42
Biel-Jensen Nie przestaję powtarzać, że sposób, w jaki mnie losy rzucily w ten zakątek Europy, można w pewnej mierze porównywać, jeśli nie do urodzenia, to poja- wienia się niczym Deus ex machina, z minimalnym udzialem wlasnego rozwa- żania, planowania czy spekulacji. Oczywiście, moglem tej, tak naglej, propozy- cji powiedzieć nie i po mozolnych deliberacjach, wahaniach, rozważaniach za i przeciw, wybrać się na przyklad za ocean czy jeszcze gdzieś indziej, ale wtedy, przy każdym niepowodzeniu nie byloby końca plucia sobie w brodę i powtarza- nia w bezsenne noce: Sam tego chcialeś, Grzegorzu Dyndalo! Na razie na deliberacje ani czasu, ani chęci nie bylo. Dach nad glową na pierwsze dni zapewnili mi gościnni Una i Leon Zangerowie, rower pożyczyli Nielsenowie, ujęci faktem, że w odróżnieniu od Amerykanów, Anglików czy Niemców ten cudzoziemiec z nieklamanym zapalem pedaluje do odleglego o  kilometrów lotniska i jeszcze to sobie chwali. O wspomniany egzamin po- starala się miejscowa placówka IBM. Posadzili mnie w pustej sali konferencyj- nej z kilkoma arkuszami zadań w języku angielskim i powiedzieli, że przyjdą za minut. Klopotów z zadaniami na poziomie gimnazjalnym nie bylo. Kilka zadań typu: Pociąg jadący z miejscowości A porusza się… itd, itd. Pociąg z miej- scowości B porusza się… bla, bla, bla… Podaj, ile lat ma teściowa maszynisty? No, może jakoś inaczej… Arkusze logiczne prezentowaly figury geometryczne, które należalo opisać i usystematyzować. cznie nic, co byloby ponad sily na- wet dla demi-absolwenta UJ. Niemniej odetchnąlem z ulgą, gdy po powrocie pan instruktor uścisnąl mi prawicę i powiedzial: Welcome to Denmark. Witala mnie Dania tak odmienna od dzisiejszej, że niniejsze uwagi brzmialyby calkowicie niewiarygodnie, gdyby się z nimi zapoznali wspólcześni mieszkańcy tego kraju. Dominowala jeszcze owa, przyslowiowa skandynawska uczciwość, rodem z XIX wieku, a podporządkowanie starszym, zwierzchności i wszelkiego rodzaju autorytetom bylo rzeczą naturalną. Nabożny szacunek Duńczyków dla byle naczelnika, biskupa czy zwlaszcza funkcjonariusza dworu, a nawet dosta- tecznie wzbogaconego nuworysza, irytowaly do chwili, gdy się czlowiek zasta- nowil, że wszak to ich ojczyzna. Że taki a nie inny system nie zostal wymyślony

6. Biel-Jensen

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Biel-Jensen

Citation preview

Page 1: 6. Biel-Jensen

!"

Biel-Jensen ¶Nie przestaję powtarzać, że sposób, w  jaki mnie losy rzuciły w  ten zakątek

Europy, można w pewnej mierze porównywać, jeśli nie do urodzenia, to poja-wienia się niczym Deus ex machina, z minimalnym udziałem własnego rozwa-żania, planowania czy spekulacji. Oczywiście, mogłem tej, tak nagłej, propozy-cji powiedzieć nie i po mozolnych deliberacjach, wahaniach, rozważaniach za i przeciw, wybrać się na przykład za ocean czy jeszcze gdzieś indziej, ale wtedy, przy każdym niepowodzeniu nie byłoby końca plucia sobie w brodę i powtarza-nia w bezsenne noce: Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!

¶Na razie na deliberacje ani czasu, ani chęci nie było. Dach nad głową na pierwsze dni zapewnili mi gościnni Una i Leon Zangerowie, rower pożyczyli Nielsenowie, ujęci faktem, że w  odróżnieniu od Amerykanów, Anglików czy Niemców ten cudzoziemiec z  niekłamanym zapałem pedałuje do odległego o  kilometrów lotniska i jeszcze to sobie chwali. O wspomniany egzamin po-starała się miejscowa placówka IBM. Posadzili mnie w pustej sali konferencyj-nej z kilkoma arkuszami zadań w  języku angielskim i powiedzieli, że przyjdą za minut. Kłopotów z zadaniami na poziomie gimnazjalnym nie było. Kilka zadań typu: Pociąg jadący z miejscowości A porusza się… itd, itd. Pociąg z miej-scowości B porusza się… bla, bla, bla… Podaj, ile lat ma teściowa maszynisty? No, może jakoś inaczej… Arkusze logiczne prezentowały fi gury geometryczne, które należało opisać i usystematyzować. Łącznie nic, co byłoby ponad siły na-wet dla demi-absolwenta UJ. Niemniej odetchnąłem z ulgą, gdy po powrocie pan instruktor uścisnął mi prawicę i powiedział: Welcome to Denmark.

¶Witała mnie Dania tak odmienna od dzisiejszej, że niniejsze uwagi brzmiałyby całkowicie niewiarygodnie, gdyby się z nimi zapoznali współcześni mieszkańcy tego kraju. Dominowała jeszcze owa, przysłowiowa skandynawska uczciwość, rodem z XIX wieku, a podporządkowanie starszym, zwierzchności i wszelkiego rodzaju autorytetom było rzeczą naturalną. Nabożny szacunek Duńczyków dla byle naczelnika, biskupa czy zwłaszcza funkcjonariusza dworu, a nawet dosta-tecznie wzbogaconego nuworysza, irytowały do chwili, gdy się człowiek zasta-nowił, że wszak to ich ojczyzna. Że taki a nie inny system nie został wymyślony

Page 2: 6. Biel-Jensen

!#

Fot. 33. Udawanie pilota na ziemi

Fot. 34. Bezpłatna nauka latania. Samolot C-47 norweskiej linii Fred Olsen

Page 3: 6. Biel-Jensen

!$

przedwczoraj, jak, nie przymierzając, kulfoniasty orzeł bez korony w armii Ber-linga, ale kształtował się przynajmniej od czasów Reformacji.

¶A o jego głębokim zakorzenieniu niech świadczy przyjacielska uwaga jednego z szefów, który widząc moje zaloty wobec koleżanki imieniem Lykke, doradził, bym się tam nie angażował, bo to córka… hurtownika w branży bawełnianej (sic!) i rodzice na pewno by sobie mego towarzystwa nie życzyli. Jako nowicjusz na tej ziemi jeszcze wtedy nie wiedziałem, że pozycja socjalna Grosserer, nawet jeśli był to dostawca ciepłych kalesonów, budziła większy respekt niż papieski szambelan na Watykanie.

¶Utrzymywała się jeszcze sztywna struktura etniczna. Narody skandynawskie cieszyły się, choć jej nie doceniały, wyjątkową homogenicznością. W  pięcio-milionowej Danii żyło kilka tysięcy cudzoziemców i kilkanaście tysięcy inno-wierców, który to stan dziś, po niewczasie, opłakują także ci, którym marzył się kiedyś raj multi-kulti, jaki stworzyć miał importowany bez opamiętania zamorski materiał rozpłodowy. Przyszli rewolucyjni burzyciele zastanego po-rządku chodzili jeszcze do szkoły lub przedszkola, które jeszcze nie nosiło nazw w rodzaju „Czerwona Mama” czy „Maluchy Marksa”. Dorośli mieli jakie takie pojęcie o zagranicznych okropnościach wojny i choć przy najmniejszej okazji pysznili się dokonaniami duńskiego ruchu oporu, widać było, że wobec Polaka nadrabiają fantazją, powstrzymując się od zwyczajowego protekcjonalizmu.

¶Zdrowej dumy i zadowolenia z siebie nie brakło natomiast w kilkutysięcznej społeczności, jaką stanowiła załoga SAS-u  na kopenhaskim lotnisku. Był to okres świetności linii, które właśnie w tym roku otrzymały Nagrodę Kolumba za otwarcie polarnych tras do Japonii i Kalifornii – „Pierwsi przez biegun”. W skład fl oty wchodziły kolejne odrzutowce, co w połączeniu z otwarciem nowego, im-ponującego techniką i awangardową architekturą kopenhaskiego lotniska wzbu-dzało „fi rmowy patriotyzm” załogi i w niemałym stopniu pozwoliło także mnie zaadaptować się w międzynarodowym towarzystwie. Naprawdę międzynarodo-wym, bowiem w biurze odpraw towarowych, gdzie na początek wylądowałem, mieliśmy pana Wakili z Iranu, pana Contractora z Indii, panią Foustanou z Gre-cji, pana Hucka z Niemiec, o kilku Szwedach i Norwegu nie wspominając, jako że ci, mimo zwyczajowych złośliwości, zwłaszcza odnośnie piłki nożnej, byli traktowani z przyjaźnią należną mniej wydarzonym członkom rodziny.

¶Warto, wybiegając nieco w przyszłość, wspomnieć o mojej pozycji i trakto-waniu pierwszego w  tym gronie Polaka. Traktowaniu niemal od pierwszych chwil, pod wieloma względami, wyjątkowemu. Byłem pierwszym cudzoziem-cem, który z zapałem korzystał z roweru, nie narzekał na pogodę i chwalił sobie długie, zimowe wieczory, obchodził Boże Narodzenie z  równym jak tubylcy przejęciem, wiedział to i owo o kraju, jego historii, literaturze. Od pierwszych

Page 4: 6. Biel-Jensen

!%

Fot. 35. Przygotowanie dokumentów lotu…

Fot. 36. …i ustalanie szczegółów lotu z kapitanem DC-6

Page 5: 6. Biel-Jensen

!&

Fot. 37. …lub C-47

Fot. 38. …i powrót za biurko do kolejnych odpraw

Page 6: 6. Biel-Jensen

!'

tygodni przegryzałem się przez powieści znanego wolnomyśliciela Johanne-sa V. Jensena: Długa podróż, Upadek króla i kilka pomniejszych, poleconych przez jednego ze starszych kolegów. Książki, jak mało które mówiące o tożsa-mości i charakterze Duńczyków. O stopniu akceptacji i uznaniu za swego niech świadczy fakt, że przypadkowe nazwanie mnie żartem Biel-Jensen utrwaliło się do tego stopnia, że postronni tak adresowali przeznaczone dla mnie telek-sy, notatki i  informacje. Ale ponieważ nie ma chwały bez piołunu, nigdy nie korzystałem z taryfy ulgowej, jaka była udziałem innych, naprawdę obcych… Hindusa, Greczynki, Niemca czy wyjątkowo tępego i bezczelnego Egipcjani-na. Biel-Jensen był, oczywiście z  zastrzeżeniami – Dansker. I  tylko pod jed-nym względem od otoczenia odstawałem i do dziś odstaję. Moja szybka mowa, spontaniczność i temperament do tego stopnia odbiegały od skandynawskiego otoczenia, że z autentyczną troską ostrzegano „szybkiego Biela” przed stresem, apopleksją, zawałem i w ogóle jakimś nagłym i rychłym zejściem z tego świata. Niestety, nie ma już między nami wielu z tamtych fl egmatycznych i opanowa-nych przyjaciół i nigdy im już nie powiem, że Lechici bywają ulepieni z innej gliny… Warto wspomnieć, że właśnie w tym czasie dotarło do mnie ofi cjalne pi-smo od Polsko-Amerykańskiego Komitetu Imigracyjnego z zawiadomieniem, że nie kwalifi kuję się na imigranta do Stanów Zjednoczonych i podanie moje zostało załatwione odmownie. Nie dotknęło mnie to zbytnio, jako że w mojej obecnej sytuacji do Ameryki za nic bym nie jechał, ale sympatii do rozmacha-nych kowbojów jeszcze nie osłabiło… Były to wszak czasy Kennedy’ego i jego zmagań z Chruszczowem, Gomułką czy Ulbrichtem, a przesławny G. Dablju Bush nawet nie planował, jak się symulanctwem od wysłania na wojnę wykrę-cić. Zresztą nawet i samej wojny jeszcze nie było…

¶Praca w naszej sekcji polegała na przygotowywaniu dokumentów towarzyszą-cych przesyłkom i ich ekspedycji do samolotowych teczek. Nieco staroświeckie w  języku duńskim słowo „ekspedycja” prowadziło raz po raz do komicznych sytuacji, gdy anglojęzyczni piloci widząc na naszych samochodach napis Gods-ekspedition (ekspedycja towarowa), odczytywali go, po angielsku, jako – Boża ekspedycja. W otoczeniu życzliwych tubylców duński już niebawem przestał mi sprawiać trudności, z wyjątkiem, rzecz jasna, wymowy, bo jej opanowanie w wieku dorosłym leży poza granicami możliwości przeciętnego śmiertelnika. Jak tu adaptować struny głosowe i zdrowy rozsądek do reguły, że im wyraź-niej, tym gorzej i jak dojść do perfekcji w mowie pobłogosławionej istnieniem (słownie dwudziestu) dźwięków samogłoskowych?

¶Za to paplać dość poprawnie udało mi się względnie szybko, bo już w paź-dzierniku podczas pierwszego kursu dla „planistów załadowania” okazało się, że niespodziewanie zacząłem się wtrącać do tubylczych dialogów i z dnia na

Page 7: 6. Biel-Jensen

!(

dzień mozolny angielski jednego z  instruktorów okazał się zbędny. A  skoro wspomniałem instruktorów, najwyższy czas, by wymienić jednego z nich, któ-remu zawdzięczam równie wiele jak protegującemu mnie „papie Nielsenowi”. Ów drugi dobry duch to Jørgen Ovesen – starszy stażem kolega z oddziału to-warowego. Poznałem go właśnie przy okazji wykonywania zadań kursowych i od tego czasu pozostał mym protektorem, dobroczyńcą i doradcą, bez którego rozsądku, superpraktycznego zmysłu i wspaniałej intuicji nie osiągnąłbym ani części tego, czym do dziś się cieszę.

¶Ukończenie kursu zaowocowało przejściem do nowej, o niebo ciekawszej pra-cy. Czegoś pośredniego między dyżurnym ruchu a dyspozytorem i koordyna-torem poszczególnych lotów, od zaplanowania i wyznaczenia ładunku, przez instrukcję co do jego rozmieszczenia, kalkulację wyważenia (ustalenie środka ciężkości) aż po wystawienie końcowego dokumentu i uzyskania na nim pod-pisu kapitana. W ciągu jednej zmiany wykonywało się po kilka takich opera-cji równolegle. Na przykład odprawa lotu do Sztokholmu, Londynu i Nowego Jorku. Większość samolotów towarowych (DC- lub C- znany jako Dakota) była wynajmowana od norweskiej linii Fred Olsen, a ścisła współpraca z zało-gami bardzo mnie do Norwegów zbliżyła. Było wśród nich kilku wojennych weteranów z RAF-u, mile wspominających polskich pilotów, więc o wspólny język nie było trudno. A propos języka, nie od rzeczy będzie wspomnieć w tym miejscu, że z uwagi na wspomniane wyżej duńskie osobliwości fonetyczne, sły-sząc moją, zbyt wyraźną wymowę, brano mnie najczęściej za Norwega. Mały przykład: w polskim, norweskim i szwedzkim słyszymy słowo terror, podczas gdy dla Duńczyka jest to teea… Zaś izby polskiego parlamentu w ustach roda-ków Andersena to: Sajm i Seneet! Wzmiankowałem tu również szwedzki, bo przypomniało mi się powiedzenie szwedzkiego pisarza o Duńczykach, że ce-chuje ich wrodzona wrogość do dźwięku „a” – jak analfabeta. I jak by bliskości tych siostrzanych języków nie udowadniać, wzajemne zrozumienie wydaje się być niemożliwością. Nie ma na przykład mowy o pokazaniu fi lmu bez napi-sów i klnę się na wszystkich nordyckich bogów, że niezliczoną ilość razy bywa-łem tłumaczem między Duńczykiem i Szwedem, zwłaszcza jeśli ten drugi był mieszkańcem pobliskiej Skanii z jej bardzo specyfi czną wymową.

¶Bliskie kontakty z załogami zaowocowały nową formą rozrywki – lataniem jako dodatkowy członek załogi. Wprawdzie fi rma zapewniała nowym pra-cownikom jeden bezpłatny bilet roczny, tzw. studyjny, do najważniejszych baz SAS-u w Skandynawii, oraz jeden wakacyjny w Europie, a po trzech latach na cały świat, a także dowolną ilość przelotów zniżkowych, ale nawet zniżki po kieszeni uderzało. Dopiero po kilku latach wywalczyliśmy , a jeszcze później (inne linie miewały i po !!!), więc możliwość zabrania się „na trzeciego”

Page 8: 6. Biel-Jensen

!)

w kabinie pilotów była moim ulubionym zajęciem. Pracowaliśmy w systemie zmianowym, więc kumulowane wolne dni pozwalały na kilkugodzinne wypady dokąd tylko nasze frachtowce docierały. Powie ktoś, że to trochę niepoważne, ale przypomnijmy, że zaledwie przed rokiem byłem studentem, dla którego na-wet wypad w słowackie Tatry pozostawał w sferze marzeń…

¶Mieszkałem dwa kilometry od lotniska – kwadrans dla rowerzysty, więc w ciągu jednego przedpołudnia mogłem się przelecieć do Helsinek i z powro-tem, zjeść obiad w lotniskowej kantynie i resztę dnia spędzić na lekturze. Czytać zresztą mogłem i w czasie lotu, który, jak wiadomo, jest przeważnie dość mo-notonny. Prawie wszyscy zaprzyjaźnieni piloci nie tylko nie bronili, ale wręcz zachęcali do przejęcia sterów i przyuczania się do pilotażu, rzecz jasna w nor-malnych warunkach przelotu, a z czasem nawet we wstępnej fazie przygotowań do lądowania. Z turystycznego punktu widzenia takie wypady były bezwarto-ściowe. Bo cóż to za atrakcja, móc się pochwalić znajomością pasów startowych we Frankfurcie, magazynów w Mediolanie czy rampy towarowej w Paryżu? No, ale z drugiej strony, czy Ikar nie urządziłby się lepiej na tym łez padole, gdyby więcej uwagi poświęcał trywialnym aspektom transportu powietrznego?

¶Na prawdziwe wypady turystyczne trzeba było nieco poczekać. W grudniu wyskoczyłem na parę dni do Sztokholmu, by zobaczyć adwentowy Lucia fest, właśnie restaurowany okręt Vasa i przede wszystkim delektować się najpraw-dziwszą zimą. Natomiast powąchać prawdziwej wiosny udało mi się w kwiet-niu. Na pracowniczej loterii, z okazji karnawałowego spotkania wylosowałem jedną z  pośledniejszych nagród: bilet do Rzymu (naprawdę atrakcyjny był weekend w Paryżu, dla dwóch osób z pełnym utrzymaniem!!!). Wygrana po-zwoliła mi spędzić nad Tybrem i w Neapolu Wielkanoc . Następną, dłuższą podróż odbyłem w czerwcu na daleką północ, by zasmakować białych nocy. Sa-molotem do Kiruny i Luleå, następnie pociągiem do Narwiku i wycieczkowym autobusem do Nordkap, północnego krańca Europy. No i  przede wszystkim spacer do maleńkiego, ale zadbanego cmentarza naszych żołnierzy z roku .

¶Z biegiem czasu przybywało biletowych przywilejów, ale choć świat stawał otworem, początkowy, niepohamowany zapał do podróży nieco osłabł. Osta-tecznie doba ma tylko godziny, tydzień siedem dni, a bez pracy nie ma ko-łaczy. Z czasem dalsze wycieczki, rozsądnie zaplanowane, ograniczały się do urlopu, który, na szczęście, bywał przydzielany w dwóch porcjach – letniej i zi-mowej. W lotnictwie lato to pełnia sezonu i wypuszczanie personelu na urlopy byłoby nonsensem. Zresztą od jesieni zapisałem się na wydział historycz-ny kopenhaskiego uniwersytetu. Już to dlatego, że z  historią zawsze mi było dobrze, że czasu wolnego było pod dostatkiem, a  i za atmosferą krakowskiej Almae Matris trochę się cniło. Zostałem immatrykulowany, zaliczyli mi tzw.

Page 9: 6. Biel-Jensen

!!

fi losofi kum – zestaw nauk pomocniczych, lektoratów i im podobnych, ale resz-tę programu należało przebrnąć w normalnym wymiarze. Specjalnie mnie to nie zmartwiło, jako że, po pierwsze, szedłem na uczelnię dla przyjemności, to, co wiedziałem, wiedziałem, a przedmioty i związane z historią Danii i ogólniej nordyckim oglądem dziejów mogły być tylko przyjemnością. Mniejszą przy-jemnością okazało się natomiast godzenie pracy z  zajęciami na Bispetorvet, siedzibie instytutu historycznego – w samym centrum, czyli o osiem kilome-trów od domu. Z  natury rzeczy pedałowałem prawie wyłącznie na wykłady i rzadziej na seminaria, a mogłem to robić tylko gdy pracowałem na nocną czy wieczorną zmianę. System studiów cechował się znacznie większą swobodą niż polski szkolno-lekcyjny. W ciągu czterech semestrów dane mi było syste-matycznie słuchać kilku cyklów wykładów wybitniejszych historyków. Axela Christensena, wielkiego autorytetu mediewistyki, Svena Henningsena, spe-cjalisty od dziejów najnowszych oraz wschodzącej sławy Erika Kjaersgaarda. Mimo niezbyt ożywionego udziału w uczelnianych czynnościach, udało mi się zbliżyć do prof. Christensena, który litując się nad mym losem, sugerował po-rzucenie zajęcia na lotnisku i wystąpienie o  jakieś solidne stypendium, które, jak zapewniał, było w  zasięgu ręki. Jednak sentyment do „niebieskiego mun-durka” przeważył i historykiem pozostałem jedynie dla przyjemności. Profesor Henningsen również miał jakieś na mnie widoki, ale dowiedziałem się o  tym dopiero w kilkanaście lat później, gdy udało mi się zorganizować jego spotkanie z profesorem Batowskim, który odwiedził mnie w Kopenhadze. Z Erikiem Kja-ersgaardem naówczas jeszcze asystentem, nie było już tak przyjacielsko. Zacny ten człowiek i  dobre pióro nie darzył mnie zbytnią sympatią, od czasu kiedy usnąłem na jakimś jego seminarium, gdzie omawiano, o ile dobrze pamiętam, prerogatywy sądowe angielskiej Izby Lordów. Ostatecznie to, że byłem po dzie-sięciogodzinnej, nocnej zmianie nie musiało go interesować. Powoli nabierałem jednak przekonania, że studiowanie studiowaniu nie równe. Krakowskiej at-mosfery na Bispetorvet nie znalazłem, pewnie dlatego, że rodzi ją bardziej życie w akademiku, no i genius loci ³⁴ obecny bardziej w Krakowach, Heidelbergach, Oxfordach czy Salamankach, niż tempo stolicy unowocześniającego się na potę-gę państwa i społeczeństwa kupiecko-chłopskiego. A gdy do tego przypomnimy, że narastała atmosfera nadciągającej rewolty studenckiej i coraz częściej zajęcia zamieniały się w wiece, dyskusje i spory na temat doskonałości systemu socjali-stycznego przeciwstawianemu kapitalistycznej niedoli, nietrudno zrozumieć, że nasze drogi musiały się rozejść. O ile się nie mylę, pożegnałem się ze studiami po przerwanym przez jakiegoś aktywistę wykładzie prof. Henningsena, który bez

³⁴ duch miejsca

Page 10: 6. Biel-Jensen

"**

Fot. 39. Signore Adam na tle Signorii – znaku rozpoznawczego Florencji

Page 11: 6. Biel-Jensen

"*"

należytego szacunku omawiał sojusz sowiecko-hitlerowski z lata . Najpraw-dopodobniej awanturę sprowokował słynny „zawodowy” demonstrant nazwi-skiem Kanstrup czy Knastrup, bez którego nie mogła obejść się żadna demon-stracja lat –. Ja zaś od owego dnia wolałem odsypiać lotniskowe noce na swoim tapczanie, a nie na seminariach, zaś resztki kontaktu z uniwersytetem podtrzymywałem jedynie na treningach tamtejszego klubu dżiu-dżitsu.

¶Wybiegłem nieco w przyszłość, by wątek studiów zakończyć, a warto podsu-mować wydarzenia roku . Roku źle wspominanego w całym świecie. Dania nie weszła do Wspólnego Rynku, Swissair stracił pożyczoną od SAS-u caravellę, która roztrzaskała się pod miejscowością Humlikon grzebiąc ponad setkę pa-sażerów, zmarł sympatyczny Jan XXIII, nieznani do dziś sprawcy zamordowali Kennedy’ego… Z osobistych niepowodzeń nie mogę nie wspomnieć o ustaniu korespondencji z kilkoma najbliższymi osobami w kraju. Bo trzeba dodać, że od wyjazdu prowadziłem dość intensywną wymianę listów, zwłaszcza z Mać-kiem Reczko, bratnią duszą o szerokich horyzontach i błyskotliwym dowcipie. W swej naiwności zasypywałem listami resztę rodziny, by zerwany kontakt od-nowić i dopiero po latach dotarło do mnie, drogą okrężną, że kończący właśnie wtedy studia i zaczynający aplikację prawnik zrezygnował z korespondencji po jednej dłuższej rozmowie z  jakimś łapsem w kieleckim urzędzie bezpieczeń-stwa czy jak to się tam wtedy nazywało. Również ostatnie dni roku dostar-czyły okazji do zgrzytania zębami. Od dzieciństwa cenię sobie wigilię i staram się ją spędzać w sposób możliwie zbliżony do tradycji. Skoro zatem roku owego przypadła mi rotacyjnie wieczorowa zmiana, zacząłem się rozglądać za kimś chętnym do zamiany. Było nawet kilku gotowych, ale ktoś doświadczony za-mianę mi odradził przypominając, że w takie święto i tak panie z biur posyła się do domu już o ., a związana z samolotami reszta zamyka interes najdalej o . Tak się też sprawy układały tego roku. Biurowcy i magazynierzy poszli na-wet przed . pozostawiając na posterunku tylko szefa zmiany, trzech robotni-ków i niżej podpisanego, również oczekujących na przekręcenie klucza, jako że w Boże Narodzenie nikt w owych czasach nie pracował. Jednak to, czego się do-czekaliśmy, to zapowiedź lądowania nadprogramowego frachtowca z Amster-damu z  tonami towaru, który dosłownie zleciał z nieba na barki owych trzech ładowaczy zajętych intensywną degustacją świątecznego piwa. Na moje barki spadł obowiązek znalezienia wesołym holenderskim pilotom jakiejś czynnej kantyny, zawiezienie ich do biura Meteo, zorganizowanie tankowania paliwa, załadowania balastu i sporządzenie dokumentacji lotu. Tak ruchliwej wigilii nie miałem ani przedtem, ani potem, ale gdy około . pedałowałem do domu po pustej nadmorskiej alei, cichej i oszronionej, pogodziłem się z losem, a fakt, że zjadłem swoją rybę o północy, wartości świętom nie odebrał.

Page 12: 6. Biel-Jensen

"*#

Fot. 40. Ojciec – Bielnicki i papa – Nielsen. Cmentarz Minelunden. Kopenhaga, wrzesień 1964

Page 13: 6. Biel-Jensen

"*$

¶Natomiast rok , już nie tak smętny, stał pod znakiem cygańskiej wręcz ruchliwości. Myślę tu o tygodniu spędzonym w Londynie, o pierwszej podróży do Nowego Jorku i Waszyngtonu, gdzie razem ze Stanem Senkiem wspominali-śmy krakowskie czasy i pojechali samochodem z Filadelfi i do Waszyngtonu, by odstać pół godziny w kolejce do grobu Kennedy’ego na cmentarzu w Arlington. W związku z tą wyprawą za ocean warto przypomnieć realia tamtych czasów i nastawienie ówczesnego Polaka, zamkniętego przez całą młodość w bolszewic-kim obozie, gdzie nawet zbliżenie się do granicznych drutów zahaczało o kontr-rewolucję. Także i mnie podobne sentymenty nie były obce. Ostatecznie zaled-wie niecałe trzy lata wcześniej byłem jednym z przypisanych do socjalistycznej gleby i możliwość spaceru po trawnikach Białego Domu wydawała się równie realna jak przechadzka z Armstrongiem po księżycu. Krótko mówiąc, polecia-łem do Ameryki, gdy tylko mogłem sobie na wyprawę pozwolić. Właśnie – po-zwolić. Otóż bezpłatny bilet na cały świat przysługiwał dopiero po trzech latach pracy, ale dlatego, żeby światu (i sobie) udowodnić, że jakiś zakuty, bolszewicki gnom nie będzie decydował o tym, którą granicę sobie przekroczę, wykupiłem bilet za pół ceny, bo tylko taka zniżka mi przysługiwała. Tyle tylko, że zapłacone koron stanowiło niemal połowę miesięcznej pensji. No, ale czegóż ówcze-sny Polak by nie zrobił, by postawić nogę na „legendarnej”, amerykańskiej ziemi?

¶Podróżowałem nie tylko ja. W sierpniu udało się ojcu dostać paszport i spędzić kilka tygodni w Kopenhadze, poza drutami soc-obozu. Co spowodo-wało, że go opolskie SB wypuściło, można się tylko domyślać. Był nadzwyczaj towarzyski i miał szerokie znajomości, jako że od kieliszka nie stronił, a z dru-giej strony kopenhaska rezydentura bezpieki, która poświęcała mi wcale dużo uwagi, mogła już wtedy mieć jakieś widoki w związku z moją osobą. Nie było tajemnicą, że jestem protegowanym kogoś na stanowisku w  biurze nadzoru nad cudzoziemcami. Tak czy inaczej, mogłem strasznie martwiącemu się moim exodusem tacie pokazać, że ten „wygnańczy chleb” jakoś mi służy, choć Bogiem a prawdą, to o przyzwoitym chlebie Duńczycy mają dość mgliste pojęcie. Swój pierwszy od roku pobyt za granicą, od czasu studiów w Grenoble, ojciec streścił najlepiej jednym zdaniem: „Jeśli ja mogę jeździć rowerem po Kopen-hadze, to wszystko jest możliwe…”. Niestety, wiele tego jeżdżenia nie było, bo z  telegramu od Jacka dowiedzieliśmy się, że ojciec został dziadkiem, a  Jacek pozostał Jackiem, choć jednocześnie został ojcem, czyli, że rodzina zaroiła się od ojców, niczym toruńska radiostacja. Chęć jak najrychlejszego zobaczenia Elżuni nie pozwoliła uszczęśliwionemu dziadkowi pobytu choć trochę przedłu-żyć. Zresztą mieliśmy nadzieję, że nie była to wizyta ostatnia.

¶Ponieważ zostało mi jeszcze trochę urlopu, zaraz po wyjeździe ojca ruszyłem na południe Europy, by co nie co odświeżyć wiedzę historyczną. Samolotem do

Page 14: 6. Biel-Jensen

"*%

Stambułu, a dalej pociągiem przez Saloniki do Aten. Ponieważ z ekonomią nie było nadzwyczajnie, zatrzymywałem się w tanich hotelach, jadałem z tubylcami w skromnych restauracjach i do dziś sobie chwalę zetknięcie z autentycznym folklorem. Za to powrót odbywał się zgodnie ze starym powiedzeniem ame-rykańskich turystów. Śniadanie jadłem w Atenach, obiad w Genewie, a kolację w Kopenhadze… i to po powrocie z kina.

¶Rok Pański cechował również inny rodzaj ruchliwości. Trzykrotne prze-prowadzki. W  styczniu musiałem opuścić sympatyczne lokum położone metrów od plaży. Właściciele spodziewali się potomka i moja stancja miała się zamienić w pokój dziecinny. Z następnej rezydencji, dosyć wygodnej, wypłoszy-ła mnie po kilku miesiącach, swą nieokiełznaną nadopiekuńczością, gospody-ni – emerytowana śpiewaczka operowa. Od lipca do grudnia wynajmowałem pokój u sympatycznego taksówkarza Larsena. Było miło, niedrogo i blisko lotni-ska. Niestety, jeszcze bliżej ruchliwej autostrady, więc kiedy jeden z kolegów po-szukiwał lokatora do swego małego domku z ładnym ogrodem, nie wahałem się ani chwili i następne trzy lata udawałem posiadacza willi. Nabyte tam doświad-czenie opłaciło się stokrotnie w chwili, gdy przyszło kupować własną posiadłość.

¶Było też praktycznym rozwiązaniem, gdy po dłuższych staraniach udało mi się zrealizować, przy pomocy podstawionych przyjaciół, zaproszenie Eli Lasz-czyk, z  którą na czwartym roku łączyła mnie mało obowiązująca, przelotna sympatia. Obecnie, gdy wyjątkowo opornie szło utrzymywanie romansów z  pewnymi siebie Dunkami o  męskich charakterach, nawiązaliśmy ożywiony kontakt listowny, z  którego zrodziło się coś więcej niż studencka przyjaźń. W  tym wypadku listów nam nie konfi skowali, co nie znaczy, że ich dokład-nie nie studiowali. Specjalnie się z  tym zresztą nie kryli, co okazało się przy okazji starań Eli o paszport. Otóż jakiś ubowski „ofi cer” bynajmniej nie robił tajemnicy z faktu, że naszą korespondencję regularnie czytywał, zaś by pannie jeszcze więcej zaimponować, dodał z  właściwą owym służbom elegancją, że „jeśli będzie trzeba, to z tego Bielnickiego tylko krwawa plama zostanie”. Osta-tecznie jednak Ela paszport dostała i w lutym bez większych sensacji do Kopenhagi dotarła. Nie było zatem nazbyt dramatycznie, ale, niestety, nie było też specjalnie romantycznie. Okazało się, że stary kawaler do stałego stadła nie bardzo się nadaje i trzeba było się rozstać, ale gwoli prawdy, trzeba podkreślić, że dokonało się to całkiem przyjaźnie.

¶Ponieważ w  domu zrobiło się trochę pusto, wybrałem się na wakacje do Hiszpanii. A  że i  czasu w  domu miałem więcej, zrobiłem sobie intensywny kurs hiszpańskiego. Opanowanie kilku słów przy solidnych podstawach gim-nazjalnej łaciny (niezapomniana pani Czerwińska w  zapomnianym Koźlu), po czterosemestralnym francuskim lektoracie dr. Zaręby i dwóch semestrach

Page 15: 6. Biel-Jensen

"*&

włoskiego u  dr.  Meiselsa poszło gładko i  przyjemnie. Niestety, do dziś dnia Włosi biorą mnie za Hiszpana, a Hiszpanie za Włocha i doprawdy nie wiem, czy mam to traktować jako komplement czy przyganę. Chociaż nie mogę się powstrzymać od przytoczenia autentycznego wydarzenia na rzymskiej Via Cassia. Oto gdy podwożący mnie kierowca na pytanie skąd jestem, usłyszał, że „Da Polonia…”, przez połowę podróży wbijał mi do głowy, że Bologna (to chyba jakiś celebrowany klub sportowy z Bolonii) nigdy, ale to przenigdy, nie pokona jego umiłowanego Lazio. Nieco się krępowałem, by go wyprowadzać z błędu, ale do dziś zachodzę w głowę, czy krakowska „włoszczyzna” ma cokol-wiek z wymowy bolońskiej…

¶Kontakty z bliskimi zaczęły nabierać rumieńców, bo choć kuzynce Dorocie paszportu odmówili, to ojca ponownie wypuścili i w sierpniu mogliśmy się znowu trochę po Zelandii pokręcić na rowerach i pożyczonym samochodem. Ale ponieważ radości lubią się powtarzać, wizyty i tym razem przedłużyć się nie dało, bowiem Jackom urodziła się kolejna pociecha – Gosia i uradowany dziadek popędził z powrotem do Koźla. Ale ponieważ wybierał się wkrótce na emeryturę, mieliśmy nadzieję, że w przyszłości będzie tu mógł częściej i dłu-żej przesiadywać. Również i  ja postąpiłem zgodnie z utrwalającą się tradycją. Po pożegnaniu spakowałem manatki i  ponownie poleciałem na południowy wschód. Tym razem był to Wschód Bliski. Samolotem do Bejrutu, mikrobusem do Damaszku, po to, by po krótkiej wizycie ruszyć do Ziemi Świętej. Ruszyć przy pomocy transportu zwanego servis taksi, w postaci wysłużonego merce-desa , zabierającego pięciu przypadkowych pasażerów. I  jeśli owego prze-jazdu nigdy nie zapomnę, to nie z racji świętości celu podróży, malowniczości zachodu słońca po burzy w judzkich górach czy barwnego zestawu współpasa-żerów, dwóch kupców w burnusach, jordańskiego policjanta i koptyjskiego czy maronickiego mnicha. Problemem byli nie tyle egzotyczni i przyjaźni towarzy-sze podróży, co ich muzyczne gusta. Otóż okazało się, że właśnie tego wieczo-ru radio Amman transmitowało z Rijadu panarabski fi nał konkursu zawodzeń i pieśni miłych Allahowi i jego wyznawcom. Okazja, której nie mogli przepuścić ani kupcy, ani policja, ani mnich, ani kierowca. A jeśli zważymy, że mnie wypa-dło siedzieć na przednim siedzeniu, na wprost zmagających się z warkotem sil-nika głośników, to możemy sobie wyobrazić intensywność bólu głowy z jakim postawiłem grzeszną stopę na Świętej Ziemi. Wprawdzie w  czasie krótkiego postoju w  Ammanie połknąłem jakąś tabletkę, ale zmiana ciśnienia podczas przekraczania doliny Jordanu, około metrów poniżej poziomu morza, dała znać o sobie i do Jerozolimy dotarłem z głową jak kowadło. No, i niestety, za chińskiego boga nie potrafi ę sobie przypomnieć, kto ów przesławny, panarabski fi nał „Top Ten ” wygrał.

Page 16: 6. Biel-Jensen

"*'

Fot. 41. Samotna wizyta w opustoszałym Meczecie na Skale, październik 1966

Page 17: 6. Biel-Jensen

"*(

¶Był koniec września, więc już po sezonie i poruszanie się po wschodniej Jero-zolimie, Betlejem i Jerycho było prawdziwą przyjemnością. Samotnie wdrapa-łem się o świcie na Górę Oliwną, by oglądać wschód słońca, w zupełnej samot-ności wcisnąłem się do miejsca uznawanego za grób Chrystusa i w pojedynkę podreptałem stromymi schodkami na miejsce uważane za Golgotę. Niejakie podejrzenia odnośnie autentyczności wspomnianych miejsc budzić musi ich topografi a. Jak, u licha, grób Józefa z Arymatei, bogatego i prawowiernego Izra-elity, mógł się znajdować o kilka metrów od miejsca straceń??? Wspomniałem, że turystów kręciło się niewielu, ale warto dodać, że mieli ciężar gatunkowy, bowiem tego samego dnia co mr. Bielnicki, przybył z wizytą do miejsc świętych etiopski cesarz Haile Selassie, Negus Negesti, król królów, Lew Judy. Otarłem się niemal o Jego Majestat w bramie świątyni Grobu, gdy razem z królem Hus-seinem szli pośród szpaleru jordańskich harcerzy. Były to stare, dobre czasy, gdy „goryle” z ochrony byli bardziej wyrozumiali i mniej podejrzliwi.

¶Za to do Betlejem „przybieżałem” zupełnie skromnie, jak na pastuszka przy-stało, miejskim autobusem, w  sąsiedztwie dzieci szkolnych i  czcigodnie wy-glądającego staruszka z koźlęciem na kolanach. W Bazylice Narodzenia luźno, w „Grocie Żłóbka” pustki, w wirydarzu klasztoru św. Katarzyny – miła cisza, ale najspokojniej było na wieży, pośród autentycznych „betlejemskich” dzwonów, gdzie mnie wpuścił za „co łaska” brodaty braciszek, o ile sobie przypominam, jakiegoś rytu wschodniego. Mam nawet, zrobione przy tej okazji, przy pomocy samowyzwalacza, zdjęcie, które próbowałem rekomendować pośród przyja-ciół, jako swego rodzaju święty obrazek.

¶Oczywiście zwiedzanie musiałem ograniczyć do wschodniej, arabskiej części Jerozolimy. I to nie z powodu naszego, słynnego antysemityzmu, który ponoć z mlekiem matki itd…, ale dlatego, że nawet ślad hebrajskiej pieczątki w pasz-porcie zamykał drogę do wszystkich państw arabskich. Wprawdzie podczas wi-zyty w polskim Domu Pielgrzyma sympatyczny ksiądz Pietruszka, który miał stałą przepustkę pozwalającą na odwiedzanie Zachodniej Jerozolimy przez słyn-ną wówczas Bramę Mandelbauma, zaproponował, że załatwi mi wizę na osobnej kartce papieru i że będę mógł bezpiecznie do Wschodniej Jerozolimy wrócić, ale wolałem nie ryzykować, już choćby dlatego, że przecież większość miejsc „świę-tych” znajdowała się po arabskiej stronie. Nie było więc sensu się narażać, bo któż mógł zapewnić, że ten czy inny strażnik graniczny nie postawi się okoniem. Ksiądz Pietruszka gościł mnie bardzo serdecznie, obdarował kilkoma zwykły-mi pamiątkami i autentyczną, bizantyjską lampką oliwną datowaną na połowę IV wieku. Rozstaliśmy się jak przyjaciele z obietnicą, że następnym razem za-mieszkam u sióstr w Polskim Domu i że Bramę Mandelbauma na pewno sfor-sujemy. Los i międzynarodowa polityka chciały jednak inaczej. Może w związku

Page 18: 6. Biel-Jensen

"*)

Fot. 42. Dzwonnik betlejemski na wieży kościoła św. Katarzyny w Betlejem

Fot. 43. Najszybszy pociąg świata lat 60. Shinkan-sen, Odawara, Japonia 1967

Page 19: 6. Biel-Jensen

"*!

z tymi planami nie od rzeczy będzie przytoczyć scenkę ujrzaną nazajutrz w dro-dze powrotnej: widok oddziału syryjskiej piechoty maszerującego obok naszego autobusu po damasceńskiej ulicy. Widząc zabiedzonych i licho odzianych soł-datów z karabinami model pomyślałem, że gdyby komuś w Tel Awiwie lub Waszyngtonie przyszła chętka na kawałek Syrii, capnął by go w kilka godzin. Był październik , pół roku przed wojną sześciodniową…

¶Dziwnym zrządzeniem losu koniec wyprawy do Lewantu stanął, podobnie jak początek, pod znakiem dolegliwości. Otóż smakowicie wyglądające ciasteczka kupione w bejruckim supermarkecie okazały się bombą z rychłym zapłonem, a dolegliwości żołądkowe towarzyszyły mi jak dżuma Hiszpanom z Alpuhary.

¶Jesień przyniosła jeszcze jedno wielce miłe wydarzenie. Oto mąż mej ku-zynki Ewy, Andrzej Grychowski, znany w rodzinie jako „Gałązka”, przy pomocy jakichś Francuzów i  lewych zaproszeń zdołał wydostać się do Francji. Myślał o  znalezieniu czasowej pracy, bez zrywania kontaktu z  władzami i  by pozo-stając na przedłużanym paszporcie, móc sobie godziwie zarobić. Jako inżynier budowlany zaczepił się istotnie na dłużej, choć początkowo tylko z pensją kre-ślarza. Oczywiście niezwłocznie poleciałem go odwiedzić, bo chociaż w kraju znaliśmy się tylko krótko, to obecnie był jedyną bliską osobą po tej stronie że-laznej kurtyny i wypady do Paryża stały się odtąd istotnym składnikiem mego życia „rodzinnego”. Zanim jednak odwiedziłem go po raz drugi, gdy już się na dobre ustabilizował, upłynęło kilka miesięcy, jako że w roku , natychmiast po osiągnięciu stażu uprawiającego do lotów transoceanicznych, wybrałem się do Japonii. Wszystko co japońskie od dawna mnie fascynowało i takiej możli-wości odkładać ani dnia nie chciałem. Trzeba dodać, że była to pierwsza z kil-kunastu podróży, jakie w ciągu lat blisko na Daleki Wschód odbyłem.

¶Najkrótsza droga z Europy do Tokio wiodła wówczas ponad biegunem pół-nocnym, z międzylądowaniem na Alasce, a łączny czas przelotu wynosił go-dzin. Nazywało się to lotem „dookoła świata”, ale naprawdę było okrążaniem Związku Sowieckiego, który zachodnich samolotów nad Syberię nie wpuszczał. Podróż taka dostarczała dodatkowych atrakcji związanych z  różnicą czasu. Startowało się z Europy w poniedziałek o ., by po ośmiu godzinach lotu nad biegunem północnym lądować w Anchorage na Alasce o . tego samego dnia, podczas gdy w domu było już blisko północy. Po godzinie postoju ruszało się na południe, by po dalszych siedmiu godzinach lotu i przekroczeniu międzynaro-dowej linii dat, lądować w Tokio o . – we wtorek.

¶Japonia roku zachowała jeszcze dużo elementów tradycji i dawnego spo-sobu życia. Wprawdzie Tokio z Osaką łączyła już superszybka kolej Szin-kan--sen, z lotniska do miasta jeździło się „jednoszynowcem”, a tzw. elektryczne mia-steczko Akihabara olśniewało wytworami najnowocześniejszej elektroniki, ale

Page 20: 6. Biel-Jensen

""*

starej Japonii można się jeszcze było do syta napatrzeć. W Tokio jeździły jesz-cze tramwaje, w bocznych uliczkach stały całe szeregi starych domów ze sczer-niałego drewna (zapewne powojennych, bo po gigantycznych, amerykańskich bombardowaniach niewiele budynków się ostało). Na każdym kroku można było napotkać tradycyjne gospody i jadłodajnie – bez krzeseł czy wysokich sto-łów, wyłożone matami do siedzenia „po turecku”. Kimona były bardzo częstym strojem, także i w nowoczesnym centrum, również czarne i szare kimona mę-skie, bo wyszukane i piekielnie kosztowne stroje kobiet można, przynajmniej od święta, zobaczyć jeszcze w naszych czasach. Na każdym kroku napotykało się gromady uczniów i  uczennic w  granatowych mundurkach, przypomina-jących krojem modele z  czasów nieboszczki Austrii lub ministra Apuchtina. Zresztą nosi się je także i dziś, bez należnego respektu dla zachodnich psycho-logów straszących końcem świata, w wypadku, gdyby w gimnazjach zabrakło podartych dżinsów i amerykańskich podkoszulków typu Sing-Sing.

¶Powojenna Japonia pod amerykańską okupacją przyjęła niemało jankeskich wzorów i  przywar, ale nawet największe pokłady gumy do żucia nie byłyby w stanie pogrzebać tysiącletniej tradycji. Uprawia się amerykańskie sporty, pije piwo z puszek i griluje w miniogródkach, ale nieuchwytne poczucie wyższości dla dryblasowatych, zamorskich cymbałów pozostaje żywe pod maską trady-cyjnej etykiety. Oczywiście tylko nieliczni rodacy Elvisa i pani Clintonowej zda-ją sobie z tego sprawę, ale dobrze wychowany Sarmata, za jakiego się uważam, stosunkowo szybko dojrzy różnicę w traktowaniu i – co najważniejsze, zbliży się do „samurajów” w stopniu naprawdę zadziwiającym. Bo też, obiektywnie rzecz oceniając, czyż nadzwyczaj ważna dla Japończyka kwestia „utraty twa-rzy” nie jest po stokroć bliższa potomkom szlachcica – hołysza, niż gruboskór-nym czcicielom funta i dolara, którzy pozwolą sobie w twarz napluć, byle tylko za odpowiednią opłatą? Sympatię Japończyka zdobędzie cudzoziemiec, który dostosuje się do wszechobecnego zwyczaju składania ukłonów. A jest ich cała gama zróżnicowana w zależności od wzajemnej pozycji rozmówców: głębokie albo sztywne, całym ciałem lub skinięciem głowy, powolne lub przelotne… Nikt od cudzoziemca nie oczekuje automatycznego ich naśladowania, ale gdy Ja-pończyk wyczuje u gościa bodaj ślad szacunku dla tej formy, już zyskałeś u nie-go początki uznania i respektu. Jest jeszcze jedna, bardzo ważna płaszczyzna, na której możemy się do Japończyków zbliżyć. To mowa, a raczej dźwięki, ja-kie potrafi my z siebie wydawać. Któż nie udawał w dzieciństwie „japończyka” plotąc frazesy w rodzaju: naga noga, to tu taka jama, lub kogo dzidzi mija…? Rzecz w tym, że w przeciwieństwie, na przykład do amerykańskich językowych antytalentów, poprawne wymawianie charakterystycznych dla japońskiego dźwięków nie sprawia Polakowi najmniejszych trudności. Bo też co to za sztuka

Page 21: 6. Biel-Jensen

"""

zmusić język do powiedzenia: dziu – dziesięć, śići – siedem czy dzi – godzina! Gdy się więc piąte przez dziesiąte zapamięta, a następnie poprawnie wyduka, uznanie dla dziwnego cudzoziemca łatwo przeradza się w sympatię.

¶Większość tej wiedzy nabyłem oczywiście podczas kolejnych wypraw na Da-leki Wschód, niemniej już kilka pierwszych dni spędzonych podczas wiosenne-go święta Kwitnącej Wiśni – Sakura , wiele pozwoliło się nauczyć i zachę-cić do wielokrotnego powrotu.

¶Program owej pierwszej wyprawy zaplanowałem oczywiście zbyt szeroko, jak gdyby niedowierzając, że takie okazje mogą się powtórzyć. I tak, po kilku dniach kręcenia się po Tokio i grupowej wycieczce superpociągiem do Odda-wara u stóp góry Fudżi, ruszyłem w drogę, bardzo okrężną drogę, do domu. W drogę znacznie dłuższą, bowiem w niepohamowanej żądzy zwiedzania za-planowałem sobie powrót inną trasą, zwaną w SAS-ie tramwajem. Nazwę taką nadaliśmy naszemu lotowi numer SK z  uwagi na mnogość przystanków, jakie samolot odwiedzał między Tokio a Kopenhagą. Służyło to zabieraniu pa-sażerów między kolejnymi miastami i chyba tylko niewielu podobnych do mnie maniaków pokonywało tę trasę w  całości. Zresztą i  ja zrobiłem sobie krótki przystanek w Manilli i kilkudniowy w Bangkoku, już to z chęci zwiedzenia, już z zamiarem podzielenia blisko -godzinnego lotu na krótsze części. Pobytu na Filipinach i w Tajlandii nie można było zaliczyć do specjalnie udanych, głów-nie z uwagi na brak odpowiedniej odzieży. Ubranie i ciepły płaszcz nadawały się na chłodne wieczory w Japonii, ale nie na -stopniowe upały Bangkoku. Zresztą także kieszonkowe było na wyczerpaniu i nie bez ulgi usadowiłem się w naszym DC- startującym w drogę do Kalkuty, Teheranu, Aten, Rzymu, Zu-richu i Frankfurtu. Ulga nie była zbyt długa, jako że samolot był pełny i wypadło mi siedzieć wciśnięty między zwalistym norweskim marynarzem a gadatliwym hinduskim biznesmenem. Na szczęście od Teheranu zrobiło się w  maszynie nieco przestronniej, można było rozprostować kości i próbować się zdrzem-nąć. Do snu skłaniała okoliczność, że lecąc ze wschodu na zachód z szybkością niewiele mniejszą od obrotu ziemi, pozostawaliśmy w nocy niemal kilkanaście godzin, a słońce dogoniło nas dopiero między Atenami a Rzymem. Nie muszę dodawać, że po wylądowaniu w Kopenhadze około . rano byłem tak wyma-glowany, że z najwyższym trudem utrzymywałem się na rowerze, a walizka na bagażniku wydawała się ważyć kilo… Wyziębiony dom wydawał mi się lo-downią, nie miałem ochoty na jedzenie czy picie, a i sen nie nadchodził choć dla organizmu duńskie południe było japońskim wieczorem.

¶Jednak najważniejsze wspomnienia lata roku nie wiążą się z przestwo-rzami, ale z twardą ziemią. Oto bowiem mój wierny druh i dobry duch Jørgen Ovesen namówił mnie do kupna domu, pomógł odpowiedni obiekt znaleźć,

Page 22: 6. Biel-Jensen

""#

bankową pożyczkę skalkulować i tak się skutecznie ze sprzedającym, niejakim panem Sholzem, targował, że ten z  tysięcy spuścił do . Suma dziś śmiesz-na, gdy okoliczne domy idą po dwa czy cztery miliony, ale lata to kawałek czasu a  moja emerytura jest dziś około razy wyższa od ówczesnej pensji. Numer przy Hundslundvej pociągał mnie głównie obsadzonym świerkami ogrodem, ale i rezydencja, acz skromna, służyła mi przez siedem lat, do czasu zamaszystej rozbudowy. Nie muszę dodawać, że także przy wydatnej pomocy Jørgena. Druga połowa roku to krzątanina przy urządzaniu domu i osta-teczny rozbrat z  uniwersytetem. Wybryki „rewolucjonistów” przybierały na sile i szkoda było marnować czas na obserwowanie postępowych wygłupów, zwłaszcza że nowe miejsce zamieszkania było o kilka kilometrów dalej od cen-trum, co czyniło godzenie pracy z zajęciami jeszcze trudniejszym. Pożegnanie z  uczelnią zbiegło się z  innym pożegnaniem. Zakończeniem beznadziejnego fl irtu z koleżanką z pracy, Gretą N. Beznadziejnego i będącego nieporozumie-niem od początku. Angażowanie się z zamaszystą pół-Szwedką odradzali mi wszyscy koledzy i  przyjaciele, ale bo to pierwszy przypadek, kiedy sympatia przeważa nad rozsądkiem…? Oznakom udawanej sympatii dawałem się zwo-dzić chyba z pół roku, a cała niedoszła afera wzięła w łeb, gdy okazało się, że panna spodziewa się dziecka, którego ojcem był ponoć jakiś przygodnie pozna-ny Grek czy Izraelita… Nie była tego zresztą całkowicie pewna, jak to zgodnie rozpowiadały jej serdeczne przyjaciółki.

¶Wiosną i  wczesnym latem osławiony rok nie zapowiadał się niczym specjalnym, oczywiście poza takimi drobiazgami, jak apogeum wojny w Wiet-namie, postępujące rozdeptywanie Arabów na Bliskim Wschodzie, szaleństwa czystek na szczytach władzy w kraju i narastająca presja Sowieciarzy na Cze-chosłowacki eksperyment Dubczeka… W  maju wybrałem się z  patriotyczną wyprawą na Monte Cassino. Właśnie w  maju, by oglądać tę piekielną górę w  takim wystroju, jak ją widzieli nasi przed niemal ćwierć wiekiem. Z  tych samych względów nie czekałem na autobus do opactwa, ale ruszyłem na pie-chotę asfaltową serpentyną. By jednak sobie spacer nieco skrócić, od czasu do czasu wdrapywałem się po stromym stoku do następnego zakosu oszczędza-jąc po kilkaset metrów. Ponieważ miejscami na stromiznach pomagałem sobie rękami, znalazłem między kwitnącymi makami kilka nabojów karabinowych i nakrętkę do niemieckiej (?) manierki. Romantyczną wspinaczkę zakończyłem, gdy tuż spod ręki umknął mi całkiem pokaźnych rozmiarów jakiś zielonkawy wąż czy żmija. U bramy klasztornej stanąłem cokolwiek spocony po półtora-godzinnej wędrówce. A ponieważ do odbudowanych od podstaw zabytków nie mam specjalnego nabożeństwa, zająłem się bardziej wędrowaniem po polskim cmentarzu i jego okolicach, zapędzając się aż po obelisk . Dywizji Strzelców

Page 23: 6. Biel-Jensen

""$

Karpackich górujący nad okolicą. Powrót miejskim autobusem trwał kilkana-ście minut i pozwolił docenić trudy godzinnej wspinaczki.

¶Drugi wypad tego lata, na podstawie darmowego biletu, ofi arowanego przez libańską linię MEA, zrobiłem do Bejrutu. Wszystko szło jak po maśle, pokąd ograniczałem się do turystyki kulturalnej i historycznej. Do zwiedzania Baalbe-ku, Beit Edine, Tyru i Psiej Rzeki. Za to wystarczyło kilka godzin wylegiwania się w słońcu na hotelowej plaży, by spalony na kolor sowieckiej fl agi spędzać resztę wycieczki leżąc na brzuchu w zaciemnionym pokoju hotelowym, słucha-jąc radia kipiącego doniesieniami o breżniewowskim napadzie na Czechosło-wację. Zdegustowany śródziemnomorskim słońcem spakowałem walizkę i kil-ka godzin później mogłem się do syta rozkoszować duńskim latem: „ stopni ciepła, wiatr południowo-zachodni i przelotne opady”.

¶Lato to niewesołe wieści z Koźla. Ojciec doznał wylewu i po kilku mie-siącach spędzonych w szpitalu z ograniczoną świadomością, pożegnał się z tym światem we wrześniu, niemal u progu tak wyczekiwanej emerytury. Oczywiście wyjazd na pogrzeb nie wchodził w rachubę i ostrzeżenie Jacka, który dzwoniąc z wiadomością dodał znacząco: „chyba jakiegoś głupstwa nie zrobisz…?” było zbyteczne. Miałem już wprawdzie duńskie obywatelstwo, ale w czasach „póź-nego Gomułki” można się było spodziewać niejednego draństwa, zwłaszcza ze strony prowincjonalnej ekspozytury bezpieki. A los tak sprawił, że właśnie w dniu pogrzebu wypadł mi lot do : ule w północnej Grenlandii. Nasze wielkie frachtowce DC- dostarczały tam zaopatrzenie dla amerykańskiej bazy radaro-wej (i nie tylko radarowej, jak się okazało parę lat później, gdy amerykański B- zgubił bombę atomową podchodząc do lądowania na tamtejszym lotnisku). Zadania należące do fl ight clerk’a ³⁵ nie zajęły mi wiele czasu i mogłem spaceru-jąc po wrześniowym śniegu, być myślami na odległym o  tysięcy kilometrów kozielskim cmentarzu. A także melancholijnie rozmyślać o beznadziejności za-kończonego właśnie -letniego życia Jerzego Stanisława Bielnickiego. Bo już to mu się na tym świecie nie wiodło – i to pod wieloma względami… Chorowity w dzieciństwie. Obiecujące studia ekonomiczne na uniwersytecie w Grenoble przerwane po śmierci dziadka. Śmierć młodej żony. Stanisława z  Bobrskich Bielnicka zmarła na raka czy też gruźlicę gardła w wieku lat zostawiając ojca z czteroletnim nieznośnym, jak się potem okazało, bachorem. Na szczęście dla ojca zajęła się mną babcia, ale zgryzot ojcu i potem jego drugiej żonie potrafi -łem sprawiać co nie miara. Ojciec, wzór sumiennego, prostolinijnego i bezgra-nicznie uczciwego urzędnika miał niemałe zdolności artystyczne, ale nie był najlepszym pedagogiem i przy wrodzonej Bielnickim oschłości i obustronnej

³⁵ towarzyszący załodze urzędnik obsługi naziemnej

Page 24: 6. Biel-Jensen

""%

Fot. 44. : ule 21 IX 1968. Dzień pogrzebu ojca wypadło mi spędzić pod Biegunem Północnym

Fot. 45. Na tarasie biura J.C.A. Sao Tome, listopad 1968

Page 25: 6. Biel-Jensen

""&

skłonności do skrywania uczuć nigdy nie doczekał się z mej strony czegoś, co przypominałoby stosunki jakie, ku szczeremu zdumieniu, obserwowałem w in-nych rodzinach.

¶Również moje awantury polityczne, aresztowania, procesy i zsyłka do kopalni z pewnością żywota mu nie umilały. Mam za to cichą nadzieję, że fakt, iż jako tako na Zachodzie się ustatkowałem, może był jednak w jakimś stopniu powo-dem do satysfakcji pod koniec owego niełatwego życia.

¶ przejdzie do historii po znakiem najazdu Sowietów na Czechosłowację, ale i przede wszystkim jako rok tzw. rewolty młodzieżowej. W Danii mieliśmy zaledwie ułamek tego, co brodaci młodziankowie i fl ejtuchowate furie wyczy-niali w Paryżu czy Frankfurcie, ale na tolerancyjnym, otwartym i koncyliacyjnie nastawionym społeczeństwie duńskim wstrząsy tamtego lata wywarły bardziej długotrwałe skutki. Ówcześni studenci i gimnazjaliści, którym tylko nieliczni próbowali uzmysławiać absurdalność rozwalania znakomicie funkcjonującego społeczeństwa, stanowią dziś kościec administracji państwowej oraz sumienie społeczeństwa, decydując o kierunku oraz tempie przemian w XXI wieku. I cho-ciaż, powie ktoś, że niegroźne awantury pod amerykańską ambasadą, wymusze-nie zdjęcia z plakatu fi lmu o wojnie wietnamskiej Zielone Berety czy okupacja lokali należących do kontrwywiadu przy ulicy Kaisergade były do przyjęcia, to fakt, że organizatorzy i inspiratorzy awantur odbywali regularne wycieczki do Wschodniego Berlina, brali udział w jakichś kursach czy szkoleniach na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej, pozwala wątpić w idealizm skandynawskich żół-todziobów. Wykształceni w pierwszym pokoleniu synowie chłopów i proleta-riatu nabili sobie do głowy, że ich zło się nie ima. Dali radę Hitlerowi, Rosjanie wycofali się z Bornholmu, Amerykanie ich podziwiają, Europa zazdrości, więc pod tą szerokością geografi czną można mieć ciastko i zjeść ciastko lub, jak mó-wią w Danii: „Można gwizdać mając gębę pełna mąki”. W praktyce sprowadzało się to do niewzruszonej pewności, że u nas Armia Czerwona po przepędzeniu kapitalistów i krwiopijców będzie miła i sympatyczna, a KGB zajmie się ochroną robotniczych ogródków działkowych, wielce w tym kraju popularnych. Że do-skonały duński system opieki socjalnej jest w stanie zapewnić byt każdemu, kto tylko na tej ziemi stopę postawi. A gdy do takiego zadufania dodamy obsesyjną wręcz fascynację brunetami, szatynami i wszystkim co zza południowych mórz pochodzi, zrozumiemy, w jaki sposób ta właśnie aberracja stała się nową religią wychowanego w roku establishmentu. Już latem owego roku ukazały się pierwsze ogłoszenia Duńskiego Związku Studentów ofi arowujące, bezpłatnie, małżeństwa pro forma jugosłowiańskim robotnicom sezonowym, tak, by mo-gły uniknąć odesłania do domu po zakończeniu kontraktu. Z  tej samej półki brały się coraz liczniejsze związki z gosposiami z Filipin, import oblubieńców

Page 26: 6. Biel-Jensen

""'

Fot. 46. Obelisk wyznaczający równik. Na wysepce Ilheu das Rolas, u południowych wybrzeży Sao Tome, luty 1969

Fot. 47. Odzew krajowego słuchacza Wolnej Europy, który po wysłuchaniu mojej audycji, pomy-liwszy mnie z kpt. Axelem Duchem, odważył się wysłać entuzjastyczny list do „dzielnego kapitana Ducha”. Luty 1969

Page 27: 6. Biel-Jensen

""(

z Tajlandii, a nieco później kosmiczna awantura z ministrem sprawiedliwości N. Hansenem, który starał się pohamować lawinę „azylantów” z Cejlonu. Tak, na marginesie, autentyczna ciekawostka: powodem, dla którego niepiśmienne-mu rybakowi z  Kolombo należał się azyl polityczny, był fakt, że na Cejlonie zaczynała się właśnie pora deszczowa…

¶No, ale to dzieje nieco późniejsze, więc przypomnijmy, że w tym samym czasie nastąpiło również apogeum wojny domowej w Nigerii, gdzie zamieszkała przez naród Ibo chrześcijańska prowincja Biafra oderwała się od rządzonej przez ma-hometan Nigerii. Doniesienia o klęsce głodu dziesiątkującego ludność odcię-tej od morza prowincji sprawiły, że latem tego roku organizacje charytatywne i kościelne krajów skandynawskich zabrały się energicznie do działania. Przede wszystkim do zorganizowania dostaw żywności. Jednym z pionierów w przeła-mywaniu nigeryjskiej blokady był właściciel szwedzkiej linii lotniczej Transair Sweden, hrabia von Rosen. Zorganizował bazę przeładunkową na portugalskiej wyspie Sao Tome w Zatoce Gwinejskiej, odległej o kilkaset kilometrów od do-stępnych w Biafrze lądowisk. A nade wszystko zapalił do projektu skandynaw-skie i holenderskie organizacje kościołów protestanckich, do zorganizowania czegoś w rodzaju mostu powietrznego łączącego odciętą Biafrę z odległą o  kilometrów portugalską wyspą. Żywność i lekarstwa dostarczały na Sao Tome statki, a resztę drogi, ponad pozycjami nigeryjskimi, pokonywały samoloty do-starczone przez norweską linię Fred Olsen, holenderską Transavię i duńskiego Sterlinga oraz, nieco później, kilka amerykańskich Globemasterów.

¶Dla koordynacji i kierowania ruchem powstała organizacja JCA – Joint Church Aid – w żargonie lotniczym tłumaczona jako Jesus Christ Airline. Ona też, szu-kając personelu do obsady lotniska w Sao Tome, zwróciła się do SAS-u, a ten bez dłuższych ceregieli wydelegował Bielnickiego i to na całkiem przyzwoitych warunkach. SAS miał mi płacić podstawowe wynagrodzenie, zaś pobożni pa-storzy zapewniać pełne utrzymanie i  dolarów dziennie. Powie ktoś, że nie była to żadna synekura, ale tak to już w skandynawsko-luterańskiej etyce bywa, że na pomaganiu zamorskim biedakom nie powinno się zbijać fortuny. W bran-ży lotniczej sprawy toczą się szybko i już po kilku dniach potrzebnych na szcze-pienia, niezbędne zakupy wyposażenia i  załatwianie formalności poleciałem rejsowym samolotem do Amsterdamu, by tam dołączyć do kompletowanego zespołu. Po kilku godzinach przygotowań odlecieliśmy frachtowcem DC- holenderskiej Transavii do Trypolisu w Libii, gdzie jeszcze panował wiekowy król Idrys, a pułkownik Kadaffi dopiero zajmował się spiskowaniem. Po uzu-pełnieniu paliwa potrzebnego do przelotu kilometrów w poprzek Sahary, z  solidną rezerwą na ewentualne niespodzianki, zawsze w  tamtych stronach możliwe, ruszyliśmy nocą do Dahomeju nad Zatoką Gwinejską. Po kolejnym

Page 28: 6. Biel-Jensen

"")

zatankowaniu na lotnisku w  Cotonou, ostatni tysiąc kilometrów w  pełnym świetle dziennym był już tylko krótkim spacerkem.

¶Zapowiedzi niewygód i ostrzeżenia jakimi nas raczono w Kopenhadze okazały się bajkami do kwadratu. Miasteczko Sao Tome, stolica wyspy i siedziba guber-natora okazało się miejscowością wręcz letniskową. Niewielki port, lotnisko, wygodne pensjonaty, duży kościół, brama w bramę z pałacem gubernatorskim i dobrze zaopatrzone sklepy, wszystko to czyniło z miasteczka popularną wille-giaturę dla bogatszych mieszkańców odległej o  km stolicy Angoli, Luandy. Popularność Sao Tome wynikała ze wspaniałego klimatu wysepki. Wprawdzie leży ona na samiutkim równiku, ale oddalenie od gorącego lądu i obecność wy-sokich na metrów gór, sprawiają, że jeśli się tylko umiarkowanie zażywa opalania, trudno o lepszy kurort.

¶Zakwaterowano nas w położonym nad brzegiem morza hotelu Miramar z do-brą restauracją i nienaganną obsługą, a odległym o kilometr od naszego biu-ra położonego w centrum miasteczka, z pięknym widokiem na zatokę i dwie malownicze „Kozie wysepki”. Nasi piloci przechrzcili je jednak natychmiast na „Biustonosz” z racji wielce proporcjonalnych kształtów.

¶Oczywiście wokół pilotów i  ich maszyn kręciło się całe nasze życie. Więk-szość stanowili Skandynawowie, bowiem nawet samoloty holenderskiej Trans-avii były częściowo przez nich obsługiwane. Lokalnym szefem, po wyjeździe von Rosena, został również były, pilot, Duńczyk Axel Duch. I niech nas duńska wymowa „Duk” nie zwiedzie, kapitan był potomkiem Polaków, którzy przed laty z Galicji wywędrowali za chlebem. Zajęcia biurowe przy maszynie do pi-sania, duplikatorze i  telefonach zajmowały czas do południa, natomiast naj-ciekawsze i  najintensywniejsze bywały wieczory, kiedy trzeba było jechać na lotnisko, gdzie ładowacze i załogi szykowali się do nocnej wyprawy. Zważyw-szy na niebezpieczeństwo ze strony nigeryjskiej artylerii przeciwlotniczej, wy-brzeże przekraczało się już po zachodzie słońca, a zatem pierwsze starty były możliwe dopiero tuż przed zapadnięciem zmroku, który, jak wiadomo, na rów-niku zapada niemal w jednej chwili. Lądowania odbywały się w Uli niedaleko miejscowości Umuahija na przygotowanym specjalnie odcinku asfaltowej szosy oświetlanym tylko na chwilę dopiero gdy maszyna była na tzw. krótkim fi nale. Chodziło o  to, by ograniczyć do minimum możliwość ataku ze strony nige-ryjskich migów , które, na szczęście, do nocnych operacji się nie nadawały i zdołały w ciągu roku zniszczyć zaledwie jeden szwedzki DC-.

¶Odbyłem tylko dwa takie przeloty jako pasażer i widz wielce podekscytowa-ny, nielicznymi zresztą, rozbłyskami pocisków nigeryjskiej artylerii przeciwlot-niczej w okolicach Port Harcourt. Ale ponieważ, jak mawiał pan Babinicz do przeora Kordeckiego: „lichych mieli puszkarzów…”, więc zdrowo i cało siedliśmy

Page 29: 6. Biel-Jensen

""!

na wspomnianej szosie w gęstej dżungli. Co bynajmniej nie oznaczało końca hazardu z życiem jako stawką, bowiem załadowani natychmiast na jakąś cięża-rówkę, z mrożącą krew w żyłach szybkością, bez świateł, ale za to na klaksonie, pomknęliśmy przez czarną jak afrykańska noc… no właśnie – przez afrykań-ską noc, do miejsca zakwaterowania w pobliżu miasteczka Uli. Celem naszego przylotu było spotkanie dziennikarzy i pracowników z prezydentem secesyjnej Biafry, pułkownikiem Ojukwu, który pragnął osobiście pracownikom „mostu” podziękować za „wkład, udział, wysiłki, poświęcenie” i  wiele jeszcze innego, czego z racji piekielnego iście upału, nie zapamiętałem.

¶Tego rodzaju wyprawy były jednak wyjątkami w  codziennej rutynie wy-pełnionej telefonami, pisaniną i  co najważniejsze: działalnością tłumacza, mediatora i wielce pożytecznego w krajach Południa, „załatwiacza”. Skandy-nawowie, Niemcy, a zwłaszcza Amerykanie żyją w niezachwianym przekona-niu, że reszta świata winna posługiwać się ich językami, myśleć na ich sposób i  funkcjonować tak, jak sobie mieszkańcy zimnych krajów życzą. Występo-wało to również na naszej wyspie, a  jeśli się zważy, że nasz personel bywał często narażony na stresy, zaś portugalscy gospodarze, po odejściu Salazara stali u  progu historycznych zmian systemu, zbliżała się Rewolucja Goździ-ków i koniec zamorskiego imperium rządzonego mocną ręką z Lizbony, to konfl ikty i zadrażnienia były nie do uniknięcia. Moja skromna osoba okazała się tu całkiem użyteczna. Byłem widywany w katolickim kościele, rozmawia-łem z  otoczeniem po hiszpańsku, ale i  pierwsze pojedyncze zwroty portu-galskie nie były mi obce, a wyniesione z domu zwyczaje mówienia dziękuję, proszę i przepraszam potrafi ły jeśli nie działać cuda, to w każdym razie łamać lody. Czy był to zatarg hotelarza Reisa z norweskim mechanikiem Reidarem o niedotrzymanie umowy o najem kwatery, czy łagodzenie gubernatorskie-go gniewu wywołanego pojawieniem się dwóch szwedzkich pilotów przed bramą pałacu, odzianych jedynie w minimalne slipy i sandały, czy wreszcie możliwie łagodne odprawianie kolejnego murzyńskiego wyrostka, który zbyt natarczywie rekomendował wdzięki rzekomej siostry – zajmującej się starym fachem, określanym w tych stronach świata jako „O madama”. Wzięcie u por-tugalskich urzędników miałem od czasu mozolnych rokowań o  zwolnienie z  magazynów celnych jakiegoś sprzętu biurowego i  rowerów nadesłanych z Kopenhagi. Celnik upierał się, że co nie leci do Biafry, musi swoje odczekać, by papiery obrosły odpowiednią ilością pieczątek i podpisów. Zapytałem go, pół żartem, czy mam w takim razie zwrócić się do samego profesora Caetano (ówczesnego premiera i następcę wszechmocnego Salazara). „To pan zna pro-fesora Caetano?” zapytał zdumiony, że ktoś z tych dziwacznych blondynów wie cokolwiek o jego kraju, poza markami alkoholu. Nie muszę dodawać, że

Page 30: 6. Biel-Jensen

"#*

potrzebne pieczątki uzyskaliśmy bez większych ceregieli, a moja gwiazda ni-gdy nie świeciła jaśniejszym blaskiem.

¶Skłamałbym jednak twierdząc, że pracy, kłopotów i problemów był nadmiar. Czasu wolnego mieliśmy pod dostatkiem, a ponieważ tzw. życie towarzyskie specjalnie mnie nie pociągało, poza oczywiście przebywaniem na pięknej, ho-telowej plaży, większość czasu spędzałem w naszym biurze czytając, studiując japoński samouczek i słuchając radia. Niestety, nie było wiele do słuchania, bo ani stacja lokalna, ani programy z odległego o  kilometrów Liberville wiele do zaofi arowania nie miały, a  jedyne interesujące fale krótkie ulegają w pasie równikowym znacznym zakłóceniom. No i  oczywiście nie mogłem odbierać mojej zwykłej strawy duchowej, audycji przeznaczonych dla Polski z BBC czy Wolnej Europy. A ponieważ wiedziałem, że ta ostatnia wydaje miesięcznik „Na antenie”, napisałem do londyńskiej redakcji zgłaszając gotowość wykupienia prenumeraty. W odpowiedzi dostałem uprzejmy list z Polskiej Sekcji z propo-zycją napisania czegoś o biafrańskim moście powietrznym i o polskim w nim udziale. Był to początek mej współpracy z RWE, tym razem jako free lance ³⁶ reporter. Z naszej pracy na Sao Tome powstał godzinny reportaż nadany już po moim powrocie do domu, co miało tę zaletę, że mogłem go sobie nagrać. Do-wodem, że programy do Polski docierały, jest list z kraju, który mi z polskiej re-dakcji w Monachium przysłano. Pisał jakiś odważny, młody człowiek z Dolnego Śląska zachwycony i dumny z polskiego udziału w biafrańskiej operacji. Trochę się tylko przesłyszał (może wina zagłuszania?) i połączył autora reportażu, Biel-nickiego ze wspomnianym kapitanem Axelem Duchem. Nawet wyraźnie wyka-ligrafowany adres na kopercie głosił: Adam Bielnicki vel kapitan Duch!

¶Inne, późniejsze przyczynki to krótsze lub dłuższe reportaże i  migawki do panoram lub do cyklu „Wędrówki po świecie”. Z najbliższych wędrówek trzeba wspomnieć o tygodniowym „urlopie w Europie” na Boże Narodzenie . Po-nieważ w branży lotniczej takie drobiazgi jak odległość nie są traktowane jako coś istotnego, w związku z koniecznością wizyty u dentysty, kierownictwo dało mi błogosławieństwo na spędzenie świąt we właściwej scenerii: mrozu, nieco śniegu i własnej choinki.

¶Bywały też i chwile groźne, i wydarzenia tragiczne. Sekundy dzieliły załogę norweskiego DC- od katastrofy, gdy w  czasie lotu próbnego otworzyła się osłona jednego z silników, co nie tylko odebrało mu siłę ciągu, ale co ważniej-sze, pozbawiło niemal zupełnie nośności prawe skrzydło. Na szczęście lotnisko było tuż, tuż, „skipper”, jak kapitana nazywają Norwedzy, zachował zimną krew oraz wykazał się niebywałą krzepą w  rękach i posadził -tonowe ptaszydło

³⁶ dorywczy

Page 31: 6. Biel-Jensen

"#"

całe i zdrowe… Łutu szczęścia zabrakło natomiast kanadyjskiemu kapitanowi McOmie, który grudnia zginął z całą, wyjątkowo zwiększona załogą, gdy jego DC- zawadził o gigantyczne, kilkudziesięciometrowe drzewo okoro podcho-dząc do lądowania w Uli. Wesoły, jowialny Kanadyjczyk był weteranem wojny i blokady Berlina, dawał sobie radę z niemieckim Flackiem ³⁷ i prowokacjami sowieckich migów, ale uległ afrykańskiej przyrodzie i tropikalnej nocy.

¶Moja afrykańska delegacja trwała zaledwie kilka miesięcy. Wprawdzie pasto-rzy z duńskiego Folkekirke Nødhjelp, szef bazy Sao Tome Axel Duch, amery-kańscy ojcowie z Caritasu, który się do nordyckiego zespołu przyłączył, wszyscy namawiali mnie do pozostania, ale przeważyły nalegania z Kopenhagi. Kierow-nicy tzw. średniego szczebla byli nieustępliwi. I to przecież nie dlatego, że ruch towarowy na kopenhaskim lotnisku nie mógł się bez Bielnickiego obejść, lub że któryś z kolegów nie mógł mnie zastąpić. Jak się można domyśleć, bezintere-sowna zawiść nie jest monopolem Polaków, a pośród Duńczyków została nawet zinstytucjonalizowana pod nazwą Janteloven, „reguły” sprowadzającej się do ostrzeżenia: „nie sądź, że jesteś od nas lepszy!”.

¶Joint Church Aid zaproponowała mi raz jeszcze powrót na Sao Tome w  li-stopadzie, ale tym razem inne zajęcia skutecznie mnie od wyprawy odwiodły. Otóż od jesieni , z rekomendacji „papy” Nielsena, byłem zatrudniony jako tłumacz w wydziale policji nadzorującym cudzoziemców. W tym wypadku nie byle jakich cudzoziemców. W związku z nadwiślańską kampanią „antysyjoni-styczną” Dania zobowiązała się (chodziły słuchy, że na skutek przyjaznej sugestii Waszyngtonu!) do przyjęcia emigrujących z Polski Żydów oraz tych, których SB za takowych uznało. Uchodźcy ci otrzymywali automatycznie azyl polityczny, ale ponieważ formalnościom musiało stać się zadość, wszyscy dorośli przecho-dzili rutynową procedurę azylową, co wiązało się naturalnie z dość szczegó-łowymi przesłuchaniami, oczywiście z  udziałem doświadczonego tłumacza. Jaki, i czy w ogóle, użytek czynił z zebranych historii duński kontrwywiad, to inna sprawa. Od tłumacza oczekiwano jednak kwalifi kacji biegłego sądowego i stąd zapotrzebowanie na moją wiedzę. W przeciwieństwie do kilku starszych tłumaczy, Duńczyków polskiego pochodzenia, wiedziałem co to: samokryty-ka, bumelant, komitet blokowy, POP, przydziały, talony lub co sądzić o  pra-cownikach „aparatu”, wojska czy komitetu wojewódzkiego… Albowiem także i oni pośród azylantów się zdarzali. Moje polityczne obycie i wiedzę doceniał szef owego departamentu komisarz Christian Madsen, który osobiście wydał polecenie, bym to właśnie ja asystował przy przesłuchaniach znaczniejszych osobistości. Należeli do nich: jakiś major UB z Wrocławia, kilku wojskowych

³⁷ obrona przeciwlotnicza

Page 32: 6. Biel-Jensen

"##

średniego szczebla czy Juliusz Katz-Suchy, wyższy funkcjonariusz partyjny i de-legat Warszawy do ONZ-tu.

¶Trzeba dodać, że praca ta, choć dobrze płatna, nieco mobilizacji wymagała. Wprawdzie na lotnisku krzywo patrzyli na każdego, kto nos choć trochę przed szereg wystawil, ale jeden telefon z „wyższych eszelonów” policji wystarczył, by mi umożliwiono stałą pracę na drugiej zmianie. Pierwszym hotelem dla przyjeżdżających był wielki statek turystyczny „Sanct Lawrence” zacumowany w kanale portowym o kilkaset metrów od biur policji i to na jego pokładzie od-bywały się formalności przesłuchań. Dzień pracowitego tłumacza wyglądał za-tem następująco. Rowerem  km do centrum na godzinę ., „Rozmówki polsko--duńskie” do . (posiłek w kantynie na miejscu),  km na lotnisko i powszedni kierat z samolotami do . (przekąska w kantynie), a ostatnie  km do domu tuż przed północą. Na szczęście urzędy państwowe nie hańbią się pracą w soboty, więc podczas weekendów mogłem zaległości w spaniu i odpoczynku nadrobić. Jak wspomniałem, zajęcie było dobrze płatne, a do tego rok ogłoszony zo-stał, w związku z dogłębną reformą podatkową, „rokiem wolności podatkowej”. Było to określenie nieco na wyrost, ale nadzwyczajne dochody do tysięcy koron były z podatku zwolnione. A że przy wrodzonym skąpstwie każdą ko-ronę oglądałem dwa razy przed wydaniem, mogłem z końcem roku hipotekę domu spłacić i zdobyć się wreszcie na ekstrawagancję w postaci samochodu. Używany morris marina za nie brzmi dziś imponująco, ale że przepła-ciłem koledze, zaprzeczyć się nie da… Nazywam ten zakup ekstrawagancją, bo i tak rower pozostał do dziś podstawowym środkiem lokomocji – na rozsądne dystanse, ma się rozumieć.

¶TMU – biuro nadzoru nad cudzoziemcami dawało mi zarabiać również po opadnięciu owej wielkiej fali przyjazdów z Polski. Do połowy lat . wzywa-ny byłem do indywidualnych azylantów, do spraw kryminalnych, w jakie nasi bywali uwikłani. Zdarzały się również i sprawy dramatyczne. Latem wy-lądował w Kopenhadze samolot LOT-u porwany na trasie Warszawa–Szcze-cin przez Zbigiewa Iwanickiego. Przyszło mi asystować tak przy pierwszym kontakcie nieznającej angielskiego załogi, jak i samego sprawcy z obecnymi na lotnisku policjantami i obsługą techniczną. Na prośbę kapitana asystowałem również na wieży kontrolnej przy starcie i ruchu w duńskiej, a także szwedz-kiej przestrzeni powietrznej – do chwili przejęcia maszyny przez polski dozór, bodaj w Koszalinie. A potem, już tak z rozpędu, bywałem tłumaczem w sądzie, przed którym Iwanicki stanął następnego dnia, a nawet podczas wizyt w wię-zieniu z jego urzędowym obrońcą.

¶Sprawa miała pewne skutki bardziej dalekosiężne. Oto bowiem od dawna pa-dały sugestie ze strony kierowników ruchu pasażerskiego, by moje umiejętności

Page 33: 6. Biel-Jensen

"#$

językowe spożytkować w kontaktach z pasażerami. Poza gadaniem wiele jednak z tego nie wynikało, bowiem ten i ów zastanawiał się, czy jako zadeklarowany uciekinier polityczny nie wejdę w konfl ikt czy to z załogami LOT-u, czy z pra-cownikami tutejszej polskiej ambasady. Okazało się w związku ze sprawą Iwa-nickiego, że w kontaktach z konsulem, który natychmiast zjawił się na lotnisku i całkiem wyraźnie starał się, by nikomu z pasażerów nie przyszła ochota pozo-stania w Danii, do najmniejszych nawet nieporozumień nie doszło, a dwaj piloci byli moją obecnością wręcz uradowani. Wszystko to miało odegrać pewną rolę w przyszłości, ale na razie, na lotnisku, wszystko pozostało po staremu. A że wspomniane obawy o  jakieś konfl ikty były bezpodstawne, nasi szefowie mo-gli się byli przekonać w nielicznych wprawdzie, ale bardzo bliskich kontaktach z załogami rosyjskich frachtowców dostarczających niecodziennych ładunków do dalszej ekspedycji. I tak na przykład, ponieważ Rosjanie nie mieli własnych połączeń z  Japonią, kilkakrotnie własnoręcznym podpisem potwierdzałem kapitanowi Aerofl otu odbiór kilkuset kilogramów platyny przeładowywanej na nasz samolot do Tokio. Rosjanie wyraźnie doceniali moją powściągliwość w ocenie topornych, kaleczących ręce skrzynek z bezcenną zawartością (duń-scy ładowacze byli mniej delikatni w swych komentarzach) i gdy z którymś z pi-lotów zostawaliśmy sam na sam, kończył wygłaszanie nadętych frazesów polit-gramoty i pytał szeptem o charoszyje amierykanskije papierosy. No i o czywiście o jakimkolwiek konfl ikcie mowy być nie mogło.

¶Urozmaicała się sytuacja na froncie azylowym. W  roku pojawili się uchodźcy z  „normalizowanej” przez bolszewików-husaków Czechosłowacji. Moja rudymentarna znajomość czeskiego (wiadomo: na bezrybiu…) była oce-niana nawet wyżej niż na to zasługiwała. Zwłaszcza po trzech przypadkach azylowych oszustów, którzy próbowali podawać się za Czechów. Pierwszym był jakiś nawiedzony Anglik, znający parę czeskich słów, przy pomocy których wodził za nos bezbronnych policjantów. Do czasu, gdy komuś wpadło do gło-wy, by zadzwonić po Bielnickiego. Ostatecznie bydlil sem na polskym Slesku postacitelne dlouho a poslouhal ceskeho rozhlasu ³⁸, i czescinu na tyle opano-wałem, że niezdarny oszust poddał się po jednym przywitaniu. Uchodziłem też na owym „bezrybiu” za specjalistę od czeskiego i słowackiego, ale bywały i momenty, kiedy samemu trzeba było się tłumaczyć. Zdarzało się to w kon-taktach z  rozkosznymi słowackimi Cyganami, którym polit-poprawne franty nie podsunęły jeszcze wówczas dostojniej brzmiącej nomenklatury w rodzaju Roma i Sinti. Owi nasi sąsiedzi z okolic Bratysławy czy Koszyc pojęli w lot, że ubarwiając nieco swe niełatwe bytowanie w cieniu czerwonej gwiazdy, mogą

³⁸ Mieszkałem dostatecznie długo na Polskim Śląsku i słuchałem czeskiego radia…

Page 34: 6. Biel-Jensen

"#%

się wygodnie w  skandynawskich państwach opiekuńczych urządzić, wszakże bez nadmiernego przejmowania się tutejszym systemem społecznych wartości i  norm postępowania. Ich wcale liczna kolonia powstała w  szwedzkim Mal-mö, o „żabi skok” od stołecznej, duńskiej Kopenhagi z jej tabunami naiwnych, socjalnych cioteczek, wyrozumiałych wujaszków, z dobroduszną policją. Któ-re to koła cechowały niewyczerpane pokłady sympatii dla każdego posiadacza smagłej cery, kruczych włosów i w miarę możności takichże wąsów. Przymioty owe niemal ex defi ntione czyniły z przybysza ofi arę kolonializmu (zachodnie-go rzecz jasna, kolonializmu), rasizmu i nacjonalizmu (zachodniego, rzecz ja-sna, nacjonalizmu). A ponieważ synowie (a zwłaszcza córki) tego narodu nie są w ciemię bici, więc z nabytą przez stulecia znajomością ludzkiej psychiki, nadzwyczaj często poddawali próbie skuteczność władz w zakresie egzekucji VII przykazania. Najchętniej po duńskiej stronie Sundu. Wiadomo – stolica! Stolica to nie to samo, co prowincjonalne Malmö, największe, poza Bałkanami skupisko południowych Słowian i innych nowo-skandynawów. „Nawiedzanie”, mówiąc narzeczem toruńskiej rozgłośni, duńskich supermarketów przez grup-ki cyganek o zwinnych palcach zaczynało się od portowego miasteczka Dragør natychmiast po opuszczeniu pokładu promu, przez, zazwyczaj całkiem solidny, samochód. Tabor zatrzymywał się przed pierwszym lepszym supermarketem i podczas gdy zręczne niewiasty pakowały do pojemnych schowków pod spód-nicami wszystko, co udało się wywłaszczyć, wąsata głowa rodu pozostawała na parkingu, za kierownicą familijnego mercedesa, gotowa do strategicznego od-wrotu, gdyby jacyś wrogo nastawieni tubylcy okazali się nadmiernie przywią-zani do swych dóbr doczesnych wyłożonych prowokacyjnie na półkach skle-powych. Po dokonaniu „czynności expropriacyjnych”, „wóz kolorowy” ruszał w dalszą drogę, do centrum Kopenhagi, gdzie zazwyczaj drodzy goście bywali nakrywani przez sklepowych detektywów czy pojawiające się już w bogatszych magazynach kamery.

¶Nauczeni doświadczeniem przybysze ze szwedzkiej obczyzny, nie rozumieli „żadnego” języka wiedząc, że policja duńska nie mogąc się dogadać, często ma-chała ręka na drobniejsze kradzieże i odstawiała takich „nowych Szwedów” ciu-pasem na prom, byle tylko pozbyć się kosztów i kłopotów. Kiedy jednak bywał dostępny „Biliniki”, jak mnie zazwyczaj nazywano, komedia przyjmowała nieco inny obrót i była odgrywana w wersji, którą można zatytułować: Mi, pane poli-caj – biedne czigany. Mi nic ne wime a żiwot u Szweda tezky, oj tezky… ³⁹. Nieza-leżnie jednak od ucisku, jakiego nasi goście u nieludzkich Szwedów doznawali (bezpłatne mieszkanie i  koron miesięcznie na głowę), formalnościom

³⁹ Panie policjancie. My biedni Cyganie. Nic nie wiemy a życie u Szwedów ciężkie, oj ciężkie…

Page 35: 6. Biel-Jensen

"#&

musiało się stać zadość, co najmniej w postaci spisania personaliów. Ale i na tę formę męczeństwa goście byli przygotowani. Spisywanie raportu przebiegało najczęściej według następującego scenariusza: Imię, nazwisko, data urodzenia.. etc. „Czy byliście uprzednio w Danii?” „Nie”. „No, a udział w bójce na parkingu w Holte dnia… etc.?” „A to tamci drudzy zaczęli nas bić, my panie biedni cyga-nie…” etc., etc. „To znaczy, że byliście w Danii”. „Nie, panie nigdy w Danii nie by-liśmy, my biedni Cyganie…”. Takie i podobne pogaduszki powracały nieodmien-nie powodując czasem pytania policjantów pod moim adresem, czy naprawdę znam „ten język”. Przepytywany mógł sobie na udawanie wariata pozwolić, bo wiedział, że ostatni prom do Malmö odpływa o ., a duńscy „policaje” ma-rzą tylko, by się „nowo-Szwedów” jak najprędzej pozbyć.

¶Na froncie „familijnym” sytuacja bardzo mi się poprawiła. Mogłem raz po raz odwiedzać Grychowskich we Francji. Początkowo w Dreux, potem w Chartres, a ostatecznie w kolejnych mieszkaniach w Paryżu. Z pomocą duńskich przyja-ciół udało mi się zaprosić na letnie wakacje dobrą przyjaciółkę ze studiów, Re-natę W., która zdążyła już wyjść za mąż, rozwieść się i samotnie wychowywać syna. Jeśli kryły się w tym zaproszeniu jakiekolwiek plany urządzenia wspólne-go życia, wzięli je przysłowiowi diabli, a to z racji najnieprawdopodobniejszego zbiegu okoliczności. Otóż od miesięcy starał się o  paszport Jędrek Bielnicki, najstarszy z kuzynów, człowiek nadzwyczaj przedsiębiorczy i rzutki. Były Ako-wiec i więzień Mauthausen, śmiało sobie również poczynał z ubecją, biurem paszportowym i swego dopiął. Paszport dostał, ale ze zwykłą sobie zamaszy-stością nie uznał za konieczne, by mnie o  szczegółowych planach przyjazdu poinformować. Wspominam tym, bo tak się złożyło, że zjawił się u mych drzwi zaledwie w parę godzin po przyjeździe Renaty. Oczywiście przez całe trzy ty-godnie wizyty był czas na wszystko, tylko nie na jakiekolwiek szanse poważnej rozmowy z Renatą, która poza tym wyraźnie napomykała, że z racji obowiąz-ków wobec matki i syna, nie wyobrażałaby sobie pozostania na obczyźnie.

¶Tak się jakoś złożyło, że zaraz po wyjeździe gości zafundowałem sobie na-miastkę domownika, typową dla starych kawalerów, czyli kupiłem pierwszego psa. Przypadek sprawił, że przez oszukańczą reklamę i własną nierozwagę tra-fi łem na najmilszą rasę, której do dziś pozostaję wierny: jamnika ostrowłosego. Pierwsze lat była to Peska z Roskilde, po niej Hacziko z Allerød, ale naprawdę piękne zwierzęta Tuśka i Inusia przyleciały z Polski od siostrzeńca – Piotra Keila, który jako nadleśniczy i hodowca miał nadzwyczaj szczęśliwą do psów rękę.

¶Namawiany na sprawienie sobie psa odpowiadałem zawsze, że przy moim try-bie życia bestia będzie siedziała godzinami w pustym domu, ale ostatecznie da-łem się kolegom przekonać argumentem, że w obecnym stanie rzeczy to ja sam siedzę w pustym domu, więc się z spotkamy z psem w pół drogi. Spotkaliśmy się

Page 36: 6. Biel-Jensen

"#'

Fot. 48. Najlepsza przyjaciółka człowieka

Page 37: 6. Biel-Jensen

"#(

Fot. 49. Przyjaciół nigdy dosyć…

Page 38: 6. Biel-Jensen

"#)

Fot. 50. Pożegnanie z frachtowcami. Ostatni wypad do Mediolanu (DC-6), jesień 1970

Page 39: 6. Biel-Jensen

"#!

zaiste i nigdy tego nie żałowałem, chociaż często, zwłaszcza gdy miewałem dwa psy, bywały trudności z dalszymi i dłuższymi podróżami.

¶A podróży nigdy mi dosyć nie było. Zaraz po wyjeździe gości poleciałem obej-rzeć Amerykę Południową. Zacząłem od końca, od Santiago de Chile, gdzie wła-śnie trwały eksperymenty prezydenta Allende. Pamiętam, że wraz ze mną wyła-dowała się kilkudziesięcioosobowa grupa jakichś czeskich doradców, ale trudno powiedzieć od czego. Wygląd mieli bardzo marsowy, poruszali się zwartą grupą, a do czekających limuzyn zostali wyprowadzeni bez jakiejkolwiek kontroli.

¶Było to na kilka tygodni przed zamachem Pinocheta, ale słynnych marszów „pustych garnków” nie widziałem, za to mury mieniły się wszystkimi kolora-mi napisów: Vinceremos i Arriva Allende ⁴⁰ często, gęsto okraszonych sierpem i młotem. Było tego bez liku, zwłaszcza w portowym Valparaiso. Napięta sy-tuacja sprawiła, że nie udało mi się pojechać pociągiem do Buenos Aires, jak planowałem. Słynny Transandino, który wspina się na andyjskie przełęcze na wysokość kilometrów, był wyprzedany na kilka dni naprzód, z powodu wiel-kiej fali „burżujów” uciekających przed Wielką Niewiadomą. Zresztą może się dobrze stało, bo choć kilkugodzinny przejazd przez Andy, niemal u stóp sied-miotysięcznika Aconcagua był pasjonujący, to dalsza część trasy, z Mendoza do Buenos Aires, kilometrów przez płaską pampę, mógłby człowieka na śmierć zanudzić. Samolot zrobił to w dwie godziny, no i znacznie taniej…

¶W Buenos Aires spędziłem tylko dwa dni, bo też dla kochającego zabytki wie-le tam do zobaczenia nie ma. Prezydencka Casa Rosada i gigantycznie szeroka Avenida de Mayo oraz polski kościół i Dom Polonii na słynnej Mansillia, gdzie po raz pierwszy od dziewięciu lat zjadłem pierogi z kapustą, na to wszyst-ko czasu było dość. Wspomnę tylko, że dzielnice handlowe, jak na przykład Av.Florida mimo całego szyku i bogactwa dziwnie mi jakoś przypominały przedwo-jenną Polskę, z której to i owo pamiętałem. Raz to ostentacyjna bigoteria i ocie-kający fałszem purytanizm, a dwa – liczne napisy nad szykownymi sklepami: Aaron Kowalsky, Juan Krakauer, Miguel Checinski czy Pedro Namolny. Udało się nawet zamienić kilka słów po polsku z dobrze prosperującymi potomkami żydowskich emigrantów z przedwojennej Polski. Bez specjalnego entuzjazmu wspominam za to spotkanie z argentyńskimi umundurowanymi. Najwyraźniej widok blondyna z fotoaparatem przechodzącego obok jakiejś „komendantury” czy prefektury, w centrum miasta, spowodował istny wypad patrolu z bronią gotową do strzału. Na szczęście wrzaskliwi muchachos con mustachos ⁴¹ za-dowolili się przepędzeniem intruza na drugą stronę ulicy, ale takie powitanie

⁴⁰ Zwyciężymy, niech żyje Allende. ⁴¹ wąsaci chłopcy

Page 40: 6. Biel-Jensen

"$*

Fot. 51. Ostatnia wyprawa do : ule z wiosennej Danii…

Fot. 52. …do mroźnego : ule (DC-8), kwiecień 1971

Page 41: 6. Biel-Jensen

"$"

Fot. 53. Santiago de Chile, 1970. Przepełnione pociągi „Transandino” sprawiły, że na Andy mogłem popatrzyć tylko z oddali

Page 42: 6. Biel-Jensen

wystarczyło mi w zupełności, by pakować manatki i pierwszym, lepszym samo-lotem uciekać do Rio. Tam turystów nikt się nie bał, ale turystom polecano bać się bezczelnych młodzieniaszków z okolicznych faveli, którzy bezkarnie trud-nili się łagodnym rozbojem w biały dzień i w białych dzielnicach. Miejscowy pracownik SAS-u poświęcił mi sporo czasu, tak na znalezienie odpowiedniego hotelu, jak poinstruowanie, gdzie i kiedy nie należy się pokazywać. Copacabanę obejrzałem w jego towarzystwie, ale dla kąpieli w spokoju pojechałem miejskim autobusem na mniej znane a spokojniejsze plaże: Le Blon i San Conrado. Na słynną Głowę Cukru nie było wstępu z powodu remontu kolejki, za to na Cor-covado z gigantyczną fi gurą Chrystusa pojechałem dwa razy, bowiem za pierw-szym wiosenny deszcz i niskie chmury nie pozwoliły nic zobaczyć. Deszcz był wiosenny, bowiem była już połowa października, a na południowej półkuli ta-kie właśnie mają zwyczaje i europejskimi normami się nie przejmują. Wypa-dało więc pakować manatki i wracać do europejskiej jesieni. Zatrzymałem się na kilka dni w Lizbonie i tamtejsza upalna jesień wszystkie brazylijskie deszcze mi wynagrodziła. Lizbona sprzed lat była naprawdę warta odwiedzin. Ko-niec wieku może się i zbliżał, ale na tym cyplu Europy można było zakoszto-wać resztek atmosfery, jaka na północy przepadła wraz nadejściem prosperity lat . i  . Wprawdzie nie widziałem Warszawy przedwojennej i  pamiętam niewiele z ówczesnych Kielc czy Krakowa, ale lizbońskie zaułki, boczne ulice, szyldy sklepowe, stare tramwaje i kościoły z licznymi babuszkami w czarnych chustach, także w dni powszednie, wszystko to wydało się dziwnie znajome… Ostatecznie ze snów i  historycznych reminiscencji wyrwało mnie lądowanie w kopenhaskim deszczu. Ot, w niecałe trzy godziny można było przeskoczyć pół wieku…

¶Koniec roku to oczywiście doniesienia z polskiego wybrzeża, rzeczowo i obszernie relacjonowane przez tutejsze media. Zmieniły one w sposób dość istotny nastawienie władz imigracyjnych do polskich azylantów. Uchodząc za znawcę spraw polskich, byłem nieustannie wypytywany o  tło i znaczenie ro-botniczych rozruchów w robotniczym raju i pochlebiam sobie, że jednemu czy drugiemu rodakowi – azylantowi choć trochę pomogłem. A ponieważ grudnio-we zmiany z przyjściem Gierka i widokami na poprawę sytuacji potwierdzały w pewnym stopniu moje, głoszone uparcie oceny i poglądy, urosłem niemal do rangi specjalisty. Tu wspomnę, że moim najgłębszym przekonaniem, od śmierci Stalina, było, że w zmianach pokoleniowych na Kremlu możemy upatrywać re-alnej szansy na polepszenie bytu. Wystarczyło wszak tylko porównać to, czego nie było wolno w , -, -… Sapienti sat! ⁴².

⁴² mądremu wystarczy (argumentów)