Click here to load reader
Upload
jan-abramek
View
268
Download
11
Embed Size (px)
Citation preview
JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
ZŁOTO INKÓW
TOM I
CZORSZTYN
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Wykute z toledańskiej stali ostrze szpady Francisca Pizarra ze świstem przecięło
piasek Wyspy Koguciej, rysując na nim głęboką linię na plaży Galio.
Kondotierzy patrzyli na swego dowódcę. Wsparty na szpadzie ocierał pot z wychudłej
twarzy.
- Amigos - zgrzytliwie chrypiał jego głos - po jednej stronic bieda, głód i harówka, łzy
i upokorzenia. A tu nadzieja na bogactwa. Stamtąd powraca się do Panamy, do nędzy. Stąd
rusza się do Peru, ku jego kosztownościom!
Wśród zgromadzonych na plaży poruszenie, szepty:
- Jak się zwie to państwo? Phiru? Op-hiru? Piru? Peru?
- A diabeł z nim tańcował, jak je zwać! Byleby tam złota i kamuszków było po szyję!
- Taa... Ale po tamtej stronie wyciętej w piasku krechy niedaleko zakotwiczony stoi
statek, który ma resztkę nas ocalonych zawieźć do Panamy. Tam choć medyk opatrzy rany, a
tu? Złota jeszcze nie widać, tylko wciąż nowe rany i wrzody...
Tylko dwunastu stanęło po tej stronie wykreślonej na piasku linii, gdzie zimno
uśmiechał się ich dowódca. Ale oczy płonęły mu odblaskiem dalekiego złota.
Tak powstał oddział nazwany przez historię “Trzynastką z Wyspy Koguciej”.
Trzynastką, która odkryła Peru.
Był rok 1527. Niby taki sam dla wszystkich czas, ale dla Tawantinsuju - “państwa
czterech stron świata”, czyli przyszłego Peru, zaczął on zatrważająco przyspieszać. W 1535
roku powrócił Pizarro. Towarzyszyło mu 63 jeźdźców i 200 piechurów; niektóre źródła
wspominają o 62 jeźdźcach i 106 pieszych ( w tym było 30 kuszników i 3 muszkieterów).
Prowadzili ze sobą trzy armatki strzelające kamieniami. Armatki wystrzeliły tylko raz, 16
listopada 1532 roku w Cajamarce, podczas ujęcia władcy Inków, Atahualpy.
Około dwustu ludzi przeciwko dziesięciomilionowemu narodowi dysponującemu
trzystutysięczną armią? Kpiny? Bezlitosny żart z tych kilkuset Hiszpanów? Może nadmiar
pychy, porwanie się z motyką na słońce?
Nic z tego! Wyborne, przemyślane działanie. Oparte na znajomości psychiki Indian.
Wypróbowane już podczas podboju Meksyku przez Corteza: pochwycić władcę i nie dbać o
resztę!
W dniu 16 listopada 1532 roku potężny władca Inków, Atahualpa, został ujęty przez
garstkę napastników pośród swej wielotysięcznej świty.
Zwycięzcy jeszcze łudzili swego jeńca:
- Niech twoi poddani napełnią złotem tę komnatę o wymiarach 9x7 metrów tak
wysoko, jak sięgniesz ręką, a te dwie mniejsze komnaty srebrem, to będziesz wolny.
Posłuszni rozkazom Inkowie gromadzili kosztowności...
Wreszcie 29 listopada 1533 roku Atahualpa został uduszony garotą, rodzajem
metalowego pierścienia zaciskanego gwintem. W zamian za przejście na katolicyzm udało mu
się unknąć spalenia na stosie. Umarł więc z nadzieją, że jego dusza nic straciła swego ciała,
do którego będzie mogła w każdej chwili wrócić. Umarł ochrzczony jako Francisco... Czyżby
jedyna udana kpina ze zwycięskiego Pizarra?...
*
Minęły ponad cztery stulecia... W odległej o tysiące kilometrów od Peru Polsce, w
miasteczku Bochnia, młody człowiek pisał:
Sprawozdanie z prac przeprowadzonych na zamku w Niedzicy dnia 31 lipca 1946
roku.
Przeprowadzone dnia 31 lipca 1946 roku prace odkrywcze na zamku w Niedzicy były
rezultatem odszukania w archiwum kościoła Świętego Krzyża w Krakowie dokumentu adopcji
ostatniego potomka emigracyjnej linii Inkasów przez rodzinę Benesz-Berzeviczych. Dokument
ten, spisany dnia 21 czerwca 1797 roku na zamku w Niedzicy, między innymi określa ściśle
miejsce, w którym ukryto, celem zachowania go, najcenniejszy skarb sieroty, będący
przynależnym mu spadkiem jako testament Inków.
Prace w Niedzicy rozpoczęto od formalnego zawiadomienia o tym i zaproszenia
miejscowego sołtysa, przedstawicieli Strażnicy WOP-u oraz Leśnictwa Spiskiego.
Prace właściwe rozpoczęto o godz. 11.45. Prowadzili je pod moim kierunkiem
szeregowcy WOP-u. Rozpoczęliśmy je od stwierdzenia, że ostatni stopień schodów pierwszej
bramy górnego zamku, będący właściwie progiem tej bramy, jest jednolitym blokiem skalnym,
w którym wykuto próg o profilach renesansowych, przechodzących w swej dolnej partii w
płytę o surowym obrysie, stanowiącą część podłogi wnętrza wspomnianej bramy. Blok ten,
wpuszczony na wapnie pomiędzy podstawy renesansowych odrzwi, był od stu co najmniej lat
nie naruszony, wnioskując ze stanu skruszenia zaprawy wapiennej, którą boki były zalane. Po
odkopaniu z ziemi i gruzu przystąpiono do podważania go w kierunku na zewnątrz bramy.
Próg leżał na podkładzie z dzikiego kamienia i gruzu. Pierwszy przekop tego podłoża,
rozpoczęty od lewej strony na przeciętnej głębokości 30 cm, nie dał rezultatów. Drugi,
pogłębiający, rozpoczęty z przeciwnej strony, odsłonił nie zauważony w pierwszej chwili
niewielki fragment ciemnego przedmiotu, przypominający kawałek zmurszałej gałęzi. Dopiero
w chwili rozpoczęcia trzeciego pogłębienia zainteresowano się rzekomą gałęzią, która
okazała się długą na 18 cm, a na 3,5 cm grubą tubą, jak później stwierdzono ołowianą, na
końcach spłaszczoną, pozawijaną i zaklepaną, a następnie, jak świadczą o tym zakrzepłe
krople metalu, jeszcze raz roztopionym metalem oblewaną. Po jej otwarciu (nożem odkrojono
jeden z zaklepanych boków) ukazał się pęk zbutwiałych i jakby skwaśniałych rzemieni,
powiązanych w różnorodne węzły. Rzemienie te na swych dwunastu końcówkach zaopatrzone
były w sczerniałe blaszki. Późniejsza analiza wykazała, że było to trzynastokaratowe złoto.
Ogólna waga tych blaszek wynosi około 8 g. Było to bez wątpienia pismo kipu. Trzy wyraźnie
odznaczające się grupy blaszek odnoszą się do trzech części testamentu, o których wspomina
akt adopcji. Dalsze poszukiwania pod progiem ni dały rezultatów. Prace zakończono
założeniem progu na jego pierwotne miejsce, usunięciem śladów robót oraz spisaniem i
podpisaniem protokołu przez cały czas obecnych dziesięciu świadków. Protokół uzupełniono
pieczęciami Gminy i Strażnicy WOP-u. Prace zakończono o godz. 12.50.
Andrzej Benesz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ALEKSANDER KOBIATKO I ZWARIOWANY WYKRYWACZ
METALI • CZY INKOWIE TRAFILI DO NIEDZICY • MARZENIA,
LEGENDY I AUTORYTETY • CZYM JEST KIPU • MŁODE
ZIEMNIAKI I NOWY TRABANT PANA SAMOCHODZIKA • NOCNE
SPOTKANIE Z HISTORIĄ INKÓW
Wróciłem właśnie z Podlasia, gdzie usiłowałem rozwikłać tajemnice “znikającej
Madonny” i rozpakowywałem się w mym mieszkaniu na Ursynowie, gdy zadzwonił telefon.
Podniosłem słuchawkę.
- A, jesteś wreszcie! - zadudnił w niej głos pana Tomasza, mego przełożonego. - I jak
poszło?
- Nieszczególnie - wzruszyłem ramionami, choć szef nie mógł dostrzec tego gestu.
- Nie przejmuj się - wydawało mi się, że słyszę cichy chichot. - Wkrótce będziesz miał
okazję się zrehabilitować. Tylko bądź uprzejmy jutro pojawić się skoro świt w robocie...
Powitany przez wesoły uśmiech sekretarki, panny Moniki, wszedłem do gabinetu pana
Tomasza.
Odziedziczone wraz ze stanowiskiem po dyrektorze Janie Marczaku ogromne biurko
zawalone było książkami. “Gościnny” stolik zaścielały, jedna na drugiej, mapy. Książek nie
brakowało także i na fotelach.
Szef nie wiedzieć dlaczego zatarł na mój widok ręce. Błyskawicznie uwolnił dwa
fotele od balastu, odsłonił skrawek stolika. Wcisnął przycisk interkomu:
- Kawencja dla mnie i to zielone świństwo dla naszego juniora - zawołał, gdy zgłosiła
się panna Monika.
“Kawencja, zielone świństwo (chodziło tu o mą ulubioną zieloną herbatę), junior...” -
pan Tomasz w świetnym humorze!
- Junior! - dostosowałem się do jego nastroju. - Równie dobrze może nazywać mnie
pan seniorem. Przecież po wyniesieniu pana na dyrektorski fotel nasza komórka ma znów
tylko jednego pracownika, czyli mnie.
- Do czasu, Pawełku, do czasu! - zaśmiał się szef. - Bądź cierpliwy, a będziesz
nagrodzony! Jak powiada...
- Kawa i herbata - wtrąciła od progu panna Monika.
Sięgnąłem po tytoń i fajkę, pan Tomasz po paczkę “Wiarusów”, którą odrzucił z
udanym wstrętem. Od dwóch tygodni rzucał powiem palenie. Tym razem pomocne mu w tym
miało być słonecznikowe ziarno, którego miseczkę postawił na stoliku i jął łuskać z wprawą
godną wiewiórki.
Pykałem fajeczkę pełen szacunku dla przełożonego.
- Bogate są w skarby Pieniny - odezwał się po chwili szef i pogładził leżącą przed nim
mapę.
Skinąłem głową:
- Ma pan na myśli bogactwa naturalne, świat zwierzęcy i roślinny czy też skarby
ukryte w górach przez tych, którzy w nich zbójowali lub też przed zbójami i Tatarami
uciekali?
- Mam na myśli coś większego - pan Tomasz uniósł w górę palec znaczącym gestem.
Popatrzyłem na ów palec z nagłym zainteresowaniem.
- Czyżby miał pan na myśli skarb Inków?
Pan Tomasz rozparł się w fotelu:
- A jeśli tak, to co?
Łyknąłem herbaty.
- Owszem, miło byłoby go odnaleźć. Jednak trzeba chyba go zapisać do legend, w
które tak bogate są Pieniny. Najpoważniejsze autorytety w tej dziedzinie sądzą, że tę legendę
wykorzystał na swój użytek młody jeszcze wtedy Andrzej Benesz, przyszły przewodniczący
Stronnictwa Demokratycznego i wicepremier...
- Autorytety? - zakrztusił się słonecznikiem pan Tomasz. - Ile to razy działałem
wbrew nim i to z jakim skutkiem! Myśl sobie co chcesz, ale dzwonił właśnie do mnie
Aleksander Kobiatko...
- Aha, ten emerytowany nauczyciel historii i społeczny opiekun zabytków z Olkusza.
Czyżby jego wykrywacz metali natknął się na coś ciekawego w Pieninach? - zaśmiałem się.
Szef pokręcił głową.
- Nie śmiej się z jego wykrywacza metali, bo ten “Penetrator” jest lepszy od twojego
“Rambo”. A natknął się rzeczywiście. Kobiatko odwiedził Niedzicę i Czorsztyn, a przy okazji
powędrował trochę po okolicy. I wyobraź sobie, że w jednym miejscu, na stoku nad zaporą
czorsztyńską jego wykrywacz, jak mi powiedział, “zwariował”.
- No, no...
- Właśnie: “no, no”. Wokół była lita skała, a “Penetrator” silnym sygnałem dał znać,
że metal jest tuż, tuż!
- Żyła rudy żelaza - mruknąłem.
- Daj spokój - ofuknął mnie szef. - Myślisz, że Kobiatko tego nie sprawdził?
Poprawiłem się w fotelu i przypaliłem zgasłą fajkę:
- Ale dlaczego akurat Inkowie? Nawet jeśli naprawdę byli w Niedzicy w XVIII
wieku?
- To już sugestia pana Aleksandra - szef sięgnął po nową porcję Słonecznika. -
Ponieważ inkascy inżynierowie słynęli z obróbki kamienia i przygotowywania w nim skrytek
i kryjówek niedostępnych dla niepowołanych, dlatego Kobiatko myśli, że natknął się na jedną
z nich. Inkowie...
- Może raczej Indianie - postanowiłem podroczyć się z szefem. - Inka to tytuł
królewski, z czasem co prawda rozszerzony na całą rodzinę króla, arystokrację i najwyższych
urzędników. Ale mówić o każdym mieszkańcu Peru Inka, to jakby każdego Polaka nazywać
królem...
- Nie mędrkuj - uciął pan Tomasz. - Wśród uciekinierów z Peru, szukających
schronienia w niedzickim zamku, była księżniczka Umina, żona Haumana, w którego żyłach
płynęła królewska krew, Haumana Tupac Amaru. I jej syn, ostatni dziedzic rodu, Antonio. Że
opiekunowie ich wywodzili się z inkaskiej arystokracji, to pewne. Tak więc spokojnie
możemy nazywać tych przybyszy z Ameryki Południowej Inkami!
- Żartowałem tylko - uniosłem pojednawczym gestem ręce. - Czego możemy
spodziewać się w tej zesłanej przez legendę kryjówce?
Pan Tomasz łypnął na mnie podejrzliwie, czy znów nie żartuję:
- Może to być srebrna trumna, w której złożono zamordowaną przez hiszpańskich
siepaczy w Niedzicy księżniczkę Uminę, albo też “posag” Antonia, na który składały się
ponoć trzy skrzynie złota. Do testamentu, wskazującego miejsce ukrycia skarbu, a ukrytego
pod progiem niedzickiego zamku dotarł ponoć 1976 roku Andrzej Benesz, mianujący się
spadkobiercy Antonia, ale nawet jeśli jego relacja jest prawdziwa, to nic nie wskazuje na to,
by skarb odszukał. Złoto czeka więc może na odkrywcę. Ku twej przestrodze dodam, że
strzeże go także klątwa inkaskich kapłanów.
- Niech sobie strzeże, bo przyznam, że choć znana mi jest, tyle że powierzchownie,
opowieść o pienińskim skarbie Inków, to nie bardzo w nią wierzę. Ot, legenda!
- A ty w kółko: legenda i legenda! - pstryknął ze mnie ziarenkiem słonecznika pan
Tomasz. - Heinrich Schliemann kierując się Iliadą odkrył skarb Troi!
- Troja z Iliady okazała się być głębiej ukrytą niż ta odkopana przez Schliemanna -
mruknąłem.
- Ale Schliemann skarb odkrył czy nie?! - zawołał pan Tomasz.
- No tak - odpowiedziałem potulnie - ale nieco trudno jest wyobrazić sobie Inków nad
Dunajcem. Gdzie Rzym, gdzie Krym...
- Wystarczy chcieć, a wszystko staje się proste - szef zapatrzył się w starą mapę. -
Sebastian Berzeviczy trafia do Peru. Tam żeni się (z tego związku narodzi się Umina). Gdy
wybucha powstanie Tupaca Amaru, oczywiście staje po stronie Inków. Powstanie upada, a
Hiszpanie grożą wymordowaniem całej rodziny Tupaca Amaru. Sebastian postanawia więc
ukryć Uminę z jej synem i mężem w Europie. Chce też dokonać zakupów broni, aby lepiej
przygotować nowe powstanie. Mamy więc dwa motywy przewiezienia skarbu do Europy:
pierwszy - zabezpieczenie bytu przyszłego władcy Inków, drugi - wspomniany już zakup
możliwie dużej ilości różnorakiej broni. Trafia z rodziną i towarzyszami do Wenecji. Ale tu
wpadają na ich ślad Hiszpanie, którzy mordują Haumana. Sebastian postanawia uciekać dalej.
Poza zasięg nieubłaganych wrogów. Niedzica, rodowa siedziba Berzeviczych nadaje się na
taką kryjówkę doskonale. I tak oto mamy Inków w Pieninach. Niestety Hiszpanie nie
spuszczają z nich oka. Ginie Umina, a Antonio cudem uchodzi z życiem. Sebastian ukrywa go
u swego brata, chrzci jako jedno z jego dzieci. Ale to już inna historia, jakby powiedział
Kipling. Chciałeś mieć Inków w Pieninach, to masz! Istnieje zresztą wersja, że żaden
Sebastian do Peru nie zawędrował, a dopiero ścigani przez Hiszpanów wysłannicy po zakup
broni odkupili od podupadłego finansowo arystokraty niedzicki zamek, by tu się ukryć. Ale
tak czy inaczej Synowie Słońca trafili w Pieniny! No więc jak, Pawełku, według ciebie jest
ziarno prawdy w legendzie niedzickiego zamku?
Uśmiechnąłem się:
- Poszukać go zawsze można!
- Właśnie! - rozpogodził się ponownie pan Tomasz. - A ponieważ zachomikowałeś
kilka dni urlopu, wspaniałomyślnie pozwalam ci wykorzystać je na wędrówkę w Pieniny w
towarzystwie pana Kobiatko. Sprawdzisz, co tam pod skałą piszczy.
- A jeśli żal mi będzie urlopu?
Szef rozłożył ręce:
- W Archiwum Głównym Akt Dawnych widziałem właśnie kilka tomów akt z czasów
Władysława IV, które aż proszą się, by ktoś się nimi zajął!
- To niech ktoś się zajmie.
- A ty nie masz ochoty?
- Nie mam czasu! Wyruszam z panem Aleksandrem nad Dunajec!
Roześmieliśmy się obaj.
- Gdzie spotkam pana Kobiatko? I po czym go poznam?
- Zarezerwowałem od jutra na jedną dobę dwa pokoje w Hotelu “Krakowiak”, jak
sama nazwa wskazuje w Krakowie. A co do poznania, to spytasz w recepcji. Zresztą, jak
zobaczysz starszego pana o długich siwych włosach, to na pewno będzie on.
- Dwa pokoje? A na cóż taka rozrzutność?
- Kobiatko przepraszał, ale nie przyjedzie sam. Chce zabrać ze sobą w Pieniny
siostrzeńca...
Niechętnie wzruszyłem ramionami.
- Cóż, niech będzie i siostrzeniec. Spotkam się z nimi w “Krakowiaku”, pojadę w
Pieniny... Ale w to kipu nie wierzę. Nawet jeśli Andrzej Benesz naprawdę odnalazł je pod
progiem niedzickiego zamku. Przecież kipu, którego tajemnicy nie rozwiązano do dzisiaj, to
nie było pismo ani nawet alfabet. To tylko sposób matematycznego zapisu, swego rodzaju
liczydła! Tak uważają wszyscy fachowcy od inkaskiej historii.
- Nie powiedziałbym, że wszyscy - szef popatrzył na mnie spod oka, w którym
błysnęła iskierka. - I uważaj, jak mówił bowiem Tupac Inka Yupanqui, jeden z najbardziej
czczonych władców peruwiańskich: “Nauka nie została wynaleziona dla pospólstwa, ale ludzi
szlachetnej krwi. Ludzi niskiego pochodzenia wbija ona tylko w pychę, czyniąc ich próżnymi
i aroganckimi. Tacy zaś nie powinni zajmować się rządami, gdyż to mogłoby poddać wysokie
urzędy w pogardę i narazić państwo szkody.”
Żachnąłem się:
- Rozumiem, że takim prostakiem- szkodnikiem mam być ja?
Pan Tomasz rozłożył szeroko ręce.
- Tyś powiedział.
- A poza tym - dodał po chwili - jedziesz w Pieniny nie zajmować się kipu,
prawdziwym lub nie, a tylko pomóc wyjaśnić panu Kobiatko, dlaczego jego wykrywacz,
metali “zwariował” na wapiennym zboczu. No, gdybyś coś tak przy okazji... to nie zabraniam,
nie zabraniam! A ziemniaczki lubisz? - spytał ni stąd ni zowąd.
- Młodziutkie, z masełkiem i koperkiem? Pycha! - odpowiedziałem automatycznie. -
Ale...
- No właśnie - zaśmiał się szef - a zawdzięczasz je Inkom, do których nie czujesz
sympatii. Masz tu dwa złote...
- A na co mi one?
- Kupisz sobie za nie w ulicznym stoisku gotowaną kukurydzę. Pychota. I w dodatku
też dar z dalekiego Peru!
Odtrąciłem ze złością monetę i wtedy zobaczyłem na nieskazitelnym mankiecie szefa
smugę smaru.
- Jak tam trabant? - spróbowałem odgryźć się za ziemniaczki i kukurydzę.
(Jak wiadomo, pan Tomasz, wypożyczywszy im Rosynanta, zakupił leciwego i
kapryśnego trabanta, zwanego za Odrą “ dorożką Honeckera”.)
- Znalazłem na niego kupca! - odparł z dumą mój przełożony.
- I jaki wóz teraz pan sobie kupi?
- Oczywiście, że trabanta - odpowiedział Pan Samochodzik - tylko nie 601, a tego z
silnikiem volkswagena polo. Odbyłem już takim jednym, co go mam na oku, próbną jazdę.
Wyciąga sto trzydzieści jak nic!
Cóż miałem powiedzieć na taki entuzjazm?
Pożegnałem się grzecznie i poprosiłem o wcześniejsze zwolnienie z pracy dzisiejszego
dnia.
Szef wyraził zgodę, ale nie omieszkał spytać:
- A dokąd tak wcześnie? Jakaś randka, co?
Zaśmiałem się:
- Owszem, randka. Z dziełami bogatymi w wiedzę o Inkach!
- A widzisz!
Szef zasalutował szklanką po kawie.
I tak oto moje raczej ciasne mieszkanko opanował potężny naród Inków, który nie
znając koła potrafił wznosić ogromne gmachy i świątynie tak dokładnie, że pomiędzy ich
wielotonowe głazy ścian nie można dzisiaj wcisnąć nawet żyletki. Zawładnął mymi myślami i
co tu ukrywać chyba sercem. Że wstąpił w moje ciasne progi tylko na papierze? Cóż z tego.
Liczy się skutek!
Książki, książki: Dzieje Inków przez nich samych opisane, Podbój Peru Williama
Prescotta, Państwo Inków Siegfreda Hubera, Inkowie naród słońca Carmen Bernard, Pod
klątwą kapłanów Aleksandra Rowińskiego...
Uff! Na jedne popołudnie i noc stanowczo za dużo!
Ale im dłużej czytałem, przeskakując od książki do książki, tym większa brała mnie
ochota, by rozwiązać tajemnicę ukrytego ponoć w Pieninach skarbu Inków. Groziła mi co
prawda klątwa kapłanów, przed którą ostrzegał Rowiński, ale co tam!
Świt zastał mnie pogrążonego w lekturze i obłożonego stosami notatek...
ROZDZIAŁ DRUGI
ALEKSANDER KOBIATKO I JEGO SIOSTRZENIEC • TAJEMNICA
JANUSZA • DOROŻKĄ PRZEZ STARY KRAKÓW • CZYŻBY
INKOWIE • KTOŚ NAS ŚLEDZI • ODKRYCIE PANA ALEKSANDRA •
“SPACER” JANUSZA • NOCNY GOŚĆ • CZY POZOSTAŁY JAKIEŚ
ŚLADY WIZYTY
Do Krakowa dojechałem bez przeszkód. Po niedługimi błądzeniu odnalazłem
interesujący mnie Hotel “Krakowiak”. Zaparkowałem przed nim Rosynanta i wysiadłem z
wozu, gdy podszedł do mnie opalony starszy pan o długich białych włosach.
- Sądząc po superpojeździe mam przyjemność z panem Pawłem Dańcem - uśmiechnął
się do mnie wyciągając dłoń. - Kobiatko jestem.
- Sądząc po superfryzurze nie może być pan nikim innym - odpowiedziałem żartem.
Na ławce opodal mignął mi błysk metalu. Zobaczyłem jak ciężko wspierając się na
Szwedkach (tak nazywają się inwalidzkie kule) wstaje z ławki szczupły chłopak, szatyn lat
około piętnastu, w okularach. Rozszerzone u dołu w tak zwane “dzwony” spodnie usiłowały
ukryć ortopedyczne buty.
Lekko kołyszącym się krokiem chłopak podszedł do nas. Uwolnił rękę z uchwytu
szwedki i wyciągnął ją ku mnie nieśmiałym ruchem:
- Jestem Janusz...
- To mój siostrzeniec, o którym wspominałem panu Tomaszowi - powiedział cicho
Kobiatko, nerwowym ruchem poprawiając spadające mu na oczy włosy.
Uścisnąłem szczupłą dłoń o lekko przykurczony palcach, które mocno zacisnęły się na
moich.
- Paweł Daniec. Miło mi, że będziemy razem tropić tajemnice Pienin - zaśmiałem się.
- Niech drżą duchy inkaskich kapłanów, które strzegą złota Inków!
Usłyszałem westchnienie ulgi pana Aleksandra.
Zza grubych szkieł okularów Janusza błysnęła ni to wesoła, ni to ostra iskierka:
- To może siądziemy na ławce i powiem panu Pawłowi, co i jak ze mną.
- Ależ Januszku, pan prosto z drogi! Może potem, jak już się rozpakuje, umyje...
Ale ja ruszyłem w stronę ławki. Rozumiałem Janusza. Chciał to mieć już za sobą -
moje nieufne spojrzenia, szepty z jego stryjem, nie wypowiedziane pytania.
Siedliśmy na ławce. Janusz milczał chwilę, wreszcie zaczął mówić spokojnym,
silącym się nawet na pewne lekceważenie głosem:
- Jestem chory na “mpdz”. Mózgowe porażenie dziecięce. Po łacinie nazywa się to
paralysis cerebralis infatum, po angielsku cerebral palsy. Moje przyjście na świat
przeciągnęło się ponad miarę i stąd nastąpiło niedokrwienie mózgu. A gdy się już urodziłem,
to leżałem “sztywnym bykiem” przez dwa lata. Gdyby nie szczególna troska rodziców,
leżałbym pewnie do dziś, a może nawet do śmierci. No, ale przejdźmy do weselszych rzeczy:
usiadłem mając dwa lata, mając trzy stanąłem opierając się o poręcz łóżeczka. Pierwszy krok
zrobiłem mając lat pięć. W wieku lat siedmiu chodziłem już trzymając się balkonika. Teraz
wystarczają mi one - stuknął Szwedkami. - Jeśli nie liczyć ich, ortopedycznych butów i szkieł
w okularach, grubych jak szkła butelek, to jest ze mnie chłopak jak się patrzy! - zaśmiał się
krótko.
Pan Aleksander odchrząknął.
Popatrzyłem na Janusza uważnie:
- Czemu kpisz z tego, coś osiągnął? Mało znaną mi jest twoja choroba, ale wiem, jak
wielkiego wysiłku woli, cierpliwości i wiary wymaga, by okaleczony nią osiągnął to co ty.
Może więc lepiej mówiłbyś: “patrzcie, chodzę” niż: “jak kiepsko chodzę”?
Chłopak wytrzymał moje spojrzenie. Uśmiechnął się:
- Skoro już jesteśmy przy chodzeniu, to może rzeczywiście pan Daniec pójdzie
rozgościć się w hotelowym pokoju, a my tu zaczekamy.
Wstałem z ławki.
- Mam nadzieję, że nie zapomniał pan swego wykrywacza metali? - zatroszczył się
nagle Kobiatko.
- Ależ skąd! - skinąłem uspokajająco ręką. - Ostatnio nigdzie się nie ruszam bez mego
“Rambo”. Wziąłem oprócz niego parę drobiazgów, które pomogą nam w zmaganiach z
tajemniczą skałą. No, ale o tym jutro. Co panowie planują na dzisiaj?
- Chciałbym... - pan Aleksander poprawił się na ławce. - Janusz jeszcze nigdy nie był
w Krakowie... Chciałbym mu pokazać naszą dawną stolicę... I właśnie myślałem, jak to
zrobić najlepiej...
- O, żeby zwiedzić dokładnie cały Kraków i tygodnia chyba by nie starczyło, a tam
skarb w Pieninach czeka - zamyśliłem się. - Już wiem! Pojedziemy Rosynantem najdalej jak
się da w stronę Głównego Rynku, a tam wynajmiemy dorożkę, która obwiezie nas po co
ciekawszych zakątkach.
- Ależ to kosztuje! - żachnął się Kobiatko.
- Nie ma sprawy - uścisnąłem go za ramię - ja stawiam!
- Ależ!...
- Panie Aleksandrze, ja też mam ogromną ochotę przejechać się krakowską dorożką.
A potem na obiadek do Restauracji “Pod Aniołami”! Mają tam ogródek i przepyszną
staropolską kuchnię! Ulica Grodzka 35, zapamiętajcie! No, a teraz z lekka się ochędożę
(mówiąc po staropolsku) i ruszamy.
Udało mi się zaparkować Rosynanta w pobliżu kościoła pod wezwaniem świętych
Piotra i Pawła, słynnego ze znajdującego się w podziemiach grobu kaznodziei jezuickiego
Piotra Skargi (właściwe nazwisko: Powęski), którego kazania wstrząsały Polską na przełomie
XVI i XVII wieku.
Ruszyliśmy powoli Grodzką w stronę Rynku odprowadzani muzyką młodocianych
ulicznych akordeonistów, preferujących nie wiedzieć dlaczego repertuar znad Sekwany.
Wchodząc na Rynek zerknęliśmy na kamienicę Morsztynowską, gdzie kupiec i
bankier krakowski Mikołaj Wierzynek podejmował w 1364 roku pięciu królów i dziewięciu
książąt, gości Kazimierza Wielkiego. Obecnie mieści się tu najsłynniejsza w Polsce
Restauracja “Pod Wierzynkiem”. Należałoby tam zajść, ale ceny! O rany! Skupiliśmy więc
uwagę na kościele Świętego Wojciecha, wzniesionym w miejscu, gdzie według tradycji
wygłaszał kazania patron świątyni.
Od wejścia do Sukiennic odstraszył nas tłok panujący między kramami, a do
mieszczącej się na piętrze galerii malarstwa z obrazami Matejki, Siemiradzkiego,
Chełmońskiego, Gierymskiego zabrakło właśnie biletów. Ruszyliśmy więc dalej, obok
owiniętego w plastykowy kokon remontowanego właśnie pomnika Mickiewicza.
I oto już postój dorożek! A na nim dorożka numer 1, własność pana Wojciecha
Ostrowskiego, zaprzęgnięta w pięknego kasztanka.
- To Wojtek Liliput, ma siedem lat - przedstawił nam swego rumaka dorożkarz i
dziarsko wskoczył na kozioł.
Janusz powoli podszedł do przodu dorożki. Patrzył to na wysoki kozioł, to na szwedki.
- Śmiało, kawalerze! - zawołał pierwszy dorożkarz Krakowa. - Najpierw na cienką
ośkę, potem na grubą i już!
Dostrzegłem, jak zadrgały plecy Janusza. Zatrzymał się i już chciał zawrócić.
Położyłem mu rękę na ramieniu:
- No, wskakuj na kozioł!
- Co pan? - szarpnął się. - Nie dam rady.
- Dasz - uśmiechnąłem się do niego - tylko ci trochę pomogę.
- Ale ja nie potrzebuję!
- Jeszcze rok jakiś będziesz potrzebował, a potem wespniesz się nie tylko na kozioł
dorożki, a na dowolnie wybrany szczyt Tatr.
Okulary zabłysły.
- A żeby pan wiedział!
“Ten chłopak rzeczywiście pokona chorobę! - pomyślałem, pomagając Januszowi
wspiąć się na kozioł. Ostrowski przywitał go tam pełnym uznania skinieniem głowy.
Wsiedliśmy z panem Aleksandrem Kobiatko do dorożki. I już mieliśmy ruszyć, gdy
dorożkarz machnął za siebie batem:
- Za nami kościół Mariacki, główna świątynia średniowiecznego Krakowa. Pierwotny
romański kościół został zastąpiony w XIV wieku gotyckim. Wyższa, licząca 80 metrów wieża
została w XV wieku nakryta strzelistym hełmem. To z niej co godzinę gra hejnał trębacz.
Hejnał jest urywany na ostatniej nucie, na pamiątkę trębacza ugodzonego strzałą wroga.
Znajdujący się wewnątrz kościoła słynny ołtarz dłuta Wita Stwosza jest obecnie w remoncie.
- Jedziemy!
Uwagę moją zwrócił stojący za Sukiennicami archaiczny niebieski tramwaj.
Dorożkarz wcisnął hamulec, w który, jak przystało na pojazd z końca XX wieku,
wyposażona była dorożka.
- Po lewej mijamy tramwaj przerobiony na studio Telewizji TVN, skąd transmitowany
jest program “Nocny tramwaj”.
Janusz skinął z uznaniem głową.
Ruszyliśmy dalej.
- Po lewej kościół Świętego Marka, a po prawej Polska Akademia Umiejętności -
kontynuował Ostrowski. - Zieleń przed nami to nasze słynne Planty zasadzone na miejscu
rozebranych przez Austriaków murów obronnych. Mijamy teraz kościół Franciszkanów-
Reformatów słynny z tego, że specyficzny mikroklimat panujący w kryptach powoduje
mumifikację złożonych w nich zwłok. Hetta! - ten okrzyk odnosił się już do Kajtka Liliputa.
Koń posłusznie skręcił w prawo.
- A co trzeba zawołać, by skręcił w lewo? - spytał Janusz.
- Wichta! - odpowiedział Ostrowski, o mało nie powodując wypadku, bo Kajtek na ten
okrzyk spróbował skręcić w lewo. Ale pod dotknięciem bata wrócił do dawnego kierunku
biegu.
Skręciliśmy w Pijarską.
- Słynny Hotel “Francuski” - wskazał ręką pan Wojciech...
A mnie dosłownie zamurowało! Zobaczyłem bowiem ich! Dwoje Inków w centrum
Krakowa! On wysoki, lekko przygarbiony. W czarnej koszuli ozdobionej pod kołnierzem
haftem. Starszy mężczyzna o ciemnej cerze odbijającej od bieli włosów i rysach, które
przywykliśmy nazywać indiańskimi. Ona - młoda kobieta we wzorzystej sukni, kruczoczarne
włosy spinała złota opaska. Napotkałem uważny wzrok lekko skośnych oczu.
“Może się zatrzymać. Podejść do nich” - pomyślałem.
Ale zanim zawołałem: “Stój”, tamtych dwoje zasłoniła rozgadana i rozgestykulowana
wycieczka Niemców. Gdy przeszli, przed Hotelem “Francuskim” nie było już dwojga
Inków...
Nasza dorożka toczyła się dalej, jej właściciel opowiadał właśnie o Muzeum
Narodowym, do którego się zbliżaliśmy i jego najważniejszym eksponacie “Damie z
łasiczką” pędzla Leonarda da Vinci.
A ja rozmyślałem o zdumiewającym spotkaniu pod hotelem: “Może to nie byli
Inkowie, a podobni do nich urodą zwykli polscy górale? A nawet jeśli to przybysze z Peru, to
nie mogą być zwykłymi turystami? Koniecznie muszą czyhać na niedzicki skarb?”
Zbliżyliśmy się do jedynego pozostawionego fragmentu krakowskich murów
obronnych.
- Oto stare mury - machnął batem dorożkarz. - Zachowały się do dzisiaj trzy baszty:
Pasamoników, Stolarska i Ciesielska oraz jedna brama, Brama Floriańska, która nazwę swoją
wywodzi od patrona Krakowa, świętego Floriana. Od niej zaczyna się Droga Królewska. Jak
popatrzymy przez nią, zobaczymy średniowieczną budowlę obronną, Barbakan, okrągły
budynek o murach grubych na trzy metry. Powstał w końcu XV wieku. A tam, spójrzcie: na
murze przylegającym do Bramy Floriańskiej wystawiają swoje prace różni malarze,
najczęściej amatorzy i studenci Akademii Sztuk Pięknych.
Wjechaliśmy na plac Świętego Ducha mijając teatr imienia Juliusza Słowackiego,
wzorowany na paryskiej Operze, i dom “Pod Krzyżem”, dawny, wzniesiony w XV wieku
Szpital Świętego Rocha.
- Daleko stąd do skarbu Inków - mruknął Kobiatko - włóczymy pana po Krakowie, a
tymczasem...
Uśmiechnąłem się:
- Może nie tak daleko, jak się panu wydaje!
Popatrzył na mnie zdziwiony, a ja obejrzałem się do tyłu, notując w pamięci
posuwające się za nami pojazdy.
- ...nazwę ulica Szpitalna wzięła stąd, że dużo tu było w średniowieczu szpitali i
lazaretów - dudnił głos Ostrowskiego, przekrzykujący uliczny hałas. - A teraz Mały Rynek.
Na kamienicy Szoberowskiej tkwi tablica na pamiątkę wydrukowania tu w 1661 roku
najstarszej polskiej gazety - “Merkuriusza Polskiego”.
- Można się zatrzymać na chwilę! - zawołałem. - Chciałbym popatrzeć sobie na ten
piękny rynek!
Dorożkarz zerknął na mnie zdziwiony tym nagłym zainteresowaniem, ale posłusznie
zatrzymał pojazd.
Mogłem więc spokojnie “popatrzeć sobie”. Na to, co zrobi jadąca od dłuższego czasu
za nami dorożka zaprzężona w siwka. Tak! Zatrzymała się przy wjeździe na Rynek! Jej
pasażerów interesowało więc nie tyle piękno Krakowa, co nasze skromne osoby!
“Co robić? Podbiec do niej, ktokolwiek nią jedzie?... Nie! Spłoszę go. Lepiej, żeby nie
wiedział, że ja o nim wiem! - zaśmiałem się w duchu. - Jeśli naprawdę interesuje się nami, to
znajdzie się okazja do bliższego poznania!”
- Jedziemy!
- Wio!
I dorożka potoczyła się Stolarską w stronę Grodzkiej.
Zerknąłem przez ramię. Siwek także ruszył.
- Po prawej stronie trzy konsulaty niemiecki, amerykański i francuski. Po lewej
kościół Dominikanów. Jeszcze przed lokacją miasta znajdował się u romański, wokół którego
zaczęto tworzyć miasto - podjął Ostrowski - W 1922 roku biskup Iwo Odrowąż przekazał
świątynię sprowadzonym z Bolonii dominikanom.
Skręciliśmy w Dominikańską, a następnie w Grodzką, Drogą Królewską na zamek,
między kościołami Świętego Andrzeja i Świętych Piotra i Pawła. W jego pobliżu dostrzegłem
oczekującego nas Rosynanta. Jednak nie zakończyliśmy tu przejażdżki. Kajtek Liliput ciągnął
dalej...
Za białym murem przesunął się po lewej klauzurowy, czyli ściśle zamknięty klasztor
sióstr klarysek.
Otoczyły nas kościoły: na lewo ewangelicko-augsburski Świętego Marcina, naprzeciw
dwudzwonnicowy kościół Bernardynów, po prawej gotycki kościółek Świętego Idziego z
połowy XIV wieku. Najcenniejszym jego zabytkiem są stalle marmurowe, zmontowane z
fragmentów nagrobka świętego Jacka.
- Przed kościółkiem - poinformował dorożkarz - znajduje się Krzyż Katyński,
upamiętniający ofiary stalinizmu. Tu odbywają się manifestacje patriotyczne.
Obejrzałem się. Zaprzężona w siwka dorożka jechała za nami.
- No, a teraz Wawel! - zaśmiał się Ostrowski. - Ale tam to panowie powinni wybrać
się specjalnie! Ja tyle powiem, co po drodze: po lewej stronie katedra wawelska, na której
wieży zawieszony jest dzwon Zygmunt, największy w Polsce. Po prawej mamy wylot ulicy
Kanoniczej. Jest to część Drogi Królewskiej, zamieszkała niegdyś głównie przez kanoników
krakowskich; jednym z nich był Jan Długosz. Mieszkali tu Matejko, Wyspiański, a także
Karol Wojtyła, gdy był jeszcze wykładowcą w Akademii Teologii. Tu od strony wjazdu na
Wawel, naprzeciw Kanoniczej, na murze są cegiełki piaskowca - to cegiełki darczyńców.
Było około 2000 sztuk, zostało 925 cegiełek. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, nie było
sponsorów. To prywatne osoby dawały datki na utrzymanie Wawelu.
Z Podzamcza skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy wzdłuż Plantów mijając Papieską
Akademię Teologiczną. Po lewej, w perspektywie ulicy Piłsudskiego, odsłonił się widok na
Kopiec Piłsudskiego.
- A oto główny gmach Uniwersytetu Jagiellońskiego, Collegium Novum, wzniesiony
pod koniec XIX wieku. Przed Collegium Physicum możecie zobaczyć pomnik Mikołaja
Kopernika, dzieło Cypriana Godebskiego, z 1900 roku. Teraz zbliżamy się do najstarszego
budynku uniwersyteckiego, Collegium Maius, wzniesionego w XIV-XV wieku. Część
pomieszczeń jest wykorzystywana obecnie na cele reprezentacyjne, w pozostałej mieści się
Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego - pan Ostrowski nieco już ochrypł. - A teraz
wjeżdżamy pod kościół uniwersytecki Świętej Anny (jedno z najcenniejszych dzieł baroku w
Polsce), konsekrowany w 1709 roku, ufundowany przez profesorów Uniwersytetu przy
współudziale Jana III Sobieskiego. Naprzeciw kościoła położone jest Kolegium
Nowodworskie - dawne Gimnazjum Świętej Anny, gmach wzniesiony w XVII wieku.
Uczniem tej najstarszej polskiej szkoły średniej był między innymi Sobieski. Obecnie mieści
się tu Collegium Medicum UJ...
Dorożka minęła odrestaurowaną po pożarze Filharmonię Krakowską.
- Czy to nie zbyt męczące dla konia, tak codziennie kilka razy obiegać Kraków? -
zatroszczył się niespodziewanie Janusz.
- Ee tam! - zaśmiał się w odpowiedzi dorożkarz. - On tak biega tylko co drugi dzień.
Na zmianę z Jurkiem Siwkiem, szpakiem siedmiolatkiem.
- Szpakiem? - zaśmiał się Janusz.
- Taka sama dobra maść konia jak inne! - obruszył się pan Wojciech.
Obejrzałem się dyskretnie. I w tej chwili w jadącej za nami, zaprzężonej w siwka
dorożce coś błysnęło. Szkła lornetki? Nie! Raczej teleobiektyw aparatu fotograficznego.
“Chcą utrwalić mój obraz w pamięci” - zaśmiałem się w duchu, poprawiając na siedzeniu
dorożki.
- I tak to dojeżdżamy do Rynku - oznajmił dorożkarz. - Po lewej na rogu pałac “Pod
Baranami”. To w nim mieści się słynny kabaret, prowadzony przez wiele lat przez zmarłego
niedawno Piotra Skrzyneckiego. Owinięta w plastyk budowla przed nami to wieża ratuszowa,
obecnie w remoncie, jedyna pozostałość po zbudowanym w wiekach XIII-XIV ratuszu. W
pobliżu wieży wmurowano w nawierzchnię Rynku tablicę upamiętniającą miejsce, gdzie w
1794 roku złożył przysięgę Tadeusz Kościuszko.
- Skoro jesteśmy znów na Rynku, to podziękujemy panu - zwróciłem się do
dorożkarza. Ten zatrzymał pojazd. Uiściłem należne pięćdziesiąt złotych i pożegnałem się z
panem Ostrowskim serdecznym uściskiem dłoni.
Pomogłem zsiąść z kozła Januszowi i ruszyliśmy w stronę Grodzkiej, przynaglani
przez rozbudzone długą przejażdżką apetyty.
Doszliśmy do Restauracji “Pod Aniołami” i skierowaliśmy się do jej ogródka.
Modliłem się w duchu, żeby trafił się nam wolny stolik. W sezonie ta znakomita restauracja
jest dosłownie oblężona i należy rezerwować miejsca telefonicznie. Na szczęście już od
wejścia dostrzegłem zwalniający się stolik! Nagle zatrzymałem się. Twarz siedzącego przy
stoliku po prawej od wejścia mężczyzny wydała mi się dziwnie znajoma... Ależ tak! To
premier Tadeusz Mazowiecki! Idący za mną Kobiatko ukłonił się siedzącemu. Ten odkłonił
się mu z uśmiechem.
Gdy zasiedliśmy już przy naszym stoliku, spytałem:
- To pan zna premiera?
Kobiatko pokręcił głową:
- Nie.
- Dlaczego więc pan mu się ukłonił?
- Sławnym i dobrym Polakom należy oddać cześć! - oznajmił stanowczo pan
Aleksander sięgając po kartę dań.
Zamówiliśmy po porcji kołdunów i po schabie a la Radziwiłł. Niebo w gębie!
Zaprawdę, restauracja zasługiwała na nazwę “Pod Aniołami”. Na deser wonna kawa dla pana
Aleksandra i dla mnie oraz cola dla Janusza. Nabiłem krzepko fajkę i dopiero teraz,
przypalając ją, zadałem pytanie zasadnicze dla naszego spotkania:
- Cóż to takiego wydarzyło się nad Dunajcem, że pański wykrywacz metali
“zwariował”?
Kobiatko musiał wyczuć ironię w moim głosie, bo aż uderzył dłonią w stół:
- A żeby pan wiedział, że “zwariował”!
- Tak?
- Zobaczy pan sam, jak dojedziemy na miejsce. Zobaczy pan i sprawdzi swoim
“Rambo”. Jak wrócimy do hotelu, to pokażę na mapie to zagadkowe miejsce!
- Jak pan tam trafił?
Kobiatko łyknął kawy:
- Ot, wybrałem się raz jeszcze, by popatrzeć na zamek w Czorsztynie i zamek w
Niedzicy, zwany Dunajcem. Ciekawiło mnie zwłaszcza, jak wpłynął na piękno otoczenia
wypełniony rok przedtem zbiornik Jeziora Czorsztyńskiego, spiętrzony przez tamę w
Niedzicy. No, ale na szczęście wszystko było jeszcze piękniejsze niż przedtem. A turystów!
Jeszcze tylu tam nie widziałem. Dyrektor Muzeum w Niedzicy, doktor Jerzy Baranowski, aż
żalił mi się, że mu niedługo zamek zadepczą. Ponad dwa tysiące ludzi przechodzi codziennie
jego komnatami i korytarzami! No, ale wróćmy do mego odkrycia. Szedłem sobie ścieżką po
czorsztyńskim brzegu jeziora z Niedzicy do Czorsztyna myśląc, żeby odwiedzić po drodze
jaskinię zwaną Zbójecką Dziurą, wydrążoną w Zbójeckich Skałkach opodal Czubatej Skały,
zwanej także Czubatką. A nuż mój “Penetrator” wypenetruje w jaskini jakieś ciekawe
pozostałości po zbójcach...
- Stryjkowi skarb się zamarzył! - roześmiał się Janusz.
- Nie przeszkadzaj, jak starsi mówią - machnął ręką pan Aleksander. - Z daleka już
dostrzegłem wapienną skalicę Czubatki i kryjące się za drzewami Zbójeckie Skałki.
Zerknąłem jeszcze na leżący akurat po drugiej stronie przewężki jeziora zamek w Niedzicy i
polazłem w górę... Znalazłem Zbójecką Dziurę dość szybko, za to mój znakomity wykrywacz
metali nic w niej nie znalazł. Wyszedłem jaskini i, chcąc odpocząć chwilę, odłożyłem na bok
“Penetrator”, zapominając go wyłączyć... Ledwo czujnik dotknął nagiej w tym miejscu skały,
jak ci nie usłyszę sygnał! Ech, pół dnia spędziłem próbując rozwiązać zagadkę ukrytą pod
litym wapieniem. To tu próbowałem podważyć, to w tamtą szczelinę wbić klinik kamienny.
Opukałem całą skałkę młotkiem i nic! A wykrywacz aż się sygnałem zanosił! Pomyślałem
sobie wtedy o tym na poły legendarnym pobycie Inków w Niedzicy i o ich mistrzostwie w
budowaniu kamiennych skrytek. I już chciałem wrócić po pomoc do Niedzicy, ale
przypomniałem sobie, że tam nikt, oprócz starego oprowadzacza wycieczek, Franciszka
Szydlaka, nie wierzy w Inków nad Dunajcem. No i przestraszyłem się śmieszności - Kobiatko
w zakłopotaniu przygładził włosy. - Ale w tejże chwili przyszedł mi na myśl pański
przełożony, pan Tomasz, którego miałem szczęście poznać latem ubiegłego roku w Rynie.
Pan Samochodzik i kolejna tajemnica... A że słyszało się w naszej branży o pańskich
zeszłorocznych sukcesach: no bo jak nie skarb Hasan-beja, to pokonani niemieccy złodzieje
dzieł sztuki...
- Hm - odchrząknąłem zażenowany.
- ...może więc, jak nie pan Tomasz, to pan Paweł? - uśmiechnął się do mnie opiekun
zabytków. - Z tą myślą zaznaczyłem na skale miejsce, gdzie “Penetrator” odzywał się
najgłośniej i ruszyłem do Czorsztyna. Następnego dnia wróciłem do Olkusza i zadzwoniłem
do pana Tomasza. I tak to jesteśmy tu razem. Nie widziałem tylko, że wyprawę po złoto
Inków zaczniemy od przejażdżki krakowską dorożką - zerknął na siostrzeńca.
Dostrzegłem, że Januszowi robiło się przykro.
- Ależ, panie Aleksandrze! Wie pan od jak dawna marzyłem o takiej przejażdżce przez
stary Kraków?! - położyłem dłoń na ręce Janusza. - Cieszę się, że wreszcie doczekałem się
jej. I to w tak miłym towarzystwie!
Chłopak poweselał:
- Ja też bardzo chciałem zobaczyć Kraków! To wspaniałe miasto. Tylko że
dotychczas... stuknął jedną szwedką o drugą - musiałem zajmować się czymś innym...
Nad naszym stolikiem zapadło milczenie.
- Jeszcze tu wrócimy - odezwałem się po chwili - ale na razie: po złoto Inków!
Oczy Janusza błysnęły za okularami:
- Pan więc w nie wierzy?!
Uśmiechnąłem się:
- Drogi mój, wykrywacze metali to raczej spokojne urządzenia i nie wariują.
Zwłaszcza w tak doświadczonych rękach jak twego stryja. Czy czeka nas w Zbójeckich
Skałkach złoto Inków, nie wiem, ale że coś nader interesującego, jestem pewien! Byle tylko
umieć się do tego czegoś dostać!
Pomarzyliśmy jeszcze chwilę o tym, jakie to skarby czekają na nas w Pieninach i
wyszliśmy z chłodu ogródka Restauracji “Pod Aniołami” w żar i gwar Grodzkiej. W
powietrzu mieszały się dźwięki akordeonów i skrzypiec ulicznych grajków. Otoczył nas
różnobarwny i różnojęzyczny tłum turystów, cieszących się rzadką tego lata piękną pogodą.
Na moment stanąłem, bo wydało mi się, że mignęła mi zapamiętana spod Hotelu
“Francuskiego” suknia. Ale chyba tylko mi się tak wydawało... Postanowiłem więc nadal nie
mówić nic o niej i o dorożce zaprzęgniętej w siwka, która jechała naszym śladem...
Wieczorem, po kolacji w hotelowym barze, Kobiatko zaproponował “wcześniejsze
przyłożenie głowy do poduszki”, abyśmy następnego dnia z nowymi siłami zaatakowali
Pieniny.
Ponieważ Janusz milczał, pomyślałem, że i on jest zmęczony. Powiedzieliśmy sobie
“dobranoc” i ruszyliśmy do swoich pokoi.
Wszedłem do swego i od razu poczułem, jak czoło pokrywają mi kropelki potu. To
rozprażone upalnym dniem mury promieniowały suchym i gorącym powietrzem. Nawet
szeroko otwarte okno niewiele pomagało. Na dworze też wciąż jeszcze panował upał.
Zerknąłem tylko jeszcze raz na mapę Pienin, by utrwalić w pamięci położenie Czubatej Skały
i Zbójeckich Skałek, i poczułem ogromną ochotę na wyjście do przyhotelowego parku. Tam,
na ławce, w towarzystwie wiernej fajeczki, miałem zamiar podumać nad tajemnicami Pienin,
zamku Dunajec (Niedzica) i niespodziankami dzisiejszego dnia.
Z trudem udało mi się znaleźć wolną ławkę, gdyż wielu mieszkańców Hotelu
“Krakowiak” wpadło na taki sam pomysł jak ja i wolało zaczekać na parkowych ławkach, aż
z ich pokoi ustąpi żar lipcowego dnia.
Zapadał zmrok.
Nie rozpaliłem jeszcze fajki jak należy, gdy na zakręcie alejki dostrzegłem znajomą
mi już, wspartą na kulach, sylwetkę. Janusz!
Zauważyłem, jak bardzo idący ku mnie chłopak skupia całą swoją uwagę, wszystkie
siły na tym, by jak najmniej korzystać z pomocy szwedek. Chwilami, przez kilka kroków,
udawało mu się na nich nie opierać...
Nagle dostrzegł mnie i wyprostował się jeszcze bardziej.
- Dobry wieczór panu!
- Witaj, Janusz! Skąd bogi prowadzą?
Chłopak śmiechem zagłuszył ciężki oddech:
- W kółko prowadzą, panie Pawle! Jeszcze dwa okrążenia skwerku i będzie dosyć!
- Nie usiądziesz na chwilę?
- Dobrze. Ale za to dołożę sobie jeszcze jedno okrążenie... spaceru - parsknął
ironicznie. Prawie nie było widać, z jaką ulgą siada na ławkę.
- Będę ci towarzyszył.
Odłożył szwedki i otarł czoło z potu. Wzruszył ramionami.
- Dzięki, ale nie trzeba. Ten spacer to sprawa moja i mej choroby...
Zrobiło mi się głupio.
- Rozumiem i przepraszam. Nic lubisz kibicowania...
Zamachał rękoma.
- Och nie, nie tak! Głupio im się powiedziało! Gdyby nie “kibicowanie” moich
rodziców, lekarzy, terapeutów i przyjaciół, do dziś nie wstałbym z łóżka! To ja przepraszam!
Wiem, że pan chciał jak najlepiej! Tylko czasem trudno... - sięgnął po szwedki. -
Przepraszam. I już sobie pójdę... - podniósł się ławki jednym ruchem, jakby bez wysiłku. -
Nie mówię “dobranoc”, bo jeszcze będę tędy trzy razy przechodził! - zaśmiał się i ruszył
alejką.
Zasalutowałem mu ręką bez słowa.
“Ileż w tym drobnym, chorym chłopcu jest siły i woli. Ileż wiary i nadziei w tym,
który mógłby nie wiedzieć, nie chcieć wiedzieć, że one w ogóle istnieją! Czy ja na jego
miejscu byłbym tak samo silny?”
Długo po Januszu wróciłem do hotelu. W pokoju ciągle panowała duchota. Wziąłem
zimny prysznic. Ale ten widać zbytnio mnie orzeźwił, bo gdy położyłem się tylko w
spodenkach na zasłane łóżko, sen nie nadchodził. Mijał powoli czas jakichś porwanych myśli,
marzeń. W oddali kościelny zegar wydzwonił godzinę drugą...
Coś zasyczało!
Podniosłem się powoli, niezbyt pewien, czy ten syk nie jest jeszcze jednym
złudzeniem tej upalnej, plączącej myśli nocy. Ale nie!
Z szeroko otwartych drzwi do przedpokoju wypełzała w mym kierunku sycząc i
połyskując w świetle księżyca plastykowa rurka.
Poderwałem się z łóżka aż jęknęły sprężyny!
Syk ustał.
Nabrałem w płuca powietrza, mając nadzieję jeszcze wolnego od gazu i skoczyłem do
drzwi wejściowych. Chwila szamotania się z opornym zamkiem...
Wybiegłem na korytarz. Nikogo. Tylko ta przepchnięta szczeliną pod drzwiami rurka,
podłączona do leżącego na wykładzinie zbiorniczka o jaskrawo pomarańczowej barwie,
zapewne zawierającego gaz usypiający.
Nasłuchiwałem przez chwilę, czy gdzieś w ciszy śpiącego hotelu nie usłyszę czyichś
kroków, czy nie zadudni ruszająca winda. Cisza.
Ale nagle wydało mi się, że słyszę lekkie kroki, zbiegające na dół. Popędziłem za
nimi. Jedno piętro, drugie... Dobiegłem już do zakrętu na parter, gdy usłyszałem cichy stuk
wejściowych drzwi do hotelu.
Bardziej już z obowiązku niż potrzeby nie zwalniając kroku wbiegłem do holu.
Znalazłem się naprzeciw otwartych drzwi hotelowych i recepcjonistki próbującej spojrzeć na
mnie groźnie zaspanymi oczami
- To pan wszedł teraz do hotelu? - stłumiła ziewnięcie. - Przecież drzwi były
zamknięte na klucz!
- Ależ ja tu mieszkam. Proszę sprawdzić: Paweł Daniec, pokój 321... Ja tylko...
zapalniczka mi nawaliła. A że pracowałem późno w noc...
- Pracowałem? - uśmiechnęła się ironicznie recepcjonistka. - I tak nago przybiegł pan
szukać zapałek?
Poczułem, że się czerwienię. Faktycznie, jako jedyny strój miałem na sobie spodenki
kąpielowe, których nie omieszkałem wskazać z udana nonszalancją:
- Nago? Przecież jestem ubrany. W sam raz na tak gorącą noc.
- Niech będzie, że jest pan ubrany - młoda kobieta pokręciła głową. - Ale że bosy, to
już pan się z tego nie wykręci. Proszę, oto zapałki - przesunęła po kontuarze w moją stronę
firmowe pudełko. - I niech pan z łaski swojej jeszcze zamknie drzwi, za którymi szukał pan
“ognia”, i da mi klucz.
Zrobiłem jak mi kazała “władczyni” hotelu. Ale kładąc przed nią klucz nie
omieszkałem dodać:
- Naprawdę tych drzwi nie otwierałem. Były już otwarte, gdy zbiegłem na dół. I
wydaje mi się, że tuż przed moim uroczym spotkaniem z panią - teraz ja byłem ironiczny -
ktoś przez nie uciekł.
- O Boże, złodziej! - poderwała się recepcjonistka. - I co ja teraz...
- Bez nerwów - ująłem ją za rękę - to nie złodziej. Raczej pewien pan, którego czułego
pożegnania z panią z sąsiadującego z mym pokojem byłem słuchaczem. Wie pani, jakie
cienkie są ściany w hotelu... Tak więc proszę nie przejmować się już swoją krótką drzemką...
- sięgnąłem po zapałki - a na przyszłość wypić solidną kawę przed nocnym dyżurem.
Dobranoc! - dumnie poczłapałem stopami po udającej marmur posadzce.
Tak więc uspokoiłem recepcjonistkę, ale mnie samemu daleko było do spokoju: “Kto i
dlaczego chciał złożyć nocną wizytę u mnie bez mojej wiedzy? Czyżby chodziło tu o
wskazówki, gdzie znajduje się intrygująca pana Aleksandra skała? Dlaczego nie szukano ich
u niego? Skąd wiesz, że nie szukano?!” - pobiegłem do windy. Nieco drżącym palcem
wcisnąłem przycisk trzeciego piętra. Ale zanim ten cud techniki dowlókł się na miejsce,
ochłonąłem: “Nie szukano, bo ci, którymi interesują się na przykład owi Peruwiańczycy spod
“Francuskiego”, uważają ciebie, Pawle, za szefa. Mając do wyboru starszego pana w
towarzystwie niepełnosprawnego chłopca i gościa, który przyjechał z Warszawy jeepem i o
którym może już wiedzą, gdzie pracuje, a może i coś więcej, wybrali ciebie! Może nie
znalazłszy nic u ciebie zainteresowaliby się i panem Aleksandrem, ale że ty byłeś pierwszy,
głowę daję sobie uciąć! Na wszelki wypadek sprawdź jeszcze, jak miewają się twoi
towarzysze!”
Cichutko stanąłem pod drzwiami pokoju Kobiałko i jego siostrzeńca. Po chwili
usłyszałem dobiegające zza nich donośne chrapanie. Ostrożnie zastukałem. Nic. Zastukałem
głośniej.
- Co?... Co?... Kto tam?... - rozległ się zaspany głos pana Aleksandra.
- Ee... nic. Ee, pokoje mi się pomyliły! - zabełkotałem pijackim głosem. - Sorry...
przepraszam...
Mogłem spokojnie wrócić do swego pokoju. Tajemniczy “usypiający” gość
rzeczywiście postanowił zacząć ode mnie! A że już nie wróci mogłem być spokojny.
Pod drzwiami pokoju pochyliłem się nad pojemnikiem z gazem. Już miałem,
wyładowawszy go przez otwarte okno, wyrzucić pojemnik wraz z rurką do kosza na śmieci...
Nagle inna, chyba lepsza myśl przyszła mi do głowy. Ostrożnie, ujmując krawędź denka,
włożyłem go do plastykowej torebki.
- Tak!
Nie od rzeczy było dowiedzieć się czegoś o odciskach palców, jakie mógł zostawić na
pojemniku próbujący mnie uśpić. Jasne, że nie wiedziałem jeszcze, z czyimi odciskami je
porównywać! Ale mogło się trafić, że należały do kogoś już notowanego w policyjnych
kartotekach. A nawet jeśli i tu miałbym pecha, to może przydadzą się w przyszłości do
zdemaskowania kogoś podejrzanego.
A jak miałem się dowiedzieć, jakie to odciski “ozdabiają” pojemnik? Tak się złożyło,
że w krakowskiej policji pracował mój dobry znajomy. I to na dość wysokim stanowisku.
Sądziłem, że gdy wyjaśnię mu sprawę pojemnika, zechce zainteresować nim, choć na chwilę,
pracowników laboratorium i podległe mu komputery.
Pocieszony tą myślą zasnąłem szybko i głęboko.
ROZDZIAŁ TRZECI
OSTROŻNOŚĆ A PUBLICZNY ODCZYT PANA ALEKSANDRA •
BRUDERSZAFT PRZY JAJECZNICY • NADKOMISARZ DZIDEK I
POLICYJNA EKSPERTYZA • WIADOMOŚĆ O PRZYLOCIE
PROFESORA UNIWERSYTETU W LIMIE I JEGO ASYSTENTKI • JAK
TAM U NAS Z ANGIELSKIM • ZWIEDZANIE KOŚCIOŁA NA
SKAŁCE
Pierwszą myślą, z którą się obudziłem, była: “Skąd to nasi peruwiańscy prześladowcy
dowiedzieli się tak szybko o odkryciu Aleksandra Kobiatko, skoro ja sam wiem o nim dopiero
trzeci dzień? Nawet gdyby pan Aleksander nie zachował należytej dyskrecji w swym
Olkuszu, to gdzie Rzym, a gdzie Krym? Czyli gdzie Olkusz, a gdzie Peru?
Taki błyskawiczny przekaz informacji i równie szybka, o wiele trudniejsza do
realizacji reakcja: przelot tamtych dwojga spod “Francuskiego” do Polski. I czemu właśnie do
Krakowa, gdzie Kobiałko miał spotkać się ze mną, o czym sam jeszcze dwa dni temu nie
wiedział?!”
Wyskoczyłem z łóżka, wykąpałem się, ogoliłem, ubrałem i zbiegłem do recepcji. Tam
już za kontuarem siedziała zmienniczka mej znajomej z ostatniej nocy. Otrzymawszy żądany
numer telefonu dodzwoniłem się do biura informacji Polskich Linii Lotniczych “LOT”, gdzie
prawie równie szybko dowiedziałem się, że lotnicza podróż z Limy, stolicy Peru, jest bardzo
łatwa do zrealizowania. Zajmuje tylko, z przesiadkami, półtorej doby. (Dla zainteresowanych:
start w Limie 1.25, lądowanie w Krakowie 13.20 następnego dnia.)
- Tak więc - mruknąłem przechodząc do hotelowego baru - o odkryciu pana
Aleksandra tamta dwójka wiedziała w Peru prędzej niż ja w Polsce. Nic, tylko starszy pan
musiał się przed kimś wygadać!
“A może...?” - przemknęła mi myśl (nie tak znów nowa, o czym wiedzą czytelnicy
mych poprzednich opowieści) o ewentualnym przecieku w Ministerstwie Kultury i Sztuki,
czyli urzędniku, który udając uczciwego pracownika mógł informować przestępców o co
ciekawszych pracach firmy.
- Nie! - wzruszyłem ramionami. - To na pewno czcigodny opiekun zabytków mówił o
swym odkryciu nie tam gdzie trzeba. A może w ogóle mówił zbyt dużo i zbyt często!
W barze zastałem już pochylonych nad pachnącą zachęcająco jajecznicą pana
Aleksandra i Janusza.
- Dzień dobry! - pomachał mi na powitanie świeżo posmarowaną masłem bułeczką
starszy pan. - Nie mogłem się do pana dopukać, ale usłyszałem szum prysznicu! Wiedziałem
więc, że zaraz się będę mógł spodziewać pana w barze! Polecam jajeczniczkę. Pycha!
Zupełnie jak w domu!
Przyznam się, że w zupełności wystarczyłaby mi czarna kawa, skoro nie mogłem
liczyć na zieloną herbatę, ale cóż! A jajecznica pachniała naprawdę wybornie!
Zjadłem już połowę porcji, gdy zapytałem niby od niechcenia:
- Jak się panom spało dzisiaj?
- A dobrze, dobrze! - zaśmiał się Kobiatko. - Może było nieco gorąco, ale tak w ogóle,
to wyśmienicie!
Janusz z uśmiechem skinął głową.
- A czy notatki i plan jak trafić do miejsca, gdzie pański “Penetrator” zwariował...
Oburzony Kobiatko aż poderwał się z krzesła:
- O co pan mnie posądza? O taką nieostrożność?! Czy nie widział pan, że plan dojścia
do skarbu rysowałem z pamięci na bibułkowej serwetce, którą zaraz potem zniszczyłem? Nie
mam żadnego wyrysowanego planu, bo wiem, że to łakomy kąsek, na który niejeden by się
połasił! A tak, jest tylko moja pamięć i basta! - drżącymi ze zdenerwowania rękoma
przygładził swe długie siwe włosy.
Spokojnie zjadłem kęs bułki z jajecznicą:
- Tak więc i nie rozmawiał pan w szerszym gronie o swym odkryciu? - spytałem na
pozór od niechcenia.
Starszy pan poruszył się niespokojnie na krześle.
- Nnie... to znaczy... raz, miałem odczyt.
Janusz zachichotał.
Ja zaś spytałem spokojnie:
- W Olkuszu?
- Nie - pan Aleksander poczerwieniał nie wiedzieć czemu. - Tu w Krakowie, na
zaproszenie Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Miałem mówić o dzisiejszym stanie
zamków w Niedzicy i Czorsztynie, ale tak jakoś wyszło - poczerwieniał jeszcze bardziej - że
wspomniałem o mym zwariowanym wykrywaczu...
- No i?... - zawiesiłem głos. - Pewno było dużo pytań? - dokończyłem nie kryjąc
ironii.
- A tak, tak - ucieszył się Kobiatko dopiero teraz dostrzegając moją pułapkę. - Były
pytania, dużo pytań... - dokończył smutnie.
- A nie przypomina pan sobie czegoś wyjątkowego, oryginalnego w twarzy lub postaci
któregoś z pytających?
- Nie rozumiem? - oczy pana Aleksandra krąglały ze zdumienia.
- No może... - postanowiłem zagrać va banque - może rysy kogoś z nich kojarzyłyby
się panu z... Indianami?!
- Inkowie wrócili po swój skarb! - szepnął Janusz.
Ale pan Aleksander pokręcił głową:
- Niestety, nie! - zamilkł na chwilę, po czym dodał już całkiem wesołym głosem: - Ale
ktokolwiek był na moim odczycie i o cokolwiek pytał, to i tak niczego się nie dowiedział!
- Taak? - spytałem, ale i mnie udzielała się radość rozmówcy.
- A tak - odparł wesoło starszy pan. - Wszystkie informacje, te najbliższe położenia
schowka, podawałem tak, jakby był on na ścianie Czubatej Skały. Na przykład zamiast “w
prawo” mówiłem “w lewo”, zamiast “w górę”, “w dół”... Chyba dobrze zrobiłem, bo teraz ten
pański atak... - popatrzył na mnie z wyrzutem.
- Przepraszam, panie Aleksandrze, ale... - zerknąłem w bok jakby wskazując, że nie
chcę rozmawiać na ten temat przy Januszu. Dostrzegłem spochmurniałe nagle spojrzenie
chłopaka, ale jego stryj śmiał się jakby gdyby nigdy nic:
- Nie przesadzajmy, drogi panie, z tymi tajemnicami! A Janusza, choć to gołowąs, to
pewny jestem bardziej może niż siebie! A co do gołowąsów, to mów mi: Aleksander albo
Olek, choć tego zdrobnienia raczej nie lubię. No, daj, Paweł, grabę! Przecież nie będziemy
całować się przy tej jajecznicy!
- Paweł - uścisnąłem podaną mi rękę, choć nie byłem pewien, czy mam prawo do tego
bruderszaftu. Natomiast Janusz absolutnie nie chciał przejść ze mną na “ty”, choć dzieliła nas
mniejsza różnica wieku niż mnie i Aleksandra.
- Tak więc - podjął starszy pan po chwili - powiedz nam, mój drogi, co tu się szykuje?
Stchórzyłem w ostatniej chwili:
- Nie, nic takiego! Wolałem się tylko upewnić. Ostatecznie skarb Inków jest tylko
jeden - zaśmiałem się - w naszych Pieninach, a chętnych do jego zdobycia na pewno by nie
zabrakło! Ba, nie zliczyłbym ich, Aleksandrze!
Śmiałem się głośno, a myślałem przy tym: “Skoro Aleksander mówił o swym
odkryciu, tutaj, w Krakowie... Stąd już bliżej niż krok, i to wbrew pozorom znaczny, do Peru.
Tylko czemu tamci nie chcieli załatwić wszystkiego “polskimi rękoma”, dlaczego sami
fatygowali się tutaj aż z Kraju Słońca? No nic, wyjaśnimy wszystko we właściwym czasie!”
- To kiedy wyruszymy na Zbójeckie Skałki po czekające na nas tam złoto Inków? -
spytał poważnie Janusz.
- Zaraz! - odpowiedziałem odruchowo wciąż zamyślony, a po chwili poprawiłem się. -
To znaczy za jakąś godzinkę. Muszę skoczyć Rosynantem i poszukać jakiejś stacji obsługi,
gdzie robią jeepy... coś chyba nawala w skrzyni biegów.
Cóż mieli robić moi towarzysze, jak nie przystać na tę, niewielką zresztą, zwłokę?
Oczywiście, zgodzili się.
Tylko gdy odchodziłem od stolika, okulary Janusza błysnęły za mną, jakby ich
właściciel chciał zapytać ironicznie: “I po co pan kłamie, panie Pawle?”
Na moje szczęście nadkomisarz D. (dla przyjaciół: Dzidek) był tego dnia w
komendzie. Pierwszy dzień w pracy, wprost z urlopu.
- Się masz, stary koniu! Jakie to siły cię tu przywlokły?!
Opowiedziałem, co mnie przywlokło do krakowskiej komendy i pokazałem torebkę z
pojemnikiem.
Wziął ją za rożek i rzucił na stosy akt zalegających biurko.
- I pewno jeszcze chcesz, bym kazał zrobić tę ekspertyzę już, zaraz na jednej nodze?
(Dzidek udawaną arogancją i początkami łysiny pozował na detektywa Sipowicza,
czołową postać “Nowojorskich gliniarzy”.)
- Jeśli będziesz tak uprzejmy - uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Będę! - warknął. - A ty bądź tak uprzejmy i wynoś się stąd do bistra naprzeciwko.
Jak będę coś wiedział, zajdę do ciebie. A teraz: pa! Widzisz, że mam roboty do cholery i ciut,
ciut! - uderzył pięścią w akta.
Cóż było robić. Wyniosłem się z pokoju na paluszkach.
Na szczęście w bistro nie musiałem długo czekać. Dzidek wpadł, machnął mi ręką,
zamówił u barmanki sok pomidorowy na lodzie i już ciskał swą mundurową czapkę na wolne
krzesło przy moim stoliku. Sam ciężko klapnął na drugie.
- Co się stało? - spytałem.
- A to... - possał soku przez rurkę i stał się wcieleniem lodowatej uprzejmości - że albo
przyjechałeś tu robić ze mnie balona, albo ten twój nocny gość, Indianin czy jaki tam...
- Nie Indianin, Inka - ośmieliłem się poprawić Dzidka.
Łyknął soku i zmroził mnie spojrzeniem jasnobłękitnych oczu:
- Niech będzie Inka, a może też Marago. Grunt, że ta rozpuszczalna kawa - zaśmiał się
zimno - okazała się mądrzejsza niż myślał o niej czołowy polski detektyw, poskramiacz
złodziei dzieł sztuki!
- Może byś przeszedł do konkretów? - powiedziałem najspokojniej jak umiałem.
- Zaraz przejdę, o ile w ogóle jest do czego przechodzić. - Zapalmalisz? - wyciągnął z
kieszeni paczkę “Pall Malli”.
- Nie dziękuję. Ale służę ci ogniem...
- Aha, ty ciągle przy tym śmierdziuchu! Nie za młodyś na takie świństwo? (To było o
mej ukochanej fajeczce!)
- A ty niewystarczająco stary i mądry, żeby rzucić te papierochy? - odciąłem się.
- No już dobrze! - pojednawczo skinął ręką. - Wracamy do sprawy, która cię
sprowadziła w me objęcia...
Poruszyłem się niespokojnie na krześle.
- Otóż sprawy nie ma.
Żachnąłem się:
- Jak to?!
Dzidek zaciągnął się spokojnie papierosem wyraźnie rozkoszując się mym
zdenerwowaniem.
- A tak to, że na pojemniczku z resztą gazu nie ma ani jednego odcisku palca. Tylko
dwa szczątkowe, do niczego nieprzydatne, na krawędzi denka.
- To moje - mruknąłem zawstydzony - zostawiłem je pakując pojemnik do torebki.
- Ech, detektywie, detektywie! - zaśmiał się Dzidek.
- Nie jestem detektywem, tylko szeregowym pracownikiem Ministerstwa Kultury i
Sztuki! - próbowałem się bronić, bez większego zresztą przekonania.
- Ale zachowujesz się lub przynajmniej próbujesz zachowywać jak detektyw całą
gębą! - zostałem skarcony.
I co tu gadać, słusznie!
- Ten twój nocny gość wytarł starannie pojemnik przed robotą, a pracować musiał w
miękkich rękawiczkach, bo też nie zostawiły śladów...
- No cóż, przepraszam, Dzidek, że cię fatygowałem. Widziałem na twym biurku, że
czeka cię kupa spraw...
Dzidek wolno pokręcił głową:
- Tu nie skończy się na przeprosinach, że mnie fatygowałeś, tylko sam pofatygujesz
się do mnie i złożysz, zgodnie z przepisami, powiadomienie o próbie popełnienia
przestępstwa...
Obruszyłem się:
- Co ty? Mam zeznać, że przywidziało mi się dwoje Inków pod Hotelem
“Francuskim”...
Przerwał mi machnięciem ręki.
- Jeśli do tego przywidzenia dodasz złudzenie, że śledziła was jakaś dorożka, z której
cię fotografowano, a potem kobieta widziana pod hotelem mignęła ci w tłumie, gdy
wychodziliście z Restauracji “Pod Aniołami”, no i na koniec, że wydało ci się, że ktoś w nocy
w hotelu dba o twój głęboki sen? A jeśli zakończymy ten seans złudzeń jak najbardziej
rzeczywistym pojemnikiem po gazie? Przyznasz sam, że to zaczyna mieć ręce i nogi.
Wspomniałeś, że być może jesteście na tropie skarbu Inków ukrytego w Pieninach, a to
przecież łakomy kąsek i jakieś ciemne typki mogą mieć na niego ochotę. Czy wmieszani są w
to jacyś Peruwiańczycy, nie wiem...
- Może sprawdzić w Hotelu “Francuskim”...
Dzidek przymrużył oko.
- Za kogo mnie masz? Sprawdziłem. Nikt z Peru nie był ostatnio zameldowany w
hotelu.
Rozzłościłem się:
- To dlaczego nic nie powiedziałeś!
- Nie chciałem cię denerwować przedwcześnie, bo inaczej sam przestałbyś wierzyć, że
to, co przytrafiło ci się dziś w nocy, wydarzyło się naprawdę.
- Ja w to wierzę nadal. Ale żadnego doniesienia składać nie będę!
- I tak to społeczeństwo współpracuje z policją! - Dzidek pokiwał ze smutkiem głową.
- Podaj przynajmniej namiary, gdzie cię szukać, zanim nie zakończycie zabawy w
poszukiwaczy skarbów.
- A na co ci to? - wzruszyłem ramionami. - Ale proszę: Czorsztyn i Niedzica. Raczej
Czorsztyn, bo tam zamierzam wynająć pokój w którymś z pensjonatów.
Skinął głową:
- Dobrze. Przynajmniej jak poinformują o jakichś niezidentyfikowanych zwłokach
młodego mężczyzny znalezionych na tamtym terenie, będę wiedział o kogo chodzi.
Parsknąłem śmiechem:
- Nie przesadzasz? Ze zwykłych, niezbyt zdolnych, złodziejaszków nocnych robisz
krwawych morderców?!
- Obym się mylił - pokiwał na mnie palcem. - Ale ty pamiętaj, że masz pod opieką
starszego mężczyznę i niepełnosprawnego chłopca. Im będziecie bliżej skarbu, tym
niebezpieczeństwo będzie większe.
Przyznaję, że przez chwilę milczałem. Ale postanowiłem nie rezygnować:
- Wiesz przecież że jestem rozsądnym człowiekiem. Jeśli tylko zorientuję się, że cos
nam grozi...
- A jeśli nie zdążysz się zorientować?
- Daj spokój. Tak więc, jeśli się zorientuję, zwrócę się o pomoc do miejscowej policji.
Ba, nawet (daję słowo!) zadzwonię do ciebie, o ile dostanę numer twego telefonu.
- Proszę - Dzidek wyjął wizytówkę i podał mi ją. - Obyś nie musiał z niego
skorzystać. To znaczy skorzystaj, ale po pomyślnym zakończeniu całej sprawy!
Ledwo usiadłem do zaparkowanego na policyjnym parkingu Rosynanta, zabrzęczał
komórkowiec (czy jak kto woli, “komórka”). Wyjąłem go z futerału nie wiedzieć czemu
pewien, że to dzwoni pan Tomasz, aby dowiedzieć się, czy już aby nie wydobyliśmy złota
Inków, a pewnie także ochrzanić mnie (co sprawiałoby mu chyba większą przyjemność) za
opóźnienie w pracach odkrywczych.
Uśmiechnąłem się lekko wciskając włącznik telefonu, bo skąd miałem wiedzieć, że
rozmowa przybierze taki obrót:
- Daniec, słucham.
- A, wreszcie cię dopadłem, Pawełku! Gdzie jesteście?
- Jeszcze w Krakowie. Rosynant nawalił - zełgałem, bo długo by było opowiadać o
poczynaniach, dla których przedłożyłem wycieczkę krakowską dorożką nad wyprawę nad
Dunajec. - Ale już jedziemy do Czorsztyna.
- A jak ci się widzi pan Kobiatko i jego siostrzeniec? - w głosie szefa usłyszałem
niepewność.
- Pan Kobiatko, to znaczy Aleksander (bo już jesteśmy na ty) nie wydaje mi się
człowiekiem, który myliłby się o ocenie pracy swego wykrywacza.
- Jesteście już na ty? - zaśmiał się cichutko pan Tomasz. - Widzę, że i ty jemu
musiałeś przypaść do serca. A jak tam z Januszem? - w głosie szefa znów zadźwięczała
troska. - Czy jego choroba... nie będzie przeszkodą?
- Ależ skąd! To wyjątkowy chłopak. Jego siłą i ambicją można by obdzielić dwóch
zdrowych - stwierdziłem z przekonaniem.
- Cieszę się - odparł z wyraźną ulgą pan Tomasz - bo wasz skromny wypad staje się
akcją o wymiarze międzynarodowym!
Przyznam się, że z lekka mnie zatkało:
- Jak to?!
- Otóż znajduje się teraz u mnie w biurze z wizytą profesor Miguel Jose de la Vega z
uniwersytetu w stolicy Peru, Limie, znany powszechnie i ceniony historyk Narodu Słońca,
Inków. Towarzyszy mu asystentka specjalizująca się próbach odczytania kipu, doktor Maria
Ciera.
“Inkowie spod Hotelu «Francuskiego»!” - pomyślałem, ale spytałem w miarę
spokojnie:
- A mógłbym wiedzieć, co sprowadza takie znakomitości do pana?
Szef obruszył się:
- No wiesz! Profesor przyleciał do Europy specjalnie, by poszukać śladów
ewentualnej emigracji Inków...
- Przepraszam, że przerwę. Dzwoni pan od siebie z gabinetu?
- Skądże znowu! Przy gościach? Dzwonię od pani Moniki.
- Tak więc jeszcze raz zapytam...
- Rozumiem twoją podejrzliwość - przerwał mi szef. - Ale profesor służył mi
paszportem, pismem z polskiej ambasady w Limie oraz listem od Andrzeja Wydrzyńskiego,
nie mogącego doczekać się sławy w Polsce, a wielce poważanego w Peru malarza
abstrakcjonisty, którego przyjacielem miałem przyjemność być i mam nadzieję, że nadal
jestem. Charakter pisma, pomimo niewątpliwej skłonności do abstrakcji, poznałem. Co
jeszcze? - uśmiechnął się pan Tomasz.
- To, że intryguje mnie, dlaczego właśnie teraz trafili do pana?! - zdenerwowałem się.
- Przecież dopiero od kilku dni interesujemy się sprawą, i to nader wątpliwą, odkrycia
Aleksandra!
- Już ci tłumaczę, ale szybko - w głosie szefa usłyszałem irytację - bo goście zapewne
bardzo się niecierpliwią. Wiadomości o kipu z Niedzicy mają już od dawna, co ci wyjaśni
doktor Ciera. W Polsce są od kilku dni, próbowali skontaktować się z wdową po Andrzeju
Beneszu, ale bezskutecznie. Wreszcie ktoś (cudzoziemcy mają, jak wiesz, trudności w
zapamiętywaniu polskich nazwisk) polecił im moją skromną osobę, jako specjalizującą się w
dziwnych sprawach. Od kogoś innego usłyszeli, że odkryto nowe ślady Inków w Pieninach.
No i tak profesor wraz z asystentką trafili tutaj. No więc jak, mam ich ci podesłać?
- Tak - odpowiedziałem po chwili wahania. - Tylko jak oni tu dotrą, gdzie mam ich
oczekiwać?...
- Dotrą wypożyczonym samochodem, bo pani Maria ma ogromną ochotę zmierzyć się
z polskimi drogami...
- I polskim mapami? - spytałem niewinnie. - A dotychczas samochodu nie
wypożyczyli? Tak piechotką sobie przez Europę wędrują?
- Paweł! - w głosie szefa ponownie zabrzmiała irytacja. - Nie wiem, jak przez Europę,
ale do Polski przylecieli samolotem z Paryża. Proste?
- Jak drut - mruknąłem.
- Cieszę się - burknął szef. - Tak więc bądź uprzejmy nie rozstawać się dziś
wieczorem z komórkowcem, bo nie wiem jeszcze, w jakim krakowskim hotelu znajdziemy
miejsce dla naszych gości...
- Na koszt firmy? - przerwałem najuprzejmiej jak potrafiłem.
-Nie! - nastroszył się szef. - Profesor de la Vega i doktor Cicra płacą sami za swój
pobyt tutaj.
- Teraz ja się cieszę - odparłem.
- To dobrze. Czekaj na telefon od naszych gości. A propos, jak u ciebie z angielskim?
- Jako tako. Ale za Aleksandra i Janusza ręczyć nie mogę. Czy ma pan, szefie, jakieś
dodatkowe fundusze dla tłumacza?
- Dodatkowe fundusze? - zadudniło w słuchawce. - Ja ci... Przepraszam, Paweł. A tym
niespodziewanym zbiegiem okoliczności, że Peruwiańczycy trafiają akurat do mnie wtedy,
gdy wysyłam cię w góry po skarb Inków, nie przejmuj się. Ostatecznie trafienie szóstki w
toto-lotka jest mniej prawdopodobne niż to, że w ciągu roku zginiesz od uderzenia pioruna, a
mimo to co tydzień słyszymy jak nie o jednym, to nawet o kilku szczęśliwcach. Natomiast o
zabitych przez piorun dowiadujemy się raz na parę lat i to najczęściej z Afryki Południowej
czy Australii. No, trzymaj się!
- Będę się trzymał!
Nie chciałem martwić szefa opowieścią o mych przywidzeniach (jak sam nazywałem
je opowiadając o nich Dzidkowi), ani o wizycie “usypiacza”. Jeśli to wszystko jest zbiegiem
okoliczności, to przecież nic nie stracę. Jeśli natomiast nie, to dowodzi, że Inkowie spod
“Francuskiego” nie domyślają się, że ich podejrzewam. A ja będę mógł śledzić każdy ich
krok. Czasem lepiej jest mieć przeciwnika w zasięgu ręki!
Zajechałem z fantazją pod “Krakowiaka”. Tam, na ławce przed hotelem, już czekali
na mnie Aleksander i Janusz.
- Coś długo naprawiał pan Rosynanta - spojrzał na mnie znad okularów chłopak. - Nie
sądziłem, że takie superauta tak łatwo się psują...
- Daj spokój - Aleksander machnął na siostrzeńca ręką. - Kiedy jedziemy? - zwrócił
się do mnie ochoczo.
- Moglibyśmy już zaraz - odpowiedziałem z uśmiechem, ale wynikły pewne
komplikacje...
Posmutnieli.
- Komplikacje, z których będziecie zadowoleni!
Popatrzyli na mnie, jakbym z księżyca spadł.
- No już nie patrzcie tak, nie patrzcie. Lepiej posłuchajcie.
I opowiedziałem o rozmowie z szefem.
Aleksander ucieszył się z niespodziewanej wizyty peruwiańskich gości, ale Janusz w
zadumie przetarł okulary. Spróbowałem z nim ostro:
- Wstydzisz się swojej choroby?
Popatrzył na mnie uważnie i pokręcił głowa.
- Być chorym to żaden wstyd. Zastanawiam się tylko, dlaczego ten profesor z
asystentką zjawiają się właśnie wtedy, gdy stryj ogłosił podczas odczytu w Krakowie o swym
odkryciu, bo tak chyba można nazwać zaobserwowanie podejrzanego zachowania się
wykrywacza metali na Zbójeckich Skałkach.
Chłopak dobrze myślał! Ale ja musiałem go uspokoić! Powiem mu o wszystkim we
właściwym czasie! Na razie niech się nie denerwuje, bo naprawdę to wszystko może być
zbiegiem okoliczności. I opowiedziałem o szansie na wylosowanie szóstki w totku i na
trafienie przez piorun...
- A jak tam u was z angielskim? - spytałem wreszcie, by ich oderwać od ponurych
rozmyślań i podejrzeń.
- Z angielskim? - Aleksander popatrzył na mnie zdumiony.
Uśmiechnąłem się:
- A znasz może hiszpański? Przecież jakoś będziemy musieli się z naszymi gośćmi
porozumiewać. No, śmiało. Najwyżej będę robił za tłumacza.
- Ja po angielsku i owszem, owszem - poprawił się z dumą na ławce Kobiatko - nawet
zastępowałem na lekcjach kolegę od angielskiego, jak był chory.
Spojrzałem na Janusza. Odpowiedział mi spojrzeniem, w którym wyczytałem łagodny
wyrzut.
- Jak się spędza dużo czasu w łóżku czy na wózku, to można wiele się nauczyć,
choćby angielskiego. Walka z chorobą to nie tylko ćwiczenie mięśni, ale i mózgu. Zresztą to
mama mnie namówiła, bym zajął się obcymi językami. Tylko obawiam się, że moja
angielszczyzna jest zbyt sztywna, taka szkolna i mogę mieć trudności ze zrozumieniem
potocznej mowy...
Machnąłem ręką:
- Daj spokój z tymi trudnościami! Ostatecznie i dla profesora i dla jego asystentki
angielski to nie ojczysty język!
- Co planujesz w takim razie, Pawle, na dzień dzisiejszy? - wtrącił Aleksander. -
Piękną pogodę mamy!
Faktycznie z bezchmurnego nieba lał się lipcowy żar.
Zaśmiałem się:
- Oprócz nierozstawania się z komórkowcem, innych obowiązków nie mam. Zresztą
peruwiańskich gości nie powinniśmy spodziewać się przed późnym popołudniem. Może więc
odbędziemy jeszcze jedną wycieczkę po Krakowie? Należałoby chyba pokłonić się
Wawelowi. Co wy na to? Potem zapraszam na obiad do “Balatonu” na Grodzką. Niedroga, a
przy tym smaczna węgierska kuchnia.
Aleksander odruchowo pogładził się po brzuchu. Janusz milczał przez chwilę, aż
wreszcie odezwał się ściszonym głosem.
- Przepraszam, jeśli można... Do wyboru miejsca na obiad się nie wtrącam, ale pomysł
wycieczki po Krakowie... jeszcze jednej... I to w dodatku na Wawel... Jeszcze nie
poukładałem sobie tego, co widziałem wczoraj. Tyle piękna, pamiątek naszej historii. Ale
jednocześnie tyle gwaru wokół, trudno mi zebrać myśli - przetarł okulary - czy nie znalazłby
pan jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym się skupić nad... Krakowem?
Powiedział: “nad Krakowem”, a ja byłem pewien, że chciał powiedzieć: “nad sobą”.
- Dobra, Janusz - odpowiedziałem po chwili namysłu - pojedziemy odwiedzić
Kazimierz, który swą nazwę wywodzi od Kazimierza Wielkiego. Do 1800 roku, kiedy to
Austriacy przyłączyli go do Krakowa, był samodzielnym miastem. Od końca XV wieku
zaczęli tam osiedlać się Żydzi nadając miastu specyficzny charakter. Ale nie odwiedzimy dziś
Bożnicy Remuh ani Bożnicy Tempel. Pojedziemy do kościoła Paulinów Na Skałce.
Chłopak popatrzył na mnie zdziwiony, ale jego stryj kiwnął głową:
- To dobry pomysł.
Wsiedliśmy do Rosynanta.
- Kościół Na Skałce? - zastanowił się Janusz. - Ma chyba coś wspólnego ze świętym
Stanisławem...
Zaśmiałem się:
- Nawet dużo. Legenda głosi, że to w kościółku Na Skałce został zabity w XI wieku
przez króla Bolesława Śmiałego biskup Stanisław ze Szczepanowa. Kanonizowano go w
1253 roku. Obecnie na pamiątkę tego wydarzenia wyrusza stąd co roku procesja na Wawel,
prowadzona przez prymasa Polski. Dzieje się to w dniu świętego Stanisława lub w najbliższą
niedzielę po tym święcie. Czy naprawdę biskup zginął Na Skałce? Najstarsze z odkopanych
resztek kościołów pochodzą z XII wieku. W 1476 roku świątynię Na Skałce przejął zakon
paulinów. Budowę obecnego kościoła, trójnawowej bazyliki, ukończono w 1751 roku.
Prowadzili ją architekci Antoni Muntzer i Antoni Solari. W drugiej połowie XIX wieku w
podziemiach kościoła urządzono Kryptę Zasłużonych - Panteon Narodowy. Spoczywają tu:
słynny dziejopis Jan Długosz, pisarz Józef Ignacy Kraszewski, poeci Adam Asnyk i Teofil
Lenartowicz, malarze Henryk Siemiradzki i Jacek Malczewski, wielki artysta Stanisław
Wyspiański.
Pod kościół na Skałce podjechaliśmy ulicą Paulińską. Niedaleko udało mi się znaleźć
miejsce, gdzie zaparkowałem Rosynanta. Ruszyliśmy w kierunku Wisły, przechodząc na
drugą stronę ulicy. Ciężka, metalowa brama uchyliła się przed nami i weszliśmy do
klasztornego ogrodu. Skręciliśmy w prawo, w stronę wejścia do Krypty Zasłużonych i
wznoszących się po obu stronach schodów prowadzących do świątyni. Każdy ze stopni miał
wyryte na pionowej ściance imię i nazwisko fundatora, bądź nazwę cechu, który do
wybudowania schodów się przyczynił.
Janusz szedł przodem, jakby obawiając się, że będę próbował przyjść mu z pomocą
przy wchodzeniu na strome, śliskie stopnie. Chwilę tylko pomodlił się w świątyni i już z niej
wychodził...
Ruszyłem za nim, gdy poczułem na ramieniu rękę Aleksandra.
- Znasz tutejszy “Panteon”? - zwrócił się do mnie z uśmiechem.
- Tak. Byłem tu kilka razy - odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
- Ja też - skinął mi głową. - Może więc pozwolimy Januszowi, który jest tu po raz
pierwszy, by sam na sam spotkał się z pochowanymi tu Wielkimi Polakami?
- Myślałem, że go oprowadzę po Krypcie - mruknąłem zmieszany, patrząc na
schodzącą coraz niżej po schodach sylwetkę chłopca.
Aleksander zaśmiał się cicho:
- Nie ma takiej potrzeby. Coś mi się wydaje, że on wie, czego tu szuka. I że to
znajdzie. My tymczasem pospacerujemy po ogrodzie wokół sadzawki. Czy nie uważasz, że
jest urocza, a umieszczony nad nią w XVIII wieku barokowy posąg świętego Stanisława
pełen jest życia?
Długo spacerowaliśmy i siedzieliśmy na ławce, nim wreszcie u wejścia do Krypty
ukazał się Janusz. Mrużył oczy przed blaskiem słońca i jakby od niechcenia opierał się na
Szwedkach.
“No, no!” - pomyślałem może niezbyt mądrze, ale za to z uznaniem.
Podeszliśmy do chłopca. Uśmiechnął się do nas nieśmiało:
- Dziękuję!
- Za co? - jego stryj udał zdziwienie.
- Za to, że mogłem tam być - skinął za siebie kulą. - Sam - dodał po chwili i roześmiał
się głośniej.
- Cieszę się - odpowiedziałem równie wesołym głosem, że wychodzisz z “Panteonu
Narodowego” zdrowszym!
Zatrzymał się i poprawił okulary, zza których błysnęło ku mnie odważne spojrzenie:
- Zdrowszym, chyba nie. Ale silniejszym na pewno!
Wyszliśmy z ogrodu klasztornego i wsiedliśmy do Rosynanta, który pod mym
światłym i ostrożnym kierownictwem - jako że jezdnie zatłoczone były do niemożliwości
autami - powiózł nas w stronę Grodzkiej. Najbliżej jak było można Restauracji “Balaton”,
gdzie oczekiwał nas pyszny obiadek.
ROZDZIAŁ CZWARTY
“INDIAŃSKIE” PAMIĄTKI W TARNOWIE • SZACUNEK DLA
POLEGŁYCH WROGÓW • PREMIER Z WIERZCHOSŁAWIC •
ZAGADKA URZĘDU MIEJSKIEGO W BOCHNI • PROFESOR
MIGUEL JOSE DE LA VEGA I DOKTOR MARIA CIERA •
WIELICZKA ZAMIAST CZORSZTYNA
Siedzieliśmy w “Balatonie”, rozkoszując się miłym chłodem jego wnętrza i
czekaliśmy aż kelner zrealizuje nasze zamówienie. Kobiatko przeglądał zakupione po drodze
gazety. Nagle, zapominając o powadze swego wieku, gwizdnął przez zęby, aż siedzący przy
innych stolikach odwrócili ku nam głowy.
- Co tam masz? - pochyliłem się nad gazetą.
Aleksander bez słowa zaznaczył paznokciem jedno z ogłoszeń i podsunął mi dziennik.
Ogłoszenie brzmiało: “Indiańskie pamiątki (oryginały) sprzedam. Tel. 0-602148516,
Tarnów, Klikowska 46. Do 15.”
Podałem Januszowi gazetę i spojrzałem uważnie na Aleksandra.
- Myślisz, że to ogłoszenie może mieć coś wspólnego z twoim odkryciem? Bo z
przyjazdem peruwiańskiego profesora chyba nie. Wątpię, czy on lub jego asystentka znają
polski. Chyba że się z tą wiedzą ukrywają, bo dlaczegoż by inaczej pan Tomasz wypytywał o
naszą znajomość angielskiego?
- Nie sądzę, by profesor Miguel Jose de la Vega czytywał polskie gazety - Kobiatko w
zamyśleniu przygładził włosy. - Ale jeśli ma kontakty z polskim światkiem przestępczym, to
całkiem możliwe, że jego polscy podwładni w ten właśnie sposób, który tu widzimy,
przekazują sobie jakieś informacje - machnął ręka. - A resztą, może to najniewinniejsze
ogłoszenie? Jakiś kolekcjoner wyzbywa się swoich zbiorów. Mimo to może byś tak skorzystał
ze swej technicznej komórki, skoro szare komórki nas zawodzą i przedzwonił do Tarnowa?
Zerknąłem na zegarek:
- Jest już dwadzieścia po trzeciej...
- Niech pan spróbuje mimo to - poprosił Janusz.
Gdy dwóch prosi, trzeci... Trzeci mimo wszystko się zastanawia...
- Jeśli już dzwonić do Tarnowa, to wolałbym z automatu niż z mego komórkowca.
Jeśli pod numerem 0-602148516 (a wszystko wskazuje na to, że jest to komórkowiec) czeka
ktoś równie interesujący się nami jak my nim teraz, to być może zna mój numer telefonu. A
ekran jego komórki wyświetli go natychmiast.
- Przepraszam - wtrącił Janusz. - A gdyby tak te “pamiątki indiańskie” znajdowały się
tu w sąsiedztwie, na Grodzkiej? Nie poszedłby pan tam?
- Jasne.
- I nie bałby się pan, że ten ktoś “interesujący się nami” od razu pana rozpozna?
Daję słowo, zagiął mnie chłopak!
Pokornie wystukałem numer tarnowskiego telefonu...
- Alio, słucham - odezwał się piskliwy głos z silnie wschodnim akcentem.
- Przepraszam, dzwonię w sprawie ogłoszenia...
- A czy jest pan gotów zapłacić w dolarach? - zapiszczało w słuchawce.
- Oczywiście.
Ale musiało być coś dla tamtego niezbyt oczywistego w mym oświadczeniu, bo głosik
stwardniał, na ile tylko mógł:
- A jaki rejon Ameryki pana interesuje?
- Ameryka Południowa. Peru... - poprawiłem się - Peru i Chile.
- Niestety posiadam tylko zbiory z Ameryki Środkowej. Do widzenia!
Trzask wyłącznika.
- Do diabła! - zakląłem. - Może trzeba było odpowiedzieć, że mogę płacić tylko w
złotówkach albo w markach! Zresztą kto go wie, jaka powinna być prawidłowa odpowiedź na
hasło zawarte w pytaniu o dolary! Bo że było w nim hasło, dałbym sobie zwędzić ukochaną
fajkę!
- O co chodzi?
- Czego tamci chcieli? - dopytywali się moi towarzysze.
Przekazałem im treść rozmowy z piskliwym mieszkańcem Tarnowa.
- Szkoda, że musimy jutro jechać z naszymi peruwiańskimi gośćmi nad Dunajec.
Chętnie skoczyłbym do Tarnowa. To nie aż tak daleko.
- A po drodze odkryłby pan właściwą odpowiedź na hasło? - uśmiechnął się lekko
Janusz.
- Może - wzruszyłem ramionami - zresztą jedno już wiem. Facet wygadał się, że te
jego niby zbiory dotyczą Ameryki Środkowej. Należałoby więc o ten rejon świata pytać. A
poza tym miałbym ochotę zobaczyć go na własne oczy. Jeśli to nie zwyczajny kolekcjoner, to
na pewno pionek w jakiejś szajce. Figury nie trudnią się odbieraniem telefonów. Ale przez
tego pioneczka moglibyśmy dotrzeć i do nich...
- Przepraszam - odezwał się niewinnie Janusz - ale czy mógłby mi pan powiedzieć, po
czym odróżnia się zwykłego kolekcjonera od mafijnego pionka?
Zamachnąłem się na niego menu, czym wywołałem wybuch śmiechu, a pośrednio
wylanie zupy przynoszonej właśnie przez kelnera. Moje gorące przeprosiny poparłem na
koniec uiszczeniem solidnego napiwku.
Mimo to nie mogłem wspominać pobytu w ,,Balatonie” jako zupełnie nieudanego, bo
siedzieliśmy właśnie z Aleksandrem nad kawką, a Janusz wiercił pracowicie łyżeczką dziurę
w kopiastej porcji lodów, gdy zadzwonił telefon.
Oczywiście spragnionym rozmowy ze mną był pan Tomasz.
- Hej, Paweł, słuchaj! Goście z Peru przyjadą dopiero jutro wieczorem. Dzisiaj
ambasada zorganizowała im jakieś małe półprywatne przyjątko.
Nie mogłem sobie odmówić odrobiny złośliwości:
- A pana na nie nie zaproszono?
Szef żachnął się:
- Mówiłem ci, że to prywatne przyjęcie! Cześć!
- Do widzenia panu!
Stłumiłem w sobie ochotę do podzielenia się z panem Tomaszem odkryciem
tajemniczego ogłoszenia. Szef był daleko. A tu... tu sam dam sobie radę! Grunt, że jak z nieba
spada nam wolny dzień!
Wyruszyliśmy z hotelu skoro świt... No, prawie, bo tuż po siódmej. Osiemdziesiąt
sześć kilometrów dzielących Kraków od Tarnowa minęło nam jak z bicza strzelił. Janusz
domagał się, bym koniecznie zadzwonił do Tarnowa, Aleksander zamartwiał się, czy aby nie
przyprawimy naszym najazdem o atak serca jakiegoś biednego staruszka kolekcjonera, ja
obiecywałem, że obojętnie co nas spotka w Tarnowie, to w drodze powrotnej czeka atrakcji
turystycznych co niemiara, na czele ze zwiedzaniem Królewskiej Kopalni Soli w Wieliczce!
Zawsze wracałem do niej chętnie, a po wyjściu z niej na powierzchnię czułem się jakimś
bardziej czystym.
Wjechawszy do Tarnowa Krakowską skręciliśmy w Krasińskiego, a z niej w
Klikowską. Dobrą chwilę trwało nim znaleźliśmy podany w ogłoszeniu adres...
Tylko że nikt pod nim nie słyszał o “indiańskich pamiątkach” ani o telefonie z
numerem podanym w ogłoszeniu.
Zresztą i sam telefon właściciela piskliwego głosiku milczał jak zaklęty pomimo
moich kilkakrotnych prób dodzwonienia się lub też odpowiadał grzecznym głosem
automatycznej telefonistki: “Przepraszamy bardzo, ale abonent znajduje się poza zasięgiem
naszej sieci”. To, jak wiadomo, jest podstawowym sposobem ukrywania się właścicieli
telefonów komórkowych przed rozmówcami, z którymi rozmawiać nie mają zamiaru. Widząc
na ekraniku niemiły numer, wystarczy wcisnąć odpowiedni przycisk i już dzwoniący słyszy:
“Przepraszamy bardzo...”
Widocznie musiał drań zapamiętać mój numer!
- Nie denerwuj się - klepnął mnie w ramię Aleksander - ostatecznie dzięki wyjazdowi
do Tarnowa wiemy i tak dużo...
- Dużo?
- Oczywiście. Jeśli podczas naszej “odkrywczej” wyprawy pojawi się ktoś czy coś
związane z Tarnowem (choćby w najmniejszym stopniu!) będziemy wiedzieć, że należy
przed owym kimś lub czymś mieć się na baczności!
- Dobra i taka wiedza! - uśmiechnąłem się niewesoło.
- Ażebyś wiedział! - zaśmiał się. - Zresztą dosyć już o tym. Teraz część wyjazdu pod
tytułem: “turystyczne atrakcje pana Pawła”. Z góry informuję skromnie, że tę część kraju
znam raczej dobrze.
Pochyliłem z szacunkiem głowę.
- Ale nie zapominaj, że co dla ciebie atrakcją już nie jest, będzie nią dla Janusza, który
jest w tych stronach po raz pierwszy.
- Pan Paweł ma rację - poparł mnie Janusz.
- Dobrze już, dobrze - zamachał rękoma Kobiałko. - Jaką atrakcję serwujesz, Pawle,
na pierwsze danie?
Otworzyłem drzwi Rosynanta szarmanckim gestem.
- Najpierw wybierzemy się (skoro już jesteśmy na ulicy Klikowskiej) przez Klikową
pod Żabno, gdzie będę starał się ukazać naszemu młodemu towarzyszowi, że nie tak dawno
ludzie nie tylko umieli się bić, ale i szanować zabitego wroga na równi ze swymi poległymi.
- Pod Żabnem? - zastanowił się Kobiałko. - Ciekawe, ale nie słyszałem o żadnym
takim miejscu...
Dojechaliśmy już prawie do Żabna, zbliżając się do Sioła Gródek, gdy po obu
stronach szosy ukazały się pośród pól kępy wysokich drzew.
Na przeciwległej stronie szosy stał jakiś biały samochód. Gdy podjechaliśmy bliżej,
okazało się, że to audi 100 na warszawskich numerach. Zasygnalizowałem kierunkowskazem,
że i ja mam zamiar zatrzymać się w pobliżu. I wtedy audi nagłym zrywem skoczyło do
przodu prawie ocierając się o bok Rosynanta. Na tylnej szybie błyskawicznie nabierającego
prędkości auta zdążyłem jeszcze dostrzec nalepkę wypożyczalni “Rent a car”. Kto prowadził
audi, pozostało tajemnicą - samochód miał przyciemnione szyby.
- Ja bym tych piratów drogowych!... - sapnął ze złości Aleksander.
Wysiedliśmy z Rosynanta. Pachniało dojrzewające zboże. W błękicie nad nim
rozdzwoniły się skowronki.
- Poniemieckie cmentarze - mruknął Janusz wpatrujący się spod przysłaniającej oczy
dłoni w kępy drzew, pod którymi widać było niewysokie szare murki, a nad nimi gdzie
niegdzie krzyże.
- Mylisz się - pokręciłem głową - idziemy do tego po naszej stronie...
Cmentarz odległy około 150 metrów od szosy był okrągły Na wzgórku, pośrodku
wznosiły się trzy prawosławne krzyże odlane z betonu, a po obu ich stronach po dwie
zbiorowe mogiły. Niemiecki napis na podstawie krzyża głosił: “Tu leżą nieznani rosyjscy
żołnierze”.
Janusz ciężko oparł się na kulach:
Domyślam się, że na cmentarzu po prawej stronie drogi pochowani są żołnierze
niemieccy...
- Austriaccy. Polegli w latach 1914-1915. Ale spójrz tutaj. Pomimo że minęło tyle lat
od I wojny światowej, wciąż jeszcze ktoś o tych zabitych pamięta. Wypalone znicze, świeże
kwiaty. Ten sam widok zobaczysz na tamtym cmentarzu. Dziwne, prawda? Ostatecznie,
walczyły tu ze sobą dwie zaborcze armie... - zerkałem na chłopca spod oka. Ale nie dał się
podpuścić!
- Czegóż pan chce - wzruszył ramionami - przecież w obu tych armiach walczyli także
Polacy! Kto wie, ilu z nich leży tu w szczątkach mundurów austriackich i rosyjskich?
Cmentarz austriacki miał kształt prostokąta. Pomiędzy rzędami bezimiennych mogił
wznosił się smukły obelisk zwieńczony krzyżem. Na podstawie obelisku wyryto niemiecki
napis, który był bardzo starty i trudny do odczytania.
I tu leżały niedawno zerwane kwiaty.
- Zwykły polny bukiet, a przecież... - szepnął Janusz.
Popatrzyłem na niego z nagłym szacunkiem. Kobiatko skinął bratankowi głową;
Zawróciłem Rosynanta na szosie i ruszyliśmy z powrotem. Ale na najbliższej
krzyżówce skręciłem w lewo. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i wjechaliśmy na most nad
wysychającym zda się korytem rzeki.
- A cóż to za stróżka? - zaśmiał się Janusz.
- Nie lekceważ jej - pokręciłem głową - bo, gdy chce, potrafi być groźna. Zresztą
przywitaj się z nią uprzejmie, bo jeszcze przyjdzie nam się z nią spotykać. Ba, może
będziemy potrzebować jej pomocy; albo też narobi nam ona niepotrzebnych kłopotów. To
Dunajec.
- Dunajec? - Janusz wyjrzał ze zdziwienia przez okno.
- Punkt dla ciebie, Pawle! - śmiał się Kobiatko.
Dojechaliśmy do tablicy z napisem: “Wierzchosławice”. Niedaleko za nią
zatrzymałem Rosynanta przed starannie odrestaurowaną wiejską zagrodą.
- Co to? Skansen? - spytał Janusz. Jego stryj zachichotał radośnie:
- A nazwa Wierzchosławice nic ci nie mówi?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Przykro mi, ale nie.
Pokiwałem pouczająco palcem:
- W tejże wsi, w tej chacie, 21 stycznia 1874 roku przyszedł na świat Wincenty Witos,
wybitny działacz ruchu ludowego. W latach międzywojennych był trzykrotnie premierem, a
co najważniejsze podczas wojny polsko-bolszewickiej. Po dojściu do władzy sanacji
organizował strajki chłopskie. W nocy z 9 na 10 września 1930 roku został aresztowany i
osadzony w twierdzy brzeskiej. Sąd skazał go na 1,5 roku więzienia. Uciekając przed
wyrokiem wyemigrował do Czechosłowacji, skąd wrócił dopiero w 1939 roku. Po
wkroczeniu Niemców aresztowano go. Przeżył jednak szczęśliwie okupację i doczekał się, że
tuż przed śmiercią został wybrany przez Krajową Radę Narodową na jednego z
wiceprezydentów.
- Zawsze podkreślał swoje chłopskie pochodzenie - wtrącił Kobiatko. - Nawet strojem.
Nie nosił na przykład, nawet przy uroczystych okazjach, krawata. Zawsze też, bez w względu
na zajmowane stanowisko państwowe, pozostawał wójtem Wierzchosławic.
Zwiedziliśmy w należytym skupieniu urządzone w obejściu Witosów muzeum. Potem
obejrzeliśmy położony w centrum Wierzchosławic Dom Ludowy, wybudowany z inicjatywy
Witosa
- Mogę iść tylko ramię w ramie z chłopami - odczytał Janusz z jednej z wmurowanych
tablic słowa Reymonta.
- W chłopie żyje i odradza się naród - przeczytałem na drugiej słowa Witosa.
- Może i teraz warto by przypomnieć te słowa niejednemu z naszych speców od
rolnictwa - mruknął Kobiałko.
Wzruszyłem na to ramionami
Na skrzyżowaniu krakowską szosą w Wojniczu musiałem zatrzymać Rosynanta, by
przepuścić nadjeżdżającą od strony Tarnowa grupę samochodów. Może to przewrażliwienie,
ale chyba jechało wśród nich znajome białe audi. Wtedy, pod Żabnem, nie zapamiętałem jego
numeru, tylko początkowe litery WAK... To, które przemknęło przed nami miało numer
rejestracyjny WAK 3487.
Zerknąłem na mych współtowarzyszy, ale Janusz wertował atlas samochodowy, a
Aleksander z obojętną miną nucił jakąś melodię wybijając takt palcami na desce rozdzielczej.
Z trudem powstrzymywałem się, by nie na nadepnąć na gaz i nie pogonić za audi.
“Spokojnie, Paweł - zaśmiałem się w duchu. - Jeśli to audi jest naprawdę warte
zainteresowania, to je jeszcze zobaczysz! A poza tym cóż to znaczy, że zobaczyłeś ten sam
samochód dwukrotnie w ciągu jednego dnia? Ee, daj spokój!”
- A teraz kierunek Wieliczka? - spytał przeciągając się Kobiatko.
- Nie tak szybko - zaśmiałem się - najpierw Brzesko, potem wpadniemy do Bochni...
- Na Bochnię zgoda, ale co do Brzeska, to protestuję! - zamachał mi palcem przed
nosem Aleksander. - Protestuję jako pedagog!
- A dlaczegóż to? - udałem zdziwienie.
- Bo wiem, co chcesz w Brzesku pokazać naszemu nieletniemu towarzyszowi! Browar
Okocim!
- Stryjku! - zaśmiał się Janusz.
- A ty mi cicho! - grzmiał Aleksander. - Nie zgadzam się na zachęcanie młodzieży do
picia piwa! Nawet pod pretekstem krajoznawczych wycieczek!
- A kto tam będzie pił piwo? - zerknąłem na rozzłoszczonego Aleksandra spod oka. -
Chyba ty, bo ja piwa nie znoszę. Ot, po prostu chciałem pokazać Januszowi browar jako
ciekawostkę. Ostatecznie piwo okocimskie znane jest na całym świecie, a najstarsza część
browaru traktowana jest bodajże jako zabytek.
Janusz uniósł dwa palce jak do przysięgi.
- Obiecuję patrzeć na okocimski browar wyłącznie jako miejsce, gdzie produkuje się
piwo bezalkoholowe!
Wybuchnęliśmy śmiechem. I już bez przeszkód ze strony Aleksandra skręciłem w
Brzesku w ulicę, nomen omen, Browarną.
Browar ukazał nam się ogrodzony solennym murem, na którego narożniku wznosiła
się charakterystyczna biało-brązowa baszta. Napis na budynku głównym, starannie
wyremontowanym oznajmiał: “1845 Browar 1908”.
I tu znów podzieliły się nasze zdania.
Otóż pięknie odmalowany mur otaczający browar “zdobiły” na szczycie wpuszczone
w cement i sterczące ostro ku niebu potłuczone butelki po piwie. Ja uważałem, że nie można
tak zeszpecać bądź co bądź historycznego obiektu; natomiast Aleksander oświadczył, że
należałoby oddzielić takimi ostrokolcymi murami cały świat od piwa i innych napojów
alkoholowych.
Obejrzeliśmy jeszcze pomnik Jana Goetza, Austi iaku, który stworzył podwaliny pod
budowę i potęgę okocimskiego browaru. Zamiast bowiem niszczyć konkurencję ożenił się z
Polka, właścicielką drugiego browaru, i połączył oba w jeden, prosperujący znakomicie po
dzień dzisiejszy.
Janusz zakupił w firmowym sklepie browaru mały kufelek, z którego przyobiecał
stryjowi pijać wyłącznie wodę mineralną i mogliśmy jechać do Bochni.
Podjeżdżaliśmy do parkingu w centrum Bochni, gdy zobaczyłem z daleka
odjeżdżający z niego biały samochód...
To zaczynało być ciekawe!
Odprowadziłem moich towarzyszy na uliczkę Satoris, nazywaną tak od pierwszego
szybu, i pokazałem kopalniany wagonik wydobywczy, ustawiony na kawałkach szyn na
miejscu, gdzie w 1330 roku wydrążono szyb Herman.
I nagle zatrzymałem się, jakby coś sobie przypominając.
- Pozwiedzajcie tu sobie, kopalnia jest o krok. Skoczcie do muzeum. Zresztą twój
stryj, Januszu, będzie tu o wiele lepszym przewodnikiem ode mnie! Ja muszę zajrzeć do
silnika, coś nie ciągnie jak trzeba...
Kobiatko popatrzył na mnie podejrzliwie:
- Coś chorobliwe to twoje cacko, Pawle. Co dzień jakaś usterka...
- Idziemy, stryju. Skoczymy sobie do muzeum - Janusz uderzył kulą o kulę. - Pan
Paweł najwyraźniej chce być sam!
- Nieprawda! - udałem oburzenie. - Tylko zerknę pod maskę i już was doganiam!
Zawróciłem niby w stronę Rosynanta, ale, widząc, że Janusz ze stryjem zniknęli za
zakrętem, szybkim krokiem ruszyłem dalej, gdzie przy Kazimierza Wielkiego 2 wznosiła się
wieżyczka z zegarem i datą: “1882”. Poniżej niej mieścił się Urząd Miejski w Bochni, Rada
Miejska oraz Urząd Stanu Cywilnego.
Wszedłem do środka i skierowałem się na chybił trafił do sekretariatu Urzędu
Miejskiego.
- Przepraszam panią - spytałem, grzecznie się uśmiechając do sekretarki. - Szukam
przyjaciół, którzy mi się zgubili. Wiem, że tu mieli przyjść. Dwoje obcokrajowców. Starszy
pan i młoda kobieta, Peruwiańczycy...
- Owszem, byli tu państwo podobni do opisanych przez pana - szczupła blondynka
poprawiła się za biurkiem.
- A czy nie wie pani o co...
- Proszę pana... - popatrzyła na mnie podejrzliwie. - Pan, jako ich przyjaciel, powinien
chyba wiedzieć lepiej, co ich do nas sprowadziło.
- Oczywiście. Przepraszam. Do widzenia - cichutko zamknąłem drzwi za sobą.
Nieważne, czy i w jakim języku próbowali porozumieć się z urzędnikami profesor
Miguel Jose de la Vega i doktor Maria Ciera! Najważniejsze, że byli w Bochni. A powód ich
przyjazdu tutaj mógł być tylko jeden: szukali śladów po Andrzeju Beneszu!
Czego jednak szukali pod Żabnem, a potem w Tarnowie? W Tarnowie musieli być
dłużej, bo zwiedzaliśmy cmentarze i muzeum w Wierzchosławicach, a spotkaliśmy ich na
skrzyżowaniu w Wojniczu!
Siadłem na ławce opodal Rosynanta i zapaliłem fajkę.
Taak... Pierwsze spotkanie, przy cmentarzach, mogło być przypadkowe. Po prostu
zatrzymali się z ciekawości nadjeżdżając od Kielc. Spłoszył ich widok mego, znanego im
przecież z Krakowa samochodu. Niepotrzebnie tylko ruszyli z takim zrywem. Gdyby
odjechali normalnie, nie zwróciłbym na ich samochód uwagi. Drugie spotkanie... Co ich tak
długo zatrzymało w Tarnowie? A co ma coś wspólnego z Tarnowem, ma być dla nas
podejrzane (jak ustaliliśmy z Aleksandrem). Tak, ale co to może być?!
Sięgnąłem do kieszeni kurtki i wyciągnąłem z niej komórkowiec. Wystukałem
tarnowski numer.
- Halo?
Usłyszałem niski kobiecy głos.
- Przepraszam, ja w sprawie ogłoszenia...
- Jakiego?
- No tego o sprzedaży pamiątek indiańskich...
- Pamiątek indiańskich? To jakaś pomyłka!
- Przepraszam raz jeszcze, ale czy pani mieszka przy Klikowskiej 46?
- Gdzie mieszkam, tam mieszkam - w głosie kobiety zabrzmiało rozdrażnienie - ale na
pewno żadnymi indiańskimi pamiątkami nie handluję... i - połączenie się urwało.
W zamyśleniu pykałem fajeczkę. Peruwiański profesor wraz ze swą asystentką coraz
mniej mi się podobali. A tu szef kazał mi ich wieźć prosto na miejsce, gdzie być może
Kobiatko naprawdę odkrył coś interesującego! Jeśli tamci mają jeszcze w dodatku jakichś
wspólników w Polsce? To nie dość, że im nie przeszkadzam, a jeszcze ułatwiam robotę!
Wydmuchałem ze złością potężny kłąb dymu.
Spoko. Może nie jest aż tak źle! To, że Peruwiańczycy zajechali do Bochni, to
przecież normalne. A że jechali przez Tarnów? Może po prostu chcieli zwiedzić kawałek
Polski...
Ale jakoś nie mogłem się uspokoić. Postanowiłem sobie, że przynajmniej na razie
będę odwlekał sprawdzenie powodu, dla jakiego wykrywacz Aleksandra “zwariował”. Może
w tym czasie coś się wyjaśni albo przeciwnik popełni jakiś błąd.
- To nas gania się po muzeach, a samemu w domu fajeczkę kurzy! - usłyszałem nad
uchem głos Aleksandra.
Poderwałem się z ławki.
- Przepraszam, ale chciałem trochę odpocząć po robocie.
- Delikatna to była robota - Janusz wiercił końcem kuli dziurę w trawniku - nawet rąk
pan sobie nie pobrudził...
- Zdążyłem umyć - żachnąłem się. - A poza tym tyle razy zwiedzałem już Bochnię...
- W którym roku Bochnia otrzymała akt lokacji - niespodziewanie spytał chłopak.
-W 1255 - odpowiedziałem po chwili namysłu, która go wyraźnie ucieszyła.
- Jak nazywały się dwa pierwsze szyby kopalni?
- Satoris i Gazoris.
- Na jakie części dzieliła się do XVIII wieku kopalnia?
- Stare Góry i Nowe Góry.
- Jak nazywał się legendarny odkrywca bocheńskiej soli?
- Wierzbięta.
- W porządku - kula skinęła mi łaskawie - może i pan tu bywał.
Wyjechaliśmy z Bochni.
- No, to teraz czas na Wieliczkę - zatarł ręce Kobiatko.
- Hm - odchrząknąłem - miałbym do panów małą prośbę...
- Słuchamy!
- ...otóż chciałbym przełożyć zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce do jutra. A
najchętniej dokonać go wraz z naszymi peruwiańskimi gośćmi.
- Dlaczego? - zawołał Janusz.
- A moje odkrycie? - jęknął Aleksander.
- Zaraz wszystko wytłumaczę. Skręcimy tylko tu coś przekąsić, bo pora robi się
obiadowa. Przy flaczkach czy fasolce po bretońsku przyjemniej będzie się rozmawiało.
Gdy już zamówione dania parowały apetycznie przed nami na stoliku, rozpocząłem
tłumaczenie nagłej zmiany planów:
- Otóż pan profesor i jego asystentka odwiedzili dzisiaj być może Tarnów, a na pewno
Urząd Miejski w Bochni, gdzie zapewne usiłowali dowiedzieć się czegoś o dziejach rodziny
Beneszów albo, co pewniejsze, o samym Andrzeju Beneszu.
- Skąd pan to wie? - spytał rozgorączkowany mymi rewelacjami Janusz.
Opowiedziałem o mych podejrzeniach co do białego audi, które doprowadziły mnie
do bocheńskiego Urzędu Miejskiego.
- Naiwne to może poszukiwania - oceniałem postępowanie peruwiańskich gości - bo
raz - trudności językowe, a dwa - czego mogliby się dowiedzieć? Że Andrzej Benesz urodził
się tutaj i żył czas jakiś. O tym wszystkim wiadomo. Ale rzecz w tym, że profesor i jego
asystentka przejawiają, nie czekając na nas, pewną aktywność. A co ważniejsze, byli dziś i to
dość długo, w Tarnowie. Co ich tam sprowadziło? Czyżby rzeczywiście posiadali polskich
wspólników? Może to moje przewrażliwienie, ale pragnąłbym przyjrzeć się Peruwiańczykom
nieco bliżej, zanim zaprowadzimy ich pod Zbójeckie Skałki.
- Masz rację - skinął mi głową Aleksander.
- Tak więc - ciągnąłem - jak tylko skontaktują się z nami, no i wreszcie się poznamy,
spróbuję zagrać rolę gościnnego gospodarza, pragnącego ukazać gościom jak najwięcej z
piękna naszej ziemi i namówię ich na zwiedzenie kopalni w Wieliczce. Ciekawe, czy
odmówią
- A jeśli?... - błysnął okularami Janusz. - Tłumacząc się choćby brakiem czasu?
Skinąłem uspokajająco rękę.
- Postaram się odmalować im skarby Wieliczki jako coś wyjątkowego. Zresztą takimi
są naprawdę. Poza tym sądzę, że pan profesor i towarzysząca mu dama będą chcieli pozostać
z nami w jak najlepszych stosunkach i chętnie zgodzą się na tę małą, w dodatku tak
interesującą, zwłokę w wyprawie nad Dunajec... No - dodałem po chwili - teraz pozostaje
nam tylko czekać na telefon od profesora, który powinien odezwać się niebawem. Dojechał
już pewno do Krakowa i zdążył rozgościć się w hotelu...
I rzeczywiście, ledwo wsiedliśmy do Rosynanta odezwał się brzęczyk mego
komórkowca. Spojrzałem na ekranik. Widniał na nim nie znany mi, ale na pewno krakowski
numer telefonu.
- Tak, słucham...
- Dzień dobry. Czy to pan Paweł Daniec? - miękką angielszczyzną zaszemrał w
słuchawce matowy kobiecy głos.
- Do usług. Z kim mam przyjemność.
- Doktor Maria Ciera, asystentka profesora Miguela Jose de la Vegi. Dzwonię do
pana, jak umówiliśmy się z panem Tomaszem. Jesteśmy już w Krakowie, zamieszkaliśmy w
“Grand Hotelu”. Kiedy moglibyśmy się spotkać?
W miękkiej wymowie pani doktor dziwnie pobrzmiewał ton rozkazu. Nie spodobało
mi się to.
- Jestem teraz na przejażdżce pod Krakowem z przyjaciółmi. Sądzę, że za dwie
godziny możemy być do państwa dyspozycji.
- Ach, przyjaciele - zaszemrała słuchawka. - Słynny odkrywca pan Aleksander
Kobiatko i jego, no ten chłopiec...
- Zgadła pani.
- Za dwie godziny więc. O czwartej. Nie sprawi to panom kłopotu, jeśli pofatygujecie
się do naszego hotelu? Będziemy czekać w kawiarni.
- Zgoda. W kawiarni. Tylko po czym się poznamy?
Odpowiedział mi cichy śmiech:
- Zobaczy pan, że to nie będzie takie trudne. Do widzenia.
- O szesnastej więc - mruknął nasłuchujący rozmowy Aleksander. - Dobrze. Zdążymy
oporządzić się jako tako po tym gnieceniu w samochodzie.
- Ja tam nigdzie nie idę - potrząsnął głową Janusz.
- Dlaczego? - spytałem.
- A co tam po mnie! - żachnął się.
- Może tak przestałbyś wstydzić się swej choroby? - postanowiłem być złośliwy.
- Wcale się jej nie wstydzę!
Zaśmiałem się:
- W porządku. W takim razie idziesz z nami!
“Dlaczego ta Peruwianka powiedziała, że poznanie się nie będzie trudne? Nie
sądziłem, żeby była aż tak nierozsądna, by przyznać się w ten pośredni sposób, że już nas
widziała. Tym bardziej nieprawdopodobne, by dawała mi znać, że wie, iż zauważyłem ich
wtedy pod “Francuskim”. Nie! Po prostu musiała słys cć od pana Tomasza o chorobie Janusza
i o tym, że chodzi on o kulach. Pozna więc nas po nich!”
Punkt czwarta stanęliśmy w drzwiach kawiarni “Grandu”...
Od stolika w głębi podniosło się dwoje ludzi. O omyłce nie mogło być mowy!
Profesor Miguel Jose de la Vega i doktor Maria Ciera.
Biel włosów smukłego, ale przygarbionego już lekko mężczyzny kontrastowała z
ciemną cerą twarzy i podkreślała jego ostre, “indiańskie” rysy. Ubrany był w brązowy
garnitur z jakiegoś lekkiego materiału i białą koszulę spiętą pod szyją srebrną zapinką.
Czarne, długie włosy jego towarzyszki spinała złota opaska. Młoda kobieta była wysoka,
wyższa od swego towarzysza. Piękna jej twarzy na pewno długo nie zapomnę.
Krwistoczerwoną bluzkę z krótkimi rękawami wypuściła na czarne sztruksy i przewiązała w
pasie ozdobnym rzemieniem.
Doktor Maria Ciera i profesor Miguel Jose de la Vega. Dwoje Inków, których
widziałem pod Hotelem “Francuskim”...
Aż chciałem krzyczeć: “Oszuści! Już ja was zaraz...”
Ale zmilczałem.
Wymieniliśmy grzeczne ukłony i uściski dłoni. Dokonaliśmy prezentacji. Dodam, że
smukła dłoń pani doktor została obdarzona pełnymi szacunku i uznania dla urody jej
właścicielki pocałunkami naszej trójki.
Wyraziliśmy wzajemne zadowolenie z tak znakomitego władania przez drugą stronę
angielskim.
Goście zachwycali się Polską. My wyraziliśmy “zdalny” zachwyt nad urokami Peru.
Zadumaliśmy się wspólnie nad historią, tak bezlitosną dla Peru i dla Polski. Wyraziliśmy
nadzieje na lepszą przyszłość.
I tak to, popijając kawę i sącząc po kropelce koniak (Janusz stanowczo opowiedział
się za herbatą) powoli zbliżaliśmy się do przyczyn naszego spotkania w Krakowie, gdy
Janusz wszystko lekko zmieszał, ale i przyspieszył nieco nerwowym pytaniem
- Akurat trafiliście państwo do Polski teraz, gdy stryjek być może odkrył złoto Inków?
Maria (doktor Ciera zaproponowała mówienie sobie po imieniu) zasalutowała mu
lampką koniaku:
- Słuszne podejrzenie! Brawo! Ale mam nadzieję, że choć trochę rozwiało je pismo z
waszej ambasady w Limie i list pana Wydrzyńskiego, które przedstawiliśmy waszemu
przyjacielowi w Warszawie. Zresztą jestem gotowa okazać je i wam. Ale żeby wyjaśnić rzecz
do końca... Otóż, Polskę zamierzaliśmy odwiedzić już dawno, tropiąc “niedzickie” kipu.
- Więc jednak Andrzej Benesz wysłał jego kopię do Limy - mruknąłem.
Maria spojrzała na mnie uważnie.
- Nie wiem, czy pan Benesz wysyłał do Peru jakąś kopię kipu znalezionego przez
siebie. Raczej w to wątpię. Moje zainteresowanie polskim tropem zaczęło się od znalezienia
w starym roczniku pisma “Di” reportażu zamieszczonego przez naczelną redaktor Aleksandrę
Bobrek, córkę Peruwianki i Polaka, Władysława Ławinskiego, która wyszła za mąż za
profesora Bobrka z Trujillo. Reportaż był plonem jej urlopu spędzonego w Polsce. I w swoim
czasie narobił sporo szumu w Peru. A że akurat wybieraliśmy się z profesorem do Paryża na
konferencję, postanowiliśmy trochę przedłużyć wyjazd i odwiedzić wasz kraj, a przy okazji
spróbować dowiedzieć się, jak to naprawdę z tym kipu pana Benesza było. I tak to trafiliśmy,
za wskazówką waszego znakomitego malarza, do pana Tomasza. A on już skontaktował nas z
wami... Kiedy ruszymy sprawdzić pańskie odkrycie? - zwróciła się do Aleksandra.
- Ju... - zaczął słynny obrońca zabytków.
Ale wpadłem mu w słowo:
- Jutro chciałbym zaproponować państwu zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce. Skarb
w Pieninach przez ten jeden dzień i tak się nie ulotni!
Peruwiańczycy popatrzyli na siebie zdziwieni:
- Kopalnia soli? Wieliczka - bąknęła Maria.
- Ależ tak - udałem entuzjazm. - Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce! Wpisana na
Pierwszą Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO! Najstarsza
czynna do dziś kopalnia w Europie!
Goście z wymuszonymi uśmiechami zgodzili się na moją propozycję. Nie mieli
zresztą wyboru!
- Tak więc jutro Wieliczka, a pojutrze złoto Inków nasze! - zawołałem przy rozstaniu.
Chciałem zaproponować jeszcze wieczorny spacer po Krakowie, ale goście uchylili się
grzecznie od niego, tłumacząc się zmęczeniem.
- Cóż, Kraków cudowne miasto - rozmarzyłem się, odprowadzając ich do windy - ale i
inne małe miasteczka nie są brzydsze. Na przykład Bochnia...
- Bochnia... - zaczęła Maria jakby podejmując moją myśl, ale naraz urwała. W jej
migdałowych oczach zalśniły złe ogniki. - Bochnia? Nie znam. To znaczy jechałam chyba
tamtędy do Krakowa. Dlaczego właśnie o niej mówisz? Czy to coś tak wyjątkowego jak
Wieliczka?
- Nie, skądże, choć posiada kopalnię soli jeszcze starszą. Tak tylko sobie
powiedziałem, bo z Bochni pochodził Andrzej Benesz, o którym dziś mówiliśmy. A zresztą,
rzeczywiście miasteczko nie najbrzydsze... Aha... - zatrzymałem się - przyjechaliście do
Krakowa wypożyczonym wozem?
- Tak. Audi.
- Niepotrzebny wydatek. Mogłem skoczyć do Warszawy po was swoim samochodem.
- Nie, dzięki - zaśmiała się Maria - gnieść się w piątkę w jeepie...
“Skąd wie, jaki mam wóz?!”- pomyślałem.
- No cóż, może i masz rację - westchnąłem z udaną rezygnacją. - Ale jutro zapowiada
się deszcz i twoje białe audi nieźle się upaćka.
- Dlaczego mówisz: “białe” - wydało mi się, że słyszę w jej głosie kpinę. - Moje audi
jest czerwone
Zostałem pod drzwiami windy z niezbyt mądrą miną.
- Coś taki zmieszany? - przywitał mnie przed hotelem pan Kobiatko.
- Bo dzieje się tu coś, czego nie rozumiem - pokręciłem głową.
- Że nasi goście byli w Bochni, a i chyba w Tarnowie, potwierdziło się w mojej
krótkiej rozmowie z Marią. Tylko że oni nie jeżdżą białym audi, a czerwonym!
Aleksander zaśmiał się:
- Nieważny kolor ich auta. Ważne, że z błędnych przesłanek doszedłeś do trafnych
wniosków!
Późnym wieczorem ktoś zapukał do drzwi mego pokoju. Odłożyłem czytaną książkę
Podbój Peru Prescotta.
- Proszę.
W drzwiach stanął Janusz.
- Co cię sprowadza?
Ciężko usiadł na krześle. Przez chwilę przekładał szwedki, przecierał chusteczką
okulary.
- Nie jadę do Wieliczki! - wypalił wreszcie. - Jasne, że to wycieczka specjalnie dla
mnie... ale, przepraszam, nie chcę tam jechać! Zresztą teraz są ci Peruwiańczycy, ma pan więc
wystarczający powód do odwiedzenia kopalni!
- Co ci się stało? - popatrzyłem na niego zdziwiony.
Wiercił się niespokojnie na krześle.
- Stryjek, opowiadając mi o kopalni, wspominał, że tam się schodzi w głąb po
schodach...
- Tak - zrozumiałem jego nagłą niechęć do kopalni. - Ponad 60 metrów na pierwszy
poziom. Będzie tego około 350 stopni.
- Dokładnie 64 metry i 378 stopni w dół.
Skinąłem głową.
- Boisz się, że nie dasz rady?
Skrzywił się.
- Dać to chyba dam. Ale mogę nie nadążyć za innymi zwiedzającymi. I jeszcze mnie
przewodnik ochrzani - zaśmiał się niewesoło.
- Nadążysz. Pamiętam, że widziałem rodziny z całkiem małymi dziećmi i składanymi
wózkami.
- Nie.
- Niepotrzebnie się upierasz. Jeśli nie ufasz swoim siłom, to za niewiele wyższą opłatą
zjedziemy na dół windą. Jest taka możliwość.
- Windą? - ożywił się nagle, ale znów posmutniał. - Jak to będzie wyglądało. Co sobie
pomyśli o mnie...
- Maria Ciera - uśmiechnąłem się mimo woli.
- A choćby i ona - spochmurniał.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie Janusz wstał z krzesła.
- Dobra. Jadę. Dobranoc.
I wyszedł z pokoju.
A ja sięgnąłem po telefon, aby upewnić się u państwa Plewów, właścicieli Pensjonatu
“Widok” w Czorsztynie, czy są jeszcze wolne pokoje.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PIERŚCIONEK KINGI • LEGENDA O DOBREJ WĘGIERSKIEJ
KSIĘŻNICZCE • UROKI I TAJEMNICE KRÓLEWSKIEJ KOPALNI
SOLI W WIELICZCE • STAROPOLSKI OBIAD • KTO WIERZY W
ISTNIENIE “NIEDZICKIEGO” KIPU • DO KOGO NALEŻY ZŁOTO
INKÓW
Kiedy w budynku kopalnianym, zwanym Szybem Daniłowicza, ustawiłem się w
kolejce po bilety, podszedł do mnie Janusz.
- Tylko niech pan kupuje normalne, bez żadnego zjeżdżania windą - szepnął.
Popatrzyłem na niego z uznaniem.
- Nie nawalisz? Pamiętaj: 378 stopni!
- Nie mam prawa! - zaśmiał się i machnął dziarsko szwedką, po czym powędrował w
kierunku sklepu z pamiątkami.
Wrócił, gdy czekaliśmy już na zebranie się anglojęzycznej grupy zwiedzających.
- Proszę - podał Marii maleńki przedmiot. - Na pamiątkę. Pierścionek Kingi.
Maria z zainteresowaniem obejrzała wtopiony w kryształ soli pierścionek.
- Kingi? - uśmiechnęła się. - Dzięki ci, ale kim była czy jest ta Kinga?
Pośpieszyłem z pomocą zmieszanemu Januszowi.
- Błogosławiona Kinga żyła w XIII wieku. Była Węgierką, córką króla Beli IV z
dynastii Arpadów i Marii - córki cesarza Bizancjum. Wydana została za mąż za księcia
krakowsko-sandomierskiego Bolesława Wstydliwego. Legenda mówi, że królewna Kinga,
wyjeżdżając do Polski, zapragnęła wnieść w posagu coś, co by ucieszyło wszystkich jej
poddanych. Dowiedziała się, że Polakom brakuje soli, w którą obfitował jej kraj. Ojciec dał
jej więc szyb solny w Maramures. Wówczas Kinga - wiedziona natchnieniem pojechała doń i
wrzuciła w otwór szybu swój zaręczynowy pierścień. Potem, gdy już odjeżdżała do Krakowa
kazała kopać otwór w ziemi. Niebawem, na głębokości kilkudziesięciu łokci znaleziono bryłę
soli, a w niej pierścień królewny. Stąd pierścionek Kingi i piękna legenda.
- Tak, piękna - Maria popatrzyła w zadumie na podarek Janusza.
Ruszyliśmy za przewodnikiem w głąb szybu po drewnianych schodach. Janusz - ku
memu podziwowi - rzeczywiście dzielnie dawał sobie radę. Wreszcie zeszliśmy na pierwszy
poziom. Przed nami otworzyła się komora imienia Mikołaja Kopernika, który odwiedził
kopalnię w Wieliczce w 1493 roku, podczas studiów w Akademii Krakowskiej. Teraz w
komorze stał jego wysoki na 4,5 metra posąg, wyrzeźbiony w soli w pięćsetną rocznicę
urodzin wielkiego astronoma. Sama komora pochodziła z XVII wieku i miała kształt okrągły,
pracował tu bowiem niegdyś kierat konny, którym wydobywano sól z niższych poziomów.
Następnie zwiedziliśmy kaplicę Świętego Antoniego, która powstała na użytek
codzienny udających się do pracy górników. Pierwszą mszę odprawiono tu w 1698 roku.
Najstarsze statuy zdobiące trzy ołtarze były już bardzo zniszczone przez wilgoć, sól jest
bowiem higroskopijna.
Obecność soli w powietrzu tłumaczy lecznicze właściwości powietrza w kopalni. Od
1964 roku istnieje tu - na poziomie 211 metrów pod ziemią - sanatorium dla leczenia astmy
oskrzelowej i uczuleniowej. Kuracjusze przebywają na dole po sześć godzin na dobę.
Przeszliśmy do komory Janowice, gdzie umieszczono kompozycję sześciu figur
naturalnej wielkości, wykutych w soli, przedstawiających księżnę Kingę, rycerza polskiego,
rycerza węgierskiego oraz trzech górników.
Przez komorę Spalone, nazwaną tak od pożaru kopalni w 1740 roku, przedostaliśmy
się do komory imienia Kazimierza Wielkiego. Król ten w 1368 roku nadał krakowskim
żupom solnym tzw. Statut, który obejmował prawa i zwyczaje w żupach, regulował
wydobycie soli, a górnikom gwarantował “stanie kopackie”, czyli dziedziczne miejsce pracy
w kopalni. Dzięki temu w kopalni nigdy nie zatrudniano więźniów ani jeńców.
W “Pieskowej Skale” czekały na nas dwa krasnoludki, wykute w wyjątkowo czystej
soli. Jeden z nich krzywił się boleśnie po nieudanym kopnięciu solnej piłki. Drugi uśmiechał
się życzliwie, ale i jego cofnięto dalej od trasy wycieczkowej. Jak wyjaśnił bowiem
przewodnik, pocałunek złożony na brodzie krasnala gwarantował dziewczynom szybkie
zamążpójście i krasnalowi groziło zacałowanie”.
W grocie krasnoludków wyrzeźbiono osiem gnomów, tak zwanych “Solilubków” -
dobrych duszków kopalni, którym przewodziła Solna Pani - “Bieliczka”.
W kaplicy Świętego Krzyża znajdował się niewielki ołtarz, a nad nim duży drewniany
krucyfiks nieznanego autora. Naprzeciw ołtarza, we wnęce solnej, umieszczono drewnianą
figurę Matki Boskiej Zwycięskiej - według tradycji dar hetmana Stefana Czarnieckiego dla
wielickich górników za ich zbrojny opór przeciw najazdowi Szwedów w 1655 roku.
Zauważyłem, że o ile Maria żywo interesowała się opowieścią przewodnika, to
profesor rozglądał się po cudach solnego świata z miną raczej znudzoną.
Kaplica błogosławionej Kingi... Długa na 54 metry, szeroka na 17 i wysoka na 12
metrów komora powstała w połowic XIX wieku. W podziemną świątynię postanowiono
przemienić ją w 1895 roku. Wszystko tu jest z soli: posadzka, schody, sufit, ściany boczne,
trzy ołtarze, balustrada przed prezbiterium, a także ambona i dwie kaplice boczne. A
wszystko to oświetlone światłem pięciu kandelabrów ozdobionych mnóstwem solnych
kryształów. Na ołtarzu głównym jaśniała wyrzeźbiona w bloku prawie przezroczystej soli
“szybikowej” postać błogosławionej Kingi.
- Jakie to piękne - szepnęła Maria.
- O tak, wspaniałe - raczył dodać profesor.
Zaszliśmy do kaplicy i podziwialiśmy ją powoli. Od najprostszych rzeźb, jak choćby
“Rzeź Niewiniątek”, po te najpiękniejsze, najbardziej dojrzałe, jak “Ostatnia Wieczerza” i
“Niewierny Tomasz”. Aż wierzyć się nie chciało, że te pełne życia i głębi płaskorzeźby są w
rzeczywistości głębokie na zaledwie 20 cm!
- Przepraszam pana - zająknęła się Maria - czy tu... czy tu można wziąć ślub?
Przewodnik uśmiechnął się życzliwie:
- Ależ tak. Tylko ostrzegam, że kolejka oczekujących jest długa. Cóż, ślub w solnej
świątyni ma swoje symboliczne znaczenie. Wszak od wieków sól jest znakiem lojalności i
trwałości w uczuciach. Oprócz ślubów i zamówionych nabożeństw - ciągnął - odbywają się w
kaplicy trzy msze święte w obecności wiernych: 24 lipca, 4 i 24 grudnia. Szczególnie
Pasterka pozostawia niezatarte wrażenia. A w czasach komunizmu wszelki kult religijny był
zabroniony. Miało powstać “muzeum sztuki górniczej”. Na szczęście przyszedł rok 1980...
Przeszliśmy nad jezioro imienia Erazma Barącza. Jego głębokość 9 metrów, a ściany
komory nie rozpuszczają się w wodzie, ponieważ jest ona już nasycona solą. Nasycenie
wynosi 320 g litr, to znaczy, że z 1m3 takiej solanki można uzyskać 320 kilogramów soli
warzonej.
Tak trafiliśmy do komory imienia Józefa Piłsudskiego. To tu przez tunel łączący dwa
jeziorka mały prom przewoził turystów. Ale po jego przewróceniu się w 1915 roku, kiedy to 7
żołnierzy austriackich straciło życie, przejazd zlikwidowano, a głębokość jeziorka
zmniejszono do 1,5 metra. Obecnie trwają starania o przywrócenie zgody władz na tę
podziemną żeglugę. Stojąca w wodzie postać to święty Jan Nepomucen, Czech, patron ludzi
tonących.
Nad wejściem do komory Staszica widoczna jest gwiazda Dawida, upamiętniająca
pracujących tu w zorganizowanej przez hitlerowców fabryce silników lotniczych więźniów
żydowskich, wymordowanych po likwidacji zakładu.
W komorze Skarbnika rzeźba przedstawiała postać ducha-strażnika solnego skarbu.
Wedle górników nie jest on złym duchem, ale jego pojawienie się w jakimś rejonie kopalni
zwiastuje tam właśnie bliskie nieszczęście. Czasem też Skarbnik pokazuje się nie jako starzec
w górniczej opończy, ale pod postacią polatującego jak motyl niebieskawego światełka.
Jeszcze tylko komory “Wisła” i “Warszawa”. Nazwa tej ostatniej pochodzi stąd, że
wydobytą z niej sól oddawano na potrzeby Księstwa Warszawskiego. Obecnie sala pełni
różnorakie funkcje. Od obchodów Barbórkowych po imprezy artystyczne i sportowe.
Niepostrzeżenie zeszliśmy na poziom III (główny) - na głębokość 135 metrów. Pod
naszymi stopami znajdowało się jeszcze sześć kondygnacji, rozmieszczonych przeciętnie co
30 metrów.
Z małej komory “Izabela”, gdzie można było zobaczyć nader rzadko znajdowaną sól
szybikową, mieliśmy do wyboru skierować się do szybu wyjazdowego albo do muzeum.
Zachęcani gorąco przez Marię i Janusza wybraliśmy muzeum. Profesor Miguel Jose de la
Vega zmarszczył ledwo dostrzegalnie brwi.
Gdy wychodziliśmy z szybu Daniłowicza i goście ruszyli przodem, Janusz zapytał
szeptem:
- I co? Zauważył pan coś podejrzanego w ich zachowaniu?
Zaśmiałem się cicho:
- Raczej nie. Oprócz pewnej niechęci profesora do naszego solnego cudu. Ale mogło
być ona spowodowana ukrywaną klaustrofobią, czyli lękiem przed przebywaniem w
zamkniętym pomieszczeniu. Słyszałem o takich, którzy uciekali z kopalni dosłownie z
krzykiem.
- Brr - odwróciła się do nas Maria - zmarzłam na dole.
- Cóż, panuje tam stała temperatura 15 stopni Celsjusza. Przepraszam, ale
zapomniałem cię ostrzec, żebyś wzięła ze sobą jakiś sweterek.
- Trzeba było tylko powiedzieć - dołączył do mnie Janusz - dałbym pani swoją bluzę.
Że nie pomyślałem o tym!
- Zaraz wszyscy się rozgrzejemy! - zawołał Kobiatko. - Zapraszam państwa na obiad
do karczmy “Halit” pana Piotra Holika. Obiad zapowiadam: “specjalnie dla gości”, czyli
przysmaki kuchni polskiej!
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zagłębiliśmy się w przytulnym wnętrzu karczmy.
A oto obiad, który zaserwował nam Aleksander, korzystając z pomocy kelnera, pana Piotra
Piszczka: zupa grzybowa w chlebie, polędwica spod strzechy lub do wyboru przysmak
karczmarza i jabłka w cieście. Profesorowi zaproponował kieliszek żubrówki, a nam
wszystkim (rzeczywiście trochę podziębliśmy w kopalni) od razu po herbacie z podwójną
cytryną.
Pyszności to był obiad! W pełni docenili to nasi goście. Profesor okazał nawet
grzecznie zainteresowanie początkami historii wydobycia soli.
- Początki produkcji soli warzonej w regionie wielickim - wyjaśnił uprzejmie
Kobiatko - sięgają 3500 lat przed naszą erą. Pierwsze natomiast ślady warzelnictwa soli
znalezione w samej Wieliczce pochodzą z przełomu starożytności i naszej ery. Sól kamienną
odkryto najpierw w Bochni (około 1250 roku). Było to odkrycie przypadkowe, podczas
pogłębiania studni solankowej. W Wieliczce szukano soli już świadomie, a do jej eksploatacji
przystąpiono w 1290 roku
Maria uśmiechnęła się do Aleksandra:
- Zwiedziliśmy już przepiękną kopalnię w Wieliczce, rozmawiamy teraz znów o soli.
Czy nie czas zająć się “złotem Inków”? Jak to się stało, że dotarłeś do prawdopodobnego
miejsca jego ukrycia?
Kobiatko napuszył się lekko z dumy i opowiedział swą historię wyprawy brzegiem
Jeziora Czorsztyńskiego pod Czubatą Skałę.
Zauważyłem z szacunkiem, że nie wymienia ani nazwy góry, ani Zbójeckich Skałek
czy Zbójeckiej Jaskini. Mówi po prostu “góra”, “jaskinia”. Ale czy to nie była spóźniona
ostrożność po wygłoszonym w Krakowie referacie?
W każdym razie nasi goście słuchali z zainteresowaniem i nie zadawali kłopotliwych
pytań. Jasne, przecież wiedzieli, że choćby teraz Aleksander coś przemilczał, to i tak
zaprowadzi ich prosto do miejsca, gdzie skarb jest prawdopodobnie ukryty.
Zresztą obecność Peruwiańczyków tutaj świadczyła, że albo naprawdę nie mają złych
zamiarów, albo nie zaangażowali polskich wspólników. Inaczej obyliby się bez nas. Tylko
skąd to ogłoszenie o “indiańskich pamiątkach” w Tarnowie i dziwne zachowanie się
właściciela tarnowskiego telefonu? Może rzeczywiście jakiś kolekcjoner sprzedawał swe
zbiory za dolary, a potem bał się, że to złodzieje dybią na jego uzyskaną w ten sposób
fortunkę?
- A jak panowie sądzą - odezwał się profesor - czy opowieść o pobycie naszych
przodków nad Dunajcem jest prawdziwa?
- Jasne! Inaczej byśmy nie jechali do Czorsztyna - wyrwał się Janusz.
Aleksander zaśmiał się i przygładził włosy.
- W każdej legendzie, jak w pięknej otoczce, spoczywa ziarno prawdy. Przynajmniej
ja tak uważam. Powróćmy jeszcze do soli wielickiej. Mamy trzynastowieczną legendę o
pięknej i świątobliwej księżniczce Kindze, ale także i w XIII wieku zaczęto wydobywać tu
sól.
Skinąłem głową.
- I ja szanuję legendy. Wiele z nich przyczyniło się do poważnych odkryć
archeologicznych bądź pomogło rozwikłać historyczne zagadki.
Profesor z uśmiechem sięgnął po wonne cigarillo, ja nabiłem fajeczkę, na którą de la
Vega spojrzał z uśmiechem.
- Dziwi mnie, że pan w tak jeszcze młodym, przepraszam, wieku pali fajkę. To kunszt,
do którego trzeba, jeszcze raz przepraszam, dojrzeć.
Chyba zarumieniłem się, ale odpowiedziałem uprzejmie:
- Ta fajeczka jest pamiątką po moim ojcu. Poza tym ułatwia mi skupienie się...
- Polski Sherlock Holmes - zaśmiała się Maria.
- ...oraz chroni przed chęcią zapalenia papierosa.
- Od którego to nałogu jesteśmy wolni! - Aleksander objął z dumą Peruwiankę.
- A ja nigdy mu się nie poddam - dobił mnie i profesora Janusz.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- Czy nie pomyśleliście kiedyś - odezwała się po chwili Maria - że całą tę legendę o
kipu i niedzickim skarbie stworzył na swój użytek Andrzej Benesz?
- Nie sądzę - machnąłem fajką - tej pesymistycznej wersji przeczą już choćby
wieloletnie badania prowadzone przez znanego polskiego autora reportaży, Aleksandra
Rowińskiego. Weźmy choćby samo odkrycie kipu pod progiem niedzickiego zamku przez
Benesza. Istnieje protokół z tego odkrycia. Możemy się z niego dowiedzieć, z jak wielkim
trudem i przy użyciu jak wielkich sił podważono głaz progu. Co więcej, żywa historia zamku
Dunajec, Franciszek Szydlak, wspomina, że rura ołowiana, w której schowano kipu, leżała na
pościółce z rzecznego piasku. Gdyby Benesz chciał tylko ukryć pod progiem falsyfikat, to
wygrzebałby jakąś dziurę i na tym poprzestał!
- Przeciwnicy niedzickiego kipu - wzruszył ramionami Aleksander - twierdzą, że w
podobny sposób na oplecionych ze sobą rzemieniach górale obliczali swoje stada (ma być to
zwyczaj popularny nawet w górach śląskich). Ale pomyślcie: po co taki górski pastuch
miałby dostawać się ze swym “liczydłem” do niedzickiego zamku i tam chować je pod
progiem? Zresztą zostawmy to. Dla nas najważniejsze jest, czy mój “Prospector” wykrył coś
istotnego w skałach nad jeziorem.
- Ale przecież nie znalazłeś żadnych śladów ukrycia - spojrzała na niego Maria.
- I właśnie to jest dla mnie dowodem - zaśmiał się Kobiatko - wierzę w tajemnice i
sztukę Inków.
- Czy naprawdę Inkowie byli aż tak wspaniałymi architektami? - spytał Janusz.
- O tak - ożywił się de la Vega. - Żebyście zobaczyli choćby Cuzco, naszą starożytną
stolicę, jedno z najbardziej interesujących miejsc na świecie. W czasie zdobywania Peru przez
Hiszpanów było to największe miasto Ameryki. Na wzgórzu nad nim znajduje się forteca.
Północny mur tej fortecy jest chyba najbardziej niezwykłą konstrukcją ze wzniesionych przez
człowieka na zachodniej półkuli. Jako osiągnięcie inżynieryjne nie ma sobie równych w
starożytności amerykańskiej. Mniejsze bloki w murze ważą dziesięć lub dwadzieścia ton,
większe są oceniane na dwieście, a kilka największych waży po trzysta ton! A jednak są one
ściśle dopasowane do siebie bez żadnych klamer spinających. Przy budowie muru nie
stosowano w ogóle zaprawy. Gigantyczne wieloboczne głazy przylegają do siebie tak ściśle,
że nie można wetknąć między nie ostrza noża. Sprowadzono je z kamieniołomów odległych o
ponad milę, gdzie były obciosywane kamiennymi narzędziami. Przesuwano je
najprawdopodobniej po nachylonej powierzchni przy pomocy drągów. Nasi przodkowie nie
znali żelaza czy stali, ale posiadali bardzo mocne łomy z brązu. Nie znali dźwigów, bloków
ani koła, lecz dysponowali tysiącami robotników. Determinacja i wytrwałość inkaskich
budowniczych pobudza wyobraźnię, młody człowieku!
- Taak - westchnął w zadumie Janusz. - To wielkie osiągnięcie zbudować taki mur.
Cóż, faraonowie mieli swoje piramidy, Chińczycy chiński mur, nawet maleńka Wyspa
Wielkanocna swoje ogromne tajemnicze posągi. Szkoda tylko, że pamiętając o tych cudach
zapominamy o setkach tysięcy ludzi, których życie kosztowało wzniesienie tego wszystkiego.
- Piramida to był grobowiec dla jednego człowieka - obruszył się profesor - ale
twierdza w Cusco broniła stolicy państwa, ba, można powiedzieć, że jego niezawisłości!
Wolności “państwa czterech stron świata”, czyli Peru!
- Panowie, nie kłóćcie się! - Maria uniosła ręce do góry w geście komicznego
przerażenia.
- My tylko dyskutujemy! - odpowiedzieli jednocześnie profesor i Janusz.
- Ostatecznie ta kopalnia to też coś wielkiego! - zaśmiała się.
- A żebyś wiedziała - odpowiedziałem ze śmiechem. - Chodniki wielickiej kopalni
mają łączną długość przeszło 200 kilometrów, a 2040 komory poeksploatacyjne
rozmieszczone są na dziewięciu poziomach i sięgają 327 metrów głębokości. Cała kopalnia
rozciąga się pod miastem i sięga daleko poza jego granice. No, ale może już dosyć o soli?
- Dobrze - kiwnęła główką Maria. - Powiedzcie mi lepiej, co zrobicie ze skarbem,
kiedy go już wreszcie odkryjemy?
Wskazałem fajką Aleksandra.
- To już jego zmartwienie, jak i jego odkrycie. Ja tu jestem tylko do pomocy.
- W dźwiganiu złota - mruknął Janusz budząc powszechną wesołość.
Kobiatko westchnął z udanym żalem:
- Skarb, o ile go w ogóle znajdziemy, będzie własnością państwa. Mnie tylko
przysługuje przewidziana prawem nagroda, która, biorąc pod uwagę wyjątkowość odkrycia,
może być całkiem ładną sumką.
- A czy Polska podzieli się skarbem z Peru? - znów zaśmiała się Maria.
- Wątpię - odpowiedziałem. - Gdyby to był skarb państwa peruwiańskiego, to chyba
mógłby wchodzić w rachubę i całkowity jego zwrot. Ale, o ile wiemy, te kosztowności były
prywatną własnością...
- Prywatną? - spojrzał na mnie z ukosa profesor. - Własnością prawowitych władców
Peru! Jego dorobkiem kulturalnym i historycznym!
- Teraz ja proszę, byśmy się nie kłócili - uniosłem rękę w pokojowym geście. - Bo
jeśli już mowa o prawowitych władcach Peru, to nie zapominajmy, że do ich potomków
zaliczał się i Andrzej Benesz, a obecnie jego spadkobiercy. Może więc im należałoby oddać
“złoto Inków”?
- Niech najpierw dowiodą swych praw! - niespodziewanie ostro odezwał się de la
Vega.
- Tak hojną ręką rozdajecie panowie jeszcze nie znaleziony skarb - powiedziała cicho
Maria. - Czy nic lepiej byłoby zachować go dla siebie. Nie informować o tym odkryciu
władz?
Aleksander uśmiechnął się ironicznie:
- Nigdy coś takiego nie przyszłoby mi do głowy. Poza tym władze już o “złocie
Inków” wiedzą. Pan Tomasz...
- Pana Tomasza też można przypuścić do spółki - powiedziała pół żartem, pół serio
Peruwianka.
Zapadła cisza. Postanowiłem czym prędzej ją przerwać.
- No to wracamy do Krakowa, pakujemy walizki i w drogę do Czorsztyna! Pokoje w
Pensjonacie “Widok” już na nas czekają. O Boże! - udałem, że dopiero teraz reflektuję się. -
Przecież państwo... To znaczy ty, Mario, i pan profesor... A ja dla was zarezerwowałem jeden
pokój! Tam nie ma jednoosobowych. Ale zaraz przedzwonię. Może coś mi się uda zdobyć.
Jak nie w “Widoku”, to w innym pensjonacie!
- Ależ niech pan się trudzi - łaskawie skinął mi dłonią de la Vega. - Ostatecznie jedna
czy dwie noce to nie wieczność. Jakoś się z Marią pomieścimy...
“Taak? Zaraz - pomyślałem - czy prawdziwy profesor nocowałby w jednym pokoju z
asystentką? A może naprawdę jest tak uprzejmy i nie chce sprawiać mi kłopotu?”
- Ruszamy więc - Aleksander skinął na kelnera prosząc o rachunek.
Ale nasi goście jakby stracili zainteresowanie wizją jak najszybszego znalezienia się
nad Jeziorem Czorsztyńskim.
- Nie mogliśmy pojechać tam jutro? - Maria spojrzała na mnie spod długich rzęs. -
Paweł wczoraj zapraszał na spacer po wieczornym Krakowie. Może więc dzisiaj? Tak
chciałabym poznać, choć odrobinę, to przeurocze miasto...
Cóż, ponoć światem rządzą mężczyźni, a mężczyznami kobiety. Zwłaszcza młode i
piękne! Tak więc postanowiliśmy odłożyć wyjazd do Czorsztyna o jeden dzień.
A że profesor, Aleksander i Janusz pod różnymi pretekstami wymówili się od spaceru
(Janusza przynajmniej rozumiałem: 378 stopni i dwukilometrowa wędrówka chodnikami
kopalni musiały dać mu się we znaki), tak więc pozostaliśmy tylko Maria i ja. No to zresztą
nie narzekałem.
Szliśmy z Marią pod rękę Plantami, rozjarzającymi się zielonkawo przez liście
kasztanowców światłem latarń. Wśród siedzącej na ławce grupki młodych ludzi gitara
wzbierała rytmem bluesa.
Nagle Maria zapytała:
- Jak wielki jest ten skarb, którego szukamy?
Spojrzałem na nią.
- Spory. Jedne źródła podają, że trzy skrzynie, inne, że sześć.
Odetchnęła głęboko.
- Co byś zrobił, gdyby tak choć jedna skrzynia była twoja?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem. Nawet jeśli złoto odnajdziemy, to nie należy ono do mnie. Przyznam ci
się, że nie lubię takich myśli...
- Nie lubisz myśli o złocie...
Poczułem mocniejszy uścisk szczupłego ramienia Marii.
- ...a ja bym marzyła, marzyła...
“Mam nadzieję, że tylko na marzeniach się skończy” - pomyślałem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
“BOLAS” I JASIEK Z MYŚLENIC • KOŚCIÓŁEK NA OBIDOWEJ • CO
ZNALAZŁEM W NESESERZE MARII • “EGZOTYCZNE” BOCIANY •
TETMAJER I TISCHNER • ŚPIEWAJĄCY POMNIK • NARESZCIE
PIENINY
Powstał problem, gdzie spotkamy się następnego dnia rano, by spokojnie ruszyć do
Czorsztyna. Rozprawialiśmy nad tym przy wieczornej kawie:
- Nie ma co jeździć tam i z powrotem w tym ulicznym tłoku - skrzywił się de la Vega
- może umówmy się gdzieś przy wylocie z miasta?
“Dziwna propozycja - pomyślałem - jak na Peruwiańczyka, który pierwszy raz w
życiu jest w Krakowie”. Mimo to zaproponowałem spokojnie:
- Może więc na stacji benzynowej w Libertowie, gdzie krakowska obwodnica łączy
się z szosą na Zakopane; pojedziemy do Nowego Targu i tam skręcimy na Czorsztyn.
Obawiam się tylko, czy Maria (bo ona jest zapewne kierowcą waszego wozu) trafi na miejsce
umówionego spotkania...
Prychnęła na mnie jak rozzłoszczona kotka:
- Pokaż mi tylko na mapie, gdzie jest ta stacja benzynowa, a już jakoś dam sobie radę.
Nie po takich miastach jeździłam!
Roześmiałem się:
- Pokażę, tylko czy zapamiętasz. Bo co do mapy, to jak to się stało, że z Warszawy nie
jechałaś prostą drogą, tylko przez Tarnów i Bochnię?
Wydało mi się, że ciemna karnacja mej rozmówczyni o ton ściemniała.
- Tarnów? - odrobinę zbyt długie milczenie. - Nie przypominam sobie. A Bochnia...
- Właśnie - wtrącił profesor. - Dlaczego pan już drugi raz pyta o to miasteczko?
Wczoraj przy windzie i teraz...
- Bo tak się składa, że z Bochni, do której państwo zabłądzili, pochodzi Andrzej
Benesz. Odkrywca “niedzickiego” kipu i, być może, prawowity spadkobierca inkaskich
władców.
Uczony skinął głową.
- Taak, to ciekawe - przypalił cigarillo. - Ale cóż z tego, że z tamtego miasteczka
pochodził tragicznie zmarły pan Benesz? Czy pan uważa, że szukaliśmy w Bochni jakichś
przydatnych w tropieniu skarbu śladów?
“Może i szukaliście” - pomyślałem. Ale zaśmiałem się głośno:
- Skądże znowu! Tylko ośmielam się powątpiewać, czy traficie na stację benzynową
w Libertowie...
Profesor odpowiedział wyrozumiałym uśmiechem:
- Od czegóż mamy języki, jak nie od tego, by w razie potrzeby pytać?
- Hm - odchrząknąłem zmieszany - ze znajomością angielskiego, że już o hiszpańskim
nie wspomnę, nie jest najlepiej wśród moich rodaków.
- Obejdzie bez pytania - Maria potrząsnęła grzywą swych pięknych kruczoczarnych
włosów - pokażesz mi tylko na mapie, gdzie to jest i dam sobie radę!
W pokoju Marii pokazałem jej, którędy jechać przez Kraków. Wskazałem też stację
benzynową, gdzie mieliśmy się spotkać następnego dnia o dziewiątej rano.
Wracając do naszego hotelu przez wciąż jeszcze, mimo dość późnej pory, rozbawiony
Kraków z żalem myślałem, że tak piękna kobieta jak Maria może okazać się przeciwnikiem w
rozwiązaniu zagadki tajemniczego odkrycia Aleksandra Kobiatko.
W Libertowie nie czekaliśmy długo. Ot, dwa pomruki Aleksandra na temat zdolności
pięknych Peruwianek w odczytywaniu map. I już z piskiem opon zahamowało przy
Rosynancie czerwone audi, z którego wyskoczyła dumna z siebie Maria.
Wysiadłem z wozu.
- I co, trafiłam - uścisnęła z niespodziewaną siłą moją dłoń urocza asystentka
profesora. - Tylko błagam w imieniu szefa i swoim: zatrzymajmy się gdzieś na kawę, bo ta
hotelowa była jakaś słaba.
- Trzeba było poprosić o drugą.
Maria spojrzała na mnie przekornie.
- Bałam się spóźnić na nasze spotkanie. Jeszcze byś powiedział, że zabłądziłam.
Roześmieliśmy się.
- A co do kawy, to za niespełna trzydzieści kilometrów dojedziemy do Myślenic...
- Czym w dziejach kawoszoznawstwa wsławiła się ta miejscowość?
- Niczym szczególnym. Ale znam tam lokal, gdzie na obszernej werandzie można
napić się naprawdę dobrej kawy. Już ja zadbam, by was nie skrzywdzono.
- Waas? - przeciągnęła głoskę Maria. - A ty się nie napijesz?
- Jedną już dziś piłem i na długo mi wystarczy. Przyznam się, że nie przepadam za
kawą. Wolę herbatę... - zająknąłem się - i to najchętniej zieloną.
Spodziewałem się wybuchu śmiechu, ale Maria spojrzała na mnie uważnie.
- Fajka po ojcu, zielona herbata... Zaczynasz mnie zaciekawiać.
Zmieszany sięgnąłem do klamki drzwi Rosynanta.
- Miło mi. I nie powiem, abym nie był ciekaw twej osoby. Ale jedźmy już, póki nasi
towarzysze nie usmażyli się jeszcze w autach.
Nie odjechaliśmy daleko, gdy usłyszałem klakson samochodu i zobaczyłem we
wstecznym lusterku mruganie świateł audi Marii. Zjechałem na pobocze, wysiadłem z wozu i
podszedłem do samochodu Peruwiańczyków.
- Co się stało?
Wychyliła się przez okienko.
- Nic takiego. Tylko ty strasznie się wleczesz. Może ja pojadę przodem, aby nadawać
właściwe tempo. Przed tymi Myślenicami, czy jak im tam, zwolnię i wyprzedzisz mnie, by
wskazać drogę do tak zachwalanego przez ciebie kawowego źródła.
Pogroziłem jej palcem.
- Wcale się nie wlokę, tylko jadę z maksymalną dopuszczalną prędkością, czyli
dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie mam zamiaru wydawać pieniędzy na mandaty.
Poza tym chciałbym ci zwrócić uwagę, że jedziemy tak zwaną “Zakopianką”, jedną z
najbardziej niebezpiecznych dróg w Polsce. Wiesz, ilu tu ludzi ginie co roku?
- Niebezpieczna droga? - parsknęła śmiechem Maria.- Żebyś ty zobaczył nasze,
peruwiańskie! A ja tam uczyłam się jeździć!
- Nie wątpię w stopień trudności dróg andyjskich ani w to, że pobierający na nich
nauki kierowca peruwiański, taki jak ty, góruje swymi umiejętnościami nad przeciętnym
kierowcą polskim. Ale przecież nie chcę, aby taki niedouczony Polak wpakował się na twój
wóz, zwłaszcza gdy prowadzi TIR-a. Będziesz jechać za moim jeepem z prędkością, którą
uznam za stosowną.
Maria mruknęła coś pod nosem, a ja wróciłem do Rosynanta.
Wjechaliśmy do Myślenic. Przez most na Rabie przedostaliśmy się na Zarąbie,
dzielnicę Myślenic położoną między Rabą a stokami najbliższych wzgórz Beskidu
Makowskiego. Opodal wznosił się na stoku najdłuższy w Polsce wyciąg krzesełkowy, czy jak
to wolą nazwać fachowcy kolej linowa.
Skorzystaliśmy z pustego parkingu przed hotelem o dumnej nazwie “Ambasador” i
przeszliśmy przez ulicę Parkową w stronę szeroko otwartej bramy zajazdu “Panderoza”, bo
tak nazywał się przybytek gastronomii, będący własnością państwa Żądłów. To tu czekać
miała na moich gości wyborna kawa, na Janusza wyśmienite lody i cola, a na mnie... szklanka
wrzątku, w którym miałem zamiar zaparzyć solenną szczyptę zielonej herbaty.
Raczyliśmy się smakiem wybranych przez siebie napojów, gdy Janusz zwrócił uwagę
na zawieszoną na dwóch stalowych linach kładkę przeprowadzoną nad Rabą:
- Zupełnie jak w Peru!
Profesor uśmiechnął się:
- No, podobnie. Wszak Inkowie zasłynęli z konstruowania mostów linowych. Splatano
je z niezliczonych włókien sznuropodobnej liany, często spotykanej w dorzeczu Amazonki.
W razie potrzeby inżynierowie inkascy potrafili konstruować mosty o długości
przekraczającej trzysta stóp. O rozpięte mosty dbano bardzo starannie i niektóre dotrwały do
naszych czasów. Za zniszczenie mostu groziła kara śmierci. Jednak te cuda inkaskiej
architektury przyczyniły się do zguby narodu swych budowniczych.
- Jak to? - zdziwił się Janusz.
Profesor ze smutkiem pochylił głowę.
- A tak, że umożliwił Hiszpanom szybkie wdarcie się w głąb Peru. Sądzę, że gdyby
moi przodkowie zniszczyli wszystkie mosty w momencie wkroczenia konkwistadorów
Pizarra na teren Andów Środkowych, to nie dość, że podbój Peru byłby prawie niemożliwy, a
i najeźdźców spotkałby smutny koniec.
Popatrzył w zadumie na kładkę, po której ze śmiechem przebiegała gromadka dzieci.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, gdy nagle przerwało ją donośne rżenie konia.
- A niech to! - poderwał się z przestrachem Aleksander.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- Przedstawiam państwu - wskazałem ręką zagrodę, w której skubała trawę bułana
klacz - chlubę końskiego rodu, czyli Koalicję we własnej czteronogiej osobie.
- Szkoda, że nie osiodłana - westchnął Janusz - pojeździłby sobie człowiek... - i nagle
urwał. Popatrzył na szwedki, na nas, znów na szwedki. Zaczerwienił się i chwycił kule jakby
chcąc je schować pod stół. Wypadły mu z brzękiem z dłoni.
Zebrani przy stole zdawali się tego nie dostrzegać i nie słyszeć.
- Lubisz więc jeździć konno? - Maria nawiązała do słów chłopaka. - To świetnie. Jak
już odnajdziemy skarb, to może starczy nam czasu i pieniędzy, żeby sobie pojeździć. Jeszcze
nie siedziałam na polskim koniu.
- Ja też. I nie mam zamiaru! - burknął Aleksander.
- Wstyd! Przestraszył się stryjek rżenia tej Koalicji bardziej niż Inkowie koni
Hiszpanów! - Janusz odzyskał dobry humor.
Gawędziliśmy chwilę o tym i owym, gdy Maria powiedziała:
- Sympatycznie tutaj. A czy są jakieś ciekawostki?
- To zależy - wystukałem popiół z fajki - jakich kto ciekawostek szuka. Dla narciarzy,
zimą, będzie nią na pewno najdłuższy w Polsce wyciąg krzesełkowy. Dla nas, miłujących, że
tak archaicznie powiem, historię, ciekawą będzie baszta mająca ponoć podziemne przejście
do odległego o cztery kilometry zamku nad Jeziorem Dobczyckim. Nikt jeszcze tego tunelu
nie odnalazł, może więc my poszukamy? A gdyby tam były jakieś ukryte skarby? Za jedną
wyprawą trafiłyby się nam dwa odkrycia!
Ale jakoś nikt nie połakomił się na myślenickie skarby, co było zrozumiałe. Coraz
bliższy blask złota Inków wabił magiczną siłą.
Wstaliśmy od stołu i wyszliśmy z gościnnej “Panderozy” żegnani rżeniem Koalicji.
Dochodziliśmy do parkingu, kiedy zobaczyłem przy drzwiczkach audi naszych
peruwiańskich gości manipuluje jakiś nastolatek.
On także musiał nas dostrzec. Przerwał swą dłubaninę i poderwał się do biegu...
Nie zdążył jednak odbiec daleko, gdy coś świsneło mi nad głową i ze zdumieniem
zobaczyłem, jak uciekający przewraca się, wstaje i znów pada...
Podbiegłem do niego. Nogi złodziejaszka oplątywał mocny sznur, na którego końcach
zobaczyłem w plecionce spore kamienie.
- To ”bolas”- usłyszałem głos Marii, która stanęła przy mnie. - Starożytna broń Inków.
Używana głównie do chwytania uciekających guanaco, zwanych też amerykańskimi
wielbłądami. Schwytanie tych bojaźliwych szybkich zwierząt byłoby bez “bolas” niemożliwe.
No, tylko trzeba tym cudem umieć miotać.
Popatrzyłem na nią z podziwem.
- Ty umiesz świetnie. Gdzie się tego nauczyłaś.
Uśmiechnęła się leciutko.
- Jak to: “gdzie”? U nas, w Peru, od braci z gór.
Już chciałem spytać, co to za bracia, gdy spętany opryszek jęknął:
- Ojej, moje nogi! Mogę je już rozplatać, co?
Popatrzyłem pytająco na Marię. Skinęła głowa.
Pozwoliłem łotrzykowi wyplątać się ze sznura i uchwyciłem mocno za kołnierz
niezbyt czystej koszuli. Tymczasem Maria złożyła “bolas” starannie i z najniewinniejszą w
świecie miną schowała do torebki.
- Zawsze nosisz je przy sobie? - spytałem.
Potrząsnęła włosami.
- Od czasu do czasu. Jak widzisz w Polsce też się przydają.
Nadszedł profesor z Aleksandrem i Januszem.
Kobiatko nie ukrywał swego podziwu czy wręcz oszołomienia:
- Żeby młoda dama i takie zabójcze narzędzie?...
Maria zerknęła na niego.
- Wątpi pan w młodą damę czy w narzędzie?
- Broń Boże, nie w to, że jest pani damą!
- Ten rzut to przypadek - mruknął Janusz.
- Tak? - oczy Marii zabłysły. - To wyobraźmy sobie, że tamto drzewko to guanaco.
Drzewko było odległe o dobre czterdzieści metrów.
Maria już sięgała do torebki... “Bolas” tylko warknęło w powietrzu i już oplatało pień
drzewka, które aż zatrzęsło się od ciosu. Piękna Peruwianka ukłoniła się nie bez drwiny.
We czwórkę, nie wyłączając złodziejaszka, wyraziliśmy głośno swój aplauz.
Tylko profesor z obojętną miną schylił się i podniósł coś z piasku.
- To chyba należało do tego młodego dżentelmena?
Podał mi pęk kluczyków samochodowych i cienkich wytrychów.
- Ja to pierwszy raz w życiu widzę - szarpnął mi się w uścisku chłopak. - Jak mamę
kocham, ja tylko chciałem sobie na audika popatrzeć!
Pociągnąłem go mocniej za koszulę.
- To czemu nawiewałeś?
Rozłożył ręce.
- Od maleńkości taki nerwowy jestem!
Z trudem powstrzymując się od śmiechu wytłumaczyłem naszym gościom, na jakiego
to delikatnisia trafiliśmy.
- ...trzeba będzie teraz z tym gagatkiem na policję. Zeznania poszkodowanych i tak
dalej - zakończyłem przyglądając się uważnie obojgu. Wydało mi się, że wymienili
spojrzenia.
- A co tam będziemy dla jakiegoś gnojka czas tracić! - zdenerwował się profesor. -
Niech mu pan da kopa i puści luzem.
- Kluczyki też mam mu zwrócić? - spytałem z ironią, myśląc przy tym: “Gnojek, dać
kopa, puścić luzem - dziwne słownictwo jak na dystyngowanego naukowca...”
- No nie, nie przesadzaj - wtrąciła się Maria - kluczykami ja się zaopiekuję, a gdzieś
po drodze wrzucimy je do rzeki czy jeziora...
Przy krawężniku zatrzymał się, ostro hamując, radiowóz policyjny, z którego
wyskoczył policjant z radośnie rozwartymi ramionami.
- Jasiu, robaczku mój - zawołał - a tuś mi!
Złodziejaszek w mym ręku zadrżał i ponuro zwiesił głowę.
- Zaskoczyli go państwo, gdy próbował włamać się do samochodu? - raczej stwierdził
niż zapytał wesoły funkcjonariusz.
- No tak...- zająknąłem się. - W zasadzie... Ale właściciele nie wnoszą skargi! -
zakończyłem.
Janusz skończył tłumaczenie na angielski.
Profesor machnął ręką na znak, że rzeczywiście nie wnosi skargi co do podejrzanego
zachowania się Jasia przy audi.
Policjant uprzejmie zasalutował.
- Jak państwo chcą. My i tak mamy do Jasia kilka pytań i od jego wyjaśnień zależy, na
jak długo pożegna się on z wolnością. No, Jasiu, pozwól do wozu...
Jeszcze jedno tłumaczenie z polskiego na angielski. Maria śmiejąc się poszła uwolnić
drzewko od “bolas” i mogliśmy wyjeżdżać z Myślenic.
- No i co, wyzbyłeś się swoich podejrzeń? - spytał Kobiatko oglądając się na jadące za
nami audi.
Wzruszyłem ramionami.
- Jeszcze nie. A skoro już o naszych towarzyszach mowa, to mógłbyś, Januszu -
zerknąłem przez ramię na chłopaka - powypytywać ich trochę o historię Inków, o to czym jest
kipu. Jeśli to prawdziwy historycy, chętnie udzielą ci informacji. Nawet w nadmiarze.
- Dlaczego ja? - żachnął się Janusz. - Pan sam mógłby!
Zaśmiałem się.
- Dlatego ty, że przywilejem twojego wieku jest zadawanie wielu pytań. Korzystaj z
tego. Przy okazji podciągniesz swój angielski.
- Panu to też by się przydało - mruknął półgłosem.
I gadaj tu z takim!
- Dobrze już, dobrze. Ale teraz już siedź cicho i nie przeszkadzaj mi myśleć nad
pewnym interesującym problemem.
- Mianowicie? - ożywił się Aleksander.
- Jak tu, korzystając z kluczyków i wytrychów Jasia, zajrzeć do bagaży profesora i
jego ślicznej asystentki.
- Toż to złodziejstwo! - załamał ręce czcigodny opiekun zabytków.
- Złodziejstwo? - zdumiałem się. - Boże mnie broń, jeśli z czerwonego audi zginie
choć jedna nakrętka, że już o własności, najmniejszej nawet, Marii i de la Vegi nie wspomnę.
Samo zerknięcie złodziejstwem nie jest, zwłaszcza gdy ma na celu dobro ogółu!
- Ja tam do tego ręki nie przyłożę! - oznajmił wyniośle Kobiatko.
- A jak niepowołane ręce przyłożą się do twego odkrycia? - spytałem z zadumą.
- A nich cię - rozzłościł się. - To co mamy robić?
Zaśmiałem się:
- Na razie jeszcze nic. Ale świta mi pewien pomysł...
Otworzyłem szerzej okno, bo nie lubię klimatyzacji, a na dworze robiło się coraz
cieplej. Elektroniczne wskaźniki temperatury umieszczone co pewien odcinek drogi na
poboczu wskazywały temperaturę 30 stopni w powietrzu i 45 asfaltu. Z wyciem syreny
wyprzedziła nas karetka pogotowia. Niedługo zobaczyliśmy ją znowu. Stała przy
zaparkowanym krzywo mercedesie. Lekarz i sanitariusz pochylali się nad kimś leżącym na
noszach.
- Co się stało? - zaniepokoił się Kobiatko.
- Mam nadzieję, że nie atak serca - odparłem. - Przy tym upale bardziej
prawdopodobny wydaje się udar cieplny. Samochody nagrzewają się błyskawicznie.
Na wzgórzu przed nami, po prawej stronie, ukazał się otoczony ogromnymi lipami
drewniany kościółek. Zwolniłem i włączyłem kierunkowskaz. Objechaliśmy kościółek dokoła
i zatrzymaliśmy auta na obszernym parkingu.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Janusz.
- Nie słyszałeś nigdy o kościele w Charbówce na Obidowej? - spytałem uprzejmie.
- Wstyd mi za ciebie! - dołożył bratankowi Aleksander.
Gdy tylko wysiedliśmy z Rosynanta, podeszło do nas kilku małolatów “zbrojnych” w
wiadra z wodą, szczotki i gąbki.
- Syby myjemy, aut pilnujemy - oświadczył najstarszy.
Sięgnąłem ręką do kieszeni.
- Za ile?
- Jak dla pana to po łosiem złotych łod wozu! - wyszczerzył zęby (z których jednego
brakowało) przywódca ekipy.
- A dla innych?
- Tyz po łosiem! - rozdziawił się radośnie.
- A przed kim tu aut pilnować?
- Łoo! - spoważniał. - Różne sie włóczom. A to powietse z kół spuscom, a to, te
najgorse, i łoponc psebijom!
- Jak ci na imię? - spytałem uśmiechając się.
- Józek, a bo co?
- Nazwisko?! - warknąłem groźnie, machając wydobytą z kieszeni legitymacją.
Chłopak aż się skulił.
- Ka... Kardaś, panie.
- No to słuchaj, Kardasiu Józefie: za umycie szyb dostaniecie po dwa złote, a wozów
przypilnujecie z dobrego serca i żeby mi się żadnej oponie nic nie stało, bo jak nie, to już ja
cię przypilnuję!
- Sie wie! - chłopak odzyskał dobry humor - Dla pana władzy usługa specjalne! Antek,
Zenek, bierta sie za syby!
Janusz nie nadążył tłumaczyć Peruwiańczykom mej rozmowy z Józkiem. Ale i tak
domyślili się jej przebiegu; śmiali się teraz serdecznie. Tylko Maria zapytała niby od
niechcenia:
- Jaką legitymacje pokazałeś temu chłopcu?
- Stowarzyszenia Historyków Sztuki. O, proszę, zobacz...
- Nie trzeba, wierzę! Zresztą przecież nie znam polskiego.
Wydawało mi się, ze odetchnęła z ulgą.
- Czy można wiedzieć, co pana tu skierowało? - odezwał się profesor. - Czy ta
świątynia ma jakieś szczególne znaczenie?
- Prawie każdemu w Polsce, a już zwłaszcza historykom sztuki, znany jest ten
kościółek pod wezwaniem Świętego Krzyża, piękny przykład drewnianego podhalańskiego
budownictwa. Przejeżdżającym tuż obok “Zakopianką” kojarzy się on z patronem kierowców
i podróżnych, świętym Krzysztofem - poprowadziłem wszystkich w kierunku wejścia do
kościółka. - Zbudowano go w 1757 roku. Spłonął w nocy 2 października 1994 roku w wyniku
podpalenia. Była to słynna seria umyślnych podpaleń, którym uległy kościoły w Łękawicy,
Niedźwiedziu i Olszówce. Dzisiaj, po niespełna czterech latach mogą państwo obejrzeć już
kościół odbudowanym...
Zwiedziliśmy skromne wnętrze świątyni.
- A oto krótka legenda związana z powstaniem kościółka. Otóż podróżujący tędy
kupiec został napadnięty prze zbójców i w ostatniej rozpaczy zawołał: “Krzyżu Święty, ratuj
mnie!” Na odgłos tego wołania ukazał się nad borem krzyż otoczony świetlistymi
promieniami, a cały las zaczął się kołysać. Zbójcy uciekli, a kupiec wzniósł tu w podzięce za
opiekę ten kościół. Na miejscu tego cudu wytrysnęło także źródełko, zwane Pocieszną Wodą.
Znajduje się ono dwieście metrów stąd, szosą w dół. Naprawdę kościółek ufundował Jan
Wielopolski, wojewoda sandomierski. Świątynia została wybudowana z drzewa jodłowego.
Gdy będziecie wracali do samochodów, obejrzyjcie na zewnętrznej wschodniej ścianie
kościoła osiemnastowieczną kapliczkę z rzeźbą ludowego twórcy przedstawiającą Krzyż
Święty w momencie dokonanego tu cudu. Poniżej klęczą Najświętsza Maria Panna, święty
Jan i święta Magdalena.
- Jak to: “będziecie wracali”. A co ty masz zamiar robić?
- Mówię: “będziecie”, ponieważ Janusz koniecznie chciał się wybrać do źródełka i
mam nadzieję, że będziecie mu towarzyszyć. Ja muszę zajrzeć do silnika... - odpowiedziałem
z niewinną miną, modląc się w tylko w duchu, żeby Janusz nie zechciał prostować moich
rewelacji o planowanej przez niego pielgrzymce do Pociesznej Wody. Mógł się zresztą
wtrącić także Aleksander.
Ale na szczęście moi towarzysze okazali się godnymi zaufania, jakie w nich
pokładałem. Ba, Aleksander nawet zalecał napicie się wody ze źródełka Marii i de la Vedze,
jako że według miejscowych wierzeń “dobra jest na oczy i nogi”.
- Akurat będzie dobra dla mnie! - zaśmiał się Janusz i uprzejmie wskazał drogę Marii.
Ja wróciłem do samochodów, które już z dala lśniły wypucowanymi szybami.
- Piknie, sefie, ni? - przywitał mnie Józek.
- Piknie - zgodziłem się i nagrodziłem ciężką pracę banknotem dziesięciozłotowym,
co zostało przyjęte pełnym uznania gwizdnięciem.
- A umiesz ty gwizdnąć głośniej? - spytałem.
Zamiast odpowiedzi chłopak wsadził dwa palce w usta i gwizdnął tak, że aż
zaświdrowało w uszach!
- A tajemnicy dotrzymasz?
- Na mojo duse! - walnął się pięścią w piersi aż zadudniło.
Uśmiechnąłem się.
- To słuchaj, leć za kościół i wyglądaj, kiedy od źródełka będą wracali ci moi. Wtedy
gwizdniesz. A poznasz ty ich chociaż?
- Cobych nie poznoł? - żachnął się - To ci z tym, co o kulach idzie, ni?
- Ano - odpowiedziałem bezwiednie - naśladując gwarę.
- A ten kulawy to tyz podejzany?
Z powagą skinąłem głową.
- No, śpiesz się. Nie mam czasu na gadki.
I Józek popędził za kościół.
Jasiek w Myślenicach musiał mieć pecha, bo już pod czwartym wytrychem zamek
audi ustąpił. Maria zapomniała włączyć alarm! Zajrzałem do schowka w desce rozdzielczej:
nic.
Nie przejąłem się pierwszą porażką. Trudno, żeby każdy podejrzany trzymał na
wierzchu to, co go kompromituje! Otworzyłem bagażnik. Dwa eleganckie nesesery i
dyplomatka z szyfrowym zamkiem wysokiej klasy. Z żalem odłożyłem ją na bok. Nie miałem
czasu na delikatne manipulacje. Pozostawały nesesery. Wybrałem, sam nie wiem dlaczego,
ten, który jak mi się wydawało należał do Marii i otworzyłem go... I w tym momencie o mało
nie zamknąłem go z powrotem! No bo przecież nie wiedziałem, czego szukam! Jakiejś kartki,
pewno notatek? Nawet gdybym je znalazł, to trudno, by Maria przez grzeczność dla mnie
pisała je po angielsku. A po hiszpańsku przecież ja ani w ząb! Pozostawała mglista nadzieja
na jakiś ślad współpracy z polskimi przestępcami. Ale nic z tego! W dodatku jak mogłem
grzebać w neseserze Peruwianki, nie wprowadzając bałaganu w panujący w nim idealny
porządek?!
Mimo to ostrożnie wkładałem dłonie między warstwy ubrań...
Wtem prawa poczuła chłód stali. Palce przesunęły się po kształcie pistoletu...
Powietrze prześwidrował gwizd Józka ostrzegającego mnie przed nadchodzącymi!
Nie miałem nawet czasu, by rzucić okiem na broń. Tylko zamknąłem neseser,
zamknąłem audi i podniosłem maskę Rosynanta.
“A może to nie prawdziwy pistolet, tylko straszak? - myślałem przy tym. - Tak,
ciekawe kto chowa straszaki pod bieliznę w neseserze. Poza tym, straszak nie straszak, nie
przemyciliby go przecież przez kontrolę na lotnisku. Muszą mieć jakieś kontakty w Polsce!
- Smaczna woda w tym cudownym źródełku - pochwaliła Maria Pocieszną Wodę.
- Ale o samo źródełko mogliby ojcowie marianie, do których kościół należy, bardziej
zadbać - narzekał Aleksander. - Tu krzyż, tu święci, a zamiast źródełka ordynarna żelazna
pompa. Dobrze, że chociaż wokół piękne jesiony. Muszą już mieć i swój wiek.
- Tak jak i te drzewa tutaj - profesor wskazał otaczających nas dziewięć lip. - Toż
chyba czterech ludzi trzeba, by objąć takiego kolosa!
- W porządku, sefie? - spytał Józek, gdy zamykałem maskę Rosynanta.
- W najzupełniejszym - skinąłem głową.
- A co to za akcja? - spytał.
- Tajemnica. Dowiesz się z gazet.
- Jasne!- zasalutował.
Odpowiedziałem poważnym uściskiem dłoni, który sprawił chłopakowi radość.
Kumple popatrzyli na niego z szacunkiem.
Ledwo wsiadłem do wozu, gdy przyjaciele zaatakowali mnie zgodnym:
- I co? I co?
Przez moment zastanawiałem się, czy powiedzieć im o pistolecie Marii, ale
zrezygnowałem z tego. Jeszcze, przestraszeni, popełniliby jakiś błąd. Już ja sobie poradzę z
piękną asystentką, która nosi “bolas” w torebce, a pistolet w neseserze!
- Nic. Niczego ciekawego nie znalazłem. Zresztą, czasu było mało...
- A ja z siebie dałem robić wariata z tym łażeniem do źródełka - rozżalił się Janusz. -
Ciekawe, co sobie o mnie Maria pomyśli?
- Dlaczego zaraz wariata? - zerknąłem na niego przez ramię. - Że chciałeś zobaczyć
cieszącą się szacunkiem u górali Pocieszną Wodę? Maria też nie pomyśli nic złego. Była
wyraźnie zadowolona, że zobaczyła jeszcze jedną tutejszą ciekawostkę. A co do naszych
planów, to nadal nie śpieszmy się pod Zbójecką Jaskinię. Może nasi Peruwiańczycy się
zdenerwują. Kiedy człowiek się denerwuje, łatwo może popełnić jakieś głupstwo...
“Ja, chociaż spokojny - pomyślałem - już popełniam chyba jedno, nie informując o
pistolecie z neseseru ani pana Tomasza, ani Dzidka z krakowskiej komendy.”
W Nowym Targu pożegnaliśmy złej sławy “Zakopiankę” i skręciliśmy na szosę, którą
mieliśmy dojechać bezpośrednio do Czorsztyna.
Przy wyjeździe z miasta usłyszałem nagle z tylu klakson i zobaczyłem, że audi
Peruwiańczyków zatrzymuje się.
- A cóż to się stało?
Zły wyskoczyłem z Rosynanta. (Zły, bo wciąż jeszcze myślałem o pistolecie!)
Tymczasem powód zatrzymania auta przez Marię był jak najbardziej niewinny:
bociany!
Na kalenicach i słupach jednej zagrody widać było trzy gniazda, na drugiej dwa, a
kolejnej znów trzy. Wszystkie pełne podrosłych już bocianiąt, ku którym nadlatywali z
pobliskich łąk rodzice z żabami zapewne w dziobach, witani donośnym klekotaniem.
- Co to? Co to za ptaki? - Maria już mierzyła do gniazd z aparatu fotograficznego.
Nawet sam profesor raczył wysiąść z wozu!
Uzmysłowiłem sobie, że dla naszych południowoamerykańskich gości poczciwy
bocian jest ptakiem tak samo egzotycznym, jak dla Polaka nadamazońska papuga ara. A tu
bociany pojawiły się naraz w takiej ilości.
Roześmiałem się:
- To bociany. Bociany białe, bo są jeszcze i czarne.
- Czy te ptaki są w jakiś sposób udomowione? - spytał de la Vega.
- Tylko o tyle, że korzystają z gościnności ludzkiej, którą gardzi ich czarny kuzyn. U
nas gnieżdżą się od wiosny do jesieni. Znoszą jaja i wychowują młode. Zimują w Afryce.
Polska jest obecnie krajem o największej ilości bocianów w Europie.
- Nikt ich nie krzywdzi? Nie niszczy im gniazd? - zaciekawiła się Maria.
- Skądże znowu - oburzyłem się. - Bocian to u nas ptak prawnie chroniony, a
powszechny jest ludowy pogląd, że gniazdo bocianie na dachu przynosi domowi szczęście.
Dlatego nikt ich nie niszczy. A nawet przeciwnie, zachęca się ptaki do budowania gniazd na
dachach wiejskich domów, wznosząc tam platformy z zaczątkami gniazd.
- To piękny zwyczaj - zamyśliła się Maria. - Żeby wszędzie ludzie tak dbali o ptaki...
Widzę, że Polska jest chlubnym wyjątkiem.
- Robimy co możemy - odparłem skromnie. - Ale i tak coraz więcej ptaków ubywa z
naszych pól i lasów. Tu chronione giną masowo podczas przelotów na zimowiska, łapane w
sieci, sidła, strzelane. Czy wiesz, że sami Włosi posiadają więcej broni myśliwskiej niż
pistoletów maszynowych mają całe europejskie siły NATO?
Skoro tylko wymówiłem: “pistoletów”, powrócił zły humor.
- No cóż, jedziemy. Pora obiadu coraz bliżej, a ja chciałem pokazać państwu po
drodze do Czorsztyna jeszcze jedną ciekawostkę - zawróciłem do Rosynanta.
O Łopusznej, odległej o 7 kilometrów od Nowego Targu, znany myśliciel -
Łopuszanin rodem, ksiądz Józef Tischner - napisał:
W Łopusznej jest cisza.
W takiej ciszy można usłyszeć najprostsze dźwięki: szum wody potoku,
trzask gałęzi w ognisku, a czasem także i to jak zaszczeka
w lesie jelonek, którego spłoszy nagłe spotkanie z człowiekiem.
Ciszą wszystkich cisz jest cisza kościółka.
Kto chce znaleźć Boga, musi wejść w ciszę.
Cisza jest tam tak głęboka, że potrafi uciszyć każdy hałas,
nawet ten, który niepoi serce człowieka.
Łopuszna chętnie przyswaja sobie ludzi.
Jeśli tu raz przyjedziecie i otworzycie się na jej mieszkańców,
będziecie “ich”.
Potem, gdy zdarzy się, wrócicie po latach, powiedzą o was:
“nasi przyjechali”...
Niestety, dla nas Łopuszna nie była tak łaskawa. Wjazd do dawnego folwarku
Tetmajerów, gdzie urodził się słynny poeta Kazimierz Przerwa Tetmajer zamknięty był na
imponujący łańcuch i jeszcze większą kłódkę.
Nici z pokazania gościom Muzeum Kultury Szlacheckiej organizowanego w tutejszym
zespole dworskim. Przerwa w funkcjonowaniu muzeum, spowodowana ponoć remontem,
zwyciężyła poetę Przerwę Tetmajera.
Nie wiedziałem, jak wytłumaczyć się przed naszymi gośćmi. Ale nie wydali się
szczególnie zmartwieni faktem, że nie mogą zwiedzić miejsca narodzin poety.
Za to Aleksander bardzo żałował, bo chciał pokazać Januszowi ten zabytkowy
folwark, którego początki sięgają XVI wieku, kiedy to Walerian Grzywa Poradowski
otrzymał go od króla Stefana Batorego w uznaniu zasług, gdy jako rotmistrz piechoty wsławił
się podczas obrony Krakowa w 1575 roku.
W początkach XIX wieku dziedzicami Łopusznej byli Leon Przerwa Tetmajer wraz z
żoną Ludwiką z Lisickich. I tak tu pojawia się w dziejach dworku wątek poetycki, związany z
rodem Tetmajerów.
Jeszcze starszy niż folwark jest kościółek w Łopusznej, który w pierwotnym kształcie
wzniesiono prawdopodobnie w drugiej połowie XIV wieku. Obecny zbudowano pod koniec
wieku XV pod wezwaniem Świętej Trójcy, Narodzenia Najświętszej Panny Marii i świętego
Stanisława oraz świętego Antoniego Opata. Kościół w Łopusznej należy do czterech
najcenniejszych zabytków sakralnych w Dolinie Dunajca, obok dębniackiego, harklowskiego
i grywałdzkiego. Niestety i kościółek był zamknięty na cztery spusty!
Goście odchrząknęli uprzejmie, ale z ich ukradkowych spojrzeń zauważyłem, że
setnie się bawią moją łopuszańską klęską jako przewodnika.
Zaszliśmy do sklepiku, aby kupić colę, Marii bowiem strasznie chciało się pić. Ku mej
radości w sklepiku była mała, ale za to czynna lodówka i wszyscy mogliśmy przepłukać
gardła chłodnym napojem.
Próbowałem opowiedzieć gościom, że w tej wiosce urodził się jeden z największych
współczesnych myślicieli, ksiądz Józef Tischner. Słuchali grzecznie, ale bez większego
zainteresowania.
O dziwo, na dźwięk nazwiska “Tischner” ożywił się stojący w kącie sklepiku góral:
- Tischner! My razem rośli z Józkiem! Bronek Czerwosz jestem. O, Józek to on od
małego głowę miał. I gadać umiał. A potem to ja tu został, a un kstałcić się posed na
ksiendza. I na profesora. Casem tylko, jak przyjedzie, to siądziem se i pogadomy jak za
dawnego...
Podziękowałem grzecznie bacy za wspominki i opuściliśmy niezbyt gościnną tego
dnia wioskę.
Nie odjechaliśmy daleko od Łopusznej, gdy Maria dała klaksonem znać, że się
zatrzymuje i zjechała na parking. Posłusznie podjechałem obok. Nie dziwiłem się, że
Peruwianka zatrzymuje swój wóz.
Ledwo tylko przejechaliśmy wiaduktem nad Kluszkowcami, a otworzył się po prawej
stronie rozległy widok na Jezioro Czorsztyńskie zamknięty Pieninami Spiskimi i Tatrami. Po
lewej, na tak zwanej Skałce wznosił się ogromny metalowy pomnik przedstawiający jakby
rozwinięte wiatrem skrzydła.
- Co to za monument? - spytał profesor.
- To pomnik według projektu słynnego polskiego rzeźbiarza Władysława Hasiora.
Liczy sobie 13 metrów wysokości. Wzniesiono go w 1966 roku. W ten sposób ówczesna
komunistyczna władza chciała utrwalić swoje władanie Podhalem. Wespnijmy się pod
pomnik tą ścieżką, a może usłyszymy jak “gra” na wietrze. O ile pamiętam, w konstrukcję
wmontowano ogromne piszczałki. Ale starszym panom nie chciało się gramolić pod górę,
Janusz zaś rozbrajającym gestem pokazał na swoje szwedki. Tak więc ruszyliśmy pod
“śpiewający” - jak go nazywano z kpiną - pomnik tylko we dwójkę z Marią. Niestety, była to
wspinaczka na próżno. Pomnik milczał jak zaklęty pomimo silnie tu wiejącego wiatru.
Zapewne, jak to u nas bywa, pomnik wzniesiono, ale żeby ktoś konserwował piszczałki, o
tym nie pomyślano. Może zresztą ktoś piszczałki wymontował? Pomnik nie cieszył się nigdy
sympatią podhalan. Dowód tego widać było w pamiątkowym napisie, gdzie czyjaś ręka w
słowie “utrwalenie” usunęła trzy początkowe litery i teraz wyglądało na to, że pomnik
postawiono “poległym w walce o walenie władzy ludowej”.
Przetłumaczyłem tę “drobną” zmianę w napisie swej towarzyszce, czym bardzo ją
rozbawiłem.
Zeszliśmy do naszych towarzyszy.
- Tłumaczę właśnie panu profesorowi - zwrócił się do nas Aleksander - że wjeżdżamy
w Pieniny.
Skinąłem głową.
- Przed nami przełęcz Snozka, zwaną Krośnicką. Oddziela ona pasmo Lubania od
Pienin Zachodnich, zwanych Czorsztyńskimi. Góra, którą widzicie po lewej, to Wżar, jeden z
najlepszych pod Tatrami punktów widokowych. Obecnie upodobali sobie to miejsce
paralotniarze. Stąd miał miejsce najdłuższy w Polsce przelot do odległego o 70 kilometrów
Brzeska. Ale uważajcie - zaśmiałem się - według podań straszy tu w okolicy “duch nieczysty
w postaci kobiety odzianej w płachtę”. Szczyty górskie, które odsłonią się zaraz na
południowo-wschodnim horyzoncie, to w kolejności od lewej: bodajże najsłynniejsze w
Pieninach Trzy Korony, Nowa Góra i Macelak.
W Krośnicy skręciliśmy w lewo, na wąską szosę do Czorsztyna, gdzie na nadzamczu
czekał już na nas pensjonat “Widok”. A w nim (aż przełknąłem ślinkę) smakowity obiad. Dla
ciekawości podam, że przejeżdżaliśmy przez jeszcze jedną przełęcz (no, raczej “przełęczkę”)
Snozkę, zwaną tu Zamecką.
- Ojej, jak pomyślę, że to moje odkrycie już tak blisko - Aleksander aż złapał się za
serce. - A może to nie mój wykrywacz, tylko ja się pomyliłem? I pod Zbójecką Dziurą nic na
nas nie czeka? To znaczy mnie czeka pośmiewisko?
- Nie tragizuj - klepnąłem go w kolano.
- No, dobrze - odetchnął. - Ale, ale. Czy właścicielom pensjonatu mówiłeś, po co
przyjeżdżamy?
- Nie. Powiedziałem tylko, że gości z Peru interesuje Niedzica i legenda o kipu i
trumnie pięknej Uminy.
- Przynajmniej oni nie będą się ze mnie śmiali!
- Ja tam ze stryjka śmiać się nie mam zamiaru - wtrącił Janusz - obojętnie, co kryje się
pod skałą.
- Ani ja - dopowiedziałem.
W pensjonacie przywitała nas tylko pani Cecylia. Jej mąż, Jerzy, wyjechał po
zaopatrzenie. Syn państwa Plewów, Maciej, szkolił się na Jeziorze Czorsztyńskim w trudnej
sztuce żeglowania. Dodam, że ranki poświęcał na kształcenie się na ratownika na basenie w
Nowym Targu, jako że Pensjonat “Widok”, posiadający w sezonie zimowym wyciąg
narciarski (pani Cecylia jest bodajże jedyną kobietą w Polsce posiadającą uprawnienia do
kierowania takim urządzeniem), ma zamiar rozbudować się na okres letni o przystań i
wypożyczalnię jachtów i łodzi.
Dokonano (przy mojej niewielkiej pomocy) wzajemnej prezentacji, a pani Cecylia
wręczyła klucze do pokoi zapraszając za pół godziny na obiad.
Przyznam, że z jednakową przyjemnością patrzyłem na smagłą urodę Marii i na blond
uroki pani Cecylii. To dobrze, że co kontynent - to inne piękno.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PRAPOLSKIE OBOWIĄZKI GRZECZNOŚCI • CHOROBA
ALEKSANDRA • TAJEMNICE KIPU • ODKRYCIE JANUSZA • CZY
WZYWAĆ POLICJĘ • UROCZYSTA KOLACJA • CO MOŻE KRYĆ
GLINIANY WAZON
Pensjonat “Widok” umiał zadbać o zgłodniałych gości! Ledwo uporaliśmy się z
ukraińskim barszczem, gdy na stolikach pojawiły się wielkie płaskie talerze, na których
rozpierały się schabowe kotlety z jajkiem sadzonym, większe niż talerz w niejednej
restauracji. Wspierały je “obwałowania” z fasolki szparagowej i surówki z pomidorów oraz
“Pieniny” młodych ziemniaczków posypanych suto koperkiem.
Szczuplutka Maria popatrzyła to na talerz, to na mnie z widocznym przerażeniem.
- Nie wiem, czy wiecie - odpowiedziałem z niewinną miną - ale polski zwyczaj
nakazuje gościowi zjeść w całości poczęstunek, jakim go uraczono po raz pierwszy w
gościnnym domu. Pozostawienie choć odrobiny na talerzu obraża śmiertelnie gospodarzy!
- Ale przecież my tu jesteśmy w pensjonacie, nie w gościnie - próbowała bronić się
przed ogromnym kotletem Maria.
Przybrałem surowy wyraz twarzy.
- Państwo Plewowie, do których “Widok” należy, są moimi przyjaciółmi i przyjęli nas
tu wszystkich jako przyjaciół!
Pognębiona Maria pochyliła się nad talerzem i... nie uwierzycie... zjadła obiad chyba
najszybciej z naszej ekipy!
Przeszliśmy na taras. Ten z filiżanką kawy, ów herbaty. Przed nami roztoczył się
rozległy widok na Jezioro Czorsztyńskie. Jego gładką taflę znaczyły żagle kilku jachtów.
Daleko po południowo-wschodniej stronie przeciwległego brzegu jaśniały mury zamku
Dunajec w Niedzicy. Panoramę przed nami zamykał widok na Pieniny Spiskie i wynurzające
się zza nich Tatry Słowackie.
Janusz poszedł do pokoju po lornetkę.
Nabijałem właśnie fajkę, grzecznie dziękując profesorowi za poczęstunek cigarillo,
gdy de la Vega spytał uprzejmie:
- Skoro już uporaliśmy się z tym pysznym obiadem, to może, po wypiciu kawy,
zechce pan - skłonił się Kobiatce - zaprowadzić nas czy też może zawieźć do miejsca swego
odkrycia?
Aleksander mrugnął do mnie i złapał się za serce.
- Och, jeśli państwo wybaczą, to może jutro. Moje stare serce źle znosi zmianę
wysokości. Chciałbym dać mu trochę czasu, by się przyzwyczaiło. Łyknę sobie leki i jutro
będę zdrów jak ryba!
- Leki? - uniosła się z fotelika Maria. - Zaraz przyniosę ziołowe tabletki “Allis”, nasz
peruwiański specyfik dla źle znoszących wysokość. Chyba powinnam je mieć w apteczce.
Choć kraj mój jest położony dużo, dużo wyżej niż te - machnęła ręką w kierunku górujących
nad nami Tatr - pagórki, cierpię na dolegliwość podobną do pańskiej... - wyszła z tarasu.
Po chwili wróciła z fiolką leku. Za nią pojawił się Janusz. Chłopak, ku memu
zdziwieniu, miał bardzo poważny wyraz twarzy.
- Panie Pawle - szepnął cichutko po polsku podając mi lornetkę - Maria ma broń!
- Cicho! - kopnąłem go pod stołem. - Mamy czas - powiedziałem głośno i już po
angielsku - możemy podziwiać widoki. A ty możesz dowiedzieć się od Marii czegoś
ciekawego o tym, o co mnie tak wypytywałeś...
- Ach tak, o kipu! - udał ożywienie Janusz.
Bystry z niego chłopak!
Maria splotła palce pod brodą.
- Kipu oznacza zawiązywać węzeł albo po prostu węzeł. Pojmują to słowo także jako
rachunek - zapisał w Komentarzach królewskich w roku 1609 Inka Garcilaso de la Vega.
Spojrzeliśmy na profesora, który odpowiedział uśmiechem:
- Być może, panowie, być może był to mój przodek.
- W ślad za relacjami kronikarzy przetrwało przez stulecia mniemanie, że kipu
spełniało w czasach Inków wyłącznie funkcję liczydeł. Dopiero w 1970 roku, na XXXIX
Międzynarodowym Kongresie Amerykanistycznym w Limie Victoria de la Jara wystąpiła z
hipotezą, że kipu to zaszyfrowane pismo.
- Szyfr? - zaciekawił się Janusz.
- Tak - zgodziła się Maria - mogło być kodem. Specjaliści twierdzą, że języka
zakodować nie można, ale pismo tak. Już w starożytnej Mezopotamii słowo zastępowano
cyfrą. Dzisiaj mamy kody pocztowe, numery telefonów. Dawni kronikarze inkascy, gdy
wspominali o kipu, używali również określenia “quillca”, co w języku keczua oznacza pismo.
- A kto to pismo “pisał”?
- Przygotowywaniem i czytaniem kipu zajmowali się w państwie Inków specjalni
funkcjonariusze - “quipucamayocs”. Do “quipucamayocs” przychodzili przedstawiciele
miejscowych władz, “curacas”, jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś o dziejach swej gminy,
prawach, rytuałach i uroczystościach.
- Twierdzi się, że skórzane niedzickie kipu jest fałszywe - wtrącił Aleksander - już
przez samo tworzywo, z jakiego je wykonano. Z czego więc wytwarzano oryginalne kipu?
Maria skinęła głową.
- Tak, skórzane kipu to rzecz podejrzana. Normalnie wytwarzano je z nitek
rozmaitego koloru: jedne były tylko jednej barwy, inne o dwóch kolorach, a jeszcze inne o
większej ich liczbie. Przedmioty nie mające odpowiedniego koloru rozmieszczano w
szczególnym porządku, zaczynając od najwyższej jakości i znaczenia. Niektóre nitki miały
jeszcze niteczki takiego samego koloru, jakby uzupełnienia lub wyjątki od ogólnych reguł.
Węzły stawiano według porządku - jednostki, dziesiątki, setki, tysiące, dziesiątki tysięcy i
bardzo rzadko (prawie nigdy) setki tysięcy.
Profesor sięgnął po nowe cigarillo i powiedział:
- Głównym elementem kipu był pojedynczy sznur, do którego “quipucamayo”, czyli
“liczący rachunki” dołączał na różne sposoby inne sznurki, a do nich przywiązywał kolejne.
Niektóre kipu, znajdujące się w kolekcjach najsłynniejszych muzeów świata, liczą sobie
nawet kilka tysięcy sznurków przywiązanych jeden do drugiego. Dopiero gdy sznurki były ze
sobą odpowiednio połączone i pomalowane na odpowiedni kolory (tu różnię się z Marią w
ocenie sposobu przygotowania sznurków kipu), wiązano węzełki w ten sposób, że każdy
sznurek posiadał grupy węzełków oddzielone od siebie wolną przestrzenią. W każdej grupie
było od l do 9 węzełków.
- Czyli stosowano w obliczeniach dzisiejszy system dziesiątkowy - mruknął
Aleksander.
De la Vega dmuchnął kłębem wonnego dymu.
- Ma pan rację. Na początku XX wieku amerykański archeolog Leland Locke
opierając się na przekazaniach kronikarzy i własnych badaniach tak właśnie zinterpretował
system stosowany w kipu. Inkowie stosowali trzy rodzaje węzełków na oznaczenie danej
liczby. Tak zwany długi węzeł, posiadający dwie i więcej pętli, służył do zapisania
jednostkowych pozycji w ten sposób, że dwie pętle to 2, a trzy pętle - 3, i tak do 9. Na
oznaczenie jedynki był stosowany specjalny węzeł w postaci ósemki, zaś na wszystkich
pozostałych pozycjach (10, 100, 1000) stosowano pojedynczy, prosty węzełek.
- Nie ma w zbiorach naszych muzeów oryginalnych kipu - wtrąciłem - ale nie brak u
nas próbujących rozwiązać jego zagadkę. I przyznam, że dochodzą oni do ciekawych
rezultatów, choć różnych od wyników Lelanda Locke’a. Na przykład Mirosław Grzybowski
ze Szczecina po dwudziestu latach badań ustalił, że kipu opiera się na systemie piątkowym.
Przy dziesiętnym po prostu za dużo musiałoby być węzełków. Na przykład trzeba ich aż
trzydzieści sześć, by zapisać liczbę 9999. W systemie piątkowym zapisuje się ją kilkoma
węzłami System piątkowy jest łatwy do opanowania przez małe dzieci, którym trudno pojąć
“zero” i “dziesięć”. Według Grzybowskiego pięć palców w genialnej prostocie służy do
rachunków - na jednej ręce można liczyć sztuki, na drugiej wielokrotność. Zmiana ułożenia
ręki wzbogaca system. Wypróbowano ponoć ten sposób wielokrotnie, ucząc polskie dzieci z
jak najlepszym rezultatem.
- No, ale cóż, póki nie odnaleziono klucza do kipu, musimy uznawać je za specjalny
rodzaj liczydeł... - kończył naszą “kipulogiczną” dysputę de la Vega, gdy Janusz spytał:
- Mówicie tyle o sznurkach, z których zrobione było kipu. A ja słyszałem, że kipu
odkryte przez Andrzeja Benesza miało przymocowane trzy złote blaszki z napisami:
“Dunajecz”, “Titicaca” i “Vigo”. Co pan na to, profesorze?
De la Vega rozłożył ręce.
- Przykro mi, młody człowieku, ale nie mam dla ciebie dobrej wiadomości! Dunajecz,
czyli zamek niedzicki - zgoda: miejsce ukrywania się uciekinierów i zakopania w jego
okolicy przewożonych skarbów. Titicaca, legendarne miejsce narodzin przodków Inków,
którymi są Manco Capac i Mama Ocllo; skarb zatopiony w nim ocenia się ponoć na 35 ton
samego złota. Ale Vigo? Dlaczego ono? Niektórzy “badacze” uważają, że chodzi o zatopiony
w bitwie pod Vigo u hiszpańskich wybrzeży Atlantyku statek wiozący część skarbu Inków.
Ale bitwa - w której Anglicy i Holendrzy rozgromili eskortowaną przez Francuzów
hiszpańską “srebrną flotę”, wiozącą złoto i srebro do Kadyksu - miała miejsce dopiero w 1702
roku, a więc długo po upadku powstania Tupaca Amaru II. W dodatku obładowane skarbami
statki płynęły nie z Peru, ale z Meksyku! Tak więc istnienie złotych blaszek z tymi napisami
jest raczej dowodem niezbyt udolnej próby fałszerstwa niż istnienia polskiego tropu “złota
Inków”.
- Mimo to przyjechali państwo tutaj aż z tak daleka?! - zaperzył się chłopak.
De la Vega objął go żartobliwie.
- Mój drogi, uczony musi być nade wszystko tropicielem prawdy, a prawda bardzo
często na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie nieprawdziwie, ba, wręcz nieprawdopodobnie!
Dlatego tu jesteśmy, by, na miarę naszych możliwości, poznać jeden z intrygujących nurtów u
jego źródła. Poza tym przyznam ci, chłopcze, że tak i ja, i doktor (po hiszpańsku: doctora)
Ciera jesteśmy romantykami, a to już powinno ci dużo tłumaczyć!
Wstaliśmy od stolików.
W jadalni podszedł do mnie pan Plewa, szczupły brunet z krótko przystrzyżonym
wąsikiem. Po serdecznym powitaniu, jako że nie widzieliśmy się już kawał czasu,
zaproponował:
- Dzisiaj, z powodu przyjazdu tak egzotycznych gości zapraszam państwa na kolację
na dół, do, jak pan to nazwał “Piekiełka”!
Zakrztusił się dymem palonego papierosa.
- Za zaproszenie serdeczne dzięki w przyjaciół i moim imieniu. Ale widzę, że pomimo
tego, iż lekarze zabronili panu palić, kurzy pan papierosy nadal.
- Co tam lekarze. Żona to dopiero daje mi popalić! - zaśmiał się wesoło.
- A nie próbował pan przynajmniej fajki? - pokazałem mu swoją.
- A idźże pan, panie Pawle! - machnął ręką i wyciągnął kolejnego papierosa.
Poinformowałem Marie i de la Vegę o zaproszeniu naszych gospodarzy. Nie ukrywali,
że sprawiło im ono wielką przyjemność.
Na razie rozeszliśmy się do pokoi na małą sjestę.
Ledwo przekroczyliśmy próg naszego pokoju (nie zdążyłem nawet zamknąć drzwi),
gdy Janusz zawołał gromko:
- No i co pan...
Niezbyt elegancko, ale skutecznie uciszyłem go kładąc mu dłoń na ustach.
- Cicho - powiedziałem szeptem.
Popatrzył na mnie złym wzrokiem.
- Myśli pan, że oni umieją po polsku? - powiedział już ciszej.
Wskazałem balkon łączący nasze pokoje.
- Na pewno nie umieją, ale słowo “pistolet” brzmi w wielu językach bardzo podobnie.
Zaniknąłem starannie drzwi na balkon.
- A teraz mów. Tylko cicho.
- Jaki pistolet? O czym wy mówicie? - wyszeptał zaniepokojony nie na żarty
Aleksander.
- Zaraz się dowiesz - odszepnąłem. - No, Janusz, to był pistolet czy rewolwer?
- No wie pan - oburzył się.
Wiem, że nawet autorom poczytnych kryminałów zdarza się mylić te dwa tak
odmienne rodzaje broni. Tu bohater wyciąga pistolet z kabury, a za chwilę strzela z
rewolweru.
- Pistolet posiada magazynek ukryty w kolbie. Magazynek rewolweru to obrotowy
bęben, w którym osadzone są naboje. Stąd nazwa “rewolwer” od łacińskiego “revolvere” -
obracać się. Najsłynniejszym rewolwerem jest amerykański Colt. Nie rozumiem, jak można
pomylić rewolwer z pistoletem - Janusz popatrzył na mnie z urazą.
- No dobra, z wiedzy o broni szóstka - uśmiechnąłem się. - Teraz opisz, jak to się
stało, że Maria zademonstrowała ci swoje “uzbrojenie”.
Janusz z zadowoloną miną rozłożył się na łóżku.
- Wychodziłem właśnie stąd z lornetką, gdy spotkałem Marię. Biegła po lekarstwo dla
stryjka. Swoją drogą nic nie wiedziałem o tym, że stryjek ma słabe serce, które wysiada już
sześćset metrów nad poziomem morza...
Aleksander cisnął w bratanka butem.
- Wszedłem za nią do ich pokoju - kontynuował spokojnie Janusz. - Ona grzebała w
neseserze. Obok na łóżku leżała bluzka. Zwróciłem na nią uwagę, bo była ozdobiona
oryginalnym haftem.
- A na hafcie leżał pistolet? - nie mogłem się powstrzymać do żartu.
- Nie na hafcie ani na bluzce, tylko pod nią. Wyraźnie dostrzegłem jego kształt.
Kobiatko poderwał się.
- Boże, mamy do czynienia z prawdziwymi przestępcami! Paweł, dzwoń na policję!
Posadziłem go z powrotem na fotel.
- Uspokój się, kochany! Nie będziemy się ośmieszać ściąganiem tu brygady
antyterrorystycznej z powodu, być może, przewidzenia twego bratanka.
Odwróciłem się do Janusza:
- I co zrobiłeś dalej? Podszedłeś do tej bluzki kryjącej tak interesujący nas przedmiot?
Obruszył się:
- Co pan? Żeby Maria wiedziała, że ja wiem? Stałem grzecznie w progu, a nawet
cofnąłem się na korytarz.
- Grzeczny chłopak - pochwaliłem go ze śmiechem.
- Teraz kolej na pana, grzeczny panie Pawle - odparł. - Co pan planuje?
- Na razie nic, dopóki nie uda mi się zapoznać z tym zabójczym cackiem. Może to po
prostu straszak albo pistolet gazowy? Przecież Maria mogła zaopatrzyć się w niego przed
wyprawą do dalekiego, egzotycznego dla niej kraju...
Janusz uniósł się na łokciu.
- Przed wyprawą? W takim razie, jakim cudem przemyciła go przez kontrole celne na
lotniskach?
Chłopak rozumował prawidłowo! Ale na jego pytanie znalazłem odpowiedź, choć
mnie samego niezbyt przekonywającą:
- Obecnie sporo krótkiej broni wykonuje się w całości z plastyku. Jeśli mamy tu do
czynienia z pistoletem gazowym, wydaje się to jeszcze bardziej prawdopodobne.
Nadal nie chciałem denerwować towarzyszy wszystkimi moimi podejrzeniami.
- To nie zadzwonisz, Pawełku? - obraził się wciąż zaniepokojony Aleksander.
- Ależ zadzwonię, Aleksandrze - sięgnąłem po komórkowiec - tylko że nie na policję,
a do pana Tomasza. On nagrał nam tych peruwiańskich uczonych, niech więc chociaż
sprawdzi, czy słyszano o nich na uniwersytecie w Limie.
Wystukałem numer szefa. Na szczęście był w domu. Ale przywitał mnie ostro, nie
dając dojść do słowa:
- Co wy się tam tak grzebiecie?! Ja już doczekać się nie mogę wiadomości o waszym
sukcesie, a tu cisza!
Odchrząknąłem z zażenowaniem:
- Przepraszam, szefie, ale Aleksander, to znaczy pan Kobiatko, poczuł się nie
najlepiej. No i z tymi Peruwiańczykami sprawa wydaje mi się niezbyt czysta. Czy mógłby
pan sprawdzić...
Słuchawka zadudniła śmiechem pana Tomasza.
- A ty znów swoje! Ale uspokój się, sprawdziłem. Profesor Miguel Jose de la Vega
jest cenionym wykładowcą uniwersytetu. A żeby cię jeszcze bardziej uspokoić, to przebywa
aktualnie ze swoją asystentką doktor Marią Ciera w Europie. W planach miał także
odwiedzenie naszego kraju... I jak ci teraz, niewierny Pawle? - zachichotał szef.
Uśmiechnąłem się.
- O wiele lepiej, panie Tomaszu. Jeszcze dzionek i ruszamy z pensjonatu na podbój
Zbójeckich Skałek!
- Jeszcze dzionek? - zdenerwował się mój przełożony. - Co wy się tam wylegujecie po
pensjonatach?! Chcę mieć wstępny meldunek już dziś wieczorem!
- Nie da się zrobić - odpowiedziałem najgrzeczniej jak umiałem. - Jak to: “nie da się
zrobić”? - zagrzmiała słuchawka.
- Czyż nie wspomniałem panu, że Aleksander trochę niedomaga? Ale już jutro
obiecuje być w pełni formy! - dokończyłem szybciutko, by uprzedzić nadciągającą burzę. -
Do usłyszenia, szefie. Pozdrowienia od Aleksandra i jego bratanka!
I grzecznie, ale stanowczo wyłączyłem telefon.
Przez chwilę jeszcze (znając skłonność do irytacji pana Tomasza) czekałem, czy nie
zadzwoni. Ale telefon milczał. Widocznie szef pogodził się z przejściową niedyspozycją
Aleksandra.
- Widzisz - zwróciłem się do tego ostatniego - chciałeś wzywać policję na dwójkę
czcigodnych peruwiańskich naukowców. I nie wstyd ci teraz?
Kobiatko wzruszył ramionami.
- Wolę żyć we wstydzie, ale i w spokoju.
Janusz popatrzył na mnie spod oka.
- Czcigodni naukowcy nie miotają “bolas”, czy jak nazywają się te kamienie ze
sznurkiem...
- Może robią to w celach naukowych, badając kulturę starożytnych Inków - starałem
się, by moja odpowiedź zabrzmiała niefrasobliwie.
Ten chłopak nosił głowę nie od parady!
- Akurat - podsumował moje starania. - I co teraz? Przestajemy odwlekać dostanie się
do miejsca, gdzie wykrywacz stryjka “zwariował”?
- Strasznie nie lubię udawać chorego - wtrącił Kobiatko. - Poza tym naprawdę
chciałbym się przekonać, czy dokonałem jakiegoś ważnego odkrycia...
Zastanowiłem się.
- Może jeszcze z tym odkryciem poczekamy ile się da.
Janusz stuknął szwedką na znak zgody, ale nie omieszkał zapytać:
- A co z pistoletem?
- Pozwolicie, że nim to już ja się zajmę.
Chłopiec ożywił się.
- Ukradnie go pan?
Pokręciłem głową.
- Ukraść to brzydkie słowo. Poza tym Maria zainteresowałaby się, gdzie podziała się
jej broń. A że rozumu, tak jak i urody, nie sposób jej odmówić, to jasne, że pomyślałaby o
nas. A wtedy “po ptakach”, jak to się mówi. Jeśli Peruwiańczycy mają jakieś niecne plany
względem odkrycia Aleksandra, to już na pewno się nimi nie zdradzą. I stracimy szansę
nakrycia ich na gorącym uczynku.
- No, ale gdyby ten pistolet im zabrać i wezwać policję? - nie ustawał Kobiatko.
Westchnąłem:
- Ech, przecież Maria może posiadać pistolet całkiem legalnie. Albo ta broń jest tylko
na naboje gazowe?
Aleksander uderzył pięścią w stolik.
- A ja jestem pewien, że to naprawdę groźna broń i jak najbardziej nielegalna!
- To wzywaj policję. Maria rozpłacze się (a coś mi się wydaje, że i to potrafi robić na
zawołanie) i przyzna, że rzeczywiście zaopatrzyła się w broń przed wyjazdem do dalekiej i,
jak słyszała, niebezpiecznej Polski. Czy myślisz, że za nielegalne posiadanie broni ukarzą
cudzoziemkę i to w dodatku cenionego naukowca?
- Ale przynajmniej nie będziemy już znosić towarzystwa jej i tego de la Vegi! - prawie
krzyknął Kobiatko.
Teraz ja uderzyłem dłonią w stolik.
- Ale na tym towarzystwie mi bardzo zależy!
Janusz i Aleksander popatrzyli na mnie jak na wariata.
Podniosłem uspokajająco rękę.
- Już tłumaczę. Jeśli profesor i jego asystentka są naprawdę przestępcami, lub, co
wydaje mi się bardziej prawdopodobne, zostali w przestępstwo zamieszani czy do niego w
jakiś sposób zmuszeni, to musimy sprawę z ich udziałem doprowadzić do końca. Niech trafią
za kratki jako złodzieje dzieł sztuki! Poza tym...
- Poza tym - wszedł mi w słowo Janusz - może się okazać, ze są niewinni. A trzeba
dać im czas do okazania tej niewinności.
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Czyżbyś zmienił zdanie?
- Nie - potrząsnął głową - ale faktycznie nie odpowiada mi ściąganie policji na głowy
tych dwojga dla głupiego pistoletu.
- Głupiego?! - żachnął się Kobiatko. - A czemu to tak próbowałeś krzyczeć o nim, aż
Paweł musiał ci zatkać buzię?!
Janusz uśmiechnął się rozbrajająco.
- Przepraszam. To z emocji. Teraz już mi przeszło. Zresztą, pistoletem obiecał zająć
się pan Paweł, tak więc chyba nie będzie już groźny dla nas?
Podniosłem kciuk w górę:
- Według rozkazu. Ma pozostać na miejscu, ale być już zupełnie niegroźnym.
- A co ze mną? - rozzłościł się nagle nie wiedzieć dlaczego Kobiatko. - Mam dalej
symulować? Przecież oni zorientują się, że coś tu nie gra. Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby
zobaczyć, że od brzegu jeziora do Zbójnickich Skałek tylko kawałek drogi...
Zaśmiałem się.
- Tak, wystarczy spojrzeć. Ale nasi peruwiańscy goście mapy, o ile wiem, nie mają.
Tylko atlas samochodowy, a w nim twoje słynne Zbójeckie Skałki nie figurują.
- To zapytają kogoś!
- Po jakiemu? Po polsku?
Kobiatko odwrócił się do mnie plecami zapatrzony w panoramę Tatr za oknem.
Zbliżała się pora kolacji.
- Tylko obiecajcie być mili dla naszych gości! - napomniałem surowo towarzyszy.
Odpowiedziało mi zgodnie, ale i pogodne mruknięcie.
W “Piekiełku” pięknie po góralsku wystylizowanym palił się ogień w kominku.
Gospodarze już prowadzili do suto zastawionego stołu. Wzniesiono pierwszy toast za gości i
potoczyła się ożywiona, choć częściowo tłumaczona, rozmowa.
Popłynęły opowieści z Pienin i Podhala, za które goście odwdzięczyli się
opowieściami z Andów (mam nadzieję, że nie traciły one wiele ze swego uroku tłumaczone z
hiszpańskiego na angielski, a potem na polski).
Wreszcie wjechały na stół półmiski z pstrągami pieczonymi na ruszcie, “po
flisacku”...
I w tym momencie opanował mnie przemożny atak kichania. Ledwo zdążyłem
wykrztusić między jednym kichnięciem a drugim:
- Przepraszam, zapomniałem chusteczki...
I wybiegłem z “Piekiełka”.
Popędziłem na górę. Kichanie zniknęło, jak ręką odjął...
Do pokoju... na balkon... Jak się spodziewałem, drzwi prowadzące na balkon
Peruwiańczyków były otwarte. Odetchnąłem z ulgą.
Wszedłem śmiało do pokoju powoli pogrążającego się w półmroku.
Gdzie szukać? W neseserze Marii czy de la Vegi?
Nic.
Dyplomatka na stole! Ale cóż, otwarta! W niej jakieś notatki i maszynopisy, notes z
numerami telefonów... Może i znalazłbym coś ciekawego, ale czas, czas gonił!
W każdej chwili profesor albo Maria mogli się zorientować, czemu tak długo szukam
chusteczki w pokoju... Musiałem się śpieszyć! Przesunąłem ręką po wierzchu szafy. Nic,
tylko obłoczek kurzu. Zajrzałem pod poduszki i materace łóżek. Ulubione, jak wiadomo z
kryminalnych seriali miejsce chowania broni przez przestępców. Nic nie znalazłem.
Gdzie u diabła?... Może w torebce Marii wiszącej na krześle? Pudło! Co u licha?! Nie
chciało mi się wierzyć, że zostawili pistolet w zaparkowanym przed pensjonatem audi.
I nagle dostrzegłem to, co powinienem dostrzec od początku mej rewizji w pokoju
drogich gości: wielki gliniany wazon na stole!
Jednym skokiem byłem przy nim i zanurzyłem rękę w jego przepaścistej głębi...
Zaszeleściło pod palcami. Delikatnie uchwyciłem plastykową torebkę i zacząłem
wyciągać ją z wazonu. Była ciężka jak na plastykowy woreczek!
ROZDZIAŁ ÓSMY
“CZARNA WDOWA” • MGŁA NAD JEZIOREM CZORSZTYŃSKIM •
ZAMEK DUNAJEC I FRANCISZEK SZYDLAK • DZIEJE
NIEDZICKIEGO KIPU • “ŁOWIECKA Z DŁUGO SYJKO” • ZNÓW
BIAŁE AUDI
Tak, torebka “miała prawo” być ciężka, zawierała bowiem pistolet. Ostrożnie
wyciągnąłem go. Był to “Tai-phan” produkowany w Hongkongu. Zwano go “czarną wdową”,
jako że mimo swych niewielkich rozmiarów miał kaliber 9 milimetrów i był bardzo celny.
Jak go unieszkodliwić?
Gdybym miał czas i odpowiednie narzędzia, wyjąłbym z pistoletu iglicę. Ale tak?
Pozostawało mi tylko wyjęcie naboi z magazynka i nadzieja, że Maria nie zorientuje się, że
broń stała się nagle lżejsza.
Wyjąłem magazynek, a z niego sześć naboi. Sprawdziłem, czy nie pozostał jeden w
lufie. Włożyłem magazynek z powrotem, a pistolet do torebki i na dno wazonu...
Szybko wyszedłem na balkon i stąd przez nasz pokój wróciłem do “Piekiełka”.
Udając, że nie dostrzegam pytających spojrzeń Aleksandra i Janusza, wziąłem się za
pałaszowanie pstrągów podgrzanych dla mnie przez troskliwą panią Cecylię.
- A jak tam katar, przeszedł? - spytała Maria uprzejmie.
Jednak wydało mi się, że słyszę w jej głosie drwinę. Mimo to odpowiedziałem równie
uprzejmym uśmiechem.
- Tak. Zastosowałem starą metodę przepłukania nosa zimną wodą.
- Brr - wstrząsnęła się Maria - to straszliwa metoda!
- Ale za to jaka skuteczna!
I rozpoczęła się ogólna rozmowa o sposobach walki z uciążliwym atakiem kichania.
Kolacja potoczyła się dalej...
Gdy wróciliśmy do pokoju, nakazałem towarzyszom gestem ręki milczenie i
ustawiłem na stole jeden za drugim sześć naboi.
Aleksander wzniósł ręce do góry gestem grozy. Janusz cichutko gwizdnął.
- Spoko - odpowiedziałem półgłosem. - Nie zapominajmy, że Maria może posiadać
broń legalnie.
- Co to za spluwa? - spytał Janusz.
- “Tai-phan”, robota Chińczyków z Hongkongu. Szkoda, że Maria wybrała tak rzadko
spotykaną broń.
- Jest czego żałować - żachnął się Aleksander.
Wzruszyłem ramionami.
- A jest. Myślałem, że typ broni wskaże mi, czy przypadkiem nasi goście nie mają
polskich wspólników, ale teraz musimy pozostać przy domysłach.
- Jakich domysłach?
- O czym mówisz?
Przyjaciele byli wyraźnie zaniepokojeni.
Cóż, gdy w grę wchodzą ostre naboje, zbytek tajemnic może okazać się czymś
niebezpiecznym! Opowiedziałem więc o próbie uśpienia mnie w krakowskim hotelu i o
śledzącej nas dorożce, a także o tym, że kiedy de la Vega i Maria powinni być jeszcze poza
granicami naszego kraju widziałem ich pod Hotelem “Francuskim”; tu zastrzegłem się, że
mogłem wziąć za nich jakąś bardzo podobną dwójkę zupełnie niewinnych turystów. Nie
omieszkałem też wspomnieć o wizycie u Dzidka i o tym, że potraktował on poważnie moje
przygody.
Aleksander podniósł palec do góry znaczącym gestem.
- A widzisz! Śmiałeś się ze mnie, że domagam się zawiadomienia policji, a
tymczasem dowiaduję się, że sam już zwracałeś się do niej o pomoc. I w dodatku zostałeś
potraktowany poważnie!
- Co było a nie jest nie pisze się w rejestr - popisałem się ludową mądrością. - Maria
została rozbrojona.
- A profesor? - Janusz położył nacisk na ostatnią sylabę.
- Co: “profesor”? - rzuciłem w niego nabojem, który nader zręcznie złapał.
- Czy rozbroił pan też profesora?
Zaśmiałem się.
- Przeszukałem cały pokój w poszukiwaniu pistoletu Marii. Innego nie znalazłem.
- A jeśli de la Vega miał go przy sobie?
Rzuciłem drugim nabojem, który również został złapany w locie.
- Przestań robić z tych poczciwych Peruwiańczyków chodzące arsenały!
- Poczciwi Peruwiańczycy? - poderwał się Kobiatko. - Toż to przestępcy!
Machnąłem ręką.
- Tak mi się powiedziało. Zresztą poczciwi czy nie, mam zamiar sam sobie z nimi
poradzić. Przy waszej pomocy wydaje mi się to całkiem łatwe.
Aleksander sapnął aprobująco, a Janusz aż poczerwieniał z dumy. Zebrałem naboje i
wrzuciłem je do kieszeni torby.
- Co ma pan zamiar z nimi zrobić? - spytał Janusz. - Wyrzucić do jeziora wraz z
kluczykami złodziejaszka z Myślenic?
- Nie. Zachowam je na wszelki wypadek. Może będziemy zmuszeni skorzystać z
pistoletu Marii, a wtedy będą jak znalazł.
- My? Z pistoletem? - obruszył się Aleksander.
- Cel uświęca środki - popatrzyłem na niego spod oka. - A ten pistolecik może być
całkiem skutecznym środkiem. Nazywają go “czarną wdową”...
- Czarną?... tfu! - zadrżał Kobiatko. - Ja tam go do ręki nie wezmę!
Postanowiłem się z nim podrażnić:
- Weźmiesz, weźmiesz. Jak będzie trzeba!
- Nie będzie, gdy zawiadomimy policję! - Aleksander powrócił do ulubionego tematu.
- Nie zawiadomimy! - ja też się uparłem.
- A niech cię!
I Kobiatko ostentacyjnie odpukał w niemalowane drewno.
- Niech stryjek splunie także przez ramię - doradził życzliwie Janusz. - I to koniecznie
przez lewe.
- Co ja się mam z wami - jęknął Aleksander, ale już jakby się uspokoił. - Aha, jeszcze
jedno: jutro mam robić za chorego czy dobieramy się do złota Inków? Co, Pawle?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Sądzę, że możemy potrzymać naszych przyjaciół w niepewności jeszcze dzień lub
dwa. To może być bardzo ciekawa kuracja dla ich systemów nerwowych. Indianie słyną
ponoć ze swej odporności psychicznej. Zobaczymy, jak to będzie z Marią i profesorem.
Aleksander skinął mi z uznaniem głową, a Janusz wydał stłumiony okrzyk
naśladujący wojenne wycie Siuksów.
Obudziłem się wcześnie rano i zerknąłem na zegarek. Dochodziła szósta. Moi
towarzysze spali w najlepsze. Aleksander nawet leciutko pochrapywał. Wstałem z łóżka i
podszedłem do drzwi na balkon. Znieruchomiałem. Byłem przygotowany na piękno
słonecznego poranka, ale widok, który roztoczył się przede mną był naprawdę wyjątkowy!
Różowe i białe kłęby mgły prześwietlone słońcem wypełniały całą dolinę Jeziora
Czorsztyńskiego. Leciutkie podmuchy wiatru kołysały nimi, odrywały złotawe obłoczki i
unosiły je w górę. Pienin Spiskich na przeciwległym brzegu nie było widać i pod mgłą
zniknął zamek niedzicki. Tylko Tatry wznosiły swe szczyty wysoko lśniąc w słońcu,
połyskując śniegiem zalegającym żleby, tak bliskie w przeczystym powietrzu ranka, że
wydawało się, iż są tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki.
Sięgnąłem po fajkę, woreczek z tytoniem i zapałki i przysiadłem na balkonowym
krześle.
Choć przez jakiś czas chciałem nie myśleć o złocie Inków i grożących mu
przestępcach. Skąpany w porannym słońcu widok puszystego morza mgieł przede mną
rozjaśniał złe myśli.
Cicho skrzypnęły drzwi pokoju obok i na balkon wyszła Maria. Wyglądała
prześlicznie w harmonizującym z jej ciemną cerą i kruczoczarnymi włosami purpurowym
szlafroczku.
Widząc mnie zawahała się, ale bez słowa przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim
opierając smukłe nogi o poręcz balkonu.
Siedzieliśmy w ciszy zapatrzeni w misterium mgieł, słońca i wyniosłych gór przed
nami.
Aż nadeszła chwila, w której poczułem, że coś dobrego zaczyna mnie z Marią łączyć.
Już chciałem przerwać milczenie i powiedzieć: “Słuchaj, Mario, jak to jest z tym pistoletem, z
waszym czyhaniem na odkrycie Aleksandra? Wyjaśnijmy to wszystko i rozjedźmy się w
spokoju.”
Ale właśnie wtedy Maria bez słowa wstała z krzesła i wróciła do swego pokoju...
Przy śniadaniu Aleksander, jak to ustaliliśmy wcześniej, uskarżał się nadal na serce.
Profesor wyraził zdziwienie, że lekarstwo Marii nie pomogło.
- Ależ pomogło, pomogło - tłumaczył się Aleksander. - Ale jeszcze odrobinę nie
jestem w formie. A tam trzeba będzie się trochę wspinać. Nie chciałbym wam w razie czego
przysporzyć kłopotu.
- To do miejsca pańskiego odkrycia trzeba się wspinać? - w czarnych oczach Marii
błysnęło zainteresowanie. - Gdzie to jest?
- Kawałeczek - plątał się Kobiatko. - Ja wszystko pokażę. Ale może jutro...
Postanowiłem przyjść biedakowi z pomocą.
- Może, skoro Aleksander nie czuje się najlepiej, ograniczymy się dzisiaj do
zwiedzenia niedzickiego zamku? Przy okazji zobaczą państwo słynny próg, pod którym
Andrzej Benesz odkrył tajemnicze kipu. Jeśli będziemy mieli szczęście, to historię o nim
opowie nam przewodnik i gawędziarz, Franciszek Szydlak.
- Przecież nie rozumiemy po polsku - uśmiechnął się ironicznie de la Vega.
Odpowiedziałem podobnym uśmiechem.
- Postaram się przetłumaczyć słowa pana Szydlaka jak najdokładniej.
Nie zatrzymując się przy zaporze zajechaliśmy prosto na parking pod zamkiem. Nie
spodziewałem się tu takiego ruchu! Autokary i samochody osobowe. Wycieczki i turyści
indywidualni. Na pana Szydlaka musieliśmy zaczekać, bo właśnie oprowadzał po zamku
kolejną grupę zwiedzających. Chciałem podjąć się roli przewodnika, ale wyręczył mnie w
tym Aleksander, który zapomniał o swej udawanej chorobie.
Najpierw pokazał nam na placu przed zamkiem odziomek “dębu Palocsayów”,
liczącego za życia 6 metrów obwodu. Jak głosi legenda, zasadzić go miała Cyganka za życia
Gyórgyego Horvatha w XVI wieku twierdząc, że jak długo dąb będzie zielony i zdrowy, tak
długo będzie trwał ród Horvathów. Przepowiednia spełniła się. Dąb zaczął usychać za życia
ostatniego męskiego potomka rodu (około 1845 roku).
- Pierwsza wzmianka o zamku - opowiadał Aleksander - pochodzi z 1325 roku. W
testamencie z 1330 roku mowa jest o “novum castrum de Dunajecz”. W umowie z 1412 roku
zamek wymieniono jako miejsce zwrotu sum pożyczonych przez Węgry od Władysława
Jagiełły pod zastaw trzynastu miast spiskich. W 1528 roku zamek i ziemie do niego należące
darował król węgierski Jan Zapolya swemu dyplomacie, Polakowi Hieronimowi Łaskiemu.
Syn Hieronima, Olbracht, sprzedał w 1589 roku zamek Gyórgiemu Horvathowi z Palocsy,
który zamek rozbudował i przekształcił w renesansową rezydencję. Od około 1670 do 1775
roku zamkiem władał ród baronów Giovanellich; po ich wymarciu powrócił do Horvathów.
Zniszczony obiekt odnowił w 1817 roku Andreas Horvath. Z nim właśnie wiążą się pierwsze
turystyczne spływy Dunajcem. Drogą dziedziczenia po kądzieli przeszła Niedzica w 1858
roku w ręce rodu Salamonów, który dzierżył ją do 1945 roku.
Zobaczyłem, że Maria dyskretnie ziewnęła.
Na szczęście nadchodził już Franciszek Szydlak. Przywitał nas serdecznie (pamiętał
mnie, a z Aleksandrem znal się od dawna) i wyraził żal, że z naszymi gośćmi będzie mógł
porozumieć się tylko przez tłumacza. Ale po zamku solennie oprowadził i opowiedział przede
wszystkim historię kipu i Inków na niedzickim zamku.
Siedzieliśmy na ławce opodal słynnego progu, kryjącego przez wieki tajemnicę złota
Inków... Oczywiście naszym gościom tłumaczyłem opowieść pana Franciszka na angielski,
ale tu postaram się przedstawić ją w oryginale. A rzecz zaczęła się od stroju, w jaki słynny
gawędziarz był ubrany, bo zainteresowało to de la Vegę:
- My spiscy gorole mamy motyw madziarski w stroju, ale ja mam może taki więcej
zamkowy strój. Zamek mi go uszył jako może hajduka albo strażnika. Ja nie mam portek
suknianych jak nasi gorole, tylko zielone, z białym obszyciem. A lejbik, kamizelę, czerwony
ze złotymi haftami i czterema zapinkami też złotymi. Na to brązowa cucha, peleryna
jakbyście ją nazwali. Do tego czarny kapelusz z czerwoną wstążką podwinięty po bokach...
Ale co ja tam będę o stroju gadał, jak wy o tym kipu chcecie słuchać. To posłuchajcie...
Zacznę trochę inaczej: w 1947 roku przyjechał tutaj Geza Salamon, z tych, co do nich
Niedzica należała. Nie zwiedzał zamku, bo to mu na serce... że to już utracone. Siostra tylko
jego zwiedzała ze mną. No i ona mi mówi: “Wisz, Franek, brat tu mój jest ze mną, ale tam
stoi pod dębem, powiedział, że nie może tu iść patrzeć na to”. No i ja poszedłem ku niemu,
kłaniam się, witam z nim. A on goda po słowacku tak: “Pan Franek, nie wercie o tyn
testament. To je neni prawda. To je bujda na risorach. U nas toho nie było w zamku, w
kronikach. Żadny testament. No a jak wy wericie w tu legendu, to możecie si tu werić. Ale
toho tu ne było. Ten próg nigdy nie był rusany. Jak go wstawili w sedemnastym storociu, tak
nikt go nie ruszał” - pan Franciszek popatrzył na nas nieufnie. - Ale wy wierzycie?
Potwierdziliśmy swą wiarę gorliwie i różnojęzycznie.
Nasz przewodnik skinął z uznaniem głową.
- No to słuchajcie dalej: Andrzej Benesz przyjechał w 1946 roku do zamku, 31 lipca o
godzinie dwunastej w południe, autem ze swoją żoną i z kolegami dwoma. No a ja byłem
prawie jako opiekun społeczny. No i on mi mówi: “Panie, pan idzie na obiad?” Ja mówię:
Tak, chciałem zamknąć...”. On na to: “Niech pan nie zamyka, bo ja chciałem tu... mam tu do
wykopania jedną rzecz. Gdzie jest tu u was milicja?” To ja godom: “W Niedzicy”. “A sołtys
jest?” “Jest, Bukański”. “A na placówce WOP-u jest ktoś?” “Jest”. No i pojechał. Przywiózł
milicję, z placówki kapitana Dąbrowskiego, porucznika Wiśniowskiego, trzech żołnierzy z
kilofami i łopatami. No i tu przyjechał. On tak patrzył na mnie: “Pan jest tu opiekunem?”
“Tak”. “To niech się pan nie boi, nie będziemy walać zamku, tylko ja sobie odkryję
testament”. No i tuśmy przyszli. On pierwszy z żołnierzami. Podkładał, wicie, lewarek z auta,
ale potem żołnierze z kilofami pomogli mu to odkryć. I w tym miejscu. Tam jest taki żółty
piasek jak z rzeki, specjalnie przywieziony czy co. W prawym rogu. Tam pogrzebał i wyjął tę
rurkę ołowianą. Osiemnastocentymetrowa była, na końcach zaklepana. Z jednego końca
rozkrajał tę rurkę i wyciągnął dwanaście niby rzemieni, niby sznurków, no i pokazał to
władzom. Kapitan Dąbrowski, pod siwym wąsem, mówi: “Ale, panie, niech pan to
wytłumaczy, co to ma znaczyć?” A on mówi: “To jest sprawa testamentu mojego ojca...”
Pan Franciszek spojrzał na nas uważnie.
- A teraz opowiem, wierzcie czy nie, historię, jak to rzemykowe pismo trafiło pod
próg zamku: Sebastian Berzeviczy kupił majątek na Wołyniu i z Wołynia, od swego ojca,
powędrował do Peru, taka była jego chęć. Zanim zaszedł do Peru, po drodze trudnił się
korsarstwem. Napadał na galeony. W każdej walce brał udział, coś z tego skorzystał.
Przyszedł do Peru ze wszystkim, czego się po drodze dorobił. Zżył się z Indianami, poślubił
młodą Inkaskę z królewskiej rodziny. Na tych Indian napadli Hiszpanie. Więc oni przed tą
pogonią Hiszpanów wszystko co mogli chowali, topili. On wziął piękny posag za żoną, swój
dorobek też miał niewąski, tak że miał złota i brylantów cały okręt. A żeby mu go Hiszpanie
nie zabrali, tak on go zatopił w Ameryce Południowej, w jeziorze Titicaca w Andach. To jest
jezioro 1800 metrów głębokie. Tam nawet żaden nurek nie był. Zrobił testament, oddał go
swojej córce, Uminie, którą miał dorosłą. Córka wyszła za mąż za Inkasa Tupaca Amaru z
królewskiej rodziny. To już było całe pokrewieństwo z tymi Inkami. Więc Sebastian
Berzeviczy ze swoim zięciem poszedł na wojnę z Hiszpanami, bo tam straszne ataki były. Ale
nie mogli przebić tego ataku, więc trzeba im było uciekać przed tą pogonią, szukać
schronienia z powrotem w Polsce... Jego żona zmarła, pochował ją w Peru, co miał robić, był
wdowcem. Zabrał córkę, zięcia, radę emisariuszy Inków i wnuka... miała synka. No i przez
Wenecję uciekali... Na ulicy w Wenecji tajny wywiad hiszpański wytropił... zięcia
zasztyletowali na ulicy weneckiej... zrobili mu pogrzeb tam jak mogli. Dalej ojciec ze swą
córką, z wnukiem, z radą emisariuszy uciekł. Przez Węgry uciekał do Niedzicy i tu się
schronili u Horvatów z Palocsy. Więc nie wpisywali się do kroniki, bo to było tajne, prawda?
Tylko córka, Umina, schowała testament pod bramą żelazną, pod tym progiem. Zrobiła cały
plan tej bramy i tego progu. Schowała go potem w Krakowie, w kościele Świętego Krzyża, za
ołtarzem. Tam jest stary kościół na placu Świętego Ducha. Wszystko pięknie już było
zachowane... Rada emisariuszy Inków... że jej zostawili trzy skrzynie złota... Ale czy to
prawda, to ja nie wiem... Ona schowała to złoto nad Dunajcem, pod skałami. No więc, nie
dała ani krechy na kamieniu, ani nic, śladu nie było... No i tak. Zemsta hiszpańska doścignęła
ją. Sześciu drabów wdarło się do Niedzicy i tu ją złapali. Powiedzieli jej, żeby oddała
testament, bo oni muszą to zabrać. Ona na to, że nie ma żadnego testamentu, żeby się
odczepili. Ojciec też bronił ją. Nie dał rady. Wyprowadzili ją na dziedziniec zamkowy. Tam,
gdzie jest ten łęk i tam jest krzyż. Pod tym łękiem ją zasztyletowali, rozpruto jej brzuch na
krzyż sztyletem. Zostawili zwłoki. Uciekali. Straż zamkowa ich goniła. Ale nie złapali. Ojciec
zrobił pogrzeb tymczasowy, w trumnie srebrnej pod kaplicą. Ale potem podobno ją po trzech
tygodniach przewiózł do Cervenego Klostora, teraz po słowackiej stronie. Tam leżała miesiąc
czasu. Z Cervenego Klostora ją przewiózł do Krumlova na Morawy, bo tam mieli majątek
Berzevicze. Tam jest pałac, tam jest kaplica... No i tak... A ojciec Uminy dał wnuka jako...
Przyjechał tutaj Wacław z Krumlova. Na Morawy wziął tego wnuka, Antonia. Sebastian dał
swego wnuka bratankowi, którego odnalazł właśnie w Krumlovie. Wacław przyjechał tu,
adoptował synka na testament w kaplicy Świętego Andrzeja, tutaj na dole. Adopcję dołożył
do planu matki w kościele Świętego Krzyża i zabrał go na Morawy. Synek Antonio
Berzeviczy wyrósł na Morawach na uroczego mężczyznę. Ożenił się z Polką, Rubinowską,
córką kapitana napoleońskiego. Z niego ostatnia linia wywiodła się... No i tak, to już
wszystko było potem pięknie zakopane. A potem Andrzeja Benesza ojciec po wojnie był
strasznie chory i przekazał to synowi, ten cały testament. Ale mu powiedział: “Nie szukaj, nie
dotykaj, czekaj na dalsze poselstwo, które przyjedzie do ciebie z Peru. Bo na tym duże klątwy
ciążą. Żeby cię co nie spotkało”. Ale Andrzej nie słuchał nic. Po pogrzebie ojca pojechał
prosto do kościoła Świętego Krzyża w Krakowie. Z księdzem za ołtarzem znaleźli, ale ksiądz
mu mówi: “Andrzejku, jak ojciec mówił, ja jestem krewniak wasz...”, ale co to dało... “Ja ci
dam tylko odpis, oryginału ja ci nie mogę dać”. Dał mu odpis, no i on z tym odpisem tu.
Potem tutaj protokół milicja podpisała, no i on zabrał to kipu i wyjechał. Raz tylko wrócił. W
1949 roku. To było w poniedziałek, mnie nie było. Benesz poszedł do dyrektora, a był nim
inżynier Szmidt i jemu powiedział: “Niech pan powie panu Frankowi, żeby już nie gadał o
tym testamencie, bo mi ludzie nie dają spokoju. Drzwi się nie zamykają. Przychodzą i proszą.
Piszą. Ja nie chcę już tego...” No i tak...
- Piękna legenda - szepnęła Maria, gdy już pożegnaliśmy się z panem Franciszkiem.
De la Vega wzruszył lekko ramionami.
- Szkoda, że tylko legenda.
Zdenerwowałem się:
- Jeśli tylko Benesz znalazł pod progiem prawdziwe kipu, to legenda staje się prawdą.
A naszą rzeczą jest spróbować dotrzeć do jej źródła. Sam pan mówił o tym Januszowi,
tłumacząc powołanie prawdziwego uczonego. Zresztą ślad, na który naprowadza nas pan
Kobiatko, być może pozwoli nam to źródło odkryć!
Profesor skinął głową:
- I ja na to liczę.
Zeszliśmy na parking, na którego obrzeżach rozkładali się sprzedawcy pamiątek.
Od dziecka lubiłem przyglądać się zawartości ich kramików, skręciłem więc ku nim
odruchowo. Za mną ruszył Janusz.
- Widzę, że chcesz obdarować Marię nową pamiątką - zażartowałem.
- A ja widzę, że będę miał w tym pomyśle konkurenta w pańskiej osobie - odciął się
chłopak.
Nagle zatrzymałem się. Dosłownie wstrzymując oddech wyciągnąłem rękę ku pękowi
wisiorków na rzemykach, które sprzedawała tęga gaździna. Były tu krzyżyki i figurki
rozmaitych zwierząt wypalanych w glinie...
Kilka z nich... Nie, nie mogłem się mylić! Kilka z nich przedstawiało lamę czy też
guanaco!
“Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, to ostrożnie, pomalutku, Pawle!” - pomyślałem.
- Po ile te zwierzaczki u pani? - spytałem udając obojętność.
Gaździna nawet na mnie nie spojrzała, zajęta sprzedażą większej partii oscypków
wycieczce.
Odczekałem, aż dokończy targu i jeszcze raz spytałem:
- A ile za te cudaczki?
Dopiero teraz odwróciła się do mnie.
- A będo po łosiem.
Wysupłałem z pęku taki z lamą.
- Wezmę jeden. Dla miłej.
- Niech scęśliwie nosi! - uśmiechnęła się kobieta.
- O rany, lama - szepnął za mną Janusz i już wołał:
- Mario! Mario!
- To pewnie dla tej piknej pani - skinęła domyślnie głową gaździna na widok
podchodzącej do nas Marii. - Pewno ona nie stąd.
- Ano! - uśmiechnąłem się. - Proszę, Mario, coś dla ciebie.
Aż zatrzymała w powietrzu wyciągniętą rękę. Spoważniała.
- Skąd to masz?
- Ta pani mi ją sprzedała. Tylko spokojnie - mówiłem po angielsku. - Może dowiem
się, gdzie takie gliniane lamy się pasą. Kiwnęła głową i zaczęła przeglądać inne pamiątki.
Odwróciłem się do właścicielki kramiku.
- A jak to pani wymyśliła tego zwierzaczka?
Spojrzała na mnie nieufnie:
- Ii... to łowiecke z długo syjko? A to syn mój robi.
- A nie wiecie, skąd ona u niego?
- Ni.
Wyjąłem z portfela banknot, dając jednocześnie Januszowi znak głową, by zatrzymał
nadchodzących Aleksandra i profesora.
- Widzi pani te pieniądze? To pięćdziesiąt złotych. Nie osiem a pięćdziesiąt zapłacę,
jak mi pani powie, skąd ta łowiecka z długo syjko.
- I tam - sceptycznie wzruszyła ramionami. - Com pedziała, tom pedziała.
- Droga pani - zamachałem kusząco banknotem - moja przyjaciółka z daleka
przyjechała, nawet po naszemu nie umie. Jest z kraju, gdzie te owieczki żyją. Lama na nie
mówią. Bardzo by kobietę ciekawiło, skąd taka lama u was...
Nadal patrzyła na mnie podejrzliwie, ale w jej małych oczkach już zapalił się błysk
pożądliwości na widok banknotu.
- E, panie... Jesce mi zabieze...
- A co ma zabrać. Kupiłem jej przecież. Ciekawe tylko jej opowiedzieć, skąd u pani
syna takie pomysły z dalekiego kraju.
- Iii...
- Gaździno, my nie z żadnego urzędu. Krzywdy pani nie chcemy. Tylko dowiedzieć
się, żeby tam daleko, w Peru, ludzie się dziwili. Niedzica sławna będzie.
- A co mnie tam Niedzica - nachmurzyła się. - Ja ze Sromowców Wyżnych - odparła
nie bez dumy - z Zawrocia.
- Piękna wieś - pochwaliłem. - Ale to już mi pani o tej owieczce opowie...
Jeszcze raz obejrzała mnie od stóp do głów.
- A niech ta. Dobze panu z ocu patrzy.
Chwyciła banknot, obejrzała pod słońce i schowała do woreczka przy pasku.
- No to ślimy z moim starym do Józka, synka, co to mieska w Sromowcach Średnich.
Ale, prawdę panu powiem, nie za dobry z niego synek, ni...
- Jeszcze się poprawi - starałem się grzecznie przyśpieszyć opowiadanie.
- Niech mu będzie na zdrowie, że mu pan tak życy - uśmiechnęła się gaździna.
- Ale co z łowiecko?! - jęknąłem.
- Już pedam. No to śli my z moim starym. A tu mi się zachciało na kamieniu przysiąść
i na Dunajec popatrzeć, jak woda opada. Bo to było akuratnie jak w byłym roku ta strasna
powódź była...
- Oj była, wszyscy wiemy!
- Mówię, że była, bo ta panna z dalekiego kraju pewnie nie wie.
- Zaraz jej powiem. Ale co dalej.
- Co dalej? Chciał pan słuchać, to niechaj słucha.
- Ależ ja słucham!
- To i dobze. Siadłam ja ze starym, akurat pod Murdułowym Gronikiem to było,
pogadujemy sobie, popatrujemy. Patrzę ja, a tu cosik między kamuskami błyscy. Skiełko nie
skiełko - myślę. “Stary, co tam tak błyskoce? - pytam. - Skło?” “Ni - stary na to - może jaki
paciorek, dobro jakie”. A że wartki z niego jesce chłop, to skocył i zaraz zawołał, żem cudaka
nasła, któren chyba ze złota będzie!
- E, tam - nie wytrzymałem - wartki chłop, a gliny od złota nie odróżnił. I jak to z nią
było, że błyszczała. Zwodzicie mnie, gaździno!
Zaśmiała się.
- Bo to nie z tych, co tu wisą. Ja ją na scęście nosę. Jak z niej tylko Józek foremkę
zrobił... - zdjęła z głowy złoty łańcuszek.
I już ukazała się złota figurka lamy.
Wyciągnąłem po nią rękę, ale Maria była szybsza. Chwyciła posążek.
- A mówił pan, że nie będziecie zabierać - oburzyła się gaździna.
- To tylko tak z ciekawości - uspokoiłem ją - zaraz pani łowieckę oddamy.
W ręku Marii błysnęło szkło powiększające.
- Tak - wymruczała - oryginalna inkaska robota. Podobne spotkałbyś w Muzeum Złota
w Bogocie. Rysunek na powierzchni zatarty. Musiała ją długo woda przetaczać między
kamieniami.
Uśmiechnąłem się.
- Ale chyba nie od końca XVIII wieku, czyli od czasu, kiedy tu byli twoi przodkowie.
- Nie. Przez ten czas niewiele by z figurki zostało - z żalem oddała figurkę góralce,
która szybko schowała ją do kieszeni fartucha. - Żal ją oddawać, bo to przecież dowód, że
legenda o tutejszym złocie Inków opiera się na prawdzie.
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Wiesz, chyba możemy traktować tę “łowieckę” tak nadal. Ta pani opowiedziała, że
znalazła ją wśród kamieni po ustępującej wielkiej powodzi zeszłego roku. Może figurka
przeleżała spokojnie w ukryciu dwa wieki i dopiero teraz woda ją wypłukała, przetarła wśród
otoczaków, aż błysnęła?
- Można odkupić ją od właścicielki?
- Zażąda wysokiej ceny. Górale znają wartość złota. Ale spróbuję poprosić pana
Tomasza o dodatkowe fundusze. Chociaż obawiam się, że przeciwnicy niedzickiej legendy
będą twierdzić, że kupiliśmy zgubiony przez jakiegoś zagranicznego turystę, czy raczej
turystkę, wisiorek. Złoto co prawda, ale bez historycznej wartości. U was, w Peru, można
zapewne kupić coś podobnego w antykwariatach.
- Tak - zaśmiała się Maria - ale nawet u nas nikt nie zaprzeczy tej figurce historycznej
wartości!
- Jakby nie było, zawsze zdążymy. Gaździna przychodzi na pewno pod zamek
codziennie.
- Tylko teraz, przestraszona naszym zainteresowaniem, może zostawiać figurkę w
domu.
- Tym się nie martw. Jak tylko wymienię odpowiednią sumę, przyniesie lamę i to
biegiem!
Podeszliśmy do czekającej na nas przy autach pozostałej trójki. Spośród niej
wyróżniał się zaczerwienionymi z emocji uszami Janusz. Podjąłem się trudnego (tak po
polsku, jak i po angielsku wyjaśnienia historii “łowiecki z długo syjko”).
Wysłuchawszy moich rewelacji de la Vega spojrzał na mnie z politowaniem.
Odwrócił się w stronę Janusza.
- Może będziesz łaskaw, młody człowieku, zaprowadzić mnie do tej kobiety, która
posiada figurkę lamy?
Przyznam, że lekko mnie ubodło pominięcie mej roli odkrywcy tak ważnego posążka.
Być może jedynego dowodu, że Inkowie przebywali, choć krótko, w Niedzicy za Sebastiana
Berzeviczego.
Ale już Janusz prowadził de la Vegę do gaździny...
“Żeby chociaż zapytał mnie o pozwolenie, łotr!” - pomyślałem.
Dobijanie targu trwało długo. Wreszcie profesor wrócił z dumną miną, wymachując
złotym łańcuszkiem.
Wydało mi się, że wszyscy wokół wpatrują się w tenże łańcuszek w nabożnym
skupieniu...
- Chciałbym, żeby to dziełko inkaskiego rzemieślnika - profesor ujął w dwa palce
figurkę lamy - przyozdobiło tego, który prowadzi nas ku złotu Inków oraz żeby przyniosło
mu, a co za tym idzie i nam wszystkim, szczęście w poszukiwaniach.
Przymknąłem oczy i przybrałem poważny wyraz twarzy, jaki przystoi dekorowanemu.
Rozległ się cichy śmiech Janusza, który widocznie dostrzegł moją mimikę i zrozumiał
jej powód.
Lama na łańcuszku ozdobiła koszulę Aleksandra, a on sam wymieniał z de la Vega
uścisk dłoni.
Maria zaśmiała się głośno i ucałowała Aleksandra mocno w oba policzki. My z
Januszem uścisnęliśmy dłoń z należnym odkrywcy szacunkiem.
Po obiedzie Aleksander nie musiał symulować choroby. Naprawdę poczuł się źle. Do
tego stopnia, że chciałem wieźć go do lekarza. Ale ofuknął mnie:
- Wszystkie leki, których potrzebuję, mam ze sobą. To ten czort mnie zauroczył -
pstryknął lamę w nosek. - Albo ten profesor to jakiś peruwiański znachor i działa na mnie
przez to cudactwo - zdjął lamę i cisnął ją na dno torby.
Zaśmiałem się:
- Ależ Aleksandrze! Nie twierdzę, że profesor koniecznie musi nas kochać, ale teraz w
jego interesie jest, byś czuł się jak najlepiej i tak szybko, jak tylko możesz, doprowadził go do
“złota Inków”!
- Niech ci będzie - odburknął i ze zbolałą miną położył się na swym tapczaniku.
Wyszedłem z gazetą na balkon, by nie przeszkadzać Aleksandrowi. Janusz poszedł
przejść się po Czorsztynie.
W jakiś czas po jego wyjściu usłyszałem, jak otwierają się i zamykają drzwi pokoju
Peruwiańczyków. Po krokach poznałem, że to Maria wychodzi z pensjonatu.
Zapadła cisza.
Musiałem zdrzemnąć się nad gazetą, bo poczułem nagle, że ktoś mnie szarpie za
nogawkę spodni.
Nade mną stal Janusz i gorączkowymi gestami dawał mi do zrozumienia, że mam
zachowywać się cicho i wejść za nim do pokoju.
Zrobiłem jak kazał, na dodatek starannie zamykając za sobą drzwi.
- Panie Pawle - wyszeptał donośnie Janusz, budząc Aleksandra - znalazło się białe
audi!
- Białe audi? Jakie białe audi? - jeszcze byłem zaspany.
Chłopak aż jęknął nad moją głupotą.
- No to białe audi, które widzieliśmy pod Tarnowem, a potem w Bochni! To, o którym
pan myślał, że jeżdżą nim profesor i Maria.
Ożywiłem się.
- Białe audi? Ale skąd wiesz, że to akurat tamto? Skąd się tu wzięło?
Janusz wzruszył ramionami.
- Może to rzeczywiście nie ten samochód? Wiem tylko jedno: Maria rozmawiała z
kimś siedzącym w białym audi na polskich numerach rejestracyjnych. Jakich, przez te moje
szkła nie widziałem, a nie mogłem podejść bliżej.
Teraz ja wzruszyłem ramionami.
- Może ten z audi zapytał ją o drogę?
- Po polsku?
- Spytał po polsku, Maria odpowiedziała po angielsku, bo raczej nie po hiszpańsku, i
w tym języku potoczyła się rozmowa.
- I Maria wskazała przyjezdnemu drogę? - Janusz pokręcił głową. - Dokąd? Przecież
jest tutaj pierwszy raz w życiu, panie Pawle drogi!
- A nie mówiłem, że trzeba na policję? - wymruczał ze swego łoża boleści Aleksander.
- Czyli - sięgnąłem po fajkę - nasi goście zaczynają się niecierpliwić. Albo pogania ich
jakiś nieznany nam szef.
- To by pasowało! - wtrącił Janusz. - Maria po rozmowie z tym z audi szła bardzo
ponura.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
UROKI I NIEBEZPIECZEŃSTWA SPŁYWU DUNAJCEM • PRAWDA O
JANOSIKU • PRZEZ DOLINĘ HARCZYGRUND • CZYŻBY
KOBIATKO ZABŁĄDZIŁ • CO ZNALEŹLIŚMY KOŁO ZBÓJECKIEJ
DZIURY
Cóż robić, gdy wiadomo, że przeciwnik zbiera siły i przygotowuje się do
ostatecznego, zwycięskiego dlań ataku?! Co prawda Maria i profesor zachowywali się
podczas kolacji i po niej grzecznie i cicho, ale trudno od nich wymagać, by oświadczali
wszem i wobec: “Przygotowujemy się do ostatecznej rozgrywki!”
Owszem, należałoby zauważyć z całym szacunkiem i sympatią, że nasi goście
zechcieli uszanować zły stan zdrowia towarzysza. Ten zaś popatrzył na nich i na mnie, po
czym obwieścił, gromkim jak na chorego, głosem:
- Jutro zapraszam wszystkich na spływ Dunajcem! Schowek ze “złotem Inków” może
poczekać jeszcze dzień, przez który ja nabiorę siły i potem poprowadzę was prościutko do
miejsca, gdzie mój wykrywacz zupełnie “zwariował”.
Profesor zmarszczył brwi.
- Spływ Dunajcem? Co to takiego? Nie rozumiem...
Kobiatko ożywił się.
- Cudowny spływ tratwami przez jedne z najpiękniejszych gór polskich, Pieniny, w
których obecnie się znajdujemy! Tradycja spływu flisackiego Dunajcem jest bardzo stara.
Mistrz Jakub Korab de Nowy Targ już w 1589 roku wymalował patrona flisaków, świętego
Mikołaja, na ścianie kościoła w Krościenku. Istnieją przekazy, że początkowo spływy miały
charakter towarzyskich spotkań dla właścicieli zamków w Niedzicy i Czorsztynie. Ale też
legenda flisacka uważa za prekursora spływów króla Władysława Jagiełłę, pogromcę zakonu
krzyżackiego spod Grunwaldu: “Siedział na Cisowcu - mawiają górale - upytał se kapelantów
i puścił się wodą w dół, do Isowic...” Flisacy słowaccy mają innego bohatera. W 1708 roku
spłynął Dunajcem do Wisły Daniel Krman z Trenczyna, śpiesząc jako posłaniec kuruców do
króla Szwecji Karola XII... - Aleksander uśmiechnął się - ale dla państwa to tak egzotyczne
opowieści, jak dla nas z historii Inków i Peru...
Goście zaprzeczyli uprzejmie, ale widać było, że odłożenie wyprawy do miejsca
odkrycia Aleksandra jest im nie w smak...
Trudno. Nie chcąc budzić podejrzeń musieli się zgodzić z zaproszeniem na spływ
przez naszego seniora. Tym bardziej, że już wcześniej wspominali, iż im się nie śpieszy i
chętnie pobędą w Pieninach jeden lub dwa dni dłużej.
Dostrzegłem tylko, że Maria popatrzyła na profesora znacząco i uspokajająco
zarazem.
“Więc jednak musieli dogadać się z polskimi wspólnikami” - pomyślałem.
Mała orkiestra cygańska zagrała czardasza i nasze tratewki złożone z pięciu
połączonych ze sobą łódek ruszyły w dół Dunajca. Na dziobie każdej z nich, przystrojonej
jedliną “od chlapania”, stał mistrz, a na rufie pomocnik. Obaj byli uzbrojeni w długie żerdzie
do kierowania tratwą, tak zwane “spryszki”.
- Piękne mają stroje - zachwyciła się Maria.
- Flisacy są obowiązani nosić stroje regionalne - wyjaśnił Aleksander. - Szerokie
portki z samodziałowego sukna zdobione suto, zwłaszcza przy kieszeniach, zwane są
parzenicami. Lokalną odrębnością Pienin i Spisza są barwne kamizelki z gładkiego sukna,
równie obficie zdobione haftem, czyli “cyfrowane”, zwykle błękitne lub czarne. Niegdyś
zwano je lejbikami...
- Tak jak pan Szydlak mówił - wtrącił Janusz.
- ...kolory lejbików - ciągnął Aleksander - świadczyły o miejscu zamieszkania
flisaków. Jak widzicie, nakryciem głowy jest tłoczony z filcu kapelusz, otoczony “kostkami”,
czyli kamykami z Dunajca bądź muszelkami...
Pierwszy, sześciokilometrowy etap spływu prowadził nas płaską doliną Dunajca,
wyżłobioną wzdłuż południowych podnóży Pienin.
Przepływaliśmy właśnie obok wypiętrzającej się po polskim brzegu Macelowej Góry,
gdy de la Vega ziewnął i sięgnął po cigarillo.
- Całkiem niedzielna wycieczka. Że też chciało się panom fatygować...
Spokojnie sięgnąłem po fajkę. Dopiero nabiwszy ją i zapaliwszy odpowiedziałem:
- Nie zawsze i nie dla każdego spływ Dunajcem był niedzielną wycieczką. Widzi pan
tę urwistą skalę po lewej? Nazywa się ona Białą Skałą... Ale nie o jej nazwie chciałem
mówić... Otóż, tutaj w pobliżu, na wysokości Białej Skały zdarzyła się tragiczna w skutkach
katastrofa. Przy nadmiernie wysokim stanie wody czterej flisacy z Kątów (a więc
miejscowości, z której wypłynęliśmy) zabrali na własną rękę wycieczkę 43 uczniów z Nowej
Huty. Poza terenem przystani zmontowali oni łódki nie w przepisowe “piątki”, ale w
“szóstki”, na które wtłoczyli po 23-24 osoby. Na bystrzynie silna fala chlusnęła na
siedzących. Przestraszeni, rzucili się na przeciwną stronę, co spowodowało przechylenie się
przeciążonej tratwy i zsunięcie się wszystkich do wody. W spienionych nurtach śmierć
poniosło 16 uczniów, nauczycielka i jeden z flisaków. Po tej katastrofie skorygowano łożysko
Dunajca pod Białą Skałą, zaś sąd skazał pozostałych przy życiu flisaków na karę do 5 lat
więzienia...
W milczeniu, bo i pozostali pasażerowie tratewki wsłuchali się w moją opowieść,
popłynęliśmy dalej.
Tylko flisacy popatrzyli na mnie dziwnie. Ale co tam!
Skręciliśmy teraz na południe. Za nami zostały Pieniny Czorsztyńskie z Cisowcem,
Zamczyskiem, Rabsztynem i Macelakiem. Na polskim brzegu minęliśmy Sromowce Średnie.
Dunajec tworzył tu silny prąd, rozdwajał się i wykonywał skręt w lewo, na wschód. Płynął
teraz prosto 1,5 kilometra, podmywając stoki Obłaźnej Góry, znanej między innymi z tego, że
na jej terasie odkryto szczątki osady ze schyłku paleolitu, obfitującej w narzędzia z
miejscowego kamienia.
Ponieważ granica państwa przechodzi na lewe rozwidlenie rzeki, a płynęliśmy
prawym, czas jakiś znajdowaliśmy się na terytorium Słowacji.
Na polskim brzegu rozciągała się teraz duża wieś Sromowce Niżne. Powstała w XIV
wieku, obecnie jest siedzibą Polskiego Stowarzyszenia Flisaków Pienińskich. W kierunku
północnym ukazał się znany z pocztówek widok: Nowa Góra, Podskalnia Góra, Trzy Korony
i Łysica. Na słowackim brzegu krył się wysokiej klasy zabytek Czerwony Klasztor (Cerveny
Klostor), który powstał w XIV wieku.
- To o nim wspomniał ten gawędziarz w Niedzicy, że tu przez miesiąc znajdowała się
trumna ze zwłokami Uminy? - spytała Maria.
- Tak - skinąłem jej głową - szkoda tylko, że srebrna trumna zaginęła potem bez śladu.
- Ale jest jeszcze jedna ciekawostka dotycząca klasztoru - poprawił się na ławce
Aleksander. - W końcu XVIII wieku, a więc w czasach Uminie współczesnych, działał tu brat
Cyprian, słynny zielarz i cyrulik. Podobno skonstruował on skrzydła, na których przeleciał z
Trzech Koron aż do Tatr, bądź co bądź przeszło 20 kilometrów...
Kilometr za Sromowcami Dunajec wpłynął w skalne wrota właściwego Przełomu
Pienińskiego, przecinając ukosem całe pasmo gór. Na dystansie trzech kilometrów w linii
prostej rzeka utworzyła tu siedem pętli, przedłużając bieg do ośmiu kilometrów. Jej spadek
wynosi tu 20 metrów, nie jest jednak równomierny: wartkie bystrzyny - “prądy” - przeplatają
się ze spokojnymi toniami - “plosami”. Przełom zwęża się miejscami do 50-100 metrów, a
jego skaliste zbocza wznoszą się na 200-300 metrów.
Podziwialiśmy w milczeniu piękno przyrody. W miejscu zwanym Na Głębokie
“ploso” przechodziło w wartki nurt ostro zwężający się między skałami.
- Dwanaście metrów szeroko, dwanaście metrów głęboko - poinformował nas nieco
krasomówczo mistrz.
Przepływaliśmy przez miejsce zwane Zbójecki Skok albo też Janosikowy Skok, jako
że tutaj miał przeskoczyć Dunajec Janosik uciekając przed węgierskimi żandarmami. Na
lewobrzeżnym cyplu flisacy pokazali nam ślady Janosikowych kierpców w miejscu, gdzie
Janosik zsunął się do wody, by uniknąć żandarmskich kul.
Całą opowieść przetłumaczyłem naszym gościom, pomijając - nieistotny przecież dla
legendy - fakt, że Jura (Jerzy) Janosik, postać jak najbardziej autentyczna, zbójował po
południowej stronie Tatr i nigdy w Pieninach nie był. Ale cóż, fantazja i legenda wybiera
kogo chce na swego bohatera!
Rzeka płynęła teraz na południe wzdłuż lesistego cypla Klejowej Góry. W jej stoku
sterczała Świnia Skała z otworem Lisiej Jamy. W czasach gdy flisacy sami holowali łodzie w
górę Dunajca (a czynili to jeszcze w latach sześćdziesiątych) tu napotykali największe
trudności - od “świńskiego miejsca” mogła pójść nazwa turni.
Dalej, za Czarną Górą i Borsztygą, uchodziła od wschodu dolina Bochna ze sławnym
Małżeńskim Źródłem. Para młodych, która napije się wody ze źródła, ma pobrać się w ciągu
roku!
Przed nami ukazały się południowe ściany Golicy, których skalne żebra układają się w
sylwetki Siedmiu Mnichów.
Flisacy zabawiali się wypytywaniem nas o to, między które skały skręci rzeka, a
Dunajec nabierał pędu i tak wpadł w ciemny, ponury wąwóz. Drogę zastąpiło nam trójkątne
urwisko Facimiechu. Nasi przewoźnicy pokazali na nim postać zakonnicy, a także “orła
polskiego”. W wielkiej nyży u stóp urwiska uczestnicy spływów przeczekują niekiedy letnie
ulewy i burze. W przybrzeżnych skałach wiry wydrążyły kotły “eworsyjne” o średnicy ponad
dwóch metrów.
Pod Facimiechem Dunajec tworzy najgwałtowniejszy ze swoich zakrętów. Tratewki
zarzucają w prawo, przemykając wśród głazów i bryzgów piany. To najbardziej
emocjonujący moment na całej trasie spływu. Dalej spieniony nurt przechodzi w podobne do
śródgórskiego jeziora “ploso”, zwane Leniwym. Legenda mówi, że stał tu niegdyś klasztor i
kościół. Pono czasem dają się słyszeć dzwony pogrążonej w wodzie świątyni.
Profesor opowiadał podobne historie zasłyszane w Peru. Płynęliśmy dalej aż do
Stuletniego Źródła, które niegdyś nosiło nazwę Studzinek. “Kto stąd wodę pije, sto lat
wyżyje” - mawiali górale i często zatrzymywali łodzie, by goście mogli skosztować
wyjątkowo zimnej wody, niekiedy podawanej w kubkach przez Cyganięta.
Przed nami wyrosła odosobniona skała, zwana Samą Jedną, a często żartobliwie Starą
Panną. U jej podnóża Dunajec spienił się i wzburzył zmieniając kierunek o 180 stopni.
Miejsce to zwane jest Na Loch, a rzeka osiąga tu podobno największą głębokość na całym
przełomie -10 metrów.
Z prawej ukazała się stroma ściana, od charakterystycznych wymyć nazywana
Wylizaną. Do Dunajca wpadał od wschodu Leśny Potok, końcowa przystań słowackich
spływów rzeką. Na brzegu pojawiło się coraz więcej ludzi.
Maria przeciągnęła się.
- Widzę, że nasza wyprawa dobiega końca. Przyznam się, że spodziewałam się po niej
czegoś bardziej dramatycznego.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie lekceważ tej rzeki. Pamiętasz, jak na początku naszego spływu opowiadałem o
katastrofie tratw ze szkolną wycieczką?
- Tak. Ale sam mówiłeś, że były one przeładowane i powiązane niezgodnie z
przepisami. W dodatku płynęły nimi dzieci, a nie dorośli, silni mężczyźni - zerknęła na mnie
z kpiną.
- Mówisz: “dorośli i silni”? - odpowiedziałem podobnym spojrzeniem. - Może jeszcze
dodasz: wyszkoleni?
- Mogę dodać.
- To dowiedz się, że gdzieś akurat na tym odcinku rzeki, który teraz przepływamy, w
1970 roku utonął uczestnik Międzynarodowego Spływu Kajakowego. Był to doświadczony
kajakarz, startujący w tym spływie po raz dwudziesty pierwszy...
- Też mi - żachnęła się Maria, ale widać było, że moja opowieść wywarła na niej
wrażenie. - Częstujesz nas straszliwymi historiami na początku spływu, nie szczędzisz ich też
na zakończenie!
- Ale w środku, pomyśl, ile napatrzyłaś się piękna! - próbowałem się zaśmiać, ale sam
byłem z siebie niezadowolony.
Jeszcze tylko jedna bystrzyna pod Hukową Skałą i spokojne, głębokie na 5 metrów
“ploso”...
I tak oto w niewesołych nastrojach zakończyliśmy nasz spływ w przystani na osiedlu
Ląd w Szczawnicy.
Mieliśmy jeszcze płynąć do Krościenka, dokąd od zeszłego roku znów dopływają
tratwy z wycieczkowiczami, ale widząc skwaszone miny towarzyszy i słysząc, że Aleksander
znów narzeka na serce, postanowiłem (czego innym nie polecam) zakończyć nasz spływ w
Szczawnicy.
Z ponurymi minami poszliśmy na parking, by autobusem czy też często tu
kursującymi mikrobusami pojechać z powrotem do Kątów, skąd wyruszyliśmy, a gdzie teraz
czekały nasze samochody.
Nastrój w naszej ekipie zmienił się jednak diametralnie, gdy powróciwszy do
pensjonatu, zasiedliśmy do poobiedniej kawy. Otóż ozdrowiały ni stąd ni zowąd Kobiatko
oświadczył, że jutro ruszamy na podbój Zbójeckiej Dziury! Aleksander po raz pierwszy
wymienił przy Peruwiańczykach tę nazwę terenową. Musiał więc poczuć się nie tylko dobrze,
ale i pewnie.
Wszystkim wrócił dobry humor. Maria, słysząc nazwę “Zbójecka Dziura”, spytała:
- Czy to w niej ukrywał się może ten sławny Janosik? Odpowiedziałem ze śmiechem:
- Już wam mówiłem, że Jerzy Janosik (dość pośledni zresztą zbójca) nigdy nie
zbójował po tej stronie Tatr. Urodził się we wsi Terchova na Słowacji 25 stycznia 1688 roku.
Jego działalność trwała od września 1711 do marca 1713 roku, kiedy to ujęto go w Klenovcu,
wsi położonej w środkowej Słowacji w rejonie Weporskich Wierchów. Wyrok - powieszenie
na haku za żebro - wykonano 17 lub 18 marca tegoż roku w Liptovskim Mikulaśu. Z procesu
Janosika zachowały się do dzisiaj zapisy jego zeznań.
- Szkoda chłopaka - posmutniała na moment Maria.
Ale już profesor opowiadał o sławnych zbójach peruwiańskich o imionach Iguera i
Alvarado. Wysłuchaliśmy go z należytą uwagą. Tylko Janusz stwierdził, że teraz łatwiej o
zbójcę na ulicach spokojnych miast niż w leśnych gąszczach, jaskiniach i kryjówkach.
Ale gdy Aleksander, na dobrą wróżbę, poprosił panią Cecylię, by na kolację
przyrządziła pstrąga “jak to tylko ona umie”, radość w naszym gronie zapanowała
powszechna.
Rano przy śniadaniu Maria zadziwiła nas nowym strojem. Była to tunika bez rękawów
pokryta dziwnym wzorem, na który składały się dziesiątki kwadratów z wpisanymi w nie
różnymi znakami i symbolami.
- Moja tunika - wyjaśniła nam Maria - to “unku”, a pokrywające ją kwadraty i znaki
zwane są przez Inków “tocapus”. W latach trzydziestych archeolog Rafael Larco Hoyle
poddał myśl, że “tocapus” to pismo. Obecnie prowadzi nad nim badania Victoria de la Jara i
jej uczniowie. Nakładam moją “unku” rzadko, bo to zabytek, ale dziś mamy dzień
wyjątkowy.
- Może jednak lepiej będzie przebrać się w dres, o ile taki pani posiada. Do Zbójeckiej
Dziury droga jest taka, że jak to tutaj mówią, można się na niej “i psetocyć, i psemocyć” -
zwrócił się do Marii Aleksander. - A szkoda by było tej pięknej tuniki.
- Przebiorę się więc w dres, skoro pan tak radzi - zaśmiała się w odpowiedzi.
Zszedłem do Rosynanta i przygotowałem plecak, do którego, oprócz mego
wykrywacza metali “Rambo” i sondy ultradźwiękowej do wykrywania pustych przestrzeni,
włożyłem solidny młotek i przecinak, oraz zwój cienkiej, ale bardzo wytrzymałej linki, a
także latarkę.
Aleksander też był gotów do wyjścia, a nawet Janusz dźwigał plecak wyładowany
“wiktuałami i napitkami”, jak wyjaśnił Kobiatko.
Nasi towarzysze ukazali się nam rzeczywiście strojni w dresy i adidasy, oraz zbrojni w
imponujących rozmiarów aparaty fotograficzne - “Nikona” i “Minoltę”. W torbie de la Vegi
domyślałem się kamery video.
“Mam nadzieję, że «czarną wdowę» zostawili w pensjonacie” - pomyślałem z
niepokojem.
- No, to ruszamy! - zakomenderował Aleksander.
- Jak to? - zrobiła wielkie oczy Maria. - To nie podjedziemy tam samochodem?
- Kobieto, ty byś chciała zwiedzać tylko z okien samochodu?!
- Poza tym tam się nie dojedzie samochodem!
- Nawet takim jak Pawła? - zerknęła ku mnie.
- Nawet! - kategorycznie machnął ręką Aleksander. - Owszem, jest tam kilka dróg, ale
żadna i tak nie dochodzi do Zbójeckich Skałek.
- Zbójecka Dziura, Zbójeckie Skałki - zaśmiał się profesor - w ponure okolice nas pan
prowadzi!
- Wcale nie ponure, tylko niezwykle piękne - odciął się zaatakowany. - No, idziemy!
Ruszyliśmy jego śladem obok nowego kościółka i bogacącego się już w nowe groby
cmentarza, który zastąpił zalany przez jezioro.
- Schodzimy teraz w dolinę Harczygrund. Nazwa ta pochodzi od niemieckiego,
popularnego tu i na Spiszu słowa Grund - dolina. Teraz niektóre przewodniki spolszczają
nazwę na Harczygrunt, moim zdaniem nieprawidłowo - Kobiatko zdawał się wyśmienicie
bawić naszym zdenerwowaniem i pośpiechem.
Droga zagłębiła się w las.
- Tak - ciągnął nasz przewodnik - niech państwo rozkoszują oczy i serca tymi
drzewami. To najładniejsze w Pieninach jodły i świerki.
- Ciekawe, pod korzeniami którego z tych olbrzymów krasnoludki inkaskie pilnują
złota Inków... - zaczął Janusz, ale umilkł skarcony srogim spojrzeniem stryja.
- W lesie należy zachować ciszę - wyszeptał Kobiatko.
Po chwili mówił już normalnym głosem:
- A oto okazja do przemoczenia. Jak państwo widzą, to brzeg jeziora i wpadający do
niego strumyk Harczygrund. Całkiem sporawy strumyczek, bo długi na dwa kilometry.
Przejdziemy do niego nieco wyżej po kamieniach. Tu zaś radzę jeszcze popatrzeć w prawo.
Widać tam skalny czubik Wapiennik. Zanim powstało jezioro, u jego stóp leżał całkiem
zaciszny przysiółek czorsztyński, oczywiście zwany Harczygrund. Teraz wraz z częścią
doliny znajduje się pod wodą.
Przeszliśmy strumień i dostrzegłem biegnącą wzdłuż niego drogę w dość dobrym
stanie. Zwróciłem na nią uwagę Aleksandrowi:
- Przecież mówiłeś, że tu nie ma żadnej drogi.
- Ii, co to za droga! - machnął ręką. - Mamy jeszcze do przejścia kawałek leśną
ścieżką.
- Tak, kawałek - z niepokojem popatrzyłem na Janusza, który ukradkiem ocierał pot z
czoła. - Ale tego kawałka, który przeszliśmy, mogliśmy Januszowi zaoszczędzić.
Chłopak usłyszał, że o nim mowa. Wyprostował się i wsparł na kulach.
- Janusz jakoś daje sobie radę - zaśmiał się kpiąco. - Lepiej niech pan pomoże Marii,
bo już, nie licząc strumienia, potyka się po raz trzeci. Albo stryjkowi, bo też czasem ryje
nosem w paprociach!
Roześmieliśmy się wszyscy i ruszyliśmy dalej przez bór. Skalne ściany nad nami
zaczęły się wypiętrzać coraz wyżej.
- Przed nami Czubata Skała, zwana też Czubatką. Liczy sobie 673 metry ponad
poziom morza - podjął przewodnicki wysiłek Kobiatko. - Ściany, które widzicie, mają
wysokość około 70 metrów. Wejście jest więc możliwe tylko stumetrową granią od wschodu.
Przeszliśmy kawałek w milczeniu, aż odsłonił się przed nami widok na skałki
sterczące ponad drzewami na stoku.
Aleksander zatarł ręce.
- Prezentuję państwu Zbójeckie Skałki, a za chwilę zobaczycie słynną Zbójecką
Dziurę! Hurra! Jesteśmy na miejscu!
Nastrój podniecenia udzielił się i nam. Zobaczyłem, że Marii drżą ręce. Janusz już
wcale się nie krępując ocierał okulary i czoło wielką kraciastą chustką. De la Vega nerwowo
przypalił cigarillo i zaciągnął się głęboko. Sięgnął też po kamerę, a Maria już pstrykała swym
“Nikonem”. Ja odczułem naglącą potrzebę zapalenia fajki.
Wspięliśmy się pod Zbójeckie Skałki. Zacząłem wypakowywać sprzęt, a tymczasem
Aleksander przeszedł od jednej skalnej rówienki do drugiej, potem do trzeciej... Wydawało
mi się nawet, że przy jednej zatrzymał się dłużej, ale on na koniec wybrał inne miejsce.
Uderzył o skałę dłonią i zakrzyknął triumfalnie:
- Tutaj!
Rzeczywiście do Zbójeckiej Dziury było niedaleko. Kobiatko podbiegł montować
swego “Penetratora”. Ja uzbrojony w “Rambo” podszedłem do miejsca, które wyznaczył
uprzednio przyjaciel. Ale nic. W słuchawkach cisza, tylko zwyczajny szmer pracującego
urządzenia. Zatoczyłem jeden krąg, drugi... Nadal cisza. Podszedłem do plecaka, odłożyłem
wykrywacz i sięgnąłem po sondę. Wróciłem z nią na miejsce wyznaczone przez odkrywcę i
centymetr po centymetrze przeszukałem całą powierzchnię skały. Znów nic. Wapień nie krył
pod sobą żadnego schowka!
- Pawełku, na pomoc! - wołał biegający od jednej skałki do drugiej Aleksander,
wymachując przy tym czujnikiem swego “Penetratora”. - To musi być gdzieś tutaj. Zostaw tę
sondę i bierz się za wykrywacz! Ostatecznie ja nie odkryłem tu pustki, tylko złoto Inków!
- No, no - ziewnął Janusz wygodnie rozciągnięty na nasłonecznionej skale. - W takim
razie czeka stryjka wiekopomna sława.
- A ty czego?! - warknął Kobiatko.
- Tego - ciągnął niewzruszenie jego siostrzeniec - że stryjek pierwszy odkrył przejście
metalu w stan ciekły, bez zmiany temperatury, albo też zamianę złota w wapień. Teraz tylko
to ogłosić i sława gotowa.
- Ach ty - zamierzył się czujnikiem wykrywacza napastowany, ale jego siostrzeniec
tylko odturlał się ze śmiechem. - Zabierz stąd swoje szwedki, bo mi jeszcze odczyt zepsują!
Janusz był wzorem uprzejmości:
- Ależ proszę, stryjku. Jeśli ta odrobina aluminium parę metrów od pola waszych
poszukiwań... przeszkadza... to proszę, już moje kule zabieram. Hi, hi!
- Ale tu przecież mój wykrywacz “zwariował”, a teraz nic!
- Widocznie wróciły mu zdrowe zmysły - nie ustępował w ataku Janusz - i doszedł do
wniosku, że dosyć już wygłupów. Przypadkiem stryj nie ma podobnych myśli?
Ale stryj miał teraz inne zmartwienie!
Sprawdziliśmy kilka ponętnie wyglądających skalizn, ale na wszystkich wykrywacze i
sonda odpowiadały zgodnie: “Nie!”
Kobiatko dosłownie rwał swe bujne siwe włosy z głowy.
- Jak ja mogłem nie zapamiętać?! Jak ja mogę teraz aż tak się mylić?!
Wzruszyłem ramionami i skierowałem się na zbocze na wschód od Zbójeckiej Dziury.
Kobiatko gwałtownie zamachał ręką.
- Ależ nie tam! Nie tam. Dobrze pamiętam, że tam w ogóle nie wchodziłem. To było
tu, w dole!
Tymczasem uspokojeni już de la Vega i Janusz rozłożyli na równiejszej skałce
obrusik, a na nim tacki z wędliną, masełkiem i pomidorami oraz obranymi ze skórki
ogórkami. Wyjęli też wielką butlę pepsi i termos oraz plastykowe talerzyki, sztućce i
kubeczki. Przepastna była torba profesora, skoro oprócz kamery video mieściło się w niej tyle
smakołyków.
Profesor powiedział coś uprzejmym tonem po hiszpańsku, zapraszając nas
jednocześnie gestem do stołu.
Popatrzyłem pytająco na Marię, na której spoczywał zazwyczaj ciężar naszych
rozmów po angielsku.
Uśmiechnęła się.
- Pan profesor zacytował stare kastylijskie przysłowie: “Głodny osioł, to zły osioł”.
Popatrzyliśmy na siebie z Aleksandrem z niesmakiem. Coś nam się wydawało, że
mówiąc o ośle profesor nie tylko zwierzaka z przysłowia miał na myśli!
Ale cóż, trzeba było robić dobrą minę do złej gry. Zasiedliśmy więc wokół obrusika.
Choć nie powiem, żeby apetyt specjalnie nam dopisywał, zwłaszcza że ten bandyta Janusz od
czasu do czasu porykiwał, udatnie naśladując kłapoucha.
Dopijaliśmy kawę, gdy Maria sięgnęła po mego “Rambo”. Zdziwiłem się najpierw, że
nie prosi o pomoc w obsłudze, ale zdałem sobie sprawę, że prowadząc prace badawcze w
Peru musiała mieć z takim lub podobnym sprzętem do czynienia. Uśmiechając się
przepraszająco skierowała się w stronę skałek, gdzie nie dopuścił mnie Kobiatko.
Tym razem mój przyjaciel zachował się skandalicznie. Poderwał się z miejsca, o mało
nie dławiąc się kęsem ogórka i pobiegł za Marią. A że się poślizgnął, część drogi przebył ku
uciesze Janusza na czworakach. Zapomniał z podniecenia o swej angielszczyźnie i zawołał po
polsku:
- Nie! Nie tam! Tam niebezpiecznie! Głazy mogę lecieć! Tam nic nie ma!
Dopiero gdy Maria zatrzymała się tuż za wylotem Zbójeckiej Dziury Aleksander
opanował się. Podniósł się z czworaków i jął przepraszać Marię po angielsku.
Zaśmiała się, odgarniając włosy spod słuchawek.
- Ależ nie ma pan za co przepraszać. Jestem wdzięczna, że ostrzegł mnie pan przed
grożącym niebezpieczeństwem. A wykrywacz Pawła wypróbuję tu niżej. W miejscu, które
pan zapamiętał. Może będę miała więcej szczęścia od panów.
Posłusznie wróciła na miejsce naszej penetracji. Ale wydawało mi się, że mimo
wszystko popatrzyła na Aleksandra jakoś dziwnie.
Zapaliłem fajkę, a de la Vega kolejne cigarillo. Aleksander uspokoił się już zupełnie i
pogrążyliśmy się w rozmowie o różnych sławnych wyprawach i “pewnych” odkryciach, które
kończyły się fiaskiem. Wydawało mi się że ta rozmowa, porównująca Aleksandra z Wielkimi
Nieudacznikami i Pechowcami, wyraźnie podnosi chlubę olkuskich historyków na duchu.
No, ale cóż, trzeba było się zbierać!
Podniosłem odłożony przez Marię wykrywacz i ot tak, dla świętego spokoju,
postanowiłem zbadać jeszcze jedną skałkę.
Ledwo skierowałem czujnik w jej stronę, usłyszałem w słuchawkach cichutki sygnał!
Jakiś metalowy przedmiot krył się tuż pod powierzchnią albo w trawie.
Zbliżyłem czujnik do kępy trawy skąd dobiegał najsilniejszy sygnał. Odłożyłem
“Rambo” i przyklęknąłem rozgarniając źdźbła... Szybko poderwałem się i schowałem
znalezisko do kieszeni.
Ale niezbyt szybko dla bystrych, choć za szkłami, oczu Janusza.
- Pan Paweł coś znalazł! Co pan tam chowa?
I już wszyscy byli przy mnie.
Powoli wyciągnąłem rękę z kieszeni i rozprostowałem dłoń...
Takiego znaleziska nam właśnie brakowało! Na mej dłoni leżał metalowy,
pośniedziały, ale zawsze... guzik!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
POWRÓT Z NIEUDANEJ WYPRAWY • OSZUSTWO ALEKSANDRA •
PLAN ZOSTAWIONY W DOMU WYJŚCIEM Z SYTUACJI • UROKI
ZAMKU W CZORSZTYNIE • ZAMACH MARII NA ALEKSANDRA? •
LODZIARZ POLIGLOTA I WYZNACZONY TERMIN • PROFESOR
POŻYCZA TELEFON KOMÓRKOWY
...Śnieg drobnymi kryształkami ciął od północy mieciony ostrym wichrem w
odrętwiałe od mrozu twarze. Karabiny wysuwały się z zamarzających dłoni i zapadały w
śnieżnobłotną breję...
Co ja tu piszę? Toż to obraz odwrotu Wielkiej Armii cesarza Napoleona Bonapartego
spod Moskwy!
A ja chciałem tylko o naszym powrocie spod Zbójeckich Skałek! W słońcu i upale,
łagodzonym przez cień świerków i jodeł, dokuczliwym tylko przez napaści gzów i komarów.
Niby drobiazg, nie ma o czym mówić... Jednak nasz przywódca, Aleksander Kobiatko,
zachowywał się jak przystało na Wielkiego Męża w obliczu zesłanej nań przez los klęski:
pogwizdywał z cicha. A nawet podrzucał od czasu do czasu ów nieszczęsny guzik.
W tyle szeptali coś do siebie po hiszpańsku Maria z de la Vega, jakby się o coś
spierali (w tym sporze Maria wydawała się być górą).
Janusz pomrukiwał coś na temat, jak długo trzeba się uczyć posługiwania
wykrywaczem metali, by zamiast złota znaleźć guzik, ale zmilczałem te podłe insynuacje.
Schodziliśmy ku Harczemu potokowi, by spokojnie przejść na jego drugą stronę...
Raptem Aleksander postarał się o urozmaicenie naszej ponurej wędrówki. Podrzucał
sobie pamiętny guzik przeskakując z kamienia na kamień przez strumień, gdy nagle
poślizgnął się i upadł na siedzenie pod wcale wdzięczną siklawką, która czym prędzej jęła
wlewać mu za “portki” (po góralsku mówiąc) sowite porcje wody.
Poderwał się nasz nieszczęśnik szybciutko na równe nogi, ale czekała go jeszcze jedna
wywrotka na omszałych od glonów otoczakach, nim dobrnął do brzegu.
Tyle zyskał, że nas rozbawił. Tyle stracił... co ośmieszający jego i mnie guzik, który
zniknął gdzieś w rwącym nurcie potoku.
Wróciliśmy zmęczeni wędrówką po skałach i żwirowiskach...
Pensjonat “Widok” czekał na utrudzonych gości z pucharkami napełnionymi dobrze
schłodzonym sokiem porzeczkowym. Ale nawet ten miły dla naszych spragnionych gardeł
fakt nie wpłynął na poprawę humorów. Aleksander nawet ofuknął Janusza:
- Nie pij, bo mi się tu jeszcze przeziębisz.
Chłopak wzruszył ramionami i spokojnie dokończył pucharek.
Bez słowa rozeszliśmy się do swych pokoi.
Kładłem właśnie plecak na łóżko (w trosce o delikatny sprzęt, choć najchętniej to bym
go cisnął w najdalszy kąt pokoju), gdy znieruchomiałem ze zdumienia...
Szacowny Aleksander Kobiatko, emerytowany pedagog, zabrał się bowiem do
ściągania dresów przemoczonych podczas kąpieli w strumyku. Rozdziewał się przy tym w
radosnym choć bezgłośnym śmiechu, a całe jego ciało tańczyło to kozaka, to fragmenty z
“Jeziora Łabędziego”. A nad wszystkim powiewały siwe długie włosy. Zaiste, widok był to
czarowny! Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
- Wierzę, że wykrywacze metali “wariują” w niesprawnych rękach, ale nigdy nie
myślałem, że ta choroba przenosi się na ich właścicieli.
- Ale ja wcale nie zwariowałem! - dziarsko zawołał mój towarzysz i wyciął nader
skomplikowanego hołubca.
- Ciszej, stryjku - uśmiechnięty Janusz wskazał ścianę dzielącą nas od
Peruwiańczyków - ściany mają uszy.
- Te uszy, których się lękasz - odparł Aleksander klapiąc na łóżko - nie rozumieją po
polsku. Poza tym to chyba naturalne, że podniesionymi głosami kłócimy się po nieudanej
wyprawie. A im donośniej się pokłócimy, a wy okażecie mi większą pogardę, tym szybciej
oni się od nas odczepią i... - tu czcigodny mokropupiec zamarł ze znacząco uniesionym w
górę palcem.
Zaintrygował mnie ten sterczący paluch.
- Co: “i”?
- I my wtedy wrócimy sobie spokojniutko pod Zbójeckie Skałki i wydobędziemy
skarb Uminy. Ech, jak sobie pomyślę - trzy skrzynie złota! To będzie akurat po jednej dla
każdego.
- Zanim państwo położy na nich łapę - mruknął Janusz, ale oczy mu się zaświeciły.
- Oszukiwałeś więc nas cały czas, stary łotrze! - klasnąłem w ręce. - Właściwe miejsce
“wariacji” twego “Penetratora” leży tam, gdzie z takim nakładem sił nie dopuszczałeś ani
mnie, ani Marii. A niech cię!
- Do usług - skłonił się Kobiatko.
- Rozumiem wprowadzenie w błąd naszych drogich gości - Janusz poprawił okulary -
ale nam stryjek mógł powiedzieć prawdę. Na pewno byśmy się nie zdradzili.
- Ale nie odegralibyście swych ról tak naturalnie - Aleksander wciągnął suche
spodnie. - Aż Peruwiańczyków bystre sztuki, połapaliby się od razu co i jak.
Pokręciłem głową.
- Obawiam się, że i tak mogli się połapać, że coś tu nie gra. Ze zbyt wielkim
przejęciem odganiałeś Marię od tamtych skałek. Poza tym, czy to nie dziwne, że tak nagle nie
mogłeś trafić na miejsce, gdzie byłeś niedawno? Że nie zaznaczyłeś sobie w jakiś sposób tego
miejsca?
- A niech sobie myślą co chcą, byleby zostawili nas w spokoju - machnął ręką
“spadkobierca” Uminy.
- Ale nici z twoich planów - położyłem mu dłoń na ramieniu.
- A to dlaczego? - żachnął się.
Nie bardzo wiedziałem, jak mu to powiedzieć.
- Bo... widzisz... Jesteśmy tu w podwójnej roli. Po pierwsze jako odkrywcy złota
Inków, o ile rzeczywiście tam, gdzie jutro nam wskażesz, ono się znajduje. Po drugie musimy
schwytać złodziei dzieł sztuki na gorącym uczynku. Chyba nie w smak ci, że wodzili nas
przez ten czas za nosy?
- No, tak jakby... - mruknął Aleksander.
- W porządku - odetchnąłem z ulgą. - Pójdziemy teraz i zaprosisz ich na jutrzejszą
wyprawę pod Zbójeckie Skałki. Wymyśl teraz jakąś bajeczkę o odnalezionym w kieszeni
plecaka planie, o którym na śmierć zapomniałeś, czy coś w tym rodzaju.
Kobiatko ożywił się.
- Pojedziemy jutro na pocztę w Niedzicy. Przedzwonię do domu i poproszę, by mi
przefaksowano plan, który rzeczywiście mam w notatkach. Jak go Peruwiańczycy zobaczą, to
nie będą mieli żadnych wątpliwości, że tylko skleroza była przyczyną mojej dzisiejszej klęski.
No, pójdę do naszych gości i poproszę najuprzejmiej o dzień zwłoki.
- A nie można dzisiaj dzwonić i faksować? - spytał ostrożnie Janusz.
Jego stryj zastanowił się.
- Nie. Nikogo nie będzie w domu. Trzeba jutro z samego rana. A potem niech się
dzieje wola Pawła, ruszamy pod Zbójeckie Skałki!
Odstawiłem plecak w kąt.
- Nie nabijaj się ze mnie, Aleksandrze. Zobaczysz, że miałem rację...
Nic nie odpowiedział, tylko odmaszerował do pokoju obok. Po chwili radosna wrzawa
przekonała mnie i Janusza, że propozycja Aleksandra ponowienia wyprawy po złoto Inków
spotkała się z jak najbardziej przychylnym przyjęciem ze strony de la Vegi i Marii.
Postanowiłem przyłączyć się do ogólnej radości i już po chwili pukałem do drzwi
pokoju obok.
- Prosimy bardzo! - zachęcił mnie do wejścia zgodny trójgłos.
Wszedłem więc, jak to się mówi, “z uśmiechem na ustach”.
- Drodzy państwo, aczkolwiek niezbyt udało nam się przedpołudnie, ale to nie powód,
żebyśmy cały dzień spisali na straty! Proponuję wycieczkę do czorsztyńskiego zamku.
Wszystkiego kilkaset metrów. A że nie jest to zbyt daleko, proponuję, żebyśmy wszyscy
pojechali mym Rosynantem. Na takiej trasie wytrzymamy jakoś niewygodę i ciasnotę!
Ponieważ spoczywa na mnie odpowiedzialny obowiązek kierowania pojazdem, historię
zamku opowie wam Aleksander, przed którym nie ma tajemnic na południu Polski!
Moja propozycja została przyjęta z należytym entuzjazmem. Zwłaszcza ze strony
Aleksandra, który, zanim jeszcze zdołaliśmy usadzić się wygodnie w Rosynancie, zaczął
opowiadać:
- Pięknym zamkiem, choć dziś już w ruinie, jest Czorsztyn! Według przypuszczeń, do
XIV wieku był tu grodek ziemnowałowy, zwany Wroninem. Zamek murowany postawił
Kazimierz Wielki. W połowie XVII wieku odrestaurował go “kosztem swoim niemałym”
starosta Jan Baranowski, który również “dwie nowe baszcie funditis postawił”. Warownia
stanowiła siedzibę starostów czorsztyńskich. Kilka razy bawił tu Kazimierz Wielki. W latach
1410-1414 historycy notują kilka wizyt Władysława Jagiełły - starostą był wówczas Zawisza
Czarny (Janusz opowie później państwu, jakiego to znaczenia w ówczesnej Europie był to
rycerz). W latach 1433-1434 szukali w nim schronienia husyci. W 1440 roku tutaj żegnał się z
matką nasz nieszczęsny król Władysław Warneńczyk, wyruszając na swą zakończoną
śmiercią wyprawę. W 1598 roku Czorsztyn zdobył i ograbił Olbracht Łaski - znany warchoł i
awanturnik. Następnym epizodem w dziejach zamku jest jego zdobycie i następująca po nim
obrona przez mego imiennika Aleksandra Kostkę Napierskiego - ale o nim opowie może nie
tyle szerzej, co z w większym uczuciem nasz romantyk, Paweł...
Myślałem, że kopnę drania! Ale ten z niewzruszoną miną ciągnął dalej, nie przejmując
się nawet tym, że zaraz będziemy musieli wysiadać z samochodu.
- Kończ! - syknąłem. - Już wjeżdżamy na parking!
- Solidna wiedza powinna opierać się na solidnych podstawach - odparł Aleksander
niewzruszenie. - Poza tym idziemy podziwiać nie zmienność chmur, tylko wielowiekową
trwałość zamku! - przeszedł na angielski, w którym, trzeba mu to przyznać, był dobry. - W
Czorsztynie, którego resztki tu widzicie, schronił się w 1655 roku w ucieczce przed
Szwedami król Jan Kazimierz. W latach 1734-1736 kwaterowali tu plądrujący okolicę
Kozacy. Następnie zamek przysłużył się dobrze Polsce, gdyż udzielił schronienia w 1769
roku konfederatom barskim. Niestety, już w 1795 roku spłonął od uderzenia pioruna. W 1811
roku został przejęty przez rząd austriacki, który sprzedał go Janowi Drohojowskiemu. Zamek
był już tylko plądrowaną przez chłopstwo ruiną. Ale następny właściciel Czorsztyna,
Stanisław Drohojowski, założył w okolicach ruin prywatny rezerwat przyrody, który dał
początek istniejącemu dzisiaj...
- Może wreszcie wysiądziemy z Rosynanta - przerwałem mówcy merdając mu przed
oczyma kluczykami od auta.
- Ależ proszę, proszę! - poderwał się. - Doprawdy nie rozumiem, na co czekacie?
- Aż się wygadasz, historyku - zaśmiałem się. - Teraz trzeba będzie dwa razy tyle
czasu, ile zajęła twa mowa, aby wprowadzić naszych gości, choć powierzchownie, w tajniki
historii Polski. Czy myślisz, że termin “konfederaci barscy” coś im mówi?
- Niemądryś! - Aleksander z dumną miną wysiadł z Rosynanta. - Przyjdzie czas, to
wszystko się wyjaśni. Poza tym, drodzy goście mogą pytać o to, czego nie rozumieją. Tego
im nikt nie broni. A nawet, co więcej, służymy przecież fachową odpowiedzią? No nie, mój
młody przyjacielu? - podreptał w stronę stoiska z kartami wstępu na czorsztyński zamek. A ja
zastanowiłem się, jak to jest, że czasem ogarnia nas chęć poduczenia, choć leciutkiego i nie
robiącego przykrości, kogoś z zacnych i sympatycznych znajomych?...
Opuściliśmy stoiska z pamiątkami, lodami, napojami, oscypkami i podobnymi
przedmiotami niezbędnymi dla szanującego się turysty, i ruszyliśmy żwirową drogą w dół
przez będący rezerwatem park.
Do zamku nie było daleko. Ot, ze dwa dowcipy o straszących w ruinach zamczysk i
starych lochach zjawach i duchach. No, dodajmy jeszcze do tego wymianę myśli na temat
możliwości ukrycia w ruinach zamku skarbów. Zresztą należałoby sprawdzić, czy w czasie
ukrywania się Inków w Niedzicy warownia czorsztyńska była zamieszkała, czy już wcześniej
spłonęła od uderzenia pioruna.
Wspięliśmy się na mur obwodowy i ruszyliśmy nim nad zamkiem dolnym w kierunku
międzymurza, skąd metalowe schody prowadziły na zamek górny. Jego monumentalne ruiny
zajmowały szczyt urwistej Góry Zamkowej, wznosząc się jeszcze dziś 53 metry ponad lustro
jeziora. Północną stronę ruin tworzy mur tarczowy długości 32 metrów i wysokości 12
metrów, oraz masywna czworoboczna wieża, zachowana do podstawy trzeciej kondygnacji.
Dawny budynek mieszkalny miał również trzy kondygnacje i wznosił się jeszcze od strony
południowej, wprost nad doliną Dunajca. Jeszcze w początku XIX wieku nosił zachowaną
renesansową attykę.
Zapatrzyliśmy się z tarasu widokowego w dół, przez urwisko, aż ku modrzejącej pod
wschodnim wiatrem tafli jeziora.
- Hm - chrząknął Aleksander - patrzycie tak państwo w dal, a nie domyślacie się, że u
waszych stóp, to znaczy na murawie pod ścianami zamku, rośnie rzadkość nad
rzadkościami...
- Goście zagraniczni są usprawiedliwieni - wtrącił się Janusz - ale na przykład ja -
zerknął na mnie z naganą niczym nauczyciel na tępego ucznia - wiem, że u stóp Góry
Zamkowej rośnie pszonak pieniński, po łacinie Erysium pieninicum (Endemit pieniński),
roślina, która nigdzie poza Pieninami nie występuje.
Profesor skinął głową z aprobatą, Maria zaklaskała, a my z Aleksandrem “stuliliśmy
uszy po sobie”. Czcigodny nauczyciel z Olkusza nawet poczerwieniał na tę nauczkę daną mi
przez jego bratanka.
- A ty skąd to wiesz? - spytał po chwili.
- Uczy się człowiek - odparł skromnie chłopak. - A jak się uczy, to bywa, że się
czegoś nauczy.
Tę lekcję przyrodoznawstwa Aleksander, nie chcąc być gorszym, uzupełnił o
wiadomości na temat drugiego endemitu pienińskiego, jakim jest znany z Okrąglicy mniszek
pieniński. Jego jedyne obserwowane stanowisko uległo zniszczeniu, ale być może jeszcze
zachował się w urwiskach Trzech Koron.
Bogaty jest świat roślinny Pienin. A już zwłaszcza różnorodna jest flora roślin
zarodnikowych. Do tej pory zebrano około 400 gatunków glonów, 250 gatunków mchów, 550
gatunków grzybów kapeluszowych i przeszło 400 gatunków porostów.
- Mówicie tyle o roślinach, a zwierzęta? - zaciekawiła się Maria spoglądając to na
Janusza, to na Aleksandra.
Zrobiło mi się przykro, że jestem tak pomijany.
- Z dużych zwierząt na pewno warto odnotować obecność licznych drapieżników, rysi.
Jelenie i dziki pominę. Liczne też nory ryją tutaj borsuki. Stąd na przykład nazwa
Borsuczyny. Z małych, ale ciekawych zwierzątek proponuję państwu nietoperza - podkasańca
małego, rzadkiego w Europie - oraz mysz małooką, poza Pieninami spotykaną tylko w
okolicach Wrocławia...
Na słowo “mysz” Maria, jak przystało na kobietę, żachnęła się, ale widać było w jej
zachowaniu dużą dawkę kokieterii: “Chcecie mieć kobietę, więc ją macie!”
Janusz popatrzył na nią spod oka.
- Sądzę, że tutaj, na tych wyniosłych murach, myszy, zwłaszcza małookiej, obawiać
się nie musimy.
- Dlaczego: “zwłaszcza małookiej”? - zaciekawiłem się.
Spojrzał na mnie z lekką ironią.
- Tak mi się powiedziało. Mówią, ze strach ma wielkie oczy, to ja sobie wybrałem do
postraszenia mysz małooką. Zresztą nie wiem, czego to maleństwo szukałoby w tych
ogromnych murach.
- Maleństwo, no nie wiem - wtrącił Kobiatko - ale ja mam zamiar zafundować sobie
odrobinę mocnych wrażeń! - i niczym niesforny uczniak wdrapał się na występ przepaścistej
południowej ściany zamku.
- Przecież jako opiekun zabytków powinieneś wiedzieć, że to zabronione! - zawołałem
ze śmiechem.
- Wiem! - odkrzyknął - ale czasem zakazany owoc smakuje najlepiej - i odwrócił
twarz ku wiatrowi, który rozwiał jego siwe włosy, gdy tak kołysał się nad przepaścią.
I wtedy zobaczyłem dłoń Marii powoli acz zdecydowanie przesuwającą się skrajem
muru ku butom Aleksandera!
“Ona chce go zepchnąć w przepaść. Upozorować wypadek!” - przemknęło mi przez
myśl.
Błyskawicznie wyciągnąłem rękę przed siebie. Poczułem na dłoni mocne uderzenie
szczupłych palców. Zacisnąłem je w pięści.
Chciałem krzyknąć: “Mario, co ty zamierzałaś?!”
- Och, Pawle - wyprzedziła mnie. - Chciałam tylko uprzątnąć z muru ten kamyk.
Jeszcze by Aleksander potknął się o niego i nieszczęście gotowe.
Rzeczywiście, tuż koło nogi Aleksandra leżał spory kamień.
Popatrzyłem w oczy Marii. Spojrzała na mnie z łagodnym wyrzutem.
Kobiatko już schodził z muru, de la Vega zapatrzony w daleką Niedzicę ćmił cigarillo,
a Janusz przecierał okulary. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Oprócz moich
podejrzeń. Ale jaki sens miałaby dla Marii śmierć Aleksandra? Czyżby liczyła na to, że
jeszcze nie zdążył odszukać właściwego miejsca i sama miała zamiar tam dotrzeć? Może przy
pomocy polskich wspólników. Owszem, kamyk leżał na murze. Ale nie wydawało mi się, że
to on był celem wyciągającej się nad ścianą dłoni Marii. Po prostu złapana przeze mnie “na
gorącym uczynku”, z wrodzonym sobie refleksem wybrnęła z sytuacji.
Tymczasem Maria jakby nigdy nic ujęła mnie pod ramię.
- Może opowiesz mi coś o tym Kostce Napierskim, o którym wspominał Aleksander?
Czy to był tutejszy sławny rozbójnik?
“A niech to! Ma tupet kobieta” - pomyślałem.
Ale odpowiedziałem spokojnie.
- Nazywać go rozbójnikiem byłoby dla niego niezasłużoną obelgą. Aleksander Leon
Kostka Napierski był oficerem wojsk królewskich. Żył w latach 1620-1652. Podawał się za
syna królewskiego. Udało mu się zorganizować antyfeudalne powstanie chłopów
podhalańskich. Powstańcy 14 czerwca 1651 roku zajęli Czorsztyn. Po desperackiej obronie w
dniach 22-24 czerwca zamek został zdobyty, a Kostka Napierski wpadł w ręce dragonii
biskupa krakowskiego. Torturowany, został zabity pod Krakowem.
Maria westchnęła z prawdziwym lub udawanym żalem.
Wzruszyłem ramionami:
- Tak. Historia to na pewno romantyczna. Zresztą ilekroć jestem w Czorsztynie, myślę
o nieszczęsnym Napierskim. Sądzę, że jego dzieje nie doczekały się jeszcze dość dobrego
opisania. Gdyby trafiły pod pióro Aleksandra Dumasa...
Nie chciałem dzielić się z Aleksandrem i Januszem podejrzeniami co do dziwnego i
niebezpiecznego zachowania się Marii na murze górnego zamku. Zresztą, mogłem się mylić.
Obiecałem sobie tylko zwrócić baczniejszą uwagę na piękną asystentkę profesora de la Vegi...
Zwiedziliśmy skromną ekspozycję muzealną otwartą w pomieszczeniach zamku
górnego i zawróciliśmy w kierunku parkingu, gdzie oczekiwał na nas Rosynant. Rozglądając
się po placu dostrzegłem kilka białych audi najnowszego modelu. “No nie, to już obsesja!” -
pomyślałem.
Dochodziliśmy do samochodu, gdy Maria nagle zatrzymała się.
- Mam straszną ochotę na loda - oznajmiła nam z radosnym uśmiechem. - Wsiadajcie,
panowie, do samochodu, a ja zaraz do was dołączę - pobiegła w stronę kiosku z lodami.
Spojrzałem na Janusza i wskazałem mu Peruwiankę ruchem głowy.
Skinął, że rozumie i ruszył jak mógł najszybciej ku białemu kioskowi.
- Ja też mam straszliwą ochotę na loda! - wykrzykiwał już z daleka.
“Ciekawe, jak Maria będzie kupować lody, skoro nie zna polskiego. Zresztą co to za
przeszkoda?! O wiele poważniejsze transakcje zawarto w historii na migi!” - pomyślałem.
Po pewnym czasie nasi smakosze lodów wrócili do auta. O ile Janusz w pełni
zadowolony z siebie oblizywał rożek, o tyle twarz Marii była pochmurna.
- Nie zauważyłeś czegoś podejrzanego? - spytałem po polsku Janusza wykręcając z
parkingu.
- Nie - odpowiedział również w ojczystym języku Janusz.
Kobiatko popatrzył na bratanka i na mnie zdumiony, ale nic nie powiedział. I chwała
Bogu! Jeszcze tym nagłym wypytywaniem, gdy nic ważnego się przecież nie stało, mógł
wzbudzić podejrzenia Marii czy de la Vegi, którzy choć po polsku nie rozumieli, to kojarzyć
ze sobą fakty umieli znakomicie.
- Naprawdę nic ciekawego? - spytałem raz jeszcze Janusza.
Ze smakiem liznął loda.
- No, może jest trochę dziwne, że taki lodziarz umie doskonale po angielsku. Ale
ostatecznie przybywa nam ludzi wykształconych.
Uderzyłem pięścią w kierownicę.
- Zamiast głupio dowcipkować, racz sobie przypomnieć ich rozmowę.
- Co tu do przypominania? - ziewnął. - Ona zapytała... nie, może pan mieć rację,
raczej stwierdziła i to tonem dość rozkazującym: “Dziś lodów pistacjowych nie ma.” Na to
on: “Szalenie, naprawdę szalenie mi przykro.” I widząc, że jestem już blisko, zakrył jeden z
pojemników, w którym, jak mamę kocham, były lody pistacjowe!
- No, co dalej! Mów!
- Raczej niech mówi przeze mnie ona...
- Janusz!
- Już mówię. Tak więc ona i cały czas tak twierdząco: “Może będą jutro?”. Na to on,
ale jakoś zbyt ostro jak do grzecznej klientki: “Niestety, jutro niemożliwe”. Maria
uśmiechnęła się, ale widać było, że jej to oświadczenie lodziarza nie w smak: “Kiedy więc?”
“Pojutrze” - on na to zimno. I już zabrał się do obsługiwania mej skromnej osoby. “Jakie więc
pan poleci dzisiaj?” - widać było, że Maria próbowała ratować sytuację. “Brzoskwiniowe z
rodzynkami” - odburknął lodziarz i już pakował nam po pokaźnej porcji, którą teraz ze
smakiem zajadam.
- O co... - szepnął po polsku Aleksander.
Ale ja już przeszedłem na angielski:
- Jak smakują lody, Mario? Janusz nie może się ich nachwalić.
- I ja też - odpowiedziała cicho, zapatrzona w okno.
“Maria poinformowała swego wspólnika, udającego lodziarza, że jakiś plan nie
doszedł do skutku - myślałem. - Najprawdopodobniej chodziło o nieudaną wyprawę pod
Zbójeckie Skałki. Raczej nie wchodzi tu w rachubę nieudany zamach na życie Aleksandra, bo
takiej korzystnej okazji nie mogła z góry przewidzieć. Zaproponowała zrealizowanie planu
następnego dnia, ale na to «lodziarz» się nie zgodził i wyznaczył termin o jeden dzień
dłuższy. Cóż, trzeba będzie się pilnować!”
Zajechaliśmy pod pensjonat i rozeszliśmy się do naszych pokoi, aby przygotować się
do kolacji.
Ledwo zdążyłem wytłumaczyć Aleksandrowi, jakiego to niebezpieczeństwa uniknął,
jak też, pospołu z Januszem, opowiedzieć historię o pistacjowych lodach, gdy delikatnie
zapukano do drzwi.
- Polic... - właśnie podnosił głos oburzony zamachem na jego życie Aleksander. Ale
udało mi się przydusić go, bez szacunku dla jego wieku, poduszką. I tak to znane we
wszystkich bodajże językach słowo ucichło nagle. Jeszcze tego brakowało, by dostało się do
uszu szczególnie uczulonych na nie naszych peruwiańskich gości.
- Proszę! - zawołałem gromko, zagłuszając resztki oburzonego bulgotu niedoszłej
ofiary i ciskając poduszkę na łóżko.
W drzwiach stanął profesor de la Vega. Nader uprzejmymi słowy zwrócił się do mnie
z prośbą, czy nie mógłbym użyczyć mu swego telefonu komórkowego. Chciał zadzwonić w
bardzo ważnej sprawie do ambasady Peru w Warszawie. Oczywiście obiecał pokryć wszelkie
koszta tej rozmowy, która zapowiadała się na długą.
- Nie mówmy o kosztach! - zawołałem. - Cała przyjemność po mojej stronie, jeśli
będę mógł pomóc naszym drogim gościom.
Wręczyłem profesorowi aparat.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
“CHOLERRA” I “LA PISTOLA” • DO KOGO NALEŻY TELEFON “W
AMBASADZIE” • CHOROBA MARII • TELEFON OD PANA
TOMASZA • ZAPORA CZORSZTYŃSKA I JEJ SCHODY •
NARESZCIE MAMY PLAN • PIĘKNO DĘBNA
Szeptem nakazałem absolutną ciszę w pokoju i na palcach podkradłem się do
uchylonych na balkon drzwi...
Owszem, rozmowę słyszałem, ale odbywała się po hiszpańsku. I byłbym skłonny
wierzyć, że profesor rozmawia z kimś z pracowników ambasady (do rozmowy włączała się
zresztą także Maria) gdyby nie jedno słowo... Wielce bowiem prawdopodobnym jest, że
pistolet w różnych językach wymawia się podobnie. I tu usłyszałem, powtórzone zresztą
kilkakrotnie, “la pistola”. Aha, byłbym zapomniał, było jeszcze drugie słowo. Otóż, raptem
usłyszałem wymówione przez Marię z dziwnym akcentem i podwójnym “r” jakże znane uchu
każdego Polaka i Polki słowo “cholerra”. Czyżby Maria umiała po polsku, a tylko kryła się z
tym? Nie. Raczej sądziłem, że był to przypadkowy “nabytek”, choćby od któregoś z polskich
wspólników.
Ledwo nakazałem gestem ciszę swym współtowarzyszom, gdy znów rozległo się
pukanie do drzwi i zobaczyliśmy w nich profesora de la Vegę. Zachowywał pełen godności
uprzejmy spokój, ale po błysku w jego zawsze lekko przymkniętych oczach poznałem, że
rozmowa z “ambasadą” nie była przyjemna.
Niedbale położyłem przyniesiony telefon i pożegnałem uprzejmie peruwiańskiego
naukowca.
Ledwo zamknęły się za nim drzwi, już byłem przy stole. Chwyciłem aparat i
przycisnąłem przycisk “redial”. Na ekraniku wyświetlił się numer, pod który de la Vega
dzwonił (nie podaję go ze względów, o których później) i zapomniał skasować. Cóż,
naukowcom wolno być roztargnionymi, a my z tego skorzystamy!
- Aa! - ucieszył się Kobiałko, widząc manipulację z telefonem.
Uśmiechnąłem się.
- Bądź łaskaw cieszyć się nieco ciszej, bo znów użyję poduszki. Zapisałem
wyświetlony numer i wystukałem go ponownie.
- Digame? - usłyszałem po chwili.
- Digame?! - już ostrzej, ze zniecierpliwieniem.
- Halo - odezwałem się najuprzejmiej jak umiałem.
W słuchawce ktoś zapewne zaklął po hiszpańsku i połączenie zostało przerwane.
- I co? Co usłyszałeś? - podskoczyli do mnie Janusz i Aleksander.
- Usłyszałem: “digame” - odpowiedziałem spokojnie - jeśli nie liczyć niezrozumiałych
przekleństw.
- A “digame” pan zrozumiał? - spytał nie bez ironii Janusz.
Pokręciłem głową.
- Nie. Bo dobrze wiesz, że nie znam hiszpańskiego. Ale domyślam się, że był to
odpowiednik zwykłego polskiego “halo” czy też “słucham”. Zwróćcie raczej uwagę na to, że
telefon odebrał ktoś mówiący po hiszpańsku, a numer telefonu jest jak najbardziej polski.
Czyżby więc de la Vega dzwonił naprawdę do ambasady?
- Wątpię - odezwał się po chwili Aleksander.
- I ja tak myślę - odparłem. - A jak trwoga, to do szefa! Niech pan Tomasz sprawdzi,
do kogo należy ten numer.
Zadzwoniłem do szefa.
Po powitaniu i odczekaniu chwili, by pan Tomasz mógł sobie ponarzekać na to, że
złoto Inków wciąż jeszcze przebywa w ukryciu pod pienińskimi skałami, poprosiłem o pomoc
w wyjaśnieniu, do kogo należy interesujący nas numer telefonu. Pan Tomasz pomruczał, że
go wykorzystujemy do brudnej roboty, ale pomocy nie odmówił.
Ambasada Peru odpadła po prostym sprawdzeniu w książce telefonicznej. Żeby
sprawdzić do kogo należy telefon, szef musiał użyć swych rozlicznych a tajemniczych
znajomości. Od tego zresztą pan Tomasz się nie odżegnywał, ale wiadomość obiecał dopiero
na wieczór. Umówiliśmy się, że przedzwonię do niego o dziewiątej.
- No, nareszcie możemy pogadać o tym, coś usłyszał przez drzwi balkonowe - sapnął
Kobiatko.
- Niewiele. Rozmawiali po hiszpańsku. Po tonie głosu profesora i wtrąconych
zdaniach Marii wyglądało na to, że się spierali.
- To rzeczywiście niewiele - zmartwił się Janusz.
Zaśmiałem się.
- Usłyszałem też bardzo przekręconą nazwę Zbójeckie Skałki i wymienione
kilkakrotnie słowo “la pistola”, którego znaczenia nie muszę chyba tłumaczyć.
- La pistola, pistolet - poderwał się z krzesła Aleksander. - A nie mówiłem żeby...
policję - dokończył szeptem, widząc, że sięgam po poduszkę.
- Spoko, stryjku - uspokajał wzburzonego Janusz. - Przecież o tej “la pistoli” wiemy
już od dawna. A skoro oni mówili “la pistola”, to używali liczby pojedynczej, tak więc drugi
pistolet nam nie grozi, a ten pan Paweł unieszkodliwił.
- Brawo, Januszku! - zawołałem. - Nieźle główkujesz! Aha - przypomniałem sobie
jeszcze o jednym być może ważnym elemencie podsłuchanej rozmowy. O “cholerrze” Marii.
- Jest jeszcze drobiazg: Maria raz zaklęła “cholera”. Zabrzmiało to raczej “cholerra” i może
nauczyła się tego przekleństwa od polskich wspólników, ale kto wie, czy nie zna więcej słów
polskich. Ciekawym by było, gdyby rozumiała doskonale, co mówimy o niej i jej sprawach...
Moi towarzysze popatrzyli na siebie w niespokojnym zdumieniu.
- A jeśli ona... rzeczywiście... po polsku?
- Nie zamartwiajmy się bez potrzeby! - machnąłem ręką. - Wierzę, że to przekleństwo
jest przypadkowe. To normalne, że podświadomie chce się samemu sobie zaimponować
znajomością obcego języka. Najłatwiej zrobić to najprostszymi słowami, przekleństwami.
- Jeśli będziemy rozmawiać o istotnych dla nas sprawach po polsku, oni natychmiast
się o nich dowiedzą. Jeśli będziemy milczeć, wyda to się im podejrzane... - zafrasował się
Aleksander.
Zastanowiłem się.
- Nie, Maria nie umie po polsku. Rozmawialiśmy przy niej o sprawach, które ją żywo
obchodzą. Jak choćby relacja Janusza o “kupnie” lodów, a ona ani drgnęła.
- O, Indianie umieją doskonale maskować swe uczucia! - znacząco pokiwał palcem
Aleksander.
A niech go!
- Przy kolacji, jak sądzę, przekonamy się, czy nasi przyjaciele nie wiedzą o nas więcej,
niż wiedzieć powinni.
- W jaki sposób? - zaciekawił się Janusz.
- W prosty - odparłem. - O ile zasygnalizują chęć przeniesienia o jeden dzień wyprawy
pod Zbójeckie Skałki. Będzie to znaczyło, że nie domyślają się naszych podejrzeń.
- A jeśli się nie domyślają? - spytał Aleksander.
Wzruszyłem ramionami.
- Wtedy pojutrze grzecznie wyruszymy wraz z nimi odkrywać przyczynę “wariactwa”
twego wykrywacza. Sądzę, że wtedy w sposób jakiego się domyślam nasi milusińscy będą
chcieli przy pomocy “la pistoli” zawładnąć skarbem.
- Jaki to sposób? - Janusz aż poczerwieniał z emocji.
Uśmiechnąłem się.
- Dowiesz się we właściwym czasie. A teraz zbierajcie się. Goście schodzą już na
kolację.
- A pan?
- Dołączę zaraz do was. Muszę tylko sprawdzić, czy “la pistola” leży bezpiecznie na
dnie wazonu.
Leżała.
I rzeczywiście, podczas kolacji dało się zauważyć, że z jutrzejszej wyprawy nici:
Maria skarżyła się na złe samopoczucie, prawie nie tknęła smakowitości rozłożonych na
półmiskach.
Rano było jeszcze gorzej. Jej twarz o ciemnej karnacji zdawała się być szarą. Maria z
wyraźną niechęcią mieszała łyżką w talerzu przygotowanego przez zapobiegliwą panią
Cecylię kleiku.
Jak dowiedzieliśmy się, kłopoty żołądkowe nie dały biedaczce spać całą noc.
- Musiałam zatruć się wczoraj lodami - tłumaczyła.
- To dziwne - zachichotał Janusz - ja tam nic nie czuję. I jeszcze mam zamiar dołożyć
sobie szyneczki...
Maria zmierzyła go zimnym spojrzeniem.
- Dobrze się czujesz? Do czasu... - powiedziała z nieokreśloną groźbą w głosie. I
uśmiech przemknął po jej kształtnych wargach.
- Na policję z nim! - wykrzyczał swą ulubioną groźbę Kobiatko, ale tym razem tyczyła
ona lodziarza.
- Nic mi nie będzie. Podleczę się tylko i będę chodzić jak szwajcarski zegarek. Mam
tylko ogromną prośbę, żebyście przełożyli wypad po złoto na jutro, aż nabiorę siły... - Maria
uśmiechnęła się.
- Życzenie damy jest dla nas rozkazem - skłonił się z galanterią Aleksander. - Ale
może trzeba przywieźć jakieś lekarstwa?
Maria pokręciła głową.
- Dziękuję. Mam tu zapasik swoich leków. Pomagają mi, bo już czuję się lepiej.
Gdyby tylko nie to osłabienie...
- Zapasik? Też mi siostra miłosierdzia - szepnąłem po polsku.
- Raczej niemiłosierdzia - odszepnął Janusz, uśmiechając się jednocześnie promiennie
do Marii.
I tak sobie mile gawędziliśmy. Stanęło na tym, że Maria wróci do łóżka i swych
leków, natomiast profesor i nasza trójka pojedziemy jutro na pocztę w Niedzicy, gdzie
spodziewaliśmy się zastać faks, a następnie...
- A następnie skoczymy do Dębna, gdzie jest kościółek wciągnięty na listę zabytków
UNESCO, który powinien mego czcigodnego kolegę zainteresować - oświadczył Kobiatko.
Jego czcigodny kolega skinął z uznaniem głową, choć wydawało mi się, że
dostrzegam w jego oczach znudzenie. Ożywił się za to dziwnie, gdy zaproponowałem, że po
drodze możemy zwiedzić zaporę czorsztyńską.
Punktualnie, jak to się umówiliśmy, zadzwoniłem do pana Tomasza.
- Co ty sobie wyobrażasz, pieniński Sherlocku Holmesie? - zgromił mnie szef. - Że
będziesz uganiał się za współczesnymi Janosikami i to pochodzącymi z Peru?!
- Janosik nigdy nie zbójował w Pieninach - nie omieszkałem popisać się wiedzą.
W słuchawce zabulgotało z wściekłości:
- Janosik nie Janosik. Z jakimiś zbójami i to peruwiańskimi najprawdopodobniej masz
do czynienia!
- Oo - zdziwiłem się uprzejmie - czyżby jakieś zarzuty pod adresem profesora de la
Vegi i doktor Ciera? Przecież sam pan mi ich polecił. Sam sprawdzał ich tożsamość...
- No tak - pan Tomasz ochłonął ze złości. - Może to rzeczywiście Bogu ducha winni
naukowcy. Ale zdenerwowałeś mnie tym żądaniem sprawdzenia numeru telefonu. Numer,
który sprawdzałem, należy bowiem do czcigodnej staruszki, właścicielki niewielkiej willi w
Aninie pod Warszawą. Ale przecież może wynajmować willę jakiemuś Peruwiańczykowi. No
nie?
Szef potrzebował pocieszenia.
- Ależ oczywiście, panie Tomaszu?
- No to na razie tyle. Jakby co, to skontaktuj się z miejscową policją. Mają tam ponoć
zdolnych chłopaków.
- Jak szef każe!
- No to trzymaj się i pozdrów Kobiatkę, Janusza, profesora i panią doktor Ciera.
- Już pozdrawiam.
Pan Tomasz nie byłby sobą, gdyby jedyną zaszczyconą w pozdrowieniach imieniem i
nazwiskiem wraz z tytułem naukowym nie była piękna i młoda kobieta. W ten sposób składał
hołd jej urodzie... A co do policji, to jeszcze jeden, pamiętając o Aleksandrze, który zaleca mi
współpracę z nią.
O, na razie guzik z tych zaleceń, Pawełku! Spróbujemy dać sobie radę sami. Ciekawe,
jak szef zareagowałby na wiadomość o “czarnej wdowie” w wazonie. Na pewno zbytnio by
się nie przestraszył. To twardy gość!
Wyruszyliśmy we czwórkę Rosynantem. Przeprosiłem profesora za lekki bałagan
panujący w wozie, co on zbył skinieniem głowy. Ba, naukowiec, był ponad to! Wykazał tylko
dziwne jak na historyka zainteresowanie wyposażeniem samochodu. Ale ja daleki byłem od
zdradzania tajemnic ukochanego auta i zbyłem gościa powiedzeniem:
- Ot, takie tam bawidełka. Poprzedni właściciel miał hyzia na punkcie ulepszania
swego wozu. Teraz większość z tych “urządzeń” już nie działa.
Nie wiem, czy de la Vega mi uwierzył czy nie, ale nie dał tego poznać po sobie.
Zajechaliśmy na parking u podnóża zapory, skąd na jej koronę wiodły strome schody.
Ruszyliśmy prosto w kierunku wody wypływającej spod turbin, podczas gdy Aleksander
wyjaśniał:
- Budowę tej zapory, u wylotu Przełomu Czorsztyńskiego zakończono w 1997 roku.
Ma ona długość 404 metrów i wysokość 56 metrów. Usadowiono ją na skale. Konstrukcję
ziemną uszczelnia szeroki rdzeń z gliny. Skalny osad uszczelnia do głębokości 50 metrów
kurtyna cementacyjna. Skarpę opadającą do jeziora pokrywają płyty betonowe, skarpę
zewnętrzną - płaszcz zieleni. U stóp zapory stoi elektrownia wodna: dwa turbozespoły mają
moc 90 MW, a ich średnia produkcja wynosi 200 milionów kWh (w tym 130 milionów z
pompowania). Zastosowanie turbin odwracalnych pozwala na nocne przepompowywanie
wody z Jeziora Sromowickiego, by ją zrzucić ponownie w godzinach szczytu
energetycznego... zgadza się, Januszu? A gdzie on polazł?
Dopiero teraz zobaczyłem, że Janusza nie ma przy nas. Rozejrzałem się... Chłopak
wspinał się na betonowe schody łączące podnóże zapory z jej koroną. Był to niezły wyczyn i
dla zdrowego chłopaka w jego wieku, tymczasem Janusz z jego chorobą, opierając na
kulach... Nie dość, że mógł nie dojść na górę, to w każdej chwili groził mu upadek i stoczenie
się w dół.
- Co robisz, wariacie?! - zawołałem.
- A idę sobie! - odkrzyknął z góralska. - Lepsze to niż słuchanie o pompach i
zaporach!
- No, no. Już prawie jedną trzecią schodów ma za sobą. Dzielny chłopak - de la Vega
wyciągnął kolejne cigarillo.
- Żeby tylko Janusz nie spadł - biadolił Kobiatko.
- Bez obaw - dmuchnął dymem profesor - ten chłopak nie należy do takich, którzy
spadają... Lepiej niech mi pan opowie coś o jeziorze, które ta piękna zapora spiętrza.
- Jezioro Czorsztyńskie - zaczął Kobiatko nie przestając zerkać ku schodom, po
których mozolnie, ale coraz wyżej, piął się jego bratanek - ma długość 9 kilometrów i
szerokość 1-1,25 kilometra. Maksymalna jego wysokość nad poziom morza to 534,5 metra.
Powierzchnia przy spiętrzeniu normalnym 1051 ha, przy maksymalnym 1226 ha. Pojemność
całkowita 231,9 milionów metrów3. Spiętrzanie jeziora skończono w 1997 roku. Obecnie
trwa turystyczne zagospodarowanie jego brzegów. Ma tu na przykład siedzibę Zakopiański
Yacht-Klub.
- Może trochę za dużo tych liczb - uśmiechnął się de la Vega. - Jednak przyznaję, że
położenie jeziora jest urocze. A co za raj dla turystów! Zimą wyciągi narciarskie, latem
możność wypożyczenia jachtu czy choćby kajaka!
- Nasi gospodarze z Pensjonatu “Widok” pomyśleli już o tym - wtrąciłem. - Mają tu
wyciąg narciarski, a na lato szykują przystań i wypożyczalnię łodzi.
- To im się chwali - skinął głową profesor. - W ten sposób mają zapewnionych gości
przez cały rok. Sam chętnie wybudowałbym tutaj pensjonat - westchnął - ale raz, praca na
dalekim uniwersytecie w Limie, a dwa, obawiam się, czy starczyłoby mi funduszy!
- O tak - zawtórował mu westchnieniem Aleksander - taki pensjonat, mówię
oczywiście o kosztach jego budowy, to nie dla nas, naukowców!
Po raz pierwszy usłyszałem, że nazwał siebie naukowcem. No i dobrze! Na pewno
zasługiwał na to miano!
Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy na koronę zapory, oczekiwać tam Janusza.
Długo trwało, zanim pojawił się u szczytu schodów. Twarz miał zaczerwienioną z
wysiłku i pokrytą potem. Przepocona była także jego koszulka z napisem “Par avion”, ledwo
widocznym w ciemnej plamie potu. Zatrzymał się przy nas i wyjął z kieszeni spodni chustkę,
by otrzeć twarz. Zachwiał się. Widać było, jak wielkiego wysiłku wymagało od niego
wspięcie się bez zatrzymywania na strome wysokie schody.
Zresztą, co ja będę je opisywał! Jeśli będziecie kiedykolwiek w Niedzicy, spróbujcie
wspiąć się bez odpoczynku na schody zapory, a zobaczycie, jaki to wysiłek!
Objąłem chłopaka.
- Wiesz chociaż, na ile stopni się wspiąłeś?
Janusz odsapnął i jeszcze raz przetarł twarz chusteczką.
- Na 272 i jeszcze na 15 na tej skarpie. O ile dobrze liczyłem.
Kobiatko wymierzył bratankowi żartobliwego klapsa.
- Skaranie boskie z tym chłopakiem! W Wieliczce nie chce zjechać windą do kopalni,
tutaj gramoli się na te schody!
Innego zdania był de la Vega:
- Dzielny chłopak - poklepał Janusza po przepoconej koszulce - chciałbym mieć
takiego wnuka.
- A widzi stryjek - zaśmiał się “dzielny chłopak”. - Poza tym muszę ćwiczyć, by mieć
siły gramolić się pod Zbójeckie Skałki. Ostatni spacer szlakiem stryjka dał mi nieźle w kość -
zerknął na mnie.
Odpowiedziałem aprobującym uśmiechem.
- Fakt, że dzielny nad miarę - powiedziałem głośno po angielsku i dodałem szeptem
po polsku:
- Tylko lepiej nie pokazuj stryjkowi tych bąbli.
- Jakich bąbli? - żachnął się chłopak.
- Tych, które porobiły ci się na dłoniach od uchwytów szwedek.
- O czym tak szepczecie? - zaciekawił się Aleksander.
- O męstwie wykazanym ponad zwykłą miarę - odpowiedziałem znaną dewizą
wojskową.
Janusz zaczerwienił się ponownie. Tym razem z dumy.
Chciałem już jechać na pocztę, ale Kobiatko uparł się, że pokaże de la Vedze
cmentarzyk ostatnich panów na Niedzicy, baronów Salamonów. I tak trafiliśmy pod skałę
zwaną Groby, gdzie spoczywają: następca Horvathów na Niedzicy, zmarły w 1919 roku Geza
Salamon, jego córka Ilona zmarła w 1964 i wnuk Istvan zmarły w 1974 roku. Ilona i Istvan
zmarli na Węgrzech, a ich prochy zostały przeniesione do Niedzicy w 1977 roku. Dalej
jeszcze obejrzeliśmy stylowy budynek dawnej celnicy, przeniesiony tu po korekcji Jeziora
Sromowickiego w 1986 roku i zabytkowy spichlerz (sypaniec) z końca XVIII wieku, który
należał niegdyś do folwarku dworskiego.
Nareszcie mogliśmy jechać na pocztę. Tu na szczęście nie było dużej kolejki i już po
kilku minutach Aleksander z dumną miną wymachiwał przefaksowanym planem jego
odkrycia pod Zbójeckimi Skałkami.
De la Vega obejrzał plan, ale nie było widać, czy zrobił on na nim jakieś wrażenie.
- Teraz kierunek Dębno! - dziarsko zawołał Kobiatko wsiadając do Rosynanta.
- Na Dębno! - odkrzyknęliśmy z Januszem. Profesor grzecznie, ale bez słowa, wsiadł
do samochodu. Jechaliśmy przez Falsztyn, którego nazwa wywodzi się od niemieckiego
“Falkenstein” - Sokola Skała.
- Hej, nima tyz nima, jako na Falśtynie, wyńdem na skałecke, widzem pociesynie! -
zaśpiewał Aleksander pełnym głosem, budząc niejaki przestrach naszego gościa. Widząc to
zwrócił się do Janusza:
- Nie widzisz, schodołazie, że pan profesor się denerwuje. Tłumacz mu tu zaraz, co
zaśpiewałem!
Janusz skrzywił się:
- Jako tako tę angielszczyznę opanowałem, ale nie na tyle, żeby oddać uroki gwary
podhalańskiej czy też podtatrzańskiej.
Wziął się tedy za tłumaczenie swego zaśpiewu sam Aleksander. Jak mu wyszło?
Niełatwo mi to było ocenić.
Przed nami ukazało się Dębno, starodawna wieś podhalańska. Przywilej lokacyjny
nadany w 1335 roku zawierał już wzmiankę o kościółku. Panuje tu gwara
wschodniopodhalańska, w stroju mieszkańców zaznaczają się wpływy Spiszą.
We wschodniej części wsi zatrzymaliśmy się przed pięknym drewnianym kościołem
pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, zbudowanym pod koniec XV wieku. Od czasu
budowy zachował się on wraz z wystrojem i wyposażeniem w niemal nie zmienionym stanie.
Wieżę dostawiono w 1601 lub 1607 roku. Wnętrze zdobi oryginalna dekoracja malarska z
około 1500 roku.
- To jest wspaniałe! - zachwycił się pięknem kościółka de la Vega.
- Dlatego tu pana przywiozłem - skłonił się dumny Kobiatko, jakby to on sam był
budowniczym kościółka.
Podziwialiśmy jeszcze krucyfiks na belce tęczy pochodzący z 1380 roku oraz piękny
gotycki tryptyk w głównym ołtarzu z XVI wieku. W barokowych bocznych ołtarzach
Aleksander zwrócił naszą uwagę na figurki Madonny i “świętych dam” z około 1440 roku
oraz o dwadzieścia lat młodszą rzeźbę patrona kościoła.
Przeszliśmy się trochę po wsi, jako że, jak twierdził Aleksander, każdy budynek
gospodarczy tutaj to zabytek.
Ciekawość naszego gościa wzbudził też wysoki na 4,5 metra wał ziemny oddzielający
wieś od jeziora. Powstał on, ponieważ ta miejscowość znajduje się w tak zwanej “cofce” i
należało ochronić zabytkową wieś przed zalaniem podczas spiętrzania jeziora. Ale i tak około
trzydziestu budynków trzeba było przenieść wyżej.
Wreszcie wsiedliśmy do Rosynanta i wyjechaliśmy na znaną nam już nowotarską
szosę, która poprowadziła z powrotem “do domu”.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
GORĄCA MASKA AUDI I GAŁĄZKA JEŻYNY • KTO BYŁ W
NASZYM POKOJU • DZIEJE INKÓW I KŁAMSTWA ALEKSANDRA •
NADE WSZYSTKO KAWA PO PERUWIAŃSKU • LEKARSTWO CZY
TRUCIZNA
Zaparkowałem Rosynanta za audi Marii. Wysiadłem z samochodu i dopiero teraz
zwróciłem uwagę na delikatną warstwę kurzu pokrywającą auto Peruwianki. Pozwoliłem, aby
moi towarzysze (zwłaszcza de la Vega) ruszyli przodem i oparłem rękę o maskę czerwonego
wozu. Blacha okazała się bardziej gorąca niż reszta karoserii wystawionej na żar promieni
słonecznych! Znak, że niedawno jeszcze silnik samochodu pracował i to w trudnych
warunkach, czyli w terenie, gdzie nie mógł być dobrze chłodzony z powodu małej prędkości.
Wrócić musiało audi niedawno, bo inaczej temperatura maski i reszty karoserii już by się
wyrównała. Ale dokąd Maria jeździła? Może mimo wszystko po lekarstwa, ale ich przecież
nie szukałaby na terenowych drogach! Obejrzałem samochód dokładniej.
Dostrzegłem strzępek zieleni wbity pod zderzak audi. Schyliłem się szybko i
wyrwałem go. Była to gałązka jeżyny. Tak więc Maria jeździła do lasu! A jedynym
interesującym ją i nas miejscem w tutejszym lesie były Zbójeckie Skałki z miejscem odkrycia
Kobiatki!
Ciekawe, czy penetrując tam skorzystała z naszego sprzętu? Na szczęście
zastosowałem prosty sposób dowiedzenia się, czy ktoś odwiedzał nasz pokój podczas naszej
nieobecności. Nauczył mnie go polski Tatar, pan Aleksander Azbijewicz: wystarczy
zamykając drzwi za sobą włożyć między nie a framugę maleńki patyczek. Jeśli drzwi były
otwierane, patyczek będzie leżał na progu. Ja użyłem do tego celu kawałka zapałki.
Teraz pośpieszyłem, aby wyprzedzić towarzyszy i pierwszy stanąć przy drzwiach
naszego pokoju.
Ułomek zapałki leżał na progu! Maria skorzystała więc z któregoś z naszych
wykrywaczy, a może i z sondy!
Spyta ktoś, dlaczego byłem tak pewny swego “testu” z zapałką?
Maria mogła wejść przecież do pokoju przez okno czy drzwi balkonowe. Otóż nie!
Wyjeżdżając zamknąłem je szczelnie, narażając się nawet na kpiny Janusza i narzekania
Aleksandra, że po powrocie będzie w pokoju duszno nie do wytrzymania. Ale zamknięte
okno, o ile łatwo jest otworzyć, to prawie niemożliwe zamknąć za sobą nie pozostawiając
śladu. Co innego drzwi zamknięte na zamek udający patentowy. Wystarczy trochę
umiejętności w posługiwaniu się agrafką lub spinką do włosów, a tych Marii, jak się
przekonałem, nie brakowało.
Weszliśmy do pokoju. Zamknąłem drzwi i oświadczyłem:
- Podczas naszej wyprawy do Dębna Maria wyprawiła się pod Zbójeckie Skałki. I tam
przeprowadziła poszukiwania na własną rękę, ale korzystając z naszego sprzętu. Ciekawe, czy
miała więcej szczęścia niż my wszyscy ostatnim razem? Tylko mi bez żadnej policji! -
chwyciłem z groźną miną za poduszkę, bo Aleksander już unosił ręce pełnym grozy gestem.
- Skąd pan to wie? - spytał Janusz.
- Stąd, że jej samochód jest zakurzony, a jego silnik pracował jeszcze niedawno,
gdzieś w lesie. O czym świadczy ta gałązka jeżyny znaleziona za jego zderzakiem. Poza tym
mam pewność, że ktoś odwiedzał nasz pokój, podczas gdy my byliśmy daleko stąd. A kto i
czego mógł tu szukać, gdy złota jeszcze nie przenieśliśmy spod Zbójeckich Skałek? Marii
potrzebny był nasz sprzęt. A że pożyczyła go sobie bez naszej wiedzy? Nie mam zamiaru
czynić jej o to pretensji. Zwłaszcza, że spójrzcie, wszystko wróciło na swoje miejsce.
- To skąd ta pewność, że brała wykrywacze, skoro wszystko leży tak jak leżało, a okna
i drzwi balkonowe są zamknięte? - nie ustępował chłopak.
Opowiedziałem o historii z zapałką. Zostało to przyjęte z uwagą i szacunkiem dla mej
przemyślności. Ale przecież chwała należy się panu Azbijewiczowi, nie mnie! Ja tylko
zastosowałem jego pomysł we właściwym momencie!
- Ta Maria - pokiwał głową Aleksander. - Trzeba na nią uważać!
Wzruszyłem ramionami.
- A co robimy cały czas?
- Ale jutro, podczas naszej, mam nadzieję, uwieńczonej sukcesem wyprawy, będziemy
musieli tę uwagę zdwoić - upierał się Aleksander.
Skinąłem głową.
- Z tym zgadzam się w zupełności.
Janusz popatrzył na nas w zastanowieniu.
- Cały czas mówicie tylko o Marii. Zresztą tak jest od naszego spotkania z
Peruwiańczykami. Tymczasem ten cichy profesor de la Vega... Jakbyście go lekceważyli! A
może to prawdziwie cicha woda? Może wkroczy do akcji dopiero w jej kulminacyjnym
momencie? Przecież Maria nie ciągałaby go tu jedynie dla jego profesorskiego tytułu. Jej
doktorat wraz z ewentualnym pismem polecającym od profesora w zupełności by wystarczył,
aby była teraz z nami. On musi być jej szefem i w dodatku niezbyt ufać swej asystentce, skoro
pofatygował się osobiście przypilnować przebiegu akcji...
- Brawo! - klepnąłem Janusza po ramieniu. - Myślenie jak najbardziej logiczne! Ale
powiedz, co mieliśmy sądzić o profesorze? Był dotąd rzeczywiście jakby w cieniu Marii. Nie
rzucał “bolas”, nie chował pistoletu w neseserze ani nie próbował zepchnąć w przepaść twego
stryjka. Nawet to nie on symulował chorobę, by próbować dostać się do skrytki Aleksandra!
Podejrzane było tylko zbyt małe jak na historyka zainteresowanie historią naszego kraju. Ale
może ma dosyć historii na co dzień i chciał od niej odpocząć? Zresztą dzisiaj zwiedzał Dębno
z nieukrywanym entuzjazmem...
- Jednak chłopak może mieć rację - Aleksander był bardzo dumny z przenikliwości
bratanka.
- Dlatego powtarzam: brawo. Choć z drugiej strony lepiej by było, gdyby się mylił.
Jak zresztą my wszyscy. Aha, drogi Aleksandrze, mówiłeś, że pod Zbójeckie Skałki nie
można podjechać samochodem. Po co więc brała swe audi Maria?
- No... pod same nie można... - zająknął się Kobiatko.
Pogroziłem mu palcem.
- Dawaj mapę. Zobaczymy, jak to wygląda.
Ociągając się wydobył z kieszeni plecaka mapę Pienin.
I co się okazało? Że od szosy Czorsztyn-Sromowce Wyżnę za przełęczą Osice można
zjechać w prawo i dotrzeć na mniej niż kilometr od Zbójeckich Skałek! O ile oczywiście ta
stara droga jest przejezdna dla tak delikatnego wozu jak audi. Ale że zjechać nią ku
Zbójeckim Skałkom Maria próbowała, to pewne!
Oddałem Aleksandrowi mapę.
- A tyś nas ganiał taki kawał piechotą przez kamienie, strumienie i chaszcze!
Podrapał się w zakłopotaniu po nosie.
- Ja oczywiście wiedziałem o tej drodze. Tylko, widzisz, to Park Narodowy. Jeśli
przejechałbyś ty, to twoim śladem inny samochód, a potem jeszcze następny. I jak to by
wyglądało potem?
- No dobrze, ale cośmy się namęczyli... - odruchowo spojrzałem na kule Janusza.
Ten poderwał się z krzesła:
- Ja tam nie zgłaszam zastrzeżeń do przedwczorajszego spacerku! - aż poczerwieniał
ze złości.
Zrobiło mi się głupio.
- Przepraszam, Janusz. Ale nie o ciebie mi tylko chodziło. Mnie samemu ten
“spacerek” dał w kość. A sądzę, że pozostałej trójce także!
- Pozostałej trójce? - Aleksander podniósł się z krzesła. - Ja czuję się świetnie,
profesor także nie narzekał, pozostaje tylko Maria. Ale jej kłopoty są raczej natury
żołądkowej. A propos: czy traktujemy ją jako wroga czy przyjaciela, to należałoby ją
odwiedzić na łożu boleści. Wszak Pismo Święte powiada: “chorych nawiedzać”!
Wzruszyłem ramionami.
- Też mi choroba. Symulacja, nic więcej.
Kobiatko popatrzył na mnie spod oka.
- Symulacja czy nie, kobiecie należą się specjalne względy.
Wydobył nie wiedzieć skąd nie znaną mi jeszcze apaszkę i fantazyjnie przewiązał nią
szyję; zdobył sobie tym nasz aplauz. Potem wziął faks planu i złożył go misternie, mając
zamiar włożyć go niczym chusteczkę do kieszonki koszuli.
- Co to, to nie! - zaprotestowałem.
- A to czemu? - zdziwił się.
- Do zachodu jeszcze dużo czasu. Nie chciałbym, żeby Maria zdążyła wysłać kogoś na
miejsce twego odkrycia. Profesor nie zwrócił szczególnej uwagi na plan lub tylko tak udawał,
ale długiego czasu przyglądać się mu nie miał okazji. Co innego Maria. Gdy raz dostanie plan
w rączki, to ręczę, że go nie wypuści tak długo, aż sobie utrwali w pamięci. A potem odrysuje
i dostarczy pod byle pretekstem choćby temu “lodziarzowi”.
Kobiatko pokręcił głową.
- Nie sądzę. Coś mi się wydaje, że oni sobie wzajemnie zbytnio nie ufają. Ale
faktycznie masz rację. Plan przed czasem jutrzejszej wyprawy trzeba starać się pokazać
Peruwiańczykom jak najpóźniej.
Przyczesał swe długie włosy i już go nie było. Chciałem zawołać, by zerwał w
ogródku choć jedną różę dla Marii, ale on już pukał do drzwi sąsiedniego pokoju...
Wrócił o wiele szybciej, niż się go spodziewaliśmy. Od drzwi zażenowany
odchrząknął:
- Hm, nieładnie jest kłamstwem odpowiadać pięknej kobiecie, gdy pyta.
- A cóż to za straszliwe kłamstwo popełniłeś? - spytałem.
- Otóż zapytany o faks planu, powiedziałem, że dotarł do mnie szczęśliwie...
- I gdzież tu kłamstwo?
- ...ale, gdy ona poprosiła o plan, bo tak chciałaby go zobaczyć, skłamałem, że
zapomniałem go w kieszeni samochodu, no a potem już do tego nie wracaliśmy.
Przeciągnąłem się leniwie na łóżku:
- Jeden stąd wniosek, że Maria wie już, że skłamałeś.
Aleksander złapał się za głowę.
- Nic to. Przechowywanie swych planów i notatek najdłużej jak to można w tajemnicy
to, jak się przekonałem, zwykła praktyka poszukiwaczy skarbów nie przynosząca
ukrywającemu plan żadnej ujmy. Zresztą przecież jutro sam ją tam zawieziesz...
- Zaprowadzisz! - sprostował nieugięty strażnik pienińskiej przyrody.
- Ale z tą jej wycieczką do lasu, to miałeś rację - dodał po chwili. - Zobaczyłem
zadrapania na jej rękach, a kiedy spytałem o nie, zastanowiła się chwilę, potem powiedziała,
że poczuła się lepiej, wsiadła do samochodu i przejechała się kawałek szosą na Niedzicę. W
miejscu, które się jej szczególnie spodobało, zaparkowała, posiedziała chwilę na słońcu i
nazbierała bukiet kwiatów, które miałem okazję podziwiać w wazonie.
Poderwałem się.
- W wazonie. Niedobrze!
- A dlaczegóż to? - zdziwił się Kobiatko.
- Czyżbyś zapomniał, że w wazonie trzymała ukryty pistolet? Liczyłem na to, że
sięgnie po niego dopiero przed akcją, nie tak na spokojnie. Ale teraz...
- Co: “teraz”? - spytał mój niedomyślny wspólnik.
- Teraz miała czas “pobawić się” nim. Może na przykład chciała go przetrzeć
naoliwioną szmatką. Nie wiemy też, gdzie pistolet znajduje się obecnie. A to może mieć
wielkie znaczenie.
- Ależ skąd! Gdyby coś odkryła, poznałbym to po niej. A tak zachowywała się
przecież uprzejmie, wręcz serdecznie.
Przeturlałem się po łóżku ze śmiechu.
- Ech, Aleksandrze! Dlaczego tak nie doceniasz Marii, a siebie przeceniasz?!
Kobiatko obruszył się.
- Ty za to znasz się na botanice tyle, co kura na pieprzu. Otóż Marię zainteresowały
wysokie krzewy z porastającymi je dorodnymi jagodami. Nie znała ich, ale nazrywała kilka
takich gałązek, choć ją podrapały (pokazała mi zadrapania na dłoniach i przegubach), by
spytać o nie panią Cecylię lub nas, gdybyśmy już wrócili. W pensjonacie był tylko pan Jerzy,
który wyjaśnił Marii, że znalezione przez nią jagody są jadalne i bardzo smaczne, a nazywają
się maliny. Maliny, drogi Pawle, a ty mi tu wyjeżdżasz z gałązką jeżyny, jak ją nazwałeś!
Poturlałem się po łóżku z powrotem.
- Nie powiedziałem, co Maria nazbierała w lesie, tylko pokazałem gałązkę krzewu, o
który zaczepiło audi. A nie będziesz chyba wymagał od najelegantszego nawet samochodu,
by znał się na botanice. Maliny i jeżyny należą do jednej rodziny różowatych. A skąd biedny
audik mógł wiedzieć, że maliny już dojrzały, a na jeżyny jeszcze czas. Zresztą auto zaczepiło
o to, co rosło na drodze. Równie dobrze mogłaby to być pokrzywa!
- Świetnie - zaśmiał się Janusz. - Nie dał się pan stryjkowi!
Aleksander sposępniał.
- Jak myślicie: znalazła Maria dostęp do złota Inków?
- A ty, Aleksandrze, jak sądzisz? - spytałem.
Pokręcił głową.
- Raczej nie. Spójrz na plan, gdzie zaznaczone jest miejsce “utraty zmysłów” przez
mego poczciwego “Penetratora”. To mała płachetka skalna otoczona z trzech stron jałowcami.
Maria miała mało czasu i sądzę, że szukała w miejscu bardziej dostępnym. Zresztą gdyby
znalazła cokolwiek podejrzanego, na pewno próbowałaby dostać się tam sama...
- Ma, jak mówiłeś, podrapane ręce.
- Ale całe i piękne zresztą paznokcie, które miałem radość podziwiać całując przez
chwilę urocze rączki naszej przeciwniczki. Przy takich pracach jak wydłubywanie szczelin w
skale paznokcie zniszczyłyby się pierwsze.
- Jasne, Aleksandrze. Masz oko i zmysł detektywa!
Aleksander odchrząknął z dumą.
- Tak więc, jeśli coś znalazła, to pojechałaby tam teraz pod byle pretekstem w
towarzystwie profesora albo dała znać temu “lodziarzowi”. Tymczasem siedzi cichutko,
zadowolona, że ją już przestał brzuszek boleć. Ba, zaprasza nas po obiedzie na kawę po
peruwiańsku, co ma być znakomitością w swoim rodzaju.
Obiad, wspaniały jak zawsze z kuchni pani Cecylii, upłynął w równie dobrej
atmosferze. Wymienialiśmy grzeczności z innymi mieszkańcami pensjonatu, którzy
próbowali swego angielskiego w rozmowach z naszymi gośćmi. Trafił się nawet jeden starszy
pan, emerytowany inżynier hutnictwa, Jan Truchanowski, który nieco władał hiszpańskim.
Ale jego, o dziwo, profesor i Maria omijali. A gdy rozmawiali ze sobą po hiszpańsku, oglądali
się, czy inżyniera nie ma w pobliżu...
Ale co tam obiad!
Aleksander i ja, a także, ku memu zdziwieniu, Janusz oczekiwaliśmy z pełnym nadziei
utęsknieniem kawy po peruwiańsku. Miała ją przyrządzić Maria, ale profesor “odsunął” ją od
obrządku, tłumacząc, że jest jeszcze zbyt młoda na tak ważną ceremonię.
Ruszyliśmy na taras. Do parzenia kawy posłużył profesorowi komplet do kawy po
turecku, własność państwa Plewów. De la Vega rozpalił spirytusowy palniczek pod
dzbanuszkiem z wodą. Przyznam się, że przeraziłem się nieco, widząc, jaką ilość kawy sypie
gospodarz do dzbanuszka, ale zaraz uspokoiłem się, ponieważ czareczki, z których mieliśmy
pić napój, niewiele przekraczały rozmiarami naparstki.
Wreszcie w powietrzu rozszedł się miły dla nozdrzy każdego kawiarza zapach.
Profesor zdjął dzbanuszek z palnika, a wrzątek, podobnie jak to czynią w krajach Azji, skropił
kilkoma kroplami zimnej wody, by strącić fusy na dno. Potem wlał do czareczek smolistą,
gęstą ciecz. Przy czym do każdej z czarek wrzucił po maleńkiej bryłeczce. Peruwiańskich
ziół, nie narkotyków, jak zapewnił z tajemniczym uśmiechem, ale jakich, nie chciał
powiedzieć.
- A nie jest to coca, czyli roślina, z której produkuje się kokainę? - zaniepokoił się
Aleksander.
Profesor położył dłoń na sercu.
- Daję uroczyste słowo, że nie jest to coca, czyli jak u nas w Peru nazywają cucą. W
przedhiszpańskich czasach prawo do zażywania czyli żucia cuci mieli tylko ludzie stanu
szlacheckiego i biegacze przenoszący pocztę. Dopiero po wkroczeniu Hiszpanów używanie
tej rośliny tak rozpowszechniło się na całym świecie, że artykuł ten stanowił najważniejszą
pozycję w dochodach kolonialnych Hiszpanii. Ale wy możecie pić moją kawę bez obaw;
kokainy w niej nie ma.
- I pomyśleć, że krzew kokainowy spokrewniony jest z naszym poczciwym lnem -
Aleksander sięgnął po czarkę. My poszliśmy jego śladem, dodając tylko na czubku łyżeczki
po odrobinie cukru, na co niechętnie zgodził się profesor.
W powietrzu unosił się zapach ni to kadzidła, ni to prażonych orzechów, a przede
wszystkim nagrzanych słońcem górskich hal.
Podniosłem czarkę do ust i ostrożnie pociągnąłem pierwszy łyczek. Różne już kawy
pijałem w życiu, ale taką po raz pierwszy! Nie można było odróżnić, czy smak jej jest słodki
czy gorzkawy. Był balsamicznie łagodny, a jednocześnie w swych niektórych kroplach
mocny. Czasem smakiem przypominał smółkę wyciekającą z pni wiśni, którą żuliśmy w
dzieciństwie. A nad wszystkim górował cudownie skomponowany ze smakiem kawy posmak
nieznanych ziół.
- Kawa peruwiańska jest jak nasz naród - uśmiechnął się profesor - wrząca pod
spokojem i pełna tajemnic w klarownej głębi.
Skinęliśmy zgodnie głowami, czekając z niecierpliwością, aż zaparzy się nowa porcja
kawy.
Nie wiem, czy w kawie profesora były jakieś narkotyki, czy też nie, ale na mnie
podziałała ona rozmarzająco. Wyciągnąłem się wygodnie w fotelu i zapatrzyłem w dalekie
wierchy Tatr. Powoli nabijałem fajeczkę. Inni też rozluźnili się i na moment wydawało się, że
stanowimy zgraną paczkę przyjaciół, kiedy naraz Maria spytała:
- Pawełku, tyle słyszałam o nadesłanym faksem planie, a jeszcze nie miałam szczęścia
go zobaczyć. Aleksander zapewniał, że zostawił go w kieszeni samochodowych drzwi. Czy
byłbyś łaskaw go przynieść?
Cóż mogłem poradzić na tak uprzejmą prośbę? Powiedzieć, że przerobiłem plan na
latawiec i buja on teraz gdzieś nad Pieninami?
Musiałem być “łaskaw”! Ale postanowiłem nie poddawać się tak łatwo. Szepnąłem po
polsku do Janusza:
- Spróbuj ją zagadać, może zapomni o planie!
Janusz skinął lekko głową i przeciągnął się w fotelu.
- Wy tylko w kółko: plan i plan. Jutro się okaże, co on jest warty. Dzisiaj mogłabyś,
Mario, opowiedzieć nam coś o historii Inków. Ja na przykład zupełnie się w niej nie orientuję.
Maria spojrzała na niego i przysiągłbym, że w jej spojrzeniu błysnęła iskierka
złośliwości.
- Ależ proszę - i zaczęła recytować jak uczennica w szkole dobrze przygotowaną
lekcję: - My, Inkowie, jesteśmy ludem andyjskim, który w okresie prekolumbijskim stworzył
Tawantinsuyu, “państwo czterech stron świata”, ze stolicą w Cuzco. Według tradycji
pierwszym władcą Inków był Manco Capac. Za panowania Pachacutiego, prawdopodobnie
około połowy XV wieku, rozpoczęła się szybka ekspansja terytorialna tego państwa. Na
początku XVI wieku imperium inkaskie sięgało od Pasto (obecnie północna Kolumbia) na
północy po rzekę Maule w Chile na południu i obejmowało góry i płaskowyże śródandyjskie
między Pacyfikiem a Andami. Na czele wielonarodowościowego państwa stał absolutny
władca zwany Inka. O dziedziczeniu tronu decydowały najpotężniejsze rody arystokratyczne
oraz kapłani - uśmiechnęła się. - Czy starczy na początek?
- Jeśli taki był początek imperium Inków, to jaki był jego koniec? - nie poddawał się
Janusz.
Maria lekko ziewnęła.
- Imperium zostało w XVI wieku podbite przez Hiszpanów. W 1532 roku Francisco
Pizarro pojmał w Cajamarce i wkrótce stracił Atahualpę, który wcześniej pokonał w walce i
zabił swego brata i rywala do tronu, Huascara. W 1533 roku Hiszpanie zajęli Cuzco.
Koronowany przez nich Manco Inca po nieudanej próbie powstania schronił się w 1537 roku
w górach Vilcabamby. W 1572 roku wicekról hiszpański Ferdinando de Toledo podbił
Vilcabambę i kazał stracić jej ostatniego władcę Tupaca Amaru...
- Może już dosyć - wtrącił się Kobiatko - widzę, że ten temat jest pani niemiły.
- O tak - wtrącił de la Vega - Maria zawsze bardzo przeżywa opowiadanie o klęskach
naszego narodu.
“Dziwne - pomyślałem - ale tego nie zauważyłem”.
Ale cóż było robić? Trzeba było iść po plan. Co był on naprawdę wart, miał pokazać
kolejny dzień...
Wyszliśmy rankiem, po wczesnym śniadaniu. Pani Cecylii powiedziałem, że idziemy
na wędrówkę aż do Niedzicy.
Pogoda była piękna, tylko gdzieniegdzie płynęły po błękicie znad Tatr małe obłoczki.
Szliśmy zdobną w różnobarwne kwiaty i kwiatki łąką, odcinającą się od żółknącej już lekko
zieleni łanów owsa, nad które wspinała się ciemna zieleń sosen i świerków przepleciona
gdzieniegdzie jaśniejszą plamą buka. Wysoko nad drzewami złociły się i połyskiwały w
słońcu ściany pienińskich szczytów, tylko niekiedy ostrym cieniem żlebu przypominające, jak
mogą być groźne dla niedoświadczonego turysty.
Od poprzedniej wyprawy droga różniła się tylko tym, że już idąc pod Zbójeckie Skałki
czcigodny Aleksander Kobiatko wylądował na siedzeniu w potoku Harczygrund. Tym się
zresztą nie przejął, jako że dzień zapowiadał się upalnie i wróżył szybkie wysuszenie
zmoczonych spodni.
Podziwiałem Janusza. Schody na zaporę, owszem, ale tutaj w terenie pełnym kamieni,
nierówności i korzeni drzew oraz rozpadlin chłopak dawał sobie świetnie radę! Czasem
wydawało się nawet, że szwedki nie służą mu do pomocy, a wręcz przeszkadzają.
Zauważyłem, że nasi peruwiańscy przyjaciele nie wzięli tym razem swego
imponującego sprzętu fotograficznego i video. Poinformował mnie o tym zresztą de la Vega.
Albo więc zupełnie nie wierzyli w powodzenie dzisiejszej wyprawy (co po wczorajszych
“podchodach” wydało mi się nieprawdopodobne), albo... odpukałem w pień mijanej sosny -
liczyli na to, że znalezione złoto Inków trafi w ich ręce...
Po moim trupie!
Powoli wdrapywaliśmy się pod Zbójeckie Skałki, miejsce naszej przedwczorajszej
klęski. Jeszcze widać było wygniecione przez nas maliny i paprocie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
DOLINA HARCZYGRUND • JEST! • CZY TO PRAWDA? • OTO
SKARB INKÓW! • PRAWDZIWI “NAUKOWCY” - SILVIA I EMILIO •
ZNÓW “BOLAS” • UCZCIWI ZŁODZIEJE • ILE SĄ WARTE TRZY
SKRZYNKI KLEJNOTÓW I ZŁOTA
Wyszliśmy rankiem, po wczesnym śniadaniu. Pani Cecylii powiedziałem, że idziemy
na wędrówkę aż do Niedzicy.
Kobiatko przepraszał za swe niedawne roztargnienie, które nie pozwoliło mu
zapamiętać skałki “co jak wół”. “Jak wół” to ta płachetka skalna nie była, ale owszem -
znacznych rozmiarów. Lekko skośna, nachylona ku południowi. Z trzech stron otaczały ją
stare jałowce. Jasne, że kiedy byliśmy tu poprzednio, gdyby nie Kobiatko, to albo ja, albo
Maria trafilibyśmy tutaj! Ale co było, to nie jest!
Zdjąłem plecak i sięgnąłem po “Rambo”. Aleksander zajął się montowaniem swego
wykrywacza. Profesor przysiadł na głazie, a Maria i Janusz ułożyli się wygodnie w
jagodnikach.
Skierowałem czujnik ku krawędzi płyty, w jej miejscu najbardziej poziomym. Skałka
przypominała bowiem literę “L”. Jej pionowa ścianka przechodziła łagodnym łukiem w lekko
pochyloną poziomą równienkę.
- Nie tu! - zawołał zaplątany w przewody Kobiatko. - Wal od razu na środek, gdzie
pion jest najrówniejszy.
Rzeczywiście skała była tutaj równa. Co więcej, wydawało się wręcz, że wygładziły ją
ludzkie ręce. Ale to mogło być tylko złudzenie. O ile rzeczywiście trafiliśmy na schowek czy
kryjówkę Inków, to zbyt doświadczonymi konstruktorami takich ukryć byli, aby pozostawiać
na zewnątrz ślady swej pracy, które mówiłyby, ba, wołałyby do każdego: “Tutaj szukaj! Tutaj
coś ukryto!”
Mimo to posłusznie skierowałem czujnik ku środkowi skały, wybierając tylko jej
pionowe ramię... Zatoczyłem szeroki krąg. Cisza w słuchawkach. Już chciałem powiedzieć
Aleksandrowi coś na temat konieczności naprawy jego sprzętu... Ale jeszcze raz na środek,
pod pion głazu...
I “Rambo” się odezwał!
W słuchawkach zadźwięczał mocny sygnał! Jakby tuż pod cienką kamienną powłoką
ktoś ukrył skład złomu. Albo, ładniej powiedziawszy, srebrną trumnę ze zwłokami biednej
Uminy.
- Mam to! - zawołałem do Aleksandra, który posapując już gramolił się do mnie.
Już i jego “Penetrator” odezwał się silnym sygnałem.
- A nie mówiłem?! - wysapał z dumą jego posiadacz.
- Mówił stryjek tylko tyle, że wykrywacz “zwariował” - zaśmiał się będący już przy
nas Janusz. Za nim tłoczyli się Maria i profesor. Każdy chciał posłuchać tajemniczego a
niosącego tyle nadziei dźwięku.
Odzywał się on raz silniej, raz słabiej na przestrzeni jakiegoś metra kwadratowego.
Przestrzeń tę obrysowałem ułomkiem skały. Podałem “Rambo” Marii, by mogła nasłuchać się
do woli i zszedłem do plecaka po sondę.
Ta wykazała, że za oznaczonym przeze mnie miejscem kryje się pod skałą pusta
przestrzeń. Wokół lita skała.
- I co teraz? - spytał Janusz.
Prześcigając się w wysiłkach oczyściliśmy skałę w wyznaczonym przeze mnie
miejscu z mchów i porostów oraz trawek, które zapuściły gdzieniegdzie korzonki w pęknięcia
kamienia. Nawet Maria nie żałowała swych wypielęgnowanych paznokci.
Ale ta praca nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Owszem, to tu, to tam
dostrzegliśmy wąziutką szczelinkę, ale krętą i nie łączącą się z innymi. Poza tym szczeliny te
były płytkie; zawzięty Aleksander sondował je drutem. Tak to bywa z wapieniem
wystawionym na działanie wiatrów i deszczów oraz śniegu i lodu. Podczas gdy reszta
odpoczywała przy wielkiej butli coli, by nabrać sił przed nowym atakiem na nieustępliwą
skałę, Janusz nie ustawał w starannym jej badaniu.
- Najlepiej to byłoby potraktować ją dynamitem - uskarżał się, ale nie ustępował w
mrówczej pracy. Każdy występik skały próbował poruszyć, obrócić, przesunąć. Co raz musiał
przerwać badania, by przetrzeć chusteczką zapocone okulary. Ale nie ustawał i centymetr po
centymetrze przesuwał się na klęczkach wzdłuż ścianki.
Nagle usłyszeliśmy jego triumfalny gwizd. W wysoko uniesionej ręce trzymał
wapienną “igłę”.
- Co tak gwiżdżesz? - wzruszył ramionami zniechęcony przez ostatnie minuty
nieudanych poszukiwań jego stryj. - Pełno tego tutaj.
- Może i pełno - Janusz spokojnie usiadł pod skałą - tylko nie za każdą kryje się
okrągły, jakby wywiercony świdrem otwór...
Już byliśmy przy nim!
Rzeczywiście. Tutaj powyżej wyrytej przeze mnie krechy, nad jej lewym narożnikiem,
we wgłębieniu wapienia widać było gruby na kciuk otwór.
- Moja szkoła - poklepał Janusza Kobiatko, zapominając o wyrażonych przed chwilą
wątpliwościach. Włożył do otworu drut.
- Ale coś płytka ta dziura. Nie sięga głębiej niż 10 centymetrów. Może to pozostałość
po jakichś pracach górniczych? - znów ogarnęły go wątpliwości.
Żachnąłem się.
- Daj spokój. Zaraz przyniosę cienki przecinak i młotek. Przekonamy się, co tu się
ukrywa.
- Byle tylko nie jakaś pułapka. Może wezwać jakiegoś fachowca? Na przykład...
Janusz zaśmiał się.
- Na przykład z policji?
Dostrzegłem, że profesor i Maria popatrzyli na siebie z niepokojeni.
- Daj spokój. Nie drażnij stryjka - powiedziałem mu ze śmiechem. - Damy sobie radę.
Już przynoszę przecinak.
Wyciągałem z plecaka potrzebny sprzęt, gdy usłyszałem gdzieś daleko w lesie warkot
silnika pracującego na wysokich obrotach.
“To chyba nie leśniczy ani nikt z ochrony Parku Narodowego” - pomyślałem wracając
pod skałę.
W pełnej napięcia ciszy włożyłem przecinak do otworu. Obracał się w nim
swobodnie. Próbowałem nacisnąć. Nic.
- Odsuńcie się.
Wziąłem krótki zamach młotkiem i uderzyłem w przecinak.
Rozległ się zgrzyt kamienia o kamień i w ścianie ukazała się wąziutka szczelina,
zataczająca poziomy prostokąt o zaokrąglonych rogach tuż poniżej wyrytej przeze mnie
kreski w ścianie. Miał wymiary mniej więcej metr na półtora.
Wyjąłem przecinak z otworu i podważyłem obrysowany szczeliną głaz. Poddał mi się
nadspodziewanie gładko i prawie bezszelestnie odchylił się na zewnątrz. Powiało zimnym
wilgotnym powietrzem. Para nietoperzy przeleciała popiskując nad głowami i znikła w lesie.
Obejrzałem kamienny zamek.
- Od środka nie da się otworzyć - mruknąłem.
- Co ty gadasz o zamku? - rozzłościł się Aleksander. - Lepiej zobacz, co my tu mamy.
Na złoto Inków to nie wygląda!
W wąskim korytarzu leżało kilkanaście szabel i rapierów. Obok nich powiązane ze
sobą strzelby skałkowe. Wszystko było pokryte rdzą.
- To one dały echo w słuchawkach wykrywaczy. Bez nich nigdy byś na ten schowek
nie trafił - trąciłem łokciem Aleksandra. - Złoto też jeszcze może tu znajdziemy. Nie widzisz,
że korytarz prowadzi do jakiejś większej jaskini? Wyciągnijmy tylko teraz to żelastwo, by nie
przeszkadzało nam wpełznąć do środka. Zaraz przyniosę latarkę.
Poszedłem po swój halogenowy reflektor, ale okazało się, że profesor miał w plecaku
nie gorszy, o ile nie lepszy od mojego. Dodając do nich latarkę Aleksandra byliśmy
wyposażeni w źródła światła jak się patrzy!
Aleksander grzecznie ustąpił pierwszeństwa Marii i jej śladem popełznęliśmy
oczyszczonym z pordzewiałego żelastwa korytarzykiem. Niedaleko, jakieś dwa metry, i
odsłoniła się przed nami wielka komora skalna, której strop ginął w mroku. Gdzieś kapała
woda, popiskiwały zaniepokojone naszym wtargnięciem nietoperze.
Nagle poczułem, że ręka Aleksandra zaciska się na mojej...
Pośrodku jaskini stały na podwyższeniu usypanym z kamieni trzy skrzynki.
Obciągnięte skórą i okute przerdzewiałymi sztabami. Każda z nich zaopatrzona była w
wielkich rozmiarów kłódkę.
- Jakby nie dość im było tych tajemnych zamków - zaśmiał się Janusz wskazując na
kłódki. - I jak się do tych skrzynek dostaniemy?
- Może obędzie się bez dynamitu. Żelazo przerdzewiało, to przecinak i młotek
wystarczą... - wyciągnąłem zza paska narzędzia.
- Trzy skrzynki - wyszeptała Maria. - Czyżby to te trzy skrzynie złota Inków, o
których opowiada legenda?
- Zaraz się przekonamy!
Ukręciłem pierwszą kłódkę. Niepotrzebnie, bo nawet nie była zamknięta! I
podniosłem wieko skrzynki...
W świetle latarki zalśniły drogie kamienie.
Odruchowo zaczerpnąłem ich pełną garść i przesypałem palcami niczym drogocenne
skry.
Maria, Aleksander i Janusz wydali pełne zachwytu westchnienia.
Tylko profesor zachował spokój.
- Zajrzyjmy, co kryją następne skrzynki.
Kłódki ich też nie były zamknięte. W pośpiechu podnieśliśmy z Aleksandrem wieka...
W drugiej skrzynce zabłysły złote i srebrne monety. Wziąłem jedną do ręki. Był to
hiszpański pistol, wart pięć srebrnych talarów, które leżały pod nim.
Ale czymże były znalezione przeze mnie monety w porównaniu z tym co kryła
skrzynka Aleksandra!
Poukładane w niej równiutko lśniły matowym blaskiem złote figurki i posążki bóstw,
zwierząt, ludzi. Migotały ku nam oczyma z drogich kamieni.
- Złoto Inków - szepnęła Maria.
- W każdej legendzie jest ziarno prawdy, jak pouczał mnie kiedyś stary nauczyciel -
odpowiadałem. - Ale tym razem, przyznam się, wątpiłem.
Tymczasem Kobiatko porównywał swą “łowiecke z długo syjko” z posążkami ze
skrzynki.
- Ta sama szkoła, popatrzcie - zachwycał się - czyli tamta musiała przeleżeć wśród
kamieni nad Dunajcem dwa stulecia, zanim ją góralka znalazła...
- I być może zgubiła ją sama Umina - dodał Janusz, wspierając się na Szwedkach,
które przyciągnął za sobą do jaskini.
Profesor podał Marii latarkę i sięgnął po cigarillo.
- Co panowie zamierzają zrobić z tym w tak zdumiewający sposób odzyskanym
złotem Inków? - przypalił cygaretkę.
- Co pan robi? - zakrzyknął Aleksander. - Udusi nas pan w tej dziurze!
De la Vega wzruszył ramionami, ale cigarillo posłusznie zgasił.
- A co do skarbu - zastanowił się udobruchany Kobiatko - to chyba najlepiej będzie,
jeśli Paweł przejdzie się do pensjonatu, weźmie Rosynanta i przejedzie się na policję. Potem
wróci tu z funkcjonariuszami, spisze się protokół, a policjanci pomogą dźwigać to całe dobro,
bo przecież i ta zabytkowa broń znaleziona w przejściu ma swoją wartość.
- Chcesz, stryjku, żeby dźwigali to wszystko do Czorsztyna? - zaśmiał się Janusz.
- Głupiś - odpowiedział mu ze śmiechem Kobiatko - zapomniałeś o starej drodze od
przełęczy Osice. Przecież ona kończy się kilkaset metrów stąd.
Uderzyłem pięścią w kant skrzynki.
- Psia kość. Że też zapomniałem wziąć na wszelki wypadek komórkowiec.
Wezwałoby się ich telefonicznie.
- Myślisz, że przyjechaliby, gdyby ktoś zawiadomił ich, że znalazł złoto Inków? -
życzliwie zainteresowała się Maria.
Popatrzyłem na nią równie życzliwie.
- Do złota nie ruszyliby się na pewno. Ale gdyby telefonujący powiedział, że znalazł
skrytkę ze sporą ilością jak najbardziej nowoczesnej broni? Przylecieliby tu jak brat Cyprian,
wynalazca skrzydeł z Czerwonego Klasztoru!
Odpowiedział mi zgodny śmiech. Zgodny, a więc przyznający mi rację!
- A dla siebie nie zostawią panowie ani kamyczka, ani pieniążka, ani figurki? - głos
profesora de la Vegi nabrzmiewał sympatią.
Kobiatko potrząsnął głową.
- Nic. Oprócz nagrody wyznaczonej nam przez państwo. Ale do niej daleko... Zresztą,
nie jej tu szukaliśmy!
Wraz z Januszem skinęliśmy poważnie głowami. Kobiatko popatrzył na oświetlone
światłem latarek twarze Peruwiańczyków, potomków Inków.
- Hm - odchrząknął - rozumiem, że ciężko wam przyglądać się, jak skarb waszych
przodków, będący być może resztką ich bogactw nie zrabowanych przez najeźdźców, trafia w
ręce Polaków. Ale takie jest prawo. Jedyne, co mogę zrobić, to nie widzieć przez chwilę, że
coś z niego ubywa. Zresztą pocieszam się, że ta chwila ubogaci Muzeum Złota w Bogocie.
Już nie patrzę... Niech pan postępuje jak dyktuje panu sumienie, profesorze...
- Profesorze?... - parsknęła śmiechem Maria.
- Zamknij buzie - usłyszałem zimny, nie znany mi dotychczas głos de la Vegi. - A co
do waszych planów, panowie (pozwolicie, że uronię łzę wzruszenia nad waszymi dobrymi
sercami i troską o kulturowe dziedzictwo Peru), to obawiam się, że będziecie zmuszeni z nich
zrezygnować...
- Zrezygnować? - Aleksander zasłonił sobą skrzynki. - Nie rozumiem!
W ręku de la Vegi błysnął wydobyty z tyłu zza paska pistolet.
- Jeśli nie chce pan posłuchać mego głosu, to może dojdzie do pana głos tego
martwego metalu?
- Pistolet? - zaniósł się śmiechem Janusz. - Przecież... panie Pawle!
Ale ja milczałem. Wiedziałem już, że przeciwnik wie. Profesor pokręcił głową
słuchając śmiechu Janusza i zasalutował mi lufą “czarnej wdowy”.
- Nigdy nie śmiej się przed czasem, młody człowieku - to było do Janusza - zaś panu
gratuluję zimnej krwi na widok klęski - a to było do mnie. - Jednak chciałbym zwrócić
uwagę, że potraktował nas pan nieco lekceważąco. Wyjąć naboje i tylko tyle? Przecież każda
wyćwiczona ręka rozpozna, że ciężar broni uległ nagłemu a tajemniczemu zmniejszeniu!
Panie Pawle!
- Nie miałem czasu na bardziej skryte a skuteczne działanie - mruknąłem ze złością.
- Cóż, rozumiem! - znów salut pistoletem. - Czasem sytuacja zmusza do pośpiechu, do
którego w innym układzie czasu i sił nie bylibyśmy skłonni...
Odwróciłem się do świecącego mi w oczy reflektora. Zostało to skwitowane pełnym
pogardy śmiechem Marii.
Wzruszyłem ramionami. Ten gest - nie wiedzieć dlaczego - został przyjęty z uznaniem
przez de la Vegę.
- Brawo, panie Pawle!
Ukłoniłem się uprzejmie.
“Czarna wdowa” niebezpiecznie skierowała swą krótką, ale jakże śmiercionośną lufę
w stronę serca zasłużonego opiekuna zabytków. Zasłoniłem sobą Aleksandra.
- Ależ panowie! W pełni rozumiem waszą przewagę! Mój przyjaciel jest, jak to u nas
mówią, w gorącej wodzie kąpany, z czego może wyniknąć niemiłe dla nas zdarzenie, od
którego chciałbym uchronić obie strony!
- Co pan proponuje? - lufa przesunęła się powoli w moją stronę, a za nią światło
reflektora trzymanego przez Marię.
- Zgaście latarki - krzyknąłem ku swoim. Nasi przeciwnicy wybuchnęli śmiechem, bo
ostatecznie oni posiadali najsilniejsze źródło światła, czyli reflektor w rękach Marii!
- Jeśli dodamy do tego światło płynące z otworu, to całkiem, całkiem... - zauważył de
la Vega. - Ale zawsze mogą panowie liczyć na łut szczęścia...
- Bandyto! - jęknął Aleksander.
- Wypraszam sobie - lufa pistoletu zatoczyła taki łuk, że można by posądzić
właściciela broni o chęci samobójcze - wypraszam sobie nazywanie mnie bandytą - profesor
sięgnął po nowe cigarillo i zapalił z wyraźną rozkoszą. Jak udało mu się to zrobić nie gubiąc
pistoletu z ręki, a mnie z celownika (inaczej: muszki), pozostanie jego tajemnicą.
Maria przesunęła się nerwowo w jego stronę, ale uspokoił ją ruchem ręki.
- Spokojnie, maleńka. Tak więc panowie uważają nas za bandytów. Smutne, smutne -
cmoknął.
- Profesorze... - zacząłem.
Przerwał mi machnięciem cygaretką.
- Jaki tam ze mnie profesor. Już prędzej na tytuły zasługuje Silvia.
- Silvia?
- No, Maria. A ja mam na imię Emilio.
- Miło mi, że choć tak późno, to jednak poznaję wasze prawdziwe imiona. Dobre i to.
Emilio zaśmiał się.
- Na resztę będziesz musiał poczekać, aż wasze władze skontaktują się z naszymi
przez Interpol.
Skinąłem głową.
- Mówisz więc, że daleko ci do profesora. To dlatego byłeś cały czas taki milczący.
Bałeś się, że popełnisz jakiś błąd i zawalisz akcję budząc nasze podejrzenia.
- Zgadłeś - Emilio zaciągnął się cygaretką aż się rozkaszlał. - Zresztą od czego miałem
Silvię, moją doktor Ciera.
- A gdzie jest prawdziwy profesor i jego asystentka?
- Na razie niech ci wystarczy wiadomość, że żyją.
Odchrząknąłem z powątpiewaniem.
Żachnął się.
- Jesteśmy uczciwymi, hę, hę, złodziejami, a nie bandytami, jak nazwał nas
Aleksander. Gdyby było inaczej, to myślisz, że jeszcze byście żyli?
Uśmiechnąłem się mimo woli.
- Rozumowanie nie pozbawione racji. Silvia postawiła reflektor na skalnym występie.
Powoli zrobiłem krok w stronę Emilia. Teraz!
Rzuciłem się do przodu i jednocześnie rozległ się znajomy mi świt. Poczułem na
łydkach oplatające je sznury i uderzenie kamieni... “Bolas”! Upadłem ledwo unikając
uderzenia głową o róg skrzynki z klejnotami.
Gdzie Silvia miała schowane “bolas” i kiedy zdołała je wyjąć?
- Oj, niegrzeczny chłopiec - Emilio zakrztusił się dymem ze śmiechu - a tak
przyjemnie nam się gawędziło! Już chciałem cię poprosić o pomoc w wyniesieniu skrzynek
na zewnątrz, a tu taki numer. No, poleż sobie, poleż, robaczku, i nie rozplątuj się, bo przez
swą nadgorliwość jeszcze zmusisz mnie do użycia broni. A słowo honoru, że nie mam na to
ochoty. Za ciebie pomoże wyciągnąć skrzynki czcigodny Aleksander. No, Aleksandrze,
ruszaj się. Tylko pamiętaj, żadnych numerów na zewnątrz. Silvia, oprócz wiedzy
historycznej, dobrze opanowała kilka szkół walki wręcz. Gdyby ci tego było mało, to patrz,
na co narażasz swych towarzyszy.
Huknął strzał. Lewa szwedka wypadła z ręki Janusza.
- A jednak bandyta - powiedziałem głośno.
- Ja wcelowałem, ty znów pudłujesz - Emilio obrócił pistolet w dłoni. - Chłopiec jest
cały, a i jego kula nie poniosła zbytniego szwanku, bo celowałem w jej stopkę. Będzie tylko o
parę centymetrów krótsza. Zgadza się, chłopcze?
Janusz podniósł szwedkę.
- Tak, w porządku - powiedział drżącym głosem - pocisk trafił tuż nad ochraniaczem.
Ma pan oko - próbował uśmiechnąć się do Emilia.
- Zgadza się - ten skinął głową. - Ale nie lubię nadużywać jego celności. Wybacz mi
tę demonstrację, ale zmusił mnie do niej nasz obwiązany “bolas” przyjaciel. Zresztą, niech
będzie Silvii wdzięczny za ten rzut, bo inaczej musiałbym strzelać nie do aluminiowych
rurek, a do niego, chociaż we własnej obronie.
- Ja bym... ja bym... - zacisnął pięści Aleksander.
- Ty się pofatygujesz z Silvią. Bierzcie się za skrzynki.
“Naprawdę więc to jest szef” - pomyślałem widząc z jak potulną miną mocuje się
Silvia z ciężką skrzynką.
- Przyjdzie tu zaraz nasz znajomy, silny chłopak - tłumaczył się Emilio - ale on nie
życzy sobie, byście widzieli jego twarz.
- Mógłby włożyć kominiarkę albo pończochę na twarz - skrzywiłem się.
- A rzeczywiście - zgodził się Emilio - nie pomyśleliśmy o tym. Zresztą cała nasza
akcja jest nieco improwizowana. Ostatecznie nie wiedzieliśmy, jak zresztą i wy, co tu
znajdziemy.
- Jak się domyślam, nie będziecie targać tych skrzynek i starej broni przez las do
Czorsztyna.
- Nie. Tylko kilkaset metrów do samochodu. Aleksander miał rację mówiąc o starej
drodze. Jest przejezdna. Silvia ją wczoraj wypróbowała.
Skinąłem głową.
- Domyślałem się tego.
Emilio popatrzył na mnie ze zdumieniem.
- Skoro wiedzieliście tyle o nas, a nawet więcej, bo miałem okazję się o tym
przekonać (jak choćby to wyjęcie naboi z pistoletu), to czemu nie zawiadomiłeś policji?
Roześmiałem się.
- Bo takie mam hobby: do wszystkiego chcę dojść sam.
- Teraz też pozostaniesz samotnym myśliwym?
- Teraz to już inna gra. Już choćby naszych lotnisk i przejść granicznych sam nie
obstawię, a mam dziwne przeczucie, że złoto Inków nie zabawi długo w Polsce.
Emilio skinął potakująco lufą pistoletu, ale powiedział:
- Wybacz, ale tu ci nie mogę służyć szczegółowymi informacjami.
Popatrzyłem na niego starając się zobaczyć jego oczy spoza światła reflektora.
- Cóż, przyjemnie było cię poznać. I nie traktuj mych słów jako mowy kogoś
przestraszonego pistoletem. Po prostu rywalizując z tobą nauczyłem się paru pożytecznych
rzeczy, które mogą mi się przydać w walce z takimi jak ty.
- Fiuu! - gwizdnął z udanym podziwem.
Szarpnąłem się w krępującym mnie sznurze.
- Nie gwiżdż, tylko bądź uprzejmy wyjaśnić mi kilka niejasnych faktów z naszej
krótkiej znajomości: śledzenie naszej dorożki w Krakowie; próba uśpienia mnie w hotelu;
białe audi na trasie z Tarnowa i w Bochni; dziwne ogłoszenie w gazecie o sprzedaży
indiańskich pamiątek w Tarnowie, o których potem nikt pod podanym telefonem i adresem
nie słyszał; próba zamachu na życia Aleksandra ze strony Marii czy też, jak wolisz, Sivii...
Emilio roześmiał się:
- Dosyć! Dosyć! Obawiam się, że nie będę mógł odpowiedzieć na twoje pytania. Cóż,
tajemnica zawodowa. Poza tym odpowiedzi na niektóre z twoich pytań mogłyby niemile dla
nas wpłynąć na werdykt sądu w wypadku, gdybyśmy (co wykluczam) wpadli w jego ręce. A
jak wiadomo, sprawiedliwość ma ręce raczej długie i bezlitosne. Tak więc nurtujących cię
odpowiedzi dochodź sam, tak jak sam próbowałeś walczyć z nami.
- Wcale nie sam - oburzył się Janusz. - A nas ze stryjkiem to ma pan za nic?
Emilio zasalutował pistoletem.
- Gdzieżbym śmiał, młody człowieku! Ale sam przyznasz, że głównym motorem
waszego działania był Paweł. Twój stryjek przyczynił się raczej źle sprawie, rozgłaszając
wszem i wobec o anomalii w odczycie swego wykrywacza metali. Powinien po cichutku sam
jeszcze raz sprawdzić teren. A tak echo jego nieopatrznych słów dotarło aż do nas i oto
jesteśmy!
- W jaki sposób? - udałem zaciekawienie.
- W prosty - nie dał się złapać na przynętę Emilio. - Śledzenie czcigodnego profesora
wraz z jego asystentką i podmiana ich już w Warszawie. Tak, drogi mój - zaśmiał się - jeśli
się podróżuje w ważnej, pachnącej złotem sprawie (swoją drogą ciekawe, czy ten metal ma
charakterystyczny zapach), nie należy wsiadać do pierwszej z brzegu taksówki, a dopiero do
drugiej czy trzeciej. Zresztą, co ja cię będę pouczał! Takich informacji udzieli ci ABC
początkującego detektywa!
Skinąłem głową.
- Zgadza się. Ale czcigodny profesor de la Vega to nie detektyw ani szpieg. Na myśl
mu nie przyszło, że jest “namierzony”.
- Ale był! Hi, hi! - Emilio klepnął się z radością po udzie.
- Zostawmy już w spokoju profesora limańskiego uniwersytetu - sprawdziłem więzy
na nogach trzymały jednak mocno. - Powiedz lepiej, co z nami teraz zamierzasz zrobić. Jak
wytłumaczysz przed właścicielami pensjonatu naszą nieobecność? Bo jestem pewien, że wasz
nagły wyjazd wytłumaczysz telefonem, który wzywa cię do Warszawy, a może i dalej!
- Jakbyś zgadł, amigo! - przeciągnął się leniwie. - A co do waszej nieobecności, to
przecież sam uprzedziłeś właścicielkę pensjonatu, że oczekują nas przyjaciele w Niedzicy.
Powiem więc, że zatrzymali was na noc. Oczywiście moje kłamstwo po upływie doby się
wyjaśni, ale do tego czasu my już będziemy daleko, a złoto Inków właściwie zabezpieczone...
“To ważna wiadomość: “właściwie zabezpieczone”, czyli nie zamierzają wywieźć
skarbu z sobą do Peru” - pomyślałem i poczułem się, jakbym nie leżał w jaskini ze spętanymi
nogami, a tylko wędrował przez pienińskie murawy ze skrzynką inkaskiego złota na
ramieniu...
- Rzeczywiście, dobrze pomyślane - kiwnąłem głową.
Emilio machnął mi niedbale pistoletem, ale widać było, że jest dumny z siebie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WALKA NA SŁOWA Z EMILIEM • CZY NAPRAWDĘ BĘDZIEMY
UWIĘZIENI W JASKINI DO ŚMIERCI • KOMIN ZBAWIENNY, ALE
ZA WĄSKI • JANUSZ OSWOBODZICIELEM • A MOŻE TAK POŚCIG?
Postanowiłem kontynuować walkę na słowa z fałszywym profesorem, licząc na
zdobycie tą drogą informacji, które mógłbym wykorzystać przeciwko przestępcom.
- Może przy okazji dowiem się, gdzieś to ukrył czy też uwięził prawdziwego de la
Vegę oraz jego asystentkę? - próbowałem jak dalece duma uśpiła czujność Emilia, ale na
próżno.
W odpowiedzi na moje pytanie zaśmiał się tylko:
- Dowiesz się we właściwym czasie!
Cóż, trzeba będzie czekać. Ale skoro darowano nam życie, to nie sądziłem, aby de la
Vedze i prawdziwej Marii groziło niebezpieczeństwo.
Tymczasem Silvia z Aleksandrem zakończyli wynoszenie skrzynek, co, biorąc pod
uwagę ich ciężar oraz wąskość tunelu, nie było łatwym zadaniem.
- No, świetnie - Emilio klepnął Aleksandra w plecy aż zadudniło. - Czyli powoli
możemy się zbierać. A was, panowie, niestety będziemy zmuszeni zamknąć. Jeszcze raz
dziękuję ci, Pawle, za wykazanie, że zamek włazu nie otwiera się od środka. Inaczej, któż to
wie, może i polałaby się krew...
- Powiedziałem przecież, że to bandyci - mruknął Aleksander po polsku, ale słowo
“bandyta” jest znane, niestety, we wszystkich językach cywilizowanego świata. Zrozumiał je
więc też Emilio, wyraźnie bowiem się obraził.
- Nie bandyci, tylko zmuszeni przez okoliczności!
Zaśmiałem się.
- Niech i tak będzie, Emilio! A swoją drogą, ciekawe skąd tak dobrze znasz angielski?
Wspomniałeś przecież, że do profesora ci daleko.
Rozłożył szerokim ruchem ręce. Tak szeroko, że pożałowałem, iż mam związane nogi.
Jeden, dwa susy i... ech, co tu gadać!
- Cóż, życie jest wielką szkołą, a ja przeszedłem w niej niejedną klasę! - Emilio
westchnął wspominając koleje swego losu. - Ale my tu gadu, gadu, a tam może nasz znajomy
już przyjechał...
Kiwnąłem głową.
- Przyjechał. Słyszałem w lesie silnik samochodu.
Emilio zerknął na Silvię.
- Słyszałaś? Dlaczego nic mi nie mówisz?
Wzruszyła ramionami.
- Słyszałam. Ale myślałam, że mi się wydaje.
Tu Emilio wybuchnął potokiem hiszpańskich słów, w których domyśliłem się
przekleństw.
- No dobrze - zakończył po angielsku - latarki wam zostawimy, bo przykro jest
siedzieć tyle czasu po ciemku. Ale młotkiem i przecinakiem to już Silvia się zaopiekuje, bo
jeszcze wyjdziecie stąd przed wyznaczonym czasem, a sami rozumiecie, jak by to nam
skomplikowało życie...
- Podusicie nas - jęknął Aleksander.
- Cicho! - szepnąłem po polsku. - Skoro są tu nietoperze, to musi być i jakieś wyjście!
- O czym tam gadacie? - zaniepokoił się Emilio.
- O niczym! - ziewnąłem, udając znudzenie. - Uspokajałem Aleksandra, że w tak
dużej jaskini powietrza nam nie zabraknie. Już bardziej martwi nas to, że nie będzie czym
ugasić pragnienia.
- No, te dwa, trzy dni jakoś wytrzymacie. Zresztą - znów na chwilę przeszedł na
hiszpański kierując jakiś rozkaz do Silvii, która wyczołgała się z jaskini - wysłałem Silvię po
butlę z colą, będziecie mieli jej przeszło litr - uśmiechnął się z tego nieoczekiwanego
podarunku losu. - No teraz pozostaje wam siedzieć tu i modlić się, żeby coś złego nam się nie
przytrafiło i żebyśmy zawiadomili władze o tym, gdzie was zamknęliśmy. W przeciwnym
razie obawiam się, że czeka was smutny koniec. Nasi polscy wspólnicy nie będą skłonni was
stąd wypuszczać.
- Dzięki, że chociaż wy jesteście na tyle uprzejmi, że się z taką skłonnością
deklarujecie.
- I ja dziękuję za uprzejmość. W zamian za nią zostawimy pod wejściem do jaskini te
całą starą broń. Choć jest pordzewiała, to może, jako historycy, docenicie ten gest.
Wsparty na łokciu ukłoniłem się.
- Dziękuję po raz drugi.
Silvia podeszła do mnie.
- Och, Pawle, gdyby w innych okolicznościach...
Emilio zaśmiał się:
- Daj spokój! Przecież to fanatyk, tak jak i jego towarzysze.
Janusz żachnął się:
- Wypraszam sobie! Nie jestem żadnym fanatykiem!
Emilio wzruszył ramionami.
- Ale fanatyzmu twego stryjka, no i waszego współpracownika wystarczy, by ściągnąć
na nasze biedne głowy policję chyba nie tylko waszego kraju, ale i całego świata. A zresztą...
Żegnajcie. Nie mówię “do widzenia”, bo coś mi się wydaje, że ponownie spotkanie
przyniosłoby nowe kłopoty! Tak więc żegnajcie i nie myślcie o nas źle, w końcu darowaliśmy
wam życie!
- Ciekawe, co bym wolał: zastrzelenie czy śmierć głodową w tej jaskini -
wymruczałem. Bo przecież wszystko łączyło się w prostą, choć straszliwą dla nas układankę:
Emilio nie musi strzelać, może zresztą naprawdę tego nie lubi. Wystarczy, że uśpi naszą
czujność, abyśmy przywiedzeni rozpaczą do ostateczności nie próbowali już choćby rzucić
się na niego. Wtedy szybko zamknie właz i jeszcze szybciej zapomni, że jakakolwiek jaskinia
obok Zbójeckiej Dziury istnieje!
Ale co miałem teraz zrobić? Dałem się przecież związać jak prosię wiezione na targ.
Kazać Aleksandrowi i Januszowi walczyć z uzbrojonym w pistolet Emiliem i wytrenowaną w
walkach Wschodu Silvią? Nie. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Okazja przyjdzie. Musi
przyjść! Na razie trzeba grać na zwłokę.
- Emilio, mówiłeś, że daleko ci do profesora, tymczasem po angielsku mówisz
znakomicie, jakbyś skończył naprawdę dobrą szkołę... - postanowiłem jeszcze raz połechtać
dumę Peruwiańczyka.
Emilio skłonił się:
- Wrodzony talent. Poza tym powiem jeszcze raz: życie jest wielką szkołą. A ja
zaliczyłem w niej niejedną klasę. No, Silvia, zbieraj narzędzia Pawła. A was proszę, stańcie
przy Pawle. O tak, bliziutko, żebym was widział jak najdłużej. Oszczędzi to mi kłopotów, a
wam zdrowia. Bo po cóż któryś ma się ścigać z pistoletowym pociskiem? Tu macie colę, tu
latarki. Oszczędzajcie jedno i drugie, ale bądźcie dobrej myśli. Za dwa, trzy dni wyciągną was
z tej jamy...
Właz zamknął się ze zgrzytem.
Rozplatałem krępujące mnie “bolas” i... zgasiłem latarki.
- Co robisz?! - żachnął się Aleksander.
Zaśmiałem się.
- Wprowadzam w życie zalecenie Emilia o oszczędności.
- To kiedy będziemy szukać stąd wyjścia?
- Ależ będziemy, będziemy. Niech tylko Emilio, Silvia i ten trzeci, w którym
domyślam się “lodziarza”, zabiorą się stąd razem ze skrzynkami. Lubię pająki i owszem, ale
bardzo nie chciałbym natknąć się przy wychodzeniu z jaskini na “czarną wdowę” w ręku
Emilia.
- Jak długo myślisz czekać? - spytał uspokojony już Aleksander, moszcząc się w
ciemności na kamieniach.
- Jakąś godzinę. Nasze oczy przyzwyczają się przez ten czas do ciemności i może
dojrzymy jakąś szczelinę lub choćby tylko poświatę, która doprowadzi nas do otworu.
- Jest pan pewien, że wyjdziemy? - zaniepokoił się Janusz.
Cóż miałem powiedzieć, żeby utrzymać morale naszej ekipy?
- Jasne. Zwróć uwagę na nietoperze. Przecież którędyś musiały dostać się do jaskini,
nie? Skoro trafiły tu te twoje podkasańce małe (nawiasem mówiąc bardzo sympatyczna
nazwa), to i my spróbujemy jakoś się stąd wygramolić.
Nagle usłyszałem, że Aleksander poruszył się niecierpliwie.
- Patrzcie, tam w rogu wyraźnie jaśnieje! Dawaj, Paweł, latarkę.
- Jeszcze czego - zaśmiałem się, ale przyznaję, że tym razem z ulgą. - Jak zapalisz
latarkę, to stracisz z oczu jasność, którą się kierujesz. Niech lepiej ona prowadzi nas niczym
Gwiazda Betlejemska Trzech Króli!
I zaprowadziła nas do wąskiego komina, który otwierał się w rogu stropu jaskini,
dlatego nikt dotychczas nie zwrócił nań uwagi.
- Już raz w kadyńskim lochu szczury wskazały mi drogę do nadziei, może więc teraz
wskażą ją nietoperze. Oby tylko można było tędy przejść - wziąłem latarkę i wróciłem do
komina.
Zacząłem się wspinać, ale szybko musiałem przestać. Komin okazał się zbyt wąski.
Poświeciłem w górę latarką. Widać było, że komin uchodzi do jakiejś jaskini, która powinna
(na zdrowy rozsądek) prowadzić na zewnątrz.
- Cicho! - poprosiłem.
Tak. Od góry dobiegały głosy leśnych ptaków. Tak więc ta druga jaskinia musiała
mieć kontakt ze światem zewnętrznym. Byle tylko nie okazało się, że jej otwór wychodzi na
zewnątrz w połowie pionowego zbocza. Ale o tym potem! Teraz zadanie numer jeden, to
prześlizgnięcie się przez komin. Gdybym miał przecinak i młotek, poszerzyłbym go raz dwa,
ale tak?...
Nagle poczułem pociągniecie za nogawkę i usłyszałem głos Janusza:
- Za wąsko tam, panie Pawle?
- A żebyś wiedział. O dobrą dłoń, albo i więcej.
- To może ja spróbuję?
- Ty? - w moim głosie było tyle szczerego zdumienia, że Janusz nawet się nie obraził.
Zaśmiał się tylko:
- Gdzie diabeł nie może, tam chorego pośle! Poza tym naprawdę jestem drobny i jeśli
tylko mnie pan podsadzi, powinienem przeleźć przez komin. Szwedki podacie mi potem.
- Chłopaku, ty się zabijesz! - jęknął Aleksander.
Zastanowiłem się.
- Tak źle to chyba nie będzie. Dokoła będą Janusza chroniły ściany komina, od dołu
ja. Byle tylko dał sobie radę potem. Bo muszę wam powiedzieć, że martwi mnie to, że nikt z
grotołazów pienińskich nie penetrował górnej jaskini. Gdyby ją zbadał, natknąłby się na
komin, a co za tym idzie i na złoto Inków. Czyżby nie było można się do niej dostać?
- Martwić o to będziemy się później - wymruczał Janusz - jak przeleżę przez ten
diabelski komin. No, panie Pawle, niech pan mnie podsadzi.
Dopiero podnosząc Janusza zdałem sobie sprawę, jak lekki jest on i szczupły. Niegdyś
kominiarze specjalnie zatrudniali chłopców tak drobnej budowy, bo mogli się dostać do
wnętrza każdego komina.
No, zobaczymy jak pójdzie naszemu!
- Dawaj nogę, kominiarczyku!
- Już się robi, mistrzu! Powolutku się gramolę. Żeby jeszcze stryjek nie świecił mi w
oczy...
- Już gaszę latarkę, gaszę! Masz może jeszcze jakieś życzenia? Może łyk coli?
- Jak się napiję, to mogę spęcznieć i nie przejdę przez komin!
- Tymczasem, póki możesz, to gramol się w górę, bo cię jeszcze ze śmiechu upuszczę
nam na głowy - wtrąciłem się w wymianę rodzinnych grzeczności.
- Już się robi - dziarsko zawołał Janusz - tylko nie patrzcie w górę, bo sypią się
kamyki i jeszcze któremuś z was oko wybiją.
Kamyki nie były takie drobne, bo po chwili, gdym miał wolne ręce, rozcierałbym
solidnego guza na czubku głowy. Aleksander też jęknął dwa czy trzy razy. Ale on był sam
sobie winien, bo niepotrzebnie stał tuż pod wylotem komina, którym mozolnie wspinał się
podsadzany przeze mnie Janusz.
- Przecisnąłem się przez najwęższe miejsce - meldował adept sztuki kominiarskiej. -
Nic dziwnego, że tej jaskini nikt nie zwiedzał. To bardziej pozioma szczelina w skale niż
jaskinia! Ale powinienem wyturlać się z niej na zewnątrz!
Przestraszyłem się.
- Tylko uważaj z tym turlaniem się, żebyś nie poleciał w przepaść!
- Spoko! - Janusz mościł się już w szczelinie nade mną. - Niech pan będzie uprzejmy i
poda mi Szwedki. O tak, dziękuję. Podpełznę teraz i zobaczę, dokąd prowadzi wylot
szczeliny... Dobra nasza! - dobiegło stłumione wołanie. - Widzę stok. Kamienisty i stromy,
ale da się zejść przy pomocy szwedek. W najtrudniejszym miejscu mam zamiar zjechać na
siedzeniu.
- Nie przesadzaj z tym zjeżdżaniem, bo byle głupstwo, byle zwichnięcie nogi, a
umrzemy tu wszyscy z pragnienia!
- Dobra, będę uważał z moją czcigodną osobą jak z jajkiem! - odkrzyknął Janusz. - A
teraz uzbrójcie się w cierpliwość, bo zajmie mi to sporo czasu, zanim dowlokę się do
Czorsztyna, no a potem zanim zorganizuję pomoc i dotrę z nią tutaj. No, trzymajcie się!
- Będziemy się trzymać - odpowiedzieliśmy zgodnie.
Usiedliśmy pod ścianą. Żałowałem, że moja ulubiona fajka pozostała w plecaku u
podnóża jaskini, ale co było robić? Postanowiliśmy zabawiać się wzajemnie opowieściami o
niesamowitych przygodach poszukiwaczy i obrońców skarbów naszej kultury. Ale gdzie mi
tam było równać się z Kobiatką, który tyle już lat wędrował szlakiem polskich zabytków...
Nagle zgrzytnęło coś i właz do jaskini otworzył się szeroko ukazując radośnie
uśmiechniętą twarz Janusza.
- A ty skąd? - zakrzyknął Aleksander gromko.
- Czyżbyś miał do bratanka pretensje, że przerwał ci opowiadanie w najciekawszym
momencie? - spytałem życzliwie.
- Jeszcze nie zgłupiałem! - obruszył się Kobiatko. - Cieszę się tylko podwójnie: raz, że
chłopak bez żadnej krzywdy zlazł ze skały; dwa, że jesteśmy wolni i możemy zabrać się za
ściganie tego fałszywego profesora i jego damy! Od razu wydali mi się podejrzani. I żeby nie
nadmiar uprzejmości Pawła, siedzieliby już dawno za kratkami!
- Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina - uderzyłem się pięścią w piersi po
trzykroć. - A ty, Januszu, czym otworzyłeś zamek?
- Tak jak poprzednio pan: przecinakiem i młotkiem. Tamci zostawili tu pod skałą cały
sprzęt, łącznie z wykrywaczami (co mnie zresztą dziwi, bo to kosztuje trochę grosza) i
plecakami. Podchodzę, patrzę: przecinak i młotek grzecznie sobie leżą...
Zwróciłem się do Aleksandra:
- Czyli jednak nie chcieli nas zabić. Mieli zamiar naprawdę dać znak komuś, że tu
jesteśmy. Inaczej nie zostawiliby naszego sprzętu na wierzchu, gdzie w każdej chwili mógł go
dostrzec przypadkowy turysta.
- Jeszcze chwila, a uwierzę, że to anioł celował do mnie z pistoletu, a potem zamknął
w jaskini! - Kobiatko pokręcił z niedowierzaniem głową. - Ja tam w ich dobre intencje nie
wierzę. Absolutnie! Co teraz planujesz?
Wzruszyłem ramionami.
- Trzeba tę dawną broń schować do jaskini. W wolnej chwili przyjedziemy po nią, bo
rzeczywiście przedstawia sporą wartość. Potem wrócimy do Czorsztyna i nastąpi najmilsza
dla ciebie, Aleksandrze, chwila, czyli będziemy mogli skontaktować się z policją.
Kobiatko spojrzał na mnie spod oka.
- A może byśmy spróbowali naszych milusińskich dogonić jeszcze tu, w lesie? Z tymi
skrzynkami nie mogli odejść daleko...
- Na pewno już zdążyli dojść do samochodu, w którym podejrzewam białe audi, i
odjechać. A nawet gdyby nie zdążyli, to nie zapomnij, że oni mają przynajmniej jeden
pistolet, a my tylko dobre chęci.
- Może jednak, panie Pawle... - Janusz grzecznie, ale z uporem wpatrywał się mi w
oczy.
- A niech was! - machnąłem ręką na poły rozzłoszczony, na poły rozbawiony. -
Ciekawe, czego chcecie bezbronni dokonać? Nawet twoja szwedka, Januszu, ma odstrzeloną
końcówkę.
- Ale może choć zobaczymy numer rejestracyjny tego audi. Poznamy twarz tego, jak
go pan nazywa, “lodziarza”. Proszę - nie ustawał w swych prośbach Janusz. - Może zresztą
Silvia i Emilio są sami. Tamten mógł nie przyjechać.
- Akurat - zaśmiałem się - samochód przyjechał tu sam! Zresztą przyjrzyjmy się
śladom, jakie idąc zostawili nasi wrogowie. O tu, na tym kawałku wilgotnej ziemi widać je
wyraźnie. Patrzcie: miękkie ślady adidasów Emilia i dużo mniejsze od nich także adidasów
Silvii. A tu... O, tutaj widać wyraźnie. Ślady podeszwy zwanej niegdyś protektorowaną,
później wibramem i traktorem. Dziś obowiązuje nazwa “but z demobilu”, bo to stylizacja na
obuwie wojskowe...
- O, tu Emilio się poślizgnął - zawołał Janusz.
- Tak, wszystkie ślady wrywają się głęboko w ziemię, bo ich właściciele obciążeni
byli skrzynkami.
- Spójrzcie - ożywił się Aleksander - tu ślady podwajają się. Nie dali rady przenieść
złota Inków za jednym razem!
- Dobrze. Jeśli tak chcecie, to idziemy za nimi. Skoro obracali ze skrzynkami dwa
razy, to rzeczywiście mogą być niedaleko. Tylko dajcie mi słowo, że będziecie się trzymać
dobre dwadzieścia metrów za mną. Na mój znak ruszacie do przodu i na mój znak padacie.
Jasne?
Oczywiście, że było to jasne dla spragnionych zemsty!
Ruszyliśmy naprzód, jak to się w wojsku mówi, “skokami”. Od drzewa do drzewa. Od
głazu do głazu.
Ale na próżno.
Gdy dostrzegliśmy przesiekę drogi, usłyszeliśmy jednocześnie warkot silnika
samochodowego. Przypadliśmy do ziemi. W dali, kołysząc się na wybojach, przetoczyło się
białe audi.
ZAKOŃCZENIE
Z ponurymi minami wróciliśmy do pozostawionych pod jaskinią plecaków. Teraz
trzeba było się śpieszyć do Czorsztyna. Należało wsiąść do Rosynanta i jechać na policję,
która na pewno nie będzie chciała uwierzyć w złoto Inków.
Zły sięgnąłem po fajeczkę i tytoń, by choć w ten sposób spróbować się uspokoić. I
nagle coś błysnęło w kieszeni plecaka!
Fajkę oplatał złoty łańcuszek z zawieszoną na nim figurką lamy.
- Łowiecka z długo syjko! - zaśmiał się Janusz.
- Taka jak moja - szepnął Aleksander.
- Tylko że moja nie ma już długiej szyjki - wyciągnąłem ku nim dłoń z posążkiem.
Cięcie przecinaka ucięło szyję lamy w połowie.
- Faktycznie - potwierdzili moi druhowie. Zaśmiałem się niewesoło.
- Chyba nie muszę wam tłumaczyć, co to znaczy...