26

Życie jest opowieścią

  • Upload
    muza-sa

  • View
    217

  • Download
    1

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Gabriel García Márquez w swojej autobiografii "Życie jest opowieścią" przywołuje wspomnienia tych miejsc i czasów, które ukształtować miały całą jego twórczość, ukoronowaną Nagrodą Nobla w 1982 roku. Obserwujemy, jak z atmosfery kolumbijskiego wybrzeża lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku - czasów młodości - tworzy styl pisarski często określany mianem realizmu magicznego. Zagłębiamy się w rzeczywistość, która nabierając uniwersalnych cech, stanowi tworzywo jego prozy. Poznajemy bliskich mu ludzi, takimi jacy pozostali w jego wspomnieniach, i odkrywamy, co z ich losów i charakterów autor przekazał postaciom zaludniającym stronice jego opowiadań, "Stu lat samotności", "Jesieni patriarchy", "Kroniki zapowiedzianej śmierci", "Miłości w czasach zarazy". Fascynujące spotkanie z autorem, który twierdził, że żyje tylko po to, by móc o tym opowiedzieć.

Citation preview

Page 1: Życie jest opowieścią
Page 2: Życie jest opowieścią

2

Page 3: Życie jest opowieścią

Gabriel García Márquez¯yæ, ¿eby opowiedzieæ

040993

3

A U T O B I O G R A F I A

Życie jest opowieścią

WA R SZ AWSK IE W Y DAW N ICT WO LITER ACK IEMUZA SA

przełożyły

Joanna KarasekAgnieszka Rurarz

Carlos Marrodán Casas

tytulowe_MARQUEZ_Zycie_jest_opowiescia.indd 2 2014-05-06 10:57:46

Page 4: Życie jest opowieścią

Tytu³ orygina³u: Vivir para contarlaProjekt ok³adki: Pawe³ Panczakiewicz /PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Marta Szafrañska-BrandtRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Katarzyna Szajowska

Fotografia na ok³adce: SIPA PRESS /East News

Gabriel García Márquez, 2002 for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2004, 2014 for the Polish translation by Joanna Karasek, Agnieszka Rurarz

and Carlos Marrodán Casas

ISBN 978-83-7758-851-2

Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2014

4

Page 5: Życie jest opowieścią

Moje ¿ycie jest tym,co i jak z niego zapamiêtujê,

¿eby o nim opowiedzieæ.

5

Page 6: Życie jest opowieścią

6

Page 7: Życie jest opowieścią

1

Matka poprosi³a mnie, bym jej towarzyszy³ przy sprzeda¿y domu. Ra-no przyby³a do Barranquilli z odleg³ego miasteczka, w którym mieszka³arodzina, i nie mia³a pojêcia, gdzie ma mnie szukaæ. Pytaj¹c to tu, to tam,po znajomkach, dowiedzia³a siê, ¿e najlepiej zajrzeæ do ksiêgarni Mun-do lub do pobliskich kawiarñ, gdzie zachodzi³em dwa razy dziennie napogaduchy z zaprzyjaŸnionymi pisarzami. Ten, który jej o tym powie-dzia³, doda³ zarazem: „Ale niech pani uwa¿a, bo to skoñczeni wariaci”.Zjawi³a siê punkt dwunasta. Charakterystycznym dla siebie krokiem,p³ynnym i lekkim, utorowa³a sobie drogê pomiêdzy sto³ami z wystawio-nymi ksi¹¿kami, patrz¹c mi w oczy z szelmowskim uœmiechem ze swychnajlepszych dni, stanê³a przede mn¹ i nie daj¹c mi czasu na jak¹kolwiekreakcjê, powiedzia³a:

– Jestem twoj¹ matk¹.Widocznie coœ siê w niej zmieni³o, bo w pierwszej chwili jej nie pozna-

³em. Mia³a czterdzieœci piêæ lat. Gdyby zsumowaæ jej jedenaœcie porodów,to niemal dziesiêæ lat by³a w ci¹¿y i co najmniej drugie tyle prze¿y³a,karmi¹c piersi¹ swoje dzieci. Przedwczeœnie ca³kiem osiwia³a, oczy wygl¹-da³y na wiêksze i nieco oszo³omione zza jej pierwszych dwuogniskowychokularów i chodzi³a w pe³nej ¿a³obie po swojej matce, ale zachowywa³awci¹¿, teraz uszlachetnion¹ o jesienne tony, ow¹ rzymsk¹ urodê ze œlub-nej fotografii. I nie czekaj¹c na uœciski, nie czekaj¹c na s³owa przywitania,od razu przyst¹pi³a do rzeczy w swoistym dla siebie ceremonialnym stylu:

– Przychodzê prosiæ ciê o to, byœ by³ ³askaw towarzyszyæ mi przysprzeda¿y domu.

Nie musia³a mówiæ mi jakiego ani gdzie, bo dla nas na œwiecie istnia³jeden dom tylko: stary dom dziadków w Aracatace, w którym mia³emszczêœcie siê urodziæ i w którym po ukoñczeniu ósmego roku ¿ycia ju¿nigdy nie by³o mi dane zamieszkaæ. Zrezygnowa³em w³aœnie ze studiówna wydziale prawa po szeœciu semestrach w wiêkszoœci spêdzonych naczytaniu wszystkiego, co mi wpad³o w rêce, i recytowaniu z pamiêci niepo-wtarzalnych wierszy poetów hiszpañskiego Z³otego Wieku. Przeczyta³em

7

Page 8: Życie jest opowieścią

ju¿, w przek³adach i po¿yczaj¹c, od kogo siê da³o, wszystkie ksi¹¿ki, któremog³y mi dopomóc w nauce techniki powieœciopisarskiej, i opublikowa-³em w literackich dodatkach do gazet szeœæ opowiadañ, przyjêtych entu-zjastycznie przez moich przyjació³, ¿yczliwie zaœ przez niektórych kryty-ków. Za miesi¹c mniej wiêcej mia³em skoñczyæ dwadzieœcia trzy lata,unika³em s³u¿by wojskowej, zd¹¿y³em ju¿ dwukrotnie zaliczyæ rze¿¹czkêi codziennie wypala³em bezproblemowo szeœædziesi¹t papierosów z naj-czarniejszej machorki. Pró¿nowanie swoje dzieli³em miêdzy Barranquillêa Cartagenê de Indias, na karaibskim wybrze¿u Kolumbii, ¿yj¹c jak pa-nisko z bardziej ni¿ kiepskich honorariów otrzymywanych za artyku³ypisane codziennie do „El Heraldo” i œpi¹c zawsze w najlepszym, w miarêmo¿liwoœci, towarzystwie, w miejscu, w którym akurat noc mnie zasta³a.Jakby w moich aspiracjach i w chaosie mego ¿ycia ma³o by³o niepewnoœci,nasza grupa nieroz³¹cznych przyjació³ przymierza³a siê w swym zuch-walstwie, nie dysponuj¹c ¿adnymi œrodkami, do wydawania pisma plano-wanego ju¿ od trzech lat przez Alfonsa Fuenmayora. Czego mo¿na by³owiêcej pragn¹æ?

Bardziej z biedy ni¿ z chêci epatowania wyprzedzi³em modê o lat dwa-dzieœcia: wiecheæ w¹sów pod nosem, rozkud³ane w³osy, d¿insy, koszulew kwiaty, sanda³y pielgrzymie. Jedna z zaprzyjaŸnionych wówczas dziew-cz¹t powiedzia³a komuœ w ciemnoœciach sali kinowej, nie wiedz¹c, ¿esiedzê w pobli¿u: „Biedny Gabo! To beznadziejny przypadek”. Kiedywiêc matka poprosi³a mnie, bym uda³ siê z ni¹ sprzedaæ dom, mog³emspokojnie odpowiedzieæ, ¿e oczywiœcie bêdê jej towarzyszy³. Wyzna³a, ¿enie ma odpowiedniej iloœci pieniêdzy, ja ambitnie i dumnie odpar³em,¿e p³acê za siebie.

Gazeta, w której pracowa³em, na pewno nie mog³a rozwi¹zaæ mi pro-blemu. Dostawa³em tam trzy pesos za notkê prasow¹ dziennie, a czteryza felieton, kiedy akurat nie by³o ¿adnego ze sta³ych felietonistów, aleto za ma³o. Próbowa³em wzi¹æ w redakcji po¿yczkê, ksiêgowy przypo-mnia³ mi jednak, ¿e ju¿ jestem zad³u¿ony na ponad piêædziesi¹t pesos.Tego popo³udnia pope³ni³em nadu¿ycie, którego nie oœmieli³by siê po-pe³niæ ¿aden z moich przyjació³. Przy drzwiach do kawiarni Colombia,tu¿ przy ksiêgarni, napotka³em don Ramona Vinyesa, starego mistrzai ksiêgarza kataloñskiego, i poprosi³em go o po¿yczenie mi dziesiêciupesos. Mia³ tylko szeœæ.

Ani mojej matce, ani mnie, rzecz jasna, przez myœl by nawet nie prze-sz³o, ¿e owa niewinna i dwudniowa zaledwie przeja¿d¿ka mia³a staæ siêdla mnie momentem tak zwrotnym i decyduj¹cym, i¿ najd³u¿szego i naj-pracowitszego ¿ywota by nie starczy³o, ¿eby to wszystko opowiedzieæ.

8

Page 9: Życie jest opowieścią

Teraz, skoñczywszy z nawi¹zk¹ siedemdziesi¹t piêæ lat, wiem, ¿e by³ato najwa¿niejsza decyzja, jak¹ w swoim zawodowym, pisarskim, ¿yciumusia³em podj¹æ. To znaczy: w ca³ym moim ¿yciu.

Dopóki siê nie doroœnie, pamiêæ bardziej zainteresowana jest przysz³o-œci¹ ni¿ przesz³oœci¹, tote¿ moje wspomnienia zwi¹zane z miasteczkiemnie by³y jeszcze zbyt wyidealizowane przez nostalgiê. Wspomina³em jetakim, jakim by³o: jako miejsce niezgorsze do ¿ycia, gdzie znali siê wszy-scy, na brzegu rzeki, której przezroczyste wody bystro toczy³y siê pog³adkich bia³ych kamieniach koryta, wielkich jak jaja przedhistorycz-nych ptaków. O zmierzchu, szczególnie w grudniu, kiedy deszcze usta-wa³y, a powietrze stawa³o siê jak diament, bia³e szczyty Sierra Nevadade Santa Marta zdawa³y siê podchodziæ do samych plantacji banano-wych na drugim brzegu rzeki. Stamt¹d widaæ by³o Indian Arawakówbiegn¹cych w rz¹dkach jak mrówki po stromych œcie¿kach górskich zbo-czy, z zarzuconymi na plecy worami pe³nymi imbiru i ¿uj¹cych kuleczkikoki, by ¿ycie uczyniæ znoœniejszym. A nam, dzieciakom, marzy³o siê, byz wiecznych œniegów lepiæ kule i bawiæ siê w wojnê na ziej¹cych ¿aremulicach. Upa³ by³ bowiem tak nieprawdopodobny, zw³aszcza w porze sje-sty, ¿e doroœli ci¹gle narzekali, jakby ich codziennie i nieodmiennie za-skakiwa³. Od urodzenia s³ysza³em ci¹gle powtarzane opowieœci o tym, ¿etory kolejowe uk³adano w nocy, tak jak i w nocy stawiano obozy Kom-panii Bananowej, bo za dnia nie dawa³o siê chwyciæ w rêce ¿adnego roz-palonego od s³oñca narzêdzia.

Z Barranquilli do Aracataki mo¿na by³o siê dostaæ jedn¹ tylko drog¹.Najpierw trzeba by³o wsi¹œæ na rozpadaj¹cy siê stateczek wioz¹cy pasa¿e-rów z pocz¹tku przez w¹ski kana³, wykopany jeszcze rêkami niewolnikóww czasach Kolonii, a potem przez mêtne i przygnêbiaj¹ce wody rozleg³ychbagien ku tajemniczej miejscowoœci Ciénaga, gdzie wsiada³o siê do zwyk-³ej kolejki, ciesz¹cej siê w pocz¹tkach swego istnienia s³aw¹ najlepszegopoci¹gu w kraju, w której odbywa³o siê ostatni¹ czêœæ podró¿y, wiod¹c¹przez ogromne plantacje bananów, z licznymi wypoczynkowymi przystan-kami w skwarnych i pe³nych kurzu wsiach oraz samotnymi stacyjkami.To by³a droga, w któr¹ wybra³em siê z matk¹ o siódmej wieczorem w so-botê, 18 lutego 1950 roku – w przeddzieñ karnawa³u – w strugach potopo-wej, niespotykanej o tej porze roku, ulewy i z trzydziestoma dwoma pesosw gotówce, które mog³yby nam nie wystarczyæ na powrót, gdyby dom niezosta³ sprzedany na ustalonych warunkach.

Tej nocy wiej¹cy pasat by³ tak silny, ¿e sporo wysi³ku musia³em w³o-¿yæ w przekonanie matki, byœmy wsiedli na pok³ad zacumowanego w por-cie rzecznym stateczku. Matka mia³a swoje racje. Stateczki owe by³y

9

Page 10: Życie jest opowieścią

miniaturowymi kopiami nowoorleañskich parostatków, ale wyposa¿ony-mi w silniki benzynowe, wprawiaj¹ce w chorobliwy dygot ca³y stateki wszystko, co na statku. Znajdowa³y siê na nich pomieszczenia ze s³up-kami s³u¿¹cymi do wieszania hamaków na ró¿nych poziomach i drew-niane ³awy, gdzie siada³ kto ¿yw, rozpychaj¹c siê i rozpieraj¹c, ile siê da,z ca³ym podró¿nym dobytkiem, na który sk³ada³y siê i tobo³ki pe³netowaru, i klatki z kurami, nawet œwinie. By³o tam równie¿ parê zatêch-³ych kajut z koszarowymi kojami, zajêtych niemal zawsze przez gdzieindziej wycofane z obiegu kurewki oferuj¹ce w czasie podró¿y swe eks-presowe us³ugi. Dotar³szy na statek w ostatniej chwili, nie znajduj¹c ju¿¿adnej wolnej kajuty i nie maj¹c hamaków, zajêliœmy nie bez walki dwa¿elazne krzes³a w g³ównym hallu, gotowi spêdziæ w nich ca³¹ noc.

Tak jak przeczuwa³a moja matka, burza, jak mog³a, poniewiera³a stat-kiem, w trakcie ca³ego rejsu przez rzekê Magdalenê, która nieopodalswego estuarium nabiera oceanicznego temperamentu. Kupi³em w por-cie spory zapas najtañszych papierosów z czarnego tytoniu i w bibu³ce,której bli¿ej by³o do papieru pakowego, zacz¹³em wiêc je paliæ, tak jakwówczas mia³em w zwyczaju, przypalaj¹c nastêpnego papierosa od nie-dopa³ka poprzedniego i po raz któryœ czytaj¹c Œwiat³oœæ w sierpniu Wil-liama Faulknera, wówczas najwierniejszego z mych opiekuñczych de-monów. Matka chwyci³a siê swego ró¿añca niczym kabestanu zdolnegoudŸwign¹æ traktor lub zatrzymaæ samolot w powietrzu i jak zwykle nieo sobie myœla³a, bo modli³a siê i prosi³a jedynie o pomyœlnoœæ i d³ugie¿ycie dla pozostawionych przez siê jedenastu sierot. Jej modlitwa wi-docznie dotar³a, gdzie trzeba, bo kiedy wp³ynêliœmy do kana³u, deszczz³agodnia³, a wiatru osta³o siê akurat tyle, by odpêdziæ komary. Mojamatka schowa³a wówczas ró¿aniec, by nastêpnie oddaæ siê na d³ugoi w milczeniu obserwacji tocz¹cego siê wokó³ nas ¿ycia.

Urodzi³a siê w skromnym domu, ale dorasta³a w krótkotrwa³ym okresienajwiêkszej œwietnoœci Kompanii Bananowej, przez co zd¹¿y³a odebraæprzyzwoit¹ edukacjê bogatej panienki w kolegium Ofiarowania Najœwiêt-szej Maryi Panny w Santa Marta. Œwiêta Bo¿ego Narodzenia spêdza³a nawspólnym z przyjació³kami haftowaniu, gra³a na klawikordzie podczascharytatywnych kwest i w towarzystwie ciotki przyzwoitki uczêszcza³ana najwytworniejsze bale miejscowej i bogobojnej arystokracji, ale niktnie pamiêta³ przy niej jakiegokolwiek absztyfikanta, gdy wbrew woli ro-dziców wysz³a za m¹¿ za miejscowego telegrafistê. Od tamtej pory donajwiêkszych jej cnót nale¿a³o poczucie humoru i ¿elazne zdrowie, któ-rego najpodstêpniejsze przeciwnoœci losu nie by³y zdolne podkopaæprzez ca³e jej d³ugie ¿ycie. Ale najbardziej zaskakuj¹c¹ cech¹, a od za-

10

Page 11: Życie jest opowieścią

m¹¿pójœcia najoczywistsz¹, by³ nieprzeciêtny talent, z jakim potrafi³amaskowaæ ogromn¹ si³ê swego charakteru: Lew doskona³y. Pozwoli³o jejto ustanowiæ w³adzê matriarchaln¹ obejmuj¹c¹ nawet najdalszych krew-nych w miejscach niewyobra¿alnych, niczym system planetarny, którymsterowa³a – nie ruszaj¹c siê ze swej kuchni – g³osem w¹t³ym, niemal bezmrugniêcia okiem i mieszaj¹c fasolkê w garze.

Widz¹c, jak cierpliwie znosi tê okrutn¹ podró¿, zastanawia³em siê, jakmog³a tak szybko i sprawnie zapanowaæ nad niesprawiedliwoœci¹ ubóstwa.A ta okropna noc stanowi³a niez³¹ okazjê, by poddaæ j¹ kolejnej próbie.Krwio¿ercze moskity, gêsty skwar i przyprawiaj¹cy o md³oœci odór mu³uwzburzanego w kana³ach przez statek, gwar krêc¹cych siê w kó³ko roz-budzonych pasa¿erów, którzy nie wiedzieli ju¿, co ze sob¹ zrobiæ, wszyst-ko zdawa³o siê wymyœlone specjalnie po to, by wyprowadziæ z równowaginajspokojniejszego cz³owieka. Moja matka wytrzymywa³a to, tkwi¹c nie-ruchomo na swym krzeœle, podczas gdy p³atne dziewczêta zbiera³y ¿niwokarnawa³owych dni w pobliskich kajutach, poprzebierane za mê¿czyznlub hiszpañskie tancerki. Jedna z nich co i raz wchodzi³a i wychodzi³aze swej, znajduj¹cej siê tu¿ ko³o krzes³a mojej matki kajuty, za ka¿dymrazem z innym klientem. Wydawa³o mi siê, ¿e matka nie zauwa¿a³a tego.Ale gdy w niespe³na godzinê czwarty czy pi¹ty ju¿ raz dziewczyna znowuwesz³a i wysz³a, moja matka odprowadzi³a j¹ a¿ do koñca korytarza wzro-kiem pe³nym wspó³czucia.

– Biedne dziewczyny – westchnê³a. – To, co musz¹ robiæ, ¿eby jakoœ¿yæ, jest gorsze od pracy.

Siedzia³a tak do pó³nocy, kiedy zmêczony czytaniem, przy nieznoœnymakompaniamencie rozchodz¹cych siê po ca³ym statku drgañ i w kiep-skim œwietle lamp na korytarzu, usiad³em przy niej, by zapaliæ papierosa,usi³uj¹c zarazem wydostaæ siê na powierzchniê ruchomych piaskówhrabstwa Yoknapatawpha. Zdezerterowa³em z uniwersytetu w ubieg³ymroku, ³udz¹c siê, ¿e bêdê móg³ wy¿yæ z dziennikarstwa i literatury, nieucz¹c siê ani jednego, ani drugiego, zachêcony zdaniem wyczytanym, jakmi siê zdaje, u Bernarda Shawa: „Ju¿ jako ma³e dzieciê zmuszony by³emprzerwaæ sw¹ edukacjê, by pójœæ do szko³y”. Nie œmia³em o tej decyzjiz kimkolwiek porozmawiaæ, bo czu³em, nie mog¹c w ¿aden sposób tegowyt³umaczyæ, ¿e moje racje mog³y byæ wa¿ne wy³¹cznie dla mnie.

Próba przekonania rodziców, pok³adaj¹cych we mnie tyle nadzieii przez tyle lat wydaj¹cych na mnie pieni¹dze, których nie mieli, by³abyjedynie strat¹ czasu. Szczególnie zaœ ojca, który gotów by³ wybaczyæ miwszystko prócz tego w³aœnie, ¿e nie zawieszê na œcianie wszystko jednojakiego dyplomu ukoñczenia studiów wy¿szych, którego on mieæ nie móg³.

11

Page 12: Życie jest opowieścią

Kontakt siê urwa³. Mija³ ju¿ rok niemal, a ja wci¹¿ dopiero zamierza³emudaæ siê do niego i przed³o¿yæ mu swoje racje, kiedy zjawi³a siê matka,by poprosiæ mnie o dotrzymanie jej towarzystwa przy sprzeda¿y domu.S³owem jednak nie wspomnia³a o sprawie i dopiero po pó³nocy, na stat-ku, nawi¹za³a do owej zasz³oœci, gdy poczu³a, niczym nadprzyrodzoneobjawienie, ¿e wreszcie nadarzy³a jej siê odpowiednia okazja, by powie-dzieæ mi to, co bez w¹tpienia by³o rzeczywistym powodem jej podró¿y.Przyst¹pi³a do tego, obieraj¹c sposób i ton, i odmierzone co do milimetras³owa, którym pozwoli³a dojrzewaæ w samotnoœci swych bezsennych no-cy, zanim jeszcze posta³y w jej w myœlach.

– Twój tata jest bardzo smutny – powiedzia³a.A wiêc oto mamy piek³o, którego tak siê ba³em. Zaczê³a jak zwykle,

w najmniej spodziewanym momencie i g³osem ³agodnym, którego spo-koju nic nie mog³o zam¹ciæ. Wy³¹cznie dla spe³nienia wymogów rytua³u,bo odpowiedŸ zna³em a¿ nadto, zapyta³em:

– A czemu¿ to?– Bo rzuci³eœ studia.– Nie rzuci³em studiów – odpar³em. – Zmieni³em tylko kierunek.Myœl o dog³êbnej dyskusji o¿ywi³a j¹.– Twój tata mówi, ¿e to na jedno wychodzi.Œwiêcie przekonany, ¿e to nieprawda, powiedzia³em:– On te¿ je rzuci³, ¿eby graæ na skrzypcach.– To by³o coœ zupe³nie innego – odrzek³a z o¿ywieniem. – Na skrzyp-

cach gra³ tylko na zabawach i serenadach. Jeœli rzuci³ studia, to dlatego,¿e nawet nie mia³ na czym jeœæ. Ale w nieca³y miesi¹c nauczy³ siê tele-grafowania, a by³ to wtedy bardzo dobry zawód, szczególnie w Aracatace.

– Ja te¿ ¿yjê z pisania do gazet – powiedzia³em.– Gadasz tak, ¿ebym siê nie zamartwia³a – stwierdzi³a. – Ale ju¿ z dale-

ka widaæ, w jakiej jesteœ kiepskiej sytuacji. Pomyœl tylko, ¿e jak zoba-czy³am ciê w ksiêgarni, to w ogóle ciê nie pozna³am.

– Ja te¿ mamy nie pozna³em – broni³em siê.– Ale nie z tego samego powodu – odpar³a. – Pomyœla³am, ¿e jesteœ

¿ebrakiem. – Spojrza³a na moje zmêczone sanda³y i doda³a: – I do tegowszystkiego bez skarpetek!

– Bo tak jest wygodniej – dowodzi³em. – Dwie koszule i tyle¿ majtek:jeden komplet na sobie, drugi siê suszy. Czego wiêcej trzeba?

– Odrobiny godnoœci – odrzek³a. Natychmiast jednak z³agodzi³a ton:– Mówiê ci to, bo bardzo ciê kochamy.

– Wiem – powiedzia³em. – Ale niech mi mama powie: na moim miejs-cu nie zrobi³aby mama tak samo?

12

Page 13: Życie jest opowieścią

– Nie zrobi³abym – odpar³a – jeœli mia³oby to byæ wbrew woli moichrodziców.

Pamiêtaj¹c upór, z jakim zdo³a³a z³amaæ ostry sprzeciw swej rodzinywobec jej zam¹¿pójœcia, powiedzia³em, œmiej¹c siê:

– A mo¿e mi mama spojrzeæ w oczy?Ale ona, zachowuj¹c powagê, unika³a mego wzroku, bo dobrze wie-

dzia³a, o czym myœlê.– Nie wysz³am za m¹¿, dopóki nie otrzyma³am b³ogos³awieñstwa mo-

ich rodziców – powiedzia³a. – Wymusi³am je, zgoda, ale otrzymaæ – otrzy-ma³am.

Przerwa³a dyskusjê, ale nie dlatego, ¿e uzna³a siê za pokonan¹ wobecmoich argumentów, lecz dlatego, ¿e chcia³a udaæ siê do toalety, a mocnow¹tpi³a w stan jej czystoœci. Zapyta³em bosmana, czy nie ma miejscautrzymanego w lepszym stanie, ale wyjaœni³ mi, ¿e on te¿ korzysta zewspólnej toalety. Na koniec zaœ stwierdzi³, jakby w³aœnie przeczyta³ Con-rada: „Na morzu wszyscy jesteœmy równi”. Moja matka dostosowa³a siêwobec tego do zasad obowi¹zuj¹cych tu wszystkich. Kiedy wysz³a,wbrew temu, czego siê obawia³em, ledwie mog³a siê powstrzymaæ odœmiechu.

– Pomyœl tylko – powiedzia³a mi – co sobie twój tata nawyobra¿a, jeœliwrócê z nieprzyzwoit¹ chorob¹?

Po pó³nocy w naszej podró¿y nast¹pi³a trzygodzinna zw³oka spowodo-wana zablokowaniem œrub przez zarastaj¹ce kana³ roœliny, wskutek cze-go statek osiad³ w namorzynach i spora grupa pasa¿erów zmuszona zo-sta³a do bur³aczenia za pomoc¹ sznurów od hamaków. Upa³ i komarysta³y siê nie do zniesienia, ale matka dawa³a sobie jakoœ z tym radê,uciekaj¹c co jakiœ czas w przelotne drzemki, s³ynne w ca³ej rodzinie, bopozwala³y jej na chwilê odpoczynku, a zarazem na utrzymanie kontrolinad w¹tkiem rozmowy. Kiedy ponownie ruszyliœmy w drogê i zaczê³awiaæ œwie¿a bryza, ca³kiem ju¿ siê rozbudzi³a.

– W ka¿dym razie – westchnê³a – jak¹œ odpowiedŸ bêdê musia³a twoje-mu tacie zawieŸæ.

– Niech siê mama nie zamartwia – odpar³em z niewinn¹ min¹. – Przy-jadê w grudniu i wówczas wszystko mu wyjaœniê.

– To dopiero za dziesiêæ miesiêcy – stwierdzi³a.– Tak czy owak, w tym roku i tak ju¿ niczego siê nie da za³atwiæ na

uniwersytecie – powiedzia³em jej.– Ale na pewno przyjedziesz, s³owo?– S³owo – odpar³em. I po raz pierwszy w jej g³osie odczu³em pewn¹

nutê niepokoju.

13

Page 14: Życie jest opowieścią

– A mogê powiedzieæ twojemu tacie, ¿e powiesz mu, ¿e tak?– Nie – uci¹³em krótko. – Co to, to nie.Widaæ by³o, ¿e szuka innego rozwi¹zania. Ale nie u³atwi³em jej tego.– Wobec tego lepiej bêdzie, jeœli powiem mu od razu ca³¹ prawdê

– rzek³a. – W ten sposób to nie bêdzie wygl¹daæ na oszukañstwo.– Dobrze – odpar³em z ulg¹. – Niech mu mama powie ca³¹ prawdê.Na tym stanê³o, a ktoœ nieznaj¹cy mojej matki gotów by³by pomyœleæ,

¿e na tym siê skoñczy³o, ale ja dobrze wiedzia³em, ¿e to tylko chwilowyrozejm, na z³apanie oddechu. W chwilê póŸniej spa³a ju¿ g³êboko. Leciut-ka bryza sp³oszy³a komary i oczyœci³a powietrze, przepe³niaj¹c je zapa-chem kwiatów. Statek zaœ nabra³ smuk³oœci ¿aglowca.

Wp³ynêliœmy na rozlewisko Ciénaga Grande, jeden z mitów mojegodzieciñstwa. Przep³ywa³em je wielokrotnie, gdy mój dziadek, pu³kownikNicolás Ricardo Márquez Mejía – przez wnuków zwany Papalelo – wozi³mnie z Aracataki do Barranquilli do moich rodziców. „Bagien rozlewiskanie trzeba siê baæ, lecz darzyæ je i owszem respektem”, powiedzia³ mikiedyœ, opowiadaj¹c o tych nieprzewidywalnych wodach, które potrafi³yzachowywaæ siê jak staw, ale i jak nieposkromiony ocean. W porze desz-czowej rozlewisko zdane by³o na ³askê i nie³askê burz górskich. Od grud-nia do kwietnia, gdy pogoda powinna byæ ³agodna, pasaty z pó³nocywzburza³y wody rozlewiska do tego stopnia, ¿e ka¿da noc stawa³a siêryzykown¹ przygod¹. Moja babcia ze strony matki, Tranquilina Iguarán– Mina – decydowa³a siê na podró¿ przez rozlewiska jedynie w przypad-kach wy¿szej koniecznoœci, od czasów gdy jedna z przepraw zamieni³asiê w taki koszmar, ¿e musieli schroniæ siê przy ujœciu Riofrío i tamprzeczekaæ ca³¹ noc.

Tej nocy, na szczêœcie, wody by³y spokojne. Z okien na dziobie, gdzietu¿ przed œwitem poszed³em za¿yæ powietrza, widaæ by³o œwiate³ka ³odzirybackich, faluj¹ce jak gwiazdy w wodzie. By³o ich bez liku, a niewi-doczni rybacy rozmawiali, jakby w³aœnie sk³adali sobie wizytê, bo g³osyich nios³y siê po wodach rozlewiska dziwnym widmowym rezonansem.Oparty o balustradkê i próbuj¹c dostrzec zarys gór, poczu³em nieoczeki-wanie pierwsze szarpniêcie nostalgii.

W podobn¹ jak ta noc, o œwicie, Papalelo, podczas przep³ywania przezCiénaga Grande, zostawi³ mnie œpi¹cego w kajucie i uda³ siê do kantyny.Nie wiem, która to by³a godzina, gdy obudzi³a mnie wrzawa dobiegaj¹-ca przez zardzewia³y wentylator i brzêk znajduj¹cych siê w kajucie pu-szek. Nie mia³em chyba wtedy nawet piêciu lat i przestraszy³em siê niena ¿arty, ale bardzo szybko siê uspokoi³em i pomyœla³em, ¿e to tylko sen.Rano, ju¿ przy nabrze¿u Ciénaga, dziadek goli³ siê brzytw¹ przy otwar-

14

Page 15: Życie jest opowieścią

tych drzwiach, przed lusterkiem zawieszonym na framudze. Wspomnie-nie jest wyraŸne: jeszcze nie na³o¿y³ koszuli, ale na podkoszulku mia³naci¹gniête swoje odwieczne, szerokie szelki w zielone paski. W trakciegolenia prowadzi³ rozmowê z mê¿czyzn¹, którego dziœ jeszcze móg³bymnatychmiast rozpoznaæ. Mia³ osobliwy, kruczy profil, marynarski tatua¿na prawym ramieniu, a szyjê obwieszon¹ ³añcuszkami z ciê¿kiego z³o-ta, na obu nadgarstkach bransolety i bransoletki, te¿ ze z³ota. Skoñczy³emsiê w³aœnie ubieraæ i siedzia³em na ³ó¿ku, wk³adaj¹c buty, kiedy ów mê¿-czyzna powiedzia³ mojemu dziadkowi:

– Niech siê pan nie ³udzi, panie pu³kowniku. Oni naprawdê chcielipana wyrzuciæ za burtê.

Mój dziadek uœmiechn¹³ siê, nie przerywaj¹c golenia, i z tym tak bar-dzo swoim poczuciem dumy odpar³:

– Ich szczêœcie, ¿e siê nie odwa¿yli.Zrozumia³em wówczas nocn¹ wrzawê, a myœl, ¿e ktoœ móg³by wrzuciæ

dziadka w wody rozlewiska, zrobi³a na mnie ogromne wra¿enie.Wspomnienie tego nigdy niewyjaœnionego epizodu nasz³o mnie o œwi-

cie owego dnia, w którym jecha³em z moj¹ matk¹ sprzedaæ dom, gdyprzypatrywa³em siê niebieskawym w œwietle pierwszego brzasku œnie-gom dalekich gór. OpóŸnienie pozwoli³o nam zobaczyæ za dnia w¹ziutk¹mierzejê œwietlistego piachu oddzielaj¹c¹ morze od rozlewiska, jej osadyrybackie, rozwieszone na pla¿y sieci i wymizerowane, zapuszczone dzie-ciaki kopi¹ce szmacianki. Przejmuj¹ce wra¿enie robi³ widok wielu ryba-ków inwalidów, którzy stracili rêkê, nie odrzucaj¹c na czas laski dyna-mitu. Na widok nadp³ywaj¹cego stateczka dzieciaki rzuca³y siê do wody,by nurkowaæ za monetami rzucanymi im przez pasa¿erów.

Dochodzi³a siódma, kiedy zakotwiczyliœmy w cuchn¹cym bagniew pobli¿u miejscowoœci Ciénaga. Grupki tragarzy wziê³y nas w sweramiona i brodz¹c po kolana w b³ocie, przenios³y na przystañ poœródtrzepotu œcierwników walcz¹cych o unosz¹ce siê wokó³ nieczystoœci.Na poustawianych w porcie sto³ach jedliœmy niespiesznie œniadaniez³o¿one ze smacznych mojarras i sma¿onych plastrów zielonych bana-nów, kiedy moja matka ponowi³a dzia³ania zaczepne w swej osobistejwojnie.

– W takim razie powiedz mi ju¿ tak na pewno – odezwa³a siê, nie pod-nosz¹c wzroku – co ja mam powiedzieæ twojemu tacie?

Chcia³em zyskaæ na czasie.– A na jaki temat?– Na jedyny, jaki go interesuje – odpar³a nieco ju¿ zirytowana. – Na

temat twoich studiów.

15

Page 16: Życie jest opowieścią

Mia³em szczêœcie, i¿ jeden ze wspó³biesiadników, zaintrygowany gwa³-townoœci¹ rozmowy, chcia³ poznaæ moje racje. Natychmiastowa odpo-wiedŸ matki nie tylko mnie odrobinê zawstydzi³a, ale i zaskoczy³a, w³aœ-nie u niej, tak zazdroœnie strzeg¹cej swego ¿ycia prywatnego.

– A bo on chce zostaæ pisarzem – stwierdzi³a.– Niez³y pisarz mo¿e zarobiæ niez³e pieni¹dze – odpar³ z ca³¹ powag¹

mê¿czyzna. – Zw³aszcza jeœli pracuje z rz¹dem.Nie wiem, czy matka z poczucia taktu czy te¿ w obawie przed argu-

mentami nieoczekiwanego rozmówcy sprowadzi³a rozmowê na inne te-maty, doœæ, ¿e w pewnym momencie oboje zaczêli ubolewaæ nad obecn¹m³odzie¿¹, która nie wie, czego chce, i podbijaæ sobie wzajemnie bêben-ka swych nostalgii, by ostatecznie, przywo³uj¹c to jedno, to drugie imiêwspólnych znajomych, odkryæ, ¿e jesteœmy podwójnie spokrewnieni, boi poprzez Cotesów, i poprzez Iguaranów. W owym czasie zdarza³o siê tonam z dwiema osobami na ka¿de trzy spotkane na karaibskim wybrze-¿u, lecz moja matka odbiera³a to nieodmiennie jako niezwyk³e wprostwydarzenie.

Na stacjê kolejow¹ udaliœmy siê w jednokonnej wiktorii, byæ mo¿ejednej z ostatnich na œwiecie z legendarnego rodu powozów. Matka je-cha³a zamyœlona, patrz¹c na wypalon¹ przez saletrê równinê, zaczynaj¹-c¹ siê z b³otem portu i ci¹gn¹c¹ a¿ po horyzont. Dla mnie by³o to miejscehistoryczne: gdy mia³em trzy lub cztery lata, podczas mojej pierwszejpodró¿y do Barranquilli dziadek, trzymaj¹c mnie za rêkê, poprowadzi³mnie poprzez to roz¿arzone pustkowie, id¹c szybko, nie mówi¹c mi do-k¹d i po co, a¿ nagle stanêliœmy przed rozleg³¹ przestrzeni¹ zielonychwód, wypluwaj¹cych z siebie co i raz stru¿ki piany, na których po-wierzchni unosi³y siê stada zdech³ych kur.

– To jest morze – powiedzia³ mi.Rozczarowany, zapyta³em go, co jest na tamtym brzegu, a on bez naj-

mniejszego wahania odpowiedzia³:– Z tamtej strony nie ma brzegu.Dziœ, po tylu morzach obejrzanych z jednej i z drugiej strony, nieod-

miennie myœlê, ¿e by³a to kolejna z jego wiekopomnych odpowiedzi.W ka¿dym razie ¿adne z moich uprzednich wyobra¿eñ nie przystawa³odo tego obrzydliwego wizerunku otwartego morza, po którego saletrza-nych pla¿ach nie dawa³o siê przejœæ ze wzglêdu na resztki zgni³ych na-morzyn i ostre drzazgi muszli. To by³o straszne.

Moja matka myœla³a widocznie to samo o morzu przy rozlewisku Cié-naga, bo ledwie je ujrza³a z lewej strony powozu, westchnê³a:

– Nie ma to jak morze w Riohacha!

16

Page 17: Życie jest opowieścią

Przy tej okazji opowiedzia³em jej o utopionych kurach z moich wspo-mnieñ, ale – jak wszyscy doroœli – odebra³a tê opowieœæ jako dzieciêc¹halucynacjê. A póŸniej odda³a siê kontemplowaniu ka¿dego napotyka-nego po drodze miejsca, a ja wiedzia³em, co myœli o ka¿dym z nich, pozmianach, jakie nastêpowa³y w jej milczeniu. Przejechaliœmy obok dziel-nicy rozpusty, po drugiej stronie linii kolejowej, zabudowanej kolorowymidomkami o zardzewia³ych dachach i ze starymi papugami z Paramaribo,nawo³uj¹cymi klientów po portugalsku z podwieszonych pod okapamiobrêczy. Przejechaliœmy obok lokomotywowni, pod której ogromnym ¿e-laznym sklepieniem chroni³y siê ptaki wêdrowne i zb³¹kane mewy. Obje-chaliœmy miasto, nie przekraczaj¹c granic obrze¿y, niemniej mogliœmyzauwa¿yæ szerokie i wyludnione ulice, pamiêtaj¹ce dawn¹ œwietnoœæ jed-nopiêtrowe domy z wysokimi oknami, zza których dochodzi³y powtarzaneniezmordowanie od œwitu æwiczenia na pianinie. Nagle moja matka wska-za³a palcem.

– Popatrz – rzek³a. – To jest to miejsce, gdzie skoñczy³ siê œwiat.Pod¹¿y³em wzrokiem za jej wyci¹gniêt¹ rêk¹ i zobaczy³em stacjê: budy-

nek z ³uszcz¹cych siê desek, pokryty cynkowym, spadzistym dachemi z zadaszonymi balkonami, przy wypalonym placyku, na którym mog³o siêzmieœciæ najwy¿ej dwieœcie osób. To tu w³aœnie, jak wyjaœni³a mi matkaowego dnia, wojsko zabi³o w roku 1928 nigdy nieustalon¹ liczbê najemnychrobotników pracuj¹cych na plantacjach. Zna³em ten epizod tak, jakbymsam go prze¿y³, bo odk¹d siêgam pamiêci¹, dziadek opowiada³ mi o nim,i tysi¹c razy tê opowieœæ powtarza³: o wojskowym odczytuj¹cym dekret,w którym strajkuj¹cy pracownicy zostali og³oszeni z³oczyñcami; o trzechtysi¹cach mê¿czyzn, kobiet i dzieci wci¹¿ stoj¹cych bez ruchu w promie-niach bezlitosnego s³oñca, mimo i¿ oficer w³aœnie da³ im piêæ minut naopuszczenie placu; o wydanym rozkazie strzelania, o terkocie roz¿arzo-nych plwocin i osaczonym przez panikê t³umie, który stopniowo topnia³,obcinany przez nienasycone i metodyczne no¿yce karabinu maszynowego.

Poci¹g przyje¿d¿a³ do Ciénaga o dziewi¹tej rano, zbiera³ pasa¿erów zestatków i tych, którzy schodzili tu z gór, i kwadrans póŸniej rusza³ w g³¹bbananowej strefy. Przyby³em z matk¹ na stacjê ju¿ po ósmej, ale poci¹gsiê spóŸnia³. I tak byliœmy jedynymi pasa¿erami. Znalaz³szy siê w pu-stym wagonie, natychmiast zda³a sobie z tego sprawê i z humorem nie-pozbawionym radosnego uniesienia wykrzyknê³a:

– Co za luksusy! Ca³y poci¹g wy³¹cznie do naszej dyspozycji!Zawsze wydawa³o mi siê, ¿e by³a to radoœæ udawana, by ukryæ rozcza-

rowanie na widok ogromnych zniszczeñ, jakim z czasem uleg³y wagony.By³y to dawne wagony drugiej klasy, ale pozbawione ju¿ podnoszonych

17

Page 18: Życie jest opowieścią

czy opuszczanych szyb i siedzeñ z wikliny, miast których zamontowanodrewniane ³awki dla ubogich wyœcie³ane g³adkimi, grzej¹cymi na doda-tek ceratami. W porównaniu z tym, czym by³ w swoim czasie, nie tylkoten wagon, ale ca³y poci¹g wydawa³ siê widmem siebie samego sprzedlat. Kiedyœ mia³ trzy klasy. Trzecia, w której podró¿owali najbiedniejsi,to by³y najzwyklejsze wagony towarowe do przewo¿enia bananów czyzwierz¹t rzeŸnych, przystosowane póŸniej do przewozów pasa¿erskichpoprzez wmontowanie wzd³u¿ œcian ³aw z surowego drewna. W drugiejklasie by³y wiklinowe siedzenia w obramieniach z br¹zu. Pierwsza klasa,w której podró¿owali cz³onkowie administracji rz¹dowej i wysocy urzêd-nicy spó³ki bananowej, mia³a dywany na korytarzu i ruchome fotele obi-te czerwonym aksamitem. Kiedy w podró¿ wybiera³ siê nadintendenttowarzystwa lub jego rodzina czy te¿ co znamienitsi goœcie, do koñcask³adu do³¹czano luksusowy wagon z przyciemnianymi szybami i z³o-conymi karniszami, i z odkryt¹ platform¹ z zamontowanymi stolikami,by podczas podró¿y raczyæ siê herbat¹. Nie dotar³em nigdy do œmiertel-nika, któremu dane by³o poznaæ od œrodka ten wehiku³ fantazji. Mójdziadek dwukrotnie by³ burmistrzem, a poza tym mia³ radosny stosunekdo pieniêdzy, niemniej podró¿owa³ w drugiej klasie wy³¹cznie wtedy,jeœli zmuszony by³ dotrzymywaæ towarzystwa którejœ z kobiet z naszejrodziny. A kiedy pytano go, dlaczego podró¿uje w trzeciej klasie, odpo-wiada³: „Bo nie ma czwartej”. A poza wszystkim powodem do szczegól-nej chwa³y by³a dawnymi laty punktualnoœæ tego poci¹gu. Na odg³osgwizdu lokomotywy po wsiach i miasteczkach nastawiano zegary.

Tamtego dnia, z takiego lub z innego powodu, poci¹g odjecha³ z pó³-toragodzinnym opóŸnieniem. Kiedy ruszy³, ociê¿ale i zgrzytaj¹c posêp-nie, moja matka prze¿egna³a siê, ale natychmiast wróci³a na ziemiê:

– Oj, mogliby naoliwiæ resory – powiedzia³a.Byliœmy jedynymi pasa¿erami w wagonie, a mo¿e i w ca³ym poci¹gu,

i jak dot¹d nie spotka³em niczego, co naprawdê wzbudzi³oby moje zain-teresowanie. Zanurzy³em siê w ospa³oœæ Œwiat³oœci w sierpniu, pal¹c pa-pierosa za papierosem, od czasu do czasu unosz¹c wzrok, by sprawdziæ,czy rozpoznajê miejsca, które zostawialiœmy za sob¹. Poci¹g, przeci¹glegwi¿d¿¹c, pokona³ nadmorskie mokrad³a i rozlewiska i rozwin¹wszy pe³-n¹ prêdkoœæ, wjecha³ w zawrotny korytarz czerwonawych ska³, gdzie hukwagonów sta³ siê nie do zniesienia. Ale po piêtnastu, mniej wiêcej, minu-tach zwolni³ i z cicha dysz¹c, wjecha³ w ch³odny pó³mrok plantacji, i po-wietrze zgêstnia³o, i ju¿ nie by³o czuæ nadmorskiej bryzy. Nie musia³emodrywaæ siê od lektury, ¿eby wiedzieæ, i¿ wjechaliœmy w hermetycznekrólestwo strefy bananowej.

18

Page 19: Życie jest opowieścią

Œwiat siê zmieni³. Po obu stronach linii kolejowej rozci¹ga³y siê symet-ryczne i bezkresne aleje plantacji, po których porusza³y siê za³adowanezielonymi narêczami wozy zaprzê¿one w wo³y. Nagle pojawia³y siê nie-spodziewanie ugory, na których sta³y baraki z czerwonej ceg³y, oficynyz gaz¹ moskitier w oknach i skrzydlatymi wentylatorami zawieszonymiu sufitów i szpital w szczerym i pe³nym maków polu. Ka¿da rzeka mia³aswoje miasteczko i swój most ¿elazny, po którym poci¹g jecha³, wydaj¹cjêki, a k¹pi¹ce siê w lodowatych wodach dziewczyny na jego widok ska-ka³y jak ryby, by swymi ulotnymi piersiami siaæ zamêt i niepokój w od-je¿d¿aj¹cych w dal pasa¿erach.

W osadzie Riofrío do naszego wagonu wesz³o kilka rodzin Arawakówob³adowanych plecakami wype³nionymi awokado z gór, najsmaczniejszy-mi w ca³ym kraju. Drobnymi skokami przebiegli wagon w jedn¹ i w drug¹stronê, szukaj¹c wolnych miejsc, ale kiedy poci¹g znowu ruszy³, jedyny-mi nowo przyby³ymi pasa¿erami by³y dwie bia³e kobiety z niemowlêciemi m³ody ksi¹dz. Dziecko p³aka³o i p³akaæ mia³o przez ca³¹ podró¿. Ksi¹dz,w sutannie z grubego p³ótna, pokrytej kwadratowymi ³atami niczym ¿a-giel morskiej ³odzi, w butach i kasku podró¿nika odkrywcy, wci¹¿ mówi³,wtóruj¹c dziecku w p³aczu, i jakby przez ca³y czas nie schodzi³ z ambony.Tematem jego kazania by³a mo¿liwoœæ powrotu Kompanii Bananowej.Od dnia, w którym opuœci³a te strony, w strefie nie mówiono o niczyminnym, a podzia³ przebiega³ pomiêdzy tymi, którzy chcieli, i tymi, którzynie chcieli jej powrotu, niemniej wszyscy uznawali ów powrót za sprawêprzes¹dzon¹. Ksi¹dz by³ przeciw i pos³u¿y³ siê argumentem do tego stop-nia osobistym, i¿ kobiety uzna³y go za przesadzony:

– Kompania, gdzie st¹pnie, tam zostawia po sobie wy³¹cznie zgliszcza.To jedyne oryginalne s³owa, jakie wypowiedzia³, ale nie zdo³a³ ich wy-

jaœniæ, a kobieta z dzieckiem ostatecznie ju¿ go skonfundowa³a argu-mentem, ¿e to niemo¿liwe, by Bóg siê z nim zgadza³.

Nostalgia, jak zawsze, wymaza³a z³e wspomnienia, wyolbrzymi³a zaœdobre. Nikt nie zdo³a³ ujœæ ca³o przed jej si³¹ zniszczenia. Z okien poci¹-gu widaæ by³o mê¿czyzn siedz¹cych w drzwiach swoich domów i doœæ by-³o przyjrzeæ siê ich twarzom, by uœwiadomiæ sobie, na co czekaj¹. Pracz-ki na saletrzanych pla¿ach patrzy³y na przeje¿d¿aj¹cy poci¹g z t¹ sam¹nadziej¹. Ka¿dy przyjezdny, jaki pojawia³ siê z walizeczk¹ komiwoja¿e-ra, wydawa³ im siê cz³owiekiem Kompanii Bananowej, który wraca³, byprzywróciæ przesz³oœæ. Nie by³o spotkania, wizyty, listu, przy okazji któ-rego wczeœniej czy póŸniej nie pad³o wreszcie sakramentalne: „Mówi¹,¿e Kompania ma wróciæ”. Nie wiadomo by³o, kto, kiedy i po co to powie-dzia³, ale nikt w to nie w¹tpi³.

19

Page 20: Życie jest opowieścią

Moja matka by³a przekonana, ¿e to wszystko ju¿ jej nie dotyczy, bo zeœmierci¹ swych rodziców zerwa³a wszystkie nici wi¹¿¹ce j¹ z Aracatak¹.A mimo to w³asne sny j¹ zdradza³y. Bo tak przynajmniej siê sk³ada³o, i¿wtedy, kiedy mia³a sen na tyle interesuj¹cy, by opowiedzieæ go przyœniadaniu, ten zawsze zwi¹zany by³ z jej têsknotami za stref¹ bananow¹.Prze¿y³a najtrudniejsze i najgorsze chwile swego ¿ycia, nie sprzedaj¹cdomu, ¿ywi¹c z³udzenie, i¿ kiedy wróci Kompania, uzyska za niego kwo-tê czterokrotnie wy¿sz¹. W koñcu zmuszona by³a poddaæ siê naporowirzeczywistoœci. Ale kiedy us³ysza³a, jak ksi¹dz w poci¹gu powiedzia³, ¿eKompania lada chwila powróci, nachyli³a siê ku mnie z wyrazem zatros-kania na twarzy, by szepn¹æ mi do ucha:

– Szkoda, ¿e nie mo¿emy jeszcze ciut poczekaæ, moglibyœmy dostaæ zadom wiêcej pieniêdzy.

Podczas gdy ksi¹dz ci¹gle prawi³ swoje, poci¹g przejecha³, nie zwalnia-j¹c nawet, przez osadê, której plac zajêty by³ przez t³um i orkiestrê z ra-dosn¹ werw¹ graj¹c¹ capstrzyk w morderczej spiekocie. Wszystkie tutej-sze wsie, osady i miasteczka wydawa³y mi siê zawsze takie same. KiedyPapalelo prowadzi³ mnie do najnowszej w naszych stronach atrakcji, kinaOlympia don Antonia Daconte, odnosi³em wra¿enie, ¿e stacyjki kolejo-we z filmów kowbojskich by³y podobne do stacyjek naszej kolejki. Znacz-nie póŸniej, kiedy zacz¹³em czytaæ Faulknera, wsie, miasteczka i osadyz jego powieœci zda³y mi siê takie same jak nasze. Nic dziwnego, bo tezosta³y zbudowane z mesjanistycznej inspiracji Kompanii Bananoweji w tym samym prowizorycznym stylu obozu przejœciowego. Pamiêta³emje wszystkie – z koœcio³em przy placu i z pomalowanymi na podstawowekolory domkami rodem z baœni. Pamiêta³em grupy czarnych najmitówœpiewaj¹cych o zmierzchu, szopy, przed którymi siadali robotnicy rolni,by przygl¹daæ siê przeje¿d¿aj¹cym poci¹gom towarowym; przecinki po-œród plantacji, na których rano, po sobotnich swawolach i hulankach,znajdywano skrócone o g³owê cia³a maczeterów. Pamiêta³em prywatnemiasta Amerykanów w Aracatace i w Sewilli, po tamtej stronie torów,odgrodzone, niczym ogromne zelektryfikowane kurniki, metalowymisiatkami, które w ch³odne letnie dni pokrywa³y siê z rana czarnym szro-nem zwêglonych jaskó³ek. Pamiêta³em ich rozleg³e niebieskie ³¹ki z pa-wiami i z przepiórkami, rezydencje z czerwonymi dachami i kratamiw oknach i z okr¹g³ymi sto³ami i sk³adanymi krzes³ami, by mo¿na by³ozasi¹œæ na tarasie, poœród palm i krzewów ró¿anych pokrytych warstw¹py³u. Czasem poprzez druciane ogrodzenie mo¿na by³o zobaczyæ piêknei w¹t³e kobiety w muœlinowych sukniach i wielkich tiulowych kapelu-szach, przycinaj¹ce w swych ogrodach kwiaty z³otymi sekatorami.

20

Page 21: Życie jest opowieścią

Ju¿ w dzieciñstwie nie³atwo mi by³o odró¿niæ jedn¹ wieœ od drugiej.Dwadzieœcia lat póŸniej by³o mi jeszcze trudniej, bo z frontonów budy-neczków dworcowych spad³y tablice z idyllicznymi nazwami – Tucurinca,Guamachito, Neerlandia, Guacamayal – i wszystkie osady by³y jeszczebardziej zrujnowane ni¿ we wspomnieniach. Poci¹g zatrzyma³ siê w Se-willi gdzieœ oko³o wpó³ do dwunastej, na piêtnaœcie niekoñcz¹cych siêminut, by zmieniæ lokomotywê i uzupe³niæ zapas wody. Tutaj w³aœniezacz¹³ siê upa³. Nowa lokomotywa ruszy³a w dalsz¹ podró¿, z ka¿dymkolejnym zakrêtem zostawiaj¹c za sob¹ chmurê py³u wêglowego, którywpada³ przez okna bez szyb i pokrywa³ nas czarnym œniegiem. Ksi¹dzi obie kobiety wysiedli niepostrze¿enie na jakiejœ stacji, co pog³êbi³o mo-je wra¿enie, ¿e jedziemy sami w bezpañskim poci¹gu. Matka, siedz¹cnaprzeciw mnie, patrz¹c przez okno, dwa albo i trzy razy zdrzemnê³a siê,ale nagle przebudzi³a siê i ponownie zada³a mi straszne pytanie:

– W takim razie, co ja mam powiedzieæ twemu tacie?Odnosi³em wra¿enie, ¿e bêdzie a¿ do skutku szukaæ mego s³abego pun-

ktu, po którego zaatakowaniu ca³kiem zmieniê swoj¹ decyzjê. Niecowczeœniej podsunê³a parê kompromisowych rozwi¹zañ, które odrzuci³embez podania przyczyn, ale wiedzia³em, ¿e jej ustêpliwoœæ nie bêdzie trwa-³a d³ugo. Niemniej ta kolejna próba zaskoczy³a mnie. Gotów do kolejnejja³owej bitwy odpowiedzia³em z wiêkszym ni¿ poprzednio spokojem:

– Niech mu mama powie, ¿e jedyne, czego w ¿yciu pragnê, to zostaæpisarzem, i ¿e zostanê nim.

– Ale on nie ma nic przeciwko temu, ¿ebyœ by³, kim sobie zechcesz– rzek³a – pod warunkiem, ¿e zdobêdziesz dyplom magistra wszystkojedno czego.

Mówi³a, nie patrz¹c na mnie, udaj¹c, ¿e mniej interesuje j¹ nasza roz-mowa od przesuwaj¹cego siê za oknem ¿ycia.

– Nie rozumiem, dlaczego mama siê tak upiera, przecie¿ mama dobrzewie, ¿e siê nie poddam – powiedzia³em.

Natychmiast spojrza³a mi w oczy i zaintrygowana spyta³a:– A dlaczego s¹dzisz, ¿e dobrze wiem?– Bo jesteœmy identyczni – odpar³em.Poci¹g zatrzyma³ siê na stacyjce bez miasteczka, by po chwili przeje-

chaæ obok jedynej na trasie plantacji bananów z nazw¹ napisan¹ na bra-mie: Macondo. To s³owo zawsze przykuwa³o moj¹ uwagê, ju¿ w czasachmoich pierwszych podró¿y z dziadkiem, ale dopiero gdy doros³em, od-kry³em, ¿e podoba³o mi siê jego poetyckie brzmienie. Nigdy nie s³ysza-³em, by pada³o z czyichœ ust, nawet nie zastanawia³em siê, jakie jest jegoznaczenie. U¿y³em go ju¿ w trzech ksi¹¿kach jako nazwy nieistniej¹cej

21

Page 22: Życie jest opowieścią

wsi, kiedy z jakiejœ encyklopedii dowiedzia³em siê, ¿e jest to drzewotropikalne podobne do drzewa kapokowego, które nie wydaje ani kwia-tów, ani owoców i którego g¹bczaste drewno s³u¿y do wyrobu czó³en i ró¿-nych kuchennych przyborów. PóŸniej odkry³em w Encyclopaedia Britan-nica, ¿e w Tanganice ¿yje wêdrowne plemiê Makondów i pomyœla³em, i¿byæ mo¿e tu bije Ÿród³o s³owa. Ale nigdy tego nie sprawdzi³em i drzewate¿ nigdy nie widzia³em. Wielokrotnie pyta³em o nie w strefie banano-wej, ale nikt nie potrafi³ mi czegokolwiek powiedzieæ. Byæ mo¿e takiedrzewo w ogóle nie istnia³o.

Poci¹g przeje¿d¿a³ o jedenastej przez plantacjê Macondo, a dziesiêæminut póŸniej zatrzymywa³ siê w Aracatace. W dniu, w którym towarzy-szy³em matce, by pomóc jej sprzedaæ dom, przejecha³ z pó³toragodzin-nym opóŸnieniem. By³em w ubikacji, kiedy poci¹g zacz¹³ przyspieszaæi przez uszkodzone okno wpad³ suchy i pal¹cy wiatr, wymieszany z ³os-kotem starych wagonów i przera¿onym gwizdem lokomotywy. Serce ³o-mota³o mi w piersi i lodowate md³oœci zmrozi³y mi trzewia. Wybieg³emz ubikacji ile si³, pchany przera¿eniem podobnym do tego, jakie ogarniacz³owieka, gdy czuje pod stopami, ¿e ziemia zaczyna dr¿eæ, i zasta³emmatkê jak gdyby nigdy nic na swoim miejscu, spokojnie wymieniaj¹c¹na g³os ogl¹dane miejsca, przesuwaj¹ce siê za oknem niczym przelotneb³yski ¿ycia, które przeminê³o raz na zawsze i nigdy, przenigdy, ju¿ niepowróci.

– To s¹ tereny, które sprzedali tacie, wmawiaj¹c mu, ¿e tu jest z³oto– powiedzia³a.

Jak wydech zosta³ w tyle dom nauczycieli adwentystów z okwieconymogrodem i napisem nad wejœciem: The sun shines for all.

– To by³y pierwsze s³owa, jakich nauczy³eœ siê po angielsku – powie-dzia³a moja matka.

– Nie tyle pierwsze – odpar³em jej – co jedyne.W tyle zosta³ most cementowy i kana³ nawadniaj¹cy z wodami mêt-

nymi od czasów, kiedy jankesi zmienili kierunek rzeki, by skierowaæ j¹ku plantacjom.

– Dzielnica kobiet swawolnych, tu mê¿czyŸni potrafili o œwicie tañczyæcumbiambê z plikiem p³on¹cych banknotów w rêce miast œwiec – powie-dzia³a.

£awki na plantach, migda³owce z¿arte przez s³oñce, skwer szkó³kiMontessori, w której nauczy³em siê czytaæ. Przez moment w okienkuzab³ysn¹³ ca³kowity obraz miasteczka w œwietlist¹ lutow¹ niedzielê.

– Stacja! – wykrzyknê³a matka. – Co te¿ siê porobi³o na œwiecie, ¿e niktnie czeka na poci¹g.

22

Page 23: Życie jest opowieścią

I wtedy lokomotywa przesta³a gwizdaæ, przyhamowa³a i zatrzyma³a siêz przyd³ugim lamentem. Cisza by³a pierwsz¹ rzecz¹, jaka zrobi³a namnie wra¿enie. Namacalna cisza, któr¹ by³bym w stanie rozpoznaæz przewi¹zanymi oczami poœród innych cisz œwiata. Powietrze by³o takroz¿arzone, i¿ œwiat wydawa³ siê ogl¹dany jakby przez faluj¹ce szk³o.W zasiêgu wzroku nie by³o ¿ywej duszy ani œladu ¿ycia i niczego, co nieby³oby pokryte delikatn¹ warstw¹ pal¹cego py³u. Moja matka przez parêminut nie rusza³a siê ze swego miejsca, spogl¹daj¹c w przera¿eniu namartwe i rozci¹gaj¹ce siê bezludnymi uliczkami miasteczko, wreszciewyrwa³o jej siê:

– Mój Bo¿e!I tyle tylko powiedzia³a przed opuszczeniem poci¹gu.Dopóki poci¹g sta³, odnosi³em wra¿enie, ¿e nie jesteœmy tam zupe³nie

sami. Ale kiedy ruszy³, gwi¿d¿¹c krótko i przeraŸliwie, zostaliœmy wedwójkê ca³kiem bezbronni, w promieniach piekielnego s³oñca, czuj¹c, jakprzygniata nas udrêczony smutek ca³ego miasteczka. S³owem siê jednakdo siebie nie odezwaliœmy. Drewniany budynek starej stacji z cynkowymdachem i balkonem wygl¹da³ jak tropikalna wersja stacyjek znanychnam z westernów. Przeszliœmy przez zniszczony teren, na którym p³ytychodnikowe zaczyna³y ju¿ pêkaæ pod naporem trawy, i zanurzyliœmy siêw marazmie sjesty, nieustannie szukaj¹c os³ony migda³owców.

Od dziecka nienawidzi³em tych bezczynnych godzin, bo nie wiedzie-liœmy, co mamy z sob¹ robiæ. „Ciszej tam, dajcie nam pospaæ”, szeptali,nie budz¹c siê, odsypiaj¹cy sjestê. Sklepy, urzêdy, szko³y zamykanoo dwunastej, by otworzyæ je dopiero tu¿ przed trzeci¹. Wnêtrza wszyst-kich domów dryfowa³y miêdzy niebem a piek³em dusznego odrêtwienia.W niektórych domach by³o to nieznoœne do tego stopnia, ¿e wieszano napatio hamaki lub wyci¹gano krzes³a pod migda³owce i zapadano w senprosto na ulicy. Czynny by³ tylko hotel przy stacji, bar hotelowy z sal¹bilardow¹ i urz¹d telegraficzny za koœcio³em. Wszystko by³o takie samojak we wspomnieniach, ale mniejsze i ubo¿sze, i zniszczone przez wichernieuchronnego losu: te same zrujnowane domy, cynkowe dachy z¿arteprzez rdzê, planty z resztkami ³awek z granitu i smutnymi migda³ow-cami, œwiat ca³y przeistoczony przez ów niewidzialny i parz¹cy py³, któryzwodzi³ oczy i pali³ skórê. Prywatny raj Kompanii Bananowej po drugiejstronie linii kolejowej, ju¿ bez pod³¹czonego do pr¹du ogrodzenia, by³zachwaszczonym g¹szczem bez palm, ze zdewastowanymi domami po-œród maków i ruinami podpalonego szpitala. Nie by³o drzwi, szczelinyw murze, œladu ludzkiego, który nie wywo³ywa³by we mnie jakiegoœ nie-zwyczajnego odg³osu.

23

Page 24: Życie jest opowieścią

Moja matka sz³a swym lekkim krokiem, nazbyt wyprostowana, prawienie poc¹c siê w ¿a³obnej sukni i w absolutnym milczeniu, ale jej œmier-telna bladoœæ i jej wyostrzony profil zdradza³y, co siê z ni¹ w œrodkudzia³o. Na koñcu plant zobaczyliœmy pierwsz¹ istotê ludzk¹: drobn¹, wy-gl¹daj¹c¹ na ubog¹ kobietê, która pojawi³a siê na rogu ulicy Jacoba Be-racaza i przesz³a na nasz¹ stronê, trzymaj¹c niedok³adnie przykryty gar-nuszek, bo pokrywka dŸwiêcza³a z ka¿dym krokiem. Moja matka, niepatrz¹c na ni¹, szepnê³a do mnie:

– To Vita.Pozna³em j¹. Od dziecka pracowa³a w kuchni moich dziadków i choæ-

byœmy siê nie wiem jak zmienili, na pewno by nas rozpozna³a, gdybyoczywiœcie raczy³a ³askawie na nas spojrzeæ. Ale nie: przesz³a obojêtniez g³ow¹ w chmurach. Dziœ jeszcze zastanawiam siê, czy aby Vita tegodnia nie by³a martwa ju¿ od paru ³adnych lat.

Kiedy skrêcaliœmy za róg, py³ przenikaj¹cy przez materia³ sanda³ówparzy³ mnie w stopy. Wra¿enie ca³kowitej bezbronnoœci sta³o siê nie dowytrzymania. I wówczas ujrza³em siebie i ujrza³em swoj¹ matkê, tak jakdzieckiem bêd¹c, widzia³em matkê i siostrê z³odzieja, którego MaríaConsuegra zabi³a jednym strza³em tydzieñ wczeœniej, gdy ten próbowa³dostaæ siê do jej domu.

O trzeciej nad ranem obudzi³ j¹ ha³as dochodz¹cy zza g³ównych drzwi,które ktoœ stara³ siê otworzyæ od strony ulicy. Wsta³a, nie zapalaj¹c œwiat-³a, po omacku odszuka³a w szafie archaiczny rewolwer, z którego niktnie strzela³ od wojny Tysi¹ca Dni, i namierzy³a w ciemnoœciach nie tylkodrzwi, ale i wysokoœæ, na jakiej znajdowa³ siê zamek. I wycelowawszytrzyman¹ obur¹cz broñ, zamknê³a oczy i poci¹gnê³a za spust. Nigdyprzedtem nie strzela³a, ale, mimo drzwi, odda³a celny strza³.

Pierwszy raz widzia³em martwego cz³owieka. Kiedy szed³em tamtêdydo szko³y o siódmej rano, cia³o jeszcze le¿a³o na chodniku w ka³u¿y krwi,z twarz¹ pokiereszowan¹ przez o³ów, który roztrzaska³ nos i wylecia³przez ucho. Zmar³y, ubrany w marynarsk¹ flanelê w kolorowe pasy, po-spolite spodnie ze sznurkiem zamiast paska, by³ bosy. Przy nim, na zie-mi, odnaleziono domowej roboty wytrych, za pomoc¹ którego usi³owa³sforsowaæ zamek.

Miasteczkowi notable zjawili siê w domu Maríi Consuegry, by z³o¿yæjej kondolencje w zwi¹zku z zabiciem przez ni¹ z³odzieja. I ja poszed³emtamtej nocy z Papalelo i zastaliœmy j¹ siedz¹c¹ na fotelu z Manili, którywygl¹da³ jak ogromny paw z wikliny, poœród przyjació³ zas³uchanychgorliwie w powtarzan¹ ju¿ po raz tysiêczny opowieœæ.

24

Page 25: Życie jest opowieścią

Wszyscy siê z ni¹ zgadzali, ¿e strzeli³a po prostu ze strachu. I wtedymój dziadek zapyta³ j¹, czy po oddaniu strza³u coœ s³ysza³a, ona zaœ odpo-wiedzia³a, ¿e najpierw poczu³a ogromn¹ ciszê, póŸniej metaliczny trzaskwytrychu spadaj¹cego na cement chodnika, a nastêpnie ledwo s³yszalnyi zbola³y g³os: „Och, mamusiu”.

Zdaje siê, ¿e María Consuegra nie uœwiadamia³a sobie tego poruszaj¹-cego lamentu, dopóki mój dziadek nie zada³ jej pytania. Dopiero wtedysiê rozp³aka³a.

To wydarzy³o siê w poniedzia³ek. W nastêpnym tygodniu, we wtorek,w porze sjesty, puszczaliœmy strzygi z Luisem Carmelo Corre¹, moimnajlepszym przyjacielem, kiedy nagle ze zdumieniem dostrzegliœmy,¿e drzemi¹cy budz¹ siê przed up³ywem sjesty i podchodz¹ do okien. Do-strzegliœmy wówczas na opustosza³ej ulicy kobietê w grubej ¿a³obiez dwunastoletni¹ mniej wiêcej dziewczynk¹, nios¹c¹ wi¹zankê zwiêd-³ych kwiatów owiniêtych w gazetê. Obie chroni³y siê przed piek¹cyms³oñcem pod czarnym parasolem, ca³kowicie obojêtne wobec ciekawoœciprzygl¹daj¹cych im siê ludzi. By³a to matka i m³odsza siostra zmar³egoz³odzieja, które nios³y kwiaty na jego grób.

Obraz ten przeœladowa³ mnie przez wiele lat, niczym wspólny sen, któ-ry przeszed³ na oczach ca³ego miasteczka za jego oknami, póki nie zdo³a-³em oduroczyæ go, pisz¹c opowiadanie. Prawd¹ jest jednak, ¿e nie uœwia-damia³em sobie dramatu kobiety i dziewczynki, ani ich niewzruszonejdumy, do owego dnia, kiedy pojecha³em z moj¹ matk¹ sprzedaæ domi sam by³em zaskoczony tym, ¿e oto w³aœnie idê t¹ sam¹ bezludn¹ ulic¹o tej samej œmiertelnej godzinie.

– Czujê siê tak, jakbym to ja by³ z³odziejem – powiedzia³em.Moja matka nie zrozumia³a mnie. Wiêcej: kiedy przechodziliœmy obok

domu Maríi Consuegry, nawet nie spojrza³a na drzwi, na których jeszczedostrzec mo¿na by³o czop w miejscu przebitym przez kulê. Lata póŸniej,kiedy wspominaliœmy z matk¹ tê podró¿, okaza³o siê, ¿e pamiêta³a o tejtragedii, ale odda³aby duszê, by o niej zapomnieæ. By³o to bardziej wi-doczne, gdy przechodziliœmy obok domu zamieszkanego w swoim czasieprzez don Emilia, bardziej znanego jako Belg, weterana pierwszej wojnyœwiatowej, który straci³ w³adzê w obu nogach na polu minowym w Nor-mandii, by pewnej niedzieli, w œwiêto Piêædziesi¹tnicy, ujœæ mêczarniompamiêci w oparach cyjanku z³ota. Nie mia³em jeszcze szeœciu lat, alepamiêtam, jakby to by³o wczoraj, rejwach wywo³any przez wiadomoœæo siódmej rano. Do tego stopnia zapad³o to nam w pamiêæ, ¿e kiedy wra-caliœmy do miasteczka, by sprzedaæ dom, matka przerwa³a w koñcu swedwudziestoletnie w tej sprawie milczenie.

25

Page 26: Życie jest opowieścią