Upload
others
View
1
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
DROGA ADOPCYJNA – NASZA DROGA DO SZCZĘŚCIA
Poznaliśmy się w marcu 2006 roku. Okres narzeczeństwa trwał do dnia naszego ślubu tj.
24.10.2009 roku. Dzień ten na zawsze zmienił nasze życie i pozostanie w naszej pamięci.
Rok 2010 zapoczątkował moje problemy zdrowotne (natury kobiecej), które pozostały do
dnia dzisiejszego, w związku z czym jestem pod stałą opieką lekarza ginekologa-endokrynologa.
Późną jesienią 2011 roku dowiedzieliśmy się, że stan mojego zdrowia w wyniku poważnej operacji
nie pozwoli na posiadanie biologicznego potomstwa.
Kiedy zaczęliśmy rozmawiać z Mężem o Adopcji, czuliśmy, że czeka nas długa, nieznana
droga, którą musimy przejść aby Nasze Upragnione Dziecko znalazło do nas drogę. W tamtym
czasie nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy z tego, że cały okres przygotowań do dnia
„magicznego telefonu” zajmie okres 2 lat! Czas rozmyślań trwał do marca 2013 roku, kiedy to
postanowiliśmy zrobić pierwszy krok w kierunku stania się Pełną Rodziną.
Nasza pierwsza wizyta w Ośrodku odbyła się 10.03.2013 roku. Pamiętam, że w trakcie tej
wizyty towarzyszył nam ogrom emocji, które później okazały się „motorem” do sumiennego
działania aby jak najlepiej móc odnaleźć się w roli przyszłych rodziców.
Wszystkie potrzebne dokumenty złożyliśmy 10.04.2013.
Opiekunka z Ośrodka gościła w naszym domu 29.04.2013.
Dnia 06.06.2013 roku odbyliśmy badania psychologiczno-pedagogiczne.
W okresie 13.02.2014-10.02.2014 odbyliśmy szkolenie dla kandydatów do przysposobienia dziecka,
które zwieńczyła kwalifikacja na rodziców adopcyjnych, zatwierdzona dnia 25.02.2014 roku.
Równolegle do procesu adopcyjnego, pracowaliśmy, urlopowaliśmy, spędzaliśmy czas z
rodziną i przyjaciółmi jak zwykle. Tylko stan oczekiwania był wyjątkowy …..
W dniu 03.04.2015 roku otrzymaliśmy długo wyczekiwany telefon. Matylda odnalazła
drogę do swoich Rodziców. Szczęście bezgraniczne! Okres poznawania się trwał do 12.06.2015
roku, daty wyznaczonej na okres pieczy tymczasowej. 24.08.2015 roku – prawnie - Matylda została
Naszą Córką, a my – Jej Rodzicami. Całe nasze dotychczasowe życie zmieniło się o 180 stopni.
Matylda jest nie tylko naszym „oczkiem w głowie” - permanentny stan upojenia wzajemną miłością
i bezgraniczną radością ogarnął całą, naszą najbliższą rodzinę jak i przyjaciół. Czasem rozmyślamy
jak to było kiedyś....I na rozmyślaniach się kończy ;) To jest całe Nasze Życie.
MATYLDZIU JESTEŚ NAJPIĘKNIEJSZYM DZIECKIEM! KOCHAMY TWOJE RĄCZKI,
STÓPKI, NOSEK I USZKA, TWOJE LOCZKI I OCZKA, W KTÓRYCH MOŻNA ZOBACZYĆ
CAŁY ŚWIAT! KOCHAMY TWOJE CIAŁKO, DOTYK I KAŻDY ODDECH. KOCHAMY
CIEBIE ZA TO JAKA JESTEŚ, NAJCUDOWNIEJSZA NA ŚWIECIE – BO NASZA!
We wrześniu 2015 roku złożyliśmy dokumenty, które pozwoliły nam ponownie stanąć przed
wyzwaniem procedury adopcyjnej. Czekamy na Drugą Córeczkę, Siostrę Matyldy. Wszyscy
czekamy aż nadejdzie Ten Dzień, kiedy będziemy wiedzieć, że jesteśmy już Wszyscy Razem i nic
tego nie zmieni.......
HISTORIA II
Opisać historię naszej adopcji… od czego zacząć?
Poznali się, pokochali, pobrali, zapragnęli dziecka - historia jakich wiele.
Jak długo walczyliśmy o naturalne poczęcie? Długo. Dziś już nie pamiętamy ile czasu nam to zajęło.
A może nie chcemy pamiętać. Nie jest nam to do szczęścia potrzebne.
Dziś nasze szczęście nosi imię BARTEK!
Już w trakcie leczenia tzw.” bezpłodności małżeńskiej” pojawił się temat adopcji. Oboje z mężem
nie wyobrażaliśmy sobie życia bez dziecka.
W pewnym momencie, zmęczeni już ciągłymi wizytami u lekarzy i specjalistów różnej maści,
postanowiliśmy odwiedzić Ośrodek Adopcyjny. Wcześniej nie mieliśmy z adopcją żadnej styczności.
W sieci znaleźliśmy nr telefonu do najbliższego nam ośrodka. Zadzwoniliśmy i umówiliśmy się z
Panią Dyrektor na spotkanie informacyjne.
Tak więc trafiliśmy tam w lipcu 2010 roku. Pani Dyrektor przyjęła nas miło i serdecznie. Bardzo
wyczerpująco odpowiedziała na nasze pytania i to dzięki niej i jej podejściu już dwa tygodnie później
złożyliśmy komplet wymaganych dokumentów i rozpoczęła się nasza droga ku spełnieniu marzenia.
Na naszego synka czekaliśmy dokładnie dwa lata, sześć miesięcy i dwa tygodnie. Czas upływał
wolno. Badania psychiatryczne, psychologiczne, kursy …
W czasie kursów poznaliśmy trzy pary, takie jak my. Do dziś mamy ze sobą kontakt.
Spotykamy się i wspieramy. Najpierw w oczekiwaniu na dziecko, teraz w wychowywaniu naszych
Szkrabów. Bezcenne znajomości.
Oczywiście nie obyło się bez wątpliwości i mnóstwa pytań, również takich bez odpowiedzi.
FAS, ADHD-to przeraża.
Czy damy sobie radę jako rodzice, czy na pewno pokochamy istotkę, która zostanie naszym
dzieckiem, czy będziemy w stanie dać jej szczęście? A co jeśli nic nie poczujemy?! Jeśli jedno z nas
będzie pewne, a drugie nie będzie chciało?
Nieprzespane noce, dyskusje do rana…
Obiecaliśmy sobie, że będziemy szczerzy ze sobą aż do bólu i nawet jeśli któreś z nas będzie
cierpiało nie zrobimy nic wbrew sobie i własnemu sumieniu.
Telefon z propozycją przysposobienia zadzwonił w czwartek. Spotkanie w OA wyznaczone
na wtorek. Czekaliśmy na nie jak na szpilkach. Dziewczynka, osiem miesięcy. Historia matki
niepokojąca. Dziecko z nieprawidłowościami neurologicznymi. Po informacjach jakie otrzymaliśmy
od Pań z OA zdecydowaliśmy się na spotkanie z tą Kruszyną, która przebywała pod opieką rodziny
zastępczej. Jechaliśmy na nie w milczeniu. Pełni obaw jednak starając się na nic nie nastawiać.
Kiedy JĄ zobaczyliśmy - poczuliśmy wielki smutek, złość na wszystkie okrucieństwa tego
świata i cierpienie dzieci. Spotkanie trwało około godziny. W tym czasie mama zastępcza
opowiedziała nam historię tej dziewczynki i odpowiedziała na nasze pytania. Potem zostawiła nas
sam na sam.
Trzymaliśmy JĄ na rękach, a łzy płynęły po policzkach…
Następnego dnia mieliśmy zadzwonić do OA i powiedzieć czy zdecydowaliśmy się na przysposobienie.
Nie zdecydowaliśmy się…
Strach, ból, wyrzuty sumienia…
Jednak byliśmy pewni, że to nie jest nasze dziecko.
Po raz kolejny zadawaliśmy sobie pytanie: czy adopcja jest dla nas?
Na kolejny telefon czekaliśmy prawie 3 miesiące.
Chłopiec, cztery i pół miesiąca, zdrowy.
Pierwsze spotkanie: NIESAMOWITE!
Już gdy z daleka zobaczyliśmy GO leżącego na kanapie, wiedzieliśmy że TO NASZ SYN.
Odnalazł się! Piękny i cudowny! Spotkanie minęło błyskawicznie. Strasznie ciężko było się rozstać.
Powrót do OA, pisanie podania do Sądu o powierzenie pieczy… i byle do następnego
spotkania.
W naszym przypadku dość szybko odbyła się sprawa o powierzenie pieczy i już miesiąc po pierwszym
spotkaniu mogliśmy zabrać naszego synka do domu!
Od tego czasu minęły ponad trzy lata. Bartuś jest naszym największym skarbem. Kochamy go ponad
wszystko i wiemy, że on kocha nas.
Życie płynie nam jak każdej „normalnej” rodzinie - bo taką rodziną właśnie jesteśmy. Przed
nikim nie ukrywamy faktu adopcji, ale się też z nim nie obnosimy. Przede wszystkim nie zamierzamy
tego ukrywać przed naszym synem. Na razie wie, że urodził się z serduszka. Więcej pytań jeszcze nie
zadaje.
Proszę nam wierzyć, że na co dzień w ogóle się o tym nie myśli.
Nawet w sytuacji, gdy dziecko trafia do szpitala, bo po raz piąty z rzędu zwykły katar kończy
się zapaleniem oskrzeli i są problemy z oddychaniem. Lekarz przeprowadza wywiad i zadaje pytanie :
czy w rodzinie występuje astma bądź jakieś alergie - mówimy NIE, a jakie to ma znaczenie?
Pada odpowiedź: tego typu choroby często są dziedziczone i gdyby ktoś w Państwa najbliższej
rodzinie na to chorował mielibyśmy ułatwioną diagnostykę. Dopiero wtedy uświadamiamy sobie,
że nie posiadamy informacji czy w rodzinie BIOLOGICZNEJ naszego dziecka ktoś choruje na astmę czy
też jest alergikiem.
Nawet takie sytuacje nie mają wpływu na nasze myślenie o adopcji. Teraz jeszcze bardziej
jesteśmy przekonani, iż była to najlepsza decyzja naszego życia i bez wahania po raz drugi złożyliśmy
dokumenty w Ośrodku Adopcyjnym - czekamy na powiększenie rodziny
HISTORIA III
Historia adopcji naszego Olka
O tym, że jest dla nas dziecko dowiedzieliśmy się 19.05.15 Pamiętam doskonale ten dzień i słowa,
które wypowiedział pracownik Ośrodka. Jednocześnie byłam tak podekscytowana i zaskoczona, że z
trudem liczyłam ile dziecko ma miesięcy. Chcieliśmy pierwotnie jak najmłodsze, ale po szkoleniu i
rozmowach z pracownikami uznaliśmy że jesteśmy gotowi na przyjęcie również starszego. Dlatego,
gdy pracownik podał, że dziecko urodziło się w kilka miesięcy wcześniej z emocji nie byłam w stanie
policzyć w jakim jest wieku. Jak na złość tego dnia mój mąż miał od rana do wieczora spotkania w
pracy i nie odbierał telefonu ode mnie. Dowiedziała się już więc prawie cała moja rodzina a Kuba
dopiero o 17.30 gdy w końcu odczytał wiadomości :).
Informację na temat Olka i jego stanu zdrowia przyjęliśmy w różny sposób. Kuba z uczuciami
zwątpienia i niepewności a ja z kolei popadłam w stan pod tytułem „on jest mój!!!”. Po burzliwej
dyskusji uzgodniliśmy jednak, że pojedziemy na pierwszą wizytę bez deklarowania się, że zobaczymy
jak będzie na miejscu.
Pierwsza wizyta rozwiała wszelkie wątpliwości. Kuba i ja od pierwszego spojrzenia poczuliśmy, że
Olek jest naszym dzieckiem. Nigdy nie zapomnimy tego momentu. Kolejne wizyty tylko utwierdzały
nas w decyzji i było tez tak, że ciężko było nam zostawiać go w rodzinie zastępczej. Rozpoczęliśmy
przygotowania do przyjęcia go do domu. U mnie pojawił się nieokiełznany syndrom „wicia gniazda” –
na gwałt kupowałam, zbierałam rzeczy od znajomych pomimo, że wszyscy uspokajali nas że jeszcze
mamy czas zanim Olek pojawi się w domu. Decyzja o powierzeniu pieczy była jednak bardzo szybko i
w dniu kiedy jechaliśmy po Olka ekipa remontowa kończyła prace w jego przyszłym pokoju .
Pierwsze dni kiedy Olek był z nami nie do końca pamiętam. Wydawało mi się że panuję nad sytuacją
ale to był dla nas, dla mnie szok. Potrafiłam np. płakać rzewnymi łzami gdy jechałam na 1,5 godziny
do miasta kupić niezbędne rzeczy bo czułam że go „zostawiam”. Budziłam się w nocy, żeby sprawdzić
czy oddycha. Kiedy dostał katar po tygodniu pobytu u nas uznałam, że jestem wyrodną matkę a
Ośrodek popełnił błąd powierzając go nam.
Olek miał niespełna 6 miesięcy więc trudno mi powiedzieć, jak ta zmiana była dla niego. Nie płakał,
spał też w miarę dobrze. Mieliśmy tylko wrażenie, że cały czas bacznie nas obserwuje.
Nie mieliśmy żadnych doświadczeń w wychowaniu małego dziecka. Wszystko było dla nas nowe.
Przez kilka tygodni żyliśmy na ogromnej adrenalinie.
Olek jest wcześniakiem i miał zdiagnozowane wzmożone napięcie mięśniowe. Pierwsze miesiące
spędziliśmy na wizytach u lekarzy i diagnozie neurologicznej. Równolegle rozpoczęliśmy rehabilitację
Olka metodą Woyty. Wymagało to od nas w pierwszych miesiącach naszej pracy z Olkiem – od 5, do 3
w końcu 2 razy dziennie. Było to dla nas wyczerpujące fizycznie, ale głównie emocjonalnie bo Olek za
każdym razem płakał w niebogłosy a my balansowaliśmy na granicy – pomagamy mu (z głowy) vs.
robimy mu krzywdę (w emocjach). Robił jednak postępy więc się zawzięliśmy. Równocześnie
jeździłam z nim na regularne wizyty do rehabilitantki dopóki nie zaczął pewnie chodzić. Gdy
skończyliśmy rehabilitację miał rok i trzy miesiące.
To oczywiście banał, że wraz z pojawieniem się Olka całe nasze życie się zmieniło, ale tak było. Z
jednej strony oboje czujemy, że wraz z pojawieniem się naszego dziecka poczuliśmy taki prawdziwy
sens życia, tego czym jest rodzina, więcej jest w naszym życiu radości, śmiechu, zatrzymania na tym
co tu i teraz. Z drugiej strony nieprzespane noce, poczucie odpowiedzialności a właściwie ciężar tej
odpowiedzialności. Sytuacje gdy Olek coś na nas wymusza, jak każde normalne dziecko a my
odpuszczamy zamiast wykazać się konsekwencją. Czasem złość i zmęczenie.
Pozostaje też wiele pytań na przyszłość. Jak będzie się rozwijał? Czy będzie zdrowy? Nadal otwarta
jest kwestia co będzie jak zacznie pytać o swoje pochodzenie. Oczywiście chcemy mówić o adopcji
otwarcie od początku, ale jak zrobić to dobrze, jakie będą jego reakcje, pytania?
Na ten moment wkroczyliśmy w nowy etap. Ja po roku macierzyńskiego wróciłam do pracy, jeszcze
przez dwa miesiące na zmniejszony etat. Udało się nam również znaleźć opiekunkę, którą Olek zdaje
się lubi i akceptuje :). Po pracy spędzamy czas razem. Takie normalne życie…
HISTORIA IV
Gdańsk, lipiec 2016r.
„To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonym zielonym bzem…” Tak naprawdę to pamiętam
nie ten zapach bzu, szalejącej wiosny ale ten dzień, w którym wreszcie usłyszeliśmy, że JUŻ.
Spotykaliśmy się na spotkaniach w ośrodku w kilka par. Zdążyliśmy się poznać, zaprzyjaźnić. Mieliśmy
wspólne marzenia, wspólny cel - będziemy rodzicami. Było już coraz bliżej, dorastaliśmy wspólnie
do tej myśli, że już niedługo. Najpierw dostaliśmy propozycję dwójki wspaniałych dzieciaczków,
przedszkolaków. Warunki socjalne nie pozwoliły nam na wychowanie dwójki dzieci a ja tak bardzo
chciałam poczuć uroki macierzyństwa. Chciałam poczuć, jak to jest przewijać, tulić, karmić taką małą,
bezbronną kruszynkę. Wreszcie zadzwoniła Pani Małgosia, żebyśmy przyszli oboje. Ja już wiedziałam,
że to dzisiaj, już czułam, jak nam opowiadałam, że urodziła się taka drobna (2300g), krucha istotka
i jest jeszcze w szpitalu. Nie miałam wątpliwości, mąż też nie. Nie daliśmy Pani Małgosi dokończyć -
tak, chcemy ją zobaczyć jak najszybciej, zabrać do nas i już nikomu, nikomu nie oddawać.
Pierwsze nasze spotkanie trochę zmieniło moje wyobrażenie o rodzicielstwie. Nie umiałam
przewinąć, nakarmić, wziąć na ręce. Wszystko było dla mnie takie nowe, bałam się każdego ruchu,
żeby jej nie zrobić krzywdy. Z czasem było coraz lepiej, na małej buzi pojawiał się uśmiech, który
dodawał mi otuchy.
Uczyliśmy się siebie nawzajem – aż nadszedł ten dzień, kiedy staliśmy się rodziną. Zaraz po wizycie
w sądzie mogliśmy już zabrać nasz mały SKARB. Mąż zaskoczył mnie pewnego razu – A wiesz,
jak nasza Klaudia będzie miała na imię? - i tak już zostało. Były nieprzespane noce, kłopoty
z karmieniem, z czasem radziliśmy sobie coraz lepiej. Klaudia rosła zdrowo, pomału nabierała
zaufania do naszych przyjaciół, znajomych i rodziny. Wszyscy cieszyli się naszym szczęściem. Mijały
miesiące, wszystko działo się tak powoli – siedzenie, pierwsze kroki, pierwsze słowa. Nasz pies był jej
wiernym towarzyszem od samego początku. Pierwsze koleżanki, „koleg” i przedszkole. To był ten
moment, gdy trzeba było zderzyć się z rzeczywistością. Próbowałam już wcześniej powiedzieć, było
jeszcze za wcześnie. Teraz nadszedł właściwy moment, żeby powiedzieć o adopcji. Klaudia nie
uwierzyła, powiedziała mi wieczorem, że nie może uwierzyć, że jest adoptowana. To były dwa dni.
Potem zapytała, czy może powiedzieć przyjaciółce. Wiadomość szybko się rozeszła. Koleżanki
i koledzy też chcieli wiedzieć, czy są adoptowani. Wszyscy przyjęli to jako „oczywistą oczywistość”.
Życie, po prostu samo życie.
Zawsze mówiłam, curuś, pamiętaj, że zawsze rodzice Ciebie kochają najmocniej. I zawsze o tym
pamiętaj. W szkole podstawowej była kiedyś lekcja o rodzinie. Pani zapytała, kto ma brata i Klaudia
wstała. Potem, kto ma siostrę – i Klaudia znowu wstała. Niektóre dzieci były zdziwione - jak to?
Potem Pani zapytała, czy ktoś jeszcze chce coś powiedzieć. Klaudia wstała i powiedziała, że jest
adoptowana. I to jest jeden z moich małych sukcesów
Lata mijały, tworzyły się przyjaźnie. Klaudia rosła zdrowo. Ciekawa świata i wiedzy, do której zachęcił
ją jej pierwszy anglista. Uczyła się bardzo dobrze, świadectwo ze średnią 6,0 nie było dla nas
zaskoczeniem. Podobnie jak wybór gimnazjum z rozszerzonym angielskim.
Z perspektywy czasu już wiem, że decyzja sprzed 15 lat to była najlepszą decyzją w moim życiu.
Spełniłam swoje marzenie o byciu matką, czasem nadopiekuńczą a momentami bardziej wyrozumiałą
i liberalną. Może dlatego, że jestem otwarta nie bałam się mitów o trudach takiego rodzicielstwa.
Nigdy nie brałam pod uwagę, że będę miała problemy wychowawcze, będę musiała walczyć
z trudnym charakterem. Moją siłą jest miłość i wiara w zwycięstwo. Najważniejsze, to dać komuś
swoje serce i nie oczekiwać niczego w zamian. Mam tylko jedno marzenie – patrzeć, jak dorasta
„największe szczęście mamuni”. Mam przy sobie największy SKARB, który daje mi radość, energię
i miłość, pozwala przetrwać trudne chwile, których w życiu nie brakuje. Nigdy nie dopuściłam
do siebie myśli, że może się nie udać. Zawsze patrzyłam i patrzę z optymizmem w przyszłość. Wiem,
że czeka mnie spotkanie z MAMĄ Klaudii. I nie boję się tego. Jestem i będę dla mojej córki
wsparciem, bez względu na to, jaką drogę w życiu wybierze.
„Kochajmy się!” –jak mówił Adam Mickiewicz. I miał rację. Nic więcej nie potrzeba, żeby być
szczęśliwym w życiu.
HISTORIA V
„Ama” spadła nam z nieba
Telefon zadzwonił w czasie, kiedy absolutnie się tego nie spodziewaliśmy-
może za rok? A może dopiero za dwa ? Anioły bez skrzydeł przyniosły nam małą
dziewczynkę. Czekaliśmy na nią od początku naszego małżeństwa.
Początki
Pierwsze tygodnie były trudniejsze, niż zakładaliśmy. Nieprzespane noce,
strach „Amy” , która ucząc się całego świata dopiero teraz, cały czas chciała być
noszona na rękach. Trudno jedną ręką posprzątać, ugotować obiad. Herbata
zaparzona rano wypita dopiero wieczorem…
Uśmiech
Kiedy pierwszy raz zachorowała, a my czuwaliśmy przy jej łóżku, zaczęła się
inaczej uśmiechać. Potem nauczyła się przytulać. Tak prawdziwie.
Mama, tata – pierwszy raz usłyszane… Nasza kochana córeczka. Wreszcie czuła,
że jest w rodzinie, gdzie ją kochają, gdzie może się przytulić kiedy jest źle
i znaleźć ukojenie w objęciach mamy i taty.
Radość „Amy” przy pozytywnych doświadczeniach koił. Śmiech dźwięczał
we wszystkich pokojach. Ile zabawy i przyjemności. Nauka jazdy na rowerze,
wrotkach, ciocie , kuzynki, psoty – „Ama” przeszczęśliwa. My razem z nią.
Cieszymy się jak dzieci, kiedy pokonuje lęk przed koniem i teraz ciągle chce
jeździć na szetlandzie Stefku. Jesteśmy dumni.
Szczerość
Rozmowy o adopcji są trudne. „Ama” wie, że jest adoptowana od kiedy
skończyła 3 lata. Mówiliśmy Jej, że kiedy ją zobaczyliśmy, od razu Ją
pokochaliśmy i wiedzieliśmy, że jest naszą córeczką.
Często ze łzami w oczach pytała: „Dlaczego ty mnie nie urodziłaś?”
Zapewnienie : „Ja jestem Twoją mamą” uspokoiło ją.
Rodzina
Prawdziwa. Nareszcie. Nie mamy zbyt wiele czasu na własne przyjemności.
Mamy „Amę”. To wystarczy. Przecież przyniosły nam Ją anioły, które wiedzą, że
nic więcej nie potrzebujemy do szczęścia.
„Twój dom może Ci zastąpić cały świat.
Cały świat nigdy nie zastąpi Ci domu”
Blaise Pascal
S. i W.
Historia VI
Rodzinka Ł.
30 kwietnia 2014 roku o godzinie 15:02 rozpoczyna się historia naszej Rodziny, wtedy to
właśnie zadzwonił ten najważniejszy w naszym życiu telefon, telefon z POA. Znajdująca się
po drugiej stronie słuchawki Pani oznajmiła: „Pani Agnieszko, Pani już wie po co ja dzwonię,
jest dziewczynka, piętnastomiesięczna”, a ja już wiedziałam że to jest nasza córcia. Telefon
do męża: Odnalazła się nasza Gabrysia! SMS’y do rodziny i przyjaciół: „Odnalazła się nasza
córeczka! Nic jeszcze nie wiemy. 2 maja jedziemy ją poznać!”
Nie! A może powinnam napisać, że historia naszej Rodziny zaczyna się we wrześniu 2012
roku, kiedy to razem z mężem pojechaliśmy na pierwszą wizytę do POA w Gdańsku? Na
pierwszą wizytę, po której nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać, ani jak długo
będzie trwał proces adopcyjny, ani jaką drogę będziemy musieli przejść aby znaleźć się w
trójkę w tym miejscu w którym dzisiaj jesteśmy. Nie wiedzieliśmy ile nieprzespanych
i przepłakanych nocy przed nami, ile kłód pod nogi jeszcze rzuci nam los?
Albo może najważniejszą dla naszej Rodziny datą powinien być dzień naszego ślubu?
13 stycznia 2007 roku? Wietrzny i zimny dzień, gdzie wszystko od rana było przeciwko nam,
począwszy od dekoracji na samochodzie a na spóźnionej dostawie tortu skończywszy.
Jednak początkiem historii jest dzień w którym ujrzeliśmy naszą Pchełkę (Pchełka, bo swoją
maleńkością a jednak zwinnością i skocznością opanowywała nie tylko mieszkanie nasze ale
i serduszko), nasze małe szczęście, które w maleńkich ciemnych oczkach miało tak ogromne
morze smutku, że całą drogę powrotną do domu płakaliśmy z mężem na zmianę. Raz ze
szczęścia, że w końcu się odnalazła nasza mała córeczka, a raz ze smutku że nie możemy jej
jeszcze zabrać do domku. Już w niedzielę gnaliśmy kolejny raz 150 kilometrów w jedną
stronę i tak jeszcze kilka razy przez następny tydzień, aż do 12 maja kiedy to otrzymałam
telefon z Sądu rodzinnego że mamy pieczę. Wtedy to już nie liczyło się nic! Pędem do sklepu
po fotelik samochodowy i inne potrzebne akcesoria dla takiego już niemałego szkraba,
a których to wcześniej nie zdołaliśmy skompletować i w drogę po naszą córcię. Przyszli
dziadkowie dostali klucze do naszego mieszkania i telefoniczne instrukcje co zrobić. Nagle
znalazło się łóżeczko, pościel i ubrania o których także nie zdążyliśmy pomyśleć przez
ostatnie 10 dni.
Pierwsza noc, pierwsza wspólna noc nie była szczytem marzeń, mała płakała, uspokajała się
na moment i znowu płakała, ale kolejne dni i kolejne noce przynosiły powoli uśmiechy.
Każdego ranka dziękowałam Bogu za córeczkę i rozpoczynałam dzień pełen wrażeń.
Uczyliśmy się siebie My Jej a Ona Nas. Poznawaliśmy się i darzyliśmy coraz to większym
zaufaniem. Ale były też i łzy, łzy podyktowane niemocą, łzy wylewane w poduszkę gdy
dziecko już spało (o ile spało, bo alergia na spanie była i jest nadal), łzy wycierane ukradkiem
przed dalszą rodziną, a które to łzy widział tylko mąż, łzy utkwione w gardle
i niewypuszczane na światło dzienne. A to wszystko dlatego, że nasze Szczęście musiało
przebyć bardzo długą drogę aby do nas trafić, a potem my musieliśmy przebyć jeszcze
dłuższą aby odnaleźć drogę do niej i jej serduszka. Pchełka akceptowała tylko mężczyzn,
kobiet się bała, więc dla mnie jako jej matki pierwsze dni, tygodnie, a nawet miesiące nie były
łatwe. Do tego miała ataki samozniszczenia, które polegały na uderzaniu główka o ścianę czy
podłogę, rwaniu włosów z głowy, uderzaniu raczkami o głowę.
Dlatego kolejne dni najbliższych miesięcy mijały na stabilizacji rytmu dnia, próbach
skupiania uwagi na zabawkach, odwracaniu uwagi od agresywnych zachowań, wizytach babć,
dziadków, cioć, wujków, kuzynów i kuzynek. Ogólnej euforii ale i łez niemocy. Badań więzi
i wizyt Pań z Ośrodka, aby 27 lipca 2014 roku w Sądzie Rodzinnym usłyszeć – jesteście
Państwo Rodzicami Gabrieli a Gabriela jest Waszą córka.
I…. rozpoczęło się życie, życie podyktowane walką o uwagę i akceptację ze strony Pchełki,
życie z demonami przeszłości maleńkiego człowieka, dla którego nasz dom był czwartym
domem w życiu. Sprawy nie ułatwiała zdiagnozowana przez poprzednią rodzinę adopcyjną
padaczka dziecięca. Co prawda jej symptomy dla nas nie były jednoznaczne, ale skoro wizyty
lekarskie były umówione to trzeba było je odbyć. Wizyty w klinice neurologii rozwojowej nie
pomagały w tworzeniu bliższych relacji, Mała była zarejestrowana jeszcze pod starym
imieniem i nazwiskiem, dla nas była Gabrysią a dla pielęgniarek i lekarzy już nie. Ale nie
poddawaliśmy się. Choroba okazała się być tylko przypuszczeniem, a wyleczyć dziecko
mogła tylko rodzicielska miłość – co prawda ta recepta to mój wymysł, ale wykluczenie
padaczki to już diagnoza specjalistów. „Wyłączenia” które brane były za objaw padaczki, my
odbieraliśmy jak pancerz ochronny naszego dziecka przed dostępem do niej innych osób. Jak
Gabrysia nie chciała czegoś zrobić, czy też wysłuchać co mamy do powiedzenia to się
wyłączała, trwało to zazwyczaj kilkanaście do kilkudziesięciu sekund ale jej nieobecny i
pusty wzrok mnie przerażał.
Potem rok minął nie wiadomo kiedy, były wzloty i upadki. Wzloty i euforie z kolejnych
etapów rozwojowych dziecka, upadki po kolejnych tych samych próbach dotarcia do
maleńkiej. W między czasie dumni Rodzice oklaskiwali nowe umiejętności córci, a córcia
odwdzięczała się pięknym i szczerym uśmiechem. Były wspólne rowery czyli miłość całej
trzyosobowej Rodziny i wypady nad morze które uwielbia Gabrysia z Tatusiem. Było
karmienie kaczuszek i rozmowy z mrówkami. Poznawanie świata i pierwsze siniaki i zdarte
kolana i śmiechy radosne. I tak w końcu trzeba było podjąć decyzję co dalej z Mamą? Kiedy
do pracy? Co dalej z Gabrysią? Niania czy żłobek. Jesteśmy zgodni co do jednego – żaden
żłobek NIGDY! Niania? Hmmm a może przedszkole? Rok szybciej? Nigdzie nam jej nie
przyjmą! Ale dlaczego? Gada jak Osioł z bajki o Shreku, zna literki i cyferki jak sześciolatka,
o kolorach i kształtach nie wspomnę. Udaliśmy się więc na zwiedzanie okolicznych
przedszkoli celem sprawdzenia i przetestowania i tak jedno wzbudziło zaufanie i Pchełki
i Rodziców. A do tego Pani Dyrektor wciągnęła do rozmowy naszą córcię, zaprosiła na plac
zabaw przedszkolny i do sali i tak zapisaliśmy naszą dwu i pół latkę do przedszkola. Po
półtora roku wspólnego siedzenia w domku we wrześniu dziecię ruszyło na podbój świata,
a w październiku mama wróciła do pracy. Ale nie na długo, bo gdy nigdy wcześniej mała nie
chorowała to tak teraz łapała każdą możliwą infekcję. Dlatego przerobiliśmy tydzień
przedszkole – praca, a dwa tygodnie dom i tak do końca listopada, gdy już choroby się
uspokoiły. Natomiast uaktywniła się buntownicza dusza naszej córci. Bunt trzylatka przyszedł
bardzo szybko, sceny histerii przybierały na sile, aż po kilku niepokojących sygnałach
z przedszkola (bo o ile ataki histerii w domu czy na zakupach byłam w stanie opanować,
o tyle jak zaczęły się pojawiać w przedszkolu nie było już tak wesoło) postanowiliśmy
poprosić o pomoc specjalistę. Udaliśmy się na wizytę (terapię rodzinną) do psychologa. Ta
pomogła nam zrozumieć złożoność charakteru naszego dziecka i wskazała na sposoby
radzenia sobie z emocjami u tak małego człowieka a nam wskazała sposoby niereagowania
bądź delikatnego reagowania na te ataki.
W między czasie, wieczorami, gdy już Gabrysia spała smacznie w łóżeczku, nam Rodzicom
odzywało się pragnienie i coraz częściej zaczynaliśmy rozmowy, że może to już czas na
drugie dziecko. No przecież nasza panna nie może być jedynaczką! Absolutnie! I tak po cichu
sobie przebąkiwaliśmy, rozmawialiśmy, gdybaliśmy, jedynym zmartwieniem było jak ta
nasza Pchełka zaakceptuje fakt że pojawi się nowy członek Rodziny, że czas Rodziców
zostanie podzielony na dwie? Obaw było mnóstwo, przerabialiśmy je na wszelkie możliwe
sposoby, aż pięknego Noworocznego ranka nasza mała rezolutna i wygadana pierworodna
wypowiedziała na głos słowa których nigdy się nie spodziewaliśmy: Mamusiu, Tatusiu ja
chcę siostrzyczkę, ale taką dużą jak Dominika (kuzynka Gabrysi, lat 7) nie taką małą jak
Anielka (druga kuzynka Anielka urodzona w grudniu 2015) bo będzie wrzeszczeć. Ja chcę
dużą aby się ze mną bawiła. Skąd jej przyszło że małe dzieci wrzeszczą, to tej pory nie
możemy dojść, przecież Anielka to najspokojniejszy maluch na ziemi. Ale wcale się tym nie
zadręczaliśmy bo zaraz padły kolejne pytania: A Mamusiu czy Ty masz jeszcze miejsce
w serduszku dla mojej siostrzyczki? A będę mogła pojechać z Wami jej poszukać? A gdzie
Ona nam się zgubiła? Te wszystkie pytania utwierdziły nas w przekonaniu i pomogły podjąć
decyzję, bo jak widać nie tylko my byliśmy gotowi otworzyć serduszko dla kolejnej małej
istoty, ale i nasza Gabrysia zaczęła się dopominać o siostrzyczkę.