

przez trzy i pół okrążenia podwójnie prowadziła przed atakującym ją

bezustannie Adamem Skórnickim. Kiedy kibice zaczęli cieszyć się ze

zwycięstwa, Hansowi stanął motocykl! Wszystko działo się na ostatniej

prostej. W rezultacie, żeby nie wpaść na kolegę, Dobrucki też musiał

zwolnić, a obu pilan, dosłownie rzutem na taśmę, wyprzedził po

zewnętrznej „Skóra”. To było niesamowite! Mecz zakończył się remisem.

49

Jakiś czas później, podczas walki bokserskiej, Tyson odgryzł

kawałek ucha Holyfieldowi, a następnego dnia w Pile odbył się kolejny

żużlowy dreszczowiec – tym razem ze Startem Gniezno. To była setna

żużlowa impreza którą widziałem – impreza, która nie przyniosła radości

pilskim kibicom. Przeciętny w poprzednich kolejkach Start okazał się

lepszy od Polonii o cztery punkty. Pilanie jeździli bez Nielsena, no i słabo

pojechał Dobrucki, który zdobył tylko pięć punktów. Porażka była dla nas

przykrą niespodzianką.

Kilka dni później rozpoczęła się w Polsce tragiczna w skutkach

powódź. Południowo – zachodnia część kraju znalazła się pod wodą. Było

strasznie. Tuż przed katastrofą razem z tatą wybrałem się klubowym

autobusem na mecz Polonii do Gorzowa. Niepotrzebnie. Już wtedy silnie

padało i zawody zostały odwołane. Tego samego dnia odbyła się w

Landshut przełożona z soboty runda Grand Prix, którą wygrał Nielsen,

a Gollob był ostatni.

Na powtórkę meczu w Gorzowie też się wybraliśmy – tym razem

wozem osobowym z trzema innymi kibicami. Kierowca pędził bardzo

szybko. Na szczęście, dotarliśmy cało. W Gorzowie Polonia była słaba.

Zdobyliśmy tylko 37 punktów.

Na kolejny żużel czekałem ponad miesiąc, a to dlatego, że

wyjechałem na rekolekcje oazowe do Bystrej Podhalańskiej. Tuż przed

moim wyjazdem miał się odbyć transmitowany przez Canal + mecz

Polonii z Włókniarzem, ale znów deszcz wymusił jego przełożenie.

Powtórki już nie widziałem. Pamiętam tylko, że w trakcie tamtego

spotkania Nielsen pobił rekord toru. Swoją drogą szkoda, że nie

znaleziono jeszcze recepty na organizowanie żużla przy silnych opadach.

Chyba że wszędzie postawimy stadiony z zasuwanymi dachami, albo

będziemy jeździć w halach. Mało realne i niezwykle kosztowne.

50

Przepadł mi też finał Brązowego Kasku. Na torze w Pile nasi

pojechali rewelacyjnie – wygrał Okoniewski, trzeci był Franków,

a czwarte miejsce zajął Pecyna.

Jak wróciłem do domu, to natychmiast oddałem się lekturze

zaległych „Tygodników Żużlowych” i obejrzałem nagrane specjalnie dla

mnie imprezy, między innymi Grand Prix Wielkiej Brytanii w Bradford.

Niezłe zawody. Duże wrażenie wywarł na mnie położony w niecce

stadion. Na dodatek ścieżka pod bandą znajdowała się znacznie wyżej niż

ta przy krawężniku. Szkoda, że teraz w Bradford już się nie jeździ.

Brytyjską rundę, po raz pierwszy i ostatni w karierze, wygrał Duńczyk,

Brian Andersen.

Co ciekawe, strzępy informacji z brytyjskiego Grand Prix dotarły do

mnie jeszcze w powrotnym pociągu z rekolekcji. Właśnie wtedy,

przechodząc przez wagon „Wars”, usłyszałem żużlową relację w radiowej

„Jedynce”. Przystanąłem i z uwagą zacząłem nadstawiać ucha. Chwilę

później poprosiłem panią z obsługi o podkręcenie głośnika. Pani, nie

szczędząc krytycznych uwag, spełniła moje życzenie, ale najwyraźniej

akompaniament żużlowych motocykli bardzo jej przeszkadzał, bo kilka

minut później wyłączyła odbiornik. Nie śmiałem protestować. Wyniki

poznałem dopiero na miejscu.

W Pile tata zaczął mnie przekonywać do wyjazdu nad morze, do

opustoszałego w wakacje gdańskiego mieszkania przyjaciół cioci Renaty.

Postawiłem ultimatum – jadę, ale pójdziemy na żużel. Udało się.

W Gdańsku zaliczyliśmy dwie imprezy – kolejne rundy: Drużynowego

Pucharu Polski (dziś o to trofeum już się nie walczy) oraz Młodzieżowych

Drużynowych Mistrzostw Polski. Podczas tych pierwszych zawodów

poważną kontuzję odniósł Mirosław Cierniak. Niestety, był to uraz, który

zahamował jego sportowy rozwój. Na MDMP podziwialiśmy wspaniałą

51

postawę juniorów z Piły, którzy po raz kolejny udowodnili, że stanowią

świetną ekipę ze znakomitym liderem, Rafałem Dobruckim.

A propos tego ostatniego – na początku sierpnia, kiedy

przebywałem w Bystrej, Rafał występował w finale Indywidualnych

Mistrzostw Świata Juniorów w czeskim Mseno. Był faworytem. Wiodło

mu się bardzo dobrze, ale do czasu. W trakcie jednego z biegów nasz lider

został dwukrotnie sfaulowany przez znacznie słabszego wtedy od niego,

Nickiego Pedersena. Atak był na tyle poważny, że Rafał kończył zawody

poturbowany jak bokser. Dobrucki rywalizował dalej, ale na przeszkodzie

stanął mu defekt motocykla! Setki polskich kibiców na stadionie musiały

przeżyć szok. Relacjonujący imprezę dla telewizji Pilsat Krzysztof

Lewandowski podłożył do tego biegu głos ze studia, mimo że poprzednie

wyścigi komentował na żywo. Chyba nie obyło się bez jakiejś bluzgi...

Ostatecznie zawody wygrał Jesper Jensen z Danii, a Rafał zdobył 11

punktów i po emocjonującym barażu ze Scottem Nichollsem zdobył

srebrny medal. O srebro walczył na motocyklu innego finalisty z Piły,

Rafała Kowalskiego.

Tuż po powrocie z Gdańska, jeszcze w trakcie wakacji, byłem

świadkiem dwóch wysokich ligowych zwycięstw Polonii w Pile – z ZKŻ

Zielona Góra i Stalą Rzeszów. Ale nad Gwdą myślało się już wtedy przede

wszystkim o imprezie, która czekała nas 13 września – finale

Drużynowych Mistrzostw Świata. Bilet na zawody kupiłem pierwszego

dnia przedsprzedaży, mimo że nie miałbym kłopotów z nabyciem go

nawet godzinę przed imprezą. Od Griszy pożyczyłem umocowaną na kiju

flagę Polski. Niestety, kij odebrano mi przy wejściu na stadion (tego dnia

nikt nie mógł przejść z jakimkolwiek drzewcem przez bramkę – szkoda,

że nie wiedziałem o tym wcześniej), a po zawodach już go nie odzyskałem.

52

Byłem tak podekscytowany mistrzostwami, że zrezygnowałem

nawet z udziału w tradycyjnym wrześniowym biegu ulicznym „Lion” dla

uczniów szkół podstawowych (mimo że miałem ostatnią ku temu okazję

i byłem w niezłej formie). Wszystko dlatego, że bieg odbywał się tego

samego dnia rano, a ja chciałem wejść na stadion już o 10, zatem

w momencie otwarcia jego bram. Dziś bym chyba jednak najpierw

pobiegł. W końcu do rozpoczęcia zawodów pozostało wtedy aż pięć

godzin. Ostatecznie kibiców dotarło około dziesięciu tysięcy, a więc

stadion w szwach nie pękał, ale i tak robił niezłe wrażenie. Minusami były

wysokie ceny biletów i niepewna pogoda. Poza tym imprezę

transmitowała telewizyjna „Jedynka” - po raz pierwszy i jak dotąd ostatni

z naszego obiektu. Jakość relacji była przeciętna, ale sygnał poszedł

w świat i to mi się podobało. W tamtym czasie „drużynówka”

przypominała zlikwidowane po 1993 roku Mistrzostwa Świata Par –

w zespole występowało dwóch zawodników plus rezerwowy. Nasz duet,

Gollob – Krzyżaniak, przegrał w pierwszym biegu z Duńczykami,

Nielsenem i Knudsenem. Po tym wyścigu „Krzyżaka” do końca turnieju

zastępował skuteczny tego dnia Protasiewicz. Na finiszu Polska zdobyła

srebro, uległa tylko reprezentacji Danii, a wyprzedziła Szwecję. Dla

„Trzech Koron” aż siedemnaście punktów wywalczył Tony Rickardsson.

To był pierwszy finał mistrzostw świata, jaki widziałem.

Również we wrześniu po pierwszy medal w mistrzostwach

„solowych” sięgnął Tomasz Gollob. Ostatni turniej sezonu w Vojens

oglądałem za pośrednictwem Canal + u wujka Edka. O wszystkim

decydował wyścig finałowy. Tomek minimalnie wyprzedził czwartego

w klasyfikacji generalnej Rickardssona. Ogarnęła nas wielka radość!

Warto przypomnieć, że droga po medal była dla Golloba bardzo wyboista

i wiodła między innymi przez Wrocław, gdzie pod koniec sierpnia Polak

53

zajął trzecie miejsce. To była wyjątkowa runda Grand Prix, ponieważ

skończyła się już po północy! Wszystko z powodu deszczu, który bardzo

solidnie zrosił tor i spowodował przesunięcie rozpoczęcia zawodów

o ponad dwie godziny. We Wrocławiu debiutował w Grand Prix Rafał

Dobrucki, ale tym razem nie zachwycił.

Gollob razem z Polonią Bydgoszcz, w obecności grubo ponad

dwudziestu tysięcy swoich kibiców, pokonał drużynę z Gorzowa i zdobył

w 1997 roku jeszcze jeden tytuł – Drużynowego Mistrza Polski. Pilanie

ponownie sięgnęli po brąz, ale ten medal mało kogo nad Gwdą ucieszył.

Fani w Pile stawali się coraz bardziej wymagający. Decydujący o zdobyciu

brązowych medali przez Polonię mecz oglądało przy Bydgoskiej tylko pięć

tysięcy osób. Ci, którzy zrezygnowali z przybycia, nie mieli okazji

przyjrzeć się świetnie jeżdżącym Nielsenowi i Okoniewskiemu.

Siedemnastolatek z Piły zdobył tego dnia aż czternaście punktów!

Turniej Gwiazdkowy odbył się tym razem w Mikołajki. Była to

impreza o tyle wyjątkowa, że stanowiła formę pożegnania z Piłą kapitana

Polonii, Krzysztofa Okupskiego. „Okup” jeździł w naszym zespole od 1992

roku i dzięki waleczności oraz skuteczności zyskał nie tylko moją

sympatię. Krzysztof powędrował do Kolejarza Rawicz. A w Gwiazdkowym

zwyciężył, po pięknej walce z Dobruckim, Tomasz Gollob, kończąc w ten

sposób bardzo udany dla siebie sezon. Kolejny rok też miał być dla niego

dobry. Ale nie tylko dla niego. Dla mnie – pod względem „żużlowym” -

również. Oprócz kilku wspaniałych imprez, które miałem okazję zobaczyć

na żywo, zacząłem występować z zupełnie nowych dla siebie rolach.

54

Rozdział IV

1998 – 1999

Jesteśmy na szczycie!

W lutym kilkoro uczniów z mojej podstawówki (wśród nich byłem

i ja) wybrało się do redakcji Radia Sto. Wszystko dlatego, że pracujący

tam Robert Ciechanowski w każdą sobotę zapraszał do studia uczniów

z różnych szkół. Podczas spotkania rozmawialiśmy o tym, co dzieje się

w „Szóstce”, mogliśmy też przeczytać serwis informacyjny. Spodobało mi

się to zajęcie i czułem, że poszło mi nieźle. Kiedy już w szkole spotkałem

pana Piotra Gruntkowskiego, który dla „Setki” relacjonował wtedy

wyjazdowe spotkania Polonii, usłyszałem od niego pytanie, czy chciałbym

pomagać Ciechanowskiemu prowadzić studio żużlowe w trakcie meczów

ligowych. W studiu trzeba było informować o obsadzie kolejnych

wyścigów, przypominać wyniki oraz podawać różne ciekawostki, w tym

rezultaty z innych torów. Robert był świetnym radiowcem, ale nie lubił

żużla, dlatego potrzebował jakiegoś maniaka, który miał go uzupełniać.

Zgodziłem się, choć byłem świadomy popularności tych audycji i tego, jak

trudno będzie zrozumieć kibicom moje błędy. Ale propozycja bardzo

mnie ucieszyła.

Jak by tego było mało, zacząłem działać jeszcze na dwóch innych

frontach (również dzięki wielkiej pomocy Piotra Gruntkowskiego). Otóż

mój ulubiony nauczyciel wziął mnie ze sobą na... stanowisko spikerskie

na stadionie, zapewniając mi wcześniej klubową legitymację! W ten

sposób mogłem wchodzić za darmo na wszystkie mecze i dodatkowo

otrzymywałem program. Nie zawsze jednak korzystałem z tej możliwości.

Będąc wtedy jeszcze uczniem podstawówki mogłem wejść na mecz

55

niewielkim kosztem, kupując sam program, bez biletu. Szczerze mówiąc,

wolałem stosować takie rozwiązanie, bo zawsze się stresowałem, kiedy

pokazywałem klubową legitymację. Pan przy bramie dla osób

funkcyjnych nie odpowiadał na moje „dzień dobry”, a ja sam czułem się

dość obco w towarzystwie tych wszystkich wielkich postaci: prezesów,

sponsorów i dziennikarzy. A poza tym, kiedy już miałem coś powiedzieć

przez mikrofon do kilkutysięcznej widowni (wszak nie po to dostałem

legitymację, żeby zbijać bąki na ławeczce – u boku pana Piotra uczyłem

się publicznych wystąpień), to byłem bardzo zestresowany. Nie da się

ukryć, że pierwszy rok przy „sitku” był dla mnie niezwykle trudny.

Trzecim i ostatnim sportowym zajęciem, którego podjąłem się

pamiętnej wiosny 1998 roku, było pisanie żużlowych wiadomości do

darmowego czasopisma „A-Z Moto”. Gazetka była bezpłatna, składała się

przede wszystkim z ogłoszeń motoryzacyjnych, a żużel miał być

magnesem przyciągającym potencjalnych czytelników. Redakcja

ulokowała swoją siedzibę w piwnicy jednego z pomieszczeń przy ulicy

Matwiejewa, a każdy numer redagował Janusz Strugała przy wsparciu

panny Doroty, która później została jego żoną.

56

Na sezon '98 czekałem z wielkim niepokojem. Obawiałem się moich

pierwszych dziennikarskich prób i dlatego z dużą ulgą przyjąłem

informację (nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło) o przełożeniu

z powodu deszczu pierwszego meczu towarzyskiego z ZKŻ Zielona Góra.

Ale powtórka odbyła się już bez przeszkód. Był 25 marca. Dla mnie ten

mecz zaczął się na długo przed pierwszym wyścigiem. Przygotowywałem

się do niego solidnie, sporządzając kilka stron notatek z informacjami na

temat tego, co działo się w żużlu zimą. Kiedy pierwszy raz wziąłem do ręki

mikrofon, ugięły się pode mną nogi. Około cztery tysiące widzów słyszało

to, co mówiłem. Zacząłem sam, podczas jednej z przerw. Komentujący to

spotkanie z wieży sędziowskiej Przemysław Surdyk stał obok mnie.

Zadanie, jakiego się podjąłem, polegało na przekazaniu widzom kilku

przygotowanych wcześniej wiadomości. Nie pamiętam dokładnie, o czym

Mój tekst z pierwszego wydania "A-Z Moto", które współredagowałem (marzec 1998)

57

mówiłem. Przypominam sobie tylko, że wspomniałem coś o średniej

wieku zawodników z poszczególnych zespołów w ekstraklasie. W pewnym

momencie zawiesiłem głos. Po prostu zabrakło mi słów. Stres był

ogromny! Na szczęście pomogła przygotowana wcześniej kartka.

Błyskawicznie wybrałem mniej ambitne rozwiązanie – po prostu

zacząłem czytać to, co napisałem sobie w domu. Mówienie bez kartki było

wtedy dla mnie jeszcze za trudne. Nie byłem zadowolony ze swojego

występu. Zły nastrój pogłębiło spięcie z sędzią zawodów, Jerzym

Kaczmarkiem z Poznania. Arbiter pytał obecnych na wieży operatorów,

czy nagrali jeden z upadków. Chciał obejrzeć powtórkę, żeby podjąć

właściwą decyzję o wykluczeniu któregoś z zawodników. Ośmieliłem się

zaprezentować swoją opinię na temat zdarzenia i... zostałem zrugany

przez sędziego na oczach dziennikarzy. Kaczmarek krzyknął nawet,

że nie powinni mnie więcej wpuszczać na stadion! To był dopiero nerwus.

Miałem dość tego meczu.

W domu musiałem jeszcze napisać relację ze spotkania do „A-Z

Moto”. Kiedy wydrukowany już tekst trafił do rąk taty, usłyszałem

od niego:

− Gratuluję. A teraz będę krytykował.

Na to nie byłem przygotowany, a jego uwag słuchałem z wypiekami na

twarzy. Tata zapytał między innymi:

− Jak upadek mógł wyglądać „bardzo makabrycznie”? Słowo „bardzo”

jest w tym przypadku niepotrzebne.

Przyznałem mu rację.

Jak widać, pierwsze zetknięcie z dziennikarstwem wypadło blado.

Na dodatek Radek, szkolny kolega, który słyszał mnie na stadionie,

powiedział, że mój głos brzmiał śmiesznie i dziwnie. Pomyślałem wtedy,

58

że to początek końca mojej króciutkiej przygody z mikrofonem.

Na szczęście murem za mną stał pan Piotr.

Podbudowałem się trochę po pierwszej audycji w radiu. Razem

z Robertem siedziałem w studiu podczas wyjazdowego meczu Polonii

w Toruniu. Jeśli dobrze pamiętam, była wtedy Niedziela Palmowa.

Przypominam sobie jedną wypowiedź, kiedy podawałem dorobek

żużlowców po trzynastym wyścigu:

− Zawodnik X pojawił się na torze tylko raz i nie zdobył punktu.

Właściwie to był na nim dwa razy, bo przecież wyszedł również

na prezentację.

„Ciechan” pochwalił mnie za te słowa. Niewiele później, już na antenie

stwierdził, że jedynym pilaninem smucącym się ze świetnej postawy

naszych asów w Toruniu (Poloniści wygrali 50:39) był siedzący obok

niego Wojtek. Zaprzeczyłem, ale rzeczywiście, byłem zamyślony.

Analizowałem w głowie nie tylko występ zespołu, ale również to, co

powiedziałem i jak wypadłem. Wydawało mi się, że nie było źle.

Z pewnością poszło mi lepiej niż na stadionie. Dopiero po zakończeniu

relacji mogłem się przekonać, jak wielkim zainteresowaniem cieszyła się

ona wśród mieszkańców Piły. Mój głos został rozpoznany przez wielu

znajomych. Zabroniłem tylko słuchać audycji tacie. Bałem się, że trudno

będzie mi się podnieść po jego ewentualnej krytyce. Natomiast Janusz

Strugała z myślą o mnie nagrał tę audycję na kasetę. Niestety,

zignorowałem ten upominek. Szkoda, że wcześniej się nim nie

zainteresowałem - byłaby miła pamiątka. No cóż, pamiątka przepadła.

Dwa pierwsze ligowe mecze w Pile – z Iskrą Ostrów i Stalą Rzeszów

były mało ciekawe i rozgrywane przy kiepskiej pogodzie. Ja znowu żyłem

w stresie, bo miałem drobne wejścia w przerwach między biegami –

podawałem zmiany lub czasy niektórych wyścigów. Stresowałem się,

59

ale ponieważ obok mnie stał Piotr Gruntkowski, bałem się mniej niż

w trakcie sparingu z ZKŻ. Raz mnie nawet ładnie zapowiedział:

- O zmianie powie Państwu najmłodszy kandydat na spikera w Polsce,

Wojtek Dróżdż.

Pierwsze naprawdę poważne stadionowe wyzwanie czekało mnie

12 maja. Wyzwanie tym większe, że sędzią imprezy był... Jerzy

Kaczmarek! Miałem mówić z wieży podczas rundy Młodzieżowych

Drużynowych Mistrzostw Polski. I to przez całe zawody! Na płycie

pracował Przemek Surdyk, a ja stałem u góry, po prawicy sędziego. No

i długo tam nie postałem. Nie szło mi najlepiej, trochę się zacinałem,

pewnie z powodu tremy (wtedy jeszcze na „młodzieżówkę” przychodziło

w Pile wiele osób – tym razem było ich około dwóch tysięcy), aż w końcu

przyszło niechlubne apogeum. Nerwowy Kaczmarek chciał powtórzyć

bieg z powodu nierównego startu. Nie do końca zrozumiałem jego

decyzję, którą miałem przekazać przez mikrofon. Sędzia wyczuł, że nie

wiedziałem, jak o niej powiedzieć, więc krzyknął do mnie:

− Falstart!

Podobno dzięki głośnikom wszystko było słychać na trybunach. Tak mi

później powiedział Darek. W rezultacie pan Przemek wrócił na górę, a ja

dostałem wolne. Ze łzami w oczach resztę imprezy oglądałem z balkonu

pod stanowiskiem sędziego. Znowu miałem dość.

Mimo to ponownie stanąłem na wieży z mikrofonem i to zaledwie

dwa tygodnie później. Tym razem zupełnie sam miałem prowadzić

Pomorską Ligę Młodzieżową. Na szczęście dla mnie, sędziował ktoś inny

– gorzowianin, Stanisław Pieńkowski. Szło mi „kulawo”, ale nareszcie

miałem odrobinę spokoju, bo arbiter nie był w gorącej wodzie kąpany.

Wpadki, oczywiście, były: „Marceli Dubicki odjeżdża od taśmy, ale na

pewno za chwilę do niej podjedzie”, albo: „W kasku czerwonym pojedzie

60

X, który... (tu zapanowała dłuższa cisza) Przepraszam.” Jakoś

dobrnąłem do końca, jednak szału nie zrobiłem. Co więcej, w tamtym

sezonie więcej razy na wieży się nie pojawiłem. Prawdę mówiąc, trochę

mi ulżyło.

Nie było natomiast taryfy ulgowej w radiu. Szczególnie

zapamiętałem wyjazdowy mecz Polonii w Grudziądzu. Siedziałem

w studiu bez „Ciechana”, ale za to z kolegą Arkiem, zupełnym

debiutantem. Był jeszcze bardziej zestresowany niż ja. „Wpadliśmy” już

na samym początku, podczas prezentowania składów. Zamiast nazwiska

jednego z pilan, wymieniłem inne, a pomyłkę wyprostowałem dopiero po

chwili. Z kolei Arek, przedstawiając skład GKM, czytał najpierw nazwisko

żużlowca, a dopiero później jego imię. To wystarczyło, aby rozpętać

burzę. Do studia zadzwonił rozwścieczony kibic, który strasznie nas

zrugał i kazał iść na radiowe korepetycje. Przeprosiłem go

i powiedziałem, że tym razem będzie musiał jeszcze jakoś wytrzymać. Ale

Arek nie odezwał się już do końca meczu. Ja mówiłem, chociaż byłem

mocno usztywniony. Intensywnie czuwałem, żeby nie popełnić jakiegoś

błędu, przez co w moich wypowiedziach w ogóle nie było luzu.

Dopiero pod koniec sezonu przed radiowym mikrofonem zacząłem

zachowywać się dość pewnie. Dobrze się czułem zwłaszcza w trakcie

meczu ligowego Polonii w Ostrowie i podczas Turnieju o Łańcuch

Herbowy. Ale - uogólniając – pierwszy rok przy „sitku” był dla mnie

bardzo trudny.

Tymczasem sezon trwał. Rozegrany w trakcie piłkarskich

mistrzostw świata we Francji mecz z Polonią Bydgoszcz jak zawsze

wzbudził w Pile ogromne zainteresowanie. Przed rozpoczęciem zawodów

pasowany na żużlowca został Jarosław Hampel, już wtedy uznawany za

przyszłą gwiazdę czarnego sportu. O Jarka toczyły się długie boje między

61

prezesami Polonii oraz Unii Leszno. Ostatecznie „Hampelek” został

w Pile, a do Leszna miał trafić dopiero po kilku latach.

Spotkanie dwóch Polonii było bardzo dramatyczne. Furorę zrobił

Krzysztof Pecyna, który, zdaniem sędziego, w jednym z wyścigów rzutem

na taśmę pokonał samego Tomasza Golloba! Lider bydgoszczan

protestował, ale w niczym to nie pomogło. Na finiszu również byliśmy

lepsi, wygrywając 46:44.

Rewanż w Bydgoszczy też oglądałem. Pojechałem tam razem

z ekipą Radia Sto, a na trybunach nieoczekiwanie spotkałem Piotrka

Sikorskiego, Agnieszkę, Dorotę i Gustawa, którzy przyjechali nad Brdę

Maluchem. Długo w tym meczu prowadziliśmy, ale finisz gospodarzy był,

tradycyjnie, piorunujący. Pamiętam, że Nielsen nie wygrał tego dnia ani

jednego biegu.

Niewiele brakowało, a do Bydgoszczy bym nie pojechał, ponieważ

nie było w radiu osoby, która poprowadziłaby studio. Pan Piotr w zamian

za pozostanie w Pile oferował mi wyjazd na Węgry, do Debreczyna, na

Finał Kontynentalny Indywidualnych Mistrzostw Świata. Tam jednak

pojechać nie mogłem, bo już wcześniej zaplanowałem wakacyjny wyjazd

z „Oazą”. A więc ostatecznie zostałem zabrany do Bydgoszczy. Po meczu

wracaliśmy szybko, bo rozpoczynała się właśnie transmisja finałowego

meczu Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. Wygrała Francja, gromiąc

Brazylię 3:0. Michał był bardzo niepocieszony.

Po powrocie z rekolekcji byłem świadkiem imprezy roku i zarazem

jednego z najważniejszych wydarzeń w historii pilskiego obiektu – finału

Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Faworytem gospodarzy był

Rafał Okoniewski (w tym czasie na tyle popularny, że tuż przed zawodami

wypuszczono do sprzedaży serię piw „Golden Dragon” z sylwetką

pilskiego żużlowca na puszce). Dla wielu „Okoń” po prostu musiał wygrać

62

i już. Ale nie wygrał. Nie znalazł się nawet na podium. Występował nie

w pełni zdrów, był po kontuzji, poza tym chyba nie wytrzymał

towarzyszącej mu presji. Zresztą w kolejnych sezonach było podobnie. Po

jedyny medal młodzieżowych mistrzostw świata Rafał sięgnął dopiero,

gdy kończył wiek juniora – w 2001 roku zdobył brąz w Peterborough.

Mimo niepowodzenia ulubieńca większej części publiczności, tego

dnia Piła okazała się dla Polaków bardzo szczęśliwa. Po barażowym

wyścigu złoto zdobył Robert Dados, a srebro trafiło do Krzysztofa

Jabłońskiego. Trzecie miejsce zajął Matej Ferjan, zdobywając

historyczny, pierwszy medal na arenie międzynarodowej dla Słowenii.

Po wielkich emocjach, kiedy późnym wieczorem wracałem

taksówką do domu, kierowca powiedział, że odgłosy dobiegające

ze stadionu do centrum były bardzo dobrze słyszalne, wywarły na nim

duże wrażenie i skojarzyły mu się ze starożytnymi igrzyskami

w rzymskim Koloseum.

Kolejny sukces Roberta Dadosa miałem okazję obejrzeć

w Grudziądzu, podczas finału Młodzieżowych Indywidualnych

Mistrzostw Polski. Na ten turniej ponownie wybrałem się razem z ekipą

radiową. Miejsca na stadionie było niewiele, a ponieważ trybuny

wypełniły się po brzegi, stanąłem na podeście przy pierwszym wirażu,

obok Darka Rożeja, filmującego zawody dla pilskiej Astry. Na początku

imprezy zacząłem skakać z radości, bo pilanie radzili sobie bardzo

dobrze, ale Darek szybko mnie uspokoił – przez moje skakanie podest

zaczął się ruszać, a nagrany obraz bardzo się „wytrząsł”.

„Dadi”, dla którego podczas prezentacji śpiewał w podzięce za

mistrzostwo świata jego mechanik, a w przeszłości świetny zawodnik,

Egon Mueller, został mistrzem i tym razem. Drugie miejsce zajął

rywalizujący z Okoniewskim o miano najlepszego juniora Polonii

63

Krzysztof Pecyna. To był wielki sukces pilanina. Zaraz po dekoracji

najlepszych Krzysiek zapytał nas, który przed rokiem w finale był

nieobecny tym razem „Okoń”. Kiedy dowiedział się, że zajął miejsce piąte,

był jeszcze szczęśliwszy.

Jesienią zacząłem naukę w nowej szkole – pilskim „Ogólniaku na

Pola”. Bardzo miło wspominam ten czas. Pamiętam, jak na jednej z lekcji

chemii, po raz kolejny skomentowałem jakieś wydarzenie słowami: „ale

szarża!”. Siedząca obok Basia Kuchta, zazwyczaj bardzo spokojna

dziewczyna, miała już dość i powiedziała do mnie:

− Zmień płytę!

Pokornie wysłuchałem prośby koleżanki i zamilkłem, aczkolwiek ze słowa

nie zrezygnowałem. Do dziś bardzo lubię mówić: „ale szarża!”.

Oczywiście, nietrudno się domyślić, że powiedzonko wzięło swój rodowód

z żużla. Tyle że obecnie używam go przy najróżniejszych, nie tylko

sportowych okazjach.

W czwartek, trzeciego września, kończyłem lekcje geografią o 16.45.

Piętnaście minut później miał się rozpocząć zaległy mecz ligowy z ZKŻ

Zielona Góra. Oczywiście, nie mogło mnie na nim zabraknąć. Brat Michał

czekał pod szkołą o wyznaczonym czasie, odebrał plecak, a ja

błyskawicznie ruszyłem na stadion. Nie spóźniłem się i spotkanie

obejrzałem w całości. Polonia wygrała 56:34.

Również we wrześniu, tuż przed uroczystościami w Kościele na

Górnym, gdzie odbywał się zjazd wszystkich grup modlitewnych z całej

diecezji, kończył się cykl Grand Prix. Po raz pierwszy najlepszych

żużlowców świata gościła Bydgoszcz. Z tego powodu niewiele brakowało,

żebym wyszedł z siebie – mistrzowie byli tak blisko Piły, że na balkonie

prawie było słychać odgłosy pracujących silników, a ja nie mogłem tam

dotrzeć…

64

- Chętnie bym z tobą pojechała, ale dziś nie dam rady - próbowała mnie

pocieszać mama. Szkoda, że byłem zbyt młody, żeby jechać tam samemu.

Pozostało mi oglądanie transmisji za pośrednictwem Wizji TV wraz

z kibolami w „Gościradzie”. Do cna przesiąknięty papierosowym dymem

cieszyłem się ze zwycięstwa Tomasza Golloba, który w ten sposób

przypieczętował zdobycie drugiego brązu IMŚ w swojej karierze. Do

srebra zabrakło mu tylko dwóch punktów. Na finiszu lepsi od Polaka

okazali się Szwedzi: Rickardsson i Nilsen.

Najważniejsze mecze dla pilskiej Polonii miały nadejść wkrótce.

W półfinale fazy play – off zmierzyliśmy się z Unią Leszno. Po pierwszym,

bardzo wyrównanym widowisku na stadionie Smoczyka przyszła kolej na

rewanż, rozgrywany dzień po ślubie kuzyna Tomka i Magdy z Trzcianki.

To był bardzo dziwny mecz. Emocji nie brakowało, ale, niestety, nie na

torze. Nawierzchnia, mimo znakomitej pogody, była nierówna i mokra.

Jak się później okazało, jeździć na niej potrafili tylko gospodarze, ale

nawet oni mieli problemy. Leszczynianie, moim zdaniem słusznie,

oprotestowali sposób przygotowania toru. Ale protestowali nieetycznie –

na tor specjalnie upadł między innymi jadący na czwartej pozycji Damian

Baliński. Długo nie wstawał, mimo że był w stanie zrobić to bez

najmniejszego kłopotu. Wtedy szybko podbiegł do niego wirażowy

i zaczął go szarpać. Nerwowo było też na trybunach. Młodzieżowiec Unii

został wręcz zmieszany z błotem. Najdramatyczniej zrobiło się jednak po

siódmym wyścigu. Najpierw pod taśmę nie podjechali juniorzy gości.

Bieg ukończyli jedynie pilanie. Co więcej, sędzia otrzymał informację, że

Uniści nie mają zamiaru jeździć również w kolejnych wyścigach.

Rozpoczęły się mediacje. Przerwa w zawodach przedłużała się. Wtedy, po

raz pierwszy z taką stanowczością, postanowiłem wykorzystać moją

klubową legitymację, która uprawniała między innymi do wejścia na

65

teren parkingu w trakcie zawodów. Wszedłem więc do środka i pamiętam

do dziś, jak trener gości, Zbigniew Jąder, skoszarował wokół siebie

zawodników, wypraszając jednocześnie wszystkie osoby postronne. Po

przeciągających się rozmowach leszczynianie postanowili dokończyć

udział w tym bezbarwnym meczu. W drużynie Unii tylko Leigh Adams był

jak zawsze skuteczny. Polonia wygrała 62:27 i awansowała do dwumeczu

o złoto. O spotkaniu półfinałowym było głośno jeszcze przez długie

tygodnie, a niesmak pozostał nawet na lata.

Pilsko – bydgoskie mecze o mistrzostwo kraju były jednak dla mojej

Polonii zbyt trudną przeszkodą do pokonania. Spotkanie w Pile odbyło

się dopiero za trzecim razem, bo wcześniej nie dopisała pogoda.

Ostatecznie żużlowcy pojechali w piątek, 16 października, dokładnie

dwadzieścia lat po wyborze Karola Wojtyły na papieża. Było

emocjonująco, ale przegraliśmy ośmioma punktami i właściwie kwestia

mistrzostwa została rozstrzygnięta już w Pile. Niemniej jednak

w niedzielnym rewanżu na torze w Bydgoszczy pilanie pokazali klasę.

Ulegli różnicą sześciu punktów, pozostawiając po sobie dobre wrażenie.

Ten mecz ponownie oglądałem w „Gościradzie”. Zachwycony byłem

postawą bezbłędnego Tomasza Golloba, który w jednym z wyścigów

odrobił ogromną, kilkudziesięciometrową stratę do prowadzącego Hansa

Nielsena. Tomek był wtedy w życiowej formie.

Turniej Gwiazdkowy odbył się w Mikołajki. Transmitowała go Wizja

TV. Tego dnia niebo sprezentowało nam śnieg, ale nie przeszkodziło to

ani organizatorom, ani kibicom, których na stadionie pojawiło się ponad

trzy tysiące. Mimo opadów tor został przygotowany prawidłowo. Prószyło

jeszcze przed pierwszym biegiem i na zakończenie zawodów. Turniej,

który oglądałem razem z Marcinem Kordjalikiem i Michałem Guzińskim,

wygrał Piotr Świst (przed sezonem bohater spektakularnego transferu

66

z Gorzowa do Rzeszowa za ponad pół miliona złotych!) przed braćmi

Gollobami. Jak się później okazało, starszy z nich zimą zasilił pilską

Polonię. Pamiętam jeszcze, że w roli jednego z Gwiazdorów rozdających

w trakcie imprezy cukierki występował Grisza, a gdy zawodnicy jechali

saniami na podium dla zwycięzców, rzucali w kibiców śnieżkami. Było

wesoło!

Rok 1999 miał być dla pilan następną próbą wejścia na żużlowy

szczyt. Sporo w drużynie się pozmieniało – ubyli Okoniewski i Pecyna,

a ich miejsca zajęli Jacek Gollob i Jarosław Hampel. Ten drugi robił

błyskawiczną karierę, którą pilotował Nielsen. To właśnie wielki Duńczyk

najczęściej jeździł w parze z Jarkiem i to on powiedział, że Hampel będzie

kiedyś mistrzem świata.

Dla Hansa był to ostatni sezon na torze. Dla Jarka – pierwszy

ligowy. Ten niespełna siedemnastoletni chłopiec w swoim debiucie

w ekstraklasie, podczas meczu z wrocławianami w Pile, zdobył dziewięć

punktów z bonusem! To był równie efektowny początek występów jak

pierwszy ligowy start Tomasza Bajerskiego w 1992 roku. Takie wyniki

u progu kariery zdarzają się niezmiernie rzadko. Nawet Tomasz Gollob

nie rozpoczynał tak błyskotliwie. Hampel jeszcze kilkakrotnie w tamtym

sezonie stawał się bohaterem pilskich kibiców.

W pierwszej części rozgrywek znakomicie spisywał się Rafał

Dobrucki. Pilski kapitan był w świetnej formie do momentu wypadku,

jaki odniósł pierwszego sierpnia w Gdańsku podczas turnieju Winthertur

Cup. Tydzień wcześniej awansował nawet do cyklu Grand Prix! Zresztą

cała Polonia prezentowała się dobrze i przynosiła wiele radości kibicom

żółto – czerwono – zielonych.

27 marca powróciłem na stanowisko spikerskie na wieży. Miałem

okazję pełnić rolę zapowiadającego podczas kilku wyścigów meczu

67

towarzyskiego Polonii z Pergo Gorzów. Czułem, że radzę sobie coraz

lepiej. Ale krytyka i tak się pojawiła. W prasie jeden z dziennikarzy opisał

błędy jakie popełniłem i w ten sposób umiejętnie podciął mi skrzydła.

Pytałem siebie, czy naprawdę jestem taki słaby, kiedy mówię do

mikrofonu. Miałem świadomość, że muszę się jeszcze wiele uczyć, ale tak

negatywne komentarze bardzo mi przeszkadzały. Dziś wiem, że te

przykre słowa, chociaż bolały, pomogły mi. Właśnie dzięki nim jeszcze

bardziej przykładałem się do pracy, zwracałem baczniejszą uwagę na

sposób mówienia i uważniej kontrolowałem siebie samego. Co więcej,

osoba, która dawniej mi dopiekała, potrafiła mnie po pewnym czasie

pochwalić, a dziś zwraca uwagi osobiście, dzięki czemu i ja przyjmuję je

ze spokojem. Obecnie potrafimy normalnie ze sobą rozmawiać, zresztą

nie tylko o moich błędach.

Dzień po meczu z gorzowianami, razem z tatą i kolegą Darkiem

wybraliśmy się do Bydgoszczy na Kryterium Asów. Jechaliśmy

pociągiem. W Nakle dosiedli się pseudokibice tamtejszych Czarnych.

Trochę pohałasowali, ale na stadion dotarli raczej spokojnie. Też jechali

na żużel. Tego dnia miałem dobrego nosa – przed zawodami postawiłem

na wygraną Romana Jankowskiego i to właśnie on okazał się najlepszy.

Sukces „Jankesa” był tym cenniejszy, że przerwał on znakomitą serię

dziewięciu zwycięstw z rzędu Tomasza Golloba! Najlepszy polski

żużlowiec zajął miejsce drugie. Jeden z bydgoskich cukierników

przygotował Gollobowi tort, prawdopodobnie jako dodatkowe trofeum za

powszechnie oczekiwany jubileuszowy triumf. Tak się jednak nie stało

i tort wręczono Tomaszowi za zajęcie drugiej lokaty. Było to trochę

nietaktowne – Jankowski (w końcu zwycięzca) wypieku nie dostał.

Bydgoszczanie otrzymali nauczkę, żeby nikogo przedwcześnie nie

koronować. Tak jest zresztą nie tylko w żużlu. Choćby podczas Konklawe

68

– mój wykładowca historii na studiach mawiał: „Jeśli wchodzisz tam jako

papież, wychodzisz jako kardynał”. Niczego nie można być pewnym.

Powróćmy do ligowej inauguracji. Wielkanocny Poniedziałek był

bardzo ciepły, co spowodowało, że kibice jeszcze chętniej udali się na

stadion przy Bydgoskiej. Polonia rozgromiła wrocławski WTS 63:27.

Powracający po rocznej przerwie do ekstraklasy goście przyjechali

osłabieni brakiem Grega Hancocka. Emocji zabrakło, a fanom Polonii

pozostało pasjonować się koncertową jazdą ich żużlowców, a zwłaszcza

debiutanta Hampela.

W drugim ligowym spotkaniu Jarek nie był już tak błyskotliwy, bo

na torze w Grudziądzu zwykle przyjeżdżał z tyłu stawki. Dla naszych

liderów mecz z GKM też był drogą przez mękę. Spotkanie skończyło się

skandalem – w jednym z ostatnich wyścigów, gdy Poloniści prowadzili

podwójnie, upadł będący na czwartej pozycji Jacek Rempała. Nie wiem,

jak było naprawdę, ale wielu posądziło go o upadek „taktyczny”.

Z powtórki, rzecz jasna, został wykluczony, ale w drugim podejściu do

biegu zwyciężył osamotniony partner Rempały. Pilanom uciekły w ten

sposób dwa bezcenne punkty. Dokładnie tylu ich później zabrakło, aby

w Grudziądzu zwyciężyć.

Zresztą rok 1999 był pod względem upadków „taktycznych”

(głupkowata nazwa, ale tak się jakoś przyjęło) bardzo obfity. Pilanom,

w podobny sposób jak Jacek Rempała, zagrali na nosie Robert Kempiński

w Gdańsku i Paweł Staszek podczas meczu z GKM w Pile. W każdym

z tych spotkań o zwycięstwie którejś z drużyn decydował ostatni wyścig.

Mecz w Grudziądzu był wyjątkowy jeszcze z jednego powodu –

właśnie w nim po raz pierwszy Polonia wystąpiła pod szyldem „Ludwika”,

reklamując w ten sposób znany płyn do naczyń. Śmiałem się z tej nazwy:

„Ludwik Polonia Piła”. Jednak pieniądze od producenta, firmy Inco

69

Veritas, były konkretne. I właśnie z tym sponsorem wiążą się największe

sukcesy żużla w mieście nad Gwdą.

Dzień przed moimi urodzinami wybrałem się na zaległy żużel

Polonii z Apatorem. Tego samego dnia, tyle że wieczorem, odbywał się

finałowy mecz ekstraklasy siatkarek: Nafta Piła – Augusto Kalisz. Razem

z kolegami kupiliśmy bilety na to widowisko bezpośrednio przed

wejściem na stadion. Mimo że wtedy kibicem siatkówki jeszcze nie byłem,

chciałem pójść na to spotkanie. Popyt na wejściówki był ogromny. My

jeszcze zdążyliśmy je kupić, ale wielu innym ta sztuka już się nie udała.

Łukasz zwany „Lipą”, który razem ze mną był na żużlu, zrezygnował

z pójścia na siatkówkę, bo ktoś zaoferował mu za bilet, który kosztował

dziesięć złotych, kwotę pięciokrotnie wyższą! Nafta w sobotę wygrała

i w niedzielny poranek stanęła przed historyczną szansą wywalczenia

złotych medali mistrzostw Polski.

Żużel z Apatorem też był ciekawy. Mecz zakończył się remisem,

a Nielsen ustanowił nowy, fenomenalny i przez wiele lat niepobity rekord

toru – 61,18 sekundy.

W niedzielę znowu ruszyłem na siatkówkę. Autobusy miejskie

jeździły rzadko, więc trasę z Górnego na Bydgoską pokonałem piechotą.

W okolice hali dotarłem z dużym wyprzedzeniem, ale okazało się, że i tak

byłem za późno! Przed kasą powstała kilkudziesięciometrowa kolejka,

która czekała na ewentualną dostawę kolejnych biletów. Niestety, tych już

nie było. Niektórzy, zdegustowani, zaczęli opuszczać okolicę małej hali.

Inni liczyli na cud. Ja też. I cud się zdarzył. Prezent urodzinowy sprawił

mi pewien młody człowiek, który, zapewne bezprawnie, ale ku uciesze

fanów siatkówki, zaczął sprzedawać bilety, nabyte przez niego w dużej

ilości nieco wcześniej. Miałem to szczęście, że pętałem się tuż obok niego,

dzięki czemu pierwszy zgłosiłem chęć kupna biletu. Ulgowy w kasie

70

kosztował pięć złotych. Dałem wszystko, co miałem w kieszeni, czyli

kwotę dwukrotnie wyższą. To wystarczyło. Uradowany wbiegłem do hali.

Tam usiadłem obok Michała Idzika i Rafała Lisieckiego. Obaj znaleźli dla

mnie kawałek ławki. Trybuny wypełniły się do granic możliwości.

Mecz był fantastyczny. Widowisko zakończył wygrany przez Naftę

tie – break, w którym Augusto, mające w swoim składzie między innymi

Małgorzatę Glinkę, prowadziło nawet 6:0! Piła wybuchła radością. Mi też

udzieliła się ta wspaniała atmosfera. Ale szybko trzeba było przywołać się

do porządku, bo ciąg dalszy emocji miał nastąpić wkrótce. Wróciłem

do domu, a tam moje kuzynki, Dorota i Ania, którym nie udało się wejść

na mecz, oglądały retransmisję siatkówki razem z rodzicami i Michałem.

Długo w domu nie posiedziałem. Trzeba było iść do radia, bowiem tego

dnia Polonia jeździła w Lesznie. A ponieważ jeździła bardzo dobrze, to

wygraliśmy z Unią 49:41. Był to bez wątpienia jeden z piękniejszych

sportowych weekendów w moim życiu.

W maju, z powodu wyjazdu na klasowy biwak do Drzewoszewa,

opuściłem ligowy mecz ze Stalą Rzeszów. Wygraliśmy. Polonia odniosła

także zwycięstwo pod koniec tego samego miesiąca w meczu

z odmłodzoną drużyną Pergo Gorzów. Przyjezdni tworzyli wtedy ciekawą

ekipę z Jonssonem, Okoniewskim, Bajerskim, Cegielskim, Cieślewiczem

i rutyniarzem Paluchem na czele. Bardzo podobał mi się ten zespół, ale

w Pile szans na zwycięstwo nie miał. W jednym z wyścigów, jak

powiedział tuż po jego zakończeniu wielki znawca tematu, Przemysław

Surdyk, po raz pierwszy w historii pilskiego żużla, począwszy od 1992

roku, dwóm zawodnikom sędzia przyznał po 2,5 punktu. Równo na metę

wjechali Jacek Gollob i Tomasz Bajerski.

Normą w moim przypadku stało się komentowanie wydarzeń

na torze podczas imprez młodzieżowych. Nie błyszczałem, ale czułem się

71

przy „sitku” coraz pewniej. Mecze ligowe w Pile były jednak dla mnie zbyt

poważnym wyzwaniem i dobrze, że nie proponowano mi, abym w trakcie

ich trwania mówił cokolwiek do mikrofonu. Podczas ligi siedziałem

na trybunach.

W pierwszą niedzielę czerwca Polonia jeździła u siebie z Wybrzeżem

Gdańsk. Goście nie mieli nic do powiedzenia – nawet doskonały

w poprzednich spotkaniach Ułamek przyjeżdżał z tyłu. Kiedy było już

wiadomo, że Wybrzeże nie ma szans na sukces, kibice gdańszczan zaczęli

krzyczeć: „DO WAS PAPIEŻ NIE PRZYJECHAŁ!”. Każdy argument był

dobry, żeby udowodnić swoją przewagę. A dlaczego nawiązano

do papieża? Otóż w tym samym czasie trwała najdłuższa pielgrzymka

Jana Pawła II do Polski. Rozpoczęła się właśnie w Gdańsku. W Pile Głowy

Kościoła rzeczywiście nie uświadczyliśmy.

Wakacje rozpoczęły się dla mnie wspaniale, od sprezentowanego

przez tatę wyjazdu do Hiszpanii. To była piękna wyprawa, do dziś ją miło

wspominam. Pamiętam, że kiedy przejeżdżaliśmy przez Włochy,

minęliśmy jakiś tor żużlowy! Niestety, nie wiem, jaka to była

miejscowość. Z powodu wyjazdu za granicę byłem zmuszony opuścić

mecz, który za każdym razem elektryzował kibiców szczególnie

intensywnie – mowa o spotkaniu z Polonią Bydgoszcz. Tym razem

okazaliśmy się lepsi, wygrywając 47:43 i rewanżując się za wiosenną

dwupunktową porażkę w Bydgoszczy. Zresztą nad Brdą pilanie nigdy nie

zwyciężyli.

Kiedy wracaliśmy z Hiszpanii, we Wrocławiu odbywała się trzecia

runda Grand Prix. Wygrał ją, po fenomenalnym ataku na ostatniej

prostej wyścigu finałowego, Tomasz Gollob. Polak pokonał Jimmy

Nilsena i objął wyraźne prowadzenie w klasyfikacji generalnej.

72

Po powrocie z zagranicy spędzałem czas leniwie – chodziłem spać

w środku nocy, a wstawałem w południe. Oglądałem wakacyjne powtórki

„Klanu” i grałem w „żużel – kreseczki”. Była to prymitywna gra

komputerowa, która polegała na sterowaniu kreską imitującą zawodnika

poruszającego się po niby-żużlowym torze. Najczęściej grałem razem

z Michałem. Rozbawiało nas do łez wymyślanie nazw dla „żużlowców”.

Oto niektóre z nich: „U Józka”, „Bajarka opowiada”, „Bałwan z Nipu”,

„Pogodny Smalec”, „Nadpalony Siatkarz” i wiele innych (niestety,

również niecenzuralnych). Z czasem do zabawy przyłączyli się inni, wśród

nich Piotrek Chabowski, który zrobił nawet tabelę na wpisywanie

rekordów torów!

W tym samym czasie, mniej więcej raz na tydzień, chodziłem razem

z Darkiem do pilskich barów, w których oglądaliśmy żużlowe relacje z ligi

angielskiej, realizowane przez Wizję TV. Piwa raczej nie piliśmy i, co

ciekawe, żużla też ze specjalną uwagą nie śledziliśmy. Większość czasu

poświęcaliśmy na rozmowy o naszych młodzieńczych przygodach,

przeżyciach i planach. Bardzo mi się te wyprawy podobały.

Również w wakacje, po kilkumiesięcznej przerwie, powróciłem do

pisania w A-Z Moto. Tym razem gazetkę wydawał pan Cezary

Włodarczyk, wielki kibic żużla i zarazem tata mojego kolegi

z podstawówki, Roberta. W domu od kwietnia stał kupiony przez Michała

komputer, więc pisało mi się łatwiej niż rok wcześniej. Bo pierwotnie

wszystko zapisywałem na kartce długopisem i w takiej formie

przynosiłem do redakcji.

Mimo że większą część wakacyjnej przerwy spędziłem w Pile, na

nudę nie narzekałem. Najwięcej czasu poświęcałem, rzecz jasna, żużlowi.

Na bieżąco sporządzałem statystyki w Excelu i stale śledziłem wydarzenia

na torach całej Europy. W lipcu cieszyłem się ze zwycięstwa Rafała

73

Dobruckiego we wrocławskim Finale Kontynentalnym, które zapewniło

mu awans do cyklu Grand Prix w 2000 roku. W sierpniu „na dziko”

słuchałem sprawozdania z finału Indywidualnych Mistrzostw Świata

Juniorów. To też było ciekawe – na podwórku przy Wyspiańskiego,

razem z grupką starszych panów przysłuchiwałem się relacji płynącej

z głośnika ustawionego na jednym z balkonów wieżowca. Pewien kibic

wystawił odbiornik radiowy i w ten sposób umożliwił nam wsłuchiwanie

się w wydarzenia z Vojens. W Danii wygrał jeżdżący wtedy w naszej

Polonii Brytyjczyk, Lee Richardson. Po tym triumfie wymagania

finansowe pilskiego obcokrajowca wzrosły tak znacznie, że, niestety,

Polonia musiała zrezygnować z jego usług. W tych pamiętnych zawodach

najlepszy z Polaków, Rafał Okoniewski, zajął szóste miejsce. Ale

w kolejnych latach miało być dużo lepiej. W ośmiu następnych

młodzieżowych finałach nasi rodacy każdorazowo zdobywali

przynajmniej jeden medal! W juniorskim żużlu jesteśmy potęgą.

Ciekawe, jak długo jeszcze?

Wspominałem już o błyszczącej coraz intensywniej, wciąż

niepełnoletniej pilskiej gwiazdce - Jarosławie Hampelu. Nie trzeba było

długo czekać, żeby „Mały” zaczął zaskakiwać jeszcze bardziej. Na

początku sierpnia Polonia jeździła u siebie z Unią Leszno, a Hampel

zdobył w tamtym spotkaniu dwanaście punktów z jednym bonusem! Był

najlepszym jeźdźcem pilskiej drużyny. Wkrótce ten scenariusz miał się

powielać coraz częściej.

Uniści w Pile przegrali, zaś Polonię w tym meczu po raz pierwszy

reprezentował Andy Smith. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie

to, że Anglik startował jako zawodnik z polskim paszportem. Na

prezentacji outsider cyklu Grand Prix łamaną polszczyzną powiedział:

− Jestem Polakiem i kocham Polski!

74

Miał być wzmocnieniem, które walnie przyczyni się do zdobycia przez

pilan tytułu DMP. Polonia ligę wygrała, ale Smith nie miał w tym

sukcesie wielkiego udziału, bo jeździł przeciętnie. Byłem przeciwnikiem

pomysłu obdarowania Andy'ego polskim obywatelstwem. Po pierwsze,

uważałem, że mamy wystarczająco silny skład, aby walczyć o najwyższe

laury i dodatkowe wzmocnienia nie są nam potrzebne (w drużynie mogło

wtedy występować maksymalnie dwóch obcokrajowców). Po drugie,

zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Smith został Indywidualnym

Mistrzem Polski. „To byłoby jakieś nieporozumienie!” - dywagowałem.

Okazało się jednak, że polskiego Anglika stać było jedynie na awans do

finału z pozycji rezerwowego. Pojawił się za to inny sportowiec, który

znacznie poprawił jego osiągnięcie i ucieleśnił moje obawy: w 2003

i 2007 roku mistrzem Polski został... Norweg, Rune Holta! Nie ma co -

granice między państwami zacierają się coraz bardziej. Pozdrowienia dla

wszystkich polskich emigrantów! Michał, trzymaj się!

Tymczasem Jacek Gollob nie obronił tytułu indywidualnego mistrza

kraju. W Bydgoszczy wygrał Piotr Protasiewicz. Imprezę oglądałem

w przystadionowym barze „Classic”. Tydzień później miałem okazję

zobaczyć „Protasa” na żywo, podczas półfinału Drużynowych Mistrzostw

Świata w Lesznie. Zanim jednak pojechałem z tatą na stadion Smoczyka,

zatrułem się lodem. Ukarana została moja zachłanność – w sklepowej

zamrażarce był tylko jeden lód, który bardzo chciałem kupić (jak łatwo się

domyślić, chodziło mi o największą „sztukę”). Widziałem, że opakowanie,

w którym był umieszczony, zostało wcześniej otwarte, ale mimo to

kupiłem go i zjadłem. W domu połknąłem jeszcze serię cukierków

musujących. Cały następny dzień miałem wyjęty z życiorysu.

W Lesznie bezbłędni byli Australijczycy, późniejsi mistrzowie

świata. Do finału awansował tylko zwycięzca turnieju, a przeciętnie

75

jeżdżący Polacy zajęli drugą lokatę. Emocji było mniej niż zakładałem,

ponieważ Szwedzi startowali bez swojego lidera, Tony Rickardssona.

Zastąpił go niejaki Peter Svensson, o którym usłyszałem po raz pierwszy

w trakcie zawodów. Spiker nie poinformował o tym, czego dowiedziałem

się dopiero po przeczytaniu relacji w „Tygodniku Żużlowym”: otóż

Svensson, bezsprzecznie najsłabszy sportowiec imprezy, to żużlowy

mechanik! Szwedzi nie posiadali ze sobą żadnego zaprawionego w bojach

rezerwowego, więc musieli zastosować dość niekonwencjonalne

rozwiązanie. Szkoda, że w ten sposób obniżyli poziom widowiska.

Niespodziewanie publiczność rozgrzewał najlepszy w drużynie

najsłabszych, Rosjanin Oleg Kurguskin. Biegi z jego udziałem były, moim

zdaniem, najciekawsze.

Wielkimi krokami zbliżała się najważniejsza impreza sezonu

w Polsce – Grand Prix w Bydgoszczy. Tym razem postanowiłem tam być.

Do wyjazdu namówiłem Darka, który, żeby otrzymać pozwolenie na

eskapadę, powiedział w domu, że jedziemy na zawody razem z moim tatą.

Ale jego mama i tak podejrzewała, że do Bydgoszczy udamy się sami.

Pociąg ruszył z Piły około ósmej rano. Pogoda była niepewna,

kropiło. Na szczęście, w końcu opady ustały, ale deszcz straszył dobrych

kilka godzin. Idąc na stadion, zgubiliśmy drogę. Dziś wydaje mi się to

mało możliwe, bo dojść z bydgoskiego dworca na Sportową nie jest

trudno. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce, kupiliśmy bilety

i rozpoczęło się nasze oczekiwanie na zawody. Impreza zaczynała się

o dziewiętnastej, my na trybunach siedzieliśmy już przed szesnastą.

Stadion zapełnił się bardzo szybko. Zrobiło się tak ciasno, że trudno

nawet było opuścić sektor w celu pójścia do ubikacji.

Jedna z lokalnych redakcji rozdawała balony z napisem „Tomasz

Gollob – Mistrz Świata 1999”. Znów bydgoszczanom zabrakło

76

skromności. Co prawda, najlepszy polski żużlowiec przewodził stawce

Grand Prix, ale cykl trwał, a po drodze miało się jeszcze bardzo wiele

wydarzyć.

Kontuzjowanego Rafała Dobruckiego, który na te zawody otrzymał

wolny numer, zastąpił Jacek Gollob. Starszy brat Tomka jeździł

nadspodziewanie dobrze, kończąc turniej na wysokiej, siódmej pozycji.

Młodszy Gollob zaczął od wyścigu z Rickardssonem. Obaj upadli na

pierwszym wirażu, Tomasz długo się nie podnosił. Szwed został okrutnie

wygwizdany, choć jego wina w tym zdarzeniu była żadna, bądź co

najwyżej niewielka. Z kolei w półfinale Gollob jechał na bezpiecznym,

drugim miejscu. Bezustannie jednak atakował go Mark Loram. Anglik

zrobił swoje, pokonał Polaka i awansował do finału. Na trybunach stypa,

w końcu Gollob miał tu wygrać. Tylko odrobinę poprawił kibicom nastrój

triumf lidera biało – czerwonych w finale pocieszenia. Rickardsson

ukończył zawody na drugiej pozycji i odrobił do naszego żużlowca pięć

punktów. Przed ostatnią rundą w Vojens Gollob miał cztery „oczka”

przewagi nad Szwedem.

Ale my na stadionie Polonii mieliśmy swoje chwile radości, bo

imprezę wygrał kończący karierę Hans Nielsen. Duńczyk jechał cztery

razy i w każdym starcie przyjeżdżał pierwszy. Był fenomenalny!

Wracaliśmy szczęśliwi, bo impreza była udana. Szkoda tylko Golloba.

W domu pojawiłem się o trzeciej nad ranem.

Następnego dnia w Pile odbył się mecz ligowy. Dla mnie było to

małe święto – po raz sto pięćdziesiąty oglądałem żużel na stadionie.

Z GKM Grudziądz mieliśmy wygrać bez kłopotów. Stało się inaczej,

między innymi dlatego, że z niewyjaśnionych powodów zabrakło Andy

Smitha. Przed prezentacją prezes Wilczyński obiecał kibicom, że

wyciągnie konsekwencje wobec polskiego Brytyjczyka. A mecz zakończył

77

się remisem. Znów świetnie pojechał Hampel. Tym razem trochę słabszy

był Nielsen. Zawody skończyły się przykrym incydentem – w bardzo

istotnym dla końcowego rezultatu momencie „taktycznie” upadł Paweł

Staszek. Kiedy opuszczał tor w asyście swoich mechaników, ci ostatni

szyderczo machali w kierunku zbulwersowanej widowni. Fani Polonii

jeszcze długo po zakończeniu spotkania stali wokół parkingu i wyzywali

gości.

Mimo punktu straconego

w spotkaniu z GKM, Polonia była

pewna udziału w play-offach. Swój

pierwszy mecz w tej fazie

rozegrała na początku września

w Gdańsku. Dzień wcześniej odbył

się w Pile tradycyjny bieg uliczny

na dystansie piętnastu

kilometrów. Wziąłem w nim

udział. Wcześniej odbyłem tylko

dwa intensywne treningi, ale inne

sporty praktykowałem regularnie

kilka razy w tygodniu, więc

podjąłem rękawicę. Lekko nie było, ale dobiegłem.

Pora wrócić do Polonii. Ta w Gdańsku spisała się świetnie:

bezdyskusyjnie zwyciężyła i rewanż w Pile miał być tylko formalnością.

W drugim półfinale mistrzostw Polski także wygrali goście –

bydgoszczanie zwyciężyli we Wrocławiu i mogło się wydawać, że znów

o złoto pojadą dwie Polonie. Pewnie by tak było, gdyby nie finał Złotego

Kasku.

Tu się zaczęła moja biegowa przygoda - Pilska Piętnastka (wrzesień 1999 roku)

78

Tego pamiętnego piątku byłem u koleżanki Oli. Uczyliśmy się

razem fizyki, kiedy jej tata zawołał nas do drugiego pokoju. Też był

kibicem żużla (tak jak zresztą prawie wszyscy mieszkańcy Piły w tym

okresie) i właśnie oglądał relację z wrocławskiego finału Złotego Kasku.

Zawody jeszcze się na dobre nie rozkręciły, kiedy doszło do dramatu. Na

pierwszym łuku, tuż po starcie w swoim inauguracyjnym wyścigu zderzyli

się Adam Pawliczek, Tomasz Gollob i Piotr Protasiewicz. Ten pierwszy

wyszedł z opresji cało, znacznie gorzej sprawa się miała

z reprezentantami Polski. Tomasz wyleciał w powietrze z taką siłą, że

wypadł za bandę! Na dodatek owinął się jeszcze wokół sygnalizatora

dwóch minut. Protasiewicz za bandę nie wyfrunął, ale też poważnie

ucierpiał. Jak się później okazało, nawet bardziej niż Gollob. Piotr złamał

rękę, ale widział, co się stało z Tomkiem, więc bez wahania prosił lekarzy,

aby ci w pierwszej kolejności zajęli się jego kolegą. Później, za tę postawę,

o której opowiedział obecny przy wypadku fotoreporter Jarosław Pabijan,

czytelnicy „Tygodnika Żużlowego” nagrodzili „Protasa” wyróżnieniem

„Fair Play”.

Wypadek Golloba wyglądał na tyle groźnie, że mógł zwiastować

nawet koniec jego kariery. Na szczęście, tak się nie stało, ale

hospitalizacja okazała się niezbędna. Tomkowi amputowano koniuszek

jednego z palców. Oczywiście, ani on, ani „Protas” nie byli w stanie

rywalizować w rozgrywanym dwa dni później meczu ligowym bydgoskiej

Polonii. W efekcie do finału mistrzostw Polski kuchennymi drzwiami

awansował Atlas Wrocław, który bez większych problemów odrobił

w Bydgoszczy straty z pierwszego spotkania.

Zgodnie z przewidywaniami, pilanie, jadąc u siebie, powiększyli

przewagę w dwumeczu z gdańskim Wybrzeżem i drugi raz z rzędu

awansowali do finałowego meczu mistrzostw kraju. Wydawało się, że tym

79

razem złoto jest na wyciągnięcie ręki. Ale i w żużlu nie zawsze faworyci

zwyciężają.

Zanim doszło do wrocławsko – pilskiego dwumeczu o złoty medal,

w Vojens odbyła się ostatnia runda Indywidualnych Mistrzostw Świata.

Gollob jednak wystartował. Byłem z niego bardzo dumny. Nie chciał

poddać się bez walki, mimo że prawie w ogóle nie miał sił. Zaledwie

tydzień po wrocławskim nokaucie ponownie wsiadł na motor i walczył.

Polak bronił pozycji lidera, tyle że zabrakło mu argumentów do

skutecznej obrony tej lokaty. W Danii wygrał Rickardsson i rzutem na

taśmę wyprzedził Tomasza w wyścigu o złoty medal. Mimo że Tomek

Gollob nie zdobył tytułu, kibice docenili jego osiągnięcie. Sportowa

publiczność z całego kraju popisała się wielkim taktem, honorując

Golloba tytułem „Sportowca Roku 1999” w plebiscycie organizowanym

przez „Przegląd Sportowy”.

W dwumecz o ligowe złoto zaangażowałem się bardzo mocno.

Przebieg spotkania we Wrocławiu śledziłem w studiu Radia Sto.

Potraktowałem to jako duże wyróżnienie, tym bardziej, że żużlowe studio

prowadziłem w pojedynkę. Gdy jeden z redaktorów wszedł w trakcie

trwania audycji do budynku, powiedział, że słychać mnie w każdym

miejskim autobusie. Przesadził, ale zrobiło mi się miło.

Na stadionie we Wrocławiu Polonia występowała bez Nielsena,

który dużo wcześniej informował, że ten termin będzie miał zajęty.

Duńczyk sam wytypował swojego zastępcę – okazał się nim jego znacznie

młodszy rodak, Jesper Jensen. Nowy pilski obcokrajowiec pojechał

znakomicie, zdobywając jedenaście punktów. Ten wynik do dziś robi na

mnie duże wrażenie. Jesper miał swój dzień. Debiutując w bardzo

trudnym spotkaniu, nie zawiódł, chociaż ani jego wcześniejsze, ani

80

późniejsze występy nie wskazywały na to, że jest gwiazdą zdolną

do regularnego osiągania takich rezultatów.

Polonia nie powtórzyła wyniku z rundy zasadniczej, kiedy nad Odrą

wygrała. Atlas zwyciężył 48:42, ale straty wydawały się jak najbardziej

do odrobienia.

W piątek, tuż przed wielkim rewanżem, po lekcjach wybrałem się

na stadion. Tam spotkałem Jarka Hampela, który spacerował

w śmiesznej zimowej czapce z frędzlami. „Mały” zgodził się ze mną

porozmawiać. Naszą rozmowę nagrałem na kasetę. Hampel opowiadał

o niepowodzeniu w pierwszym meczu (zdobył pięć punktów w czterech

startach), nadziejach związanych z rewanżem i o swoim samopoczuciu.

Był rozluźniony i uśmiechnięty. Zupełnie inaczej wyglądał, kiedy

spojrzałem na niego z bliska podczas prezentacji przed niedzielnym

spotkaniem. Robiłem wtedy zdjęcia i chciałem się do niego uśmiechnąć,

ale on uciekał wzrokiem od wszystkich, bez wyjątku. Wyglądał na bardzo

skoncentrowanego i chyba poddenerwowanego.

W sobotę, zaraz po zwycięskim piłkarskim boju Polaków

w Norwegii, ponownie udałem się na stadion. Bez wahania

wykorzystałem okazję do rozmowy z Januszem Michaelisem. Trener

Polonii mówił o niekorzystnych prognozach pogodowych na dzień meczu

(zresztą w sobotę też padało), o bojowych nastrojach w swojej drużynie

oraz o tym, że Kai Laukkanen, jadąc na mecz do Piły miał drobną kolizję

drogową i w efekcie musiał się zawrócić, ale w chwili naszej rozmowy był

już przy granicy. Wysłuchałem też krytycznych uwag trenera na temat

planowanych nowinek regulaminowych (tych w żużlu nigdy nie

brakowało). Czułem się nieswojo, gdy pan Janusz dwukrotnie zwrócił się

do mnie per „panie redaktorze”. Jaki tam ze mnie redaktor

81

(przypominam, że miałem wtedy szesnaście lat)? Ten zwrot do dziś

wprawia mnie w zakłopotanie.

Nadeszła pamiętna niedziela, 10 października 1999 roku. Z domu

wyszedłem wcześnie, przy stadionie byłem jeszcze przed otwarciem bram.

Wkrótce uzbierało się nas czternastu chłopa. Zajęliśmy miejsca

w sektorze naprzeciwko startu. Siedziałem między innymi z Filipem

Gorzelakiem, Radkiem Kozłowskim, Robertem Gulaczykiem oraz

Łukaszem Karnasiem, starym kumplem jeszcze z podstawówki, dla

którego była to pierwsza impreza oglądana na żywo. Pierwsza i od razu

taka!

Rzeczywiście, pogoda była niepewna. Od czasu do czasu kropiło, ale

na szczęście obyło się bez ulewy. Na trybunach nadkomplet widzów.

Jeszcze przed pierwszym biegiem uciąłem krótką rozmowę z Leszkiem

Mąkosą, który tego dnia był „w cywilu”, mimo że zwykle pełnił na żużlu

funkcję chronometrażysty lub kierownika zawodów. Jego zdaniem ludzi

na finale mogło być jeszcze więcej, gdyby nie ten deszcz. Też tak myślę,

ale wypełnione po brzegi ławki i tak robiły wrażenie. Przy prezentacji

Nasza ekipa podczas meczu o złoto (październik 1999 roku)

82

spotkałem jeszcze charakterystycznego Tomasza Lorka, pracującego

wtedy dla Wizji TV, który chyba lepiej niż po polsku mówi po angielsku.

Ale polski też ma świetnie opanowany, o czym świadczą jego znakomite

reportaże, publikowane od czasu do czasu w „Tygodniku Żużlowym”.

Lorek był zmartwiony, bo miał kłopoty z gardłem, a musiał robić wywiady

w parkingu.

Zaczął się mecz. W trzecim wyścigu sensacja – wygrał Andrzej Zieja

przed Hampelem, a Nielsen był ostatni. Chwilę później goście znów

wygrali 4:2 i zrobił się remis. W tym biegu trzeci przyjechał Łabędzki,

który tego dnia zastępował Hancocka. Amerykanin nie zdążył wrócić

z USA, gdzie brał udział w mistrzostwach kraju. Wrocławianie długo nie

mogli mu wybaczyć tej nieobecności.

Ponieważ cztery kolejne wyścigi gospodarze wygrali podwójnie,

wydawało się, że nic już nie jest w stanie odebrać Polonistom złota. Kiedy

kilka lat później rozmawiałem o tym meczu z Januszem Michaelisem,

powiedział, że był zszokowany rozluźnieniem, jakie zapanowało wtedy

Polonia przed pamiętnym meczem o złoto (październik 1999 roku)

83

w pilskiej drużynie. Na efekty nie trzeba było długo czekać – nasi

zawodnicy w kolejnych wyścigach pojechali znacznie słabiej. Trener,

widząc, co się dzieje, wziął czas, skoszarował Polonistów i solidnie ich

„ochrzanił”. A powód był istotny – po dwunastym wyścigu prowadziliśmy

już tylko 40:32, natomiast w dwumeczu mieliśmy zaledwie dwa punkty

przewagi! Na szczęście, udało się ją utrzymać. Polonia wygrała 49:41

i została mistrzem Polski A.D. 1999, kopiując sukces pilskich siatkarek!

To był wspaniały rok dla naszego miasta. Co prawda, żużlowy finał mógł

się zakończyć zupełnie inaczej, gdyby do Piły dotarł Hancock. Ale, jak

wiemy, nieobecni nie mają racji.

Po meczu przeprowadziłem dalsze rozmowy. Podekscytowany

osiągnięciami żużlowców, popełniałem w wywiadach wiele stylistycznych

błędów, ale zbytnio się nimi nie przejmowałem. W parkingu

rozmawiałem z Andrzejem Zieją i Dariuszem Śledziem. Ten drugi

wypowiadał się jak doświadczony dziennikarz. Można było wpaść

w kompleksy.

Chwilę później udałem się na konferencję prasową z mistrzami

Polski. Ta, z wielu powodów, była wyjątkowa. Prowadził ją Krzysztof

Lewandowski. Pilscy żużlowcy przychodzili na nią „ratami”. Pierwsi

dotarli doktor Bystrzycki oraz Nielsen z tłumaczem, Krzysztofem

Rużkiewiczem. Hans dość długo opowiadał o swoim pożegnalnym

turnieju, który miał się odbyć w Pile dwa tygodnie później. Wkrótce na

pytania dziennikarzy zaczęli odpowiadać kolejni żużlowcy: Hampel,

Dobrucki i Gollob. Swoimi wrażeniami dzielili się też Michaelis

i Władysław Gollob, pełniący w tamtym pamiętnym sezonie rolę

menedżera Polonii. Oto najciekawsze, moim zdaniem, wypowiedzi

i dialogi zanotowane w trakcie konferencji:

84

1) Hans Nielsen: Jestem pod wrażeniem jazdy Johna Cooka (zdobył

14 punktów w sześciu startach – przypis własny). Poza tym cieszę

się, że dzięki jego obecności nie byłem najstarszym uczestnikiem

tego meczu.

2) Jacek Gollob (monotonnie, bez emocji): No cóż.. Widzieliście

państwo sami, jak to dziś wyglądało. Wygraliśmy i jesteśmy

mistrzami Polski. To jest cały komentarz do tej sytuacji.

3) Rafał Dobrucki: Goście sprawili nam dziś małego „fikusa”. (…) Tor

był mokry i w tym też tkwił taki… knyf.

4) Pytanie od jednej z osób siedzącej na trybunach (odrobinę

podchmielony jegomość):

- Co Rafał Dobrucki może powiedzieć odnośnie przejścia

do ATEESU(!) Wrocław?

- Nic nie mogę powiedzieć.

W rozmowę włącza się Władysław Gollob:

- Dobrym zwyczajem na konferencjach prasowych jest

przedstawianie się przed zadaniem pytania!

- Firma Mar-Mar.

- Nie słychać!

- Firma Mar-Mar. Rafał wie, o kogo chodzi.

5) Pytanie do Jacka Golloba:

- Dziś pojechał panie nieco słabiej niż w poprzednich spotkaniach.

Z jakiego powodu?

- Z powodu deszczu.

- Tylko?

- Tak.

Mam tę konferencję zapisaną na kasecie magnetofonowej. Dyktafon

nosiłem wtedy ze sobą dość często. Tego dnia nagrałem jeszcze jedną

85

rozmowę. Wychodząc ze stadionu spotkałem Jana Krzystyniaka, który

mecz o złoto komentował dla WIZJI TV i chwilę z nim porozmawiałem.

Przyznaję, zagadnąłem go między innymi po to, żeby zrehabilitować się

przed samym sobą po mało udanych poprzednich rozmowach

i przeprowadzić wreszcie w miarę dobry wywiad. Wiem, dość egoistyczna

pobudka. Pamiętam, że poprosiłem go o porównanie atmosfery na

stadionie w Pile podczas spotkania o awans do pierwszej ligi z meczem

o mistrzostwo. Powiedział, że pięć lat wcześniej entuzjazm był większy.

Zasmucił mnie tym stwierdzeniem, ale, niestety, pan Janek miał rację.

Radość z mistrzostwa była bardzo umiarkowana. Możliwe, że przyczynił

się do tego deszcz, który szybko wypłoszył kibiców ze stadionu. Niemniej

jednak, kiedy osiem lat później mistrzostwo zdobyła Unia Leszno, kibice

w liczbie siedmiu tysięcy powitali wracającą z Torunia drużynę grubo po

północy i bawili się niemal do rana! Piła ucichła szybko. Inna sprawa, że

o wygranej lidze mówi się nad Gwdą do dziś z wielkim sentymentem

i dumą. Sezon 1999 należał do Polonii Piła i nic już tego nie zmieni!

Na tej kasecie zapisałem przebieg pamiętnej konferencji prasowej (październik 1999 roku)

86

O tym, jak ważnym człowiekiem dla pilskiego żużla był Hans

Nielsen, nie muszę nikogo przekonywać. Żaden inny zawodnik nie zdobył

tylu medali mistrzostw świata co on i żaden inny obcokrajowiec nie

występował w Polonii tak długo. Hans kończył karierę zawodami

w duńskim Brovst oraz właśnie w Pile. Na polskim pożegnaniu było

zimno, na szczęście nie padało. Zresztą kibiców, którzy przyszli w liczbie

około ośmiu tysięcy, szybko rozgrzali zawodnicy. Ale wcześniej odbyła się

prezentacja, w trakcie której umieszczono Hansa na szczycie

udekorowanej lawety. Duńczyk siedział na motocyklu. Podczas gdy

pokonywał kolejne rundy wokół toru w takt muzyki Vangelisa, jeden

z kibiców wybiegł na tor i zaczął… bić Hansowi pokłony! Trochę

przesadził, ale było to sympatyczne. A zawody wygrał Chris Louis.

W nagrodę otrzymał motocykl żużlowy i propozycję kontraktu z Polonią

na kolejny sezon. Po pewnym czasie zgodził się podpisać umowę. Drugie

miejsce w turnieju zajął Jacek Gollob, a trzecie Nielsen. Dla Jacka był to

drugi występ tego dnia, bo rano walczył w Ostrowie o Łańcuch Herbowy.

Pamiętam rundę honorową Hansa po ostatnim wyścigu w jego

karierze. Myślałem, że potrwa kilka minut, ale Nielsen zjechał do

parkingu po jednym dodatkowym okrążeniu. Być może naprawdę marzył

o odpoczynku od żużla.

Piła pożegnała Nielsena z wielką pompą. Dodatkowo, dzięki

znajomościom prezesa Wiesława Wilczyńskiego, Duńczyk otrzymał z rąk

prezydenta Kwaśniewskiego Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP!

Uważam, że nawet dla Wielkiego Hansa było to zbyt duże wyróżnienie,

ale mnie o zdanie nikt nie pytał. Poza tym w telewizji Pilsat przez kilka

tygodni prezentowano pięknie zmontowany film (kto to zrobił?), który

przedstawiał Nielsena w różnych latach jego kariery, a tło muzyczne

87

stanowił znakomity utwór Sary Brightman i Andrei Bocelliego „Time to

say goodbye”. To było świetne!

O wielkiej popularności Nielsena w regionie świadczyło też

rozstrzygnięcie konkursu w Pilsacie na temat najlepszej, zdaniem

kibiców, imprezy żużlowej 1999 roku w Pile. Najwięcej głosów zebrał…

turniej pożegnalny Hansa, który wyprzedził nawet mecz o złoty medal z

WTS Wrocław! Byłem zaskoczony, bo uważałem, że zwyciężyć powinien

finał ligi. Ale nie miałem prawa narzekać, bo sam żadnego głosu nie

oddałem.

Tradycyjny Turniej Gwiazdkowy oglądałem w towarzystwie

kolejnego debiutującego kibica, Kamila Wilczyńskiego. Po zawodach

powiedział, że nawet mu się podobało, ale wszystko trwało zbyt długo. Ja

– przeciwnie – cieszyłem się, że mogę dłużej posiedzieć na stadionie. My

w Pile i tak mieliśmy szczęście cieszyć oko grudniowymi imprezami.

Przecież większość polskich torów pustoszała już we wrześniu albo

październiku.

Wraz z Turniejem Gwiazdkowym kończył się najwspanialszy sezon

w historii pilskiego żużla. Niestety, jak się wkrótce miało okazać, był to

początek końca złotego okresu speedway’a nad Gwdą.

88

Rozdział V

2000 - 2001

Cisza na stadionie

W kolejnym sezonie wszystko jeszcze wyglądało w porządku,

przynajmniej z perspektywy kibica. Mimo że już bez Nielsena, Polonia

nadal prezentowała się bardzo solidnie i należała do ligowych faworytów.

Pierwsze mecze to potwierdziły, chociaż inauguracja była bardzo

nerwowa. Do Piły na początku kwietnia przyjechał zespół z Gorzowa. Nasi

rzutem na taśmę uratowali remis. I tym razem nie zachwycił Andy Smith.

Po spotkaniu o przeprowadzenie rozmów z zawodnikami

i szkoleniowcami poprosił mnie Marek Mostowski. Wywiady miały być

następnego dnia zaprezentowane w Radiu Sto. Zrobiłem to

z przyjemnością. Rozmawiałem między innymi z trenerem Stali

(nazywanej wtedy „Pergo”), dobrze znanym w Pile Stanisławem

Chomskim. Zapytałem go o przyczyny słabej postawy Piotra Śwista, który

zimą wrócił do Gorzowa ze Stali Rzeszów i zaliczył najsłabszy mecz ligowy

od paru, a może nawet paręnastu lat – zdobył tylko dwa punkty

w czterech startach. Trener powiedział, że był to wypadek przy pracy.

Miał rację – w kolejnych meczach Świst jeździł znacznie lepiej.

Radiowy debiut w roku jubileuszowym przypadł na mecz Polonii

w Częstochowie. Tego dnia rano w hali przy Bydgoskiej oglądałem

spotkanie pilskiej Nafty. Jego stawką był kolejny krok w stronę złotego

medalu mistrzostw Polski. Pilanki wygrały i były na najlepszej drodze do

powtórzenia sukcesu sprzed roku. I tak się też wkrótce stało.

89

W radiowym studiu nie byłem już sam. Dołączył do mnie polecony

przez pana Gruntkowskiego starszy o dwa lata Piotrek Wilkosz oraz

odrobinę młodszy, obdarzony świetnym głosem Tomek Kowalewski. Ten

pierwszy okazał się dobrym kolegą i współpracownikiem. Myślę, że

udanie się uzupełnialiśmy. Tomek też był dobry i miał dużą wiedzę. Nie

bał się mikrofonu, ale w studiu czuł się nieswojo. Może przypuszczał, że

jego rola będzie bardziej wyrazista? Tymczasem było nas trzech

i musieliśmy się jakoś pracą dzielić. Wkrótce zostaliśmy we dwójkę.

Tomek zrezygnował. Z Piotrkiem działałem jeszcze dobrych kilka lat.

Relacji z Częstochowy słuchało się przyjemnie, bo mecz wygrała

Polonia. Efektownych wpadek przed mikrofonem nie pamiętam.

Przypominam sobie za to błąd popełniony w trakcie kolejnej wyjazdowej

relacji, tym razem z Gdańska. Tak się nam fajnie z Piotrkiem na antenie

rozmawiało, że… niechcący przegadaliśmy jeden z wyścigów! Od razu

wyobraziłem sobie, jak musieli nas wyzywać kibice siedzący przy

radioodbiornikach…

W Święto Konstytucji 3 Maja Piła jeździła z zaskakująco słabym

w 2000 roku zespołem z Wrocławia. Tego dnia jednak wrocławianie słabi

nie byli. Wygrali z nami 46:43. Na Polonię posypały się gromy. Kary

finansowe za słabą postawę na torze musieli zapłacić Jacek Gollob i Jarek

Hampel. Ten pierwszy zrehabilitował się kilka dni później w Lesznie,

stając się ojcem zwycięstwa w meczu z Unią. Rozmowę dla Radia Sto po

spotkaniu z „Bykami” zaczął od słów:

- Myślę, że tym razem kary nie będzie.

Hampel do Leszna w ogóle nie pojechał. Przysłał do klubu zwolnienie

lekarskie. Ja zwolnienia do Radia nie dostarczyłem – dotarłem do studia,

mimo że w tym samym czasie w Brzeźnie trwała uroczystość komunijna

90

kuzyna Tomka. Wyrwałem się stamtąd tuż po obiedzie. Na szczęście,

rodzina to zrozumiała.

Miesiąc później po raz pierwszy pojechałem na Lednickie Spotkanie

Młodych. Następnego dnia odbył się w Pile mecz z Unią Leszno. Po

prawie nieprzespanej nocy (przed samym powrotem z Lednicy zepsuł się

autobus i musieliśmy czekać na zlikwidowanie usterki, dlatego

wróciliśmy dopiero nad ranem) wybrałem się na stadion i, o dziwo, nie

byłem śpiący. Spotkanie wygraliśmy dziewięcioma punktami. Słabiej

pojechał Hampel, ale już w następnym meczu ligowym w Pile po raz

pierwszy otarł się o komplet, zdobywając czternaście punktów. Polonia

pokonała wtedy Wybrzeże, a Jarek wygrał nawet z Rickardssonem!

Kluczowym momentem sezonu była dla mnie pierwsza wizyta na

Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Razem z Kamilem Kmieciakiem,

którego wiosną tego samego roku przedstawił mi Tomek Zdralek (też na

meczu żużlowym), wybrałem się na Grand Prix. To był świetny wyjazd!

Nie zawiodłem się na Kamilu, który okazał się znakomitym kompanem

w podróży. Do Wrocławia jechaliśmy pociągiem razem z jego babcią,

której żarty rozśmieszały mnie do łez. Kamil był trochę zakłopotany jej

wypowiedziami, ale niepotrzebnie. Było bardzo sympatycznie.

Na Olimpijski dotarliśmy dzięki pomocy kibiców, którzy skierowali

nas w odpowiednią stronę. Zdziwiłem się, że przed stadionem nie było

takiej ciasnoty jak podczas Grand Prix w Bydgoszczy, gdzie batalia

o miejsca siedzące rozpoczynała się zanim ktokolwiek wbiegł(!) na

trybuny. We Wrocławiu weszliśmy na obiekt spokojnie, bez żadnych

przepychanek i zajęliśmy dobre miejsce naprzeciwko startu. Mimo tego,

że stadion zapełniał się powoli, zasiadło na nim około trzydziestu tysięcy

kibiców! Większej frekwencji na żużlu jeszcze nie doświadczyłem.

Drżałem tylko o to, czy po przymusowej wycieczce do toalety w trakcie

91

zawodów będę mógł jeszcze wrócić na swój fragment ławki. I to nie

z powodu ścisku (nie było pod tym względem źle, bo wrocławski stadion

jest bardzo duży), ale dlatego, że ubikacja znajdowała się poza obiektem.

Cały czas myślałem o tym, żeby nie zgubić biletu. Na szczęście nic takiego

się nie stało i sprawnie mogłem wrócić do Kamila.

Na torze sporo pozytywnego zamieszania robił Sebastian Ułamek.

Świetnie jeździł Tomasz Gollob, który był wtedy, moim zdaniem,

w życiowej formie. Wszystko układało się dobrze aż do półfinału. W nim

Gollob, jadąc po pewny awans do finału, miał defekt motocykla!

Załamałem się tak bardzo, że już do końca zawodów nie powiedziałem

prawie nic. Poczciwy Kamil próbował mnie pocieszać, ale nie udało mu

się. Na dodatek turniej wygrał Tony Rickardsson i mogło się wydawać, że

Szwed ponownie zmierza po złoto w mistrzostwach świata.

Ale rywalizacja była dopiero na półmetku.

Wychodząc ze stadionu, zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć.

Fotografowaliśmy się między innymi z Jasonem Crumpem. Kiedy

poprosiłem go do zdjęcia, Australijczyk szedł z kilkoma kubkami piwa

w dłoniach. Mruknął coś niezadowolony pod nosem, dając w ten sposób

do zrozumienia, że mu przeszkadzam. Mimo to ładnie się uśmiechnął i na

zdjęciu wygląda całkiem sympatycznie. Jak się później okazało, czas

„Crumpiska” (tak nazywa go sąsiad wujka Edka, wielki fan żużla,

Krzysztof Marciniak) miał dopiero nadejść.

Pociąg powrotny też był „żużlowy”. Przy zgaszonym świetle,

półgłosem rozmawialiśmy z innymi kibicami wracającymi z Grand Prix.

Jeden z nich wspominał finał Indywidualnych Mistrzostw Polski z 1983

roku. Wtedy, w Gdańsku, już w pierwszym biegu fatalny w skutkach

upadek przydarzył się Romanowi Jankowskiemu. Bardzo lubię takie

historyczne opowieści z ust innych.

92

Dwa tygodnie wakacji spędziłem w Tatrach. Chwilę przed wyjazdem

udało mi się pójść na żużel z innym kolegą, Piotrkiem Ziółkowskim. Dla

niego był to dopiero drugi mecz oglądany na stadionie. Debiutował sześć

lat wcześniej na zawodach ligowych Polonia – CemWap Opole. Tym

razem pilanie jeździli słabo i przegrali. Przeciwnikiem był Włókniarz

Częstochowa. Chyba właśnie wtedy zaprzepaściliśmy szansę na obronę

ligowego złota. Po przegranym wyścigu czternastym, kiedy porażka stała

się faktem, niektórzy obserwatorzy zauważyli, że komentujący to

spotkanie Piotr Gruntkowski… cisnął ze złością mikrofon na ziemię! Taki

już jest pan Piotr – zawsze przeżywa to, co mówi. U niego nie ma

udawania. Mimo negatywnych emocji, chwilę później umiał w sposób

obiektywny podsumować wyniki zakończonego biegu. Pełen

profesjonalizm.

Jakiś czas temu Piotrek Z. przypomniał mi, że po zawodach, razem

z Kamilem i Piotrkiem Chabowskim, pojechaliśmy w stronę hotelu

„Rodło”, żeby spotkać nocującego w nim Marka Lorama (w 2000 roku

najlepszego żużlowca świata). „Młodzieńcza fantazja” – podsumował to

wydarzenie Piotrek. Ale dzięki tej fantazji wspomnienia są jeszcze

bardziej kolorowe.

Pierwszą wyprawę w Tatry wspominam wspaniale. Byłem na tyle

zachwycony Zakopanem, że uznałem je za niemal równie fajne miejsce

jak moją Piłę. Kiedy w tym samym czasie Polonia jeździła w Gorzowie,

próbowałem dodzwonić się do Radia Sto, aby pozdrowić pracujących przy

tej okazji w studiu Piotrka i Tomka, wspieranych przez Piotra G. Niestety,

miałem zły numer.

W Zakopanem dotarła do mnie smutna informacja: Tomasz Gollob

uczestniczył w wypadku drogowym! Znów wielkie nieszczęście Polaka.

Znów w momencie, kiedy był w wielkiej formie. Tak więc marzenia

93

o kolejnym medalu mistrzostw świata mógł odłożyć przynajmniej do

następnego roku. Gollob na szczęście zbyt mocno nie ucierpiał, ale przez

kilka tygodni musiał od żużla odpocząć. Nie mógł też wziąć udziału

w finale Indywidualnych Mistrzostw Polski, który w tamtym roku odbył

się w Pile.

Pilski finał IMP miał jeszcze jednego nieobecnego – był nim Rafał

Dobrucki, którego kontuzje w trakcie kariery imały się jak mało kogo.

Podziwiam go za to, że ambitnie wracał na tor po tylu fatalnych

wypadkach. Był za to Jacek Rempała, którego obecność w finale

podsumowałem słowami: „To mnie boli”. Głupio mi, że tak

powiedziałem, tym bardziej, że lubię pana Jacka. Chodziło mi

o przeciętny zwykle poziom, jaki w finałach IMP najstarszy z Rempałów

prezentował. Ale i tak mi głupio i usprawiedliwienia nie szukam. Słyszał

to kolega Darek i jeszcze długo mi te słowa wypominał. Pewnie pamięta je

do dzisiaj.

Długo namawiałem do przyjścia na ten turniej Szymka. Ale udało

się! Szymek przyszedł i siedział razem ze mną. To był jego pierwszy żużel

po długiej, kilkuletniej przerwie. Obaj też po raz pierwszy mieliśmy

oglądać finał Indywidualnych Mistrzostw Polski.

Komplet widzów, flagi i transparenty z różnych części kraju. Było

kolorowo i czuło się atmosferę sportowego święta. Niektórzy starali się je

zakłócić poprzez drobne – na szczęście – przepychanki na trybunach.

Ogólnie było dość spokojnie.

Podczas prezentacji gorąco powitaliśmy goszczącego w Pile Hansa

Nielsena. Sielankowe nastroje zmieniły się po starcie do pierwszego

biegu. Gdy żużlowcy rozpoczęli ściganie, okazało się, że – pomimo dobrej

pogody – tor dla wielu solidnych jeźdźców jest zbyt trudny. Dość szybko

z zawodów wycofali się Protasiewicz i Walasek. Na tor upadali Baliński

94

i Kościecha. Nawet przed dobrze znającymi tę nawierzchnię starszym

Gollobem i Hampelem tor krył pewne tajemnice. W bezpośrednim starciu

wspomnianej dwójki Jarek upadł. To były brzydkie zawody. Na domiar

złego, po osiemnastym wyścigu zaczęło lać i sędzia przerwał turniej. Ku

uciesze pilan, wygrał Gollob przed Hampelem. Trzeci był Krzyżaniak.

Świętowanie popsuła pogoda, a widowisko – zbyt trudny tor. Zresztą nie

po raz pierwszy w Pile. Ale i tak się cieszyłem, w końcu byłem świadkiem

historycznego wydarzenia. O finałach mistrzostw kraju nigdy się nie

zapomina.

Niespełna miesiąc później odbył się w Pile kolejny finał, tym razem

Klubowego Pucharu Europy. Niestety, w imprezie nie brali udziału

mistrzowie Szwecji, Danii i Anglii. Cóż, przymusu nie było. Obok Polonii

wystąpiły więc najlepsze drużyny z ligi czeskiej, niemieckiej i rosyjskiej.

Gospodarze byli zdecydowanymi faworytami i wygrali bez najmniejszych

problemów. Ich zwycięstwo oglądało aż dziesięć tysięcy osób!

Z pewnością na poprawę frekwencji wpłynął pomeczowy występ Budki

Suflera. Legendarni muzycy, co prawda bez chorego Romualda Lipki, ale

z Krzysztofem Cugowskim, wiernym kibicem żużla, przyciągnęli na

stadion wielu takich, których nigdy wcześniej na zawodach nie

uświadczono. Darek był bardzo poirytowany tym faktem. Ja się

cieszyłem. Lubię pełne trybuny. Skoro o trybunach mowa, to właśnie tego

dnia ponownie zasiadł na nich Aleksander Kwaśniewski. Wszystko działo

się tuż przed wyborami prezydenckimi, które Kwaśniewski wygrał

„w cuglach”.

Na drugie polskie Grand Prix też się wybrałem. Do Bydgoszczy na

ostatnią rundę pojechałem pociągiem z Darkiem, Piotrkiem Sikorskim

i jego przyszłą żoną, Agnieszką. To był czas Igrzysk Olimpijskich

w Sydney i moment, w którym z taśmy produkcyjnej zjechał ostatni Fiat

95

126 p. Darek jakoś na dniach świętował osiemnastkę. Wszyscy

kibicowaliśmy Loramowi w jego wyścigu po złoto. Mark musiał się mocno

napocić, żeby dopiąć swego, ale udało mu się. Z jego sukcesu cieszyła się

liczna grupa kibiców z Wielkiej Brytanii. Część z nich miałem

przyjemność spotkać i poznać następnego dnia podczas meczu ligowego

w Pile.

Kibicowaliśmy też Polakom – Gollobowi, który walczył

o utrzymanie się w pierwszej ósemce i debiutującemu z „dziką kartą”

Hampelowi. Mimo że Tomasz zdobył więcej punktów, to furorę zrobił

osiemnastolatek z Piły. Jarek wyeliminował wielu znacznie bardziej

utytułowanych żużlowców i niewiele brakowało, żeby awansował do

półfinału! Były powody do radości. Miałem na sobie koszulkę Polski, a na

niej z tyłu własnoręcznie wykonany napis „Gorzów 2000. Jarek Hampel

mistrzem świata”. Właśnie w niej pod koniec sierpnia biegłem w pilskim

półmaratonie. Identyczny napis miał startujący wtedy razem ze mną

Piotrek Sikorski. Napisaliśmy tak, bo tego samego dnia w Gorzowie

Hampel występował w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata

Juniorów. Jarek nie zawiódł, był trzeci, a wyprzedzili go tylko Jonsson

i Cegielski.

Bydgoskie Grand Prix 2000 zapamiętałem też z powodu

tajemniczej nieobecności Stefana Danno. Na trybunach było tak głośno,

a nagłośnienie na tyle kiepskie, że nie słyszałem komunikatów spikera.

Okazało się, że Danno nie jechał, bo przed turniejem organizatorzy

wykryli w wydychanym przez niego powietrzu alkohol. Stefan uznał, że

ktoś go musiał „podkablować”, bo miał walczyć z Gollobem o pierwszą

ósemkę. Poza tym powiedział, że… nie tylko on pił!

Powrót z Grand Prix też był ciekawy. Wykazałem się brakiem

spostrzegawczości i sprawdzając w domu połączenia kolejowe na linii

96

Bydgoszcz - Piła nie wziąłem pod uwagę, że skończyły się wakacje,

w związku z czym pociąg o pierwszej w nocy nie pojedzie. Przez moje

gapiostwo musieliśmy koczować na dworcu znacznie dłużej niż

planowaliśmy. Ale było sympatycznie. Prowadziliśmy długie rozmowy,

nie tylko o żużlu. Poza tym dowiedzieliśmy się, że złoty medal w Sydney

zdobyli nasi wioślarze, Sycz i Kucharski. Do domu wróciliśmy nad ranem.

Smutny widok zastałem następnego dnia po południu, tuż przed

rozpoczęciem meczu rundy finałowej z Apatorem w Pile. Zwykle na lidze

stadion był zapełniony przynajmniej w trzech czwartych, a tej niedzieli

nie została zajęta nawet połowa trybun. Ważny mecz i takie pustki? Był to

według mnie pierwszy symptom powolnego końca hossy na żużel w Pile.

Na szczęście, nastrój poprawili mi Brytyjczycy. Usiadłem razem z nimi

i próbowaliśmy rozmawiać. Szło nam nieźle. Chyba nawet więcej uwagi

niż na wyścigi, położyłem na konwersację z obcokrajowcami. Z Elaine

i Rogerem wymieniliśmy się nawet adresami. Wspaniała była to para!

Przysyłali mi później do Polski różne programy, zdjęcia, czasopisma

żużlowe, a nawet płyty z muzyką. Byli z Exeter. Podróżowali za

żużlowcami po całej Europie. Szkoda, że kontakt nam się urwał…

O złotym medalu w lidze zadecydował mecz w Bydgoszczy

pomiędzy obiema Poloniami. Nasi, mając w pamięci liczne porażki

z drużyną Tomasza Golloba, pojechali tam chyba bez wiary w zwycięstwo.

W efekcie spektakularnie przegrali (35:55). Piła miała srebro, z którego –

o dziwo - mało kto się cieszył.

W listopadzie po raz pierwszy na poważnie zetknąłem się z pracą

spikerską na meczu siatkarskim. W pewne piątkowe popołudnie

zadzwonił do mojego „Ogólniaka” Krzysztof Lewandowski. Zostałem

poproszony do telefonu w szkolnym sekretariacie. Okazało się, że pan

Krzysztof z powodu wyjazdu nie mógł poprowadzić meczu siatkarzy

97

Jokera Piła, w związku z czym namawiał mnie, żebym go zastąpił.

Zgodziłem się, chociaż nie byłem pewny, czy dobrze robię. Stresowałem

się bardzo, również w trakcie meczu. Bałem się, mimo że w hali przy

Bydgoskiej tłumów nie było. Na szczęście, jakoś dałem radę. I nawet

zarobiłem (jeśli dobrze pamiętam, było to 50 złotych)! Poza tym na

miejscu dowiedziałem się, że mój „ogólniakowy” nauczyciel techniki,

nieżyjący już Tadeusz Rutkowski, to siatkarski sędzia! Po spotkaniu pan

Tadziu zażartował:

- Tylko niech pan redaktor nie dzieli się pieniędzmi z Lewandowskim.

Przy okazji kolejnych spotkań często mówił, że w Nafcie nie jest tak

fajnie jak w Jokerze. Mi też zawsze było dobrze w tym klubie. A po

pierwszym meczu, który prowadziłem, zostałem zaproszony na kolejny.

I tak było przez długie lata.

Po gorączce sobotniego siatkarskiego popołudnia jakiś czas później

przyszła pora na Turniej Gwiazdkowy – zorganizowany najwcześniej

w historii, bo już pierwszego grudnia. Działo się to jeszcze przed

adwentem! Ale dzięki temu było w miarę ciepło i bezśnieżnie. Dzieci

mogły wejść za darmo. W efekcie młodych przyszło bardzo wielu, często

całe klasy pod opieką wychowawców. Po zawodach czekała ich jeszcze

jedna atrakcja – występ „Arki Noego”.

Przed imprezą spiker (chyba też K. Lewandowski, ale nie jestem

pewien), podał nazwiska dwóch zawodników, którzy w następnym

sezonie mieli wzmocnić Polonię. Oba wywarły na mnie duże wrażenie:

Jabłoński i Drabik (po raz pierwszy w karierze opuścili swoje rodzime

kluby z Gniezna i Częstochowy). Kiedy sprawozdawca wspomniał, że

prawdopodobnie w Polonii będzie też jeździł Nicki Pedersen, to pilska

ekipa jeszcze przed Sylwestrem prezentowała się bardzo okazale.

98

Ostatecznie było inaczej: Polonia srogo zawiodła, a Duńczyk w ogóle do

Polonii nie dołączył.

Turniej Gwiazdkowy bardzo pewnie wygrał Okoniewski, jednak po

zawodach większym zainteresowaniem cieszył się zdobywca drugiego

miejsca, Andrzej Huszcza. Po ostatnim wyścigu i dekoracji najlepszych

Darek i ja porozmawialiśmy między innymi z braćmi Pecynami

i Krzysztofem Hołyńskim. Ten ostatni opowiadał nam, jak był w Pile na

zawodach w 1992 roku i znalazł na trybunach duży gwóźdź. Wziął go na

pamiątkę i ma do dziś. Ot, taka ciekawostka.

Pamiętam, jak przed rozpoczęciem kolejnego sezonu w rozmowie

z redaktorem „Tygodnika Żużlowego” trener Michaelis mówił, że tak

silnego zespołu Polonia jeszcze nie miała. Skład był rzeczywiście niezły:

Karlsson, Louis, Gollob, Hampel, Drabik, Jabłoński, Gapiński,

Miśkowiak. W poczekalni był jeszcze Dobrucki, który musiał wreszcie

zająć się swoim kręgosłupem i dlatego na tor wyjechał dopiero

w sierpniu. Zresztą z dobrym skutkiem. Pięknym ukoronowaniem tego

krótkiego dla niego sezonu było efektowne zwycięstwo w Turnieju

Gwiazdkowym A.D. 2001. Warto dodać, że przed rozgrywkami Dobrucki

został uhonorowany tytułem najlepszego sportowca XXV – lecia regionu

pilskiego.

Powróćmy do wiosny. Optymizm był uzasadniony tym bardziej, że

na horyzoncie pojawił się sponsor strategiczny, Bank Gospodarki

Żywnościowej S.A. Pamiętam, jak podczas jednej z radiowych transmisji

razem z Piotrkiem posługiwaliśmy się wyłącznie zwrotem „Polonia”, bez

nazwy sponsora. Zadzwonił wtedy do studia pan Lewandowski, będący

wówczas rzecznikiem prasowym klubu i zażądał używania pełnej nazwy:

BGŻ S.A. Polonia Piła. Zagroził, że jeżeli nie będziemy tak mówili, to

następnym razem w studiu usiądzie z nami prezes Wilczyński. Mimo że

99

był to scenariusz mało prawdopodobny, dostosowaliśmy się. A prezes,

na szczęście, do studia nie przyszedł.

BGŻ, czyli „Bardzo Groźni Żużlowcy” – jak mówili niektórzy, zaczął

sezon od meczów towarzyskich. Na pierwszym z nich, potyczce z klubem

z Zielonej Góry, wystąpiłem w nowej roli – korespondenta „Tygodnika

Żużlowego”. Stało się tak, ponieważ odpowiedziałem na ogłoszenie

redakcji o możliwości podjęcia współpracy. Na próbę miałem przesłać

kilka tekstów. Naczelny „Tygodnika”, Adam Zając powiedział mi

w telefonicznej rozmowie, że artykuły mam wysłać pocztą elektroniczną.

– Co to jest ta poczta? – próbowałem w myślach rozwikłać zagadkę.

Internet był wtedy dla mnie jeszcze czymś obcym. Kiedy już się

dowiedziałem, potrzebowałem łącza internetowego. Z pomocą przyszli

niezawodni rodzice, fundując mi Internet na osiemnaste urodziny, które

wkrótce miałem obchodzić.

Relacje z meczów pisał, tradycyjnie, Wiesław Szmagaj. Ja

koncentrowałem się na przeprowadzaniu rozmów i wyszukiwaniu

różnych ciekawostek. Pamiętam, że pierwszymi wywiadami, które

przesłałem, były dialogi z Jackiem Gollobem (o faworytach

nadchodzącego sezonu) i ze wschodzącą gwiazdą polskiego żużla,

Rafałem Kurmańskim. Przeżyłem bardzo miłe zaskoczenie, kiedy obie

rozmowy zostały opublikowane w pierwszym wydaniu dodatku do

„Tygodnika Żużlowego” – „Lidze Żużlowej”.

Zwykle rozmowy nagrywałem na dyktafon, a w domu je

przepisywałem. Bardzo lubiłem to zajęcie.

100

Jeszcze przed rozpoczęciem ligowych zmagań, jako reprezentant

Samorządu Uczniowskiego, zaprosiłem do „Ogólniaka” naszą drużynę.

Bardzo mi na tym spotkaniu zależało i starałem się do niego przygotować

najlepiej, jak potrafiłem. Pomagali mi mocno Karol i Asia. Podziemną

salę CMP, w której spotkanie miało się odbyć, odpowiednio

udekorowaliśmy. Na szkolnych korytarzach pojawiły się plakaty

informacyjne. Dyrekcję zapewniłem, że uczestników spotkania nie

Te dwa moje teksty znalazły się w premierowym wydaniu "LŻ" (marzec 2001 r.)

101

zabraknie. Ale żeby o ewentualnej klapie nie było mowy, zaprosiłem też

kilkoro żużlowych znajomych. Ostatecznie liczba osób w środku nie

powaliła na kolana, ale wstydzić się nie musieliśmy.

Wieczorem, blisko godziny „zero”, wszystko było przygotowane.

Wszystko, z wyjątkiem… głównych bohaterów! Czekałem na nich bardzo

zdenerwowany. Aby sobie ulżyć, bardzo głośno krzyknąłem, kiedy

dowiedziałem się, że jadą. Na spotkanie dotarli: trener Michaelis, lekarz

Bystrzycki, Rafał Dobrucki, Jarek Hampel i Tomek Gapiński. Było bardzo

sympatycznie. Zadawałem gościom pytania na przemian z publicznością.

Polonistów zaciekawił wystrój pomieszczenia, a doktora B. zeszyt jednej

z fanek, w którym znajdowały się zdjęcia jej ulubionych zawodników.

Lekarz był też, moim zdaniem, autorem najbarwniejszej wypowiedzi

wieczoru:

− Cenię Rafała Dobruckiego, bo to taki „potulny krętacz”.

Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, a temat gonił temat.

Na zakończenie były podziękowania, autografy i wspólne zdjęcia.

Do domu wróciłem bardzo zmęczony, ale usatysfakcjonowany.

Pod koniec marca wybrałem się na mój pierwszy samotny żużlowy

wypad poza Piłę i jedną z ośmiu wyjazdowych imprez, jaką w sezonie

Podczas spotkania z żużlowcami w pilskim "Ogólniaku" (marzec 2001 roku)

102

2001 udało mi się obejrzeć. Było to Kryterium Asów, które po raz

jedenasty wygrał Tomasz Gollob. Dzień później, na inaugurację ligi,

Polonia bez problemów rozprawiła się u siebie z Unią Leszno. Więcej

kłopotów przysporzył pilanom WTS Wrocław. W Wielkanocny

Poniedziałek Piła wygrała na własnym stadionie zaledwie dwoma

punktami, a ojcem zwycięstwa został Peter Karlsson. Po meczu jak zwykle

szybko do domu nie wracałem. Razem z Moniką, Kamilem, Tomkiem

i Jarkiem spotkaliśmy Karlssona i chwilę z nim porozmawialiśmy.

Zapytałem go, czy jest osobą religijną. Powiedział, że nie i że wierzy

w żużel („I believe in speedway”).

Po zakończeniu spotkania z WTS, na torze ścigali się kierowcy

quadów. Jak dla mnie, było to mało interesujące. Jednak nie ma jak

„czarny sport”!

Kilka dni później obchodziłem osiemnastkę. Najpierw wśród

rówieśników, w klubie „Trzynastka”, do którego wybrałem się uzbrojony

w… szalik Polonii. To było w niedzielę. Bałem się spóźnienia na własną

imprezę, bo tego samego dnia pilanie mieli jeździć w Bydgoszczy, a ja –

siedzieć w radiowym studiu. Na moje szczęście, nad Brdą padało i żużel

został przełożony, a więc na imprezę przybyłem punktualnie.

Gdy w środę, w celu złożenia urodzinowych życzeń odwiedziła mnie

rodzina, w tym samym czasie pilska Nafta sięgała w… Bydgoszczy po

trzeci z rzędu tytuł Mistrza Polski. Relacji słuchałem w radiu. To był

piąty, rozstrzygający o wszystkim mecz. Nafta była wtedy wielka.

Również tego dnia po raz ostatni, przynajmniej jak dotąd,

sięgnąłem po jakikolwiek alkohol. Była to odrobina szampana. Cieszę się,

że w ogóle nie piję. Jeśli komuś to przeszkadza, to chyba tylko tym, którzy

piją obok. Bo mi do szczęścia alkoholu nie potrzeba.

103

Dokładnie w ósmą rocznicę mojej pierwszej wyprawy na żużel

odbyła się w Pile runda Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski.

Bardzo się ucieszyłem, gdy na stadionie, wśród garstki widzów, znalazłem

Darka. Powiedział mi, że przed południem poznał oceny ze swojej

matury. Zdał i to całkiem nieźle. Pogratulowałem mu, mówiąc, że

chciałbym powtórzyć jego osiągnięcie w przyszłym roku.

To była deszczowa runda. Myślę, że sędzia mógł ją bez ogródek

przełożyć, ale na zawody dotarła reprezentacja bardzo ubogiego wtedy

klubu z odległego Tarnowa i pewnie dlatego starano się ze wszystkich sił,

żeby można było jechać dalej. Kiedy z powodu deszczu impreza została na

pewien czas przerwana, dostałem się do parkingu. Efektem tej wizyty był

umieszczony później w „Tygodniku Żużlowym” artykuł, który

zatytułowałem: „Dwa światy”. Za źródło posłużyły mi rozmowy

z trenerami pilan i tarnowian: Michaelisem oraz Wardzałą. Pytałem

o sprzęt młodych żużlowców i warunki, w jakich trenują. Okazało się, że

pilanom żyło się całkiem dobrze, a juniorzy z Tarnowa klepali biedę. Trzy

lata później role się odwróciły. I to jak bardzo!

Nadszedł mecz – legenda. Spotkanie, które – podobnie jak

rywalizacja z RKM w 1994 roku, albo z Apatorem z kwietnia '95 –

przeszło do historii pilskiego żużla. Niestety, historii niechlubnej. Był

dwudziesty maja. Do Piły przyjechał świetny w tamtym sezonie zespół

Apatora. Polonia też jeździła nieźle, więc szykował się dobry mecz.

Na trybunach prawie komplet, na prezentacji owacje dla siatkarek, które

zaprezentowały się kibicom w sportowych strojach kilkanaście dni po

zdobyciu trzeciego ligowego złota. Siedziałem naprzeciwko startu, razem

ze mną było sześciu kolegów. Humory dopisywały, ale do czasu. Goście

zaczęli fenomenalnie. Po drugim wyścigu prowadzili 9:3, a po piątym

już… 24:6! Byłem załamany. Kiedy stało się jasne, że Polonia polegnie

104

z kretesem, zamilkłem. Nic nie mówiłem do końca zawodów. Kumple

obracali całość w żart, ale mnie do śmiechu nie było. Na dodatek pojawił

się inny niespotykany wcześniej obrazek: rzesze kibiców opuszczających

stadion przed końcem spotkania, część nawet od dziesiątego biegu.

Pewnie wielu z nich wyleczyło się z żużla na długie tygodnie. Groteskowo

brzmiał płynący z głośników utwór „Mniej niż zero”, promujący

czerwcowy koncert Lady Pank w Pile. Później panowie od nagłośnienia

grali „Mniej niż zero” prawie po każdym wyścigu. Tego dnia Polonia nie

wygrała indywidualnie ani jednego biegu. Polegliśmy 33:57.

Może i trochę przesadzam, ale dla mnie ten mecz był prawie jak

pogrzeb ulubionego klubu. Niczego takiego wcześniej nie przeżyłem.

Po zakończeniu spotkania rozmawiałem „służbowo” z Krzysztofem

Jabłońskim. Co ciekawe, chłopak niespecjalnie przejął się naszą porażką.

W trakcie wywiadu odebrał komórkę i podał rozmówcy „sensacyjną”

wiadomość o najwyższej przegranej Polonii na własnym stadionie

w historii klubu. Nutki smutku w jego głosie wtedy nie wyczułem,

a zdobył w meczu zaledwie trzy punkty z bonusem. Tak jednak często

bywa ze sportowymi przybyszami z zewnątrz. Oni nie czują silnej więzi

z klubem.

Kończący majowe spotkania z żużlem w Pile turniej Pomorskiej Ligi

Młodzieżowej byłby jednym z wielu, gdyby nie… obecność Gwardii

Warszawa! Juniorzy ze stolicy, nie mając zbyt wielu okazji, aby ścigać się

z rówieśnikami, dołączyli do rozgrywek PLM i w nich rozwijali swoje

umiejętności. Szkoda, że żużel w stolicy nie przetrwał. W turnieju

startował również malutki Krystian Klecha, nowy jeździec pilskiej

Polonii. W kolejnych latach Krystian trochę urósł i zaczął zdobywać

punkty. Bo na początku sportowej przygody z ledwością pokonywał cztery

okrążenia.

105

W dzień zakończenia trzeciej klasy „Ogólniaka”, dla mnie

wyjątkowej głównie z powodu pracy w Samorządzie Uczniowskim, odbył

się w Pile finał Mistrzostw Polski Par Klubowych. Zresztą po raz pierwszy

w naszym mieście. Faworytem była, jak zwykle, para bydgoska. Tym

razem jednak faworytów pogodzili wrocławianie. A pilanie zawiedli na

całej linii. Gollob z Drabikiem zajęli ostatnie, siódme miejsce. I to na

własnym torze! Żałowałem później, że naszych reprezentantów nie mogli

zastąpić kontuzjowany Dobrucki i będący w świetnej formie Hampel.

Niestety, Jarek musiał tego dnia wystąpić w lidze angielskiej. Sezon

stawał się dla Polonistów coraz mniej udany…

Na dodatek straszny uraz przytrafił się Chrisowi Louisowi. Podczas

meczu ligowego w Częstochowie Anglik na pełnej prędkości wjechał

w stalowy słupek podtrzymujący taśmę na linii startu. Żużlowcy

pokonywali wtedy kolejne okrążenie, a słupek wciąż był na torze!

Przyrząd wylądował na głowie zawodnika. Życie Louisowi uratował kask,

ale i tak czekała go długa przerwa w startach. Jakiś czas później Chris

uległ poważnej kontuzji kręgosłupa. W ten sposób załamała się jego

piękna kariera. Żużel potrafi być brutalny. Wiedzą o tym również

w Krośnie, gdzie na początku lipca straszny wypadek przytrafił się na

treningu Wojciechowi Kiełbasie. Niestety, Wojtek zmarł…

Wkrótce czekał mnie wyjazd roku. Wraz z Rafałem Paulem, którego

zbyt dobrze wtedy jeszcze nie znałem, wybrałem się do Wrocławia na

Drużynowy Puchar Świata. To był pierwszy taki finał po reorganizacji

rozgrywek o miano najlepszej drużyny globu. W 2001 roku na terenie

Polski odbyło się w ciągu tygodnia pięć imprez z udziałem dwunastu

narodowych reprezentacji. Trzy pierwsze rundy zostały rozegrane

w Gdańsku. Zwycięzcy eliminacji awansowali bezpośrednio do finału

we Wrocławiu. Pięć kolejnych ekip z najlepszym dorobkiem punktowym

106

miało walczyć we wrocławskim barażu o awans do rozgrywki finałowej.

Zawody w Gdańsku cieszyły się małą popularnością i w efekcie Wybrzeże

narobiło sobie długów. Inna sprawa, że kibice mieli nosa – gdańskie

turnieje nie należały do porywających.

Pamiętam, że zawody inaugurujące DPŚ na Wybrzeżu

zorganizowano pierwszego lipca. Tego samego dnia na Górnym w Pile,

obok kościoła, odbywał się festyn osiedlowo – parafialny. Byłem jednym

z jego prowadzących. W pewnym momencie, podczas krótkiej rozmowy

na temat mojej przyszłości, starszy znajomy dał mi do myślenia,

odradzając studiowanie dziennikarstwa.

– Tam nauczysz się tylko techniki, a tobie potrzebna jest też wiedza –

zasygnalizował, prowokując mnie do kolejnych przemyśleń na temat

studiów. No i miałem problem, bo o dziennikarstwie poważnie myślałem

od lat.

Podczas tego samego festynu młodziutki Sławek Osiński, sąsiad

z bloku obok, starał się na bieżąco podawać mi wyniki z turnieju

w Gdańsku. To nic, że prawie wszystko zmyślił (na przykład to, że

Finlandia wyprzedza Polskę, w co bardzo trudno było mi uwierzyć).

Zdarzenie wspominam sympatycznie. W nocy, w pokoju Michała,

oglądałem razem z Darkiem przygotowaną przez Polsat retransmisję

z Gdańska. Polacy wygrali bez najmniejszych problemów.

Wyprawa do Wrocławia zajęła nam (czyli Rafałowi i mi) trzy dni.

W pewnym momencie wyjazd wisiał na włosku, bo mama chciała mnie

w tym samym czasie zabrać na wycieczkę do Londynu. Zaprotestowałem.

Ostatecznie do stolicy Anglii pojechałem, ale z inną wycieczką pod koniec

miesiąca. W ogóle początek tamtych wakacji był niesamowity – mama

przebywała z klasą w Wielkiej Brytanii, Szymek pracował w USA, Michał

107

testował zakupioną zimą Nexię u znajomych w Holandii, a ja

czmychnąłem do Wrocławia. Tylko tata pilnował dobytku w domu.

Z Piły wyjechaliśmy w czwartek o piątej rano. We Wrocławiu

odebrał nas z dworca znajomy taty, który zapewnił nam nocleg

w wojskowym hotelu przy lotnisku. Co ciekawe, później nie chciał za to

ani grosza! W podzięce dostał jakiś dobry alkohol, który musieliśmy

przemycić, przechodząc obok uzbrojonych po zęby strażników

żołnierskiego szlabanu.

Tego samego dnia wieczorem odbył się baraż. Brało w nim udział

pięć drużyn, a w każdym wyścigu startowało po pięciu zawodników. Dwie

najlepsze – Dania i USA – awansowały do finału. Na torze było bardzo

niebezpiecznie. Oglądaliśmy wiele upadków. W jednym ucierpiał Sam

Ermolenko. Właśnie podczas tych zawodów widziałem go pierwszy raz

w akcji na żywo. Podobnie jak mojego ulubionego Gary Havelocka. Ale

nie tylko dlatego turniej mi się podobał. Pomimo upadków, czystych

emocji na torze było niezmiernie dużo. Z kolei na trybunach spotkaliśmy

studiującego we Wrocławiu gorzowianina, Bartka. Facet okazał się bardzo

sympatyczny. Po imprezie oprowadził nas po mieście, a kolejne żużlowe

wydarzenia śledziliśmy już razem z nim.

W piątek, dzień przed finałem, oglądaliśmy trening. Po jego

zakończeniu miało się okazać, kto będzie reprezentował Polskę w sobotę.

Miejsce obok pewniaków: Golloba, Protasiewicza, Cegielskiego i Ułamka

zajął Krzyżaniak. Zrezygnowano z usług Hampela i Kowalika.

Wieczorem wybraliśmy się na teren hotelu Novotel, gdzie

zorganizowano piknik z udziałem polskich żużlowców. Ale byli też ludzie

z innych krajów. Wśród nich Neil Street, menedżer Australijczyków

i dziadek Jasona Crumpa. Zrobiłem z nim sobie zdjęcie.

108

Na hotelowym dziedzińcu można było spotkać wszystkich biało –

czerwonych. Korzystając z okazji, pstryknąłem sobie fotkę z Tomkiem

Gollobem, rozmawiałem ze znakomitym fotoreporterem, brodaczem

z Lublina, Stanisławem Szalakiem. Zgłosiłem się też do zabawy „Żużlowcy

kontra kibice”. Chętnych do wzięcia w niej udziału było wielu, ale to ja

miałem szczęście znaleźć się w gronie kilku wybranych. Drużyna polskich

zawodników (bez Golloba, który najwidoczniej potrzebował więcej

spokoju przed startem) współzawodniczyła z fanami z różnych stron

kraju, a nawet z zagranicy. Jeden z nich przyjechał wraz z synem aż

z Mołdawii! Ale po polsku mówił dobrze. Pogoda była świetna, dzień

bardzo długi, to i zabawa okazała się znakomita. Z zadaniami

wiedzowymi radziłem sobie nieźle. Gorzej mi szło w konkurencjach

sportowych. Jazdę na hulajnodze zakończyłem upadkiem, w efekcie

którego skrzywiła się kierownica pojazdu. Na dodatek po upadku

błyskawicznie wstałem i kontynuowałem wyścig, ale…pomyliłem

kierunki! Było śmiesznie. Słabo poszło mi też sterowanie wyścigówką.

Rywalizowałem z Krzysztofem Cegielskim. „Cegła”, jak na zawodowca

przystało, pojazdem manipulował perfekcyjnie. Ja zaklinowałem się

gdzieś na pierwszym wirażu i nie mogłem wybrnąć z opresji.

109

Po zabawie Bartek zabrał naszą dwójkę na wrocławski Rynek. Ten

wywarł na mnie wielkie wrażenie. Wtedy też okazało się, skąd Rafał znał

twarz Bartka. Otóż widział go w telewizji, w programie „Zwariowana

forsa”! Nagranie wykonano we Wrocławiu, a Bartkowi zaproponowano

zjedzenie dwóch słoików dżemu w wyznaczonym czasie. Zdążył, dzięki

czemu zarobił tysiąc złotych, a na dodatek pokazano go w TVN. Tyle że

później swoje bohaterstwo odchorował bólem brzucha i wymiotami.

Do hotelowego pokoju przy wrocławskim lotnisku wróciliśmy

późno. Mieliśmy kłopot, żeby się dostać, bo pan czuwający przy szlabanie

nie chciał nas wpuścić. Problem minął, gdy pan usłyszał, że

przyjechaliśmy do Wrocławia na żużel.

Na sobotni finał wybraliśmy się bardzo wcześnie. Stadion był

jeszcze zamknięty dla kibiców, a my, korzystając z okazji, zwiedziliśmy

sąsiadujące z żużlowym obiektem wrocławskie ZOO. Byliśmy ubrani

w koszulki Polski, dodatkowo miałem na sobie szalik Polonii. Kilku

kibiców zaśmiało się, kiedy usłyszeli, że jesteśmy z Piły. W rozmowę się

Podczas wyścigu "Cegła" nie dał mi szans (lipiec 2001 roku)

110

nie wdaliśmy, nie

wiem, o co im

chodziło. Może o

to, że Polonia była

w tamtym sezonie

zaskakująco słaba?

Przed stadionem

zrobiliśmy jeszcze

kilka zdjęć, później

Rafał zafundował

sobie flagę, którą

namalowano mu

na twarzy i w końcu weszliśmy na stadion.

W porównaniu z barażem, ludzi było bardzo dużo – zawody

oglądało grubo ponad dwadzieścia tysięcy kibiców. Polska jeździła

dobrze, ale jeszcze lepsza była Australia. Crump nie przegrał żadnego

biegu. Świetnie jeździł też Gollob, który uległ tylko „Kangurowi”. A

widownia gwizdała na Jasona i wyzywała go po każdym wygranym przez

niego wyścigu od najgorszych. Sam był sobie winien, bo za każdym

razem, gdy wykonywał rundę honorową, podnosił się z siodełka i…

wypinał tyłek w stronę kibiców! Przecierałem oczy ze zdumienia, nie

mogąc uwierzyć w to, co widziałem. Później „Crumpisko” (tak nazywa go

Krzysztof Marciniak, sąsiad wujka Edka) tłumaczył się dziennikarzom, że

wcale się nie wypinał, tylko pokazywał publiczności wyszytą na plecach

flagę Australii. Cóż, chyba nikt nie odczytał właściwie intencji

Australijczyka.

Na tym samym festynie zrobiłem zdjęcie z Tomkiem Gollobem. Z lewej kolega Bartek z Gorzowa (lipiec 2001 roku)

111

Losy mistrzostwa rozstrzygnęły się w ostatnim biegu. Polskę

reprezentował w nim Krzyżaniak. Gdyby wygrał, moglibyśmy sięgnąć

po złoto. Jednak upadł na pierwszym łuku i został wykluczony z powtórki.

Trybuny zagotowały się jeszcze bardziej. Z werdyktem sędziego nie

zgodził się również wielki żużlowy autorytet, Władysław Pietrzak,

z którym miałem zaszczyt rozmawiać po zawodach. Pan Władysław był

zdania, że w powtórce powinni wystartować wszyscy.

Mistrzami świata zostali Australijczycy. Okrutnie ich wygwizdano,

a utwór „We will rock you”, który płynął z głośników, pomysłowi „kibice”

błyskawicznie przerobili na „We will f… you”. Mimo że cały wyjazd był

fantastyczną przygodą, to jego końcówka nie spodobała mi się.

Do Piły wracaliśmy nocnym pociągiem. Przez pierwszą część

podróży siedział z nami młody facet, chyba lekko wstawiony, który bez

przerwy opowiadał ciekawe, ale mało prawdopodobne historie. Niemniej

był sympatyczny. Gdy się z nim już pożegnaliśmy, Rafał nazwał go

„bajkopisarzem”.

Następnego dnia Polonia dostała w Pile łupnia od imienniczki

z Bydgoszczy, gołym okiem było jednak widać, że nasi jeżdżą lepiej niż

w poprzednich meczach. Wynik długo krążył wokół remisu, a mistrzowie

Polski odjechali nam dopiero w końcówce. Byliśmy zawiedzeni bardzo

słabą postawą Craiga Boyce’a. Australijczyk dzień wcześniej

we Wrocławiu wygrał nawet z Rickardssonem, a w Pile, debiutując

w barwach Polonii, zdobył zaledwie punkt!

Później przyszedł czas na tygodniową wycieczkę do Londynu.

Wspominam ją bardzo miło. Będąc na miejscu, skontaktowałem się

z moim znajomym, Rogerem z Exeter. Powiedział, że postara się mnie

odwiedzić, a może nawet zabrać na jakiś żużel. Ostatecznie praca mu na

to nie pozwoliła. Do stolicy Wielkiej Brytanii pojechali nie tylko pilanie,

112

ale również mieszkańcy Leszna i okolic, w tym córka jednego

ze sponsorów Unii. Znów można było pogadać o żużlu.

Do kraju wracaliśmy w ostatni weekend lipca. Kiedy byliśmy już

w Polsce, zadzwoniłem do domu, a pierwsze pytanie, jakie zadałem

brzmiało:

− Kto wygrał wczoraj Grand Prix?

Tata odpowiedział, że Rickardsson. „No nie, znowu, on!” – pomyślałem.

Tym razem Gollob był czwarty. Spieszyło mi się w rodzinne strony, bo

późnym wieczorem, przy sztucznym oświetleniu, miał się rozpocząć

bardzo istotny mecz dla Polonii. Pilanie, aby móc jeszcze walczyć

o medale, musieli wygrać z Pergo Gorzów. Do kościoła zdążyłem, na mecz

również. Wszystko na styk! Nawet trudno opisać mi swoją radość, gdy

dowiedziałem się, że Polonia zakontraktowała nowego zawodnika –

Gary'ego Havelocka, mojego ulubionego wtedy żużlowca! Postanowiłem

po spotkaniu z nim porozmawiać. Byłem świeżo po tygodniowej zaprawie

językowej w Anglii, więc strach przed rozmową z moim idolem nie był

zbyt duży. Zresztą kiedy Gary zobaczył, jak bardzo się cieszę, mogąc

zamienić z nim kilka zdań, stał się dla mnie bardzo miły. Rozmowę

zatytułowałem: „Spełnione marzenie”. Po jakimś czasie ukazała się ona

w „Tygodniku Żużlowym”. Do dziś brat Michał śmieje się z jednego

pytania, które wtedy Havelockowi zadałem:

− Właśnie wróciłem z twojego kraju. Robiłem tam zakupy, ale

w sklepach nie mogłem znaleźć… chleba! Czy w Londynie można kupić

chleb?

Gary był zdziwiony tym pytaniem, ale odpowiedział z elegancją, że być

może nie szukałem go tam, gdzie powinienem.

Niestety, mecz z gorzowianami przegraliśmy z kretesem. Po sześciu

wyścigach było już 23:7 dla Pergo i szykowała się powtórka z toruńskiego

113

lania. Ostatecznie polegliśmy, sięgając zaledwie po 34 „oczka”,

a Havelock pojechał przeciętnie, zdobywając osiem punktów w sześciu

startach. Nie muszę dodawać, że większość meczu przemilczałem. Było

mi najzwyczajniej w świecie smutno. Polonia, mimo wielkich nazwisk,

nadal „cieniowała”. Pozostała nam walka o utrzymanie.

Wyjazdów ciąg dalszy. W pierwszej połowie sierpnia odwiedziłem

w Słupsku Arka, kolegę z „Oazy”. Namówiłem go na żużel w Gdańsku.

Odbywał się tam Finał Kontynentalny Indywidualnych Mistrzostw

Świata. Na zawody wybraliśmy się pociągiem. Po drodze chłystki

z jakiegoś pseudofanklubu zatrzymały pojazd i musieliśmy czekać na

ponowne jego uruchomienie. Impreza w Gdańsku była pierwszym

kontaktem Arka z „czarnym sportem”. Bardzo mu się podobało. Ja też się

cieszyłem jego radością, tym bardziej, że powiedział mi:

- Wiesz, jak trudno pokazać mi coś, co od razu przypadnie mi do gustu.

Tu właśnie tak było! Było świetnie!

W Gdańsku Polacy jeździli dobrze. Wygrał Sebastian Ułamek i był

już o krok od Grand Prix. W trakcie zawodów, po którymś z wyścigów

cieszyłem się ze zwycięstwa Balińskiego, ale moją radość w stanowczy

sposób zmącił siedzący obok kibic. Jego zdaniem Baliński jechał zbyt

ostro, aby bić mu brawa. Nie dyskutowałem, bo w oczach faceta

widziałem dużo wrogości. Ale czy zrobiłem coś złego?

Na dworzec wracaliśmy tramwajem. Arek miał na sobie flagę

Polski. Chyba właśnie tę flagę zauważyli policjanci, bo od pewnego

momentu jechali tuż obok tramwaju, zatrzymując się przy każdym

przystanku. W środku nie było nikogo innego z kibicowskimi

akcesoriami. Eskorta towarzyszyła nam do samego dworca. Byliśmy

grzeczni, więc do kas już nas nie odprowadzono.

114

W połowie sierpnia było bardzo gorąco. Tradycyjnie, w tym właśnie

okresie zorganizowano finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Tym

razem miejscem spotkania była Bydgoszcz. Pojechałem tam razem

z Darkiem, Piotrkiem z radia i Rafałem Sobieszczykiem. Niewiele

brakowało, abym znów dał plamę, bo sprawdzając pociągi nie

zauważyłem, że jeden z nich nie jeździł w święta. Na szczęście, w porę się

zreflektowałem i do Bydgoszczy dotarliśmy bez przeszkód.

Ubrałem się w długie, ciemne spodnie i ciemną koszulkę.

Paradoksalnie, taki ubiór uratował mnie przed przegrzaniem, bo

promienie słońca odbijały się od stroju. Darek i Rafał, którzy „uzbroili

się” znacznie lżej niż ja, źle się później czuli. A upał był wielki. W tym

właśnie upale, po sześciu latach przerwy, kolejny złoty medal wywalczył

Tomasz Gollob. Bardzo się z tego cieszyłem. Po zawodach krążyliśmy

wokół parkingu i pstrykaliśmy zdjęcia. Udało nam się spotkać między

innymi gorzowską legendę, Edmunda Migosia. Darek, stary żużlowy

kibic, w przeciwieństwie do mnie, rozpoznał go bez problemu. Jakoś

wtedy narodził się w naszych głowach plan, aby finał IMP oglądać co

roku. Nie zawsze się udaje, ale staramy się nasze finałowe statystyki

śrubować.

Do meczu Polonii z ZKŻ Zielona Góra przygotowałem się

wyjątkowo. Razem z Jarkiem Guźniczakiem uszykowaliśmy dwa

transparenty, które w trakcie spotkania wywiesiliśmy na drugim łuku,

pod tablicą. Napisaliśmy: „ZAWSZE WIERNI – POLONIA DO BOJU!”

oraz bardziej treściwy, z nazwiskami żużlowców z pierwszego składu oraz

ich aktualną średnią biegopunktową. Na dole prześcieradła, większymi

literami umieściliśmy hasło: „RAFALE RATUJ!”. Chodziło

o Dobruckiego, który po długiej przerwie, spowodowanej rehabilitacją

kręgosłupa wracał w tym meczu na tor. Rafał nie zawiódł, zdobywając

115

siedem punktów z bonusem. Jeszcze lepiej pojechał Hampel, który nie

przegrał z żadnym zielonogórzaninem. To było jednak zbyt mało, żeby

zwyciężyć. Przegraliśmy dwoma punktami i po raz pierwszy na poważnie

pomyślałem, że Polonii grozi spadek do pierwszej ligi. Na szczęście,

wkrótce zespół odbudował formę.

Wcześniej, chcąc kontynuować udaną passę meczów wyjazdowych,

ruszyłem do Torunia na towarzyski turniej „Stamir Cup”. Żużel na

stadionie Apatora miałem okazję oglądać wtedy po raz pierwszy. Szansa

była już rok wcześniej, kiedy pojechałem tam z tatą na finał Srebrnego

Kasku, ale z powodu deszczu zawody przełożono.

Na „Stamirze” stadion eksplodował radością, kiedy Jaguś wygrywał

z młodszym Gollobem. Ta sztuka udała mu się chyba dwukrotnie.

Pamiętam też, jak młody chłopak (chyba młodszy ode mnie) zaczął

krzyczeć jakieś bzdurne hasła w stronę Ryana Sullivana. Australijczyk

jeździł wcześniej w Toruniu, ale przeniósł się do Częstochowy. Jeden ze

starszych i dużo mądrzejszych kibiców szybko przywołał go do porządku.

Zrobił to na tyle skutecznie, że więcej głupich tekstów już nie słyszeliśmy.

I chyba wszyscy siedzący obok z tego faktu się cieszyli.

Polonia odrodziła się w Lesznie, gdzie wygrała dość pewnie. Było to

dla mnie spotkanie szczególne. Na kilka dni przed meczem główny

organizator wszystkich radiowych wyjazdów, Marek Mostowski,

zadzwonił do mnie i powiedział, że żaden z etatowych dziennikarzy nie

może pojechać do Leszna, w związku z czym relację z tego spotkania

miałem zdawać ja! Wyróżnienie niebywałe, ale i duży stres. Czy poradzę

sobie w nowej roli? To był ostatni weekend wakacji. Przed wyjazdem

trenowałem w domu, puszczając na wideo nagrane wcześniej zawody

Grand Prix, wyłączając głos i podkładając własny.

116

W niedzielę ruszyłem w trasę. Wszystko działo się dzień po wielkim

zwycięstwie polskich piłkarzy z Norwegią w Chorzowie. Po triumfie 3:0

awansowaliśmy do azjatyckiego mundialu. Świeciło słońce, choć

kilkanaście godzin wcześniej było deszczowo. Kierowcą był taksówkarz

z firmy Hit-Taxi. Razem z nami jechali też jego rodzice. Wszyscy zwracali

się do mnie na „pan”, a ja byłem tak onieśmielony, że nie miałem odwagi

protestować. Poza tym całą drogę myślałem o tym, czy wziąłem wszystkie

elementy sprzętu potrzebnego do przeprowadzenia transmisji. Na

szczęściem niczego nie zapomniałem. Po drodze kierowca nawiązał do lat

poprzednich i przypomniał, jak wielu kibiców z Piły jeździło do Leszna,

kiedy byliśmy na szczycie. Tego dnia na drodze, jeśli dobrze pamiętam,

nie spotkaliśmy prawie żadnych samochodów na pilskich rejestracjach.

Po przyjeździe umieszczono nas w wieży sędziowskiej (znacznie

większej niż pilska), w osobnym pomieszczeniu, za szybą. Moi

współtowarzysze zajęli miejsca obok, obiecując, że nie będą przeszkadzać.

I rzeczywiście, nawet jak się cieszyli, to robili to po cichu. Wreszcie

rozpoczęła się relacja. Czułem się dobrze, żadnego stresu nie

odczuwałem, mówiło mi się lekko. Nawet będący w studiu pilskiego radia

realizator dźwięku i Piotrek Wilkosz mnie pochwalili. Te słowa dodały mi

jeszcze więcej odwagi. Ale błędy popełniałem, co zresztą było nie do

uniknięcia. Za jeden z nich musiałem nawet odpokutować. Chodziło

o informację, którą otrzymałem ze sprawdzonych źródeł i którą podałem

na antenie przed pierwszym wyścigiem: otóż leszczynianie uważali, że

Krzysztof Pecyna, rodowity pilanin, występujący wtedy w Unii, pokazał

gospodarzom „lewe” zwolnienie lekarskie po to, aby nie przeszkadzać

Polonistom w odniesieniu zwycięstwa. Jeżeli dobrze pamiętam, to tę

informację jedynie przekazałem, unikając własnej oceny. Ale zdaniem

niektórych było to zbyt wiele. Jakiś czas po meczu dotarła do Radia Sto

117

skarga na sprawozdawcę i prośba (nakaz?), abym zgłosił się w celu

wyjaśnienia sprawy do siedziby pilskiego klubu. Podłamałem się.

Podbudował mnie niezawodny Piotr Gruntkowski, który powiedział,

żebym pod żadnym pozorem nie szedł władz Polonii. Miał rację – sprawa

ucichła sama.

Z relacji byłem dość zadowolony. Po spotkaniu udałem się jeszcze

do parkingu, żeby przeprowadzić kilka rozmów z żużlowcami.

Następnego dnia wyemitowano je w Radiu. Tak zakończyły się moje

wakacje przed rozpoczęciem klasy maturalnej.

W następnym tygodniu znalazłem na szkolnym korytarzu

ogłoszenie o rozpoczynających się w Bydgoszczy warsztatach

dziennikarskich, prowadzonych przez redaktora Mieczysława Twaroga.

Aby w nich uczestniczyć, należało wziąć udział w egzaminie polegającym

na napisaniu pracy. Termin wykonania zadania wyznaczono na sobotni

ranek, 8 września w Bydgoszczy. Ponieważ również tego dnia, w tym

samym mieście miała się odbyć przedostatnia runda Grand Prix, oczy mi

się zaświeciły. Scenariusz wyjazdu ułożył się sam. Do Bydgoszczy,

podobnie jak dwa lata wcześniej, wyruszyłem o ósmej rano. Tym razem

towarzyszył mi Piotrek Plewa. Do Technikum Kolejowego, gdzie odbywał

się egzamin, dotarliśmy około dziesiątej. Duża była nasza radość, gdy

okazało się, że szkoła leży żabi skok od stadionu! Kiedy się rejestrowałem,

a obok mnie stał Piotrek, podszedł do nas redaktor Twaróg i zapytał, skąd

przyjechaliśmy. Odpowiedzieliśmy, że z Piły, a on na to: „Tak myślałem”.

Prorok jaki, czy co?

Jeśli mnie pamięć nie myli, pracę pisałem na temat mojego miasta,

czyli Piły oczywiście. Temat, jak dla mnie, wymarzony. Ogłoszone

niewiele później wyniki też były wymarzone – otóż dostałem się na

warsztaty! Inauguracyjne spotkanie zaplanowano na pierwszą sobotę

118

października. Obecność była obowiązkowa, a niepojawienie się

na miejscu powodowało automatyczne wykluczenie z listy uczestników.

Nie muszę tłumaczyć, jak się zasmuciłem, kiedy na ten sam dzień

zaplanowano w naszym „Ogólniaku” Dzień Języków Obcych, a ja już

wcześniej obiecałem go poprowadzić. Danego słowa złamać nie mogłem,

byłem więc pewien, że szansa na dziennikarskie przeszkolenie prysła jak

mydlana bańka. Straconej okazji żałowałem jeszcze bardziej po spotkaniu

z Hanią Kozik, która też na warsztaty się dostała. Hania powiedziała, że

inauguracja wypadła wspaniale, a zajęcia będą się odbywać nie tylko przy

szkolnej tablicy, ale również w bydgoskim oddziale TVP oraz w Radiu

PiK, które znane mi było ze znakomitych relacji żużlowych. W końcu

namówiła mnie, żebym pojechał w następną sobotę na pierwsze zajęcia

merytoryczne. „Może jednak jeszcze mnie z listy uczestników nie

skreślono?” - łudziłem się.

Dobrze, że dałem się namówić. Pan Twaróg, człowiek ze świetną

pamięcią, powiedział, że żałował mojej nieobecności przed tygodniem

i z satysfakcją zaprosił do sali. Warsztatowa furtka została przede mną

otwarta. Uczęszczałem na zajęcia grupy regionalnej, które odbywały się

mniej więcej co dwa tygodnie i każdorazowo trwały około trzech –

czterech godzin. Fajna była ta grupa. Najczęściej przyjeżdżałem na

warsztaty z Krysią z Wysokiej i Hanią z Miasteczka – dziewczynami

uczącymi się w tej samej szkole co ja. Tą samą trasą dojeżdżały też cztery

dziewczyny z Wałcza. Grupę współtworzyli również licealiści z Poznania,

Chełmna, Łobżenicy, Torunia… Wszystkich nie pamiętam. Była też

Karolina z Gniezna – jeszcze większy kibic żużla niż ja. Kiedyś

wyemitowano nawet o niej reportaż w TVP! Fantastyczne wspomnienia…

Pora wrócić do Grand Prix. W Bydgoszczy znowu padało. W efekcie

organizatorzy musieli wysypać na tor pokaźną porcję przechowywanej

119

poza stadionem luźnej nawierzchni, którą później sprawnie utwardzali.

Tuż przed „godziną zero” wyszło słońce. To było mniej więcej wtedy, gdy

na płycie boiska śpiewał Andrzej Rosiewicz. Ale ja nie zwracałem na

niego uwagi, bo nie mogłem się już doczekać wyścigów. A było na co

popatrzeć. Na częściowo nowej nawierzchni odbyły się świetne zawody.

Gollob miał jeszcze spore szanse na tytuł mistrza. Warunkiem ich

zachowania był minimum awans do ostatniego biegu. Niestety, nie

wyszedł mu jeden wyścig, w kolejnym zawiódł jego sprzęt i Polak nie

dotarł nawet do półfinału! Na finiszu najlepszy okazał się Crump, który

wyprzedził Rickardssona, czyli nic nowego. Ale trzecie miejsce to już

niespodzianka – znalazł się na nim Mikael Karlsson, dla którego było to

pierwsze „pudło” w Grand Prix.

Do Piły wracaliśmy nocnym autobusem, „Polskim Expressem”.

Wcześniej Rafał Paul i Łukasz „Ufo” Glapa spotkali na stacji benzynowej

Leszka Blanika i zrobili sobie z nim zdjęcie. Było też wspólna fotka

z uśmiechniętą panią Kariną, która na tej stacji pracowała. Później

otrzymała wysłaną pocztą odbitkę.

W autobusie spałem. Rano miałem biec w półmaratonie, więc

trzeba było zbierać siły. Zanim wylądowałem w łóżku, poszedłem jeszcze

do piwnicy, żeby na biegowej koszulce napisać hasło: „PIŁA

NAJLEPSZYM MIASTEM, ŻUŻEL NAJLEPSZYM SPORTEM,

A BIEGAM BO LUBIĘ!”. Szkoda, że było trochę za długie i niezbyt

wyraźnie napisane. Przez to niewielu obserwatorów zdołało je odczytać.

Biegłem dobrze. Byłem wtedy w formie, dopisała również pogoda –

niezbyt ciepło i bezwietrznie, padał też drobny deszczyk. Uzyskałem czas

1 godzina, 27 minut i 3 sekundy (bardzo długo nie udało mi się go pobić).

Przebiegłem szybciej nawet od Piotrka Sikorskiego! Dziś nie do

pomyślenia.

120

Po gorącej kąpieli i kościele poszedłem – a jakże – na stadion!

Mieliśmy jeździć z Włókniarzem. Ostatecznie z powodu deszczu mecz

odwołano, a mi na pocieszenie pozostała rozmowa z nieodżałowanym

Matejem Ferjanem, którego spotkałem w parkingu. Później efekty pracy

wysłałem do „Tygodnika”.

Powtórka meczu z Włókniarzem była dla mnie imprezą numer 200.

Oglądałem ją między innymi razem z Darkiem i Danielem. Ten drugi

zaczął chodzić na żużel niewiele wcześniej, co zresztą „podejrzewał”

nieznający go Darek. A uważał tak, ponieważ Daniel dopingował bardzo

żywiołowo, charakterystycznie dla żużlowego debiutanta. Niezły

psycholog z tego Darka! Wkrótce Daniel wyrósł nie tylko na jednego

z najwierniejszych kibiców pilskiego żużla, ale stał się również osobą

(wielo)funkcyjną: pełnił role komentatora, fotografa, kierownika drużyny

i zawodów żużlowych.

Ligowy sezon Polonia zakończyła na piątym miejscu, czyli dużo

poniżej oczekiwań. Na koniec wysoko pokonaliśmy u siebie Unię Leszno.

Dobrze w tamtym meczu pojechał młodziutki Krzysztof Kasprzak,

a rewelacyjnie – zdobywca kompletu punktów, Jarosław Hampel. Zresztą

końcówka sezonu była dla Jarka niemal bezbłędna. Oprócz świetnych

występów ligowych w Polsce i Anglii, pilski junior wywalczył też tytuł

Młodzieżowego Indywidualnego Mistrza Polski.

Tego samego dnia, kiedy odbył się mecz Polonii z Unią, Stany

Zjednoczone zaatakowały afgańskich talibów. Był to odwet za atak

terrorystyczny na budynki World Trade Center w Nowym Jorku.

Ostatnie warsztaty dziennikarskie w 2001 roku odbyły się ósmego

grudnia. A wieczorem czekały mnie jeszcze dwie imprezy sportowe.

Z dworca PKP ruszyłem bezpośrednio na stadion. Tam odbył się Turniej

Gwiazdkowy, jeden z najciekawszych w historii. Wygrał go, ku mojej

121

wielkiej radości, wracający do wysokiej formy Rafał Dobrucki. Wyścig

finałowy był fenomenalny! Rafał wygrał przed Świstem, Hampelem

i Gapińskim. Po żużlu przeniosłem się do przystadionowej hali. Tam

wystąpiłem w roli spikera na meczu Jokera Piła z AZS Gwardią Gubin –

Zielona Góra. Wygraliśmy 3:2.

Kilka dni później odbyło się oficjalne otwarcie hali przy

Żeromskiego. Ta, z powodu imponującej liczby zainteresowanych

wydarzeniem, prawie pękała w szwach. Grały Nafta Piła i Urałoczka

Jekaterinburg. Ulegliśmy 0:3. Też miałem okazję tam być.

Mimo przerwy od emocji żużlowych na torze, nadal byłem

uczestnikiem wydarzeń związanych z czarnym sportem. Wraz ze sztabem

Mirka Szostaka pracowałem przy organizacji finału Wielkiej Orkiestry

Świątecznej Pomocy. Podczas styczniowej imprezy w kinie „Premiera”

licytowaliśmy plastron podarowany przez żużlowców. Zawrotnej sumy

uzbierać się za niego nie udało, ale liczyła się przecież każda złotówka.

Kilkadziesiąt godzin przed Nowym Rokiem wybrałem się

na stadion. Śniegu nie brakowało (tamtej zimy było go bardzo wiele).

Na obiekcie porozmawiałem z Andrzejem Zahorskim, niegdyś

znakomitym biegaczem, w tym czasie zajmującym się dbałością

o kondycję naszych żużlowców. Przeszliśmy na „ty”, ale nasza znajomość

wzmocniła się dopiero kilka lat później, kiedy Andrzej zaczął pracować

dla siatkarskiego Jokera. Tego samego dnia, będąc na stadionie,

dołączyłem do żużlowców grających na śniegu w piłkę. Nie ukrywam,

zrobili na mnie duże wrażenie – wytrzymałość mieli znakomitą.

A zwłaszcza Mariusz Franków.

Zimą siatkarki Nafty kontynuowały swoją przygodę z Ligą Mistrzyń.

Jeden z bardzo ważnych meczów rozgrywały w Cannes. Pilanki nie

pojechały tam jako faworytki i rzeczywiście przegrały z kretesem. Radio

122

Sto zorganizowało transmisję z tego wydarzenia, a ja prowadziłem studio.

Jednym z moich gości była pilska siatkarka, która do Francji nie

pojechała, Wioletta Leszczyńska. Wśród pytań, które jej zadałem, było też

następujące:

- Czy interesujesz się sportem żużlowym?

Śmiał się później z niego mój sąsiad, dobry kolega Michała, Krzysiek

Wydra. Powiedział, że takie pytanie mogłem zadać tylko ja. Cóż, na

punkcie żużla byłem zakręcony dokumentnie. A tego wieczoru to pytanie

wcale nie wydawało mi się dziwne.

Rozdział VI

2002 - 2003

„To już nie to samo”

Przed nowym sezonem skład Polonii uległ dużym przeobrażeniom.

Został odmłodzony. Pożegnaliśmy Golloba, Drabika oraz Jabłońskiego,

a ich miejsca zajęli Kościecha, Stonehewer i znakomity Crump. Miało być

lepiej niż rok wcześniej i na to przez pewien czas się zanosiło.

Zaczęło się od sparingów. Podczas pierwszego meczu towarzyskiego

było bardzo zimno. Do Piły przyjechał ZKŻ Zielona Góra. Po spotkaniu

rozmawiałem w parkingu z Krzysztofem Stojanowskim. Na nieszczęście,

zepsuł mi się dyktafon, ale – dzięki dobrym radom redaktora Twaroga

z Bydgoszczy – wiedziałem, co mam w takiej sytuacji robić. Szybko

wyciągnąłem długopis i zacząłem notować słowa zielonogórzanina. Jak

się okazało, to zadanie nie było łatwe. Z powodu zimna ręka mi

123

zesztywniała, a długopis często przerywał. Wspólnie dobrnęliśmy jednak

do szczęśliwego końca.

Piękny prezent otrzymałem na Święta Wielkiej Nocy. W Lany

Poniedziałek Polonia inaugurowała sezon ligowy w Gorzowie.

Transmitowałem go bezpośrednio ze stadionu. Bardzo się z tego powodu

cieszyłem. Tym razem czuwałem, żeby nie powiedzieć czegoś

kontrowersyjnego. Pojawił się jednak inny problem – sprzęt radiowy,

który wzięliśmy ze sobą, zawiódł. Ostatecznie pomogli nam stadionowi

realizatorzy dźwięku, którzy pożyczyli swój telefon. Niestety, ucierpiała

na tym jakość przekazu. Później dowiedziałem się, że czasami słuchacze

pilskiego Radia mieli trudności, żeby usłyszeć to, co mówiłem.

A mówiłem dużo i w dobrym nastroju. Polonia wyraźnie pokonała

gorzowian, którzy w tamtym sezonie dysponowali kiepskim składem.

Furorę zrobił Hampel. „Klasa światowa!” – krzyczałem do słuchawki po

jego kolejnych zwycięstwach. Może trochę przesadziłem, ale Jarek jeździł

świetnie. W trakcie relacji stosowałem metodę prowadzenia żużlowych

audycji przez Piotra Gruntkowskiego. Pan Piotr w czasie biegu

uplastyczniał przekaz informując, ile mniej więcej metrów dzieli

poszczególnych zawodników. Starałem się robić tak samo.

Komplet kibiców oglądał mecz z Apatorem w Pile. Zapamiętałem go

szczególnie z powodu defektów motocykli Gapińskiego. Tomek trzy razy

brał udział w wyścigach i równie często przedwcześnie zjeżdżał z toru.

A za każdym razem jechał na punktowanej pozycji! Pilanin był wściekły,

widownia też. W jednym z biegów „Gapa” jechał nawet przed samym

Rickardssonem, wtedy aktualnym indywidualnym mistrzem świata! Do

mety zabrakło mu tak niewiele… Cieszyłem się, że w Polonia wychowała

nowy talent. I to znacznie bardziej pilski od pochodzących z Leszna

124

i okolic Dobruckiego, Okoniewskiego, Hampela oraz Miśkowiaka.

Gapiński to pilanin z krwi i kości.

Niewiele później przytrafiła mi się najbardziej niezapomniana

relacja żużlowa w Radiu Sto. Niezapomniana nie znaczy „najlepsza”.

Wprost przeciwnie. Było to wyjazdowe spotkanie Polonii w Gdańsku.

Razem z Piotrkiem Wilkoszem obstawialiśmy studio. Tego samego dnia,

tylko trochę wcześniej, zakończyły się w hali przy Bydgoskiej Mistrzostwa

Polski Juniorów w Siatkówce. Furorę zrobił młody Joker, który przegrał

jedynie z AZS Częstochowa. Miałem przyjemność tę kilkudniową imprezę

prowadzić. Występowałem w roli „strażaka”, bo pierwotnie zawody miał

komentować Krzysztof Hołyński. Niestety, nie dojechał, a mnie

Dla takich chwil kocha się żużel (stadion w Pile, nieważne kiedy)

125

poproszono o pomoc „za pięć dwunasta”. Co ciekawe, również przez

telefon do szkoły i to na kilkadziesiąt minut przed otwarciem mistrzostw!

Przez kilka wieczorów prowadziłem spotkania. Rano też były mecze, ale

wtedy siedziałem w „Ogólniaku”. Pracy miałem sporo, ale dzięki niej

zarobiłem dużą jak dla mnie sumę pieniędzy. Wkrótce wydałem je na

rower, bo po poprzednim zostało mi tylko… koło. Resztę skradziono.

W tym samym czasie, kiedy Joker grał o mistrzostwo kraju

w kategorii juniorów, Nafta z powodzeniem walczyła w Pile o czwarte

ligowe złoto. Co ciekawe, zainteresowanie spotkaniami chłopaków było

niemal tak samo duże jak rywalizacja Nafciarek w finale play-off!

Wyglądało na to, że seryjne zwycięstwa pilanek zaczynały powoli kibiców

nudzić…

Powróćmy do pamiętnej relacji. Przed mikrofonem zasiadłem

podekscytowany, naładowany pozytywnymi siatkarskimi emocjami. Na

chwilę przed rozpoczęciem akcji Piotrek odebrał rutynowy telefon od

Marka Mostowskiego, spisał składy, po czym zaprezentował je na antenie.

I tu pojawiły się pierwsze wątpliwości – usłyszeliśmy, że rezerwowym

w drużynie gospodarzy miał być Mirosław… Kwidzyński. Liczba

żużlowców jest na tyle ograniczona, że kibic, który interesuje się tym

sportem na co dzień, zna większość nazwisk zawodników. Akurat tego na

jakichkolwiek oglądanych przez nas zawodach ani Piotrek, ani ja nigdy

nie uświadczyliśmy. Uznaliśmy, że to jakiś świeżo upieczony żużlowiec,

który w ostatnich dniach zdał egzamin na licencję. Jakież było nasze

zdziwienie, kiedy prowadzący relację Przemysław Surdyk poinformował,

że w którymś z wyścigów wystąpi rezerwowy w gdańskiej drużynie,

Mirosław GIŻYCKI! Popatrzeliśmy na siebie z przestrachem.

Natychmiast wyobraziliśmy sobie setki kibiców uzupełniających

programy przy radioodbiornikach, którzy „rzucają w nas mięsem”. Nasz

126

wstyd był tym większy, że Giżycki to wychowanek Polonii Piła! Błąd

wziąłem na siebie - sprostowałem informację tłumacząc, że byłem

na turnieju siatkarskim, gdzie przewijało się wiele różnych nazwisk i stąd

pewnie ta pomyłka.

Chwilę później okazało się, że gdańscy obcokrajowcy, Gustafsson

i Andersson startowali z innymi numerami niż pierwotnie podaliśmy.

Sprawa się nie wydała dopóki tworzyli parę i jeździli w tych samych

wyścigach. Problem urósł, kiedy mieli wystartować w różnych biegach.

My w studiu nadajemy, że jedzie Gustafsson, a Przemek opowiada

o starcie Anderssona! To też trzeba było z rumieńcem na twarzy

sprostować…

Jakby tego było mało, największe chwile grozy przeżyliśmy przed

dwoma ostatnimi wyścigami. Przemek Surdyk zawołał nas wtedy do

telefonu poza anteną:

− Chłopaki, ja tu siedzę na wirażu i prawie w ogóle nie słyszę

komunikatów spikera. Ale po jednym z biegów spojrzałem na twarz

zawodnika z numerem 10 i okazało się, że to nie jest wcale Paweł

Duszyński – tak jak napisali w programie, tylko Tomasz Cieślewicz.

Przeraziliśmy się nie na żarty. Przez całą audycję informowaliśmy, że

punkty zdobywał „Duszek”, tymczasem to był „Cielak”! Przemek zapytał

nas, czy prostujemy informację, czy milczymy na ten temat do końca

meczu. Podjęliśmy decyzję o sprostowaniu. Tym razem niewdzięczna rola

korektora przypadła naszemu wysłannikowi w Gdańsku. My byliśmy już

mocno zdenerwowani. Nerwy potęgował wynik, krążący cały czas wokół

remisu.

Będąc w domu, włączyłem telegazetę. Okazało się, że punktów

w Gdańsku nie zdobywał ani Duszyński, ani Tomasz Cieślewicz, tylko

młodszy brat tego drugiego, Marek! „Musztarda po obiedzie” –

127

pomyślałem. Na szczęście, wtedy nie trzeba było już niczego prostować.

Ale po tych wszystkich przeżyciach czułem się dość kiepsko.

W maju zdawałem maturę. Wybrałem nową formułę egzaminu,

zbliżoną do testowej. Pierwotnie w całej Polsce maturzyści mieli zdawać

właśnie tę wersję, a później (bodaj po wyborach do parlamentu) – starą.

Ostatecznie dano nam możliwość wyboru. Na Pola „nowych” w całej

szkole było tylko pięciu, na dodatek sami faceci. W związku z tym

budziliśmy duże zainteresowanie. Sam udzieliłem w tej kwestii wywiadów

„Gazecie Poznańskiej” i „Tygodnikowi Nowemu”. Żaden z nas nie żałował

później swego wyboru. Choć łatwo nie było, zwłaszcza na ustnym

z polskiego. Dzięki nowej maturze mieliśmy też uproszczoną drogę na

studia.

Pierwszego dnia matur, po pisemnym egzaminie z polskiego

i kilkanaście godzin przed egzaminem z angielskiego wybrałem się na…

żużel! To była raczej mało ciekawa runda Młodzieżowych Drużynowych

Mistrzostw Polski. Ale pomogła mi odpocząć.

Jeszcze w trakcie trwania egzaminów zacząłem się uczyć jazdy

samochodem. Muszę przyznać, że charyzmy moim nauczycielom nie

brakowało. W aucie szkolił mnie pan Pabin. Nie miał lekko, bo byłem

dość opornym materiałem na kierowcę. Nie dawałem mu zbyt wielu

okazji do nauki angielskiego, którego tajniki zgłębiał w samochodzie za

pomocą swojego „magicznego” radyjka. Pabin prawie bez przerwy musiał

czuwać, żebym nie wykonał jakiegoś zaskakującego manewru.

Ostatecznie egzamin zdałem za trzecim razem, zawsze mając problemy

na placu. W ostatniej fazie nauki bardzo pomógł mi Michał, fundator

bezpłatnych lekcji koło Polmozbytu.

Również w maju wybrałem się na kolejne Spotkanie Młodych na

Polach Lednickich. Do domu wróciłem znacznie później niż

128

planowaliśmy, bo nasz autobus pojechał do Piły… nie czekając na nas!

Z drugiej strony sami byliśmy sobie winni (my, to znaczy: siostry

Lewandowskie, które wtedy poznałem, Piotrek Chabowski z Agnieszką,

Sławek Wiśniewski i ja), bo zostaliśmy na Polu dłużej niż reszta,

przeszliśmy przez Bramę Tysiąclecia, a później pozostało nam szukanie

innego środka transportu. Skończyło się na tym, że dotarliśmy

autobusem do Trzcianki, a stamtąd wróciliśmy do Piły pociągiem. Czasu

na sen miałem niewiele, bo, podobnie jak dwa lata wcześniej, też po

Lednicy, Polonia jeździła u siebie z Unią Leszno. „Byki” miały wtedy skład

na medal. Ostatecznie goście wygrali w Pile trzema punktami, a na koniec

sezonu zdobyli srebro. Mecz z Unią był najciekawszym spotkaniem

ligowym, jakie w tamtym sezonie widziałem.

Niespełna tydzień później czekała mnie kolejna łączona wyprawa do

Bydgoszczy. Tym razem wyruszyłem z Piły tuż po piątej. Towarzyszył mi

Piotrek Plewa. Jechaliśmy tak wcześnie dlatego, że warsztatowe zajęcia

zaczynały się szybciej i w innym miejscu niż zwykle – w bydgoskim

ośrodku TVP 3. Po spotkaniu, na którym miałem okazję zobaczyć, jak

wygląda studio telewizyjne „od kuchni”, wybraliśmy się na kolejne

żużlowe Grand Prix. Gollob, po nieudanym występie w norweskim

Hamar, nie wydawał się faworytem do zwycięstwa. Na szczęście, miło nas

zaskoczył. Wygrał w pięknym stylu, wyprzedzając w finale na pierwszym

łuku pod bandą Tony’ego Rickardssona. To był pierwszy z czterech

triumfów z rzędu, jakie Tomasz odniósł na swoim torze w Bydgoszczy.

Każdy z nich widziałem na własne oczy. A po tym turnieju udało mi się

jeszcze porozmawiać z legendarnym Nowozelandczykiem, Barrym

Briggsem. To był kolejny udany wyjazd.

Wkrótce z pilskim żużlem zaczęło dziać się bardzo źle. Przeżyłem

szok, kiedy przeczytałem w internecie, że na ligowy mecz do Bydgoszczy

129

Polonia wybiera się bez obcokrajowców. Wcześniej było to nie do

pomyślenia. Przyczyną niezaproszenia Crumpa, Stonehewera lub

Havelocka był po prostu brak pieniędzy. Informacje na temat kłopotów

Polonii docierały do mnie coraz częściej. O pustkach w klubowej kasie

nieraz wspominał też dobrze zorientowany w realiach pilskiego sportu

wujek Edek. Coraz głośniej mówiło się o końcu złotych lat naszego żużla.

Ale jechaliśmy dalej. Do Bydgoszczy wybrałem się razem z ekipą z Radia.

Miałem prowadzić relację. Ostatecznie wyszły z niej nici, bo się rozpadało

i mecz został przełożony. Na powtórce już nie byłem.

Wreszcie też wiedziałem, co chcę studiować. To znaczy, do końca

nie wiedziałem, ale postanowiłem wybrać kierunek, który pozwoli mi

pomagać ludziom. Zdecydowałem się na socjologię. Dokumenty złożyłem

w Gdańsku i Poznaniu. Dzień przed wyjazdem na egzamin na Wybrzeże

oglądałem finał Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych.

Na pilskim torze wygrali nasi: Hampel z Miśkowiakiem.

Do Gdańska wyjechałem wczesnym rankiem. Po drodze czytałem

jakąś poważną gazetę, chyba „Wyborczą”, licząc, że czegoś przydatnego

na egzamin jeszcze się z niej dowiem. W Bydgoszczy miałem przesiadkę.

No i nie zdążyłem! Wybłagałem konduktorów, żeby wzięli mnie ze sobą

ekspresem, bo inaczej miałbym kłopot z dotarciem na czas. Na miejscu

okazało się, że razem ze mną egzamin zdawał kolega z „Ogólniaka”,

Bartek Górski. Z sali wyszliśmy zrezygnowani. Test był bardzo trudny.

Po wyniki przyjechałem w środę. Nie mogłem uwierzyć, że moje

28 punktów na 50 możliwych wystarczyło, żeby się dostać! Szczęśliwy

byłem nieziemsko! Etap ustny okazał się formalnością, ale dużo do

myślenia dała mi rozmowa z egzaminatorką, która, dowiedziawszy się, że

staram się też o przyjęcie na studia w Poznaniu, poradziła, żebym wybrał

UAM. Skoro tak mówiła osoba pracująca na Uniwersytecie Gdańskim, nie

130

miałem wątpliwości co do wyboru uczelni. Gdy dowiedziałem się, że

przyjęto mnie do Poznania na podstawie wyników z matury, wybrałem

stolicę Wielkopolski. I nie żałuję tej decyzji.

Jeszcze będąc na Pomorzu, postanowiłem zapytać jednego

z taksówkarzy o drogę do jakiegoś miejsca. Nie minęła sekunda, kiedy

uświadomiłem sobie, że tym taksówkarzem był… Dariusz Stenka, dawniej

zawodnik klubów z Gdańska, Lublina i Gorzowa! Chwilę sobie

porozmawialiśmy i to nie tylko o gdańskich ulicach…

Tego samego dnia, kiedy wróciłem znad morza, Polonia gościła

u siebie właśnie Wybrzeże, wysoko z nim wygrywając. Na następne

zawody czekałem ponad dwa tygodnie. W tym czasie przebywałem na

wycieczce nauczycielskiej w Tatrach. Każdy z uczestników turnusu

otrzymał później dokument uprawniający do kierowania i organizowania

wyjazdów kolonijnych. Nawet ja – niedoświadczony młokos!

Dalszej części wakacji nie zamierzałem spędzić bezczynnie. Dzięki

Marcinowi Frąckowiakowi, który wtedy szefował Radiu Sto, udało mi się

w ciekawy i pożyteczny sposób przeżyć sierpień i wrzesień. Otóż

pomagałem przy redagowaniu i prowadzeniu wiadomości regionalnych.

Najlepiej, rzecz jasna, czułem się przygotowując informacje sportowe.

W trakcie jednego z dni radiowych praktyk zadzwonił do mnie pracownik

żużlowej Polonii, Mirosław Michalski. Pan Mirek zaprosił mnie na

zawody. Dzięki niemu, po niespełna dwóch latach przerwy znów miałem

przyjemność pracować z mikrofonem na stadionie. Poprowadziłem jedną

z rund Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Pomorza. To nic, że

kibiców na stadionie prawie nie było. I tak bardzo się cieszyłem, że znów

mogłem spróbować swoich sił tu, gdzie zaczynałem – na stadionowej

wieży.

131

Wkrótce otrzymałem zlecenie specjalne. W tym samym czasie,

kiedy po raz ostatni odwiedził swoją ojczyznę Jan Paweł II,

poprowadziłem dwa mecze siatkówki kobiet, w których Polki grały

z Japonkami. Co prawda, reprezentacja naszego kraju nie była wtedy

jeszcze tak rozpoznawalna jak kilka lat później, ale stresowałem się

mocno. Zatrudniła mnie „Nafta”, która swoją siedzibę miała wówczas

w dwóch małych klitkach przy stadionie żużlowym od ulicy Kossaka.

Jakoś tę próbę przebrnąłem. Ludzi w hali na Górnym było sporo, ale do

kompletu trochę brakowało.

Komplet, tyle że nie w hali, a na stadionie (zresztą po raz ostatni

w historii Polonii) pojawił się dziesięć dni później, przy okazji Wielkiego

Finału Eliminacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Obiekt wyglądał

pięknie. Przycięta trawa, pomalowane ławki... Na dodatek wspaniała

pogoda. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że pilski klub ma

się dobrze. Tymczasem było zupełnie inaczej. W rzeczywistości żużel nad

Gwdą upadał. O tym, że jest niewesoło, kibice wiedzieli, ale w ostatnią

niedzielę sierpnia chyba nikt o tym nie myślał. Na zawody wybrałem się

razem z moim młodym kolegą Damianem. Usiedliśmy przy wejściu

w drugi łuk. Obok nas miejsca zajęła spora grupa kibiców z Zielonej Góry.

Na całym stadionie było ich chyba grubo ponad tysiąc! Kibicowali

najstarszemu w całej stawce Andrzejowi Huszczy. Zrobili mu

fenomenalne powitanie podczas prezentacji, obsypując swojego idola

setkami róż! Niestety, niektórzy w tym czasie bezmyślnie wtargnęli na

tor. Było ich tak wielu, że ochrona nie dała sobie z nimi rady. Pierwszy

wyścig opóźnił się nie tylko z powodu tego incydentu, ale również

w wyniku awarii maszyny startowej. Nie po raz pierwszy na naszym

stadionie.

132

„Kibice” dali znać o sobie również w trakcie imprezy. Raz po raz

dochodziło do bójek. Jedna rozgorzała nawet tuż obok nas. Ktoś

z Zielonej Góry zaczął się szarpać ze starszym pilaninem. Ten drugi

zerwał mu łańcuszek, na którym przyjezdny miał cenny medalik. Zguby

nie udało się odnaleźć. Gość z „Zielonki” groził starszemu panu

wszystkim, co najgorsze. Rozróby udało się uniknąć tylko dlatego, że obu

facetów rozdzielili sąsiedzi. Bałem się o Damiana. Miał wtedy tylko

jedenaście lat, nie chciałem, żeby stało mu się coś złego. Na szczęście, do

końca imprezy dotrwaliśmy cało i zdrowo. Mieliśmy też sportowe powody

do radości, bo do Grand Prix 2003 awansowali Protasiewicz i Bajerski.

Huszcza zbyt wielu punktów nie zdobył. Rezerwowym w turnieju był

Robert Dados. Po zawodach żużlowiec z Wrocławia rozdawał kibicom

pamiątki. Damian dostał od niego czapkę z daszkiem, na której było logo

WTS i podpis zawodnika. Do dziś trudno pogodzić się z faktem, że

człowiek wprost stworzony do żużla popełnił samobójstwo.

Na Górne wróciliśmy późno. Również dlatego, że po zawodach

porozmawiałem z innym zawodnikiem, który awansował do GP,

Bohumilem Brhelem. Czech zapytał mnie, w jakim języku chcę

rozmawiać. Ustaliliśmy, że najlepiej porozumiemy się po… angielsku.

Drugą i jednocześnie ostatnią żużlową imprezą, na której

występowałem jako spiker w tamtym sezonie były wrześniowe

Młodzieżowe Drużynowe Mistrzostwa Wielkopolski. Zawody z cyklu mało

interesujących i niewzbudzających większego zainteresowania, ale ów

turniej z pewnością zapamiętam na długo. Właściwie to jeden bieg.

W wyścigu, o którym myślę, startowali między innymi Norbert Kościuch

i Jakub Śpiewanek. Obaj jechali w kontakcie, ale w pewnym momencie

byli już zbyt blisko siebie. Zdawałem sobie sprawę, że od dramatu dzielą

nas sekundy. Na prostej przeciwległej do startu żużlowcy sczepili się

133

motocyklami i na pełnej prędkości, tworząc jedną bryłę, wjechali

w bandę! Wszystko działo się przy wejściu w drugi wiraż. Wypadek

wyglądał tragicznie. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem bardziej

dramatycznego zdarzenia podczas zawodów. Kilka metrów bandy

przestało istnieć. Żużlowcy oraz ich motocykle wypadli poza pas

bezpieczeństwa, oddzielający tor od trybun. Obawiałem się najgorszego.

Pamiętam, że bardzo usilnie, przy użyciu mikrofonu, prosiłem, aby kibice

pozostali na swoich miejscach, żeby nie biegli w stronę leżących

żużlowców, bo im teraz przede wszystkim potrzebna jest pomoc lekarska.

Kuba i Norbert zostali przewiezieni do szpitala. Rozpoczęła się przerwa

w zawodach. Zapytałem obecnego wtedy na stadionie przedstawiciela

Głównej Komisji Sportu Żużlowego, czy z powodu wypadku turniej może

zostać zakończony przed czasem. Odpowiedział, że raczej nie. Ostatecznie

imprezę kontynuowano, ale obrazek sprzed kilkudziesięciu minut nie

chciał zniknąć sprzed moich oczu.

Chłopcy mieli szczęście. Urazy były poważne, ale obaj zdołali wrócić

na tor i to nawet dość szybko. Nie zawsze jednak wszystko kończy się

happy endem. Wiadomo, żużel to bardzo niebezpieczny sport.

Kilka dni później czekała mnie daleka podróż. Na żużel, rzecz jasna.

Razem z Piotrkiem Plewą pojechałem na Grand Prix do Chorzowa!

Ponieważ zawody na Stadionie Śląskim odbywały się bardzo rzadko, tym

większa była nasza motywacja, żeby wybrać się na ten turniej.

Wyjechaliśmy najwcześniej jak się dało, jeszcze przed czwartą rano!

Najpierw był osobowy pociąg do Poznania. Ku naszemu zaskoczeniu,

ludzi w środku było całkiem sporo. Spać nie mogli, czy co? W to, że jadą

na żużel, nie wierzyliśmy. Jak się później okazało – słusznie.

Kibiców spotkaliśmy dopiero w następnym pociągu, jadącym już

bezpośrednio na Śląsk. Trochę hałasowali. Piotrek mówił, że to tak zwane

134

„pompki” - prędko zejdzie z nich powietrze i wtedy umilkną. Miał rację.

Ciekawe tylko, ile zapamiętali z samych zawodów. Ja pamiętam sporo.

Choćby to, że od czasu do czasu padał deszcz. I że duże wrażenie wywarł

na mnie stadion. Był ogromny, z plastikowymi krzesełkami w kolorze

turkusu zamiast ławek. Gdy już usiedliśmy, zadzwoniłem do domu

z komórki Piotrka. Moich peanów na cześć obiektu wysłuchał tata, po

czym powiedział, że dawno, dawno temu też był na Śląskim. Widział

wtedy w akcji między innymi Lubańskiego.

Same zawody nie były wielce porywające. Bardzo smuciło mnie

zachowanie kibiców (wypełnili chorzowski kolos zaledwie w połowie),

którzy wygwizdali nieradzącego sobie w turnieju Golloba. Rzeczywiście,

Tomasz dwukrotnie zjeżdżał z toru przed zakończeniem swoich

wyścigów, ale na takie pożegnanie, jakie zafundowały mu trybuny,

z pewnością nie zasłużył. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Za to

zupełnie niespodziewanie zawody wygrał wchodzący dopiero na salony

Duńczyk Nicki Pedersen.

Po imprezie rozpadało się na dobre. Żeby nie moknąć

w poszukiwaniu dworca (nie zapamiętaliśmy drogi), skorzystaliśmy

z taksówki. Kierowca wiózł nas na miejsce zaskakująco długo, a kiedy

byliśmy u celu, licznik poinformował, że mamy zapłacić 18 złotych. Wtedy

taksówkarz zaskoczył nas po raz kolejny, mówiąc:

− Należy się dwadzieścia złotych.

Nie chcieliśmy robić zadymy, więc zapłaciliśmy tyle, ile sobie życzył.

Potem długo śmialiśmy się z tego zdarzenia. Ludzka pazerność jest

czasami nawet… zabawna.

Mecz Polonii ze Stalą Gorzów nie odbył się w planowanym

terminie. Żużlowcy mieli się ścigać dzień po zawodach w Chorzowie, ale

z powodu deszczu spotkanie przesunięto na koniec września. Z decyzją

135

sędziego nie mógł się pogodzić ówczesny indywidualny mistrz świata

juniorów i jeździec Stali, Lukas Dryml. Czech twierdził, że gdyby w Anglii

przekładano imprezy z powodu tak drobnych (jego zdaniem) opadów, to

sezon na Wyspach trwałby dwa lata. O ile w tym przypadku można było

jeszcze z Czechem dyskutować, o tyle za wielką krzywdę wyrządzoną

pilskiemu żużlowi uważam decyzję podjętą tydzień później. Myślę

o ligowym spotkaniu z innym zespołem, któremu, tak jak Polonii,

przyszło walczyć o utrzymanie – Wybrzeżem Gdańsk.

Mecz miał dojść do skutku w poniedziałek, 23 września. Dzień

wcześniej znów padało i zawody przesunięto. Ale poniedziałek był nie

tylko suchy, lecz również wietrzny, więc wydawało się, że warunki do

rozegrania meczu były korzystne. Jednak w trakcie pokonywania drogi na

stadion zaczęły targać mną wątpliwości. Niechcący usłyszałem fragment

rozmowy taksówkarzy, którzy mówili o przełożeniu meczu. Nie słuchałem

dalej, więc nie wiedziałem, czy dyskutowali o planowanym na ten dzień

spotkaniu z Wybrzeżem.

Jeszcze bardziej zwątpiłem, kiedy zobaczyłem Andrzeja

Zahorskiego, kierownika Polonii, który kilkadziesiąt minut przed godziną

rozpoczęcia widowiska jechał samochodem w stronę przeciwną od

Bydgoskiej. Wątpliwości nie miałem już żadnych, gdy zauważyłem

z daleka otwarte i „nieuzbrojone” w ochroniarzy bramy stadionu. Jakie

było moje zdziwienie, gdy po wejściu na obiekt zobaczyłem na torze

ogromne kałuże wody! Toromistrzem nie byłem, nie jestem i pewnie

nigdy nie będę, na przygotowaniu nawierzchni też się nie znam, ale

zarówno ja, jak i inni kibice, którzy dotarli na stadion byliśmy pewni, że

kałuże można było zlikwidować. Fani sportu mają swój honor i nieraz

udowadniali, że chcą być szanowani. Tym razem poczuli się urażeni, do

czego mieli zresztą pełne prawo. W rezultacie środowe i czwartkowe

136

mecze ze Stalą i Wybrzeżem oglądała garstka widzów – było nas najmniej

w dziesięcioletniej wówczas historii ligowych imprez, które od sezonu’92

odbyły się w Pile! Na fatalną frekwencję z pewnością wpłynęła też

niewielka stawka obu spotkań. Fani Polonistów lubili oglądać walkę

o medale, tymczasem drugi rok z rzędu przyszło im „pasjonować się”

zmaganiom o utrzymanie. A że wszystko rozstrzygnęło się dość szybko

i już przed meczami z Wybrzeżem i Stalą było pewne, że Polonia wystąpi

w następnym sezonie w ekstralidze, to mniej aktywni fani żużla woleli

zostać w domach niż marznąć na stadionie. Myślę, że rywalizację ze Stalą

oglądało mniej osób niż uczestniczyło tego samego dnia w pilskim

Browarze w koncercie Kultu.

Powróćmy do zawodów. Żużlowcy dostroili się do atmosfery na

trybunach i zafundowali najwierniejszym kibicom mało porywające

widowiska. W środę Wybrzeże było bez szans – zdobyło tylko

26 punktów! Zupełnie inną Polonię obserwowaliśmy dzień później.

Pilanie wypadli bardzo blado i przegrali z najsłabszą drużyną ligi 37:53.

Dzięki zwycięstwu Stal przedłużyła swoje szanse na utrzymanie w elicie,

ale ostatecznie i tak nie udało się jej osiągnąć celu. Gorzowianie spadli po

przeszło czterdziestu latach spędzonych w ekstraklasie! Po meczu

zadałem trenerowi gospodarzy, Czesławowi Czernickiemu, jedno

z najodważniejszych pytań, jakie kiedykolwiek sformułowałem

występując w roli dziennikarza:

− Czy nie obawia się pan, że w dzisiejszej porażce kibice będą się

doszukiwać podtekstów i chęci wsparcia Stali ze strony pilskich

żużlowców?

Trener spokojnie odparł, że kibice lubią szukać drugiego dna i muszą

mieć jakieś tematy do dyskusji w długie, jesienne wieczory. Za odważne

pytanie pochwalił mnie nawet pan Eugeniusz Mikuszewski, który do tego

137

czasu przede wszystkim lubił wytykać mi błędy. To było dla mnie duże

wyróżnienie.

Ostatni ligowy mecz Polonii w tym smutnym dla niej sezonie odbył

się w Toruniu. Będąc w Radiu, słuchałem relacji z ostrego lania, jakie

sprawił nam Apator. Tego samego dnia również po swój ostatni jak dotąd

tytuł mistrza kraju sięgnęła Polonia Bydgoszcz. Ja byłem jednak wtedy

myślami gdzie indziej. Późnym wieczorem, solidnie zakatarzony,

odjechałem do Poznania samochodem prowadzonym przez Szymka.

Następnego dnia zaczynałem studia socjologiczne.

Już jako student oglądałem jubileuszowy, dziesiąty Turniej

Gwiazdkowy. Na trybunach byłem razem z Karoliną Lachotą, którą

poznałem na warsztatach dziennikarskich w Bydgoszczy. Ona to dopiero

podróżowała! Jeździła na zawody po całej Polsce i nie tylko! Sam turniej

był bardzo ciekawy, tylko zrobiło się niezwykle zimno. Trudno było

wytrzymać, ale udało mi się. Razem z tysięczną grupą kibiców obejrzałem

pasjonujący finał, w którym Sebastian Ułamek wyprzedził Śwista

i Dobruckiego.

Echa nieudanego sezonu znalazły swoje odbicie w składzie, jakim

dysponowała Polonia w 2003 roku. Zespół opuścili: Crump, Stonehewer,

Dobrucki, Kościecha i Hampel. Dotychczasowy kapitan pilskiej drużyny,

„nasz” Rafał, przeniósł się do Leszna, nie paląc za sobą mostów. Mniej

sympatycznie wyglądało pożegnanie z Piłą Jarka Hampela. „Mały”

publicznie skrytykował klub, w którym rozpoczynał karierę. Część

kibiców nie wybaczyła mu tych słów tak od razu. Dopiero czas uleczył

rany. Inna sprawa, że klub miał wobec Jarka długi. Hampel w nowym

sezonie występował we Wrocławiu.

Wiadomym było, że szczyt możliwości pilskiego zespołu to

utrzymanie w ekstralidze. Ciężar walki o punkty spoczął na barkach

138

dobrze znanych nad Gwdą: Gapińskiego, Miśkowiaka, Pecyny, Frankowa,

Kowalskiego, Havelocka oraz nowych: Screena, Lyonsa i Szczepaniaka.

W zasięgu pilan wydawał się być przede wszystkim równie słaby na

papierze Lotos Gdańsk. Notowania pozostałych ekip były dużo wyższe.

Na przykład wrocławian, dla mnie głównych kandydatów do mistrzostwa.

To właśnie wielki Wrocław z Hampelem na pokładzie przyjechał do Piły

na inaugurację i szybko wskazał Polonii miejsce w szyku. Wygrał

zdecydowanie. Nasi część dotkliwych strat odrobili dopiero w końcówce.

Wielką szansę na punkty mieli pilanie w drugiej kolejce, na

wyjeździe w Gdańsku. Niestety, minimalnie przegrali. Tego samego dnia,

tyle że wcześniej, do siatkarskiej pierwszej ligi awansował nasz Joker

Piła. Razem z Moniką, Kamilem i Tomkiem oglądałem historyczny mecz

z Siemowitem Gostynin. Świętowaliśmy w „Delicji”, ale króciutko. Po

niespełna godzinnej imprezce poszedłem do studia. Była to jedna z moich

ostatnich żużlowych relacji w Radiu Sto. Kilkanaście dni później

zadzwonił do mnie Piotrek Wilkosz, informując, że redakcja

podziękowała nam za współpracę. Władze cięły koszty i dlatego

zrezygnowały z naszych usług. Nie ukrywam, był to dla mnie smutny

moment. Najsmutniejsze było to, że nikt z Radia nie przekazał mi tej

decyzji osobiście. Przeżyłem ten fakt tym bardziej, że zawsze poważnie

przygotowywałem się relacji. Podobnie Piotrek. Wyglądało to tak,

jakbyśmy zrobili swoje i mogli już odejść. Od tamtej pory do końca

sezonu przekazom z wyjazdów nie towarzyszył żaden specjalistyczny

komentarz ze studia.

Na drugi w 2003 roku mecz ligowy Polonii w Pile nie poszedłem.

Co więcej, nie rozpaczałem z tego powodu. W ten sposób przekonałem

sam siebie, że nie jestem uzależniony od żużla. Dlaczego nie było mnie na

zawodach? W tamtym czasie po raz pierwszy przygotowywałem do

139

Bierzmowania grupę gimnazjalistów przy parafii na Górnym. Tej

niedzieli, gdy Polonia jeździła u siebie z Włókniarzem, nasz proboszcz

zorganizował obowiązkowe spotkanie dla wszystkich animatorów. Nie

chciałem być „łamistrajkiem”. Na Bydgoską ruszyłem dopiero po

spotkaniu i obejrzałem jedynie dwa ostatnie wyścigi. Polonia przegrała do

38, ale – jak powiedział mi po meczu Piotr Gruntkowski – spisywała się

dobrze. Wieczorem pochwaliłem się kolegom z grupy na ostatnim

spotkaniu przed Bierzmowaniem, że wytrzymałem dzień bez żużla.

Byliśmy wtedy w lesie. Robiło się już ciemno, ale pogoda dopisała.

Niezapomniany wieczór.

Wydawało mi się, że na żużel zaczynam patrzeć trochę mniej

emocjonalnie. Utwierdziłem się w tym przekonaniu po sławetnym laniu,

jakie sprawił nam ZKŻ. Przegraliśmy u siebie 30:60. Mówiłem, że już

mnie takie porażki przestają martwić, ale jakiś czas później zmieniłem

zdanie. Było mi bardzo przykro, że nasz zespół jeździł tak słabo. Co

więcej, akurat mecz z ZKŻ, moim zdaniem, Polonia była w stanie wygrać.

Tak myślałem przed jego rozpoczęciem. I jak bardzo się pomyliłem!

Przed spotkaniem podszedłem do kilkuosobowej grupki kibiców

z Zielonej Góry i pogratulowałem im świetnej postawy Rafała

Kurmańskiego. Dla niego początek 2003 roku był prawie bezbłędny.

W Pile zdobył trzynaście punktów i dwa bonusy. Prosiłem, żeby dbali

o jego wielki talent. Pewnie oni dbali, ale co z tego, skoro sam Rafał nie

chciał. Pogubił się rok później i już się nie odnalazł. Wielka szkoda...

Mijało dziesięć lat od pierwszych zawodów, na których byłem. Dwa

dni po jubileuszu, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej, razem

z Piotrkiem Plewą ruszyłem na Grand Prix do Chorzowa. Przyszło więcej

ludzi niż jesienią, ale szału nie było. Pewnie dlatego następnych rund

w kolejnych latach w Chorzowie już nie organizowano. A turnieje

140

przygotowywała – i tu ciekawostka – Polonia Bydgoszcz. Dziką kartę na

zawody otrzymał Kurmański. Podobno tak się przed imprezą

denerwował, że nie chciał wyjść ze swojego samochodu. W sumie wypadł

nieźle. Jeszcze lepiej pojechał wyrastający na żużlowca dużego formatu

Cegielski, a najlepszym Polakiem, jak za dawnych dobrych czasów, był

Gollob. Tomek zajął miejsce tuż za podium. A wygrał bezkonkurencyjny

Rickardsson, pokonując przyszłego mistrza świata, Nickiego Pedersena.

Zgodnie z przewidywaniami, od Apatora Polonia dostała u siebie

baty. Toruń zmontował w tamtym sezonie chyba najmocniejszy skład,

jakim kiedykolwiek dysponowała polska drużyna. Prezes Apatora, Marek

Karwan, chwalił się nawet, że jego zespół jest w stanie wygrać 60 spotkań

z rzędu! No i trafił kulą w płot, bo stało się zupełnie inaczej. A kto

w tamtym roku był „Aniołem”? Przede wszystkim dwaj najlepsi jeźdźcy

poprzedniego sezonu, Rickardsson i Crump. Do tego startujący w Grand

Prix Protasiewicz i Bajerski, solidny Jaguś, dobry Sawina oraz

perspektywiczni młodzieżowcy. Zespół marzeń! Tymczasem na finiszu

rozgrywek toruńskiego Goliata pokonał poukładany, ale nie tak

atrakcyjny medialnie Włókniarz Częstochowa. To była duża

niespodzianka i jednocześnie swego rodzaju powrót do sytuacji z 1996

roku.

O ile w meczu z Apatorem pilanie nie mieli szans na zwycięstwo,

o tyle bliscy byli sprawienia niespodzianki w spotkaniu z mistrzem Polski,

Polonią Bydgoszcz. Losy rozgrywanego w Dniu Dziecka meczu

rozstrzygnęły się w dwóch ostatnich biegach. Miejscowi kibice mieli

pretensje do Pecyny, który nie wyjechał do jednego z nich. Dało się

słyszeć, że w ten sposób lider Polonii zaprotestował przeciw zaległościom

w wypłatach dla zawodników. Nawet jeśli tak było, to szkoda, że

141

zawodnik wybrał właśnie ten moment na strajk. Bo zwycięstwo było

wyjątkowo blisko.

W następnym tygodniu, na ostatniej stronie „Gazety Poznańskiej”

przeczytałem o bardzo groźnej kontuzji odniesionej przez Krzysztofa

Cegielskiego. Polak, upadając na pierwszym łuku podczas meczu

w Szwecji, uszkodził sobie kręgosłup. Uraz okazał się na tyle poważny, że

przerwał karierę tego znakomitego żużlowca. Krzysztof do dziś dzielnie

walczy o powrót do pełni sprawności. Trzymaj się dzielnie „Cegła”,

jesteśmy z Tobą!

Dzień po najtrudniejszym egzaminie na pierwszym roku studiów

(chodzi o międzynarodowe stosunki polityczne) i tydzień po referendum

wygranym przez zwolenników Unii Europejskiej wybrałem się na

obserwowany przez najwierniejszych z wiernych turniej w ramach

Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Wielkopolski. Niewiele z tych

zawodów pamiętam. Byłem zmęczony, a na żużlu chciałem po prostu

odpocząć. Towarzyszyła mi wtedy kuzynka Dorota. Spotkaliśmy też

siatkarza, Kubę Kaźmierskiego, który powitał nas pytaniem:

− Co was tu sprowadziło? Nudy?

A ja po prostu lubię spędzać czas na stadionie. Bez względu na rodzaj

imprezy i potencjalne „nudy”.

Lubię też intensywne sprawdziany dla swojego ciała. Jednym

z najbardziej nietypowych, jakiego się podjąłem, była piesza wyprawa

z Poznania do Piły w ostatnią sobotę czerwca. Miałem swój powód:

chciałem w ten sposób podziękować Bogu za zaliczenie egzaminu ze

stosunków politycznych.

Ruszyłem około piątej rano. Moim zadaniem było dotarcie na

wieczorne Grand Prix do Edka, które zaczynało się o dziewiętnastej.

O wyprawie nie wiedział nikt, poza kolegami z mieszkania, Piotrkiem

142

i Łukaszem. Było gorąco. Szedłem wzdłuż krajowej „jedenastki”. Chodziło

mi o to, żeby nie zabłądzić. Czasem odrobinę podbiegałem. Żeby się

zbytnio nie przeciążać, ze sobą wziąłem tylko mały plecak. Z dużym

trudem dotarłem do Chodzieży. Wtedy zacząłem myśleć o znalezieniu

transportu na dalszą drogę. Z drugiej strony chciałem walczyć dalej. Było

około siedemnastej. Niestety, nic nie jechało. Z Chodzieży ruszyłem

wzdłuż torów kolejowych. Być może myślałem, że tak będzie szybciej.

Kiedy doszedłem do Milcza, już tylko powłóczyłem nogami. Po chwili

jeden z kierowców zatrzymał się i wziął mnie do środka. Zapytałem, czy

nie bał się, że bierze kogoś pijanego (kołysałem się prawie jak

nietrzeźwy). Odpowiedział, że nie wyglądałem na pijaczynę. Pan podwiózł

mnie do Kaczor. Tam postanowiłem czekać na autobus, ale wtedy zdarzył

się kolejny mały cud – zauważyły mnie dwie przyjazne i dobrze mi znane

dusze: Ania Przybolewska i jej tata, którzy zabrali mnie swoim autem do

Piły. Oczywiście, rozmawialiśmy, ale nawet przez moment nie

poruszyliśmy kwestii mojej obecności w Kaczorach i mojego zmęczenia.

Poczciwi ludzie, chyba nie chcieli mnie eksploatować pytaniami. U Edka

byłem jeszcze przed rozpoczęciem zawodów. I wtedy popełniłem błąd –

w chwili słabości (albo próżności) nieopatrznie powiedziałem, że

próbowałem pieszo pokonać dystans z Poznania do Piły, czym

zdenerwowałem tatę. Czy kiedykolwiek jeszcze powtórzę tę próbę? Nie

mówię „nie”, ale jeśli się zdecyduję, to na pewno będę lepiej

przygotowany.

Żużlowe wakacje rozpocząłem od kolejnego wysoko przegranego

przez Polonię meczu u siebie, tym razem z Unią Leszno. Wydarzeniem

tego spotkania był występ Jarosława Olszewskiego, który wrócił do Piły

po kilkuletniej przerwie. „Olson” wygrał nawet jeden wyścig. Ciekawie

wyglądała kierownica maszyny, której dosiadał – pozbawiona obudowy

143

przypominała swoim wyglądem te, których żużlowcy używali jakieś

trzydzieści lat wcześniej! Tymczasem Polonia nadał była bez wygranej.

Żeby posmakować innego, lepszego żużlowego świata, tydzień

później wybrałem się z tatą do Bydgoszczy na Derby Pomorza.

Pojechaliśmy pociągiem. To był mecz! Stadion pękał w szwach. Było tak

ciasno, że tata, zaledwie leciutko się obracając, wylał piwo jednemu

z kibiców siedzących za nim. I musiałem póść je odkupić. Było też

niezmiernie dużo chamstwa. Gospodarzom, a właściwie cząstce z nich,

nie wystarczyło, że tego dnia Polonia była lepsza od „galaktycznego”

Apatora. Bydgoszczanie znaleźli kozła ofiarnego, a mianowicie ich

niedawnego idola, Piotra Protasiewicza. Piotrek przed sezonem przeszedł

z Bydgoszczy do Torunia. Między innymi z tego powodu miejscowi

pseudokibice potraktowali go gorzej niż największego zbrodniarza.

Niewybrednym okrzykom i gwizdom towarzyszyły efekty specjalne:

między innymi dmuchana lalka z sex shopu z umieszczonym na niej

nazwiskiem zawodnika, czy też... śruby rzucane w stronę żużlowca!

W trakcie jednego z biegów grupa bezmyślnie zachowujących się ludzi

rzuciła na tor race. Sędzia przerwał wyścig i zagroził zakończeniem

zawodów. Spodobała mi się reakcja zdecydowanej większości kibiców,

którzy zaczęli wtedy zgodnym chórem krzyczeć: DE-BI-LE! DE-BI-LE!

To robiło wrażenie. Mam nadzieję, że na tych, co rzucili race również.

Na kolejny żużel poszedłem z Markiem i Damianem. Była

niedziela, spokojnie zdążaliśmy na stadion. To był ważny mecz dla

Polonii – ścigaliśmy się z Wybrzeżem. Miałem na sobie żółtą koszulkę

BGŻ S.A. Polonia Piła, którą kupiłem półtora roku wcześniej podczas

Turnieju Gwiazdkowego. Niespodzianka czekała u wrót obiektu. Podszedł

do mnie wyraźnie zdenerwowany Mirosław Michalski (obok stał Piotr

Gruntkowski) i dał mi propozycję nie do odrzucenia:

144

− Wojtek, poprowadzisz dzisiejsze zawody?

Okazało się, że nie było nikogo, kto mógłby się tym zająć, bo pan Piotr

komentował imprezę dla Astry. W ten sposób, w bardzo nieformalnym

stroju, 25 minut przed prezentacją powędrowałem na wieżę. Psychicznie

nie byłem gotowy na takie wyzwanie. Informacje, które podawałem

w trakcie zawodów, nie były wcześniej przygotowane, musiałem więc iść

na żywioł. Jakoś podołałem, choć stres był dość duży. Tym bardziej, że po

raz pierwszy prowadziłem na stadionie mecz ligowy. Mecz, który oglądało

z trybun około pięciu tysięcy widzów. Niestety, problemy stwarzał

przerywający mikrofon. Na szczęście, nie szwankował zbyt często. Poza

tym pomogli mi Poloniści, którzy wygrali spotkanie różnicą trzynastu

punktów. Mimo to, do rundy finałowej przystąpiliśmy z zaledwie jednym

zwycięstwem i marnymi szansami na obronę ekstraligi.

Sierpień był dla mnie miesiącem przełomowym. To właśnie wtedy

pracowałem z mikrofonem na dwóch dużych siatkarskich imprezach

w Pile. Zaczęło się od świetnie zorganizowanych Mistrzostw Świata

Kadetek. W zawodach wystąpiło szesnaście reprezentacji z kilku

kontynentów. Najlepsze okazały się Chinki, które pokonały Włoszki,

Brazylijki oraz ulubienice publiczności ze Stanów Zjednoczonych. Polki

ukończyły turniej na ósmej pozycji. Jeden z sędziów powiedział mi, że nie

wróży naszym siatkarkom przyszłości w dorosłym sporcie. Mylił się, bo

było całkiem odwrotnie: wiele z nich już wkrótce stało się filarami kadry

seniorskiej, choćby złotowianka, Agnieszka Bednarek. To była bardzo

sympatyczna impreza. W ciągu dziesięciu dość wyczerpujących dni

poznałem wiele osób z całego świata i zdobyłem nowe doświadczenia.

Zdarzyło się również, że jednego dnia ostatni mecz skończył się pół

godziny przed północą! Poza tym udało mi się zaśpiewać publicznie

„Pieśń o Małym Rycerzu”. Chciałem to zrobić na jednym z meczów

145

polskiej reprezentacji razem z kibicami, ale ci nie znali słów! Ostatecznie

zaśpiewałem solo, po czym „puściłem buraka” i... zebrałem duże brawa!

Tego się nie spodziewałem.

Po sierpniowych mistrzostwach chyba już na dobre polubił mnie

pan Geniu Mikuszewski. Co więcej, napisał o mnie sympatyczny artykuł

w „Tygodniku Nowym”. To było bardzo miłe.

Mistrzostwa wygrały Chinki, pokonuj ąc reprezentacje Włoch i Brazylii. Czy jeszcze kiedyś taka impreza

wróci do Piły? (sierpień 2003 roku)

Kolejną siatkarską imprezą były kobiece eliminacje do Grand Prix –

turniej, od którego zaczął się marsz w górę naszej reprezentacji.

Wcześniej jednak byłem spikerem na następnych zawodach Polonia –

Wybrzeże. I znów wyraźnie wygraliśmy. Natomiast podczas siatkarskiej

Grand Prix oficjalnymi prowadzącymi byli Marek Magiera i Grzegorz

Kułaga. Wtedy spotkałem ich po raz pierwszy. Początkowo pracowałem

tylko w Biurze Prasowym, ale po pierwszym dniu, gdy okazało się, że na

spotkania bez udziału Polek przyszła garstka widzów, Marek poprosił

146

mnie, żebym mówił na tych meczach zamiast niego. Robiłem to bardzo

chętnie. I chyba się spodobałem, bo latem następnego roku Grzesiek

zaprosił mnie na Puchar Świata w Siatkówce Plażowej do Starych

Jabłonkek.

Ostatniego dnia eliminacji odbył się również mecz żużlowy Polonia

- Unia Leszno. I tym razem byłem na nim spikerem. Przed jego

rozpoczęciem kwiaty od władz pilskiego klubu za zdobycie dzień

wcześniej tytułu Indywidualnego Mistrza Europy otrzymał Krzysztof

Kasprzak. Na torze nie było już tak sympatycznie – Kasprzaka sfaulował

Franków i Krzysiek pojechał do szpitala. Osłabiona Unia przy padającym

deszczu skapitulowała, a my przydłużyliśmy swoje szanse na utrzymanie.

Po meczu Sławek, Marek, Damian i ja bardzo szybko wracaliśmy

Nexią do hali przy Żeromskiego, bo baliśmy się, że nie zdążymy

na ostatni mecz eliminacji do Grand Prix. Dotarliśmy w ostatniej chwili.

Mecz Polska – Rosja, na którym miałem wolne, oglądało tak wielu

kibiców (wstęp był bezpłatny), że ochrona, ze względu na bezpieczeństwo,

musiała zamknąć halę. Przed rozpoczęciem widowiska podałem przez

mikrofon informację o wygranej Polonii w meczu z Unią. Duża część

zgromadzonych zaczęła krzyczeć: PO-LO-NIA! PO-LO-NIA! To był jeden

z najsympatyczniejszych i najbardziej wzruszających dla mnie momentów

podczas Siatkarskiego Sierpnia A.D. 2003.

Rewanżowy mecz rundy finałowej w Lesznie odbył się siedem dni

później. Unia wystąpiła bez swoich najlepszych zawodników, ale mimo to

wygrała. Żałowałem niewykorzystanej szansy. Przebieg spotkania

śledziłem na stronie internetowej w jednej z kafejek na Górnym. Byłem

zmęczony, bo kilka godzin wcześniej z dużym trudem ukończyłem Pilski

Półmaraton. Nie byłem w tak dobrej formie jak przed rokiem lub dwoma

laty.

147

Następnego dnia o świcie, razem z Moniką, Justyną i Maćkiem,

ruszyłem na moje pierwsze wakacyjne rekolekcje Młodzieży

Franciszkańskiej TAU. Miejscem spotkania były Janice koło Jeleniej

Góry. Właśnie tam, dzięki esemesowi, jaki wysłał Monice Kamil,

dowiedziałem się, że Polonia wygrała u siebie mecz z ZKŻ. Z tego samego

źródła trafiła też do mnie wspaniała wiadomość o złotym medalu

Mistrzostw Świata Juniorów zdobytym przez Jarka Hampela. Kiedy się

o tym dowiedziałem, to tak się ucieszyłem, że z radości wylałem herbatę,

a ludzie stojący obok myśleli, że coś mi się stało.

Niezmiernie bogaty w wydarzenia był koniec września. W Turcji

rozpoczęły się wygrane przez Polki Mistrzostwa Europy siatkarek.

W Bydgoszczy odbyła się przedostatnia runda Grand Prix. Pojechałem

tam razem z Rafałem i jego dwoma kolegami. Fenomenalnie spisał się

Tomek Gollob, który tego wieczoru nie przegrał żadnego biegu. Dobrze

wypadli też Protasiewicz i Hampel. Do Piły wróciliśmy w nocy,

a następnego dnia bardzo liczna rodzina Wolskich zgromadziła się

w Stobnie, aby świętować 80. urodziny babci Klemci. Część z nas

w trakcie spotkania udała się na strych i tam, w małym pokoju, słuchała

radiowej relacji z meczu w Gdańsku. Na stadionie GKS odbywało się

widowisko o pozostanie w elicie. Przegrany w spotkaniu Lotos – Polonia

spadał do pierwszej ligi. Poloniści, jak w wielu poprzednich meczach,

jechali bez obcokrajowców, nie przeszkodziło im to jednak

w prowadzeniu wyrównanej walki. Przed ostatnim biegiem obie drużyny

miały po 42 punkty. Niestety, na koniec nasza para, Pecyna – Gapiński,

przyjechała z tyłu. Spadliśmy z ekstraklasy. Zrobiło się smutno, kończył

się najwspanialszy rozdział w historii pilskiego żużla. Byli tacy, którzy

zareagowali bardziej nerwowo na tę okoliczność niż ja. Na przykład

148

sąsiad Marcina zwanego „Bobkiem” po zakończeniu spotkania

w Gdańsku wyrzucił radio przez okno...

Tego samego dnia Włókniarz Częstochowa po raz czwarty

w dziejach ligi został mistrzem Polski, a niewiele później, po przegranych

meczach barażowych, do niższej ligi spadł również gdański Lotos. Jego

miejsce zajęła Unia Tarnów, która w błyskawicznym tempie i dużym

kosztem (tak jak dawniej nasza Polonia) zbudowała klubową potęgę.

Zasilony Gollobami i Rickardssonem zespół wygrał ligę dwa razy z rzędu.

A później w Tarnowie powoli zaczęło brakować pieniędzy.

Za symboliczny koniec złotego okresu żużla w Pile uważam

wrześniowy finał Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski

w Zielonej Górze. Pojechałem na ten turniej razem z Darkiem. Wziąłem

ze sobą mój pierwszy telefon komórkowy, Nokię 3510i. Ten model to był

wtedy hit. Dzień przed wyjazdem na stadion Falubazu pan Włodek

Winkler, wiceprezes Jokera, którego spotkałem w celu omówienia

planowanej prezentacji pilskiego zespołu, ostrzegł mnie słowami:

− Już nie żyjesz!

Chodziło mu o koniec luzu związanego z brakiem komórki. Może aż tak

źle nie było, jednak rzeczywiście od tego czasu w pewnym stopniu

zostałem pozbawiony swobody. Ale w „Zielonce” Nokia się przydała. Po

pierwsze, odebrałem telefon z Radia Sto, dzięki czemu otrzymałem

kolejne zlecenie – prowadzenie cotygodniowego magazynu sportowego.

Nadałem mu nazwę „Sto na godzinę”, bo akurat tyle program miał trwać

(każdorazowo audycję rozpoczynaliśmy w niedzielę o 21:00, a dwie

godziny później jechałem pociągiem na studia; to zawrotne tempo

wytrzymałem przez dwa miesiące, później zastąpił mnie Sebastian

Jankun).

149

Po drugie, zaoferowałem realizującemu tego dnia program

Krzyśkowi Nowakowi, żeby dzwonił do mnie raz na jakiś czas, a ja będę

wtedy przedstawiał na antenie Radia aktualne wyniki. Wejść było nawet

sporo i większość z nich miała radosny charakter. Głównie dlatego, że

młodzieżowcy z Piły jeździli koncertowo. Przykra sytuacja zdarzyła się

tylko raz – kiedy na pierwszym łuku boleśnie upadł Rafał Kurmański.

„Kurmanek” doznał urazu kręgów szyjnych. To była jego ostatnia

kontuzja w jakże krótkiej i burzliwej karierze.

Poloniści zapewnili sobie złote medale MDMP bodaj trzy wyścigi

przed końcem. To był wielki sukces pilskiego żużla. Sukces tym większy,

że osiągnięty w fatalnym dla Polonii roku. Co ciekawe, nawet w okresach

największej świetności pilanie nie zdobyli złota w tej konkurencji.

Cieszyliśmy się razem z nimi: trenerem Maroszkiem oraz zawodnikami –

Gapińskim, Miśkowiakiem, Szczepaniakiem, Klechą i Kowalewskim.

Czasu na pociąg powrotny mieliśmy sporo, ale Darek wpadł na inny

pomysł – dołączenie do grupy pilskich kibiców, którzy do Zielonej Góry

przyjechali busem. Ziomkowie z rodzinnych stron wzięli nas ze sobą bez

kręcenia nosem. W ramach podziękowania, na jednym z postojów

kupiliśmy im wódkę. Wiem, nie ma się czym chwalić. Zresztą w busie

(nieposiadającym z tyłu choćby jednego okna), którym wracaliśmy chyba

w dziesiątkę, alkohol lał się strumieniami. Dobrze, że miałem Darka. Już

na samym początku częstowania chłopak wymyślił, że nie mogę pić, bo

jestem chory. Zrozumieli. Ciekawe, jak by zareagowali, gdyby się

dowiedzieli, że alkoholu nie pijam w ogóle. Dzięki kibicom, którzy

zafundowali nam barwny powrót, w domach byliśmy około północy.

Pociągiem wrócilibyśmy cztery godziny później.

Na początku października pilski MF Tau odwiedziła poznana przez

nas w Janicach Marta z Wrocławia, Joker Piła wygrał z Chemikiem

150

Bydgoszcz historyczny, bo pierwszy mecz na zapleczu ekstraklasy a tytuł

żużlowego mistrza świata zupełnie niespodziewanie trafił do Nickiego

Pedersena.

Niestety, nad pilski żużel zaczęła nadciągać kolejna fala burzowych

chmurzysk. W jednym z wydań „Sto na godzinę” gościłem Romualda

Mencla, ważną osobistość we władzach Polonii, który opowiadał

o bieżących kłopotach klubu. Obiecał jednak, że mimo wszystko dojdzie

do skutku Turniej Gwiazdkowy. I udało się. Dzięki sponsorom tradycja

została podtrzymana i dokładnie w Mikołajki liczna grupa kibiców

podziwiała efektowne zwycięstwo Rafała Dobruckiego. Mimo wielkich

problemów finansowych, klub wpuścił fanów żużla na stadion za darmo.

Wielu dziwiło się, dlaczego. W szczegóły intencji nie wchodziłem, ale

uważam, że był to bardzo ładny gest wobec miłośników „czarnego

sportu”.

Turniej miałem przyjemność prowadzić po raz pierwszy ze

stadionowej płyty. Prosił mnie o to przeziębiony Przemek Surdyk, który

zajął stanowisko spikerskie, obok sędziego. Będąc na płycie, szybko

zauważyłem, że największym mankamentem prowadzenia imprezy w Pile

z murawy jest brak odsłuchu. Prawie w ogóle nie słyszałem ani

komunikatów przekazywanych przez Przemka, ani też brzmienia

własnego głosu. Poza tym stale zapominałem o obowiązku podawania

nazw sponsorów poszczególnych biegów. Praca jednak bardzo mi się

podobała.

Zawody przedłużały się niemal w nieskończoność. Denerwowałem

się, bo tego samego dnia, wieczorem, miałem prowadzić kolejny

siatkarski mecz Jokera. W efekcie tuż po finale, nie czekając na dekorację

i sztuczne ognie, popędziłem do pożyczonego od Michała samochodu. Po

drodze zgarnąłem zziębniętego Marka i wysadziłem go już na

151

Mickiewicza. Jadąc obok placu Inwalidów, zbyt gwałtownie wszedłem

w zakręt i zarzuciło mi lekko tył auta. Zadrżałem. Na szczęście, nic złego

się nie stało. Kiedy dotarłem do hali, rozpoczynała się już prezentacja.

Zastępował mnie dbający wtedy o oprawę muzyczną spotkań Krzysztof

Belak. Pośpiesznie zdjąłem kurtkę, odebrałem przygotowane wcześniej

przez pana Wojtka Krajewskiego kartki ze składami drużyn i zająłem się

swoją robotą. Niestety, pośpiech to zły doradca. Podczas przedstawiania

szóstki gości, GTPS Gorzów, pomyliłem z kimś innym ikonę zespołu,

Romana Bartuziego. Facet spojrzał wtedy na mnie złowrogo, tak, jakby

chciał mnie unicestwić. Przeprosiłem za pomyłkę i rozpoczął się mecz.

Wygrał Joker.

Tuż przed Wigilią, po powrocie z Poznania, tradycyjnie, jak co

tydzień wczytywałem się w zawartość internetowej strony

www.przegladzuzlowy.pl. Jedna wiadomość zmroziła mi krew w żyłach.

Właściwie wystarczył sam nagłówek: „KONIEC ŻUŻLA W PILE!”.

Załamałem się. Pierwszą osobą, której tę informację przekazałem (za

pomocą Gadu-Gadu) był Łukasz Szymański. On też się zasmucił. „Czy to

już naprawdę koniec?” - pytałem sam siebie.

Rozdział VII

2004 - 2006

Nieudany renesans

Ostatecznie udało się uchronić pilski żużel przed całkowitym

upadkiem. Janusz Michaelis liczył, że transfery Gapińskiego

152

i Miśkowiaka do Wrocławia oraz Klechy do Bydgoszczy przysporzą

klubowi pieniędzy, które umożliwią Polonii wystartowanie w pierwszej

lidze. Mimo to Towarzystwo Sportowe Polonia postawiono w stan

likwidacji. Na zapleczu ekstraklasy mieli startować młodzi – gniewni

i niedoceniani, choćby Duńczyk Charlie Gjedde. Gdy pod koniec lutego

jechałem do Warszawy z Michaelisem, Waldemarem Ciulą, Leszkiem

Mąkosą i kimś jeszcze (nie pamiętam, kto nim był), trener Polonii snuł

ambitne plany. Niestety, na snuciu się skończyło. Pieniądze do

likwidowanej Polonii z Wrocławia i Bydgoszczy nie dotarły, a pilanom

pozostało budowanie wszystkiego od początku. Powstał nowy twór: Pilski

Klub Żużlowy Polonia, który miał rozpocząć występy od drugiej ligi.

Liczyliśmy, że będzie w niej tylko przez rok.

A propos Warszawy: jechaliśmy tam na egzaminy dla osób

funkcyjnych. W siedzibie Polskiego Związku Motorowego zdawałem

pisemny test na kierownika zawodów i spikera. Sprawdzian był dla mnie

bardzo trudny i gdyby nie haniebna współpraca z sąsiadami z ławki, nie

miałbym żadnych szans, żeby tę próbę pomyślnie zaliczyć. Zresztą

powiedziałem o tym później panu Januszowi, a ten na to, żebym się nie

martwił, bo na pewno wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście było! Tyle że

zamiast dwóch legitymacji dostałem jedną (właściwie to nigdy jej nie

widziałem, bo była na stałe w klubie) i to tę, która mnie interesowała

znacznie mniej – legitymację kierownika zawodów. Formalnie więc

spikerem nie byłem.

Tamtego dnia w Warszawie, którą zresztą widziałem wtedy na

własne oczy po raz pierwszy, testy pisało dużo znanych mi ludzi: Robert

Kużdżał z fenomenalnie dostrojonej przed sezonem 2004 Unii Tarnów,

Jarek Dymek – w tamtym czasie częstochowski korespondent „Tygodnika

Żużlowego”, jak również młody Krzysztof Orzeł z Gorzowa, którego

153

poznałem na miejscu i który pełni dziś odpowiedzialne funkcje w Stali.

Egzaminy zdawał też były żużlowiec z Krosna, Mariusz Guzik. Całość

prowadził ten, którego kiedyś bardzo się bałem: Jerzy Kaczmarek

z Poznania.

Zanim rozpoczęły się ligowe rozgrywki, dotarła do mnie tragiczna

wiadomość. Byłem w swoim poznańskim pokoju na Hangarowej, kiedy

esemesa wysłał mi Damian. Napisał w nim, że zmarł Robert Dados. Nie

udało się go uratować po trzeciej już próbie samobójczej. Po południu

poszedłem na Mszę, modlić się za niego. W trakcie jej trwania ksiądz,

nieproszony przez nikogo, powiedział, abyśmy modlili się za dusze

wszystkich samobójców. Uznałem to za dobry znak. Smutek jednak

pozostał. Niestety, wkrótce ten smutek miał się pogłębić po dwóch

kolejnych dramatach z udziałem młodych żużlowców.

Nie wystarczą silne ręce, aby uprawiać ten sport. O wiele ważniejsza

jest silna psychika.

Nadeszła długo oczekiwana ligowa premiera. Przed inauguracją

borykająca się z kłopotami organizacyjno – finansowymi Polonia nie

wzięła udziału w żadnym meczu towarzyskim. W połowie kwietnia, od

razu na poważnie, do Piły przyjechał zespół SKA Speedway Lwów. Było to

wielkie wydarzenie, bowiem po raz pierwszy w historii polskiej ligi

zdarzyło się, żeby w rozgrywkach wziął udział zespół z zagranicy.

W takich okolicznościach wynik nie był najważniejszy, ale warto dodać,

że Polonia wygrała z Ukraińcami różnicą ponad czterdziestu punktów!

Po przetarciu szlaku przez lwowian, kolejnymi „egzotycznymi”

zespołami z zagranicy, które występowały w polskiej lidze były drużyny

z Daugavpils, Równego, Miskolca i Pragi. Zawsze takie międzynarodowe

mecze mi się podobały. Cieszyłem się, że dzięki Polsce żużel w innych

krajach ma lepsze warunki do rozwoju. Odmiennego zdania byli zwykle

154

działacze, którzy musieli wydawać znacznie więcej pieniędzy na dalekie

wyjazdy.

Wrócę jeszcze do meczu z Lwowem. Prezesem Pilskiego Klubu

Żużlowego Polonia, dla którego był to również ligowy debiut, został

Ryszard Bednarek. Pewnie się cieszył, kiedy zobaczył na trybunach około

czterech tysięcy kibiców. Fantastyczna była też radość fanów Polonii ze

zwycięstwa! Wielu cieszyło się tak, jak po wygranych w ekstraklasie.

Początek był zatem imponujący.

Niestety, kolejne mecze przysporzyły mniej radości. W odniesieniu

zwycięstw w Rawiczu i u siebie z Kolejarzem Opole nie pomógł ulubieniec

kibiców, Duńczyk Steen Jensen. Zwłaszcza porażka z tymi drugimi była

dotkliwa – Polonia zdobyła tylko 32 punkty!

Wkrótce PKŻ zaczął mnie drażnić. Denerwowałem się takimi

sytuacjami, jak ta podczas niedoszłego meczu z krośnianami. Pędziłem do

Piły z kserówkami w ręku, ucząc się do niełatwego egzaminu z socjologii

klasycznej. Miałem nadzieję, że na żużlu się rozluźnię, bo nauka szła mi

jak po grudzie. Tymczasem mecz się nie odbył z powodu złego stanu toru,

mimo że szanse na rozegranie spotkania były duże. Pamiętam, jak dwaj

działacze z Krosna, Kazimierz Bobusia i Franciszek Jaziewicz zapytali

mnie w budynku klubowym, co o tym wszystkim sądzę. Stać mnie było

tylko na wzruszenie ramionami, ale moja postawa chyba pokazała, że

jestem po ich stronie. Przecież klub z Krosna nigdy nie był bogaty, do Piły

miał kawał drogi i wydał na tę „przejażdżkę” mnóstwo pieniędzy. Dlatego

nie było mi przykro, kiedy w powtórce krośnianie w Pile wygrali. Sam

tego meczu nie widziałem, bo nauka zatrzymała mnie w Poznaniu.

Pamiętam jeszcze, jak tego samego dnia, kiedy Krosno przyjechało

do nas na wycieczkę, chodziłem po torze razem z kolegą Michałem. Obaj

ze stadionowej płyty obserwowaliśmy, jak obsługa bezskutecznie próbuje

155

doprowadzić tor do stanu używalności. Właśnie wtedy usłyszałem od

Michała o kłopotach Rafała Kurmańskiego, który miał uczestniczyć

w jakiejś nocnej zadymie w barze i groził mu areszt. Ale chyba nikt nie

spodziewał się tego, co wydarzyło się kilka dni później. To było w ostatnią

sobotę maja. We Wrocławiu odbywało się Grand Prix, a ja byłem właśnie

na Spotkaniu Młodych w Lednicy. Gdy jedni przeżywali emocje i cieszyli

się z miło spędzanego czasu, Kurmański w zielonogórskim hotelu

odbierał sobie życie. Esemesa o tym fakcie pierwszy przesłał mi

w niedzielę Rafał Paul. Byłem załamany. „Kurmanek” - wielki żużlowy

talent, któremu zabrakło odwagi, by żyć. Nie potrafię sobie nawet

wyobrazić, jak wyglądał mecz, w którym zaledwie kilkanaście godzin

później ZKŻ zmagał się u siebie z Unią Leszno. Dziwię się, że chłopaki

w ogóle pojechały.

Moje życie trwało. Tydzień po dramacie w Zielonej Górze, do Piły

zjechał zespół z Łodzi. Mecz wygraliśmy wysoko, a komplet punktów

zdobył Maciej Kierzkowski. Tym razem nie siedziałem na trybunach.

Zawody spędziłem w parkingu, przymierzając się do roli kierownika

zawodów, którą w bliżej nieokreślonej przyszłości miałem pełnić. Jakoś

nie czułem powołania do tego zajęcia. Zdecydowanie bardziej wolę

mikrofon. Przebywając w parkingu, byłem zaskoczony brakiem

współpracy pomiędzy zawodnikami Polonii. Nikt się w zespole wzajemnie

nie mobilizował, a drużyna wyglądała jak zlepek indywidualności.

Najsmutniejsze było jednak to, że szóstego czerwca 2004 roku PKŻ

odniósł ostatnie ligowe zwycięstwo w historii klubu! Wtedy jednak nie

mogłem jeszcze tego wiedzieć.

Dwa tygodnie później pojechałem do Ostrowa na mecz Iskry

z Wybrzeżem. Ale nie wybrałem się tam w pojedynkę – wziąłem ze sobą

Joasię, moją przyszłą żonę, dla której był to pierwszy żużel w życiu. Mecz

156

był jednostronny, faworyzowani gdańszczanie wygrali zdecydowanie, ale

nam się podobało. Byłem pod wrażeniem ostrowskiego stadionu,

a zwłaszcza bliskości toru i trybun. Obiekt widziałem po raz pierwszy i po

cichu liczyłem, że nie ostatni.

Zbliżał się koniec drugiego roku studiów i kolejny ligowy mecz

Polonii. Do Piły przyjechał Kolejarz Rawicz. Pełniłem rolę spikera.

Niestety, nie miałem wielu miłych informacji dla obserwatorów. Zaczęło

się od oczekiwania na spóźniającego się Steena Jensena. Chłopak pędził

na stadion ile sił, a ja musiałem udawać, że wszystko jest w porządku, że

w parkingu przebywa komplet zawodników. W pewnym momencie ze

stadionu wyjechała karetka. Oczywiście, bez niej spotkanie odbyć się nie

mogło. Widownia zaczęła się domyślać, że chodzi o przesunięcie w czasie

godziny rozpoczęcia zawodów. Kiedy wszystko było już w porządku (to

znaczy, gdy Steen dotarł na stadion), zaczął się mecz. Walka była zacięta,

a losy spotkania rozstrzygnęły się w ostatnim wyścigu. To był dziwny

bieg. Długo prowadził jeden z pilan (celowo nie piszę jego nazwiska), ale

tuż przed metą zwolnił i na „kresce” wyprzedził go Kasprowiak.

Wyglądało to na defekt i pewnie nikt by się tym specjalnie nie przejął,

gdyby nie rezultat całego zamieszania – Kolejarz rzutem na taśmę

wywalczył w Pile remis! Czara goryczy się przelała. Po meczu,

zdruzgotany drugim tłem spotkania, poszedłem do wiceprezesa

Romualda Mencla i złożyłem rezygnację z zajmowanej funkcji. Oddałem

legitymację, bo nie chciałem już więcej występować na wieży w tak

niejasnych okolicznościach. Wolałem trybuny.

Kolejny raz okazało się jednak, że nie potrafię odmawiać. Zaledwie

kilkadziesiąt godzin później, dosłownie na chwilę przed Młodzieżowymi

Drużynowymi Mistrzostwami Wielkopolski, gdy wracałem do Piły ze

studiów, zadzwonił do mnie Janusz Michaelis i przekonał, żebym pełnił

157

tego dnia funkcję kierownika zawodów. Z bólem serca się zgodziłem, bo

wiedziałem, że sytuacja w klubie jest trudna. Ale w tamtej chwili od

radości dzieliły mnie lata świetlne. Całe zawody spędziłem w parkingu.

Na początku otrzymałem delikatne upomnienie od sędziego Ryszarda

Głoda za spóźnienie (powinienem być na stadionie przynajmniej dwie

godziny przed turniejem, ale to już nie była moja wina – późno się

o wszystkim dowiedziałem). Po zawodach sędzia mnie pochwalił, ale,

prawdę mówiąc, wiele roboty tamtego dnia nie miałem. Z tego, co

pamiętam, raz przekazałem któremuś z zawodników upomnienie od

arbitra za spowodowanie niebezpiecznej sytuacji na torze, a poza tym

starałem się, żeby było mnie tam jak najmniej. Pamiętam też, że było

gorąco i bardzo się kurzyło. Po zawodach wyglądałem jak górnik po całym

dniu spędzonym w kopalni. I cieszyłem się, że już jest po wszystkim.

Kolejny żużel w Pile obejrzałem dopiero w połowie października.

Wcześniejszych spotkań nie widziałem głównie z powodu wyjazdów.

Przepadł mi na przykład jedyny w historii rozegrany na naszym torze

finał Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski, będący nagrodą

za zwycięstwo w MDMP rok wcześniej. Dokładnie w tym samym czasie

wracałem z siatkarskiego Pucharu Bałtyku w Darłówku. Wróciłem zbyt

późno, żeby cokolwiek zobaczyć. Stawiałem na Marcina Rempałę,

tymczasem chłopak zajął miejsce... ostatnie! Na pewno byłby wyżej,

gdyby nie rezygnacja z udziału w zawodach po upadku w pierwszym

starcie. Podobno turniej był fantastyczny. Nie wątpię i jak zwykle żałuję,

że go nie oglądałem. A zwyciężył inny tarnowianin, Janusz Kołodziej,

pokonując Krzyśka Kasprzaka i Łukasza Romanka. Cała trójka młodsza

ode mnie! Oj, starzeje się człowiek... Żużlowcem już nie zostanę. No,

chyba, że dobry Bóg pozwoli na tamtym świecie pościgać się z Gollobem

i powalczyć o jakieś trofea. Byłbym zaszczycony!

158

Tego właśnie Golloba miałem okazję zobaczyć podczas finału

Indywidualnych Mistrzostw Polski w Częstochowie. Ciekawa sprawa – na

turniej dotarłem prosto z pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Szedłem

tam z grupą warszawską, a dołączyłem do niej dzięki księdzu Radkowi,

pallotynowi z Poznania, który tą ekipą dowodził. Pielgrzymka była

niezapomnianym przeżyciem. Podczas drogi ślub zawarli Ania

z Grześkiem. Później zostałem ojcem chrzestnym ich pierwszego dziecka,

Edytki. Wyprawa kończyła się 15 sierpnia. Tego samego dnia żużlowa

Częstochowa organizowała finał IMP. Oczywiście, wybrałem się na te

zawody. Nie miałem ze sobą komórki, ale jeszcze w Pile umówiłem się

z Darkiem, który na finał też chciał przyjechać. Nie zawiódł. Powitaliśmy

się serdecznie przed stadionem. Na trybuny pozwolono mi wejść

z ogromnym plecakiem, którego nie miałem wcześniej gdzie schować.

Zabrano nam tylko wodę w półtoralitrowych butelkach – że niby za duże.

Byliśmy trochę zdziwieni, ale w późniejszych latach takie akcje były już

normą. Włókniarz zrobił tego dnia niezły interes, bo zabierano duże

butelki przed wejściem, a na koronie można było kupić znacznie droższą

wodę „Jurajska” w modelowym, półlitrowym opakowaniu.

Gollob wypadł dość słabo. Zaczął od defektu na starcie, w trzech

kolejnych wyścigach zdobył osiem punktów, ale w ostatnim tylko jeden

i ostatecznie zajął dopiero szóste miejsce. Mistrzem Polski został

fenomenalny w tamtym roku Walasek, który w barażu o złoto pokonał

Hampela. Ten ostatni niegroźnie upadł w biegu dodatkowym, ale

zachował się elegancko: wstał i ukończył wyścig. Brąz trafił do broniącego

tytułu Holty. Moim cichym faworytem był ktoś inny – Tomasz

Chrzanowski. Skończyło się na tym, że wychowanek Apatora skończył

turniej w środku stawki. Chyba ku zaskoczeniu wszystkich, znakomicie

jeździł Piotr Świst. Po czterech seriach miał dziesięć punktów i szanse

159

nawet na złoto. Mimo że bardzo mu kibicowałem, w ostatnim starcie

przyjechał z tyłu i skończyło się na piątej lokacie.

Do Piły wracaliśmy pociągiem. Jechaliśmy całą noc, siedząc

w przedziale razem z trójką młodych wczasowiczów, którzy zdążali nad

morze. Dwie dziewczyny i chłopak okazali się bardzo mili. Trochę

pogadaliśmy, młodzi zaproponowali nawet odrobinę alkoholu. Później

nas zmogło. Było gorąco, a my spaliśmy jak zabici. Niewiele zabrakło,

a przejechalibyśmy naszą stację! Dobrze, że oko otworzyło mi się

w Kaczorach.

W wakacje, tylko że nieco wcześniej, po raz pierwszy pojechałem do

Starych Jabłonek. Cel: siatkarski Puchar Świata. Zaprosił mnie tam

Grzesiek Kułaga. Zrobił mi tym samym duży prezent, a ja starałem się

odwdzięczyć, komentując najlepiej, jak potrafię. Jabłonki debiutowały

wtedy na salonach i zrobiły furorę. Zawsze chętnie tam wracałem.

Puchar Świata w Siatkówce Plażowej zawsze w Starych Jabłonkach gromadził tłumy. Byłem tam dziesięciokrotnie (tu czerwiec 2008 roku)

160

Trzeci rok studiów zaczął się dla mnie szybciej niż zwykle.

W ramach praktyk udałem się w wymarzoną podróż do Lublina. To było

wspaniałe ukoronowanie wakacji. Rozmowy z rektorami tamtejszych

uczelni (takie było moje zadanie) przeprowadzałem w mieście, które od

dawna chciałem odwiedzić. Oczywiście, stadion żużlowy też widziałem.

Obiekt w Lublinie był wtedy przestarzałą betonową konstrukcją, w wielu

miejscach pozbawioną ławek i otoczoną dużym metalowym płotem. Jak

jest dzisiaj, nie wiem. Nie miałem okazji być tam ponownie. Zwiedzając

stadion, wyobraziłem sobie lubelskie czasy Nielsena, kiedy podobno

mecze z jego udziałem gromadziły po 25 tysięcy ludzi!

Do Miasta Koziołków jechałem w tamtym czasie dwukrotnie.

W przerwie „wyskoczyłem” do Bydgoszczy na Grand Prix. Zawody

oglądałem w towarzystwie Rafała i Piotrka oraz debiutantki Hani,

mieszkanki Bydgoszczy, którą poznałem na początku września podczas

rekolekcji franciszkańskich w Łodzi. Mieliśmy duże powody do radości.

Przeciętny w obliczu całego sezonu Gollob u siebie znów okazał się

bezkonkurencyjny. W finale pokonał najlepszych – Crumpa

i Rickardssona.

Mimo takich fajerwerków, rok 2004 był dla mnie bardzo ubogi

w imprezy. Żużel w tamtym sezonie oglądałem tylko jedenastokrotnie,

a więc najmniej od początku mojej przygody z czarnym sportem. Jedną

z ostatnich okazji na speedway w roku ateńskich Igrzysk miałem kilka dni

po siatkarskim turnieju o Puchar Prezesa Nafty, Tadeusza

Rzemykowskiego, który komentowałem w Międzychodzie. Mowa

o towarzyskich zawodach „Pilanie – pilanom”. Impreza odbywała się

w ciekawej scenerii, przy sztucznym świetle, ze spikerką

niezapomnianego Krzysztofa Hołyńskiego i w obecności około dwóch

tysięcy widzów. Zamierzeniem pomysłodawców było zorganizowanie

161

współzawodnictwa byłych i obecnych żużlowców Polonii w turnieju

indywidualnym. Zawodom towarzyszył deszcz, ale udało się je

doprowadzić do końca. Dominowali młodzi – wygrał Hampel przed

Miśkowiakiem i Gapińskim. Dwaj pierwsi to indywidualni mistrzowie

świata juniorów z lat 2003 i 2004.

Dwa dni później trafił mi się kolejny wyjątkowy wyjazd. Kto wie, czy

nie najbardziej pamiętny spośród wszystkich z tamtego okresu. Powodów

było wiele. Ale po kolei. W trzecią niedzielę października pojechałem do

Ostrowa na oficjalne zakończenie sezonu, czyli tradycyjny turniej

o „Łańcuch Herbowy”. Wstałem przed czwartą rano i piechotą udałem się

na pociąg, który odjeżdżał niewiele później. Wyjeżdżałem przed świtem,

bo zawody rozpoczynały się w samo południe (wtedy jeszcze ostrowski

stadion nie posiadał sztucznego oświetlenia). Na miejsce dotarłem dość

wcześnie. Zawody oglądałem sam (lubię posiedzieć samemu na żużlu).

Stawka zawodników wydawała się bardzo ciekawa. Moim faworytem był

Protasiewicz i tym razem prawie trafiłem, bo „Protasowi” poszło całkiem

nieźle. Zajął drugie miejsce za „czarnym koniem” imprezy, Krzysztofem

Słaboniem. A stadion w Ostrowie podobał mi się coraz bardziej. Położone

blisko toru trybuny powodują, że emocje przeżywa się znacznie silniej niż

na wielu innych obiektach. Poza tym tego dnia do wszystkiego

dopasowała się piękna, słoneczna pogoda.

Ale to trochę za mało, żeby szczególnie zapamiętać wydarzenie.

Otóż wyjazd miał swoją dramaturgię i to niezwiązaną z żużlem. Jeszcze

w trakcie trwania zawodów, podczas jednej z przerw, w parkingu

zapanowało poruszenie. Spiker o niczym nie powiedział, ale po imprezie

wszystko stało się jasne – w trakcie zawodów zmarł nagle kierownik

ostrowskiej drużyny, Mirosław Borowicz. To był młody facet, około

pięćdziesiątki, ojciec aktualnej wtedy Miss Polonia, Kasi Borowicz.

162

To był cios numer jeden. Drugi przyjąłem na raty. Kiedy zawody

trwały, zadzwoniła do mnie Monika Witkowska i powiedziała, że rano

w wypadku samochodowym zginęło trzech siatkarzy Avii Świdnik oraz

ich kierowca. Wtedy ta wiadomość jeszcze do mnie nie dotarła. Dopiero

po opuszczeniu stadionu, kiedy zatrzymałem się w niezbyt drogiej

restauracji żeby zjeść coś ciepłego, uświadomiłem sobie, co tak naprawdę

się stało. Pomogło mi w tym Radio Zet, które informację o świdnickiej

tragedii przedstawiło na samym początku serwisu. Będąc już w Poznaniu,

zajrzałem na dworcu do internetowej kafejki. Okazało się, że jedną z ofiar

był Łukasz Jałoza, chłopak, którego nieraz oglądałem na turniejach

siatkówki plażowej. Czasami nawet sobie rozmawialiśmy. Miał 19 lat.

Wypadek zdarzył się nad ranem, tuż przed Świdnikiem, dokładnie w tym

samym czasie, kiedy szedłem z domu na pociąg do Ostrowa. Siatkarze

wracali z meczu, który odbył się w Międzyrzeczu.

W związku z tym wydarzeniem, w listopadzie czekał mnie

niezmiernie trudny egzamin. Avia Świdnik, po niespełna miesięcznej

przerwie przeznaczonej na terapię po drogowej tragedii, postanowiła

wrócić na ligowe parkiety. Tak się złożyło, że pierwszy mecz po dłuższej

pauzie przyszło jej rozegrać w Pile. Komentowałem to spotkanie.

Zastanawiałem się, jak je poprowadzić. W końcu postanowiłem przed

rozpoczęciem gry poprosić kibiców Jokera, aby wielkimi brawami

przywitali gości, a w trakcie meczu zrezygnowali z jakichkolwiek gwizdów

kierowanych w stronę przyjezdnych. Mimo że za to drugie zostałem przez

niektórych skrytykowany (również przez trenera Avii), nie uważam, że

zrobiłem źle. Avia chciała wrócić do „gwiżdżącej” rzeczywistości, żeby

choć przez moment zapomnieć o wypadku, ale ja i fani w pilskiej hali

pragnęliśmy oszczędzić im jakiejkolwiek porcji dezaprobaty. „Gwizdania

163

zdążą się jeszcze nasłuchać” - myślałem. Świdniczanie przegrali tamten

mecz 1:3 i zebrali wiele pochwał. Dla mnie byli bohaterami.

Żużlowy rok 2004 skończył się w Pile nudniejszym niż zwykle

Turniejem Gwiazdkowym. Razem z Markiem, Damianem i znajomym

z siatkówki, Kamilem cieszyłem się ze zwycięstwa Rafała Dobruckiego.

„Długi” pokonał będącego wtedy w dobrej formie Łukasza Romanka. Od

czasu do czasu w trakcie trwania zawodów miałem wejścia do Radia Sto -

„na dziko”, przez komórkę, bez żadnej klubowej zgody, a więc podobnie

jak działo się to rok wcześniej w Zielonej Górze. Mówiłem o tym, co

obserwowałem na torze, choć specjalnie nie było się czym emocjonować.

Pamiętam, że w tamtym Gwiazdkowym wystartowało kilku nieznanych

mi wcześniej Niemców.

Kiedy na żużlowych stadionach zaległa cisza, coraz głośniej robiło

się wokół siatkarzy Jokera. W pierwszą niedzielę lutego, razem

z niewielką grupą kibiców, wybrałem się na mecz do Wrocławia. Gwardia

była faworytem, liderem rozgrywek i głównym kandydatem do awansu.

Jednak w hali „Orbita” pilanie sprawili jej zimny prysznic, zwyciężając

3:0! Miałem to szczęście, że opowiadałem o wszystkim przez

niezniszczalną komórkę słuchaczom Radia Sto. Wspaniałe przeżycie!

W drodze powrotnej działacze klubu zafundowali siatkarzom kolację, a ja,

jeszcze przed jej rozpoczęciem, miałem wejście na radiową antenę w

trakcie sportowej audycji prowadzonej przez Sebastiana Jankuna. To

było coś niezwykłego – postawiłem komórkę przed chłopakami, a ci,

zgodnym chórem zaczęli śpiewać: MAMY LIDERA! HEJ, PIŁA – MAMY

LIDERA!”. To był moment, którego się nie zapomina.

A żużel? Faworytem nowego sezonu ligowego była ponownie Unia

Tarnów. Polonia miała inne plany – wygrywać, co się da i odbić się

od dna. Jednak tego celu zrealizować się nie udało.

164

Jeszcze w lutym pojechałem zdawać żużlowe egzaminy do

Bydgoszczy – też podwójne: na kierownika zawodów i spikera. Znów było

trudno, ale na pewno łatwiej niż w stolicy. Oprócz trenera Michaelisa,

pojechał z nami między innymi Przemek Surdyk, etatowy pilski spiker

i jeden z największych znawców żużla w regionie. Podczas pisemnego

testu trochę mi pomagał. W pewnej chwili chciał mi też pokazać twarze

przechodzących gdzieś obok Przemysława Szymkowiaka i Miłosza

Lippkiego, bydgoskich dziennikarzy, którzy zaczynali wtedy swoją

piśmienniczą karierę w „Tygodniku Żużlowym”. Niestety, obróciłem się

zbyt późno i do dziś nie wiem, jak chłopaki wyglądają. Ale ich teksty

czytam. Są dobre, tyle że swego czasu pan Miłosz nadużywał

wykrzykników. Niepotrzebnie!!! Cóż, ja nadużywam myślników

i wielokropków – więc między nami jest remis...

Egzamin w Bydgoszczy, oczywiście, zaliczyłem, bo – jak mówił

trener Michaelis – inaczej być nie mogło. Znów jednak miałem kaca, bo

zdawałem sobie sprawę, że mało wiedziałem i test przebrnąłem dzięki

życzliwym współtowarzyszom oraz łagodnym egzaminatorom.

Powrotna podróż do Piły trwała dłużej niż się spodziewaliśmy.

Winna była śnieżyca, która po drodze nas zaskoczyła. Bałem się, że nie

zdążę na Jokera. Tego dnia graliśmy u siebie i jak zwykle miałem

komentować. Na moje szczęście, rozgrywająca mecz w tym samym dniu

i tej samej hali Nafta toczyła pięciosetowe spotkanie, dlatego siatkarze

zaczęli się rozgrzewać ze sporym opóźnieniem.

Minusem wyjazdu do Bydgoszczy było słabe przygotowanie

do egzaminu z komunikowania masowego. Ponieważ trener zadzwonił do

mnie z informacją o wyprawie niemal „za pięć dwunasta”, nie zdążyłem

opanować materiału. Szkoda, bo lubiłem ten przedmiot. Była szansa na

fajną ocenę, a dostałem trzy plus.

165

Zaczęła się wiosna, a razem z nią przywędrowały smutne wieści

z Watykanu. Coraz bardziej chory papież Jan Paweł II kończył swoje

ziemskie życie. Pamiętam, jak pierwszego kwietnia pojechałem na

poranną Mszę do poznańskiego kościoła na Fredry. Właśnie tam po raz

pierwszy usłyszałem, że stan zdrowia papieża jest bardzo poważny.

Potwierdzenie znalazłem na tytułowej stronie darmowej gazety

„Metropol”, którą dostałem chwilę później. Na stancji nie miałem

telewizora, więc wszelkie wieści docierały do mnie zwykle z opóźnieniem.

Tego samego dnia wróciłem do Piły. Na stadionie miał się odbyć

pierwszy trening przed nowym sezonem. Słoneczna pogoda przyciągnęła

na trybuny wiele osób. Przyciągnęły ich też szwedzkie nazwiska:

Rickardsson, Karlsson, Andersson... Żużlowcy przyjechali z drużyną

Masarny Avesta, żeby rozegrać nieoficjalny sparing. Niestety, zawody się

nie odbyły. Do dziś nie wiem, dlaczego. Kibice nie otrzymali żadnego

wyjaśnienia i pozostało im tylko podziwianie domu na kółkach Tony'ego

Rickardssona. Delikatnie mówiąc, ten niedoszły mecz okazał się

wydarzeniem dalekim od profesjonalizmu. No i później „Rickiego” już

w Pile nie było. Sezon 2005 należał do niego, a po roku Szwed zakończył

swoją wspaniałą karierę.

Wieczorem z Watykanu docierały sprzeczne informacje. Według

części z nich, papież już zmarł. Inne tego nie potwierdzały. Gdy rano

wstałem, włączyłem komputer i przeczytałem, że Jan Paweł żyje.

Poszedłem do kościoła. Dalej dzień wyglądał jak wiele sobót: wybrałem

się na rynek z Damianem, zagraliśmy w piłkę (modląc się wcześniej

w intencji papieża). Następnie poszedłem na spotkanie MF Tau, a po nim

na imieniny do Grażyny. Były zupełnie inne niż zwykle. Nikt się nie bawił,

za to wszyscy w napięciu śledzili doniesienia z Watykanu. Paradoksalnie,

te imieniny były bardziej rodzinne niż huczne imprezy, jakie zdarzały się

166

wcześniej. Jan Paweł II zmarł o 21:37. Polska zatrzymała się w biegu.

Ludzie przestali oglądać „Kryminalnych”. Tłumy szły do otwartych

kościołów. Ja też – wybrałem się na Górne. To było piękne: podziękować

Bogu za papieża i wspomnieć go w kościelnej ciszy wybrało się wielu tych,

którzy na co dzień z religią nie mają dużo wspólnego. Podobnie było

dzień później, w niedzielę. Odwołana została żużlowa kolejka, ale na

stadion razem z kilkoma znajomymi się wybrałem. Zamiast oglądać mecz

Polonii ze Startem, pomodliliśmy się i rozeszliśmy do domów.

Cały następny tydzień był wyjątkowy. Prezydent Kwaśniewski

zarządził kilkudniową żałobę narodową. W Poznaniu, gdzie wtedy byłem,

uczestniczyłem w wieczornych spotkaniach na placu Mickiewicza. Żeby

lepiej przeżyć te momenty jedności i braterstwa, przez tydzień nie

włączałem radia. Nie chciałem żyć tym, co serwowały media, wolałem

współtworzyć rzeczywistość bez ich pomocy.

W piątek odbył się pogrzeb Jana Pawła II. Mszę sprawował przyszły

papież, wtedy jeszcze kardynał Josef Ratzinger. Relację oglądałem na

telebimie przy poznańskiej Katedrze. Wieczorem dziesiątki, a może nawet

setki tysięcy osób uczestniczyły we Mszy poświęconej pamięci papieża –

Polaka. Wszystko działo się tuż przy Zamku i krzyżach. Takie uroczystości

odbyły się w każdej części kraju, również w Pile. Tam nie byłem, ale

widziałem zdjęcia. Plac Zwycięstwa ludzie wypełnili po brzegi.

Do „Miasta Jeleni” wróciłem w sobotę rano, już wcześniej

poinstruowany, żeby od razu udać się na Sikorskiego, do nowego

mieszkania. Miałem klucz, wszedłem do środka i... jakoś dziwnie się

poczułem. To nie był jeszcze „mój” dom. Na dodatek, mimo że telewizor

był włączony, mieszkanie stało puste. Dopiero po chwili z suszarni

przyszła mama. Od tego dnia w nowym lokum mieszkałem z rodzicami.

Na Górnym został Michał. Następnego dnia byłem pytany, co mi się śniło.

167

Podobno to ważne – pierwszy sen w nowym miejscu. Pamiętałem

doskonale: śnił mi się znakomity skok Janne Ahonena, który

w rewelacyjnym stylu pobił rekord jakiejś skoczni. Nie wiem, co to

wróżyło, ale wiem, że Ahonen, obok Tomasza Golloba, był moim

ulubionym sportowcem. Zanim jednak nadeszła noc, wydarzyła się wielka

chwila pilskiego sportu – Joker awansował do ekstraklasy! Nasi siatkarze

kluczowy mecz wygrali gładko, pokonując KPS Wołomin w stosunku 3:0.

Wielkiej fety nie było, ale mimo to radość towarzyszyła nam ogromna. Po

raz pierwszy od ponad dwudziestu lat męski zespół z Wielkopolski miał

zagrać w siatkarskiej elicie! Wieczorem w hotelu Rodło odbył się bankiet

z okazji awansu. Też w nim uczestniczyłem.

To chyba jedyne(!) zdjęcie, na którym jestem razem z rodzicami i braćmi. Fajna rodzinka

(kwiecień 2005 roku)

Wydarzenia toczyły się szybko. Przełożona ligowa inauguracja

nastąpiła w drugą niedzielę kwietnia. Nigdy wcześniej pierwszego meczu

w sezonie o punkty nie oglądało w Pile tak mało widzów. Tylko tysiąc

osób było świadkami spektakularnej porażki z łotewskim zespołem

z Daugavpils, który, podobnie jak rok wcześniej Lwów, zaczynał przygodę

168

z ligą polską od spotkania nad Gwdą. I, w przeciwieństwie do lwowian,

zagościł w lidze na dłużej. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że kibiców

przyjdzie więcej, ale rację miał mój kolega, Sebastian Jankun, który po

niedoszłym treningu z drużyną Rickardssona stwierdził, że fani odwrócą

się od tak zaniedbanego organizacyjnie pilskiego speedwaya. Bo o kibica

trzeba dbać! Nawet ja, jeden z najbardziej zagorzałych bywalców imprez

żużlowych, nie lubię, kiedy zawody przedłużają się w nieskończoność

z powodu nieudolności organizatorów. Jeśli kibic – debiutant trafi

właśnie na taki mecz, to drugi raz może nie przyjść już wcale!

W dniu moich imienin odbył się zaległy mecz Polonii z faworytem

do awansu, Startem (wtedy: Fularem) Gniezno. Niespodzianki nie było –

zdobyliśmy tylko 32 punkty. Mecz pamiętam jednak z innego powodu.

Właśnie tego dnia nagrywałem materiał w celu zaliczenia pracowni

radiowej na studiach. Upatrzyłem sobie kibica, dobrze mi znanego

Daniela, który oprowadzał mnie po stadionie i opowiadał o swojej

fascynacji żużlem. Wyszedł z tego całkiem niezły „program”. Dzięki,

Daniel! Bez ciebie na pewno by mi się to nie udało. Swoją drogą historia

Daniela jest podobna do mojej – on też zauroczył się żużlem od

pierwszego wejrzenia, tyle że miał wtedy nie dziesięć, a siedemnaście lat.

Daniel w swojej pasji poszedł jeszcze dalej, przyjmując na barki różne

klubowe funkcje: od fotografa, poprzez kierownika zawodów i drużyny,

na spikerze i prezenterze kończąc.

Na kolejne dwie imprezy zabrałem ze sobą Joasię. Obie były

wyjazdowe. Najpierw, „ekstrawagancko”, wybraliśmy się do Leszna na

półfinał Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych i byliśmy tam

chyba jedynymi kibicami przyjezdnymi. Później, w dwunastą rocznicę

mojego żużlowego debiutu, pojechaliśmy do Ostrowa na hit pierwszej ligi

pomiędzy ówczesnym Intarem i Stalą Rzeszów. Spotkanie było świetne.

169

Przed ostatnim wyścigiem mieliśmy remis, a w piętnastym biegu para

Max – Śledź wygrała podwójnie i rzeszowianie, z panią prezes Martą

Półtorak na czele, rzucili się sobie w objęcia. Jak się później okazało, na

finiszu rozgrywek Rzeszów zajął pierwsze miejsce i awansował do

ekstraligi, a ostrowianie przegrali dopiero w barażach. Mieliśmy nosa,

wybierając się właśnie do Ostrowa.

Później rozpoczęła się akcja o kryptonimie „Żużlowy czwartek”. Już

wyjaśniam, dlaczego. Otóż trzykrotnie, w ten właśnie dzień tygodnia, na

przełomie maja i czerwca jechałem ze studiów do Piły na żużel i to

w celach służbowych, bowiem każdą z czwartkowych imprez

komentowałem ze stadionowej wieży. I w sumie było na co popatrzeć.

Zaczęło się od bardzo ciekawego ligowego meczu z Ukraińcami

z Równego. Przegraliśmy tylko pięcioma punktami, a bezkonkurencyjni

wśród przyjezdnych byli Węgier Szatmari oraz największa gwiazda gości,

Igor Marko. Wielki żal, że życie tego ostatniego zakończyło się rok później

w tak tragicznych okolicznościach. Marko został śmiertelnie pobity we

własnym kraju. Dlaczego? Tego nie wiem.

W pierwszy czwartek czerwca oglądałem półfinał Mistrzostw Polski

Par i podziwiałem świetną jazdę ostrowskiego duetu Jędrzejak –

Szczepaniak. Chłopcy z Ostrowa w całym turnieju zgubili tylko punkt.

Dwa tygodnie później odbyła się w Pile impreza roku – silnie obsadzony

ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Przed zawodami zagrała

nawet orkiestra (chyba z Wielenia, jeśli mnie pamięć nie myli)! Ludzi też,

jak na te trudne dla pilskiego żużla dni, przyszło sporo, bo około tysiąca.

Podczas ćwierćfinału po raz pierwszy miałem okazję współpracować

z siejącym postrach w całej żużlowej Polsce sędzią – Ryszardem Bryłą. Na

szczęście, uważany za rygorystycznego i bezwzględnego arbiter z Zielonej

Góry nie był dla mnie surowy. Chociaż, kiedy przed zawodami

170

wędrowałem po płycie opowiadając o mistrzostwach, upomnienie

dostałem:

− Do półfinału awansuje z Piły sześciu najlepszych żużlowców –

powiedziałem do mikrofonu. Minęło kilka sekund. Do telefonu prosi

mnie kierownik startu:

− Sędzia dzwoni!

Biorę słuchawkę i słyszę:

− Awansuje sześciu plus rezerwowy, panie spiker.

Tak więc Ryszard Bryła czuwał nad wszystkim. A zawody wygrał faworyt

imprezy (mój również), Piotr Protasiewicz. „Protas” wyprzedził

Świderskiego i Hliba.

Na początku lipca bardzo ciekawy prezent podarował mi wuja Edek:

− Pojedziesz ze mną na spływ kajakowy po Drawie?

Pytanie padło tak nagle (chyba nawet jeszcze spałem, kiedy zadzwonił

telefon), że zgodziłem się na udział w wyprawie szybciej niż pomyślałem.

Spływ trwał dwa dni. To była moja pierwsza tego typu przygoda. Mogła

być druga, ale przypomnę, że jedenaście lat wcześniej odmówiłem

wyjazdu chrzestnemu Jankowi z powodu... rundy kwalifikacyjnej

Drużynowego Pucharu Polski. Przecież musiałem na niej być!

Kajaki bardzo mi się spodobały. Było ciekawie i emocjonująco.

Choćby z powodu wielkiej ulewy, która spotkała nas pierwszego dnia.

Przemoknięci do granic wytrzymałości suszyliśmy się później wiele

godzin przy nocnym ognisku. Następnego dnia, w niedzielę, to ja

prowadziłem auto Edka (byłem na taką ewentualność przygotowany

i wcześniej o niej poinformowany). Zresztą w nocy samochód posłużył

nam za łóżko.

Do Piły wróciliśmy wieczorem. Zdążyłem jeszcze na część ligowego

meczu Polonii z drużyną z Łodzi. Kiedy przyszedłem na stadion, wynik

171

krążył wokół remisu. Później stało się jakieś nieszczęście – Poloniści

przegrywali wszystko, nawet po dobrych startach. Wyglądało to na

celową zagrywkę, jakiś bojkot. Dlaczego? Najprędzej mógł być to protest

przeciw pustkom w kasie. Patrzyłem na to wszystko z wielkim smutkiem.

Podobnie jak na ławki, ginące w kępach dawno nieścinanej trawy.

Samopoczucie poprawiła mi dopiero wieczorna Msza w kościele Świętej

Rodziny, która rozpozęła się o 20:30.

Kolejny raz w roli stadionowego spikera wystąpiłem podczas mało

prestiżowej pilskiej rundy Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw

Polski. Z imprezy pamiętam niewiele, albo nawet nic. Z moich notatek,

jakie od lat prowadzę, wynika, że następny raz z mikrofonem na stadionie

pracowałem czternaście miesięcy później, podczas historycznego, bo

ostatniego meczu ligowego w historii PKŻ Polonia.

Sierpień 2005 był dla mnie czasem jednego z barwniejszych

wyjazdów życia. Był to też trudny czas zastanawiania się nad sobą

i własnym życiem. Podobnie jak rok wcześniej, wybrałem się na

pielgrzymkę z Warszawy do Częstochowy. W stolicy, dzień przed

wyjściem, byłem świadkiem przysięgi policjanta Krzysztofa Majchrzaka,

prywatnie mojego kuzyna. A później? Historia zatoczyła koło: 15 sierpnia

pojechałem na finał IMP do Tarnowa. Na stadion Unii dostałem się jadąc

Częstochowy i zatrzymując po drodze w Krakowie, w mieszkaniu Szymka.

Zresztą jego w tym czasie na miejscu nie było, bo poleciał na Kubę.

W Krakowie zostawiłem plecak i śmignąłem do Tarnowa. Mimo że

przyszedłem na stadion wcześnie, to miejsce miałem kiepskie (siedziałem

w dolnych rejonach trybun). A wszystko dlatego, że zanim usiadłem,

wziąłem udział w konkursie dla kibiców. Wygrałem koszulkę i ze

zdobyczą w ręku z trudem znalazłem miejsce siedzące. Miałem na sobie

172

szalik Polonii Piła. Rozmawiając z kimś będącym obok nieopatrznie

powiedziałem, że przyjechałem na drugi koniec Polski.

− To Piła jest na końcu Polski! - usłyszałem celną ripostę.

Na stadionie ciasno, wszystkie miejsca zajęte. Co oczywiste,

kilkunastotysięczny tłum kibicował gospodarzom. Ja – tradycyjnie –

„mojemu” Tomaszowi. Gollob, razem z kolegami (w tym z nie do końca

polskim Rune Holtą) na początku sierpnia nie dał szans innym

i wywalczył dla Polski Drużynowy Puchar Świata! Nasi zdeklasowali

pozostałych. Wszystko działo się we Wrocławiu i pewnie bym tam był,

gdyby nie pielgrzymka. O sukcesie naszych dowiedziałem się w stodole

podczas pierwszego noclegu, kiedy to siostra Maria (na pielgrzymce

wszyscy nazywają siebie braćmi i siostrami) otrzymała radosnego

esemesa od swojego syna Kuby. Jeszcze w Warszawie prosiłem go

o przesłanie informacji, jak spiszą się biało – czerwoni. Sam dowiedzieć

się nie mogłem, bo komórkę świadomie zostawiłem w domu.

Ale powróćmy do świątecznego wieczoru w Tarnowie. Na torze

rządzili miejscowi – od urodzenia (Marcin Rempała i Janusz Kołodziej)

oraz od dwóch lat (bracia Gollobowie). Kluczowy był wyścig, w którym

Kołodziej na ostatnim łuku wyprzedził pasywnie jadącego Tomasza. To

była czwarta seria startów, obaj do tej pory byli niepokonani.

Tarnowianie się cieszyli, bo wygrał ten bardziej „ich”. A „mój” zdobył w

sumie 14 punktów i zajął ostatecznie drugie miejsce. Ciekawostka:

Kołodziej sięgnął po złoto jeszcze jako junior! To był zresztą jego rok.

Jeśli się nie mylę, to w kwalifikacjach i finale IMP przyszły mistrz nie

stracił ani jednego punktu! Niesamowite było też to, że „Jaskółki”

zdominowały całe podium, bo starszy Gollob był trzeci. Jakby tego było

mało, piąte miejsce zajął najmłodszy z Rempałów.

173

Moja podróż trwała. Wróciłem do Krakowa, a następnego dnia

pojechałem pociągiem do Rzeszowa. Tam odwiedziłem mojego

przyjaciela Janusza. Po przenocowaniu w schronisku, ruszyłem

autobusem na planowaną wcześniej wyprawę na koniec Polski, do

Ustrzyk Górnych. Jechałem w ciemno, ale nocleg znalazłem bez

problemu, tym razem w Domu Parafialnym, a właściwie w sąsiadującej

z nim drewnianej chatce. Zanim zasnąłem, wybrałem się na Tarnicę,

najwyższy szczyt Bieszczad. Kolejnego dnia musiałem wstać bardzo

wcześnie, żeby zdążyć na autobus do Krosna. Mimo braku budzika, udało

się. Opatrzność czuwała. Będąc u celu, zrobiłem małą rundkę po Krośnie,

zobaczyłem tamtejszy stadion z czarnym jak smoła torem i jechałem

dalej. Kolejny cel: Łomnica Zdrój. Właśnie tam odbywały się rekolekcje

MF Tau. To też był dobry, ale trudny dla mnie czas. Wreszcie i on się

skończył, a ja wracałem na północ. Jednak nie do Piły. Najpierw udałem

się do Bydgoszczy, gdzie w ostatnią sobotę sierpnia odbyła się runda

Grand Prix. Spałem w pociągu, dzięki czemu miałem siły na wieczorne

kibicowanie. Tym razem siedziałem w towarzystwie nie znanych mi

wcześniej fanów z Bydgoszczy. Byli bardzo mili, zaprosili mnie nawet na

finał play-off, który – jak przewidywali – miał się u nich odbyć.

Z zaproszenia skorzystałem, ale działo się to dopiero miesiąc później.

Tego dnia królem bydgoskiego toru został nie kto inny jak Tomasz

Gollob! Na stadionie Polonii byliśmy też świadkami epokowego

wydarzenia – swój szósty i, jak się później okazało, również ostatni tytuł

Indywidualnego Mistrza Świata wywalczył Tony Rickardsson. Tym

samym Szwed zrównał się w klasyfikacji wszech czasów z Ivanem

Maugerem z Nowej Zelandii.

Zabawne i bardzo kuriozalne wydarzenie przeżyłem kilka godzin

później na bydgoskim dworcu. W oczekiwaniu na pociąg, podobnie jak

174

większość zmęczonej grupy kibiców, przysypiałem. Mój miał przyjechać

przed czwartą rano. Kiedy większość głów zaczęła już swobodnie opadać,

ktoś ze zgromadzonych zaczął nagle wrzeszczeć:

− TOMASZ GOLLOB! TOMASZ GOLLOB!

Ku jego rozpaczy, nikt się nie dołączył. Gorzej! Zaczęto go uciszać i to

niekoniecznie w kulturalny sposób.

- Co za naród! Al – Kaida zrzuca bomby – smucą się! Gollob wygrywa –

też się smucą! Szkoda gadać! - podsumował nas nadaktywny kibic –

patriota. Myślę, że gdyby krzyknął pięć godzin wcześniej, to chętnie

byśmy się dołączyli.

Rzeczywiście, finał ligi odbył się w Bydgoszczy. W rewanżu o złoto

Polonia rywalizowała ze zdecydowanym zwycięzcą pierwszego meczu,

Unią Tarnów. Nad Brdę przyjechałem samochodem prowadzonym przez

Anię i Grześka, przyjaciół z pielgrzymki, którzy dzień wcześniej dotarli

z wujkiem i babcią do Piły odwiedzić znajomych. Właśnie wtedy oboje

zaproponowali mi, żebym został chrzestnym ich pierwszego dziecka,

które było już w drodze! Bardzo się ucieszyłem i oczywiście się zgodziłem.

Do Warszawy cała ekipa wracała w niedzielę około południa.

Ponieważ jedno miejsce w wozie goście mieli wolne, chętnie się z nimi

zabrałem, wysiadając po drodze w Bydgoszczy. Zawody oglądałem

z zaznajomionymi już wcześniej miejscowymi kibicami. Mecz był dobry,

a zakończył się dwupunktowym zwycięstwem tarnowian. Unia obroniła

tytuł. Po dekoracji kierownik mistrzowskiej drużyny, nieodżałowany

Szczepan Bukowski, niósł na plecach Tomka Golloba, głównego autora

tego wielkiego sukcesu. Tamten dzień był wyjątkowy również PiS, które

w wyborach do parlamentu niespodziewanie pokonało PO, a także (a

może przede wszystkim) dla kibiców siatkówki - w finale Mistrzostw

Europy Polki wygrały z Włoszkami 3:1 i ponownie sięgnęły po złoto!

175

Kolejne wybory odbywały się w odstępach dwutygodniowych. Tym

razem były to cieszące się zwykle większym zainteresowaniem wybory

prezydenckie. Pierwsza runda nie wyłoniła zwycięzcy, potrzebna była

dogrywka. I znów niespodzianka: Donalda Tuska pokonał Lech

Kaczyński. Kiedy ogłoszono wyniki, nowy prezydent podziękował mamie,

po czym wypowiedział do swojego brata pamiętne słowa:

- Panie prezesie – melduję wykonanie zadania!

Tego samego dnia rano, tuż po wrzuceniu pustej kartki do urny,

razem z Andrzejem, moim poznańskim współlokatorem i jednocześnie

znajomym jeszcze z czasów przedszkolnych, ruszyłem do stolicy

Wielkopolski. Nie bez celu – otóż chcieliśmy być świadkami

historycznego wydarzenia: pierwszego po dziesięcioletniej przerwie

turnieju żużlowego w Poznaniu! To była piękna impreza na wspaniałym,

choć zaniedbanym golęcińskim stadionie, z liczną, ośmiotysięczną grupą

widzów i podium zajętym przez tercet: Jankowski – Kłopot – Kościuch.

Ta trójka niewiele później reprezentowała poznańskie „Skorpiony”

w rozgrywkach ligowych. Impreza miała pokazać, czy żużel ma

w Poznaniu rację bytu. Po jej zakończeniu nie było już żadnych

wątpliwości. Miał też klub żużlowy nad Wartą oddanych działaczy. I ja

chciałem być jednym z nich. Nawet przyszedłem na kilka spotkań

organizacyjnych jeszcze zimą 2004/05. Niestety, wykluczyłem się z grupy

budującej żużel, bo powiedziałem, że nie jestem w stanie opłacać składek

członkowskich. Wcale nie kłamałem! Żyłem w głównej mierze z kredytu

studenckiego, więc starałem się wydawać pieniądze dość rozważnie. Ale

mimo że poznańskim działaczem nie zostałem, to na żużel w Poznaniu

zacząłem chodzić dość regularnie. Najczęściej z Joasią.

Okazja do obejrzenia zawodów na Golęcinie była już tydzień

wcześniej, ale odbył się wtedy „jedynie” turniej żużlowców – amatorów,

176

czy też, jak wolą mówić niektórzy, jeźdźców „nieprofesjonalnych”. Piszę

„jedynie”, ponieważ amatorski żużel wygląda inaczej – ściganie jest

zwykle bardziej rekreacyjne, zawodnicy prezentują niższy poziom niż

żużlowcy z licencjami, a wyścigi toczą się na dystansie dwóch okrążeń.

Chociaż nie jestem wielkim fanem żużla amatorskiego, podziwiam

tych, którzy go uprawiają i finansują. Bardzo cenię takich pasjonatów

i gęba mi się cieszy, jak widzę ich zaangażowanie. W czerwcu 2005 roku

zostałem poproszony o komentowanie pierwszego amatorskiego meczu

w Pile. Polonia ścigała się z drużyną lubelską. Tamtego dnia umówiłem

się z Danielem (tym od audycji, którą nagrywałem podczas meczu ze

Startem), że pomogę mu rozpocząć przygodę ze spikerką. Ale kiedy

chłopak wyszedł na płytę i zaczął mówić, chociaż ludzi było niewielu,

zestresował się tak bardzo, że szybko uciekł na trybuny.

- To nie dla mnie – powiedział przestraszony.

- Spokojnie, dasz radę. Ja też na początku byłem siny ze strachu –

odpowiedziałem, żeby go trochę uspokoić. Udało się. Jeszcze podczas

tych samych zawodów Daniel podawał niektóre komunikaty, w tym

czytał fatalną reklamę night clubu „Imperium”, o której ja nie chciałem

nawet słyszeć. Zrobił mi tym samym dużą przysługę.

Pilski mecz z udziałem amatorów ciągnął się jak flaki z olejem. Fajne

było jednak to, że przypomniałem sobie jednego z tych, który jeździł

w barwach Polonii na początku lat 90. Myślę o Robercie Gwarze, jednym

z pierwszych pilan, który zdobył licencję dla zespołu z Piły. Po dekadzie

przerwy były zawodnik ponownie wsiadł na maszynę i pokazał, że sztuki

„żużlowania” tak łatwo się nie zapomina. Na torze był jednym

z najlepszych.

W tym miejscu pokuszę się o jeszcze jedno, niekoniecznie zgodne

z chronologią wydarzeń wspomnienie. Myślę tu o pierwszym w historii

177

występie Jokera Piła w siatkarskiej ekstraklasie. Na inaugurację

odwiedziła nas naszpikowana gwiazdami bełchatowska Skra – przyjechali

Wlazły, Szczerbaniuk, Stelmach, Winiarski, Ignaczak... Długo by

wymieniać. Dzięki telewizji Polsat Sport, relacja szła na żywo we

wszystkie strony świata. Nasi, mimo bohaterskiej postawy, ulegli

mistrzom z Bełchatowa 0:3. Na pierwszy triumf w Polskiej Lidze

Siatkówki musieliśmy jeszcze trochę poczekać.

Powróćmy do późnej jesieni. A nawet bardzo późnej, bo już

ośnieżonej. XIII Turniej Gwiazdkowy odbył się tydzień przed Wigilią. To

była ostatnia żużlowa Gwiazdka przed kilkuletnią przerwą. Tym razem

grudniowe ściganie zakończyło się wygraną Frankowa przed Huszczą,

który kilka miesięcy później stał się gwiazdą kiełkującego żużla

w Poznaniu. Trzeci był Paweł Kowalewski, który tym samym odniósł

życiowy sukces. Szkoda, że i on, i Łukasz Nowak jeździli w tak

siermiężnych dla pilskiego żużla czasach. W innych realiach mogliby co

nieco osiągnąć.

Ten turniej zapamiętam z jeszcze jednego powodu: komicznej

sytuacji w którymś z wyścigów. Otóż w pewnym momencie jeden

z zawodników upadł (nie pamiętam kto, ale to nieważne). Wirażowy

stojący na drugim łuku odruchowo wyciągnął czerwoną chorągiewkę

sygnalizującą przerwanie biegu. Sęk w tym, że zrobił to samowolnie, bo

sędzia wyścigu nie przerwał! Zawodnik upadł niegroźnie i szybko opuścił

tor. Tyle że inny żużlowiec, widząc przed swoją twarzą czerwoną

chorągiewkę, zwolnił prawie do zera. Kiedy zorientował się, że wyścig nie

został jednak przerwany, ruszył dalej, natomiast nasz sympatyczny

wirażowy, jak gdyby nigdy nic, założył ręce za siebie i (razem

z chorągiewką) wolnym krokiem ruszył w stronę środka płyty. Kto wie,

może jeszcze sobie pogwizdywał? Nie wiem, tego nie słyszałem. Sędzia

178

chyba tego zdarzenia nie zauważył (a może nie chciał?). Ja – tak.

Podobnie jak Marek i Damian. We trójkę siedzieliśmy przy wejściu

w drugi łuk, blisko całej sytuacji. Oj, zabawny potrafi być ten nasz żużel.

Z pewnością nie było zabawnie w Pile wraz z początkiem nowego

sezonu. Polonia spróbowała jeszcze jednej próby odbicia się od dna,

wygrania jakiegoś meczu. Nie udało się. Na dodatek chroniczny brak

pieniędzy nie pozwolił na zorganizowanie na naszym pięknym stadionie

żadnego sparingu przed ligą. Jeśli dobrze pamiętam, aż dwa wyjazdy

zakończyły się w 2006 roku walkowerami z naszej winy. Już pierwszy

mecz w Pile pokazał, jak marna jest kondycja naszego klubu – Polonia

uzbierała zaledwie 29 punktów w meczu z nie najsilniejszym Orłem Łódź.

Tamten żużel odbył się w Wielkanocny Poniedziałek. Osiem dni

później miałem urodziny. No i proszę – gdyby nie Joasia, to nawet bym

nie wiedział, że właśnie wtedy w Poznaniu będzie można powąchać

metanol (albo spalony olej – jak mówią znawcy; sam nie wiem, która

wersja jest poprawna). To właśnie ona znalazła w Internecie wiadomość,

że na Golęcinie odbędzie się runda Młodzieżowych Drużynowych

Mistrzostw Wielkopolski. Niby nic wielkiego, ale dla mnie prezent na

urodziny wyśmienity!

Początek maja był smutny dla kibiców Jokera. Biało – niebiescy

przegrali dwa mecze barażowe w Bydgoszczy i pożegnali się z ekstraklasą.

Byłem na obu (zresztą w tamtym sezonie pojechałem też na siatkę do

Olsztyna, Kędzierzyna – Koźla, Warszawy, dwukrotnie do Sosnowca oraz

do Milicza, gdzie zagrała Gwardia Wrocław – wracałem zwykle

z zespołem) i starałem się, mimo zawodzącego telefonu, relacjonować

przebieg tych spotkań dla Radia Sto. Zanosiło się na to, że stać nas na

utrzymanie, zwłaszcza po błyskotliwym rozprawieniu się z Płomieniem

179

Sosnowiec w pierwszej fazie play-off. Trudno, stało się inaczej i, jak to

zwykle bywa w takich sytuacjach, trzeba było budować zespół na nowo.

Pilski sport żył dalej. Nafta Piła walczyła o kolejny tytuł mistrza

Polski (ostatecznie przegrała z Muszynianką), a dogorywająca Polonia,

dzień po przegranej Jokera nad Brdą, ponownie została rozbita u siebie,

tym razem przez Łotyszy z Daugavpils.

Kiedy zespołowi nie idzie i w ciemno można stawiać, że przegra,

warto spojrzeć na mecz nieco inaczej, szukać jakichś ciekawostek,

momentów radosnych i pocieszających. Jeden z wyścigów w spotkaniu

z drużyną łotewską był właśnie taką perełką. W biegu tym prowadził nasz

obcokrajowiec, Johansson. Szwed wygrał wyścig, ale nie zauważył

szachownicy sygnalizującej metę i tak się zapamiętał w swej jeździe, że na

pełnym gazie pokonał kolejny łuk, rozpoczynając piąte okrążenie!

Zdezorientowany Własow z Daugavpils, który na mecie był drugi

i wjechał już do parkingu, został wręcz wypchnięty przez swoich

mechaników na tor w celu kontynuowania formalnie zakończonego już

biegu! Chłopak był tak zaskoczony, że błyskawicznie zrobił to, co mu

kazano i zaczął ścigać Johanssona. A przecież kilka sekund wcześniej

przebywał już w parku maszyn! To jeszcze nie wszystko. Polonię w tym

pamiętnym biegu reprezentował też może i sympatyczny, ale najsłabszy

w zespole Tomek Chyżewski. Pilski młodzieżowiec w trakcie wyścigu

upadł, po czym podniósł się, żeby kontynuować jazdę. Ponieważ dobrze

policzył okrążenia, wiedział, że nie musi się spieszyć, bo pozostali

żużlowcy minęli już metę. Jakie było jego zaskoczenie, kiedy obejrzał się

i zauważył pędzącego za nim Johanssona! Tomek przyspieszył, ale

ponieważ nie był w stanie szybko rozwinąć optymalnej prędkości, Szwed

go zdublował. I to na dodatek na piątym okrążeniu! Widzieliście kiedyś

coś takiego?

180

Tymczasem w Poznaniu żużel kwitł. Pod koniec maja odbył się tam

ćwierćfinał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Byłem świadkiem

fenomenalnej postawy najstarszego żużlowca kraju, Andrzeja Huszczy

(rocznik '57). „Tomek” nie tylko wygrał, ale też pobił rekord toru! Co

prawda, na Golęcinie ścigano się od niedawna i dlatego takie rekordy

zdarzały się często, ale w żaden sposób nie umniejsza to osiągnięcia pana

Andrzeja.

Ten ćwierćfinał pamiętam jeszcze z jednego powodu – wtedy po raz

ostatni widziałem w akcji Łukasza Romanka. Żużlowiec z Rybnika nie

zachwycił, uczestniczył nawet w kolizji, ale nic mu się nie stało. Coś

strasznego wydarzyło się natomiast kilkanaście dni później – Łukasz

popełnił samobójstwo. O przypuszczalnych motywach powiedziano już

bardzo wiele, jednak wszystkich szczegółów nigdy nie poznamy.

Z pewnością Romanek przeżywał kryzys formy. Będąc seniorem nie

osiągnął tego, co zdobył jako młodzieżowiec. Nie łapał się do składu

rybnickiego zespołu. Ale czy są to wystarczające powody, żeby pozbawić

się życia? Z pewnością nie. Być może podjąć tę dramatyczną decyzję

„pomogły” Łukaszowi wcześniejsze tragedie z udziałem Dadosa

i Kurmańskiego. Oni już tę mroczną furtkę otworzyli wcześniej. Ktoś

mądry napisał po tych wszystkich zdarzeniach o żużlowcach –

gladiatorach, dysponujących w bardzo młodym wieku dużymi kwotami

pieniędzy i zmagających się z ogromną presją ze strony otoczenia, a to

wszystko w zestawieniu z niedojrzałością psychiczną i społeczną oraz

nierzadko chronicznym brakiem kogoś bardzo bliskiego. W tych słowach

jest wiele prawdy. Tym młodym chłopcom potrzebny jest często

psycholog, albo dobry trener, który nie myśli tylko przez pryzmat

ligowych punktów, ale pamięta też o aspektach wychowawczych.

181

Dyskusje w takim duchu prowadzono wiosną 2006 roku. Czy coś od tego

czasu się zmieniło? Obyśmy nie obudzili się po kolejnej tragedii.

W Boże Ciało po raz pierwszy widziałem w akcji poznańskie

„Skorpiony”. Żółto - czarni przyjechali do Piły. Tradycyjnie, dostaliśmy

lanie, ale nietradycyjnie na zwykle „łysych” w tamtym czasie trybunach

dużo było kibiców przyjezdnych. Kto wie, czy nie więcej niż tych z Piły.

Fanklub drużyny poznańskiej był bardzo dobrze zorganizowany. Jeździł

za swoimi chyba wszędzie, uzbrajał się w klubowe barwy, no i kibicował

tak, jak trzeba – głośno i z kulturą. Oby więcej takich grup!

Niewiele wody w Gwdzie i Warcie upłynęło, a ja znów widziałem

w akcji PSŻ. Tym razem dwukrotnie w Poznaniu. Po raz pierwszy

w niedzielę po Bożym Ciele. Razem z Joasią obejrzeliśmy dość wysoką

wygraną gospodarzy, którzy pokonali uzbrojony w obcokrajowców zespół

z Łodzi. Tak się złożyło, że przed prezentacją zawiodły stadionowe

instalacje i w ogóle nie było słychać muzyki, a jedynie głos spikera

(zresztą bardzo charakterystycznego), Jacka Dreczki. Zwykle na

prezentację żużlowcy w Poznaniu wyjeżdżali przy akompaniamencie

przeboju „Eye of the tiger”. Głośnikową ciszę postanowiła zapełnić Joasia,

która posłużyła się swoją komórką i włączyła bardzo uproszczony podkład

do tej piosenki (tak zwaną melodyjkę). Zrobiło się śmiesznie. Na dodatek

jak zwykle o nasze samopoczucie zadbali sami udający się na prezentację

żużlowcy. Dlaczego? W Poznaniu był taki zwyczaj, że zawodnicy witali się

z publicznością, jadąc na przyczepie ciągniętej przez busa, na którą

nałożone było „rusztowanie”. Żużlowcy trzymali się stalowego drąga

umieszczonego nad ich głowami. Tę specyficzną przyczepkę nazwaliśmy

„trzepakiem”. Tak samo zresztą ochrzciliśmy piosenkę „Eye of the tiger”.

Ponownie ów „trzepak” mogliśmy podziwiać pięć dni później. Było

to trzecie podejście do meczu PSŻ z łotewskim Daugavpils. Tym razem

182

świeciło słońce, więc obaw związanych z kolejnym odwołaniem spotkania

nie było. Widowisko na długo przed jego rozpoczęciem nazwano

„szlagierem”. Łotysze w lidze sprawiali liczne niespodzianki, co miało

zwiastować wyrównany mecz. Nawet na plakatach zapowiadających

spotkanie pojawił się napis: „Szlagier drugiej ligi!”. Nic z tych rzeczy.

Z toru wiało nudą, a emocje pojawiały się tylko gdy na tor wyjeżdżał

najlepszy wśród gości Siergiej Darkin. Ostatecznie PSŻ rozgromił

Daugavpils 63:27 i coraz śmielej pukał do bram pierwszej ligi.

Znacznie ciekawiej było na torze w Pile podczas lipcowego

spotkania Polonii z Ukrainą Równe. Byliśmy blisko zwycięstwa,

przegraliśmy tylko ośmioma punktami. Nasi zostawili po sobie dobre

wrażenie. Z tego meczu zapamiętałem cieszącego się z dwóch podwójnych

zwycięstw gospodarzy Daniela, który pełnił rolę prezentera. Daniel

krzyczał radośnie do mikrofonu prawie jak komentatorzy

południowoamerykańskich meczów piłkarskich po strzeleniu gola przez

ich zawodnika. Albo jak MC Seba podczas prezentacji sędziów na

siatkarskim World Tourze w Starych Jabłonkach. Może i krzycząc, Daniel

lekko nadwerężył przepis o bezstronności prezentera, ale było to bardzo

sympatyczne.

Wakacje A.D. 2006, poprzedzające ostatni rok studiów, były dla

mnie bardzo intensywne. Najpierw siatkówka w Pobierowie, później

wyjazd do Norwegii, rekolekcje w Mędrowie koło Kielc, znów siatka (tym

razem w Starych Jabłonkach oraz Mysłowicach) i Gdańsk.

W międzyczasie uzupełniałem duże luki w tworzonej z wielkim bólem

pracy magisterskiej. Przez ponad dwa miesiące nie byłem na żużlu. To

długo. Wreszcie jednak zła passa dobiegła końca. W połowie września,

siedząc na trybunach z kolegą, którego znałem z meczów siatkówki

i którego imienia nie pamiętałem (głupio mi było go zapytać), oglądałem

183

największy, jeśli mnie pamięć nie myli, pogrom Polonii na własnym torze

od 1992 roku. Wcale nie najsilniejszy w lidze Kolejarz Opole rozniósł nas

w stosunku 22:68. Smutno.

Trzy dni później byłem świadkiem końca pięknej, ale

i dramatycznej historii pilskiego sportu pisanego przez ligowy żużel.

Przynajmniej na pewien czas. Jednak ani ja, ani chyba nikt inny na

stadionie nie był jeszcze tego pewien. Ostatnim przeciwnikiem

Polonistów był liderujący rozgrywkom zespół z Gdańska. Nie wstydzę się

użyć takiego określenia – miałem ZASZCZYT komentować ów mecz

z wieży. Po kilkunastomiesięcznej przerwie znów trzymałem w ręku

stadionowy mikrofon. I to w tak historycznym spotkaniu! Szkoda, że to

historia bez szczęśliwego końca. Pilanie ten mecz, a jakże, przegrali, ale

zdobyli 27 punktów, prezentując się znacznie lepiej niż podczas meczu

z Kolejarzem.

Ja też miałem pod górkę. Na prezentację zszedłem pod taśmę, żeby

z bliska powitać zawodników i wtedy okazało się, że... nie działa

mikrofon! Zupełny brak łączności! Cóż było robić – powitałem wszystkich

bez „sitka”, starając się mówić (krzyczeć?) najbardziej donośnie jak

potrafiłem. Pomogli mi kibice zgromadzeni przy starcie, którzy dużymi

brawami witali kolejnych wyczytywanych przeze mnie zawodników.

Przynajmniej miałem pewność, że ktoś mnie słuchał i było dla kogo

strzępić głos. W dalszej części zawodów, na moje szczęście, mikrofon

działał bez zarzutu. Po imprezie pożegnałem się z najwierniejszymi

z wiernych (na stadionie mogło być około trzystu osób), życząc im oraz

sobie wspólnego spotkania podczas Turnieju Gwiazdkowego. Niestety,

pilska tradycja grudniowego ścigania została w 2006 roku przerwana. Co

gorsza, miejscowym kibicom żużla pozostało przez całe dwa kolejne lata

emocjonowanie się meczami na innych torach, bo nasz leżał odłogiem.

184

I ja pewnych okazji starałem się nie zaprzepaszczać. Choćby Grand

Prix Polski w Bydgoszczy. Jeżeli tylko mogę, to zawsze na nią jadę.

Podobnie było w równonoc jesienną pamiętnego 2006 roku. Wybrałem

się autem razem z czterema znajomymi. Jak mi powiedzieli, ktoś nam

zarezerwował tańsze bilety. Cieszyłem się, bo to zawsze oszczędność

rzędu kilkudziesięciu złotych. Najadłem się wstydu, kiedy się okazało, że

wcale nie wchodzimy na bilety, tylko... za łapówkę wręczoną jednemu

z ochroniarzy! Byłem bardzo zły, zwłaszcza, że nie zostałem o takim

pomyśle wcześniej poinformowany. Gdybym wiedział, to pewnie głośno

bym protestował, a tak, ponieważ dowiedziałem się o wszystkim

kilkanaście sekund przed zdarzeniem, nie zdążyłem zareagować.

I złamałem prawo, z czym wcale nie było mi do śmiechu. Nie zapomnę

miny kibica, który zobaczył nas, wchodzących „na lewo”:

- Nie wierzę własnym oczom! - krzyknął, na co wpuszczający nas

ochroniarz odpowiedział: „Życie jest ciężkie”. Ale czy aż tak?

Wkrótce rozpoczęły się zawody, a ja zdążyłem już trochę ochłonąć.

Do wielkiej formy wracał Nicki Pedersen, który zwyciężył w cuglach. Na

koniec sezonu sięgnął po brąz. Następny rok należał do niego. Odrodził

się też Tomasz Gollob, który po dobrym początku w serialu Grand Prix

'06 zaczął dołować, a w rodzimej Bydgoszczy zdołał zająć miejsce trzecie.

To nie był zbyt udany sezon dla Tomka. Ale jeden duży sukces osiągnął –

mowa o siódmym w karierze złotym medalu IMP. Dzięki zwycięstwu

w Tarnowie, Tomasz wyśrubował swój własny rekord jeszcze bardziej

i trudno się spodziewać, żeby w najbliższych latach ktoś to osiągnięcie

poprawił.

Ponieważ po raz pierwszy od 1993 roku nie odbył się Turniej

Gwiazdkowy, ostatnią imprezą, jaką oglądałem w tamtym sezonie był

barażowy mecz o I ligę pomiędzy PSŻ Poznań i KSŻ Krosno. Na

185

trybunach sporo ludzi, w tym Joasia, Andrzej i ja. „Skorpiony” z liderem

Skórnickim i wiecznie młodym Huszczą zwyciężyły różnicą dwudziestu

pięciu punktów i bez problemu utrzymały przewagę w meczu

rewanżowym. Swoją drogą ten Huszcza to ma zdrowie. Tyle lat na torze

i wciąż sukcesy godne pozazdroszczenia. W meczu barażowym pan

Andrzej miał w jednym z biegów groźnie wyglądający upadek, ale na

szczęście wyszedł z niego bez szwanku. Domyślam się, że uratowało go

doświadczenie. O długowieczności tego żużlowca krążył żart, który brzmi

mniej więcej tak:

„Wycieczka do Egiptu. Polscy turyści zwiedzają piramidy. Jeden z nich w

pewnej chwili czuje, że ktoś łapie go od tyłu. Przerażony zauważa, że to

mumia! Już chce wrzeszczeć, ale mumia go uspokaja i zadaje pytanie:

− A Huszcza jeszcze jeździ?”

Andrzejowi H. w momencie awansu PSŻ do pierwszej ligi brakowało

kilku miesięcy do pięćdziesiątki. A poznańskie „Skorpiony” dokonały

nie lada wyczynu, bo już w pierwszym sezonie ligowego ścigania

awansowały do wyższej klasy.

186

Rozdział VIII

2007 - 2008

(Nie)pilski epilog(?)

Żużel mam chyba we krwi. Nic więc dziwnego, że nawet po wycofaniu

Polonii z rozgrywek szukałem sposobności do oglądania czarnego sportu

na stadionie. Rok 2007 był pierwszym, w którym ani razu nie widziałem

profesjonalnego żużla przy Bydgoskiej (byłem tylko raz na turnieju

amatorskim). Oglądałem za to dziewięć imprez poza Piłą. Ale jaka to była

dziewiątka! Chętnie do niej wrócę, bo jest co wspominać.

Zaczęło się od pierwszego meczu poznaniaków na zapleczu

ekstraklasy. Długo nie wiedzieliśmy, czy spotkanie dojdzie do skutku, bo

warunkiem jego rozegrania było zdemontowanie starych, nieużywanych

już i podobno niebezpiecznych dla publiczności słupów oświetleniowych.

Tylko wtedy władze miasta mogły wydać pozwolenie na przeprowadzenie

imprezy. Zimą było za zimno na tego rodzaju prace i dopiero kilka dni

przed startem ligi szczyty trzech słupów zostały usunięte. Czwartego

zlikwidować się nie udało, w związku z czym część sektorów została na

czas meczu wyłączona z użytku. Myślałem, że na spotkanie z RKM

Rybnik przyjdą tłumy, ale się przeliczyłem. Widzów było około sześciu

tysięcy. Domyślam się, że dużą część kibiców zatrzymało w domach

zimno. Dobrze, że miałem ze sobą czapkę. Przydała się. Mecz ośmioma

punktami wygrał PSŻ i w dobrym stylu rozpoczął kolejny udany dla

siebie sezon.

187

Następne trzy imprezy oglądałem mniej więcej w miesięcznych

odstępach. Kiedy Polacy świętowali najdłuższy weekend w Europie,

zaprosiłem Joasię na wycieczkę do Gniezna. Trzeciego maja oboje po raz

pierwszy w życiu mieliśmy okazję obejrzeć mecz na stadionie w pierwszej

stolicy Polski (choć są tacy, którzy uważają, że jeszcze wcześniej stolicą

był Poznań). Tego dnia Start gościł naszych dobrych znajomych,

żużlowców RKM Rybnik. Gospodarze wygrali po zaciętej walce 48:42.

Trudno było podejrzewać, że na kolejne zwycięstwo Start będzie musiał

czekać prawie pół sezonu! Najlepiej jeździł Dawid Cieślewicz, rozrabiaka,

któremu kilka dni przed spotkaniem ze względów dyscyplinarnych

odebrano przywilej pełnienia roli kapitana drużyny. Podobał mi się

Na stadionie w Poznaniu przeżyłem z Joasią wiele miłych chwil (kwiecień 2007 roku)

188

również nieobecny w Poznaniu Harris – w 2007 roku najszybszy

zawodnik pierwszej ligi. I jeden z najbardziej widowiskowych.

Jeszcze przed meczem w Gnieźnie wybraliśmy się na starówkę

i tam, w jednej ze skromniejszych restauracji (na taką było nas stać),

zamówiliśmy pizzę. Na ścianie lokalu wisiał plakat Kjastasa Podżuksa,

łotewskiego młodzieżowca reprezentującego Start. Na plakacie napis:

„Tu jem. Kostia Podżuks”. Sympatyczne. Nie ma co – w Gnieźnie jest

dobry klimat dla żużla.

Bardzo ciekawą imprezą okazała się poznańska runda

kwalifikacyjna Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów. W niezbyt

gorący czerwcowy dzień miałem przyjemność oglądać wielkie nadzieje

żużla. Powszechnie wierzono w zwycięstwo broniących tytułu Polaków.

Tymczasem nasi bardzo się męczyli, żeby wyjść na prowadzenie.

Mecz gnieźnieńsko - rybnicki wzbudził wielkie zainteresowanie (maj 2007 roku)

189

W końcu się udało. Objawieniem turnieju był Maciek Piaszczyński,

rezerwowa „bomba” w zespole gospodarzy. Jednak najbardziej utkwiła

mi w pamięci jazda szarżującego Rosjanina, Emila Sajfutdinowa. Widać

było, że chłopak ma niezwykłą smykałkę do żużla. Emil nie był

najskuteczniejszy, ale pięknie walczył. Z drugiej strony mniej efektownie,

za to bardzo skutecznie jeździł lider Australijczyków, Chris Holder.

Awansowali jednak Polacy, a w niemieckim finale poszli za ciosem, po

raz trzeci z rzędu sięgając po juniorskie złoto!

Aż wreszcie nastał lipiec i po dwóch siatkarskich imprezach

w Pobierowie oraz Mysłowicach (ganiałem tam z mikrofonem) wreszcie

wylądowałem na żużlu, tym razem jako kibic. To był jeden z najlepszych

żużlowych wyjazdów w moim życiu: baraż i finał Drużynowego Pucharu

Świata w Lesznie. Zanim jednak powrócę myślami na stadion Alfreda

Smoczyka, wybiorę się jeszcze do Mysłowic.

Imprezę na Śląsku oglądałem i prowadziłem tuż po rewelacyjnej

obronie magisterki przez Joasię. Dostała pięć z wyróżnieniem!

A w Mysłowicach nie tylko na wyróżnienie, ale i na złote medale zasłużyli

Kuba Szałankiewicz i Michał Kądzioła – nowi mistrzowie świata

juniorów. Z nieba lał się żar, a wysiłek, jaki trzeba było włożyć

w rozegranie spotkania finałowego, okazał się nadludzki zwłaszcza dla

Kuby, który odwodnił organizm i zamiast na podium, znalazł się

w szpitalu. Na szczęście, nie na długo. Kiedy karetka z Kubą ruszała do

szpitala, na podium stał osamotniony Michał, a ja prowadziłem

ceremonię zakończenia. Na nieszczęście, odjeżdżający ambulans

uszkodził kabel, który zasilał w prąd stadionowe nagłośnienie. A działo

się to wszystko dokładnie w momencie, gdy z głośników miał popłynąć

hymn! Chłopaki machały mi z daleka, że nie wiedzą, co się stało, a ja

byłem bliski zawału. Na szczęście coś mnie oświeciło – krzyknąłem

190

najgłośniej, jak potrafię, że nie ma prądu, ale jesteśmy MY i to MY

możemy zaśpiewać hymn. Zaintonowałem Mazurka, a po kilku

sekundach dołączyło do mnie około dwa tysiące gardeł! Efekt przeszedł

moje najśmielsze oczekiwania. Gdy skończyliśmy śpiewać, usterkę już

naprawiono. Najciekawsze było to, że proponując zgromadzonym śpiew,

nie miałem świadomości, kto zawody wygrał. Zupełnie o tym w tamtej

chwili nie pamiętałem, co oznacza, że zachowałbym się identycznie,

gdyby po złoto sięgnęli, na przykład, Ukraińcy. „Szanowni Państwo –

zaśpiewajmy razem hymn... yyy... Przepraszam. Cisza kabla.” To byłaby

dopiero klapa! Na szczęście, Góra pomyślała za mnie, a całość wyszła

chyba nie najgorzej, o czym świadczyły słowa osoby odpowiedzialnej za

turniej, która przyjechała z jednego z południowych krajów:

− Myślałam, że właśnie tak miało być! - podsumowała. Otóż miało

być zupełnie inaczej, a ja jeszcze długo dochodziłem do siebie. Brrr...

Do dziś intensywnie przeżywam tamto wydarzenie.

Powróćmy do nieco spokojniejszych i sympatyczniejszych wydarzeń

z Leszna. Na baraż pojechałem z Joasią w ciemno, decydując się na

wyprawę „za pięć dwunasta”. Ponieważ chcieliśmy w Lesznie zostać, być

może także na finał, trzeba było szybko znaleźć jakiś tani nocleg. O dziwo,

udało się błyskawicznie. Nocowaliśmy w przystadionowej bursie, a więc

i do obiektu mieliśmy bardzo blisko. Na baraż poszliśmy jeszcze tego

samego dnia. Startowali Polacy, Szwedzi, Australijczycy i Rosjanie.

Ci ostatni stanowili tło, a o dwa miejsca w finale walczyli pozostali. Po

słabym początku nasi się przebudzili i ostatecznie awansowali z drugiej

pozycji, dość wyraźnie wyprzedzając Szwedów.

Po barażowych emocjach, przez cały następny dzień zwiedzaliśmy

miasto. Był też czas na odpoczynek. Żałuję tylko, że Joasia nie mogła

zostać na finale. Chciała, ale później nie miałaby dogodnego powrotu do

191

domu. Z kolei ja po żużlu jechałem prosto do Krakowa na rekolekcje.

Finał był przepiękny. Wspaniała, słoneczna pogoda, około dwudziestu

pięciu tysięcy kibiców, większość uzbrojona w biało – czerwone barwy.

I wielkie emocje na torze. Zaczęliśmy wyśmienicie, wygrywając pierwsze

cztery biegi. Potem jednak były dwa nieudane wyścigi Walaska i zbliżyli

się do nas Duńczycy. To właśnie oni, obrońcy tytułu, byli tego wieczoru

najgroźniejszymi przeciwnikami Polaków. Na kilka wyścigów przed

zakończeniem wypracowali sobie nawet pewną przewagę i wydawało się,

że jest już pozamiatane. Nic z tych rzeczy. Na torze szaleli Holta, Hampel

i Baliński. Akcję turnieju w ostatniej serii zawodów wykonał kapitalny

tego wieczoru Krzysiek Kasprzak. To właśnie najmłodszy członek naszej

drużyny wyprzedził na drugim łuku po dużej najlepszego żużlowca 2007

roku, Nickiego Pedersena! Przed ostatnim wyścigiem mieliśmy tylko

punkt przewagi nad Duńczykami. Pod taśmą stało czterech zawodników,

ale wszyscy wpatrywali się w dwójkę: Golloba i Andersena. Stadion

eksplodował, kiedy po świetnym starcie Tomasz objął prowadzenie i nie

oddał go już do mety! Andersen przyjechał trzeci. Radości nie było końca.

Byłem szczególnie zadowolony, bo kapitan Tomek stanął na wysokości

zadania i poprowadził reprezentację po złoto.

Szkoda, że czasami Gollobowi w najistotniejszych momentach

brakuje stabilizacji formy. Owszem, kiedy jedzie dla drużyny, prawie

zawsze można na niego liczyć. Gorzej jest w zawodach indywidualnych.

Za przykład niech posłuży runda Indywidualnych Mistrzostw Świata,

rozegrana w Pradze tydzień po turnieju w Lesznie. W Czechach Tomek

na mokrym torze zdobył tylko punkt, a następnego dnia w lidze znów był

niedościgniony. Zresztą na tamtym meczu tarnowian z Unią Leszno

byłem i sam widziałem, jak Tomasz prowadzi kolegów z pary „za rękę”.

192

To był majstersztyk. Może i ma chłop swoje lata, ale lepszego w Polsce

nigdy wcześniej nie było i jeszcze długo nie będzie.

Joasia to się ze mną najeździ. Ale z tego, co mi wiadomo, nie

narzeka. Nie narzekała też na propozycję wyjazdu do Wrocławia. Celem

(oprócz zwiedzania, oczywiście) był finał Indywidualnych Mistrzostw

Polski. Niestety, wybraliśmy złe miejsce do obserwacji zawodów.

Usiedliśmy pod wieżą, obok zorganizowanej grupy kibiców Sparty, a ci

byli w wyjątkowo kiepskiej formie. Regularnie wykrzykiwali jakieś

głupoty pod adresem zarządu klubu. Aż uszy więdły. Urządzili sobie taką

prywatę, że szkoda mówić. Następnym razem będąc we Wrocławiu już

tam nie usiądę. Trochę się zdziwiłem, bo wrocławski fanklub był swego

czasu przedstawiany jako najlepszy w kraju, a piętnastego sierpnia

strasznie „cieniował”. To musieli być już inni ludzie.

We Wrocławiu niespodzianki nie było – wygrał Holta przed

Gollobem i Balińskim. Sensacja wisiała jednak w powietrzu, bo czwarte

miejsce zajął słabo znany szerszej publiczności lublinianin, Daniel

Jeleniewski. Postawa chłopaka tak bardzo spodobała się Markowi

Cieślakowi, trenerowi wrocławian i kadry, że po sezonie zaprosił

„Jelenia” do swojego klubu i do reprezentacji. Dodam, że świetną

spikerkę na stadionie prowadzili Darek Śledź z Piotrkiem Baronem.

Pierwszy z nich na prezentacji podszedł do Janusza Kołodzieja

i powiedział:

- Przedstaw się państwu.

Ten, zaskoczony prośbą, odparł: „Kołodziej Janusz”. To było dobre!

193

Dobrze jeżdżącego Jeleniewskiego miałem okazję (znów z Joasią)

oglądać na pożegnanie wakacji w Gnieźnie, podczas meczu o utrzymanie

w pierwszej lidze. Lublin wysoko przegrał, ale Daniel błyszczał. Mecz

byłby z pewnością ciekawszy, gdyby kontuzji na początku zawodów nie

doznał drugi lider dawnego Motoru, wspomniany przed chwilą Dariusz

Śledź. Niestety, uraz odniesiony przez „Rybkę” w Gnieźnie przyczynił się

do podjęcia przez niego decyzji o zakończeniu długiej i bogatej w sukcesy

kariery.

Czas płynął szybko i ponownie miałem okazję zawitać do Jabłonek.

Tym razem na krótko, bo w piątkowe popołudnie wyjeżdżałem stamtąd

na kolejne siatkarskie zawody, do Kępna. Celem był Memoriał

Arkadiusza Gołasia. Będąc w Starych Jabłonkach poznałem siatkarzy

plażowych z Angoli. Była to ciekawa, silnie doświadczona przez życie

Na tablicy potwierdzenie - Norweg został mistrzem Polski (sierpień 2007 roku)

194

para. Jak poinformował mnie Tomek Dowgiałło, wódz jabłonkowych

zawodów, jeden z angolskich siatkarzy brał udział w wojnie o wolność

swojego kraju! Mimo że Afrykanie nie prezentowali wysokiego poziomu

sportowego, to przez cały sezon dzielnie zbierali punkty, walcząc

o przepustki na Igrzyska w Pekinie. Jak się później okazało, ta sztuka im

się powiodła.

A Kępno? To już zupełnie inny rozdział. Na turniej zaprosił mnie

Grzesiek Kułaga, który w tym samym czasie prowadził z Markiem

Magierą inną imprezę. Dzięki temu miałem możliwość pełnienia roli

jedynego konferansjera podczas prestiżowych zawodów z udziałem

czterech drużyn siatkarskiej ekstraklasy: radomskiej, częstochowskiej,

kędzierzyńskiej i rzeszowskiej. Oprawą muzyczną zajmował się

współpracujący od lat z Markiem i Grześkiem Stefan K., bardzo

oryginalna postać. W Kępnie nie chciał wiele jeść, bo mówił, że ma duże

zapasy tłuszczu w organizmie, a wieczorami grał na komputerze w jakąś

strategiczną grę, sterując losami starożytnych Rzymian. Kępno

zapamiętam też dzięki ówczesnemu menadżerowi tamtejszego Ośrodka

Sportu i Rekreacji. Pan sprawiał wrażenie wiecznie niezadowolonego,

mimo że innym nasza praca raczej się podobała. Poza tym często nękał

Stefana, żeby ten puszczał piosenkę „Jaki tu spokój”. Co ciekawe, na

odchodne nawet mnie pochwalił, ale od razu dodał, że mogło być lepiej.

Pewnie, że mogło, Panie Menadżerze! Cały czas nad tym pracuję!

W sobotę, gdy kończył się pierwszy dzień siatkarskich zmagań

w Kępnie, na torze w Bydgoszczy odbywał się turniej Grand Prix. Nie

udało mi się na nim być po raz pierwszy od 1999 roku. Wyniki poznałem

dopiero następnego dnia, dzięki siatkarskim sędziom. A te były bardzo

radosne: wygrał Gollob przed startującym z wolnym numerem

Kasprzakiem. Piąte miejsce zajął Jaguś. Tomasz po raz trzeci z rzędu

195

w tamtym roku stanął na podium, co było dla niego wydarzeniem bez

precedensu. Wracał chłop do świetnej formy. Do końca sezonu walczył

o miejsce na podium, kończąc ostatecznie cykl na czwartej pozycji.

Mistrzem został bezkonkurencyjny Nicki Pedersen.

Po pobycie w Kępnie, razem z Joasią, która też była na Memoriale,

błyskawicznie przenieśliśmy się do pobliskiego Ostrowa, gdzie odbywał

się finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Ciekawa impreza,

mnóstwo ludzi (siedzieliśmy na schodach), brak programów (wszystkie

zostały wykupione) i bardzo interesująca stawka zawodników. Przed

prezentacją pięknie nam zaśpiewał Marek Torzewski, rodowity

Wielkopolanin z Rogoźna. Zawody zdominowało dwóch zawodników:

Emil Sajfutdinow z Rosji oraz Australijczyk Chris Holder. Wygrał,

w wieku niespełna osiemnastu lat, ten pierwszy. Był tak szybki, że na

dodatek poprawił rekord toru! Emil i Chris przełamali kilkuletnią

dominację Polaków w IMŚJ. „Dopiero” trzeci był lepszy z naszych, Paweł

Hlib. Drugi Polak, obrońca tytułu, Karol Ząbik, zajął miejsce piąte. Biało

– czerwonych przedzielił chłopak z dość egzotycznego dla żużla kraju,

Chorwat Jurica Pavlic.

Turniej toczył się w bardzo szybkim tempie. Obejrzeliśmy niewiele

wyprzedzeń, ale i tak wyprawa do Ostrowa przyniosła mi dużo radości.

Jak się później okazało, były to ostatnie oficjalne zawody, jakie w 2007

roku śledziłem na żywo. Tak wcześnie sezonu żużlowego jeszcze nie

kończyłem.

Po turnieju w jednej z ostrowskich restauracji spotkaliśmy Andy

Smitha, który jadł tam hamburgera. Anglik nie wyglądał na wielce

szczęśliwego. Może dlatego, że jego młodsi koledzy wypadli w finale dość

przeciętnie?

196

Zaczęła się jesień, a wraz z nią finiszował sezon ligowy. Wielka

radość w Lesznie – po osiemnastu latach Unia ponownie została

mistrzem kraju! Sukces zapewniła sobie wygrywając dwoma punktami

w Toruniu. Wracających do domu leszczynian witała w środku nocy

siedmiotysięczna grupa kibiców! Niesamowite.

Już jako magister (egzamin obroniłem 24 września) przeżyłem

kolejne piękne chwile podczas żużlowego spotkania, tym razem na

stadionie przy Bydgoskiej. Zorganizowali je fanatycy z pilskiej Victorii,

spadkobiercy Polonii. W połowie października, gdy Joker zaczynał

drugoligowy sezon, do Piły przyjechali najlepsi nieprofesjonalni żużlowcy

w kraju. Przyjechali, aby rywalizować o Puchar Starosty. Miałem zaszczyt

komentować to spotkanie z płyty boiska. W trakcie prezentacji szef

powiatu, nawiązując do wcześniejszej rozmowy o pracę i mojej rezygnacji

z propozycji, którą mi złożył, powiedział:

- Pan zrezygnował, ale ja z pana nie zrezygnuję!

Nie spodziewałem się wtedy, że jego słowa spełnią się kilkanaście

miesięcy później. Burzliwy był to czas. Ale na pewno nie zmarnowany.

Na ściganiu amatorskim za bardzo się nie znam, więc tym razem

nie czułem się jak ryba w wodzie, ale mówić do dwóch tysięcy

spragnionych żużla pilan było czymś fantastycznym.

Jesienią Polskę ogarnął szał związany z „naszą – klasą”, portalem

internetowym, który z dnia na dzień zawładnął sercami i umysłami

użytkowników komputerów. Popularność strony była tak duża, że po

pewnym czasie zaczęto sprawdzać, czy aby nie jest ona niebezpieczna

z powodu publikowania danych dotyczących milionów ludzi. Ostatecznie

uznano, że niebezpieczeństwo jest znikome. A pozytywną stroną

działania portalu była i jest możliwość wirtualnego spotkania starych

znajomych, mieszkających obecnie w najróżniejszych zakątkach świata.

197

Gwiazdkowego znów w grudniu nie było, a ja na pierwszy żużel

musiałem czekać do dziesiątego kwietnia. W Poznaniu, gdzie pracowałem

w niezapomnianym (oj, tak! I to z różnych względów) Wielkopolskim

Biurze Koncertowym jako prelegent, odbył się wtedy półfinał Krajowych

Eliminacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Na zawodach byłem

z Joasią, podobnie zresztą jak na ośmiu innych imprezach, które w 2008

roku oglądałem. Zawsze razem i zawsze z dużym zainteresowaniem

śledziliśmy wydarzenia na torze. W trakcie kwietniowego turnieju

znaleźliśmy ciekawostkę w programie zawodów: na jednej ze stron, pod

zdjęciem Adama Skórnickiego umieszczono podpis: „Miałeś dziś tu być

z nami :(„. Brzmiało to tak, jakby facet przynajmniej zaginął bez szans na

odnalezienie lub zdarzyło mu się coś jeszcze gorszego. Tymczasem

„Skóra” odniósł jedynie drobną kontuzję, która, na nieszczęście,

uniemożliwiła mu występ w zawodach. Adam był w Poznaniu po prostu

uwielbiany. Kiedy w sierpniu okazał się sensacyjnym zwycięzcą

Indywidualnych Mistrzostw Polski (wygrał w Lesznie), to pewnie

niewiele zabrakło, żeby poznaniacy zaczęli dumać, skąd wziąć pieniądze

na pomnik z jego podobizną. Niestety, po zimowej przerwie ich

ulubieniec zmienił otoczenie i wybrał kierunek ekstraligowy. Konkretnie

Gdańsk. Jak sam mówił, był to dla niego ostatni dzwonek, żeby na dłużej

zagościć w krajowej czołówce.

Jak szaleć, to szaleć! Trzy dni później pojechałem z Joasią do

Rawicza na mecz ligowy Kolejarza z GTŻ Grudziądz. Na stadionie

„Niedźwiadków” byłem po raz pierwszy. Przed imprezą odbyła się

ceremonia nadania obiektowi imienia Floriana Kapały, najsławniejszego

reprezentanta Kolejarza. Sam mecz był ciekawy, pierwszy dla rawiczan

po awansie do wyższej ligi. Gospodarze przegrali czterema punktami,

a ktoś siedzący obok nas zastanawiał się:

198

- Jak nie wygraliśmy z nimi, to komu damy radę?

Miał rację – w 2008 roku Kolejarz zwyciężył tylko w jednym meczu

i z hukiem opuścił zaplecze ekstraklasy.

Zawrotne „żużlowe” tempo utrzymywaliśmy jeszcze przez pewien

czas. Tydzień po wyjeździe do Rawicza oglądaliśmy w Poznaniu mecz

z łotewskim Daugavpils. Miałem nadzieję, że tym razem będzie ciekawiej

niż dwa lata wcześniej, podczas pamiętnego pseudoszlagieru. No i byłoby

na pewno, gdyby nie upadek lidera gości, Grigorija Łaguty, i to już

w pierwszym biegu. Grisza potłukł pupę, z Łotyszy zeszło powietrze

(wyjątkami byli Świst i Miesiąc), a „Skorpiony” wygrały bardzo wyraźnie.

Chwilę później zaczęło się Grand Prix. I to jak - w Krsko zwyciężył

Tomasz Gollob! To była pierwsza wygrana przez niego zagraniczna runda

od siedmiu(!) lat. Polakowi dopisało wtedy szczęście – w pewnym

momencie zaczęło padać, a w trudnych warunkach najlepszy okazał się

Przed meczem w Rawiczu obiekt otrzymał patrona, Floriana Kapałę (kwiecień 2008)

199

pierwszy tor. Na szczęście, Gollob w końcówce startował właśnie

w czerwonym kasku, dzięki czemu znacznie łatwiej było mu sięgnąć po

pierwsze miejsce. Zwycięstwo na początku drogi po medale było dobrym

prognostykiem przed następnymi etapami. Jak się później okazało, ten

sezon był dla Golloba jednym z najlepszych w karierze. Moim zdaniem

równie dobry, jak lata 1998 – 1999.

Nadszedł 10 maja, a wraz z nim Grand Prix Europy w Lesznie.

Bardzo chcieliśmy te zawody obejrzeć, ale trochę za późno się

obudziliśmy. Okazało się, że prawie wszystkie bilety rozeszły się

w przedsprzedaży i mamy marne szanse, żeby kupić je bezpośrednio

przed imprezą. W związku z tym postanowiłem zadzwonić do klubu

z Leszna. Odebrał jakiś mężczyzna. Przedstawił się, ale na tyle dla mnie

niewyraźnie, że nie wiedziałem, kto zacz. Powiedziałem, jak się nazywam,

a on pyta, czym się zajmuję i informuje, że zna moje nazwisko. Mówię

mu, że działam w Wielkopolskim Biurze Koncertowym (a propos:

jeździłem wtedy ze świetną ekipą – Magdą, Sławkiem, Darkiem i Kubą)

i że chyba jednak się nie znamy. Wtedy gość przedstawił się ponownie

i otworzyły mi się uszy - okazało się, że rozmawiam z samym prezesem,

Józefem Dworakowskim. Kiedy zauważył, że bardzo mi na biletach

zależy, powiedział, że rezerwuje dla mnie dwa, a będą one do odbioru

w Biurze Zawodów bezpośrednio przed imprezą. Podał nawet numer

swojego telefonu, na wypadek gdybym miał jakieś kłopoty. Od tamtego

momentu imć Dworakowski stał się moim ulubionym żużlowym

prezesem.

Zawody w Lesznie zaczęły się świetnie dla Tomasza Golloba, który

wygrał trzy pierwsze biegi i wyrósł na faworyta imprezy. Podobnego

zdania był pan Marciniak, sąsiad wujka Edka, który zadzwonił do mnie

w trakcie trwania turnieju i powiedział, że zwyciężyć może tylko Gollob.

200

Jak zwykle, w swoim stylu, tonowałem jego hurraoptymizm,

przypominając, jak często kończą się takie wróżby. Niestety, miałem

rację. Druga część zawodów była dla Polaka słabsza i ostatecznie

skończyło się na piątym miejscu. Wyżej był Jarek Hampel, który w finale

przyjechał na czwartej pozycji. Najlepszy w historycznym, pierwszym

w Lesznie turnieju Grand Prix okazał się ulubieniec publiczności, Leigh

Adams. Leszczynianie byli zachwyceni! Cieszyli się tak, jakby wygrał

któryś z naszych. Oni kochali Adamsa tak jak my w Pile kiedyś Nielsena.

Wracając do Golloba – kolejne dwie rundy mistrzostw:

w Goteborgu i Cardiff okazały się dla niego mało udane, a nawet słabe.

Mój ulubieniec spadł w klasyfikacji generalnej na czwarte miejsce. Tak

się to układało prawie do końca sezonu. Na szczęście finisz był

radośniejszy, ale o tym później.

Początek premierowego Grand Prix w Lesznie (maj 2008 roku)

201

Tymczasem Poznań szykował się do mocno promowanego

jubileuszu 15-lecia startów Adama Skórnickiego. Miałem tego dnia być

w Pile, ale plany się zmieniły, więc zasiadłem na trybunach – i tu

niespodzianka - z Joasią! Co ciekawe, termin turnieju idealnie pokrył się

z moim jubileuszem 15-lecia uczęszczania na żużel. Powracając do

„Skóry” i jego późniejszego sensacyjnego zwycięstwa w IMP z kompletem

punktów – z takiego rozstrzygnięcia cieszyła się cała żużlowa Polska!

Po prostu chłopak da się lubić.

Tak się złożyło, że czas między turniejem Skórnickiego a Grand Prix

w Goteborgu był dla mnie przełomowy. Właśnie wtedy zaręczyłem się

z Joasią (konkretnie w dniu jej imienin), a 25 maja, kiedy przyjechaliśmy

do Piły powiedzieć o naszej decyzji moim rodzicom, podjęliśmy decyzję

o terminie ślubu. Wybraliśmy maj 2009 roku. I miejsce, w którym

chcemy spędzić najbliższe lata naszego życia. Zdecydowaliśmy się na Piłę.

Myślę, że oboje jesteśmy z takiego rozwiązania zadowoleni.

Ponieważ jednak w tych zapiskach koncentruję się na żużlu,

wróćmy do wydarzeń związanych z czarnym sportem. I znowu ten

Gollob! Kiedy podczas rundy w Cardiff zdobył tylko cztery punkty,

wydawało się, że podium oddala się od niego bezpowrotnie. Szczęśliwie,

forma wróciła w porę. Jednym z najbardziej spektakularnych wyników

osiągniętych przez Tomasza w 2008 roku był czerwcowy triumf podczas

Grand Prix Danii w Kopenhadze.

Powoli dobiegał końca czas mojego zamieszkiwania w Poznaniu.

Wraz z nadejściem lipca na dobre wróciłem do Piły. Zanim jednak ten

moment nastąpił, wraz z narzeczoną obejrzeliśmy dwie imprezy.

Pierwszą w Poznaniu – mowa o meczu ligowym z RKM Rybnik,

wygranym przez PSŻ różnicą trzech punktów. Szczególnie zapamiętałem

słaby wynik Kauko Nieminena, który właśnie wtedy debiutował jako

202

„Skorpion” oraz występ Sławka Pysznego, blisko spokrewnionego ze

świetnym niegdyś Piotrem Pysznym. Żeby jednak przebić kiedyś

osiągnięcia wujka, chłopak musi jeszcze wiele pracować.

W dniu finału piłkarskich Mistrzostw Europy pojechaliśmy do

Gniezna na towarzyski turniej o Koronę Bolesława Chrobrego,

Pierwszego Króla Polski. Ciekawa była to wyprawa, choć odrobinę

nerwowa z powodu kłopotów z pociągami. Na szczęście, zdążyliśmy na

stadion bez większych problemów. Gniezno przeżywało wtedy bardzo

trudne chwile – zawody rozpoczęły się zaledwie kilka dni po tragedii

Startu podczas wyprawy do Równego. Wyjazd gnieźnian na Ukrainę

zakończył się przedwcześnie, bo w drodze na miejsce doszczętnie spłonął

bus Polaków wraz z umieszczonymi w nim kilkunastoma motocyklami!

Po tym zdarzeniu klub z Gniezna zastanawiał się nawet nad wycofaniem

zespołu z drugoligowych rozgrywek. Na szczęście, dzięki pomocy ludzi

dobrej woli, udało się odbudować bazę sprzętową i dokończyć ligę w stylu

najlepszym z możliwych – uzyskując awans!

Sam turniej toczył się przy dużym upale. Piękne było jego

rozpoczęcie. Żużlowcy wyjechali na prezentację w wozach ciągniętych

przez konie, a towarzyszyli im statyści przebrani za rycerzy. Podczas

zawodów nieźle się kurzyło. Miło było patrzeć, jak świetnie radzą sobie

wychowankowie Polonii: Rafał Okoniewski i Rafał Dobrucki. Zwyciężył

ten drugi. Co więcej, honorarium za wygraną w całości przekazał

Startowi. Brawo, Rafał! Na podium „Rafi” stanął w rycerskiej zbroi

i koronie, które, jako trofea przechodnie, każdorazowo otrzymuje

zwycięzca tego turnieju. Cieszy to, że oglądaliśmy narodziny imprezy,

która już na stałe zagościła w żużlowym kalendarzu.

W lipcu nadszedł czas na Drużynowy Puchar Świata. Tym razem

baraż i finał odbywały się w Vojens. Miałem mniej szczęścia niż moi

203

koledzy, Kamil i Tomek, którzy w Danii pomagali Ole Olsenowi

w przygotowaniach do turnieju. Mi pozostał telewizor i obserwacja

fantastycznej postawy Polaków w ostatecznej rozgrywce. Do pokonania

gospodarzy zabrakło naprawdę niewiele, ale srebro też było świetne.

Jeden z wicemistrzów świata, Wiesław Jaguś, następnego dnia

startował u siebie w meczu ligowym Apatora z Włókniarzem. I my

tamten mecz pojechaliśmy obejrzeć. Wiozła nas poczciwa Nexia. Oprócz

„tradycyjnego zestawu”, czyli Asi i mnie, do Torunia pojechali też Marek

Mulik oraz Łukasz Malinowski. Chłopaki jednak zamiast na stadion,

wybrały się do sklepu po pierniki. Potem chyba obaj żałowali.

Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, mecz dwóch najlepszych drużyn

ekstraklasy zakończył się miażdżącym zwycięstwem gości, a bohater

duńskiego finału był tym razem cienki jak barszcz. Po meczu w Toruniu

tamtejsi kibice zaczęli mówić o pierwszych symptomach rzekomego

kryzysu w Apatorze. Na szczęście, było to tylko czcze gadanie, bo – jak się

później okazało – to „Anioły”, a nie „Lwy” zostały mistrzami Polski.

A wyjazd do Torunia był bardzo fajny.

W Toruniu, jeszcze na starym stadionie, Apatora zlał Włókniarz. Złe miłego początki (lipiec 2008 roku)

204

W żadnym wypadku nie spodziewałem się wtedy, że 20 lipca

obejrzałem ostatnią żużlową imprezę na stadionie w 2008 roku. Później

kilka razy imprezy uciekały mi sprzed nosa z powodu weekendowych

obowiązków, a zwłaszcza wypadów na piłkarskie mecze regionalnych lig.

Pisałem o nich do „Tygodnika Pilskiego”. Dzięki temu miałem zajęcie w

przejściowym czasie pomiędzy stałą pracą w Poznaniu i Pile. Ale żużla

brakowało „jak smok”. Przynajmniej po części rekompensowałem sobie

te straty, oglądając zawody w telewizji. Piękny był choćby finisz walki

o Indywidualne Mistrzostwo Świata. Ostatnia runda miała się odbyć

11 października w Gelsenkirchen. Właśnie wtedy, już jako pracownik

Starostwa, pojechałem z Joasią na siatkarski turniej do Jastarni. Była to

impreza organizowana przez znajomego z Pucharu Bałtyku, Darka

Popka, który zaprosił nas w swoje rodzinne strony. Turniej poświęcono

pamięci zmarłego przedwcześnie siatkarza z Jastarni. To był bardzo miły

wyjazd, bo dzięki niemu odwiedziłem miejsce, które od dawna chciałem

zobaczyć.

Ale do rzeczy: marzyłem o obejrzeniu ostatniej rundy IMŚ, jednak

na miejscu okazało się, że w hotelu nie ma Canal +, ani nawet TVP 3!

Powróciwszy zatem w sobotni wieczór do naszego pokoju, zrezygnowany

włączyłem telegazetę, żeby zobaczyć, jak tam Gollob, a tu informacja:

„Grand Prix Niemiec odbędzie się za tydzień”. Nie mogłem uwierzyć

własnym oczom! Okazało się, że tor w Gelsenkirchen był na tyle

„rozstrojony”, że nie udało się na nim przejechać ani jednego okrążenia.

I co? Ostatnia runda została przeniesiona na 18 października do...

Bydgoszczy!

- Ty to masz szczęście! - podsumowała Joasia. I miała rację. To było

wydarzenie bez precedensu. Tym bardziej, że zawody Grand Prix są

przekładane niezwykle rzadko. Przebiegiem przełożonej imprezy

205

pasjonowaliśmy się u Edka. Niestety, do Bydgoszczy nie udało się

pojechać, bo tego samego dnia swój mecz w Pile grał Joker.

Przed ostatnią rundą Gollob był czwarty z bardzo niewielką stratą

do Hancocka. U siebie jednak straty odrobił z nawiązką, chociaż lekko nie

było. Sprawa brązowego medalu rozstrzygnęła się dopiero w ostatnim

wyścigu, a szansę na niego mieli nie tylko Polak i Amerykanin, ale

również Duńczyk Andersen. Ale się przed tym biegiem denerwowałem!

Nie mogłem usiedzieć na fotelu. Radość z późniejszego zwycięstwa

Tomka była ogromna! Po siedmiu latach Gollob znów trzecim żużlowcem

świata! Jego sukces docenili kibice, fundując mu siódme miejsce

w organizowanym przez „Przegląd Sportowy” plebiscycie „Sportowiec

Roku”. A przypomnę, że działo się to w roku olimpijskim!

Inną, jakże radosną wieścią był powrót Piły na żużlową mapę kraju.

14 września, dzień przed inauguracją pracy w Starostwie, zorganizowano

przy Bydgoskiej wygrany przez Daniela Jeleniewskiego turniej o Puchar

Prezydenta Miasta. Delikatnie mówiąc, byłem niepocieszony, bo nie

mogłem wybrać się na stadion. Dlaczego? Ano, wcześniej obiecałem

organizatorom turnieju tenisowego „Hades Cup”, że go poprowadzę i już

nie było odwrotu. A terminy obu imprez niestety się pokryły. Udało mi

się obejrzeć tylko dwa ostatnie wyścigi. Ludzi przyszło naprawdę sporo!

I właśnie ten fakt utwierdził zapaleńców, że warto ponownie spróbować

reaktywacji ligowego żużla nad Gwdą. W grupie pozytywnych

„oszołomów” był Marek Wieczorek, facet, który dowodził Polonią

w pamiętnym 1992 roku.

Zaczęło się kompletowanie składu. Polonia podpisała kontrakty

mniej więcej z dwudziestoma żużlowcami, na czele z samym... Piotrem

Świstem! Radość sprawiła mi też wiadomość, że do zespołu dołączył

Krzysztof Pecyna, pilanin z krwi i kości, żużlowiec z wielkim talentem,

206

który jednak w swojej sportowej drodze kilka razy gdzieś się zagubił.

Zawsze mu kibicuję i wierzę, że znów będzie skuteczny jak dawniej.

Życie nie znosi próżni i co jakiś czas funduje kolejne niespodzianki.

Jedną z nich, bez wątpienia bardzo miłą, okazała się możliwość wyjazdu

(Joasi i mojego) na... lodowy żużel do Sanoka! Był koniec stycznia 2009

roku. Co ciekawe, Paweł Ruszkiewicz, który te trzydniowe zawody

organizował, zaprosił mnie w celu poprowadzenia spikerki, mimo że

wcześniej w ogóle się nie znaliśmy. Polecił mnie Maciek Witt z Piły, który

na zawodach pełnił rolę asystenta Ruszkiewicza. I jestem mu za to bardzo

wdzięczny. Pierwszy kontakt z lodowym żużlem był dla mnie

niesamowitym przeżyciem.

Do Sanoka mieliśmy dotrzeć w sobotę około godziny 14. Niestety,

lekko chorująca Joasia i ja przeżyliśmy przykrą historię w Krzyżu, dokąd

odwiozły nas Renata z Bożeną. Otóż pociąg, który miał jechać

bezpośrednio do Krakowa, wyjechał z Krzyża z dwugodzinnym

opóźnieniem. Zmieniliśmy więc koncepcję i ruszyliśmy najpierw

pociągiem do Poznania (ten przyjechał do Krzyża szybciej niż nasz),

a dalej – byle przed siebie!

We Wrocławiu dogonił nas pociąg, który wcześniej odpuściliśmy

sobie w Krzyżu. Podróż z Wrocławia do Krakowa spędziliśmy w kuszetce

(w końcu trzeba było trochę pospać). Nerwów nie brakowało, bo cały czas

goniliśmy uciekające zawody. W Krakowie okazało się, że pociąg do

Rzeszowa nie czekał i trzeba było jechać następnym. Z kolei, już

w Rzeszowie, autobus do Sanoka stał wypełniony ludźmi po brzegi,, ale

jakoś udało nam się do niego wcisnąć. Na miejscu byliśmy kilka minut po

szesnastej. Impreza rozpoczynała się o piątej po południu. Na dworcu

czekali Maciek i jego dziewczyna, którzy, ile sił w wozie, zawieźli nas na

stadion. Tam okazało się, że dotarliśmy jednak zbyt późno, żebym mógł

207

chwycić mikrofon. Tak uznał Paweł Ruszkiewicz. Brałem pod uwagę taką

możliwość, więc specjalnie się nie smuciłem, ale mimo to „polowałem” na

pierwszego spikera, Grzegorza Leśniaka, żeby ustalić, co dalej. Jak już się

spotkaliśmy, Grzesiek zapytał mnie, czy jestem gotowy mówić z marszu.

Zastanawiałem się tylko przez chwilę, ostatecznie podniosłem rękawicę.

W ten sposób, dość niespodziewanie, znalazłem się na płycie stadionu

(było to moim marzeniem, bo zgodnie z telefonicznymi ustaleniami, to

Grzesiek miał komentować zawody z murawy).

Nie ukrywam, że pierwsze zawody – o Puchar Sanoka – były dla

mnie dość trudnym doświadczeniem. Przede wszystkim dlatego, że

o wielu jeźdźcach nigdy wcześniej nie słyszałem. Zawody wygrał Czech,

Antonin Klatovsky. Polacy wypadli bardzo blado.

Poważniejsze ściganie zaczęło się następnego dnia. Mowa

o pierwszej części kwalifikacji do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Na

błotnistej murawie z każdą chwilą czułem się coraz pewniej. Pomagali mi

wspaniali kibice, którzy chcieli ze mną współpracować, dzięki czemu

praca była przyjemnością. Nie da się ukryć, że mówiło się łatwiej, bo nie

było mrozu, nie wiało, a zamiast śniegu padała momentami delikatna

mżawka.

Dwudniowe, niedzielno – poniedziałkowe zawody wygrał

niedościgniony Rosjanin, Junir Baziejew. Mieliśmy spore kłopoty

z prawidłowym odczytaniem jego nazwiska. Grzesiek czytał je „Bazajew”,

w programie napisano „Bazeev”, a ja już sam nie wiedziałem, jak mówić,

żeby było dobrze. Jakieś dwa miesiące później Baziejew (chyba jednak to

jest właściwa wersja) został czwartym lodowym żużlowcem świata.

Z Sanoka do Grand Prix 2009 wjechał też Per Olof Serenius.

Szwedzki weteran wywarł na mnie wielkie wrażenie. Mimo przeszło

sześćdziesięciu lat na karku, śmigał na torze jak młodzieniaszek.

208

Na koniec rozśmieszył mnie Maciek, który poinformował, że

transmisję z drugiego dnia kwalifikacji oglądało w TVP Sport aż

6,5 miliona ludzi! Niestety, zbyt piękne to, żeby było prawdziwe.

Ciekawe, od kogo uzyskał takie „rewelacje”.

Tym razem zima trzymała długo. W połowie marca, znów

w towarzystwie mojej wspaniałej Narzeczonej, pojechałem do Warszawy,

żeby odnowić licencję stadionowego spikera. Wysłała mnie tam Polonia,

która po dwóch latach przerwy wracała do ligowej gry. Egzamin, jak

zwykle, był trudny, ale udało mi się go zdać. O wszystkim powiedział mi

kilka dni później Daniel. Przekazał też, że pierwszy mecz poprowadzę

razem z Przemkiem Surdykiem. Super, już się nie mogę doczekać!

Tymczasem do spotkania zostało jeszcze siedem dni. Wczoraj, po

uzgodnieniu z moją szefową, wysłałem do pana Wiesława Ruhnkego

wypowiedź starosty, która zostanie zamieszczona w programie zawodów.

Mam nadzieję, że będzie mu się podobała.

Piątego kwietnia 2009 roku nowa Polonia zainauguruje swój ligowy

żywot. Do Piły przyjedzie Kolejarz Rawicz. Będziemy faworytami i wierzę,

że wygramy. Liczę też na to, że stadion odwiedzi wielu kibiców. I że żużel

w Pile przyjmie się na nowo. W końcu ma dla kogo. Na mnie może liczyć

już teraz. Bo przecież „żużel” zaczyna się na „ż” - tak samo jak „życie”.

Moje życie...

W trasie, 2007-2009

209

CZĘŚĆ II

Rozdział I

2009-2010

Gollob, Gollob, Gollob!

Nie jestem dobrym pisarzem. Co prawda, „luuubię tę robotę”, ale

dobry pisarz to również sprawny pisarz. Ja sprawny nie byłem, dlatego

przerzucenie na komputer notatek sporządzonych pierwotnie za pomocą

kartki i długopisu w pociągu, pracy i wielu innych, czasem dziwnych

miejscach zajęło mi... dobrych kilka lat! Aż trudno w to uwierzyć,

prawda? Ale teraz się zawziąłem i mam nadzieję, że mi się uda.

Postanowiłem dopisać drugą część mojej żużlowej historii w tempie

ekspresowym. Dziś jest 2 kwietnia 2013 roku, za dwadzieścia minut

210

wybije północ. Zamierzam zamknąć całość 15 maja, w dwudziestą

rocznicę pierwszej wyprawy na zawody. Czy się powiedzie? Mam

nadzieję, że tak. Motywacji mi nie brakuje. Oby tylko sił i czasu

wystarczyło. Bo na urlop w najbliższych dniach liczyć nie mogę.

Powróćmy do nieodległej historii, a konkretnie do zakończenia

pierwszej części tej opowieści. Mecz z Kolejarzem rzeczywiście bez

większych problemów wygraliśmy. Ludzi na stadion dotarło sporo. Były

też elementy „retro” - choćby w osobach prezesa i trenera, czyli duetu

Wieczorek – Kędziora. Przypomnę, że ta sama para przyczyniła się do

odrodzenia żużla w Pile siedemnaście lat wcześniej. Znów zrobiło się

radośnie, nawet entuzjastycznie, a po zwycięstwie z nadzieją czekaliśmy

na kolejne wyzwanie – mecz z wyżej notowanym Orłem Łódź.

W tym samym czasie (konkretnie dzień przed meczem

z Kolejarzem, 4 kwietnia) wziąłem udział w I Papieskim Biegu

Przełajowym ze Skrzatusza do Starej Łubianki. Właśnie wtedy, jak

słusznie zauważyła później Joasia, nastąpił początek mojego „biegowego

odrodzenia”. Ale tamtego dnia jeszcze nie błyszczałem. Co więcej, miałem

kłopot, żeby bez przygód ukończyć wyścig na dystansie około dziewięciu

kilometrów. Na szczęście, udało się. Lekkoatletyczny bakcyl został

odświeżony i wkrótce bieganie stało się moją nową pasją. Tak jest zresztą

do dziś.

211

Skoro o meczu z Orłem mowa – oglądaliśmy niezapomniane

widowisko. Na dodatek był to mój trzechsetny mecz! Spotkanie udało się

zremisować dzięki podwójnemu zwycięstwu pary Świst – Bager

w ostatnim wyścigu. Ale było wesoło! Rolę gościa honorowego pełnił

Hans Nielsen, który – mimo wcześniejszych zapewnień, że tego nie zrobi

– wyjechał po meczu do publiczności na motorze.

Hans gościł w Pile od soboty. Właśnie wtedy spotkał się z kibicami

w klubie „Browar”. Jedno z zadanych mu tam pytań dotyczyło Jarka

Hampela:

- Dlaczego, wbrew temu co kiedyś pan przewidywał, Jarek nie jest jeszcze

medalistą mistrzostw świata?

Hans stwierdził, że jego czas jeszcze może nadejść. I miał rację! Półtora

roku później Hampel miał na szyi srebrny medal IMŚ. A więc jednak

Pilanie na start! Mecz z Kolejarzem Rawicz zaczął nowy etap w historii żużla nad Gwdą (kwiecień 2009 roku)

212

Nielsen wie, co mówi. Przypomnę, że Duńczyk wróżył wielką karierę

„Małemu” jeszcze pod koniec lat 90.

Jednak ja miałem i mam „swojego” Golloba. A skoro o nim mowa,

to teraz coś ekstra. Przeczytajcie:

O GOLLOBACH

Będzie to piosenka o Tomku Gollobie,

co od trzech lat w Polsce nie ma równych sobie.

Gdzie tylko się zjawia – otrzymuje brawa,

może nie w Toruniu, lecz to ich już sprawa.

Rywali szanuje i czysto blokuje,

bo partnera w parze tak asekuruje.

Chce, by każdy mecz Polonia wygrała,

a jego maszyna wszystko z siebie dała.

Wraz z Tomkiem i Jacek na żużlu też rządzi

i niech ktoś tylko inaczej sądzi,

zapraszam Go

niechaj do Bydgoszczy wpadnie,

zobaczy jak to Jacek jeździ ładnie.

Jacek pojedzie o każdej porze,

poradzi sobie na każdym torze.

Razem z braciszkiem tak w meczach mieszają,

że w biegu XV wciąż 5:1 mają.

213

W lidze to pokaz we Wrocławiu dali,

aż Śledź z Knudsenem po meczu płakali.

Ostatni wiraż tak rozegrali,

że każdy kibic do dziś ich chwali.

Ale to przeszłość te miłe chwile,

bo pobyt w Lesznie wspominać niemile.

Wypadek przy pracy wedle zasady

i Gollobowie nie dali rady,

chociaż jak zwykle na torze szaleli

w tym meczu chyba mniej szczęścia mieli.

Duża w tym wina małego Anglika,

bo Andy nie miał drugiego silnika.

Leszno minęło, znów są kłopoty,

przy motocyklach dużo roboty,

bo Gollobowie na trawę jadą

lecz na lubelski Motor przyjadą

i zaczną się wreszcie eliminacje

w drodze do Vojens już są sensacje.

Wioskę Marmande to pokonali,

w Bydgoszczy także będą na fali.

Myślę, że bracia się jeszcze sprężą

no i półfinał światowy zwyciężą.

Wówczas to w Vojens ich zobaczymy

i pomyślności już teraz życzymy.

214

Cieszmy się wszyscy ich każdą wygraną,

bo może obaj na pudle staną,

a my będziemy się radowali,

tańczyli, śpiewali i balowali,

że znowu mamy Mistrza Świata,

no i na podium też jego brata.

Będzie wspaniale i uroczyście,

ja napisałem, a ciąg dalszy to sami wymyślcie!

Ten zabawny wierszyk autorstwa Rafała Dankowskiego znalazł się na

łamach „Tygodnika Żużlowego” w wakacje 1994 roku. Tak mi się

spodobał, że w mig nauczyłem się go na pamięć. Mało tego! Kiedy razem

z Griszą i Andrzejem Kledzikiem szaleliśmy po lekcjach w lesie

i okolicach, bardzo często ten utwór… rapowaliśmy! Swego czasu

pamiętałem wszystkie jego zwrotki. Autorowi gratuluję inwencji

twórczej. Ciekawe, czy się spodziewał, że jego dzieło stanie się tak

wyjątkowe dla grupki młodych ludzi.

To może przy okazji zróbmy jeszcze jedną wycieczkę do

zamierzchłych już czasów. W połowie lat dziewięćdziesiątych, podobnie

jak dziś, „Tygodnik Żużlowy” ukazywał się we wtorki. Traf chciał, że

wspomniany wcześniej Andrzej Kledzik, Marcin Kordjalik i ja pewnego

razu znaleźliśmy „Tygodniki” już w poniedziałek. Tyle że było to kilka

egzemplarzy wydania… sprzed roku, które leżały gdzieś w okolicy

śmietnika. Ale prezentowały się bardzo ładnie. Jak wiadomo, młodym

fantazji nigdy nie brakuje, więc ktoś z nas postanowił, że spróbujemy

sprzedać je w „Gościradzie”, barze piwnym o niskiej reputacji, do którego

wchodzić zabraniali mi rodzice. Tym razem zakaz złamałem. „Tygodnik”,

215

gazeta wówczas niezmiernie popularna, od razu spotkał się z dużym

zainteresowaniem. Kiedy jednak obecni zorientowali się, że czasopismo

jest przeterminowane, zostaliśmy, delikatnie mówiąc, wyproszeni

z lokalu w trybie natychmiastowym.

Dobrze, dość tych dygresji, pora wrócić do mojego asa. W 2009

roku Tomasz startował w GP z Sebastianem Ułamkiem i Grzegorzem

Walaskiem. Obu nieco młodszym panom ambicji nie można było

odmówić, ale pierwszych skrzypiec żaden z nich w cyklu nie grał.

Szczytem możliwości Seby i Grześka były łącznie dwa występy w finałach.

I tak dobrze. A Tomek rozpoczynał sezon z dużymi ambicjami,

pobudzonymi brązem z poprzedniego roku. Tymczasem na starcie klapa

– tylko siedem punktów podczas inauguracji w Pradze. Czeską rundę

sensacyjnie wygrał niespełna dwudziestoletni debiutant, Emil

Sajfutdinow! Nie byłem zachwycony tym rozstrzygnięciem, uważałem, że

Rosjanin jeździł tego dnia za ostro. Na szczęście, z czasem się

utemperował. Pierwszy rok w elicie był dla niego niezwykle udany. Na

finiszu człowiek ze Wschodu zdobył brązowy medal, pierwszy dla Rosji

od czasów Igora Plechanowa!

Na rundę w Lesznie pojechałem razem z Joasią. To było dwa

tygodnie przed naszym ślubem. Oglądaliśmy zupełnie innego Golloba niż

w Pradze. Tym razem Tomasz błyszczał, zajmując na finiszu drugie

miejsce. Wygrał Australijczyk Crump.

I wreszcie nadszedł niezapomniany dzień ślubu. W wieczór

poprzedzający uroczystość poszedłem grać w ostatnią „kawalerską” piłkę

(dziś bym pewnie kawalersko pobiegał). Po krótkiej nocy zaczęły się

finalne przygotowania, łącznie z zamówionym fryzjerem w Kaczorach.

Pogoda była zmienna, od czasu do czasu padało. Lunęło akurat wtedy,

gdy wiozłem soki do hotelu, w którym mieli nocować nasi goście.

216

Fryzurka odrobinę się popsuła, ale na szczęście mam krótkie włosy, więc

wielkiej straty nie było. Wrażenia z kościoła (mszę sprawował ksiądz

Marcin, który musiał się spieszyć, bo w przedsionkach czekali już pierwsi

uczestnicy zaplanowanego na wieczór Bierzmowania), a później z sali

weselnej w „Hadesie” są niezapomniane. Wielką niespodziankę sprawili

nam goście, którzy w klubie utworzyli szpaler i bardzo serdecznie nas

powitali. O muzykę zadbał Krzysztof Belak. Był świetny i zebrał

znakomite recenzje. Mieliśmy nosa, kogo zaprosić. W pięknych

okolicznościach, również dzięki wspaniałym gościom, rozpoczęliśmy

z Joasią wspólne życie. Oby trwało ono jak najdłużej…

Podróż poślubna zaczęła się we wtorek, 26 maja. Najpierw był

niespodziewany dla mamy Anny postój w Puszczykowie (w końcu miała

tego dnia swoje święto!), a później dalsza część wyprawy. Na początek do

Mysłowic, na deszczowy Puchar Świata w Siatkówce Plażowej. Tam,

Rozpoczynam wspólne życie z Joasią (maj 2009 roku)

217

niestety, pracowałem, ale wieczory były nasze. Tam również zgubiliśmy

wyjątkową dla nas pluszową mysz. Sympatyczna maskotka jeździła

z nami wszędzie i była bardzo miłą pamiątką. Właściwie to ja zawiniłem,

bo zostawiłem ją w kieszeni kurtki, którą odłożyłem gdzieś na bok. Jak

sobie o tej kurtce przypomniałem, to śladu po niej już nie było. Po myszy

zresztą też. Szkoda.

Z Mysłowic udaliśmy się przez Kraków w Pieniny, gdzie przy

granicy ze Słowacją przeżyliśmy bardzo miły czas. Sporo było

spacerowania i chodzenia po górach. Nie mogło również zabraknąć

spływu Dunajcem. W drodze powrotnej ponownie zatrzymaliśmy się

u Szymka i Patrycji w Krakowie, a także w Częstochowie i… na żużlu

w Łodzi. Orzeł jeździł tego dnia z Kolejarzem Rawicz i dość pewnie

wygrał. Joasię zbulwersował widok facetów sikających pod płotem

Mysza Pluszowa (tak o niej mówiliśmy), jeździła z nami wszędzie. To była

wyjątkowa maskotka (tu gdzieś w trasie)

218

okalającym stadion. Cóż, widok rzeczywiście beznadziejny, ale, niestety,

zdążyłem się na niego uodpornić. Podczas imprez sportowych taki

obrazek nie jest rzadkością. Za dużo piwa?

Dwa tygodnie minęły dość szybko i trzeba było powrócić do

codzienności. Może nie szarej, ale na pewno bardziej monotonnej niż ta

wyjazdowa, wakacyjna. Ale i w tej codzienności zdarzały się perełki.

Choćby lipcowy wyjazd do Torunia na finał Indywidualnych Mistrzostw

Polski. Ze względu na obawy co do dostępności biletów w dniu zawodów,

poprosiłem wcześniej Jacka, narzeczonego Ani Kobiałko, którego rodzina

mieszka w Toruniu, żeby kupił mi dwie wejściówki. Bilety były do

odbioru u rodziców Jacka. Czekały razem z programem. A razem z nami

(„my”, czyli świeżo upieczeni małżonkowie) na żużel wybrali się rodzice.

Obie pary! Taka to była wyprawa. Co prawda, siedzieli osobno, bo

biletów na nasz sektor już nie było, ale i oni obejrzeli imprezę od A do Z.

W drodze powrotnej, na jednej ze stacji paliw, zaśpiewaliśmy mamie Ani

„Sto lat” z okazji imienin. Fajnie było!

Finał odbył się na Motoarenie. Byłem tam po raz pierwszy. Bardzo

mi się podobała, wyglądała imponująco. I sprzyjała oglądaniu zawodów

z każdej perspektywy. My, niestety, siedzieliśmy obok zagorzałych

kibiców Apatora, w związku z czym nie mogłem za bardzo afiszować się

z moją sympatią do Golloba. Ale kiedy Tomek zapewnił sobie złoto, to

wstałem i biłem mu brawa na stojąco. Co prawda, wtedy ktoś rzucił we

mnie papierkiem, ale nie dałem się sprowokować.

Gorąco było na trybunach, kiedy po jednym z biegów stekiem

wyzwisk „poczęstowano” miejscowego, Adriana Miedzińskiego.

Dlaczego? Bo „Miedziak” w ostatnim występie odważył się jechać po

swoje (miał wciąż szansę na medal) i nie puścił przed siebie mającego

trochę większą szansę na krążek Jagusia. Ale go sponiewierano! Niestety,

219

pewnych sytuacji stadionowa publiczność nie jest w stanie przyjąć ze

spokojem, mimo że powinna. Szkoda. A mi postawa Miedzińskiego

zaimponowała. Nie poszedł na układy. Ale chyba się chłopak nie

spodziewał tego, co go czeka za metą, tym bardziej, że wykonał jeszcze

rundę honorową. Takich gwizdów nie słyszałem dawno.

Zdarzył się też w Toruniu przykry wypadek. Damian Baliński

zderzył się z Karolem Ząbikiem. Obaj pojechali do szpitala, a ten drugi

już nigdy nie wrócił do prezentowanej wcześniej wyśmienitej formy.

Nie zdrowie, a pogoda zawiodła tydzień wcześniej, podczas

pierwszego terminu finału Drużynowego Pucharu Świata w Lesznie.

W całej Polsce lało jak z cebra i zawody przesunięto na 11:00 dnia

następnego. W niedzielę pogoda była lepsza, choć i wtedy trzeba było

przerwać ściganie na półtorej godziny z powodu silnego deszczu. Nie

miałem okazji dotrzeć na stadion Smoczyka, ale przebieg imprezy

śledziłem za pomocą Internetu w Puszczykowie. „Mój” Gollob jeździł

słabo. Dość powiedzieć, że po czterech seriach startów miał tylko trzy

punkty! I na dodatek w ostatnim, decydującym o złocie wyścigu mierzył

się ze znakomitym Leigh Adamsem. Tomek wyjechał do biegu na

motocyklu Krzysztofa Kasprzaka. Wyjechał i… przywiózł nam złoty

medal! To było niesamowite! Ale to nie on napracował się najbardziej, bo

znacznie lepiej jeździł Jarek Hampel, zdobywca osiemnastu punktów.

Niemniej, ze względu na dramaturgię wydarzenia, więcej mówiło się

o złotym triumfie Tomasza.

A liga? Pilska Polonia radziła sobie ze zmiennym szczęściem –

czasami wygrywała, częściej przegrywała, ale miło było znów jej

kibicować. Ostatecznie zajęła szóste miejsce w siedmiozespołowych

rozgrywkach. A sensacyjnym zwycięzcą drugiej ligi okazał się węgierski

Speedway Miszkolc, który w finałowym dwumeczu pokonał Orła Łódź.

220

Bardzo miło wspominam wyprawę z Joasią na sierpniowy Turniej

o Puchar Burmistrza Gminy Rawicz. Wygrał go rodowity rawiczanin,

Robert Miśkowiak. Pamiętam, że miejscowi kibice nieraz nawiązywali do

planowanego na wieczór konkursu rzutu młotem, który miał się odbyć

w ramach Lekkoatletycznych Mistrzostw Świata. Działo się tak nie bez

powodu, bo jego faworytką była inna rawiczanka, Anita Włodarczyk.

I rzeczywiście, to właśnie ona zwyciężyła w Berlinie, bijąc „z rozpędu”

rekord świata! Tak więc Rawicz miał zwielokrotnione powody do

świętowania.

Tydzień później świętowała Piła. Powód był niecodzienny, bo…

dożynkowy. W ostatnią niedzielę wakacji moje miasto było gospodarzem

Wojewódzkiego Święta Plonów. Może bym o tym nie pisał, gdyby nie to,

że, jako pracownik Starostwa, byłem bardzo zaangażowany w ich

organizowanie. Nerwów i emocji nie brakowało. Łącznie z obawami

o pogodę. Ostatecznie wszystko się udało, aura dopisała, a dożynki

oglądały tysiące pilan. Mszę świętą sprawowano na placu Zwycięstwa,

a pozostałą część wydarzenia celebrowano na stadionie żużlowym.

Najgoręcej było przed koncertem Andrzeja Piasecznego, zwanego

„Piaskiem”. Zanim zaczął się jego występ (który zresztą miałem

zapowiadać) na scenę próbowali wtargnąć niektórzy dygnitarze.

Szczęśliwie udało się ich odwieść od tego dziwacznego zamiaru (gwizdy

byłyby murowane!). Co więcej, za kulisy nie wpuścił ich też sam „Piasek”.

Cóż, każdemu przyda się czasami bolesna lekcja pokory.

Wyjazdy, wyjazdy, wyjazdy. Tak się z nimi rozpędziliśmy, że dwa

tygodnie później pojechaliśmy z Joasią do Gorzowa na finał

Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów. Dzięki niskim cenom

biletów, organizatorzy zapełnili kibicami prawie cały stadion. A ten

z miesiąca na miesiąc piękniał i miał ambicję doścignąć swym wyglądem

221

toruńską Motoarenę. Polska wygrała finał bez większych problemów,

a bohaterem drużyny został zdobywca kompletu punktów, Przemek

Pawlicki. Co ciekawe, tego dnia Przemo obchodził swoje osiemnaste

urodziny.

Dzień później wróciłem na pilskie trasy biegowe, a konkretnie na

trasę półmaratonu. Uzyskałem czas 1:35 i byłem z siebie zadowolony.

Tym bardziej, że wziąłem w tym biegu udział po trzech latach przerwy.

I tak się rozochociłem, że po tygodniu wystartowałem w półmaratonie

z Rowów do Ustki. Potem ruszył cykl „Biegaj z nami” i moje truchtanie

rozkręciło się na dobre. A propos biegu na Pomorzu: ścigałem się w nim

ubrany w nowiutkie buty. I już więcej takiego błędu nie popełnię. Po

dotarciu na metę piszczele bolały mnie jeszcze przez dobrych kilka dni.

Dwudziesty września był słoneczny, dlatego też kolejne urodziny

babci Klemci w Stobnie zorganizowano w plenerze. Ale my (tradycyjnie,

piszę też o mojej lepszej „połówce”) do końca na imprezie nie byliśmy, bo

po południu przy Bydgoskiej zaczęli już grzać motory. Działo się tak

z okazji Pilskiej Gali Żużlowej (trochę na wyrost nazwanej „pierwszą” –

następnych edycji już nie uświadczyliśmy). Miałem przyjemność

komentować te zawody z płyty i obserwować świetną postawę Łukasza

Jankowskiego, który pogodził faworytów. Drugi na finiszu był Jarek

Hampel. Turniej bardzo sympatyczny, połączony z losowaniem nagród

dla kibiców, szkoda tylko, że zamiast szesnastu, w zawodach wzięło

udział czternastu zawodników. Przez to nie wszystkie biegi odbyły się

w pełnej obsadzie.

Trzeba przyznać, że prezes Wieczorek bardzo solidnie przyłożył się

do tej imprezy. Ja też uczestniczyłem w jednym ze spotkań

organizacyjnych, poprzedzających zawody. To było w piątek, dwa dni

przed godziną „zero”. Jak wróciłem na parking, gdzie stał mój samochód,

222

to zauważyłem jakąś plamę pod kołami. Niestety, Nexię znów trzeba było

odstawić do remontu.

Przygoda z pilską Galą nie zakończyła się dla mnie po ostatnim

biegu. Tego dnia miałem zastąpić pana Wiesia Szmagaja, który bawił się

na weselu córki i nie mógł napisać relacji do „Tygodnika Żużlowego”.

Pisałem więc za niego, jednak w pewnym momencie miałem już dość, bo

człowiek z „Żużlowego” regularnie do mnie dzwonił i popędzał. Na

szczęście, zdążyłem. I jeszcze na dodatek po pewnym czasie dostałem

wierszówkę. Jednak „Tygodnik” to solidna firma!

Później była poznańska „Szlaka Piastowska”. Zaliczyliśmy ją po

drodze do teściów. Na Golęcinie triumfował Rafał Dobrucki, który zająłby

pewnie drugie miejsce, gdyby nie decyzja Emila Sajfutdinowa

o wycofaniu się z zawodów. Po trzech biegach Rosjanin miał komplet

punktów, ale potem narzekał na zdrowie i, publicznie przepraszając

widzów, zrezygnował z dalszego ścigania. Pamiętam też, że na

zakończenie o planach klubu na przyszłość mówił przez mikrofon prezes

PSŻ Poznań, Tomasz Wójtowicz. Kto mógł się wtedy spodziewać, że

zaledwie dziesięć dni później nie będzie go już wśród nas? Jednego

z założycieli żużla w Poznaniu pokonał wylew krwi do mózgu. Kiedy

zabrakło pana Tomasza, to i speedway na Golęcinie powoli zaczął

wygasać.

Życie to smutki i radości. Myślę, że najszczęśliwszy jest ten, kto nie

popada w skrajności, czyli umie się mądrze smucić i cieszyć. Każda

euforia powoduje, że następująca po niej zmiana nastroju jest dużo

bardziej bolesna. Dlatego uważam, że dobrze mieć w sobie coś ze stoika.

Ale ten mój rzekomy stoicyzm też potrafi czasami zamienić się

w odrobinę szaleństwa. Byłem niezmiernie radosny na przykład

17 października, kiedy na moich oczach Tomek Gollob sięgnął po srebro

223

w Indywidualnych Mistrzostwach Świata. Wszystko działo się

w Bydgoszczy, dziesięć lat po pamiętnym wrocławskim dramacie

w turnieju o Złoty Kask. Niektórzy łudzili się szansami Golloba na złoto,

ale 17 punktów straty do Crumpa to było zbyt wiele. Ja bardziej

obawiałem się młodziutkiego Sajfutdinowa, który bydgoski tor znał

znakomicie i przy dobrych wiatrach mógł jeszcze wskoczyć przed Tomka.

Skończyło się na wspaniałej „dwójce” i… pretensjach naszej gwiazdy do

Nicki Pedersena za rzekomy faul w półfinale. Nie wiem, czy rzeczywiście

Duńczyk potrącił Polaka, ale na szczęście, z tego drugiego ciśnienie

szybko zeszło i na podium Gollob był już szczęśliwy. Ja też. I to jak!

Tomasz, oprócz drugiego miejsca w Lesznie, w 2009 roku na

podium stał jeszcze pięciokrotnie – wygrywał rundy w Malilli

i Terenzano, a trzecie miejsca zajmował w Kopenhadze, Daugavpils

i Krsko. W ten sposób powtórzył życiowy sukces. Ale spełnienie marzeń

miało nastąpić rok później. Czy ktoś mógł podejrzewać, że Gollob będzie

najlepszy na świecie tuż przed czterdziestką? O tym jednak nieco później.

Pamiętne zawody w Bydgoszczy oglądałem z Joasią i… z naszym

maleńkim dzieciątkiem, które powolutku dojrzewało wewnątrz swojej

mamy. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to dziewczynka, że nadamy jej imię

Marysia, ale bardzo radośnie czekaliśmy, aż pojawi się na świecie. Z ręką

na sercu muszę przyznać, że tak długich dziewięciu miesięcy nigdy

wcześniej ani później nie przeżyłem. Oczekiwanie na bobasa wydawało

mi się dłużyć w nieskończoność. Były też obawy, jak sobie poradzę w roli

taty. Na szczęście, kiedy Maria już się „wykluła”, to szło nam całkiem

nieźle. A dziewczynka rosła w oczach i szybko poznawała otaczający ją

świat. Żeby było jasne, żużel też.

Poważne perypetie w roku 2009 towarzyszyły finałowi ligi. Mecze

Apatora z Falubazem raz po raz torpedowała pogoda. Zielonogórzanie

224

mieli problem z właściwym przygotowaniem toru, a kibice nie mogli się

doczekać ostatecznych rozstrzygnięć. Wreszcie, pod koniec października,

mimo wszystko dość niespodziewanie, po złoto sięgnął zespół

z lubuskiego.

A my w Pile, jeszcze później, bo w grudniu, w spokojniejszej

i bardzo radosnej atmosferze mogliśmy obejrzeć tradycyjny Turniej

Gwiazdkowy. Duża w tym zasługa prezydenta miasta i pilskiego MOSiR-

u, którzy wsparli finansowo to wyjątkowe przedsięwzięcie. Niestety,

grupka podchmielonych kibiców, zamiast podziękować, po dekoracji

najlepszych, stojąc obok prezydenta, zaczęła krzyczeć:

- Dawaj miliona, Kosmatka dawaj miliona!

W ten mało parlamentarny sposób fani żużla żądali wsparcia dla klubu.

Na szczęście, szef miasta nie dał się wytrącić z równowagi.

Zawody były ciekawe, a wygrał nielubiany w tym czasie w Pile

Stanisław Burza. Dlaczego nielubiany? Bo drażnił miejscowych swoim

zachowaniem we wcześniejszym meczu Polonii z Orłem Łódź (kręcił

„bączki” po wygranych biegach). A kibice są pamiętliwi… Drugie miejsce

zajął Paweł Hlib, który będąc na podium śpiewał „dla prezydenta” razem

z kibicami. Trzeci był nasz lodowy mistrz, Grzegorz Knapp.

Wkrótce po Nowym Roku sportowa Polska zaczęła żyć Zimowymi

Igrzyskami Olimpijskimi. Mieliśmy tam swoje gwiazdy z Justyną

Kowalczyk i Adamem Małyszem na czele. Oczywiście, nie brakowało też

bardzo roszczeniowych dziennikarzy, którzy nie dawali naszym

bohaterom choćby chwili wytchnienia. W jednej z regionalnych gazet

można było przeczytać prognozę sugerującą, że Kowalczyk zdobędzie trzy

złote medale. Autor tekstu nie chciał zwrócić uwagi na to, że ona sama

niczego nie obiecywała. Pamiętam tylko, że mówiła:

225

- Nie twierdzę, że w Vancouver cokolwiek wygram. Obiecuję, że zwyciężę

w Soczi.

Ostatecznie jedno złoto zdobyła (pierwsze dla Polski na zimowych

Igrzyskach po 38 latach przerwy!), ale wielu było niezadowolonych.

Zagorzałym kibicem Justyny nie jestem, ale mogę jedynie polecić

zasmuconym, żeby sami pobiegali i wypadli lepiej. Ot, narzekający

naród! Ale, cóż, przykład idzie z góry (czytaj: od dziennikarzy).

Podczas złotego wyścigu naszej narciarki, w studiu towarzyszył

dziennikarzowi Tomasz Gollob. Zdradził, że jej zwycięstwo

zmobilizowało go do jeszcze większej pracy nad osiągnięciem żużlowego

szczytu. I nie rzucił słów na wiatr!

Jeszcze słowo o zmaganiach olimpijskich. Dla Polaków były one

szczęśliwe jak żadne inne. Sześć medali (trzy Kowalczyk, dwa Małysza

i jeden, zupełnie nieoczekiwany brąz zdobyty przez panczenistki) to

najlepszy wynik w historii startów reprezentacji biało – czerwonych na

Igrzyskach zimą. Brawo!

Imprezę oglądałem nocami, różnica czasu robiła swoje. Miało to

swój urok, aczkolwiek było również odrobinę męczące. Zwłaszcza kiedy

kolejny raz z rzędu puszczano po północy zawody w curlingu.

Próbowałem je polubić, Michał opowiadał mi nawet kiedyś, o co w tym

sporcie chodzi, ale i tak zapomniałem. No ale chciałem zobaczyć jak

najwięcej. W końcu Igrzyska nie zdarzają się codziennie.

Sam też zacząłem się ruszać dużo częściej niż wcześniej.

A konkretnie na dobre wróciłem do biegania. Zimą przygotowywałem się

do kwietniowego półmaratonu w Poznaniu (zmęczony dotarłem na metę

po niespełna 101 minutach biegu), a później ruszył „mój” cykl, czyli

„Biegaj z nami”. I to był dla mnie najsilniejszy impuls do zajęcia się

swoim zdrowiem na poważnie. W tym samym czasie z wielką satysfakcją

226

obserwowałem rosnący brzuszek Joasi, w którym coraz bardziej szalało

nasze dzieciątko.

Wreszcie nadszedł moment inauguracji powiatowego cyklu.

A ponieważ miał on nastąpić 10 kwietnia 2010 roku, to oczywistym jest,

że był to debiut niezapomniany. Niestety, o radości w tym momencie

trudno mówić.

Zanim przedstawię więcej szczegółów związanych z moimi

przeżyciami po wypadku nad Rosją, cofnę się jeszcze o kilka dni. W środę

poprzedzającą Bieg Papieski ze Skrzatusza do Starej Łubianki bardzo

smutne informacje dotarły z Poznania. Na Woźnej zmarł nagle wujek

Stefan Michalski. Człowiek z sercem na dłoni, osoba jedyna w swoim

rodzaju. Bardzo żałowałem, że nie będę w stanie uczestniczyć w jego

pogrzebie, ponieważ dokładnie w tym samym czasie miał się rozpocząć

cykl „Biegaj z nami”. Ale się nie rozpoczął. Wszystko z powodu

pamiętnych i jakże dramatycznych zdarzeń nad Smoleńskiem.

Nie będę opisywał tego, co działo się nad rosyjską ziemią. Myślę, że

każdy dobrze zna to wydarzenie ze szczegółami. I wszelkie późniejsze

kontrowersje związane ze śledztwem oraz najróżniejsze opinie Polaków

na temat lotniczej tragedii. Nie chcę do tego wracać. Zachowuję

w pamięci każdą z 96 ofiar wypadku i wierzę, że rozpoczęły już nowe,

lepsze życie. Razem z wujkiem Stefanem. Wspomnę tylko, jak

o wszystkim się dowiedziałem.

W sobotę rano dość leniwie zacząłem wstawać z łóżka. Joasia,

z racji ciąży, też się z tym nie spieszyła. Było około dziewiątej. Za chwilę

mieliśmy pakować manatki i ruszać na bieg do Skrzatusza. Wtedy

zadzwonił mój telefon. Odebrałem. Odezwał się Marcin Maziarz,

redaktor portalu „Życie Piły”:

- Cześć Wojtek. Czy dzisiejszy bieg w Skrzatuszu się odbędzie?

227

- Tak… To znaczy… A dlaczego ma się nie odbyć? Wszystko jest

przygotowane – odparłem wyraźnie zaskoczony pytaniem.

- To o niczym nie wiesz? Włącz telewizję. Samolot prezydencki miał

wypadek.

Rozmowa się skończyła. Rzuciłem się do odbiornika. Rzeczywiście, nie

było mowy o organizacji zawodów. W telewizji coraz odważniej

sugerowano, że prezydent zginął. Choć starano się również ważyć słowa

i nie mówić niczego, co później trzeba by było odwoływać. Pojechaliśmy

do Skrzatusza. Tam, zamiast biegu, odbyła się Msza święta w intencji

ofiar katastrofy. Po niej ustaliliśmy, że Bieg Papieski powtórzymy

30 kwietnia.

Bieg w Skrzatuszu, ze zrozumiałych względów, nie doszedł do skutku (10 kwietnia 2010 roku)

228

W dniu tragedii swoje imieniny (znów w mało radosnych

okolicznościach) obchodziła Grażyna. I znów, podobnie jak pięć lat

wcześniej, kiedy umierał Jan Paweł II, wszyscy wpatrywaliśmy się

w telewizor. Wtedy było już wiadomo, że wypadku nikt nie przeżył.

W kraju zarządzono dziewięciodniową żałobę.

Szkoda, że nie każdy potrafił uszanować powagę wydarzenia.

Zaledwie kilka godzin po wypadku, na stadionie żużlowym liczna grupa

kibiców postanowiła publicznie wyrazić swoje niezadowolenie z rządów

Marka Wieczorka, prezesa Polonii. To przykre, że fani nie chcieli

przełożyć manifestacji na inny dzień. Kiedy szef klubu pojawił się na

stadionie, doszło do słownych przepychanek i zrobiło się bardzo

nieprzyjemnie. Nie byłem tam osobiście, ale słyszałem o wszystkim od

obecnego na Bydgoskiej Damiana. Na miejscu pojawiła się też lokalna

telewizja. Co prawda, prezesa władzy nie pozbawiono, ale wkrótce odbyły

się nowe wybory, po których jego miejsce zajął Andrzej Małecki. Jak się

okazało, jemu również znajdowanie sponsorów nie przychodziło

z łatwością. Ale przynajmniej sytuacja wokół klubu trochę się wyciszyła.

Nie da się ukryć, że problemy z pozyskiwaniem pieniędzy dla żużla

w Pile to temat prawie tak stary jak świat. Nie inaczej było w latach

2009-2010. Baliśmy się, że nasz ukochany sport znów zostanie

pogrzebany, tym razem na dobre. I, niestety, żaden prezes nie umiał tego

w jakikolwiek sposób zmienić. Nawet rok później, kiedy pojawił się

możny sponsor, wszystko zostało błyskawicznie zaprzepaszczone. Wielka

szkoda…

Na szczęście, my (czyli Joasia i ja) mieliśmy inne zajęcie niż

dyskutowanie o przyszłości pilskiej Polonii. Zdecydowanie ważniejsze

było nasze dziecko. Od kwietnia wiedzieliśmy już, że czekamy na

dziewczynkę. Pewnego dnia zrobiliśmy wewnętrzny plebiscyt na wybór

229

imienia. Każde z nas wzięło kartkę i zapisało na niej swoją propozycję.

Byliśmy zgodni, że dziewczynce nadamy imię Maria. Drugie imię – Łucja

- było po babci. Pozostało tylko czekać na szczęśliwe rozwiązanie. Termin

wypadał w drugiej połowie czerwca.

Wspomniałem już o wyczerpującym dla mnie półmaratonie

w Poznaniu. Tego samego dnia wybrałem się z żoną do Leszna na

Memoriał Alfreda Smoczyka. Zawody były ciekawe, tylko że trochę

monotonne, bo… zbyt dobrze jeździli gospodarze. Z kompletem punktów

zwyciężył Hampel, który pokonał Kołodzieja (nowego żużlowca

leszczyńskiej Unii). Zresztą to był jego rok – Janusz przez cały sezon

jeździł jak natchniony. Wielu żałowało, że nie startuje w Grand Prix.

Rzeczywiście, z taką formą był w stanie powalczyć nawet o medal IMŚ.

Ze względu na żałobę narodową, pierwszy ligowy mecz w Pile odbył

się dopiero w moje urodziny. Cieszyłem się, że mogę go poprowadzić.

Tego dnia Poloniści bardzo pewnie wygrali z KSM Krosno. Bezpośrednio

po meczu żużlowym ruszyłem na spotkanie pilskiego Jokera. Jeśli dobrze

pamiętam, nasi grali wtedy w play-off z Fartem Kielce. Mimo że urodziny

miałem pracowite, to bardzo się cieszyłem. Uważałem nawet, że jest to

swego rodzaju prezent od losu.

Dzień wcześniej miałem okazję obejrzeć inauguracyjną rundę

Indywidualnych Mistrzostw Świata. Impreza odbyła się w Lesznie.

Zwycięzca, Jason Crump, tuż przed wejściem na podium przekazał

publicznie Polakom wyrazy współczucia. Razem z nim na pudle stanęli

Jarek Hampel i Emil Sajfutdinow. Jeżdżący z wolnym numerem Janusz

Kołodziej dotarł do finału, z którego został wykluczony za spowodowanie

upadku Rosjanina. Tomek Gollob zaczął cykl bezbarwnie. Sześć punktów

to było bardzo mało. Siedzieliśmy tuż nad parkingiem. Pamiętam, jak po

kolejnym nieudanym wyścigu Polak zjeżdżał do parku maszyn,

230

z rezygnacją machając głową. Tak, jakby chciał powiedzieć: „Nie mam

pojęcia, o co chodzi! Przecież jestem świetnie przygotowany do sezonu!”.

W „Przeglądzie Sportowym” Tomasza usprawiedliwiał ojciec Władysław.

Jak pokazała historia, miał rację.

Na przełomie kwietnia i maja rozpoczął się niezwykle wyczerpujący

dla mnie weekend. Zamiast odpocząć, pracowałem na pełnych obrotach.

W piątek po południu czynnie uczestniczyłem w Mistrzostwach Polski

Juniorów w siatkówce, następnie udałem się na przełożony Bieg Papieski

(tym razem obyło się bez dramatów). Stamtąd przeniosłem się

błyskawicznie do hotelu Gromada, gdzie powiatowe władze przygotowały

galę połączoną z licytacją obrazów. Nie muszę dodawać, że nie byłem tam

dla rozrywki.

Następny dzień zacząłem od „służbowego” biegania w Kaczorach

(„Biegaj z nami”), skąd ile sił gnałem na siatkarski finał, w którym

naszemu Jokerowi łupnia dali Czarni Radom. Ledwo skończyłem, a już

pytano, gdzie jestem, ponieważ miałem prowadzić festyn na Wyspie.

Pamiętam, że gwiazdą wieczoru był KASA.

To jeszcze nie koniec. W niedzielę, 2 maja, też pracowałem na

Wyspie, na której pobyt przerwałem w celu skomentowania meczu

żużlowego Polonia Piła – Orzeł Łódź. Uff, dużo tego wszystkiego!

Szczęśliwie, dałem radę. Tego już nie pamiętam, ale zapewne wieczorami

pisywałem jeszcze do „Tygodnika Pilskiego”. Nic dziwnego, że niektórzy

mówią: „młody może więcej”.

Mecz z faworyzowanym Orłem był pięknym widowiskiem. Na

początku wyraźnie przegrywaliśmy, ale później, między innymi dzięki

rewelacyjnemu Simonowi Steadowi, udało się odzyskać prowadzenie

i wygrać. Gości z płyty boiska wspierał jak mógł ich trener, Zdzisław

231

Rutecki. Niespełna rok później pan Zdzisław zginął w wypadku

samochodowym…

Indywidualne Mistrzostwa Świata 2010 – odcinek drugi, tym razem

na nielubianym przez Tomasza torze w Goteborgu. Skoro jednak na

„wrogim” obiekcie zajmuje się miejsce drugie, to znaczy, że z formą jest

wszystko w porządku, prawda? Tomka na szwedzkiej ziemi wyprzedził

tylko Kenneth Bjerre, dla którego było to jedyne, jak dotąd, zwycięstwo

w Grand Prix.

Idźmy za ciosem – trzecia runda odbyła się 22 maja w Pradze.

W Czechach Tomasz wygrał wcześniej raz, a było to w 1999 roku. I choć

wielu wróżyło powtórkę sprzed lat, ja byłem sceptykiem. Na szczęście,

myliłem się! Gollob zwyciężył i awansował na trzecie miejsce

w klasyfikacji generalnej. Wygrana w Pradze była dla niego jednak drogą

przez mękę. W pierwszej fazie Tomek zdobył tylko osiem punktów,

a w półfinale zderzył się z Andreasem Jonssonem, który upadł na tor. Nie

zdziwiłbym się, gdyby sędzia (zawody prowadził Wojciech Grodzki)

wykluczył wtedy Golloba. Stało się inaczej, a Polak chwilę później poszedł

za ciosem i zwyciężył również w ostatnim wyścigu wieczoru!

Minęły kolejne dwa tygodnie i najlepsi żużlowcy świata spotkali się

w Kopenhadze. Tomek znów w rundzie zasadniczej jeździł w kratkę, ale

do finału dotarł, zajmując w nim świetne drugie miejsce. Lepszy okazał

się tylko Jarek Hampel (pierwszy triumf w GP), który stał się w ten

sposób liderem cyklu. Wstyd się przyznać, ale specjalnie się z tego

powodu nie cieszyłem. Dlaczego? Marzyło mi się (i zresztą nie tylko mi),

żeby pierwsze złoto dla Polski po Jerzym Szczakielu zdobył właśnie nasz

legendarny i będący bliżej końca przygody z żużlem Tomasz Gollob. Tak

byłoby po prostu sprawiedliwiej. „Hampel ma jeszcze czas, a Gollob

niekoniecznie” – myślałem.

232

Dzień później do Piły przyjechał Kolejarz Opole. Dość pewnie

wygraliśmy, a ja wykazałem się dużą odwagą (sam siebie zaskoczyłem),

ponieważ w trakcie meczu podszedłem z mikrofonem do Brytyjczyka,

Bena Barkera, obcokrajowca gości. Miałem obawy, czy zrozumiem jego

odpowiedź na pytanie, które mu zadałem. Pytania nie pamiętam,

odpowiedzi też, ale na szczęście Ben mówił tak, że nie było kłopotu

tłumaczeniem. A kibicom się podobało.

Kolejne trzy imprezy oglądałem z perspektywy trybun. Nie bawiłem

się w sprawozdawcę, ponieważ ówczesny starosta (i jednocześnie mój

szef) zażyczył sobie, abym przed każdymi zawodami, które będę

prowadził na stadionie, ustalał z nim, co mam powiedzieć. Nie

dowiedziałem się o tym osobiście, ale osobie, która te słowa mi

przekazała, mogę wierzyć. Cóż, uznałem, że w takim wypadku lepiej nie

brać się za mikrofon i przeczekać ten dość osobliwy pomysł szefa.

Oficjalnie w klubie powiedziałem, że będę na meczach, ale ponieważ żona

w każdej chwili może zacząć rodzić, to chcę być na posterunku, w razie

konieczności będąc gotowym do natychmiastowego wyjścia ze stadionu.

Ale Joasia (a może bardziej Marysia?) była wyrozumiała. Poród

rozpoczął się 20 czerwca wieczorem, kilka godzin po przegranym przez

Polonię meczu z Ostrovią. W tym samym czasie trwały piłkarskie

mistrzostwa świata w RPA, a w Polsce byliśmy po pierwszej turze

przyspieszonych wyborów prezydenckich. Działo się dużo, jednak dzięki

temu, że regularne skurcze rozpoczęły się późnym wieczorem, to rodzina

dowiedziała się o pobycie w szpitalu jak było już po wszystkim.

Maria Łucja Dróżdż przyszła na świat w poniedziałek, 21 czerwca

2010 roku o godzinie 4:05. Ważyła 3260 gramów. Miałem zaszczyt być

przy porodzie i obserwować moją dzielną Joasię. To była wyjątkowa,

jedyna w swoim rodzaju noc. A potem kolejne niesamowite trzy tygodnie,

233

podczas których wspólnie obserwowaliśmy, jak Marysia oswaja się

ze światem. Już dwa dni po porodzie byliśmy w komplecie w domu (ze

szpitala przyjechaliśmy kupionym przez nas kilka dni wcześniej

samochodem, Fordem Focusem – sprzedała go nam kuzynka Sabina).

Mieszkanie czekało na dzidziusia. Pamiętna była pierwsza noc – budził

nas najmniejszy szmer w łóżeczku, po usłyszeniu którego jak oparzeni

zaglądaliśmy do dziewczynki, czy wszystko w porządku. Na szczęście, tak

właśnie było.

To były gorące dni – dosłownie i w przenośni. Upały towarzyszyły

nam niesamowite. Potęgowało je położenie mieszkania: na Mickiewicza

zawsze było jak w Afryce. Wiadomo, ostatnie piętro w bloku ma swoje

„uroki”. Ale dzięki temu mogliśmy pozwolić sobie na dłuższe wieczorne

spacery z wózkiem po osiedlu.

Dziesiątego lipca wielkie święto przeżywał kuzyn Łukasz, który tego

dnia poślubił Monikę. Wszystko działo się w Kaczorach. Wybraliśmy się

tam we trójkę. Byliśmy w kościele i na obiedzie, po czym czmychnęliśmy

do Piły. Marysia nawet dziś jest zbyt mała na wesela, co dopiero mówić

o tamtych chwilach. Ale we Mszy dzielni uczestniczyła. Kiedy wróciliśmy,

pozwoliłem sobie na włączenie w komputerze pirackiej wersji (niestety!)

stacji Canal + i obejrzenie kolejnej rundy Indywidualnych Mistrzostw

Świata, tym razem w Cardiff. Zanim jednak opowiem o zawodach

w Walii, słowo o poprzedniej, magicznej Grand Prix w Toruniu. Impreza

odbyła się 19 czerwca, oglądałem ją z Joasią za pośrednictwem

komputera, jedząc truskawki. To właśnie tam, na Motoarenie, Gollob po

raz kolejny przekonał niedowiarków, że w 2010 roku interesuje go tylko

złoto.

Grand Prix odbyło się w Toruniu po raz pierwszy. Już wcześniej

było jasne, że to doskonałe miejsce na tego typu imprezy. Dopisała też

234

pogoda, co w przypadku żużla zawsze ma duże znaczenie. A wyniki

uzyskane przez Polaków przeszły najśmielsze oczekiwania. Dość

powiedzieć, że Tomasz nie przegrał żadnego biegu i zdobył „maksa” –

24 punkty! Dalej też było świetnie: drugi w finale dojechał reprezentujący

Polskę Rune Holta, a trzeci Jarek Hampel! Po raz pierwszy w historii

Grand Prix zdarzyło się, żeby całe podium zajęli zawodnicy z jednego

kraju.

Z kolei w Cardiff Gollob zaczął od „jedynki”, natomiast Hampel od

zwycięstwa. Korespondencyjny pojedynek pomiędzy dwójką najlepszych

żużlowców 2010 roku trwał. Rundę zasadniczą obaj skończyli

z dorobkiem 12 punktów, z tym że Gollob był wyżej, bo w bezpośrednim

starciu pokonał Hampela. Odetchnąłem. Niestety, nie na długo. Pech

dosięgnął Tomka w półfinale. Defekt motocykla spowodował, że dla niego

bieg zakończył się już na pierwszym łuku. Ponieważ Jarek zajął w finale

trzecie miejsce, na czele klasyfikacji znów było gorąco. Przed wakacyjną

przerwą starszy z biało – czerwonych miał 90 punktów, a młodszy o dwa

więcej. Ten sezon jak żaden inny należał do żużlowców z Polski.

Udowodnił to również Drużynowy Puchar Świata. Trzymajmy się jednak

chronologii. I wróćmy na nasze ligowe podwórko.

Dzień po Cardiff Polonia ścigała się u siebie z Wandą Kraków.

Ponieważ szans na awans nie mieliśmy, sezon urlopowy trwał, a pogoda

była wyjątkowo upalna, to na trybunach zasiadło wyjątkowo mało osób.

Wśród nich Bartek z Wałcza, mój dobry kolega. Cóż, na świetny mecz nie

trafił. Nie dość że się mocno kurzyło, to na dodatek spotkanie ciągnęło się

jak flaki z olejem. Wygraliśmy po trzech godzinach walki, również

z torem. Nie miał łatwego debiutu Krzysztof Meyze, młody sędzia

z Wtelna koło Bydgoszczy. Dla niego był to pierwszy mecz ligowy

w karierze. W pewnym momencie zepsuł się sprzęt roszący nawierzchnię

235

(tę funkcję wyjątkowo pełnił wóz strażacki!). Na jednym z łuków

powstała duża kałuża, a kierowca auta nie wiedział, jak sobie z nią

poradzić. Dobrze, że był na wieży Przemek Surdyk. Jego doświadczenie

pomogło zażegnać kryzys i zlikwidować wodę na drugim wirażu. A robiło

się niewesoło, bo arbiter przebąkiwał już nawet o możliwości przerwania

meczu. Wtedy pewnie bez walkowera by się nie obyło.

Wieczorem oglądałem finał piłkarskich Mistrzostw Świata.

Po dogrywce, w dość brutalnym meczu, Hiszpania pokonała Holandię.

Kibicowałem tym drugim, ale nie da się ukryć, że „moi” byli słabsi.

W wolnych chwilach coraz częściej biegałem. W pierwszej części

wakacyjnego sezonu wziąłem udział między innymi w półmaratonie

w Okonku oraz w biegu na 25 kilometrów po gminach Krzyż i Wieleń.

Ten drugi wyścig był dla mnie drogą przez mękę. Na szczęście,

dobiegłem. Na dodatek wygrałem telefon komórkowy, który do dziś służy

Joasi.

Tego samego dnia po południu odbył się przełożony z soboty finał

Drużynowego Pucharu Świata. Zawody rozegrano w Vojens, duńskiej

miejscowości znanej z tego, że jak ma być tam żużel, to na pewno popada.

I w sobotę lało jak z cebra, przez co po kilku biegach imprezę przerwano.

Niedzielna powtórka była wspaniała dla naszych, którzy po raz pierwszy

od czternastu lat zwyciężyli w drużynówce poza granicami Polski.

A właściwie można powiedzieć, że na poważnie po raz pierwszy od… 1965

roku, bo w sezonie ’96 finał miał kadłubową obsadę. Nie muszę dodawać,

że najlepiej pojechał Tomek Gollob, który zaliczył cztery „trójki” i jedno

wykluczenie. Duńczycy „cisnęli” nas do końca, ale im się nie udało. Gwoli

sprawiedliwości trzeba dodać, że gospodarze występowali bez

kontuzjowanego Pedersena, co znacznie osłabiło ich siłę rażenia.

236

O sukcesie Polaków dowiedziałem się na stadionie, na sekundy

przed rozpoczęciem ligowego spotkania Polonii z Kolejarzem Rawicz.

Esemesa z radosną informacją przesłał mi Rafał Paul. Na samym meczu

już tak radośnie nie było. Widzów dotarło więcej niż poprzednio, bo

i stawka spotkania była duża. W przypadku zwycięstwa Polonia

awansowałaby do rundy finałowej, porażka kończyła nasz sezon. Ale

ponieważ coraz częściej mówiło się w Pile o poważnych kłopotach

finansowych, więc ewentualna przegrana nie byłaby traktowana przez

włodarzy jako dramat. I przegraliśmy, choć nie bez walki. Pilan wsparł

nawet jeden z najbardziej niespełnionych talentów polskiej ligi, Tomasz

Bajerski. Miał też jechać świetny Anglik Simon Stead (podobno

rezygnując z wynagrodzenia za punkty), ale ponieważ zawody w Vojens

przełożono, to w niedzielę startował właśnie tam. W ten sposób sezon

zakończyliśmy już pierwszego sierpnia. Bardzo szybko. Wyjątkowo szybki

tego dnia był również Cyprian Szymko. Pilski młodzieżowiec żałował, że

najlepszy występ zaliczył w ostatnim meczu ligowym. Po błyskawicznie

zamkniętym sezonie wszyscy - zarówno on, jak i liczna rzesza kibiców

nad Gwdą - czekali na to, co dalej z pilskim żużlem. Dość powszechnie

obawiano się najgorszego…

Sierpień w dużym stopniu poświęciłem przygotowaniom do

pierwszego w życiu maratonu. Postanowiłem przebiec go w Lesznie.

I udało się. Trasa była niełatwa, bo przełajowa, a powietrze gorące, ale

uniknąłem tego, co jest dla mnie w takich sytuacjach najbardziej męczące

– tłoku na trasie. Pierwszą edycję leszczyńskiego maratonu ukończyły

zaledwie 123 osoby, więc było dość luźno. Zająłem 41 miejsce z czasem

3 godziny 51 minut. Może i bez rewelacji, ale byłem zadowolony. Tym

bardziej, że ani razu się nie zatrzymałem.

237

Kluczowy trening przed biegiem w Lesznie odbyłem tydzień

wcześniej, w sobotni wieczór. Pokonałem wtedy na pewno ponad

30 kilometrów. Ale to akurat nie jest ważne. Wiąże się z tą historią pewna

ciekawostka – Joasia, której w domu towarzyszyli wtedy jej rodzice, co

jakiś czas dzwoniła do mnie (telefon miałem w kieszeni) i na bieżąco

informowała o… rezultatach wyścigów podczas Grand Prix Skandynawii

w Malilli! Podawała tylko zdobywane przez zawodników punkty, a mnie

było stać wyłącznie na krótkie „dzięki!” na koniec rozmowy. To była

jedna z najbardziej niezapomnianych żużlowych relacji, jaką przeżyłem.

Jeszcze słówko o wynikach. Gollob i Hampel zaczęli świetnie, od trójek.

Znów było ciekawie. Potem Jarek miał mały dołek, ale punktował dość

regularnie. Tomek też przeżył ciężką chwilę, bo w jednym z biegów wpadł

na Emila Sajfutdinowa, który, niestety, odniósł kontuzję. Oczywiście,

Polak został wykluczony. Ta sytuacja trochę go przyhamowała, ale

ostatecznie Gollob zakończył turniej na wysokim, trzecim miejscu.

Wygrał Holta, a Jarek zdobył 10 punktów i znów był drugi w klasyfikacji

generalnej.

Skandynawski turniej odbył się kilka dni po kolejnej siatkarskiej

imprezie w Starych Jabłonkach, na którą, ze zrozumiałych względów,

pojechałem sam. Tam, szperając w Internecie, natknąłem się na

niepokojącą wiadomość o intensywnych kłótniach małżeńskich

w rodzinie Gollobów. Ponieważ o sprawie pisała też „poważna” prasa,

przejąłem się tą sytuacją. Bałem się, że kłopoty rodzinne skutecznie

wyhamują Tomka i pozbawią go szansy na złoto w IMŚ. Na szczęście,

jego forma była stabilna.

Być może ta część moich wspomnień jest odrobinę monotonna, ale

piszę o największym osiągnięciu mojego faworyta, dlatego pozwalam

sobie na dłuższe niż zwykle postoje przy kolejnych rundach Grand Prix.

238

Turniej w Chorwacji nie był już tak udany. Odbył się w ostatnią niedzielę

sierpnia, a został przełożony z soboty ze względu na deszcz. Może

i dobrze się stało, bo dzięki temu byłem na bieżąco – sobotni wieczór

spędziliśmy w Stobnie na kolejnym rodzinnym turnieju siatkówki.

W Gorican szalał Chris Harris, któremu tamten tor zawsze wyjątkowo

pasował. Brytyjczyka wyprzedził tylko niezniszczalny Hancock. A nasi się

męczyli: Gollob przywiózł dziesięć, a Hampel osiem punktów. Pojawiły

się komentarze sugerujące, że być może czeka nas frajerska utrata

mistrzostwa, bo rozpędzał się broniący tytułu Crump (w Gorican czwarty

raz z rzędu wystąpił w finale). Robiło się coraz ciekawiej.

Ukojenie nerwów tych, którzy duchem byli za Tomkiem, nastąpiło

dwa tygodnie później. Tym razem nie musiałem posiłkować się

nielegalną transmisją w komputerze, bo zawody oglądałem najzupełniej

zgodnie z prawem dzięki stacji Canal +. Dodam w tym miejscu, że wiele

wcześniejszych rund w poprzednich latach też obserwowałem w telewizji,

w domu wujka Edka, ale od kiedy Tomek zaczął walczyć o mistrzostwo,

to za bardzo wszystko przeżywałem i nie chciałem nikogo obarczać

swoimi emocjami. Wolałem całość „rozgrywać” sam, bez udziału innych,

mniej zaangażowanych osób.

Powróćmy do wspomnianego „ukojenia” z 11 września. Byliśmy

wtedy razem – Joasia, Marysia i ja – nad morzem. To był nasz pierwszy

wspólny wyjazd nad Bałtyk. Zaczęliśmy od krótkiego, dwudniowego

pobytu w Smołdzinie, skąd udaliśmy się do Ustki. I właśnie tam,

w wynajętym pokoju, uraczono mnie odbiornikiem ze stacją Canal +.

Marysia zasnęła szybko, Joasia wkrótce po niej. Zostałem sam na placu

boju. I wcale nie myślałem o tym, żeby spać, bo Gollob jeździł jak

natchniony. Dość powiedzieć, że tego wieczoru wygrał wszystkie biegi! To

było wielkie zwycięstwo, po którym we wtorek w „Tygodniku Żużlowym”

239

można było na pierwszej stronie przeczytać, że teraz tylko kataklizm jest

w stanie odebrać Polakowi złoto.

Ale ponieważ kataklizmy się zdarzają (patrz: pamiętny upadek

w Złotym Kasku ’99), Tomek dmuchał na zimne i podjął bardzo

niepopularną decyzję o wycofaniu się z finału Indywidualnych

Mistrzostw Polski. Podobno rozbolał go brzuch.

Pierwotnie impreza miała się odbyć w sierpniu, ale wtedy

storpedował ją deszcz. Ostatecznie najlepsi (bez Golloba) przyjechali do

Zielonej Góry 18 września. Też tam byłem razem z Joasią. Żałowałem, że

zabrakło Tomka, ale rozumiałem jego decyzję.

Turniej przy Wrocławskiej wygrał, tak jak pięć lat wcześniej

w Tarnowie, rewelacyjny Janusz Kołodziej. Złoto zdobył po barażu,

w którym pokonał swojego rówieśnika, Krzysztofa Kasprzaka. Trzeci był

Rafał Dobrucki, który wskoczył do składu z rezerwy, zastępując

nieobecnego Golloba. To też ciekawa historia – Rafał sięgnął po swój

drugi brąz piętnaście lat po identycznym osiągnięciu we Wrocławiu.

Wielu wieściło Dobruckiemu wspaniałą karierę. Ale, mimo że „Rafi” ma

się czym pochwalić, to zahamowały go wstrętne kontuzje. Gdyby nie

częste wizyty w szpitalach, to i medali IMP byłoby zapewne więcej.

Choćby w 2000 roku w Pile. Cóż, nie wszyscy mają wystarczająco dużo

szczęścia. Kilka miesięcy później było już wiadomo, że kolejnych krążków

Rafał nie zdobędzie. Kontuzja w meczu ligowym Falubazu ze Stalą

Gorzów spowodowała, że Dobrucki przedwcześnie zakończył żużlową

przygodę.

Na szczęście Gollob szybko ozdrowiał. 25 września znów

prezentował znakomitą formę. Tamta sobota była dla niego niezmiernie

ważna, bo na włoskiej ziemi, w Terenzano, mogły się zdecydować losy

złotego medalu indywidualnych mistrzostw świata. Zanim zasiadłem

240

przed komputerem, żeby „na dziko” obserwować wydarzenia z Italii,

spędziłem kilkadziesiąt minut w hali przy Żeromskiego, gdzie, na prośbę

Przemka Pochylskiego, pomogłem poprowadzić historyczny, pierwszy

mecz Basketu Piła w drugiej lidze. Bezpośrednio po ostatnim gwizdku jak

oparzony wyskoczyłem z hali i popędziłem do domu. W pierwszym biegu

Tomek przywiózł jeden punkt. Potem jednak jeździł bezbłędnie,

wygrywał wyścig za wyścigiem i już po półfinale, kiedy odpadł Hampel,

było wiadomo, że MAMY POLSKIEGO MISTRZA ŚWIATA! Swoją

dominację Gollob potwierdził wygrywając finał. Po jego zakończeniu

Polak mógł ze stoickim spokojem czekać na ostatnią rundę w Bydgoszczy.

Matematyka była dla rywali bezlitosna – nikt już nie mógł Polaka

wyprzedzić.

Pierwszy po 37 latach złoty medal dla Polski w IMŚ był wielkim

wydarzeniem. Pamiętam wzruszające spotkanie z Tomkiem w studiu

Canal +, kilka chwil po dekoracji najlepszych w Terenzano. Był dość

spokojny i spełniony. Osiągnął cel, jaki postawił sobie dawno, dawno

temu. W wieku 39 lat został najlepszym żużlowcem świata! A ja byłem

bardzo szczęśliwy z jeszcze jednego powodu – otóż miałem dwa bilety na

Grand Prix w Bydgoszczy, przepustkę do przeżywania momentu

dekoracji naszego mistrza.

Zanim jednak wybrałem się nad Brdę (tym razem pojechałem tam

z tatą), zakończyły się dość monotonne rozgrywki ligowe. Dlaczego

monotonne? Bo triumfowała bezkonkurencyjna w przekroju całego

sezonu Unia Leszno. Tłumy kibiców gratulowały jej sukcesu na stadionie

Alfreda Smoczyka. To był trzynasty złoty medal dla Unii. Nikt w Polsce

więcej nie zdobył.

Chyba równie liczna była grupa osób zgromadzonych na bydgoskim

stadionie w sobotę, 9 października. Zainteresowanie finałem Grand Prix

241

było tak wielkie, że organizatorzy dostawili przenośne trybuny. Niewiele

jednak brakowało, żeby podziwianie nowego mistrza przerodziło się

w wielki niedosyt. Otóż kilka dni przed imprezą Tomek… złamał nogę!

Uraz odniósł jeżdżąc na motocrossie. Na szczęście mistrz mógł już sobie

pozwolić na taką ekstrawagancję, bo złoto było pewne. Gorzej, gdyby

w Bydgoszczy musiał jechać na sto procent. Ostatecznie Tomasz stanął

pod taśmą trzykrotnie. Raz wygrał, pokonując po słabym starcie rywali

na dystansie. Później chyba puściła blokada i w dwóch kolejnych

wyścigach zjeżdżał z toru. Nie było więc kolejnego świetnego występu

w Bydgoszczy. Ale radości nie brakowało. Kiedy kuśtykający Tomek

wskoczył na podium, wielu osobom zakręciła się w oku łza. Sukces

polskiego żużla stał się tym większy, że po srebro sięgnął Jarek Hampel.

Trzeci był nękający „Małego” do końca Jason Crump. To był wielki dzień

czarnego sportu nad Wisłą. Dodam jeszcze, że prawa do prezentowania

finału wykupiła też Telewizja Polska, która kilka miesięcy wcześniej

zrezygnowała z emitowania retransmisji w TVP Info. Wiadomo, nikt nie

chce tracić okazji do utrwalenia tak wyjątkowych chwil jak tamten złoty

moment 2010 roku.

A później miałem okazję lepiej poznać Piotra Śwista. Później, czyli

w następnym tygodniu. Stało się tak za sprawą jubileuszowego turnieju,

jaki z okazji 25-lecia startów zorganizowano w Pile właśnie dla niego.

Jeszcze we wrześniu Piotrek (przeszedłem z nim na „ty”) dał mi swoje

archiwalne zdjęcia z prośbą, żebym wykorzystał je do wykonania

okolicznościowego programu. Grafik ze mnie żaden, więc tę pracę

wykonał za mnie ktoś inny, za to ja napisałem teksty. Starałem się, żeby

były ciekawe. Użyłem między innymi sformułowania, że Piotr to

„najszybszy dziadek na świecie”. Dlaczego? Ano dlatego, że jego córka od

niedawna była już mamą.

242

Kilka dni przed turniejem Piotrek zajrzał do Starostwa. Ówczesny

szef powiatu obiecał, że kupi mu prezent na jubileusz – nowy telewizor.

I rzeczywiście, tak się stało. Wieczorem, w piątek, 15 października,

podczas prezentacji starosta wręczył Świstowi nowiutki odbiornik.

A właściwie… sam karton, bo telewizor został wcześniej wyjęty, żeby się

nie uszkodził. Prezentów Piotrek tego dnia odebrał bez liku. Było też

wielu zacnych gości, choćby grupa starszych kolegów ze Stali Gorzów:

Zenon Plech, Andrzej Pogorzelski, Stanisław Maciejewicz… Nie zabrakło

Wojciecha Załuskiego, mistrza Polski z 1989 roku, Ryszarda

Dołomisiewicza i innych – długo by wymieniać. Miałem świetną okazję

żeby „polatać” z mikrofonem i porozmawiać z gwiazdami dawnych lat.

Niezapomniany moment w Bydgoszczy. Tomasz Gollob mistrzem świata! (październik 2010 roku)

243

Wśród startujących znalazł się Jarek Hampel. Kibice przywitali go

okrzykiem „DLA NAS JESTEŚ MISTRZEM ŚWIATA!”. Wychowanek

Polonii odwdzięczył się kompletem punktów. Drugie miejsce zajął Rafał

Okoniewski, a trzeci uplasował się Mariusz Puszakowski. Świst też jeździł

i znalazł się w czołówce. Istotnym wydarzeniem był powrót na tor Jacka

Golloba. Brat mistrza świata jednak statystował, nie udało mu się zdobyć

ani jednego „oczka”. To była bardzo miła uroczystość i niezwykle

sympatyczne zawody, zakończone wspólnym posiłkiem w budynku

klubowym. Też miałem okazję tam być, zjeść niejedną sałatkę i pogadać

z niejednym żużlowcem.

Po raz ostatni w tamtym pamiętnym roku wybrałem się na żużel 13

listopada. Piła zorganizowała wtedy Turniej Niepodległościowy o Puchar

Starosty Pilskiego. Nazwa podniosła, ale poziom imprezy wyjątkowo

słaby. Kadłubowa obsada i marna pogoda spowodowały, że na trybunach

zasiadło ze dwieście osób. Chyba każdy z nich setnie się wynudził. Rzecz

jasna, starosta nie był zachwycony. Wiem, że Powiat przeznaczył na te

zawody kilka tysięcy złotych, chcąc w ten sposób wesprzeć pilski żużel.

Cel szczytny, ale dotacja nie wpłynęła pozytywnie na jakość

młodzieżowego ścigania. Warto jedynie podkreślić, że drugie miejsce

w zawodach zajął nowy pilski żużlowiec, utalentowany Patryk Dolny.

244

A ja zdobyłem kolejne zajęcie – zacząłem prowadzić mecze

grających wtedy w pierwszej lidze zawodniczek Pilskiego Towarzystwa

Piłki Siatkowej. W związku z tym miałem pełne ręce roboty, bo oprócz

gier siatkarek zajmowałem się w dalszym ciągu meczami „mojego”

Joasia z Marysią - bardzo miłe chwile w mieszkaniu na Mickiewicza (grudzień 2010 roku)

245

Jokera. Ale pozytywne było to, że do kieszeni wpadło kilka groszy więcej.

O doświadczeniu nie wspomnę.

Wiodącym tematem podczas zimowych dyskusji o pilskim żużlu

stały się kłopoty finansowe. Znów nie było wiadomo czy wystartujemy,

a jeśli tak, to z jakim składem. Kibic czarnego sportu w mieście Staszica

musi być wyjątkowo odporny na złe wieści.

Rozdział II

2011-2013

Wzlotów i upadków ciąg dalszy

Jak się wkrótce okazało, tak źle, na szczęście, nie było. Kiedy

sytuacja zaczęła wymykać się spod finansowej kontroli, do akcji wkroczył

Henryk Stokłosa. Niestety, posłużył się swego rodzaju szantażem:

– Dam pieniądze klubowi, jak pomożecie mi wygrać wybory

uzupełniające do senatu – sugerował. Bardzo mi się takie stawianie

sprawy nie podobało i dlatego na niego nie zagłosowałem. Ale większość

wyborców była innego zdania, dzięki czemu Stokłosa zajął w jednej z izb

parlamentu miejsce nowego prezydenta Piły Piotra Głowskiego.

I, zgodnie z obietnicą, dał kasę na żużel. Co prawda, dotacje były

krótkotrwałe, ale przez rok w naszym mieście znów zapachniało

żużlowym profesjonalizmem.

246

Powracając do wyborów – zmienił nam się starosta. Następcą

Tomasza Bugajskiego został dotychczasowy przewodniczący Rady

Powiatu, Mirosław Mantaj, który zaproponował mi stanowisko swojego

asystenta. Po krótkim zastanowieniu podjąłem rękawicę. I nie żałuję, bo

szefa mam bardzo dobrego. Tylko nie lubię, jak mówią na mnie

„asystent”. Trochę mnie to denerwuje – brzmi zbyt wyniośle.

Żużlowy sezon zacząłem szybciej niż kiedykolwiek. Już ósmego

stycznia byłem świadkiem turnieju „lodowego”, jaki niestrudzony Paweł

Ruszkiewicz zorganizował na poznańskiej Malcie. Bardzo miło tę imprezę

wspominam. Świetnie jeździł Grzegorz Knapp, który zajął drugie miejsce.

Gościem imprezy był Jason Crump.

- Nie próbuję ścigania na lodzie, jak dla mnie jest zbyt zimno – mówił

Australijczyk. W sumie aż tak chłodno tego dnia nie było, bo zaczynała

się odwilż i nie wiedziałem nawet, czy zawody dojdą do skutku.

Szczęśliwie, wszystko się udało. Tylko wyścigi jakoś błyskawicznie się

kończyły. Ale to ze względu na króciutki tor. Osobliwy był też prezenter.

Niczego zarzucić mu nie można, ale jak startował nasz rodak, to darł się

wniebogłosy: „Grzeeeeegoooorz Knaaaapp!”

Do Poznania na żużel miałem wrócić pod koniec kwietnia, kiedy

PSŻ walczył z ROW Rybnik. Miesiąc wcześniej razem z Joasią

pojechaliśmy do Bydgoszczy na Kryterium Asów. Bardzo chciałem tam

być, tym bardziej, że właśnie wtedy sezon rozpoczynał Tomek Gollob.

Udało się dojechać, ale nie udało się obejrzeć pierwszego wyścigu.

Wszystkiemu winne ekstradługie kolejki przed kasami. Gollob zaczął od

trzeciego miejsca. Potem jeździł skuteczniej i skończył zawody na drugim

miejscu. Lepszy okazał się Emil Sajfutdinow. Ale mimo tego, to właśnie

Tomasz jest rekordzistą wszech czasów w Kryterium i chyba nikt nie

zdoła go pobić. No bo jeżeli imprezę wygrywa się czternastokrotnie,

247

a dwa razy zajmuje się miejsce drugie (i to w szesnastu występach!), to

czy potrzebny jest dodatkowy komentarz?

Wyjazd do Bydgoszczy zapamiętałem z jeszcze jednego, mniej

szczęśliwego powodu. Najprawdopodobniej właśnie tam Joasia się

zatruła, a później grypa żołądkowa powaliła kilka kolejnych osób

z rodziny, włączając Marysię. Mnie, na szczęście, oszczędziła. Lekko nie

było.

Choróbsko trwało w najlepsze, kiedy nasi rozpoczęli kolejny ligowy

sezon. Zespół nazywał się „pięknie”: Stokłosa Polonia Piła. Inauguracja

zainteresowała tłumy, ale święto popsuli goście z Ostrowa, którzy

pokazali naszym, gdzie raki zimują - przegraliśmy 39:51. Nie pomogły

nawet nowe kombinezony. Na szczęście senator, co by o nim nie mówić,

okazał się możnym sponsorem i szybko znalazł receptę na kryzys. Było

nią sprowadzenie do Piły niezwykle utalentowanych braci Pawlickich!

Obaj mieli wtedy na pieńku ze swoim klubem z Leszna, który nie chciał

ich u siebie i zabronił startować w ekstralidze, a że chłopaki były drogie,

to nie miały gdzie jeździć. Przyznam się, że nie wierzyłem w powodzenie

tego planu. Zwłaszcza w sukcesy młodziutkiego Piotrka. I bardzo się

pomyliłem! Pawliccy jeździli świetnie i, co chyba jeszcze ważniejsze,

przyciągali na stadion takie rzesze kibiców, jakie wcześniej pojawiały się

u nas tylko w latach świetności.

Wygrywaliśmy mecz za meczem i pewnym krokiem zmierzaliśmy

do pierwszej ligi. Przy Bydgoskiej nie mieliśmy sobie równych, na

wyjazdach też rządziliśmy. To była Polonia, o jakiej marzyli kibice.

Pod koniec kwietnia Patrycja i Szymek wzięli w Krakowie ślub. Miło

było być tam razem z nimi. Dla mnie bohaterką była Marysia, która bez

większych ekscesów przetrwała męczącą podróż i dotarła z nami w aucie

na drugi koniec Polski.

248

Bardzo ciekawą wyprawą okazał się majowy wyjazd do Mysłowic na

Puchar Świata w Siatkówce Plażowej. Byłem tam jeden dzień, ale wrażeń

nie brakowało. Przede wszystkim dlatego, że zaraz po turnieju pędziłem

na złamanie karku do… Rybnika na mecz ligowy ROW-u z GTŻ

Grudziądz. Byłem tam po raz pierwszy (no, drugi – rok wcześniej, też po

Mysłowicach, kiedy wbiegłem na stadion, to lunęło i mecz rybnicko -

poznański został odwołany). Nie muszę dodawać, że bardzo mi się tam

podobało. Duże wrażenie wywarł na mnie stadion, zbudowany trochę na

kształt amfiteatru. Dzięki temu doping robił wrażenie głośniejszego niż

na bardziej odsłoniętych obiektach. Poza tym rybnicki żużel jest tak

legendarny, że nawet gdyby ścigano się tam na polu, to byłoby

co wspominać. Jednym z gości spotkania był Józef Jarmuła. Kiedy wziął

do ręki mikrofon i zaczął opowiadać, to nie mógł skończyć – taki z niego

gaduła. A sam mecz, mimo świetnej postawy „miejscowego” Lindbaecka,

dość pewnie wygrali goście.

Nie zabrakło w Rybniku i smutnych akcentów. Pan Wiesiu Szmagaj,

który zadzwonił do mnie w sprawach „Tygodnikowych”, poinformował,

że w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł rano Matej Ferjan, świetny

słoweński żużlowiec. Podobno zatruł się jakimiś świństwami…

Ten rybnicko - poznański mecz skończył się na prezentacji (maj 2010 roku)

249

O szczegółach nie chcę tu rozprawiać. Po prostu bardzo mi go szkoda.

W tym samym czasie o życie walczyła najbardziej znana polska

koszykarka, Małgorzata Dydek. Niestety, jej organizm nie wytrzymał tych

zmagań. Kilka dni później ona również odeszła na zawsze.

Tymczasem Pawliccy śmigali aż miło. Niewiele brakowało, żeby

awansowali do finału Mistrzostw Polski Par, z kolei bez problemu

przeszli przez eliminacje IMP. W leszczyńskim finale Przemek zajął

świetne, drugie miejsce, ulegając jedynie rewelacyjnemu Hampelowi.

Młodziutki Piotrek w tych samych zawodach był o krok od podium. Nie

muszę dodawać, że w lidze obaj też brylowali. Choćby podczas meczu

z Kolejarzem Rawicz, kiedy każdy z nich sięgnął po czysty komplet. Poza

tym to właśnie oni byli największym magnesem dla coraz liczniejszych

w Pile kibiców.

A „mój” Tomek? Chłopak nie był już tak skuteczny w Grand Prix jak

przed rokiem. Myślałem, że może w przerwie zimowej za długo świętował

i zbyt często jeździł na okolicznościowe spotkania, ale on twierdził, że to

kwestia nowych tłumików. Rzeczywiście, ich wprowadzenie

spowodowało duże zamieszanie. Zdaniem samych żużlowców, nowy

sprzęt nie był bezpieczny i powodował urazy. Nie mnie to oceniać, za to

na pewno motocykle jeździły ciszej. Na pierwszych zawodach z innymi

tłumikami w roli głównej pojawiłem się właśnie w Rybniku. I wydawało

mi się, że… zawodnicy przesiedli się na jakieś słabiuteńkie „komarki”.

Z czasem przyszło przywyknąć, ale poziom głośności był (i jest) dużo

niższy niż wcześniej.

Powracając do Golloba – Tomek ukończył sezon w Grand Prix na

piątym miejscu. Lepiej jeździł Jarek, który sięgnął po brąz (przegrał

srebro z Jonssonem w ostatnim występie w Gorzowie). A mistrzem

świata został… uwaga, uwaga… Greg Hancock! To był najstarszy

250

triumfator Mistrzostw w historii – zwyciężając cykl miał 41 lat. Brawo,

weterani!

W drugiej połowie czerwca po raz ostatni, jak dotąd, odwiedziłem

stadion na Golęcinie. Niestety, smutne to były odwiedziny. Żużel

w Poznaniu upadał. Tego dnia PSŻ uległ Wybrzeżu Gdańsk 34:56, ale nie

to było najgorsze. Z powodu braku pieniędzy klub nie ukończył

rozgrywek, a w kolejnych latach nie przystąpił nawet do rywalizacji. Co

prawda, nowa grupa zainteresowanych próbuje na powrót rozkręcić

temat, ale nie jest to łatwe. Ech, gdyby żył Tomek Wójtowicz…

Tydzień później Polonia rozgromiła u siebie Wandę Kraków.

Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że właśnie wtedy

jedyną(!) porażkę w sezonie ligowym poniósł na własnym torze Przemek

Pawlicki. A stało się tak wyłącznie przez jego niefrasobliwość, bo gdyby

chłopak nie bawił się na torze, to na pewno dojechałby do mety pierwszy

(jeśli się nie mylę, na trasie wyprzedził go Larsen).

I wreszcie przyszedł lipiec z Drużynowym Pucharem Świata na

czele. Na finał pojechaliśmy do Gorzowa we czwórkę – wujek Edek,

Tomek, Joasia i ja. Czyli, jak łatwo się domyślić, było wesoło. Oczywiście,

media swoje wiedziały: „Polska wygra na pewno i ewentualna porażka

będzie wielkim zawodem” – wieszczono wszem i wobec. Wygraliśmy, ale

w strasznie nerwowych okolicznościach. W pewnym momencie

Australijczycy tak nam odskoczyli, że mało kto wierzył w zwycięstwo.

Na szczęście Gollob zgarnął „szóstkę” za jokera i później było już łatwiej.

Dla mnie cichym bohaterem turnieju był Protasiewicz. Hampel też zrobił

swoje, tym bardziej, że na początku zawodów zdemolował go Ward. Jarek

udowodnił, że jest twardzielem. Słabiutko wypadli Duńczycy, których

najbardziej zawiódł jeżdżący na swoim torze Pedersen. Trzecie miejsce

zajęli Szwedzi. To był bardzo silnie obsadzony finał. A ostatni bieg

251

zawodów i rywalizację Golloba z Crumpem można by oglądać

w nieskończoność!

Zorganizowany następnego dnia mecz ligowy Polonii z lublinianami

oglądał pełen stadion ludzi! Wydarzenie niebywałe, tym bardziej, że

wakacje trwały w najlepsze i mnóstwo osób było na wyjazdach. Po

zawodach podbiegł do mnie rozpromieniony Piotrek Pawlicki i krzyknął

do mikrofonu:

- Mamy awans!

Chłopak szalał ze szczęścia, ale ja nie byłem pewien, czy ma rację.

Powiedziałem, że nawet jeśli tego awansu jeszcze nie wywalczyliśmy, to

jesteśmy już bardzo blisko celu.

Jednak po wygranym meczu z KSM Krosno w Pile uwierzyłem, że

awans do pierwszej ligi jest już pewny. Tym bardziej, że ówczesny prezes

Polonii, Cezary Łysanowicz, przekonywał mnie:

- Na sto procent dopięliśmy swego!

No i popełniłem gafę – obwieściłem sukces, a po meczu niektórzy

słusznie mi wytknęli, że nie jest to jeszcze takie oczywiste, bo

matematyczną szansę wyprzedzenia pilan mieli nadal żużlowcy z Lublina

i Ostrowa. Było mi głupio – powinienem wszystko sześć razy sprawdzić.

A tak popełniłem falstart i przedwcześnie wywołałem stadionową euforię.

Spotkanie z KSM przeszło do historii z jeszcze jednego powodu –

rzekomo w jednym z biegów rekord toru pobił Przemek Pawlicki. Piszę

„rzekomo”, bo Polonista oficjalnie wykręcił czas 61,17 sekundy, a więc

o jedną setną szybciej od rezultatu „Wielkiego Hansa” z 1999 roku. Tyle

że każdy, kto wziął po meczu do ręki stoper i sam zmierzył czas oglądając

relację w telewizji, ten zauważył, że Przemek przejechał cztery kółka

w granicach… 64-65 sekund! Sprawa pachniała bardzo dziwnie. Będąc na

murawie, cieszyłem się z tego osiągnięcia, ale z drugiej strony im więcej

252

czasu upływało, tym silniejsze były moje wątpliwości, czy pomiar

wykonano rzetelnie. Niestety, obawiam się, że Pawlickiego

uszczęśliwiono na siłę, a kibice nigdy do końca w ten rekord nie

uwierzyli.

Później był wyjątkowy dla mnie weekend biegowy. Zaczął się

sobotnim maratonem ze Świnoujścia do niemieckiego Wolgastu.

Początek września był gorący, na dodatek ja, mimo że trasa do łatwych

nie należała, narzuciłem sobie ostre tempo. Pierwsze dziesięć kilometrów

przebiegłem mniej więcej w czterdzieści pięć minut! I w końcu stało się –

piętnaście kilometrów dalej zabrakło mi pary w płucach, w efekcie czego

musiałem się przerzucić na marszobieg. Moja ambicja biegowa została

mocno nadszarpnięta. I ciekawostka - mimo że sporo odcinków

przeszedłem, uzyskałem pięć minut lepszy czas niż rok wcześniej

w Lesznie! I jeszcze jedna ciekawostka – na mecie zostałem

przedstawiony przez niemieckiego spikera jako „Wojciech Dorsz”.

Ładnie, prawda?

Ale weekend ma to do siebie, że trwa dłużej niż jeden dzień. Zaraz

po wyprawie na północ wróciliśmy do Piły, gdzie w niedzielę wziąłem

udział w tradycyjnym półmaratonie. Ten był dla mnie szczególny, bo

postanowiłem pobiec w nim... z Marysią! Usadziłem dziewczynkę

w wózku (zwykła spacerówka) i w ten sposób przemierzyliśmy cały

dystans. Było nieźle kiedy spała, ale jak się obudziła, to zaczynała się

wiercić i miałem kłopot. Poza tym na trasie brakowało wody, a pięć

kilometrów przed metą również sił. Ale daliśmy radę! Bardzo mi pomógł

doping kibiców. Na koszulce napisałem: „Mój pierwszy półmaraton.

Marysia”.

Zanim kolejny raz połykałem wzrokiem żużlowe emocje na

stadionie, trafiłem do złotowskiego Domu Kultury. Właśnie tam,

253

w połowie września, gościł Zenon Plech, żużlowiec – legenda, który

dotarł na zaproszenie wielkiego miłośnika czarnego sportu, Łukasza

Starszewskiego. „Super Zenon” promował w Złotowie swoją książkę

„W cieniu złota”. Spotkał mnie nie lada zaszczyt poprowadzenia tego

wyjątkowego wieczoru. Przygotowałem się do niego solidnie, w związku z

czym temat gonił temat, a końca nie było widać. Rozmawialiśmy chyba

ze dwie godziny. Na kanapie usiedli również Tomek Gapiński i trener

Polonii, Piotr Szymko. Szkoda tylko, że niewielu było widzów. Trudno,

kto nie przyszedł, niech żałuje! Plech poruszył mnóstwo ciekawych

wątków, pokazał motor, kombinezon i zaprezentował archiwalne wyścigi

ze swoim udziałem.

Kiedy było już po wszystkim, zostaliśmy poczęstowani obfitym

obiadem. Ba! Obfity to mało powiedziane. Porcje były przeogromne! Ale

porcja wrażeń jeszcze większa.

Wreszcie nadszedł najbardziej przykry dla mnie moment sezonu.

Myślę tu o Mistrzostwach Europy Par, które we wrześniu odbyły się na

naszym torze. I nie chodzi tu o wyniki (nasi – Hampel i Pawliccy –

wygrali bez większych problemów, drugie miejsce zajęli Węgrzy, a trzecie

Rosjanie; mi się najbardziej podobała jazda Andrzeja Lebiediewsa,

siedemnastolatka z Łotwy), ale o kwestię prowadzenia zawodów. Imprezę

komentował z murawy Michał Łopaciński, znany między innymi z relacji

żużlowych w Canal +. Wspierał go Daniel Możejko, a ja poszedłem na

wieżę. Nie miałbym nic przeciwko takiemu scenariuszowi, gdybym się

o nim dowiedział od kogoś z władz klubu. Tymczasem nikt się na ten

temat nawet nie zająknął, a o wejście na wieżę poprosił mnie Daniel…

kilka minut przed rozpoczęciem meczu! Było mi przykro, bo podczas

poprzednich imprez, będąc na murawie, dawałem z siebie wszystko bez

254

oglądania się na profity. Za moją pracę nie dostałem złotówki, a tym

razem zostałem potraktowany tak, jakbym był zbędnym ogniwem całości.

W związku z tą sytuacją nie zamierzałem prowadzić następnego

meczu ligowego Polonii z Kolejarzem Opole. Spotkanie odbyło się cztery

dni później, a ja kupiłem bilet i spokojnie usiadłem na trybunach. Może

dzięki temu klub miał ze mnie większy pożytek, bo zostawiłem mu trochę

pieniędzy, a w innym przypadku wpuszczono by mnie za darmo? To już

tylko dywagacje. Najważniejsze, że pilanie z Kolejarzem wygrali

i zapewnili sobie awans do pierwszej ligi! Na koniec były fajerwerki

i niczym niezmącona radość z sukcesu. Piękne chwile…

Niestety, złoty sen dobiegł końca szybciej niż można było się

spodziewać. Zima znów była gorąca od negatywnych emocji wokół żużla.

Powód jak zawsze ten sam: pieniądze. Okazało się, że mimo solidnego

wsparcia ze strony Stokłosy, klub wciąż miał bardzo poważne długi.

W rezultacie pan Henryk obrócił się na pięcie i… przestał sponsorować

pilski żużel. Zaczęły się schody. Znów balansowaliśmy na granicy „być

albo nie być”. W lokalnej prasie przynajmniej kilka razy pojawiały się

informacje sugerujące, że tym razem już na pewno nie pojedziemy. Ja też

nie wierzyłem, że wystartujemy. Byłem zrezygnowany, tym bardziej,

że inni się zbroili, a u nas cisza. Oczywiście, od dawna było wiadomo, że

Pawliccy z Piły wyemigrują. W końcu klamka zapadła – Polonia wycofuje

się z rozgrywek! Mimo awansu, nie pojedziemy w pierwszej lidze. Nic

dziwnego, że po takiej sensacji kibice odwrócili się od klubu.

Przyznam się, że w obawie przed utratą kontaktu z żużlem wysłałem

do kilku klubów propozycję prowadzenia meczów na ich stadionach.

Zaoferowałem swoje usługi między innymi w Ostrowie i Bydgoszczy,

pisząc, że jestem gotowy pomóc w przypadku braku ich etatowych

spikerów. Niestety, nikt się do mnie nie zgłosił.

255

Zupełnie pozażużlową przygodą była nasza przeprowadzka. Pod

koniec listopada opuściliśmy ciepłe gniazdko na Mickiewicza, które

odstąpiliśmy jego właścicielowi. Powracający z Irlandii Michał, bo o nim

mowa, był jednak bardzo cierpliwy i wcale nas nie poganiał. To my

postanowiliśmy działać szybko, dzięki czemu nowe lokum znaleźliśmy

sprawnie. Przeprowadzkę trzeba było poprzedzić remontem, a jeszcze

wcześniej zdobyciem kredytu na mieszkanie. Wszystko z pomocą

dobrych ludzi się udało. Dziś piszę te słowa w naszym domu na

Słowackiego. Jesteśmy tutaj prawie dwa lata i czujemy się znakomicie.

Tylko kredyt spłacać trzeba. Jeśli nie uda się niczego przyspieszyć, to

dług wobec banku zwrócimy w 2041 roku!

Wróćmy do głównego wątku tej opowieści. Kiedy wydawało się, że

wszystko jest już pozamiatane, na horyzoncie pojawił się wybawca.

Okazał się nim mój kolega, Maciej Witt. Ten sam, który kilka lat

wcześniej założył stowarzyszenie Victoria Piła. Ale ponieważ jakiś czas

temu zawiesiło ono działalność, nie pozostało nic innego, jak

w ekspresowym tempie wydać na świat nowy twór. W ten sposób, w

ostatniej chwili, dosłownie za pięć dwunasta, zarejestrowano

w Starostwie Klub Żużlowy „Victoria” Piła. Pamiętam, jak Maciek

przychodził do nas codziennie i przynosił brakujące dokumenty. Zapału

mu nie brakowało.

Żużlowe władze poszły Wittowi i jego kolegom - działaczom na

rękę, przedłużając wszystkie możliwe terminy. Chciano, żebyśmy

wystartowali, tym bardziej że już wcześniej wycofał się Poznań i liga bez

Piły byłaby jeszcze bardziej zdekompletowana. Oczywiście, w grę

wchodziły tylko występy w najniższej klasie rozgrywkowej. Ale lepsze to

niż nic.

256

No i udało się! Grupka zapaleńców z Maćkiem na czele

błyskawicznie zmontowała całkiem niezły skład. Byli: Piotrek Świst,

Marcin Jędrzejewski, Cyprian Szymko, Mariusz Franków, a przede

wszystkim niesamowity Mariusz Puszakowski, którego wkrótce zaczęto

nam zazdrościć chyba nawet w ekstralidze. Szkoda tylko, że mało ludzi

chodziło na mecze. Ale wielu z nich, nie bez podstaw, poczuło się

oszukanych jesienno – zimowymi zdarzeniami w Polonii. Zaufanie trzeba

było odbudować powoli.

Zanim zaczął się sezon, rodzina przeżyła bardzo smutne chwile.

Pierwszego marca zmarła ukochana Babcia Klemcia. Na uroczystości

pogrzebowe przyjechały tłumy, niektórzy nawet z zagranicy, a wujek

Brunek dotarł z Kaczor razem z orkiestrą. Wszystko działo się niemal

dokładnie sześć lat po ostatnim pożegnaniu Babci Beni z Ujścia. Cóż,

każdy ma swój czas tu, na ziemi… Moje babcie wykorzystały go

wspaniale, wydając na świat i wychowując łącznie siedemnaścioro

wspaniałych dzieci. Będę o nich pamiętał.

Zaledwie kilkanaście dni po śmierci Babci, na świat przyszedł

Stasiu, syn Patrycji i Szymka. Pod koniec kwietnia mieliśmy okazję

obejrzeć malucha po raz pierwszy. Wyjazd do Krakowa połączyliśmy

z krótkim pobytem w Czajkowie i nieco dłuższym w Mysłowicach

(oczywiście, na siatkówce plażowej).

257

A sezon żużlowy zaczął się tym razem nietypowo, bo od Grand Prix

w… Nowej Zelandii! Pod koniec marca, po raz pierwszy w ojczyźnie

Maugera ścigali się najlepsi jeźdźcy świata. W Auckland rewelacyjnie

jechał Tomasz Gollob, ale do czasu. Z czternastoma punktami bez

problemu wygrał rundę zasadniczą, po czym zajął dopiero trzecie miejsce

w swoim wyścigu półfinałowym. A objechał go nie kto inny jak… Jarek

Hampel! W finale Jarosław zajął drugą lokatę za niezniszczalnym

Gregiem Hancockiem. Gollob był dopiero piąty.

Zawody na Antypodach oglądałem razem z Edkiem u niego

w domu. Było to wyjątkowe przeżycie, bo transmisja rozpoczęła się

o piątej rano. Ale mimo wczesnej pory nie chciało nam się spać. Wprost

przeciwnie, zawody bardzo nas rozbudziły, a przerwach rozmawialiśmy

chyba o wszystkim, nawet o polityce. No i chyba po raz pierwszy u Edka

imprezę żużlową oglądały tylko dwie osoby.

Marysia podczas pierwszego spotkania z kuzynem Stasiem w Krakowie (maj 2012 roku)

258

Tamen sezon był dla Tomasza dość dziwny. W Grand Prix radził

sobie dobrze (czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej, wygrana runda

w Malilli), ale zupełnie pogubił się w lidze. Stal Gorzów, dla której

punktował, miała bardzo silny zespół i aspiracje na złoto. Niestety dla

Golloba, nad Wartą regularnie robiono tor, na którym nasz mistrz sobie

nie radził. W rezultacie często musiał go zastępować… młodziutki Bartek

Zmarzlik. Już wtedy mówiło się, że dla Tomka najlepsza byłaby zmiana

klubu. A sezon ukończył ze Stalą na drugim miejscu.

Gorsze przeżycia towarzyszyły Hampelowi. Podczas rundy Grand

Prix w Kopenhadze sfaulował go Kenneth Bjerre i Jarek miał dwa

miesiące z głowy. Pech niesamowity!

Sezon ligowy zaczął się dla Victorii od pięciu meczów wyjazdowych.

To ewenement. Najpierw zaliczyliśmy wszystkie spotkania poza Piłą,

a dopiero później jeździliśmy u siebie. Przemeblowania w terminarzu

były spowodowane przede wszystkim brakiem zgody na rozgrywanie

imprez masowych na naszym stadionie. Z tych pięciu wyjazdów jeden

udało się wygrać – w Opolu. U siebie było dużo lepiej. Zwyciężyliśmy

wszystkie mecze, a gwiazdą pierwszej wielkości był Mariusz Puszakowski.

„Puzon” jeździł przy Bydgoskiej równie skutecznie jak rok wcześniej

Przemek Pawlicki. Słabi byli tylko młodzieżowcy. Ewidentnie brakowało

nam Patryka Dolnego, który trafił do ekstraligowej Sparty. Mimo że

w rundzie zasadniczej pilanie zajęli pierwsze miejsce, to na mecze

przychodziło niewielu kibiców. Poza tym nie mieliśmy prawa awansować

– takie były koszty późnego zgłoszenia drużyny do rozgrywek.

No i jeszcze nazwa: na początku bardzo często Victoria myliła mi się

z Polonią. Działo się tak nawet podczas prowadzenia imprez. Czasem

poprawiając się mówiłem, że chodzi o to samo. Zresztą kibice chyba

259

woleli naszą starą dobrą „Polonię” i takie tytułowanie klubu

w powszechnym obiegu funkcjonowało dość często.

Drugi ligowy mecz u siebie Victoria odjechała 3 czerwca. Niestety,

nie miałem okazji na nim być. A to dlatego, że w tym samym czasie

w Jastrowiu mój kolega z „Ogólniaka”, Karol Matuszewski podjął się

niezwykłej próby bicia rekordu Guinnessa w długości trwania meczu

siatkarskiego. Obiecałem mu, że poprowadzę początek i końcówkę

wydarzenia. A ponieważ udany finisz akcji przypadł właśnie na mecz

z Opolem, to zdołałem wrócić do Piły jedynie na ostatni bieg tamtego

spotkania. Swoją drogą to niesamowite, że dwudziestu czterech śmiałków

grało w siatkę bodaj 90 godzin bez przerwy! Niestety, jak to zwykle bywa,

Guinness rekordu nie zaliczył (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo).

Dlaczego? To już pytanie do wyższych instancji.

Dużym wydarzeniem było dla mnie poprowadzenie ze stadionowej

płyty meczu Victorii z ROW-em Rybnik. Ślązacy przyjechali do nas na ligę

po raz pierwszy od osiemnastu lat, kiedy to, dzięki zwycięstwu

w pamiętnym spotkaniu z RKM zapewniliśmy sobie historyczny awans.

Wynik był podobny - wtedy wygraliśmy czternastoma, a tym razem

trzynastoma punktami.

Spotkanie z Kolejarzem Rawicz też wygraliśmy. Tym razem mecz

oglądałem w cywilu, siedząc na trybunach. Odpoczywając na żużlu

zbierałem siły na popołudniowy festyn, który miałem prowadzić na

Wyspie. Imprezę zorganizowano z okazji finału piłkarskich Mistrzostw

Europy, które – jak pewnie wszyscy pamiętają – odbyły się w Polsce i na

Ukrainie. I przeżyłem wielkie nerwy, bo tuż przed rozpoczęciem meczu

Hiszpania – Włochy wysiadł telebim! Ludzie czerwoni ze złości, a ja ze

wstydu. Czekaliśmy kilkanaście minut, żeby wszystko zagrało jak trzeba.

W końcu sprzęt odpalił, ale wielu nie wytrzymało i poszło do domu.

260

Wcale im się nie dziwiłem. Ja, kiedy telebim już działał, zamiast oglądać

mecz, poszedłem zjeść kiełbasę. Nerwy zupełnie wyprały mnie z sił.

Zresztą te mistrzostwa w ogóle były jakieś pechowe. I nie myślę tu

o aspekcie sportowym, ale o naszej pilskiej strefie kibica na Wyspie.

Pierwszy mecz z Grecją odbył się bez przeszkód (wspaniała, wzruszająca

ceremonia otwarcia – nigdy jej nie zapomnę!), jednak później działo się

coraz gorzej. Największy wpływ na taki stan rzeczy miała pogoda. Często

lało jak z cebra. Tak było w Pile na przykład podczas meczów Polski

z Rosją i z Czechami. Poza tym ludzie czasami za bardzo się denerwowali.

Na przykład jeden z kibiców przyszedł do mnie i usilnie nalegał, żebym

przez mikrofon prowadził doping. Jego zdaniem, robiłem to zbyt

delikatnie. Ale takie było moje zamierzenie, bo przy ekranie na Wyspie

zasiedli zarówno fanatycy futbolu, jak i kibice niedzielni, którzy nie

chcieli się wydzierać. Uff, dobrze, że to już za mną. Fajne podczas tych

kilku wspólnych wieczorów przy telebimie były osoby, z którymi

współpracowałem: Darek, Rafał, Grzegorz, DJ Jagoda... Oni potrafili

rozładować napięcie.

Miesiąc później zaczęła się najważniejsza dla mnie pozażużlowa

impreza sportowa roku – Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Wiele relacji

słuchałem w radiu (a właściwie to próbowałem słuchać, bo „Jedynka” nie

miała częstych wejść na żywo). Odbiornik włączałem w pracy, a później

na urlopie, kiedy razem z Joasią i Marysią przemieszczaliśmy się

samochodem. Swoje drugie olimpijskie złoto zdobył w Londynie Tomasz

Majewski. Byłem bardzo zdegustowany, kiedy w plebiscycie na sportowca

roku wyprzedziła Tomka Justyna Kowalczyk. Uznałem to za duże

nieporozumienie i straciłem sympatię do tej zabawy.

Będąc na urlopie, jeden dzień spędziliśmy w Gdańsku. Oczywiście,

byłbym niepocieszony, gdybym nie skorzystał z okazji i nie wziął

261

dziewczyn na żużel. To był debiut Marysi. Razem oglądaliśmy ligowy

mecz Wybrzeża ze Spartą Wrocław. Było sympatycznie, chociaż bardzo

mi się nie podobało, jak tak zwany klub kibica potraktował Tomka

Chrzanowskiego. Chłopaka zmieszano z błotem od stóp do głów. Cóż,

łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

A jak debiut zniosła Marysia? Cóż, dobrze że w pobliżu było dużo

winniczków i nieco starszy kolega, bo trochę marudziła. I bała się hałasu.

W podziękowaniu za cierpliwość kupiłem jej małą sylwetkę żużlowca –

Iversena. Do dziś pamięta to nazwisko. Mieliśmy też szczęście do pogody,

bo ciemne chmurzyska krążyły nad nami prawie bez przerwy. Na

szczęście, padać (a właściwie lać) zaczęło, kiedy siedzieliśmy już w aucie

i wracaliśmy do naszej bazy w Smołdzinie.

Część wakacji spędziliśmy wspólnie w Starych Jabłonkach.

Niestety, na chwilę przed meczem o pierwsze miejsce (Łotwa kontra

Austria) zasłabł Darek i musiałem go razem z Kamilem zastąpić. Jakoś

daliśmy radę. Przebojem tamtej imprezy została piosenka „Ona tańczy

dla mnie”, śpiewana przez zespół Weekend. Ależ to był hit! Świetni byli

sędziowie liniowi, którzy wymyślili układ taneczny do tego utworu. Układ

tak się spodobał, że błyskawicznie trafił w najróżniejsze części kraju,

a nawet do telewizji (na przykład do programu „Jaka to melodia?” – sam

widziałem!). Jednak największą furorę zrobili tańczący siatkarze: Michał

Kądzioła i Michał Makowski.

Mam osobiste wspomnienie związane z tą piosenką: pierwszy raz

usłyszałem ją przez ścianę, w domu moich sąsiadów, kilka tygodni przed

Jabłonkami. Tak im się podobała, że grali ją na okrągło. A mnie

rozśmieszała. Zwłaszcza ta „trąbka”… No i proszę – sąsiedzi „namaścili”

dzieło Weekendu, które później podziwiały miliony, przede wszystkim

w Internecie!

262

Kilka zdań temu wspomniałem o Wrocławiu i do Wrocławia wrócę.

13 maja był tam dniem bardzo nieszczęśliwym, a wszystko z powodu

tragicznego w skutkach wypadku z udziałem Lee Richardsona. Podczas

meczu Sparty ze Stalą Rzeszów Lee upadł na wyjściu z łuku. Wydawało

się, że dramatu nie będzie, bo chłopak się ruszał i nie stracił

przytomności. Kłopoty zaczęły się po odwiezieniu go do szpitala.

W telewizji (mecz transmitowała TVP Sport) lekarz powiedział, że

sytuacja jest poważna, a Brytyjczyka operują specjaliści. Jednak wtedy

też chyba nikt nie przewidywał najgorszego. I w końcu dotarły do mnie

hiobowe wieści, które przekazał mi pan Wiesiu, dzwoniąc około dziesiątej

wieczorem. Właśnie wróciłem z procesji fatimskiej. Po informacji

o śmierci Lee błyskawicznie włączyłem telewizor, gdzie pokazywano mecz

Stali Gorzów z Falubazem. Spotkania nikt nie komentował, a ostatecznie

zostało ono przerwane. O wypadku było głośno, rzecz jasna, nie tylko

w Polsce, a żużel znów stał się bardziej popularny. Tylko co to za

popularność, która kiełkuje na dramacie? Niestety, ludzkie tragedie

zawsze przyciągają większą liczbę odbiorców.

O tym, co się działo niedawno, można by mówić godzinami, bo

pamięć o tych wydarzeniach jest jeszcze świeża. Dlatego, żeby

wspomnienia z ostatnich lat trochę urozmaicić, zakłócam chronologię

opisu. W końcu nie jest to dziennik, a jedynie zbiór impresji. Mam

nadzieję, że dla Ciebie, Drogi Czytelniku, choć odrobinę interesujący.

A jeśli jest inaczej, to i tak cieszy mnie, że te wspomnienia utrwaliłem.

Będzie ciekawa pamiątka, choćby dla mnie samego.

Powróćmy do Grand Prix A.D. 2012. Wybrałem się z Joasią na dwa

turnieje – do Gorzowa i Torunia. Jadąc na stadion Stali marudziłem, że

obejrzymy słabego Tomka, bo w tygodniach poprzedzających imprezę

jeździł dość kiepsko. I rzeczywiście, zaczął marnie, od trzech jedynek.

263

Przełom nastąpił w czwartym starcie, kiedy skorzystał z zamieszania na

trasie i wskoczył na pierwsze miejsce. Później były dwa kolejne

zwycięstwa, dzięki którym awansował do finału. Niestety, przed ostatnim

biegiem odrobinę popadało i to Gollobowi podcięło skrzydła. Ostatecznie

był czwarty, a wielkie rzeczy wydarzyły się z przodu: trzecie miejsce zajął

rewelacyjny Zmarzlik, natomiast wygrał debiutujący w Grand Prix Martin

Vaculik!

W Toruniu też padało. Zlało nas przed stadionem tak mocno, że

solidnie przemarzliśmy. Ale zawody mogły rozgrzać każdego, tym

bardziej, że kończyły sezon i decydowały o mistrzostwie. Lepszy od

Pedersena okazał się Holder. A Gollob do końca walczył o brąz.

Ostatecznie o kilka punktów lepszy okazał się Hancock.

W osobliwy sposób zdobyłem bilety na toruńskie zawody. Kupiłem

je przez Allegro. Żeby było taniej, postanowiłem nabyć wejściówki na

miejsca stojące. I to był mój błąd. Owszem, staliśmy, ale żeby cokolwiek

zobaczyć, musieliśmy się mocno gimnastykować i zaglądać innym przez

ramiona albo głowy. Więcej biletu na miejsce stojące w Toruniu już nie

kupię.

A propos niecodziennego sposobu oglądania zawodów: rok

wcześniej na DPŚ w Gorzowie siedziałem obok z lekka podchmielonego,

ale nieszkodliwego kibica z Gniezna, który przed sobą zamiast toru

widział... podtrzymujący konstrukcję stadionu słup! Chłopak też musiał

balansować, żeby cokolwiek zobaczyć. No i fajnie reagował, kiedy

żużlowcy przejeżdżali na wirażu obok naszej trybuny – zwijał wtedy

program w rulon i machał nim tak, jakby chciał w ten sposób popędzić

zawodników. Wyglądało to bardzo komicznie.

Ostatni raz stadionową imprezę w 2012 roku oglądałem w połowie

października. Mowa o memoriale Wiesława Rutkowskiego, gwieździe

264

powojennego żużla w Pile. Zmarło mu się kilka miesięcy wcześniej. To

były ciekawe zawody, które wygrał faworyt, Damian Baliński. Niestety, po

raz kolejny w tamtym roku tor stawał się z biegu na bieg coraz

trudniejszy, co zmusiło sędziego do zakończenia imprezy po szesnastu

wyścigach. Bardzo miłe ze strony Maćka Witta było przygotowanie

podziękowań, jakie wręczył rodzinie bohatera imprezy. Synowie pana

Wiesława nie kryli wzruszenia. I szkoda tylko, że ludzi przyszło niewielu.

Smutny był z tego powodu również pan Olek, mój sąsiad z Mickiewicza

i wielki kibic Rutkowskiego, kiedy ten jeszcze śmigał po torze.

Żużlowego Turnieju Gwiazdkowego znów nie mieliśmy okazji

oglądać. Zabrakło kasy. Był za to ciekawy turniej piłkarski, który

w okolicach Gwiazdki zorganizowali kibice z Dawidem Kirdzikiem na

czele. Miałem przyjemność go prowadzić. Kogo wtedy w „Dwunastce” nie

gościliśmy: w cywilu albo w spodenkach można było spotkać między

innymi Jarka Hampela, Tomka Gapińskiego, Grześka Zengotę, Maćka

Janowskiego (kopał piłkę kilkanaście dni po pamiętnych występach

w IMŚJ na terenie Argentyny, gdzie zapewnił sobie srebro), Krzyśka

Buczkowskiego, Rafała Kowalskiego, Pawła Kowalewskiego i wielu

innych. Cel imprezy był szczytny – zbieraliśmy pieniądze na rzecz

chorego na mukowiscydozę synka Waldka Fonsa, dawniej żużlowca

Polonii. To było bardzo sympatyczne spotkanie. Dodam, że Victoria miała

już wtedy nowego prezesa. Maćka zastąpił Tomek Soter, młody, ambitny

chłopak, który żadnej pracy się nie boi. Tomek wraz ze swoimi

współtowarzyszami znakomicie rozpowszechnił wiedzę o Victorii, dzięki

czemu w kolejnym sezonie trybuny znów były znacznie pełniejsze. Tylko,

niestety, mieliśmy mniej sukcesów.

Tym najwspanialszym, ale i zupełnie niespodziewanym

osiągnięciem w 2012 roku było piąte miejsce w Mistrzostwach Polski Par,

265

podczas których nasi – Puszakowski, Jędrzejewski i Szymko dosłownie

otarli się o „pudło”. Niewiele brakowało, a wyjazd do Leszna zakończyłby

się zdobyciem przez nich brązowego medalu.

A dzielna Marysia rosła w oczach (chociaż nie w moich, bo dla mnie

zawsze jest malutka). Regularnie zabierałem ją na basen. Na zajęcia dla

dzieci chodzimy od wiosny 2011 roku, czyli zanim dziewczynka ukończyła

rok. Z początku na pływalni „buczała”, ale z czasem nasze wyjazdy bardzo

polubiła. Te zajęcia mają swoje niezaprzeczalne atuty, na przykład

uodparniają ją na choroby.

Do grudnia z różnych powodów wolałbym nie wracać, ale z drugiej

strony nie mogę udawać, że nic wtedy się nie wydarzyło. Nie był to dla

nas wesoły czas. Wszyscy – Joasia, Marysia i ja – pochorowaliśmy się.

Męczyliśmy się fizycznie i psychicznie. No i jeszcze smutne wieści dotarły

do mnie najpierw z Piły, gdzie zmarł niezastąpiony Włodek Winkler,

człowiek – instytucja pilskiej siatkówki, a później z Czajkowa, gdzie

z ziemskim życiem pożegnał się wujek Andrzej. Smutne były to chwile

i sporo czasu minęło, zanim wróciliśmy do równowagi. Takie życie…

Pisałem już o Argentynie. To dziewiczy dla światowego żużla teren

i dlatego dwa ostatnie spośród bodaj siedmiu rund IMŚJ 2012, które

odbyły się właśnie tam (konkretnie w Bahia Blanca), były dużym

wydarzeniem. Niestety dla uczestników, również bardzo kosztownym. Na

dodatek, kiedy w Polsce trwała zimowa przerwa, zginął na tym torze

słoweński żużlowiec Matija Duh. Nie muszę dodawać, że przyszłość

poważnego ścigania w Bahia Blanca stanęła pod dużym znakiem

zapytania.

Dużo było wątpliwości związanych z terminem inauguracji ligi

żużlowej w Polsce A.D. 2013. Po łagodnym grudniu, a później lutowym

rozpogodzeniu wydawało się, że zima odeszła w siną dal, tymczasem stało

266

się zupełnie inaczej. Marzec przyniósł obfite opady śniegu, silny mróz

i tak trzymało chyba z miesiąc. Dwie żużlowe kolejki trzeba było

przełożyć, a zawodnicy po raz pierwszy o punkty ścigali się dopiero

w połowie kwietnia. Jak zauważył Krzysztof Błażejewski, korespondent

mojego ulubionego „Tygodnika Żużlowego”, tak późno rozgrywki ligowe

rozpoczęły się ostatnio ponad pięćdziesiąt lat temu!

Jeśli chodzi o sam „Tygodnik”, to na początku roku 2013, za

pośrednictwem Internetu, zacząłem szukać tych numerów pisma, których

brakuje mi do kompletu. Częściowo się udało, ale do pełni szczęścia

potrzeba mi jeszcze kilkudziesięciu wydań. Ciekawe, czy kiedyś uda mi się

dobrnąć do szczęśliwego końca tworzenia kolekcji... Sytuacja jest o tyle

skomplikowana, że chętnych na najstarsze numery jest trochę więcej niż

tylko ja.

Zanim wystartowała liga, pod koniec marca miałem okazję

uczestniczyć w wyjątkowej prezentacji naszej Victorii Piła. Wyjątkowej,

bo bardzo profesjonalnej i dopracowanej w najmniejszym szczególe.

Takich bajerów nie było nawet wtedy, jak biliśmy się o medale

w ekstraklasie.

Ciekawie było już w kuluarach, gdzie w zimowych czapkach, trochę

podobni do bajkowych „Sąsiadów” z Czechosłowacji, czekali na

rozpoczęcie imprezy koledzy z Australii: Josh Grajczonek i Dakota North.

- Zimno tu u was! – mówili zgodnym chórem.

Kilka minut przed godziną „zero” zawodników skoszarował na zapleczu

sztab szkoleniowy i dokonano wyboru kapitana. Niespodzianki nie było –

głową drużyny został Piotr Świst.

Prezentacja odbyła się w auli Państwowej Wyższej Szkoły

Zawodowej. Ludzi dotarło mnóstwo! Dla niektórych zabrakło nawet

miejsc siedzących. Trenerów i zawodników przedstawiałem na przemian

267

z Danielem. Duże brawa zebrał wracający do zespołu Janusz Michaelis.

Tak samo było z Aleksiejem Charczenką i Steenem Jensenem. Miałem

pewne obawy, czy dogadam się z obcokrajowcami, ale moje pytania były

na tyle banalne, że przebrnąłem przez tę próbę bez większych potknięć.

Jeśli chodzi o Steena, to trochę onieśmielony zaczął nawet z kibicami

robić „szkocję”. A jeśli chodzi o Klub Kibica, to momentami przesadzał.

Myślę tu o kilku okrzykach, które były nie na miejscu. Natomiast

skandowane przez jego członków: „PO-LO-NIA! PO-LO-NIA!” podobało

mi się. Sam nawet wszedłem na scenę z szalem starej Polonii.

Po inauguracji, pełnej fajerwerków i niespodzianek, nie pozostało

nic innego, jak z niecierpliwością czekać na nowy sezon. No to

czekaliśmy. Niektórzy nawet z nadziejami na awans! Moim zdaniem

skład tego nie gwarantował, ale mógł sprawić kilka niespodzianek. Tomek

Soter publicznie zapowiedział, że planem minimum jest awans do

najlepszej czwórki, która powalczy w rundzie finałowej. Ponieważ w lidze

startowało sześć drużyn, chyba nikt się nie spodziewał (łącznie ze mną),

że tego planu nie zrealizujemy.

Przebojami transferowymi były przejścia Jarka Hampela z Leszna

do Zielonej Góry, a zwłaszcza Tomka Golloba z Gorzowa do Torunia. Ten

drugi transfer wywołał burzę. Jak to się mogło stać, że bydgoszczanin, i to

jeszcze tak sławny, będzie jeździł w Apatorze? Wielu „kibiców” nie

potrafiło Gollobowi wybaczyć tej decyzji. Mieliśmy okazję przekonać się

o tym z Joasią na własne oczy i uszy, bo wybraliśmy się do Torunia na

pierwszy mecz ligowy, w którym „Anioły” podejmowały skazaną

na pożarcie Spartę Wrocław. Grupa najzagorzalszych fanów dała

Tomkowi popalić już na prezentacji (to akurat tylko słyszeliśmy, bo

właśnie wchodziliśmy na stadion) i potem w czasie zawodów (to już

widzieliśmy). Trzeba przyznać, że ich pomysłowość zadziwiała. Co wyścig

268

Golloba, to inne zachowanie. A to stali tyłem, a to wychodzili ze stadionu,

a to bili brawo, kiedy przyjechał na metę ostatni. Były też transparenty.

Na jednym napisali: „Lepsze w drugiej lidze lanie niż Golloba oglądanie”.

Sęk w tym, że hałaśliwej mniejszości nie posłuchała liczniejsza reszta,

która Tomka szczerze oklaskiwała. Dodam tylko, że Apator wygrał 50:40.

A Sparta, która pojechała nad wyraz dobrze, później zaskakiwała jeszcze

wiele razy. I ostatecznie wykonała zadanie niemożliwe – uniknęła

spadku! To wielka sensacja. Ogromna w tym zasługa Taia Woffindena,

którego talent eksplodował piorunująco.

Na kolejne spotkanie z Gollobem pozwoliliśmy sobie tuż przed

Bożym Ciałem, tym razem w Bydgoszczy. Tam, podczas Derbów

Pomorza, na Tomka gwizdali już prawie wszyscy – i miejscowi,

i przyjezdni. A on nic sobie z tego nie robił i wygrywał wyścig za

Jedzie Gollob - wychodzimy! Mecz torunian ze Spartą Wrocław (kwiecień 2013 roku)

269

wyścigiem. Podobało mi się to, był „sam przeciwko wszystkim”, zupełnie

jak w tytule piosenki, której bohaterem został jakieś dwa lata wcześniej.

Taki właśnie jest i zawsze był – niepokorny i budujący swoją legendę

z różnych, nie zawsze łatwych do zaakceptowania argumentów.

Pora wrócić na nasze podwórko. Po tak dobrej prezentacji nie

pozostało nic innego, jak walczyć o najwyższe cele. Zawodnicy mieli

identyczne, biało - niebieskie kombinezony (sponsorowane przez Piotra

Stawińskiego) i liczną rzeszę kibiców.

Przed ligą część z nich przyglądała się treningowi punktowanemu

z Polonią Bydgoszcz, podczas którego Hancocka pokonali Świst i North.

Muszę się przyznać, że do tego typu imprez nie przywiązuję większej

wagi. Uważam, że ściganie się bez sędziego i nie zawsze w zgodzie

z regulaminem nie zasługuje na szczególny poklask. Po pierwsze -

dawniej tego nie było, po drugie – funduje się kibicowi wybrakowany

„towar”, po trzecie – jak ktoś słusznie zauważył – kluby żądają kupna

biletu na wydarzenie, które pewnie i tak by się odbyło, bo przecież

trenować trzeba. Czyli kibic robiony jest trochę na szaro. Smutne jest dla

mnie to, że te treningi stały się już ogólnopolską plagą i chyba mało komu

przeszkadzają. Cóż, jestem w mniejszości. Uważam, że bez sędziego nie

ma zawodów. Takich imprez, jeśli nawet w nich uczestniczę, nie notuję

w moim kajecie do spisywania zawodów, które oglądałem na żywo.

A propos kajecika – to taki mały notatnik ze zdjęciem aktorów

z serialu „Beverly Hills 90210” na pierwszej stronie, rocznik '96.

Dostałem go kiedyś za udział w konkursie pod nazwą „Mister Szkoły”.

Wtedy zupełnie się nie spodziewałem, że ten niewielki zeszyt będzie mi

służył przez długie lata. Ciekawe, czy wiecie, kto został wówczas misterem

„Szóstki”? Już mówię – Michał Lach, jeszcze niedawno siatkarz Jokera

Piła, a obecnie redaktor regionalnej Telewizji Asta.

270

Na pierwszym meczu z Kolejarzem Opole o wolne miejsce łatwo nie

było. No i sam mecz to była perełka. Ze trzy lata takiego w Pile nie

widziałem. Nasi zdobywali punkty z dużym trudem, a regularnie

punktowała tylko trójka: North, Świst i Pecyna. Długo przegrywaliśmy,

a na prowadzenie wyszliśmy dopiero po czternastym wyścigu!

Ostatecznie wygraliśmy pięcioma punktami. Było na co popatrzeć.

Tego samego dnia w Kaczorach odbył się jeden z powiatowych

biegów. Tak się złożyło, że musiałem wybrać między nim a żużlem.

Postawiłem na stadion i nie żałuję. W związku z moją decyzją, nie było też

kłopotu związanego z permanentnym szukaniem toalety, bo tak już mam,

że kiedy chcę się pościgać, to automatycznie kilka razy muszę lecieć do

kibelka i to w trybie ekspresowym. Jeżeli nie zrobię tego przed startem

przynajmniej trzykrotnie, to mam uzasadnione obawy, czy żołądek nie da

Na czarno – mecze pilskie, na niebiesko - wyjazdowe. Notatki w kajecie są skrupulatne (stan na październik 2013 roku)

271

znać o sobie w trakcie biegu. Całe szczęście, że na żużlu brzuch reaguje

spokojniej.

Dodam tylko, że mecz z Kolejarzem odbył się dzień po Grand Prix

w Bydgoszczy. Gollob zajął tam trzecie miejsce i po dwóch rundach

(wcześniej była Nowa Zelandia) liderował rozgrywkom. Niestety, później

było już dużo gorzej.

Słabiej w kolejnych spotkaniach poczynała sobie też nasza Victoria.

Co prawda, pilanie rozgromili jeszcze MIR Równe w stosunku 69:21, ale

wkrótce ten wynik anulowano, bo Ukraińcy wycofali się z rozgrywek. Na

wyjazdach nie udało się ugrać żadnego punktu. Porażkami zakończyły się

mecze u siebie z KSM Krosno i ROW-em Rybnik. O ile druga przegrana

nie była wielką niespodzianką, o tyle porażka z krośnianami zasmuciła

nas, kibiców, mocno. Sam mecz wisiał na włosku, bo ciemnych chmur

nad stadionem nie brakowało. Na szczęście, w porę się wypogodziło i

można było odjechać piętnaście biegów. Goście na trasie jeździli bardziej

agresywnie i ostatecznie rozjechali nas 37:53. Było już prawie wiadomo,

że play-offy w tym roku nie dla nas.

Serię porażek przerwało dopiero spotkanie „o pietruszkę” z Wandą

Kraków. Z bilansem dwóch zwycięstw i sześciu porażek zostaliśmy

najsłabszą drużyną w kraju. Kto by się tego spodziewał? Na dodatek

sezon ligowy Victoria skończyła rekordowo wcześnie, bo już 21 lipca! To

jakieś nieporozumienie. Taki system rozgrywek nadaje się do solidnej

przeróbki.

Meczu z Wandą, a wcześniej spotkania z ROW-em nie oglądałem.

Nie byłem też na imprezie roku – pierwszym finale Indywidualnych

Mistrzostw Świata Juniorów. Powiedzmy sobie szczerze, że ranga tego

wydarzenia jest dziś inna niż przed kilkunastu laty, ale co finał, to finał.

Pilską rundę wygrał Patryk Dudek. A wszystkie (no, może prawie

272

wszystkie) moje nieobecności spowodowały siatkarskie wyjazdy. Cóż,

trzeba było trochę pozarabiać. Znalazłem się więc w Mysłowicach,

Kętach, Łodzi, Nowym Dworze Mazowieckim, a przede wszystkim na

siatkarskich Mistrzostwach Świata w Starych Jabłonkach.

To ostatnie przedsięwzięcie było wyjątkowe, bo odbywało się

w naszym kraju po raz pierwszy. Piętnaście lat pracowali na możliwość

organizacji takiej imprezy Dowgiałłowie wraz ze swoją ekipą. I w końcu

się udało. Mazurska wioska przygotowała znakomite mistrzostwa, na

których prawie nie padało (tylko raz w ciągu tygodnia zdarzyło się

oberwanie chmury) i z których prawie wszyscy wyjeżdżali zadowoleni.

Cieszę się, że i ja mogłem tam być.

Chociaż w pewnym momencie straciłem nadzieję na wyjazd. A to

dlatego, że nie rozliczono się ze mną za poprzedni pobyt w Jabłonkach.

Mimo próśb i pytań, druga strona milczała jak zaklęta, więc w końcu i ja

się poddałem. Wreszcie w marcu, osiem miesięcy po imprezie, kiedy

temat wydawał się nieżywy jak śnięta ryba, zadzwoniła do mnie pani

z hotelu Anders:

- Dzień dobry. Nie dostał pan od nas PIT-a za 2012 rok.

- Witam. Nie dostałem, bo nie otrzymałem pieniędzy za poprowadzenie

zawodów.

- To trzeba było się upominać! Wszystko szybko uregulujemy.

Nie chciałem już pani mówić, ile razy próbowałem otrzymać zapłatę. No

ale skoro wreszcie miałem ją dostać, to nie marudziłem, tylko przyjąłem

informację z satysfakcją. Nie minęło kilka dni i zadzwonił do mnie Darek,

który… zaprosił do współprowadzenia Mistrzostw. Oczywiście, zgodziłem

się.

Mimo że kilka świetnych par rozsypało się po Igrzyskach, to sław

nie zabrakło. Wśród pań niespodzianki nie uświadczyliśmy – wygrały

273

Chinki, Xi Zhang i Chen Xue. Natomiast najlepszą męską parą świata

zostali sensacyjni Holendrzy, Alexander Brouwer i Robert Meeuwsen.

Medalistów oklaskiwał komplet kibiców, co na dziewięciotysięcznym

stadionie, zbudowanym wyłącznie na potrzeby zawodów, robiło bardzo

duże wrażenie. Jeszcze większą promocją siatkówki plażowej okazały się

liczne transmisje z Mistrzostw w TVP 1. To było coś! Podobno niektórzy

mnie nawet słyszeli. Ale tylko „podobno”.

Kiedy piszę te słowa, nie znamy jeszcze medalistów Indywidualnych

Mistrzostw Polski w 2013 roku. Finał zaplanowano na październik,

a ponieważ odbędzie się w dalekim Tarnowie, to pewnie go nie obejrzę.

Ale dzień wcześniej mam nadzieję być w Toruniu podczas ostatniej rundy

Grand Prix. Bilety już kupiłem. Były drogie, ale co mi tam – poznamy

nowego mistrza świata, więc warto.

A propos IMP: w maju oglądaliśmy w Pile ćwierćfinał tych

rozgrywek. Zawody należały do ciekawych, a dla mnie dodatkowym

przeżyciem była możliwość poprowadzenia imprezy z wieży, stojąc obok

sędziego. Przebywałem tam po raz pierwszy od pamiętnego (choć niezbyt

dla mnie miłego) finału Mistrzostw Europy Par. Tym razem czułem się

swobodniej. Dodam, że zawody wygrał Adrian Miedziński, który początek

sezonu miał fenomenalny. Potem przystopowała go kontuzja.

Minęły dwa tygodnie i Piła znów gościła uczestników interesującej

imprezy. Tym razem był nią półfinał Indywidualnych Mistrzostw Europy

Juniorów. Na zawody pędziłem co sił, bo wcześniej przebywałem

w Białośliwiu, gdzie razem z powiatową ekipą zajmowałem się zlotem

miłośników kolejek wąskotorowych (piękna sprawa, polecam!). Na

szczęście zdążyłem. Impreza toczyła się w błyskawicznym tempie. Wielka

w tym zasługa Aleksandra Latosińskiego, sędziego z Ukrainy, byłego

żużlowca („składaliśmy mu tutaj rękę” – przypomniał historię sprzed lat

274

doktor Bystrzycki), który na wieży działał bardzo sprawnie. A półfinał

wygrał z kompletem punktów świetny dziewiętnastolatek z Łotwy,

Andrzej Lebiediews. W przerwach miałem okazję porozmawiać przez

mikrofon z gośćmi: między innymi z Rafałem Dobruckim i Mirkiem

Kowalikiem. Mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się publicznie

zamienić słowa z Czechem, Tomasem Topinką, ponieważ realizator

dźwięku przez całą przerwę namiętnie puszczał reklamy. Chyba nas nie

zauważył. A szkoda, bo staliśmy razem na murawie, gotowi do krótkiej

dyskusji. W pogawędce z panem Mirkiem wypłynął temat Pawła

Przedpełskiego, którym Kowalik w Pile się opiekował. Pamiętam, jak

powiedział:

- Polecam państwa uwadze tego chłopaka, on ma wielki talent.

Wkrótce przekonaliśmy się, że Mirek nie przesadził. W Pile wywalczył

awans, ale największe cuda wyczyniał w lidze i to nie tylko w Toruniu.

Bywały mecze, w których błyszczał najbardziej w wypełnionej gwiazdami

toruńskiej ekipie! Mają w mieście Kopernika kolejny brylant.

Będąc na plażówce w Łodzi, śledziłem przebieg finału Drużynowego

Pucharu Świata na żużlu. Jednak po raz pierwszy robiłem to wyłącznie

z obowiązku. Dlaczego? Wszystko z powodu niepowołania do kadry

Tomasza Golloba. Dla mnie i dla wielu innych kibiców to był szok.

Zrozumiałbym, gdyby Tomek ogłosił, że nie pojedzie w mistrzostwach,

powiedzmy, miesiąc wcześniej. Ale to wszystko wydarzyło się „za pięć

dwunasta”, tuż przed półfinałem w Częstochowie! Na początku myślałem,

że chodzi o mokry tor, na którym Gollobowi nie zawsze dobrze się

wiedzie (wcześniej padał deszcz). Później mówiono o kontuzjowanym

kręgosłupie Polaka. Inne plotki sugerowały, że Tomkowi zalecił

odpoczynek trener Cieślak albo komisja sportu żużlowego. Jak było

naprawdę, tego nie wiem. Nawet nie chcę się bawić w detektywa. Wiem

275

tylko, że było to bardzo smutne zdarzenie, trochę w stylu „Murzyn zrobił

swoje”. A zrobił mnóstwo, bo gdzie był polski żużel przed erą Golloba?

A tu, na chwilę przed startem, kiedy był na miejscu i miał jechać,

obwieszczono wszem i wobec, że Tomek jednak nie wystartuje. W obliczu

wszystkich tych zdarzeń gratulowałem Polakom złota, ale nie potrafiłem

się z niego cieszyć.

***

Czy to już wszystko? Czy w tym momencie moja opowieść dobiega

końca? A może na finiszu poruszyłem zbyt smutny wątek, żeby

powiedzieć „do widzenia”? Ech, mógłbym o żużlu mówić i pisać

tygodniami. Ale ponieważ z wydaniem tej publikacji noszę się już od

sześciu lat, to chyba jednak postawię kropkę. Chcę w końcu zobaczyć, co

z tych wspominek wyszło. Z pewnością kawał mojego życia. Ale na koniec

jeszcze jeden akapit.

Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do rozwijania mojej

pasji, z Panem Bogiem na czele. Joasi za to, że chce jeszcze ze mną

wyjeżdżać na mecze i oglądać Golloba. Wujkowi Ziutkowi za to, że

dawno, dawno temu pokazał mi Okupskiego i Hołyńskiego. Panu

Piotrowi za to, że umożliwił mi spojrzenie na żużel z innej perspektywy.

Podziękowania mógłbym mnożyć, ale wiem, że nikt później nie ma siły

tego czytać. No i mam szczęście, że żyję w Polsce. Bo gdybym mieszkał,

na przykład, w Belgii, to czy w ogóle wiedziałbym o istnieniu tak

wspaniałego sportu?

No to jeszcze jeden fragmencik – takie moje małe marzenie:

chciałbym kiedyś poopowiadać na żużlu gdzieś poza Piłą, w innym

276

mieście. Sanok był wyjątkiem. Może się uda? Byłoby wspaniale. I żeby

Tomek Gollob wygrał jeszcze coś dużego. I żeby…

Pozdrawiam Was serdecznie! Do zobaczenia na stadionach!

Wojtek Dróżdż

Piła, 22 sierpnia 2013 roku

PS. A jednak nie zdążyłem zmieścić się w dwudziestu latach. Moją

opowieść kończę 22 sierpnia 2013 roku. Jeszcze korekta i zdjęcia –

zejdzie pewnie kolejny miesiąc. Ale nic to! Taka praca to przyjemność.

Miłego żużlowania!