27
artykuły WYWIADY RECENZJE RELACJE FESTIWALE KLUBY płyta NR 10 grudzień 2011 klasyk od The Beach Boys Illusion znowu łoją płyta do pobrania wraz z magazynem DASH CHANNEL ENCORE wywiady: Sensible Soccers Coldair Figuresmile Back To The Ocean Cool Kids Of Death PRZYJEMNA MUZYKA rozmowa

Electric Nights 10/2011

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Cool Kids Of Death, Coldair, The Beach Boys, Powiększenie, Illusion, Fisz/Emade, Florence + the Machine, Sensible Soccers, Daktari, Bombay Bicycle Club, Future Islands, Miles Davies, U2.

Citation preview

Page 1: Electric Nights 10/2011

artykuły • wywiady • recenzje • relacje • festiwale • kluby • płyta

NR 10 grudzień 2011

klasyk odThe Beach BoysIllusionznowu łoją

płyta do pobrania wraz z magazynem

Dash Channel

enCore wywiady: • Sensible Soccers • Coldair • Figuresmile • Back To The Ocean

Cool Kids Of DeathPrzyjemna muzykarozmowa

Page 2: Electric Nights 10/2011

9 14 28 50

Od redakcjicoś się kończy, coś się zaczyna. jakiś czas temu puściliśmy w obieg informację, że grudniowy numer „electric Nights” będzie tym ostatnim. i tak też jest, zamykamy magazyn. co nie oznacza jednak, że kończymy działalność! Wręcz przeciwnie, sukcesywnie marka eN nabiera rozpędu, o czym świadczą... liczby (choćby odwiedzin electricnightsowego serwisu lub Waszych komentarzy) czy rosnąca jakość projektów, w które jesteśmy zaangażowani lub które chcą takowego zaangażowania z naszej strony. Przenosimy pracę całkowicie na portal, gdzie od stycznia startujemy ze zmianami. czemu tak? Wszelkie dane wskazują, że to Wy wolicie czytać i być z nami w takiej formie niż za pośrednictwem magazynu. Okej, „nasz klient, nasz pan”, jak mawiają zepsuci kapitaliści. dla Was oznacza to mniej więcej tyle, iż od nowego roku wraz z newsami będziecie mieli możliwość śledzenia na bieżąco także naszych wywiadów, artykułów i relacji (dotąd jak wiadomo wrzucaliśmy rzeczy z magazynu, z kilkutygodniowym poślizgiem). Oczywiście szykujcie się też na inne zmiany. Póki co mamy jednak jeszcze grudniowy numer „eN” - co w nim? Przede wszystkim polecam wywiad Maćka Tomaszewskiego z cool kids of death. Nie tylko dlatego, że płyta „Plan ewakuacji” to nasz patronat - szczerość tej rozmowy jest miejscami powalająca. Warto zaznajomić się też z artykułem kamila o radical Face, bo myśl stojąca za tym projektem sprawia, iż pewnie spotkamy się z nim w nadchodzących miesiącach jeszcze parę razy. Oczywiście łapcie myśli

młodych-zdolnych z Sensible Soccers (zwłaszcza w kontekście wylosowania w Lidze europejskiej przez Legię Warszawa portugalskiego Sportingu! Szczegóły w środku), coldair, Back To The Ocean oraz przekaz i muzykę od dash channel. Zakończyć działalność albumem miesiąca w postaci eP-ki jednego z zeszłorocznych odkryć polskiej muzyki? chyba nie jest źle. Poczytajcie również o The Beach Boys, bo mam wrażenie, że to zespół ciągle traktowany w naszym kraju z przymrużeniem oka. No i jeśli nie dość Wam zespołów-enigm od Bartka iwańskiego, to on chętnie opowie o insides.

To co, widzimy się po przeprowadzce? Weźcie pudła z dobrymi wspomnieniami i wrażeniami, my zajmiemy się resztą. c U!

Łukasz Kuśmierzredaktor naczelny

CooperationWszyscy muzycy to wojownicy

reviews

on tourCrippled BlaCk phoenixFleet FoxesM83

Best independent festsGuča Trumpet Festival

fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

36

38

47

4849

50

52

Powiew świeżego powietrza: wywiad z Coldair

Bez różowych fatałaszków i piór w pupie: wywiad z BaCk To The oCean

alternative stagePrzyjemna muzyka: wywiad z Cool kids of deaTh

hard stageTo co ma nadejść?

14

16

18

22

progressive stagePrzyklejony uśmiech: wywiad z figuresmile

folk stageRodzinna saga

eleCtroniC stagePomysłowi imprezowicze

BlaCk stageSentymentalne zwierzę

stories aBout Big fallsInsides

24

28

30

32

34

4

6

8

9

12

alBum of the monthdash ChannelEncore

hit listsmuzyCzny magielAdama Dobrzyńskiego

CluBsPowiększenie

poppeakHappy end

live fast, love strong and die youngdajesz ebi!: wywiad z sensiBle soCCers

3

Page 3: Electric Nights 10/2011

Czy długo szukaliście się w muzycznym świecie? Zespoły takie jak Wasz to wciąż rzadkość. Jak do tego doszło, że gracie razem?

Wraz z końcem ogólniaka skończył mi się temat zespołu, który założyłem właśnie w liceum. Nadmie-nię, że był to zespół nie stroniący od ciężkich riffów. Pragnienie tworzenia i dzielenia się własną muzyką było tak silne, że po dwu letnich poszukiwaniach udało się mi odnaleźć Anetę, naszą wokalistkę. Jak to mówią - znaleźliśmy się w odpowiednim momencie i czasie. Reszta zespołu z delikatną pomocą sama się pojawiła - Hania była moją koleżanką z liceum i w związku z tym, że grała na klawiszach, została zaproszona do projek-tu. Z basistą Bartkiem miałem okazję grywać tu i tam, a że mamy podobne wyobrażenia co do muzyki, to było nam bardzo łatwo odnaleźć się w nowym projekcie. A Filip, gitarzysta, to pierwszy basista zespołu, więc jego powrót do Dash Channel w jego ukochanej wer-sji gitarowej to nic innego jak przeznaczenie (śmiech). Ogólnie prywatnie jesteśmy przyjaciółmi, więc dość łatwo przyszło się nam odnaleźć, choć pozwoliliśmy sobie rozłożyć to szukanie się na kilka lat, bo pierw-sze przymiarki zespołu datuje się na 2005 rok, a samo powstanie Dash, obecnie Dash Channel, to rok 2008.

Skąd tyle funku w Rybniku i Wodzisławiu, skąd po-chodzicie?

To co nazwałeś funkiem to nic innego jak pop-off, bo tak chcemy nazywać rodzaj muzyki, który tworzymy. Skąd się bierze? Hmm. To jest po prostu wypadkowa pomysłów, emocji i doświadczeń pięciorga osób pocho-dzących właśnie z Rybnika i Wodzisławia.

O czym są Wasze teksty? Chowacie się trochę za ję-zykiem angielskim, czy po prostu uważacie go za bar-dziej śpiewny?

Pisanie tekstów w naszym zespole popełnia Ane-ta. O czym pisze? O relacjach między ludźmi, o miło-ści, nienawiści, radości czy o smutku, w sumie o tym, o czym piszą wszyscy łącznie z Jackiem Cyganem, tyle tylko, że to są jej spostrzeżenia i jej wyobrażenie opi-su. A co do języka, to zależy nam, żeby muzyka mogła trafić do ludzi spoza naszego ojczystego kraju. Stąd an-gielski. Choć nie ma co ukrywać, że jest, jak to określi-łeś, „śpiewniejszy”.

Jak trafiliście do BBC?

Ha, to jest historia! Wyobraź sobie, że Tom Robin-son, w którego to audycji się znaleźliśmy, przeszukując MySpace postanowił nas wybrać ze względu na sesję „łazienkową”, którą mieliśmy zamieszczoną na naszej stronie. Dość przewrotnie, nie muzyka zadecydowała, a nasz image. Choć nie ukrywam, że wybór utworu „Nice To hurt” był jak najbardziej słuszny z jego strony.

Jak ważny jest dla Was image?

Jest bardzo ważny, zajmuje drugie miejsce tuż za muzyką i tworzeniem, bo dzięki niemu kontaktujemy się z otoczeniem i zależy nam, żeby tak jak naszą muzy-ką, tak i naszym imagem wzbudzać pozytywne i inspi-rujące emocje u odbiorców.

Czy fakt, że nie jesteście kolejnym smutnym gitaro-wym zespołem uważacie za plus czy raczej minus?

To już musisz ty ocenić, nam jest bardzo łatwo być pozytywnymi na scenie, bo tacy po prostu jesteśmy i ra-

czej nie poczytujemy tego jako jakiś znaczący uszczer-bek. Wydaje mi się, że ludzie potrzebują takiej pozy-tywnej energii, bo dzięki temu widzą, że można takim być i że nie trzeba tonąć w ogólnodostępnej szarości i zgryzocie.

Skąd pomysł współpracy z Mirosławem Stępniem? Jak Wam się razem pracowało?

Z Mirkiem Stępniem, basistą Budki Suflera, współpracę dopiero rozpoczynamy, będziemy razem produkować singiel „Unspoken”, który powinien zade-biutować wiosną 2012. Zapowiada się na dużą bombę energetyczną.

Jakie macie plany na przyszłość?

Zwiększać ilość osób zarażonych naszą kolorową energią.

ROZMAWIAŁ: Emil MacherzyńskiZdjęcIA: Katarzyna Zagajna

Muzyka dash Channel to połączenie nowoczesnego popu ze skocznymi, funkowymi rytmami i powerpopową przebojowością. Z tej okazji, iż „Encore” to album miesiąca w grudniowym numerze „Electric Nights”, postanowiliśmy porozmawiać z Bartkiem szrytem - liderem, perkusistą grupy. Nie przegapcie tej płyty, jeszcze będzie o nich głośno!

KolorowaEnErgia

album of the monthDash Channel

5

Nam jest bardzo łatwo być pozytywnymi na scenie, bo tacy po prostu jesteśmy i raczej nie poczytujemy tego jako jakiś znaczący uszczerbek.

4

D a s h C h a N N e l e N C o R e

Page 4: Electric Nights 10/2011

Siedem szans do zdobycia Grammy uzyskał Kanye West, choć trzy dzieli z Jay-Z, z którym zarejestro-

wał album „Watch The Throne”. Sześć uzyskała Ade-le, która jest chyba największą tegoroczną sensacją na światowym rynku muzycznym, tyle samo zgarnął Dave Grohl z Foo Fighters, a pięć Bruno Mars. Laureatów poznamy już 12 lutego 2012 roku. Przegląd tego, co na światowych listach przebojów najpopularniejsze, zaczynamy od wycieczki za Ocean, od Australii. 21 li-stopada światło dzienne ujrzał siódmy, studyjny krążek Chada Kroegera i formacji Nickelback. Jak łatwo moż-na było przewidzieć, szczyty list sprzedaży w rodzimej Kanadzie i Australii od razu zostały opanowane. To spowodowało zrzucenie Susan Boyle i jej najnowszej propozycji „Someone To Watch Over Me” na dalekie, 4 miejsce. Na 2 podskoczyła już nie wiem po raz któ-ry Adele, zaś na 3 z 2 (ale zapewne tylko na tydzień) osunął się Michael Buble ze świąteczną propozycją. Na 5 mówiąca i mówiąca Rihanna - jej „Talk Talk Talk” nie przynosi zbyt wielu przebojów, artystka stawia na seks, wyuzdanie, zaskakujące i na granicy smaku tele-dyski, zatem drugiej „Umbrelli” na 100% się nie do-czekamy. Na skandale - na pewno. Kolejne nowości to na 15 raper Drake z płytą „Take Care”, na 18 Stan Walker, aktor i piosenkarz, który wygrał australijską, siódmą edycję „Idola”. Płyta „Let The Music Play” to mieszanka muzyki R’n’B, pop oraz soul. Warto nadmie-nić, ze dopiero na 22 odnajdujemy premierowy materiał od Kate Bush. „50 Words For Snow” zacznie cieszyć się większa popularnością, jak wreszcie spadnie śnieg, a z nim w tym sezonie bardzo slabo.

Patrząc na listę „Billboard” nie ma wątpliwości, ze święta za pasem. Pierwsza ważna i wydana jeszcze w październiku płyta Michaela Buble od razu zadebiu-towała na 1 miejscu, zrzucając na 4 Drake’a. Na 2 i na 3 także premiery. Wyżej – Nickelback, niżej - Rihan-na, co chyba jest zaskoczeniem. Ciąg dalszy opowieści o życiu Mary J. Blige debiutuje na 5, za to na 8 pocho-dząca z Północnej Karoliny formacja Daughtry. Album „Break The Spell” jest ich comebackiem po dwulet-niej przerwie i zarazem trzecią długogrającą płytą. Do tej pory zawsze pojawiali się na szczycie zestawienia, w tym przypadku mamy do czynienia z obniżeniem lo-tów, a także najgorszym wynikiem w historii.

Z premier warto jeszcze zauważyć jedenastą w tym

tygodniu Taylor Swift, która skraca swoim fanom czas oczekiwania na premierowy materiał serwując koncer-towy album „Speak Now: World Tour Live”. To nie koniec zaskoczeń, ale tak to się dzieje z płytami wyda-wanymi na siłę lub... przy okazji. „Immortal” to pozycja zaliczana do dyskografii Michaela Jacksona, choć z nim samym mająca połowicznie do czynienia. Pod dyrekcją znanego dyrektora muzycznego tras koncertowych ta-kich gwiazd jak Madonna, Justin Timberlake czy też Rihanna Kevina Antunesa powstał wspomniany pro-jekt - owoc jego blisko rocznej pracy w studiu nagra-niowym z oryginalnymi masterami piosenek Michaela. Efektem końcowym jest ponad 40 piosenek Króla Popu muzycznie „przeprojektowanych” w taki sposób, by fani Jacksona mogli na nowo odkryć i spojrzeć na jego twór-czość nieco inaczej. Debiut płyty - jedynie na 24. A na UK Charts na 1 od razu wskoczyła Rihanna, choć oka-zała się niewiele lepsza od brytyjsko-irlandzkiego boys-bandu One Direction i ich „Up All Night”. Z pozycji lidera na 3 spada świąteczny Michael Buble, zaś 4 i 5 kolejne nowości - wyżej zestaw na Boże Narodzenie, największe przeboje od Westlife, niżej nowa płyta Kate Bush. Top 10 zamykają Kanadyjczycy z Nickelback. Głos Kroegera naprawdę dobrze nastraja - płyta aż pęka od hitów i koncertowych wymiataczy.

Kto by pomyślał, że aż tak da się przewidzieć, co

będzie największym przebojem jesieni i przy okazji jednym z największych hitów mijającego roku… A jed-nak Belg z australijskim paszportem, wspierany przez nowozelandzką piękność, zdominował nie tylko mój top. Z dwutygodniową przerwą (wtedy „number one” objęli panowie z Kasabian) Gotye i Kimbra łącznie rzą-dzą listą siódmy raz. I tak się zastanawiam, co będzie dalej? Bo zbliżają się święta i okolicznościowe „christ-masy” też będą chciały zaakcentować swoją obecność. Od razu na 3 (na mikołajki zresztą) wskoczył Michael Buble wspierany przez Shanię Twain. Ich wersja „Whi-te Christmas” jest zwyczajnie cudna. Wyprodukowana przez Davida Fostera, świetnie zaaranżowana i dosko-nale zaśpiewana. Na płycie same perełki, dopracowane wręcz do ideału, ożywiające znane standardy, wtłaczają-ce nowe życie w skostniałą i wydawałoby się do potęgi n-tej wyeksploatowaną formułę. Gorąco polecam ten album, który już zdobył (jak wcześniej pisałem) szczyty list przebojów za Oceanem i na Wyspach Brytyjskich.

hit listsczyli muzyczny magiel Adama Dobrzyńskiego

Święta, Święta, Święta, Koniec roKu, podsumowania - już znamy nominowanych do Grammy awards 2012... jaK ja lubię ten oKres w muzyce!

Na 2 pochodzący z zestawu największych prze-bojów nowy utwór od Manic Street Preachers, zaś na 5 osuwa się lekko w dół niezapomniana Esmeralda z „Notre Dame De Paris”, debiutująca w musicalu u boku Garou, Henele Segara. Na 7 balladowy Ray Wilson, który jest w permanentnej trasie, a już na 8 Chris Isaak z albumu, na którym ponownie wraca do swoich pierwszych fascynacji, czyli do hitów Jerry’ego Lee Lewisa, Roya Orbisona czy Elvisa Presley’a. Pozy-cja numer 9 to składający hołd Springsteenowi kowboj Eric Church. Muzyk zdobył nominację do Grammy za swój krążek „Chief ” w kategorii Najlepszy Album z Muzyką Country. O zwycięstwo powalczy z Jasonem Aldeanem, Lady Antebellum, Blakem Sheltonem, Tay-lor Swift i Georgem Straitem. A top 10 zamyka druga najwyżej uplasowana nowość - dopiero teraz debiutuje u mnie Gavin DeGraw z piosenką ze swojej czwartej płyty „Sweeter”. To zresztą singiel, który zapowiadał za Oceanem całe wydawnictwo. Cała płyt dotarła tam na razie do pozycji ósmej.

TEKST: Adam Dobrzyński

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

1

2

N

3

4

6

8

5

9

N

9

9

1

16

5

5

10

6

13

1

SOMEBODY THAT I USED TO KNOW

THIS IS THE DAY

WHITE CHRISTMAS

GOODNIGHT KISS

ONZE SEPTEMBRE

DID I LET YOU KNOW

TALE FORM A SMALL TOWN

IT’S NOW OR NEVER

SPRINGSTEEN

NOT OVER YOU

GOTYE & KIMBRA (7 raz na 1)*

MANIC STREET PREACHERS

MICHAEL BUBLE & SHANIA TWAIN

KASABIAN

HELENE SEGARA

RED HOT CHILI PEPPERS

RAY WILSON & STILTSKIN

CHRIS ISAAK

ERIC CHURCH

GAVIN DEGRAW

mie

jsce

na

liści

epop

rzedni

a

lo

kata

ile ra

zy

w ze

stawien

iu

tytuł piosenki wykonawca*

*notowanie 1307 z 3.12.2011 r.

R

e

k

l

a

m

a

6 7

Page 5: Electric Nights 10/2011

clubs

Happy end

Tę historię znają dobrze wszyscy melomani, o fanach Beach Boys nie wspominając. Zespo-łu, który w Polsce jest niesłusznie trywializowa-

ny i pozostaje w cieniu wielkich konkurentów zza Oce-anu, The Beatles (choć ci w wyobrażeniu przeciętnego, rodzimego słuchacza też mają pod górkę, pozostając raczej gośćmi od „She Loves You”, niż „A Day In The Life”). Oto na początku lat 60. pojawia się w Stanach Zjednoczonych muzyczna sensacja. Ma twarz pięciu młokosów (bracia Brian, Carl i Dennis Wilson, ich kuzyn Mike Love oraz Al Jardine) noszących T-shirty w pionowe, niebiesko-białe pasy, którzy za sprawą chwytliwych, rock’n’rollowych piosenek o surfowaniu i rozbijaniu się własną furą z miejsca stają się idolami amerykańskich nastolatków. W szczytowym momen-cie popularności lider, główny kompozytor, niedługo też i producent utworów grupy Brian Wilson doznaje (pod koniec grudnia 1964 r.) w drodze na krótką trasę koncertową załamania psychicznego. Artysta nie jest w stanie dalej godzić trudów życia od sceny do sceny z pisaniem kolejnych kompozycji i kierowaniem ka-rierą The Beach Boys. Pozostała część kapeli (nie bez oporów) akceptuje „odejście” przywódcy i przejmuje na siebie ciężar koncertowania, podczas gdy Brian zamyka się w studiu z muzykami sesyjnymi.

Pierwszym efektem nowego oblicza zespołu jest płyta „The Beach Boys Today!”. Druga część albumu, uznawana za zapowiedź wybitnego „Pet Sounds”, za-pala światło alarmowe w głowach dotychczasowych fanów grupy, przyzwyczajonych do wesołkowatych hitów pokroju „Surfin’ USA” czy „I Get Around”. To wtedy (po wcześniejszym przejęciu przez Briana obo-wiązków producenta) zaczyna rodzić się idea „minia-turowych symfonii” - gęstych od instrumentalnego przepychu, często zaskakujących progresją akordową kompozycji, jednocześnie nieziemsko przebojowych. Z tekstów powoli znika beztroska, którą zastępu-je refleksyjne spojrzenie na własne życie oraz świat. W 1965 r. Wilson słyszy po raz pierwszy płytę „Rubber Soul” i postanawia zmierzyć się z The Beatles. Wynik tej potyczki jest jak najbardziej udany, „Pet Sounds” z 1966 r. do dziś trafia na czołowe lokaty podsumowań wszech czasów. Paul McCartney powie nawet, iż „Nikt nie jest muzycznie wyedukowany dopóki nie usłyszy „Pet Sounds”. To totalny, klasyczny album, nie do po-bicia pod wieloma względami”, zaś producent płyt Fab

„SPRAWIć, by śWIAT SIę uśMIEcHNął. To był cEl TEGo, co RobIlIśMy. bo uśMIEcH MożE uRAToWAć TWoją DuSZę”. W 50. RocZNIcę PoWSTANIA THE bEAcH boyS Brian wilson MożE WRESZcIE oDETcHNąć Z ulGą I uNIEść kącIkI SWoIcH uST ku GóRZE. Ty TEż, DRoGI SłucHAcZu.

poppeakThe Beach Boys

P ołożone w centrum miasta Powiększenie jest świetną miejscówką zarówno na spotkanie ze znajomymi, jak i na występy na żywo. Poziom

górny, który ostatnio otrzymał nowy wygląd, to ty-powa knajpa. Prawie o każdej porze dnia można tam kogoś spotkać. Poziom dolny, który jest przeznaczony na palarnię, kilka razy w tygodniu zmienia się w salę koncertową. Warszawski klub specjalizuje się w orga-nizowaniu występów artystów związanych ze sceną freejazzową czy awangardową, jednak spektrum zain-teresowań jest dużo szersze. W Powiększeniu możecie

zobaczyć koncert indierockowy, folkowy, przyjść na rapową imprezę, posłuchać wypruwających sobie żyły hardcore’owców czy smutnych chłopaków z gitarą aku-styczną. Do wybory, do koloru. Na dodatek klub nie ogranicza się jedynie do muzyki i na swojej scenie pre-zentuje spektakle teatralne, często staje się też miejscem dyskusji o kulturze. To tu odbyły się obchody 15 uro-dzin wydawnictwa Czarne. Przy Nowym Świecie dzieje się tyle ciekawych rzeczy, że właściwie nie opłaca się stamtąd wracać do domu!

TEKST: Michał Wieczorek

kIEDyś PoD TyM ADRESEM MIEścIło SIę kINo, DZIś PRZy NoWyM śWIEcIE 27 DZIAłA jEDEN Z NAjPRężNIEjSZycH STołEcZNycH klubóW. o FIlMoWEj PRZESZłoścI PRZyPoMINA jEDyNIE NAZWA ZAcZERPNIęTA Z FIlMu ANToNIoNIEGo.

8 9

Page 6: Electric Nights 10/2011

10

Four George Martin stwierdzi, że „Bez „Pet Sounds” „Sgt. Pepper’s Lonely Heart’s Club Band” (sztandaro-wy krążek Bitli z 1967 r. - przyp. red.) by nie powstał... „Pieprz” był próbą dorównania „Pet Sounds””. Następne w kolejce miało być „SMiLE”.

Na chwilę się zatrzymajmy. Żeby zrozumieć fe-nomen Briana Wilsona, trzeba uświadomić sobie kil-ka rzeczy. W połowie lat 60. świat dopiero zaczynał powoli rozumieć (za sprawą The Beatles i Beach Boys właśnie!), że płyta długogrająca nie musi być kompila-cją singli-pocztówek muzycznych, ale może składać się z utworów tworzących spójną całość, być pewnym kon-ceptem. Stojący za tym odkryciem artyści idą od razu krok dalej i tworzą totalne wypełnienie nowej idei. Wil-son siadając za konsoletą był zaledwie 22-latkiem. Miał do pomocy świetnych muzyków, ale to na Wyspach działało trio McCartney-Lennon-Martin. W dodat-ku (co dopiero teraz zauważa się z całą mocą) artysta omijał ograniczenia techniczne - tworzył w zupełnie innej epoce to, co teraz powstaje przy udziale najno-wocześniejszego, cyfrowego sprzętu. Najważniejszy był jednak jego talent kompozytorski, który objawiał się nie tylko w zdolności do pisania zabójczo przebojowych piosenek, ale w pracy studyjnej. Słynna jest wymiana zdań muzyka ze znanym gitarzystą sesyjnym Tommym Tedesco, który miał obiekcje wobec swojej części utwo-ru. Po zagraniu nadal ciężko było dostrzec w niej sens, ale po dodaniu przez Briana partii smyczków całość zaskoczyła natychmiastowo. Lider TBB za każdym razem wiedział uprzednio co i jak mają zagrać instru-mentaliści, „słyszał” kompozycję przed jej powstaniem. Posiadł umiejętność łączenia np. dwóch dźwięków, któ-re dawały inny, zupełnie nowy. Efekt? Najlepsi muzycy sesyjni w okolicy odwoływali pozostałe zajęcia w studiu dla pracy z dzieciakiem, który uczył wspomnianych ich partii.

Gdy sesje wokół „Pet Sounds” dobiegały końca, Wilson odnowił kontakt z Van Dyke Parksem, tekścia-rzem poznanym w czasach „Today!”, z którym chciał nagrać kolejny krążek Beach Boys: „Wiedziałem, że ten gość był inny, wyjątkowy - sposób, w jaki się wyrażał

i słowa, których używał, przypominało mi to trochę Boba Dylana”. Cel był ambitny - „SMiLE”, anonsowa-ne jako „nastoletnia symfonia do Boga”, miało brzmieć inaczej niż jakikolwiek z dotychczasowych albumów grupy. Proces twórczy lidera amerykańskiego zespołu i Van Dyke’a przebiegał w piorunującym tempie, ale gdy nowa płyta zaczęła już wyłaniać się zza horyzontu, coś się zacięło. Presja dorównania The Beatles i naciski wytwórni (dla której „Pet Sounds” było komercyjnym rozczarowaniem) przytłoczyły młodego artystę, który ostatecznie się poddał: „„SMiLE”” wykańczało mnie. Mogło wykończyć też The Beach Boys gdybyśmy kon-tynuowali prace”. Przez następne dziesięciolecia różne wersje utworów z nigdy nie nagranego albumu Wilsona i spółki pojawiały się na kolejnych krążkach zespołu, se-lekcja najlepszych kawałków pojawiła się na kompilacji „The Beach Boys Good Vibrations”, wreszcie na bazie oryginalnego materiału nagrano całość od początku i wydano pod pierwotnym tytułem w 2004 r. To ostat-nie wydarzenie na pewno zminimalizowało niemal do zera ból, o którym wspominał Brian Wilson: „Przez lata „SMiLE” stało się legendą, gigantycznym ciężarem spoczywającym na moich barkach, uwiązanym wokół mojej szyi”. Spowodowało też, że słuchacze wymusili na artyście publikację oryginalnej wersji, co miało miej-sce w listopadzie tego roku.

Podstawowe pytanie brzmi: czy znający „SMiLE” w wersji z 2004 r. mają tu czego szukać? Przede wszyst-kim teraz już wiemy, jak całość brzmiała w pierwotnym zamierzeniu - łączy się to z koniecznością słuchania płyty w mono, ale i wg wizji jej autora, co nie jest tyl-ko atrakcją dla fanów (pamiętajmy o sposobie myślenia Wilsona, o tym, że poszczególne dźwięki w kompozy-cjach swój sens ujawniały dopiero w połączeniu z inny-mi). Koncept jest już znany od lat, album podzielono na trzy suity, to podróż przez Stany Zjednoczone od wschodu po zachód i jednocześnie przez historię tego kraju (autorska dygresja - trochę pobrzmiewa tu też echo cyklu ludzkiego życia, od narodzin przez dojrze-wanie po starość). Jedyna zmiana w trackliście to po-jawienie się „I’m In Great Shape” przed „Barnyard”. Same kompozycje różnią się od tych z płyty sprzed

siedmiu lat, poza tym o ile wtedy mieliśmy do czy-nienia z rozśpiewanym (wyrazisty, mocny głos Briana Wilsona) longplayem, o tyle „teraz” uderza wyciszenie, delikatność, często po prostu brak słów. Jeśli uśmiech na „SMiLE 2004” wywoływały same melodie, to roz-hahana twarz „SMiLE 2011” ma podejrzane pocho-dzenie (posłuchajcie psychodelicznego tryptyku spod indeksów 5-6-7). Dużo satysfakcji sprawia słuchanie słynnych Beachboysowych harmonii wokalnych - to co Wilson robił za pomocą syntezy dźwięków instrumen-talnych, powtórzył z ludzkim głosem. Najważniejsza rzecz pozostała bez zmian. „Surf ’s Up” to nadal jed-na z największych kompozycji wszech czasów, „Good Vibrations” porywa, a od zmieniających się tematów w „Heroes And Villains” kręci się w głowie. Choć od 1967 r. w muzyce wydarzyło się wiele, „SMiLE” (współ-cześnie) powala na kolana.

Zawiłe koleje losu sprawiły, że autor słów „chcia-łem pisać radosną muzykę, która sprawia, że ludzie czu-ją się dobrze; muzykę, która pomaga i leczy, bo wierzę,

iż muzyka jest głosem Boga” nie rzucił w 1967 r. nieste-ty rękawicy „Sgt. Pepper’s Lonely Heart’s Club Band”. Co myśli teraz, gdy oryginalne „SMiLE” trafiło pod strzechy? „Mógłbym napisać o tym książkę. Ale myślę, że właściwą rzeczą do odczuwania jest radość, podeks-cytowanie i spełnienie”. Publicysta „Gazety Wyborczej” i „Lampy” Jacek Świąder komentując pomysł zapro-szenia jedynego żyjącego z braci Wilson do Polski na któryś z letnich festiwali, żartobliwie stwierdził „może Brian zagra ten numer, którym rozwalił mury Jerycha w Księdze Jozuego”. Wypada już tylko dodać, że niechyb-nie rozwiązaliśmy zagadkę widzenia ks. Piotra z „Dzia-dów” Mickiewicza - po czterdziestu i czterech latach lider The Beach Boys zauważa: „Choć uśmiecham się przez łzy wiedząc, że Carla i Dennisa nie ma wśród nas, by dzielić ten moment, uśmiecham się. I mam nadzieję, że ta muzyka powoduje uśmiech u słuchacza. Po to ją napisałem tyle lat temu”. Zdążył. Napisy końcowe.

TEKST: Łukasz Kuśmierz

W połowie lat 60. świat dopiero

zaczynał powoli rozumieć (za

sprawą The Beatles i Beach Boys

właśnie!), że płyta długogrająca nie

musi być kompilacją singli-pocztówek muzycznych, ale może składać się

z utworów tworzących spójną

całość, być pewnym konceptem.

R e k l a m a

Page 7: Electric Nights 10/2011

Sensible

Soccers

Jak to się stało, że gracie razem?

Wszyscy mamy wspólną historię. Hugo (Alfredo Gomes - przyp. red.) i Né (Dos Santos - przyp. red.) są przyjaciółmi jeszcze z dzieciństwa, tak samo jak Fi-lipe (Azevedo - przyp. red.) i ja. Grywaliśmy razem w „nastoletnich” zespołach. Z Hugo spotkałem się w college’u, w tamtejszej stacji radiowej, w 2003 roku. Niedługo po tym spotkaniu zaczęliśmy wspólnie DJ--ować, a w tym samym czasie zrealizowaliśmy z Né swój ówczesny projekt, The Portugals. Jakiś rok temu zająłem się dodawaniem linii basu do wstępnych szki-ców zrobionych przez Hugo, a Filipe pomagał przy nagrywaniu kilku demówek i przyłączył się do zespołu parę miesięcy później. Pierwszych kilka występów za-

graliśmy jako trio, a jeszcze przed rozpoczęciem sesji nagraniowych do EP-ki do składu dołączył Né.

Motywem przewodnim wizualnej strony zespołu są zdjęcia piłkarzy z poprzednich dekad. Skąd wziął się ten pomysł? Czyżby chodziło o wąsy?

Nie będziemy zaprzeczać, że jesteśmy fanami piłki nożnej, ale oprawa wizualna miała wiązać się z nazwą zespołu. Bardzo lubimy także stylistykę retro, stąd te stare zdjęcia. Na pewno w końcu znudzi się nam ten motyw i go zmienimy, ale na chwilę obecną to wszystko ma sporo sensu. To jak znak rozpoznawczy zespołu. Na tym etapie jest to dobra strategia promocyjna.

A co z nazwą? Czy stoi za nią jakaś ciekawa historia?

Nazwa powstała nawet wcześniej, niż sama muzy-ka. Mieliśmy z Hugo w planach założenie zespołu jesz-cze na dwa lata przed faktycznym rozpoczęciem prac nad muzyką i to właśnie wtedy pojawił się pomysł na nazwę „Sensible Soccers”. Oczywiście, jesteśmy wielki-mi fanami gry wideo o tym właśnie tytule.

Jak piszecie swoje piosenki? Czy każdy z Was tworzy oddzielnie i aranżujecie to później razem jako grupa, czy może wspólnie improwizujecie albo macie jeszcze inny sposób?

Odkąd do zespołu przyłączyli się Filipe i Né, nasza muzyka powstaje głównie na drodze wspólnego grania, improwizacji. Gdy ktoś zaczyna grać coś, co podoba się nam wszystkim, reszta zespołu dobudowuje do tego elementy na tych instrumentach, na których akurat gra. Na początku wyglądało to nieco inaczej: Hugo robił szkice, a ja dogrywałem do tego bas lub gitarę. Sporo też komponujemy sami, we własnych głowach, zwykle grając w PES 6 lub oglądając razem „Secret Story”.

Jesteście związani z takimi wytwórniami jak Wasze własne MPD oraz AMDISCS. Jak bardzo istotna jest dla Was niezależność?

Po prostu lubimy pracować z ludźmi myślącymi podobnie do nas i to nie jest wyłącznie kwestia utrzy-mania niezależności. Między nami a AMDISCS na-wiązało się takie porozumienie, bo są tam ludzie nada-jący na tych samych falach co my. Interesowali się naszą muzyką już od dłuższego czasu i bardzo pomogli nam w kwestii promocji. Gdy zaprosili nas na AMDISCS Winter Showcase, byliśmy bardzo szczęśliwi i bardzo podekscytowani tą trasą! Nie mamy obsesji na punkcie

niezależności, ale też nie chcemy jej zarzucać na żad-nym etapie naszej działalności. Póki co nie jesteśmy na tyle popularni, by ktoś w ogóle chciał negocjować nasze własne warunki, ale jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, nigdy się na to nie zgodzimy. Niezależność jest tym, co daje całą frajdę z tworzenia muzyki.

By zamknąć rozmowę motywem piłkarskim: jakieś typowania na Euro 2012?

Jesteśmy niemal pewni, że Portugalia nie ma żad-nych szans na wyjście z grupy. Moglibyśmy kibicować Danii, ale mecze z Niemcami i Holandią, całkiem słusznie, w przeciwieństwie do Portugalii, pretendu-jącym do tytułu, nie rokują zbyt dobrze. Ja w ogóle przestałem kibicować drużynie narodowej, więc równie dobrze mogę kibicować Polsce. Dajesz Ebi!

ROZMAWIAŁ: Emil Macherzyński

Portugalskie Sensible Soccers zadebiutowało w tym roku eP-ką, którą możecie ściągnąć za darmo z internetu lub kupić na kasecie. Po głębsze spojrzenie na temat ich rozmarzonej muzyki zapraszamy do działu recenzji. Tutaj dajemy Wam szansę sprawdzić, co mają do przekazania. Głównie ustami Emanuela Botelho, którego słowa udowadniają, że Portugalczycy do dziś nie wymazali z pamięci pewnej piłkarskiej traumy związanej z naszym krajem...

live fast, love strong and die youngSensible Soccers

Dajesz Ebi!

12 13

Nie mamy obsesji na punkcie niezależności, ale też nie chcemy jej zarzucać na żadnym etapie naszej działalności.

Page 8: Electric Nights 10/2011

Co trzeba zrobić, żeby stworzyć cztery płyty w dwa lata?

Mieć dużo farta, samozaparcia i przede wszystkim sporo pomysłów. Przyda się też trochę kasy, żeby je na-grać, ale po swoich doświadczeniach z rejestracją płyt Coldair wiem, że to wcale nie są jakieś duże pieniądze. Chyba ludzie by nie uwierzyli, jaki miały budżet.

„Far South” nagrałeś w domu, ale czytałem w jednym ze starych wywiadów, że miałeś plan zarejestrować ją w Berlinie.

Był taki plan, owszem. Znajomy znajomego znajo-mego ma studio i chciał nagrać moją płytę. Nie wyszło z kilku powodów, mieszkałem wtedy w Krakowie i nie chciało mi się nigdzie ruszać z tego miasta. „Far South” zarejestrowałem za pomocą jednego małego mikrofo-niku i karty dźwiękowej w swoim pokoju.

Co było najtrudniej nagrać?

Najciężej było nagrać bębny, w sumie jestem zasko-czony, że tak dobrze brzmią. Zarejestrowałem je w sali prób ludzi z Lado ABC, za co im serdecznie dziękuję. Resztę rzeczy było łatwo nagrać w domu. Dobrze, że mam cierpliwych sąsiadów, którzy wytrzymali dźwięki trąbki i na nic się nie skarżyli.

Mieszkałeś w Sopocie, w Krakowie, teraz w Warsza-wie. Myślisz już o następnym miejscu?

Na razie zapisałem się do loterii wizowej do USA. Szansę na nią mam jak na wygraną w Totka. Jeśli się uda, to planuję pojechać do Nowego Jorku albo Los Ange-les, choć to bardziej marzenia. Patrząc tak realistycznie, na razie jestem zadowolony z Warszawy, podoba mi się to miasto. Rozważałem Berlin i tak naprawdę tylko Berlin. Żadne inne miasta europejskie mnie nie urzekły - ani Paryż, ani Londyn.

Co jest takiego specjalnego w stolicy Niemiec?

Mają bardzo prężną scenę muzyczną. Może nie największą, ale zdecydowanie najciekawszą. Berlin ma bardzo fajny klimat, czuję się tam jak w dużym Sopocie. Jest tam mnóstwo parków, mnóstwo drzew. Mówiłem przed chwilą o tym Nowym Jorku, bo tam jest dużo możliwości, ale mnie przytłaczają ogromne miasta, te wszystkie budynki wielkości śp. World Trade Center. Berlin jest o tyle fajny, że jest rozległy, ale jednocześnie kameralny.

W jakiej sytuacji jest teraz Kyst?

Adam gra w kilku zespołach w Warszawie, ja mam Coldair, Ludwig gra jako Touchy Mob. Problemem jest dystans - ja z Adamem mieszkamy w Warszawie, a Ludwig w Berlinie właśnie. Dlatego w chwili obecnej zespół jest zawieszony, ale oczywiście to nie oznacza, że się rozpadliśmy. Mamy po prostu przerwę regeneracyj-ną. Bardzo długo graliśmy te same kawałki, ponad rok, i szczerze mówiąc przejadły się nam. Chcemy dać sobie trochę luzu i wymyślić nowe numery. Wracamy na wio-snę, chcemy nagrać EP-kę i wydać ją latem.

Jak bardzo różni się gra w Kyst od tego, co robisz z Coldair?

Bardzo się różni. To są dwa zupełnie różne świa-ty. Jasne, jest jakiś wspólny pierwiastek, chociażby z tego powodu, że w obu zespołach gram ja, ale Coldair jest zupełnie inny, jeśli chodzi o kompozycje, aranże, o wszystko. Jest bardzo piosenkowy i taki… przebojo-wy. Nie wiem, czy powinienem mówić tak o własnej muzyce, ale ma chyba taki potencjał. Piosenki łatwiej mogą wpaść komuś w ucho i to mnie strasznie jara, bo to zupełna odskocznia od tego, co robię z Kyst.

Miałeś taki moment, że powiedziałeś sobie: „czas na-pisać kilka ładnych piosenek”?

Tak. Był taki moment, że już mi się przejadło gra-nie tego samego z zespołem, zaczęła się wkradać ruty-na. Wtedy zacząłem pisać większość kawałków, które trafiły na „Persephone”. To nie jest tak, że teraz mam

Tobiasz Biliński nie cierpi jeszcze na muzyczne aDhD, ale i tak jest nadzwyczaj płodnym twórcą. I od tej wzmożonej aktywności zaczęliśmy rozmowę.

live fast, love strong and die youngColdair

Powiew świeżego powietrza

14

Coldair i przedkładam go nad Kyst, tylko to dla mnie taki powiew świeżego powietrza.

Co zdecydowało o przekształceniu Coldair z solowe-go projektu w zespół?

Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć. Mnie jeszcze sporo brakuje do ich perfekcji, a poza tym faj-niej jest zagrać te piosenki tak, jak są zarejestrowane na płycie - z trąbkami, perkusją i drugą gitarą. Daje to mnóstwo dobrej energii na scenie. Można też występo-wać na większych scenach, nie wyobrażam sobie siebie w pojedynkę np. na Open’erze.

Łatwiej jest zabukować koncert za granicą czy w Polsce?

Wiesz, w sumie podobnie łatwo. W styczniu jadę na dość dużą trasę po Europie i udało mi się zabuko-wać dziesięć koncertów w dość krótkim czasie. Problem z koncertami za granicą jest taki, że paradoksalnie tam mniej płacą. W Polsce jest też o tyle prościej, że mam dużo znajomych, którzy prowadzą kluby i łatwiej się z nimi dogadać o terminy. Choć z kolei nie mogę np. nic zabukować w Toruniu. Grałem tam sto lat temu jako Kyst duo, ale od tamtej pory kluby są głuche na moje pytania.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

Tak jak mówiłem - trasa po Europie w styczniu, luty Wielka Brytania, zgłosiłem się do SXSW, więc może w marcu znów pojadę do Stanów. Mam już po-mysły na trzeci album Coldair. Chcę go nagrywać cały rok, po jednej piosence na miesiąc. Jeśli świat się nie skończy, wydam ją w styczniu 2013.

ROZMAWIAŁ: Michał Wieczorek

15

R e k l a m a

Coldair

Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć.

Page 9: Electric Nights 10/2011

live fast, love strong and die youngBack To The Ocean

O co poprosiłaś w tym roku św. Mikołaja?

O kontrakt płytowy (śmiech).

To mamy podobne życzenia, ponieważ ja poprosiłem go o Twoją płytę. Jak myślisz, długo jeszcze będziemy musieli czekać, żeby któraś z wytwórni przyśpieszyła spełnienie naszych życzeń?

Trudno mi powiedzieć, czy liczę jeszcze na jaką-kolwiek wytwórnię. Jest to bardzo skomplikowana hi-storia. Bardziej myślę o zainwestowaniu w przyszłym roku własnych pieniędzy na nagranie materiału. Nato-miast na pewno będzie trzeba znaleźć jakiegoś dystry-butora – kogoś, kto rozpromuje to na szerszą skalę.

Mam rozumieć, że chcesz dać sobie spokój z mocno nieprzyjazną muzykom polską rzeczywistością ryn-kową?

Może nie tyle dać spokój, ile dostosować się do re-aliów. Wygląda to jak wygląda. Cały czas mam nadzieję, że ktoś „ważny” w końcu zwróci na nas uwagę. Na razie wzbudzamy zainteresowanie wśród dziennikarzy i słu-chaczy, natomiast potrzebujemy kogoś mocno osadzo-nego w tej branży. Chcemy wkrótce zrobić podejście do polsatowskiego „Must Be The Music” i liczymy na to, że tym samym pokażemy się na srebrnym ekranie. Bie-rzemy sprawy w swoje ręce.

Zagrałaś niedawno koncert w studiu wytwórni SP Records. Gdy się o tym dowiedziałem, natychmiast przyszło mi do głowy, że skoro występujesz u nich, musisz coś z nimi już planować.

Z ich strony nie pojawiła się taka propozycja. Stu-dio SP Records uruchamia w tym momencie telewizję internetową i zaprosili nas tylko do zagrania koncertu. Traktują to chyba równolegle do swojej działalności wydawniczej. Gdyby natomiast pojawiła się propozycja nagrania u nich płyty, bardzo chętnie byśmy z niej sko-rzystali. Kiedyś wysłałam materiał do Kayaxu, rozma-wiałam z jedną z ich menedżerek, która powiedziała mi, że być może posłuchają tego, ale plany wydawnicze i tak już mają przygotowane na dwa lata. Dało mi to dużo myślenia i w większym stopniu swoją energię skiero-wałam na znalezienie dobrych muzyków czy występy na festiwalach. Nie chcę dobijać się do wytwórni. Jeśli któregoś dnia się uda - fajnie, ale obecnie zajmuje to jakieś 5-7% mojej uwagi.

Czytając o Tobie nie mogłem uwierzyć, że Twój ta-lent dostrzegają głównie obcokrajowcy. Nagraliście EP-kę dzięki niemieckiemu wydawcy, amerykańska wytwórnia Quickstar Music Production umieści-ła Wasz numer na jednej ze składanek, pniecie się w górę w międzynarodowych konkursach songwriter-skich. A gdzie w tej całej muzycznej przygodzie znaj-duje się Polska?

W końcówce tego roku zaczęliśmy pojawiać się na festiwalach i przyniosło nam to bardzo fajne na-grody. Graliśmy na Rock’Autostradzie pod Bochnią, gdzie zdobyliśmy nagrodę publiczności i wyróżnienie dla basisty. Następnie pojechaliśmy na festiwal Berge-ra (impreza poświęcona pamięci zmarłemu tragicznie Pawłowi Bergerowi, klawiszowcowi Dżemu - przyp. red.) w Kaliszu i tam zrobiliśmy już furorę. Zgarnęli-śmy nagrodę publiczności, zajęliśmy trzecie miejsce w głosowaniu jury oraz dostaliśmy nagrodę specjalną

swoją muzyką urzekła Niemców tak mocno, iż ci postanowili kupić licencję na jej maxi-singla. Podbiła też serca amerykanów, którzy we współpracy z Quickstar Music Production zamieścili utwór „Yes, You are The sun” na składance Rock4life. Tylko Polacy wciąż jeszcze udają, że twórczość lublinianki agnieszki Olszewskiej-Kaczmarek nie istnieje. ale powoli wszystko się zmienia. Zaczęła od zdobywania świata, rodaków zostawiła sobie na koniec. Jak najszybciej zaprzyjaźnijcie się Back To The Ocean (zespołu, który agnieszka założyła wraz z Rafałem smolińskim), bo niedługo wszyscy mogą się z Was śmiać, że jeszcze ich nie znacie.

Back

To The

Ocean

Bez różowych faTałaSzKów i piór w pupie

od zespołu Dżem. Zupełnie niespodziewaną, a przy-znaną przez muzyków jednogłośnie. W Kaliszu nawią-zaliśmy też dużo kontaktów z dziennikarzami, którym bardzo spodobała się nasza muzyka. Pokłosiem tego była obecność Back To The Ocean w lokalnej rozgło-śni, dostaliśmy też propozycję zagrania przed gwiazdą podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tak więc pojawiliśmy się raptem na dwóch festiwalach, a dostaliśmy tyle wyróżnień.

Czyli jednak w Polsce dzieje się dla Was też coś do-brego. Jest więc duża szansa, że któregoś dnia ktoś zaproponuje Ci podpisanie tego wymarzonego kon-traktu.

Jestem pewna, że coś takiego w końcu nastąpi. Ale mam świadomość, że cały czas trzeba gdzieś się po-kazywać i trafić w pewnym momencie na właściwych ludzi na właściwym miejscu. Tak naprawdę sporo cza-su zajęło mi kompletowanie muzyków, dlatego też nie było możliwości grania w pełnym składzie. Teraz już nareszcie mogę planować festiwale, występy i tego typu castingi jak „Must Be The Music”. Chcę też podkreślić jedną bardzo ważną rzecz. Przez długi czas wmawiano mi, że gram muzykę niszową, ponieważ śpiewam w ję-zyku angielskim. I zaczęłam w to wierzyć. A okazuje się, że gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, jesteśmy bardzo dobrze odbierani. Graliśmy np. na Nordland Art Festival w Łodzi, gdzie oprócz polskich grup były też zespoły ze Skandynawii i krajów nadbałtyckich. Publiczność przyjęła nas fantastycznie - graliśmy trzy bisy, a ludzie wciąż nie chcieli puszczać nas ze sceny. Naszym sukcesem jest także fakt, że pojawiliśmy się w Trójce, gdzie byliśmy nominowani do listy przebojów - bez znajomości czy poparcia jakiejkolwiek wytwórni. Jesteśmy na liście przebojów Radia Kraków, niedaw-no byliśmy także grani w Jedynce, Radiu Łódź, Radiu Zachód, Radiu RAM, a obecnie będzie nas promować bydgoskie Radio PiK. Naszą muzykę można odnaleźć w wielu rozgłośniach.

A jak to się stało, że udało Ci się zainteresować swoją muzyką zagranicznych wydawców?

Zaczynając od Quickstar Music Production - to oni znaleźli nas na MySpace. Podejrzewam, że w ja-kiś sposób monitorują te strony i jak tylko pojawia się coś ciekawego, od razu zwracają na to uwagę. Jeśli zaś chodzi o niemieckiego licencjobiorcę - regularnie ko-rzystam z popularnych na Zachodzie portali, gdzie pła-ci się miesięcznie niewielką kwotę, a w zamian dostaje się dostęp do różnych ogłoszeń, m.in. od menedżerów, wydawców czy organizatorów koncertów. W ten spo-sób dotarłam do Niemiec. Jest to bardzo mała firma, ale kontakt z nią pozwolił mi umieścić mój maxi-singiel na iTunes, Amazon i tym podobnych portalach przezna-czonych do płatnego ściągania muzyki. Zmobilizowało mnie to też do tego, by zakończyć pracę nad EP-ką. Nie jest to jakaś wytwórnia, która mogłaby wyłożyć wielkie pieniądze, ale pewnego rodzaju okno na świat. Płyty pojawiły się w sklepach w Australii i w Niemczech. Zostały też wysłane do rozgłośni radiowych, ale nie mam pojęcia, jak sobie tam radzą. Ciągle przybywają nowi fani z całego świata - i na Facebooku, i na stronie Reverbnation, gdzie mamy swój profil, więc gdzieś tę muzykę słyszą.

Zanim pojawiło się Back To The Ocean, całkiem nieźle radziłaś sobie z formacją Humbert Humbert.

Bardzo ciekawy zespół, grający mocnego rocka. Liderowałam mu, pisałem też muzykę, ale wspólnie ze wspaniałym gitarzystą Arkiem Ślesickim, obecnie gita-

rzystą zespołu Skowyt, który właśnie świętuje premierę swojej płyty. W pewnym momencie zaczęło ciągnąć mnie jednak w kierunku lżejszego grania, chciałam też śpiewać w języku angielskim. Miałam już w sobie taki najbliższy mojej duszy repertuar i wiedziałam, że nie jest możliwe zagranie go z Humbert Humbert. Ale bar-dzo cienię sobie tamten okres współpracy. Dużo wystę-powaliśmy, graliśmy fajne supporty, m.in. przed O.N.A. czy Perfectem. Pojawialiśmy się w wielu warszawskich klubach, co przyniosło nam takie otrzaskanie się ze sce-ną. Nauczyliśmy się współpracy ze sobą, regularnych prób. A Back To The Ocean jest moim stuprocentowym muzycznym spełnieniem. W pełni wyznaczam kierun-ki - jak ma wyglądać kariera Back To The Ocean, jak my mamy wyglądać, gdzie mamy się zgłaszać, gdzie na pewno się nie zgłosimy i czego na pewno nie zrobiła-bym, by osiągnąć sukces.

Czego byś nie zrobiła?

(śmiech) Nie ubrałabym się w różowe fatałaszki i nie robiłabym show w stylu pióra w pupie. Nie jest to moja konwencja.

Czyli przede wszystkim muzyka.

My jesteśmy bardzo żywiołowi na scenie. Uśmie-chamy się do siebie, wygłupiamy się, ale jest to nasze i absolutnie niewyreżyserowane. Gdyby ktoś powie-dział, że podpisze z nami kontrakt, ale musimy ubierać się tak czy siak, nigdy nie zgodziłabym się na to.

Mogłabyś rozwinąć myśl, że muzyka to jest Twój po-wrót do oceanu? Ładnie to brzmi, ale za cholerę nie mogę tego rozgryźć.

Może zabrzmi to górnolotnie, ale zawsze czułam, że gdzieś w środku symbolem mojej duszy jest ocean. Kiedyś medytowałam i poczułam, że siedzę na dnie oceanu i potrafię oddychać pod wodą. Czułam się wtedy jak w domu. Dlatego też kiedy gram muzykę, która jest taką moją najszczerszą wypowiedzią, mam wrażenie, że wracam do oceanu, robię to, co jest mi najbardziej bliskie. Jest to powrót do siebie, swojej duszy, emocji i tego czegoś najcenniejszego, co chce się dać światu.

Jak wiele muzycznych marzeń spełniło się już w Two-im życiu?

Spełniło się jakieś 70%. Powiem „100”, kiedy okaże się, że mogę utrzymywać się z muzyki. Póki co doświadczam takiego rozdarcia… Pracuję zawodowo i to jest moje źródło finansowe, a Back To The Ocean jest na razie takim dodatkiem, choć nie ukrywam, że najważniejszym. Moment, w którym obudzę się i będę wiedziała, że nie muszę iść do pracy etatowej będzie oznaczał, że spełniło się 95% moich marzeń. A jeżeli będę mogła grać z moją muzyką trasy koncertowe po całym świecie, powiem wtedy, że zrealizowałam nawet i 110% (śmiech).

Bardzo tęsknisz za Lublinem?

Kocham to miasto. W Lublinie jestem średnio raz na dwa miesiące, ponieważ mieszka tam mój ojciec. Całkiem niedawno chodziliśmy sobie razem po Starym Mieście i o dziwo jeszcze udało mi się odkryć jakieś nowe rzeczy, o których nie wiedziałam. Tutaj skończy-łam studia psychologiczne, uwielbiam Lublin. Ale cóż, w Warszawie mieszkam już od wielu lat i teraz tam jest mój drugi dom.

ROZMAWIAŁ: Tomasz Kowalewicz

Przez długi czas wmawiano mi, że gram muzykę niszową, ponieważ śpiewam w języku angielskim. I zaczęłam w to wierzyć. A okazuje się, że gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, jesteśmy bardzo dobrze odbierani.

16 17

Page 10: Electric Nights 10/2011

19

To faktycznie będzie Wasza ostatnia płyta?

Może tak się zdarzyć. Jeśli zespół składa się z sześciu osób, a w robienie płyty zaan-gażowane są dwie, trzy, pojawiają się pytania o sens kontynuowania działalności. To dość radykalne postawienie sprawy, choć równie prawdopodobne, jak każde inne. Trzeba pa-miętać o tym, że akurat podczas nagrywania „Planu” część chłopaków zaangażowana była w inne rzeczy i to pochłaniało ich czas. Nie zawieszamy jednak działalności - będziemy grać koncerty. Nie myślimy jednak w tym momencie o następnym krążku.

Każda z Waszych płyt stanowi mniej lub bardziej udany portret, zatrzymanie kadru. Co „Plan” mówi o Was samych?

Wiesz, nie analizujemy naszych tekstów

z perspektywy psychologicznej, próbujemy się zdystansować od tego, choć nie jest to łatwe. Można jednak stwierdzić, że jesteśmy już po

trzydziestce, wciąż nie zgadzamy się na rze-czywistość, ale prezentujemy mniej waleczną postawę. Teksty na „Planie” są przejawem świadomości, że pewnych rzeczy nie można zmienić, ale nie trzeba się na nie godzić. Po-stawa trochę utopijna.

Myślę sobie, że byłoby śmieszne, gdyby Wasz wokalista Ostry wyszedł na scenę i wykrzykiwał teksty o butelkach i kamie-niach.

Wiesz, nie mamy już ochoty nikogo

nap...ć, więc przede wszystkim byłoby to niezgodne z nami samymi. Ale popatrz na Iggy’ego Popa - gość jest po sześćdziesiątce, a na scenie kipi w nim gniew. U nas zmiana stylistyki to świadomy wybór, a nie kwestia metryki. Na koncertach gramy tak nowe, jak i stare piosenki. Także nie zmieniło się to ja-koś drastycznie, jeśli chodzi o energię podczas występów.

Ludzie mówią: „Kulkom stępiło się ostrze”.

Pewnie tak to można odbierać. Nie wal-czymy z interpretacjami, raczej odżegnuje-my się od medialnej, dziennikarskiej gęby. Nadal wkurza nas mnóstwo rzeczy, tak samo, jak przy pierwszym czy drugim krążku. Ale „Plan” w zamierzeniu miał być odide-ologizowany, raczej chcieliśmy postawić na stronę muzyczną, pokazać, że oprócz tego, że angażujemy się we współczesne problemy, jesteśmy w stanie grać przyjemną muzykę. Pamiętaj - nie słuchamy tylko ostrych brzmień …

…Wasza nazwa wywodzi się z utworu na-granego przez jeden z najbardziej pluszo-wych zespołów świata, Saint Etienne…

…i takich artystów też słuchamy. I to chcieliśmy pokazać na tym krążku.

Skąd pomysł na tę płytę właśnie teraz? Na-

gle okazuje się, że nie trzeba agresji i krzy-ku, by stworzyć coś zapadającego w pamięć.

Mógłbym powiedzieć, że wielu osobom brak pazura się nie podoba. Ludzie nie mogą np. przyzwyczaić się do głosu Krzyśka, któ-ry zamiast krzyczeć, próbuje teraz śpiewać. Wcześniej układaliśmy piosenki, które w for-mie muzycznej były czymś samodzielnym, tekst był tylko dodatkiem, wykrzyczanym przez Krzyśka. Tylko że w tym wszystkim nie było melodii, a jej brak musieliśmy maskować instrumentami, gęstymi gitarami, elektroniką. Postanowiliśmy tym razem wykorzystać sta-ry rockowy patent - główny ciężar przejmuje wokal, jest dzięki temu przestrzeń w muzyce, instrumenty nie muszą nadawać biegu. Dla uproszczenia: Beatlesi czy Muddy Waters to wokal i coś tam w tle. Stwierdziliśmy, że tak rozumiana klasyka to dobry punkt odniesie-nia, któremu warto się ukłonić. Choć chłopa-ki mówią, że to właściwie moja płyta - jestem jej producentem i współautorem większości

18

Cool Kids of Death

Wystarczy zajrzeć na youTube’a. „co to k... jest? Rozmiękczone kulki. kiedy zatańczą z gwiazdami? ch...e”. Ale także: „te kawałki miażdżą. Rewelacja. Zdziwienie i czad. Wkręcające”. o tym, dlaczego Cool kids of death są znów w kontrze, tym razem do swojej przeszłości i do oczekiwań innych - marcin „Cinass” kowalski, gitarzysta, producent i autor większości kompozycji z ostatniej płyty zespołu „Plan ewakuacji”.

Przyjemnamuzyka

Postanowiliśmy tym razem wykorzystać stary rockowy patent - główny ciężar przejmuje wokal, jest dzięki temu przestrzeń w muzyce, instrumenty nie muszą nadawać biegu.

Page 11: Electric Nights 10/2011

kompozycji. I to ja wymyśliłem, że wokalista musi przede wszystkim śpiewać. Jak na „Pet Sounds”, nie przymierzając.

Czyli „Plan ewakuacji” to płyta niedemo-kratyczna?

Nie narzucałem wizji, choć nie ukrywam, że realizujemy tu mój pomysł. Większość chłopaków nie wchodziła mi po prostu w dro-gę. Wymyśliliśmy, że jedna osoba zrobi płytę i na tym skończyła się demokracja. W ogóle jestem zdania, że nie prowadzi ona do nicze-go dobrego. Nie da się prowadzić zespołu de-mokratycznie, o ile nie posiada on wyraźnego lidera, przynajmniej od strony muzycznej.

Przyznaję, że po ostatnim krążku posta-wiłem na Was kreskę, nie liczyłem, że coś dobrego może dotrzeć do nas z Waszego obozu. Okazuje się, że spod warstwy agresji jesteście w stanie wydobyć porządny piosen-kowy materiał.

Po „Afterparty” zrozumiałem, że formu-ła ostrego, gitarowego grania się wyczerpała. Myślałem, że to ten krążek będzie przeło-mowy, ale okazało się, że dodanie tanecznego beatu to za mało. Mieliśmy dwie drogi - grać dalej to samo albo radykalniej się zmienić. Wybraliśmy opcję numer dwa. Ta zmiana to było trochę być albo nie być dla zespołu.

Od zawsze budziliście skrajne emocje - od uwielbienia po gniew. Pierwsza płyta usta-wiła Was na jednoznacznej pozycji bun-towników, każdym kolejnym krążkiem musieliście udowodnić, że nie jesteście przypadkową bandą chłopaków napierdzie-lających w gitary i krzyczących, że im źle na świecie.

Nie da się ukryć, że nasz pierwszy krą-żek odniósł pewien sukces. Wygraliśmy nim ostatnio w radiowej Trójce konkurs na płytę dziesięciolecia. To bardzo wysoko postawio-na poprzeczka. A my po debiucie wyczuliśmy, że show business chce nas zaabsorbować. Bunt stał się konfekcjonowany.

Staliście się fajnym, kolorowym rekwizy-tem. Opłacało się Was zaprosić do studia, bo można było liczyć, że powiecie coś fajne-go. Ale nie chodziło o prawdę, tylko medial-ną użyteczność.

I dlatego zrobiliśmy płytę drugą, która

jest ciężka i której praktycznie nie da się słu-chać - żeby show business przestał się nami interesować w taki sposób. Z każdą kolejnym albumem uciekaliśmy od tej medialnej go-rączki. Aż doszliśmy do ściany, wyczerpaliśmy temat. Stąd „Plan” jest inny - piosenkowy, me-lodyjny.

Moi faworyci: „Karaibski”, „Plan ewaku-acji”, „Dalej pójdę sam”, „Wiemy wszystko”.

Ciekawe, że wybrałeś cztery piosenki, które będą singlami.

Szkoda tylko, że nikt ich nie zagra. Spotkałem się z opinią branży, że „Plan

ewakuacji” w ogóle jest płytą wyjątkową, że jest tu dużo doskonałych numerów, a nie je-dynie dwa dobre i dziesięć wypełniaczy. To nas wzmocniło i postanowiliśmy, że wydamy więcej singli niż zwykle. Sytuacja na ryn-ku muzycznym wygląda nadal tak słabo, jak dziesięć temu, dlatego nie zadaję sobie pyta-nia „kto to będzie grać?”. Inaczej musieliby-śmy w ogóle zwinąć manatki.

Raczej hobby, niż zawód?

Każdy z nas chciał grać w zespole i to udało nam się osiągnąć. Dla kasy robimy inne rzeczy, zresztą nie wydaje mi się, że który-kolwiek z nas chciałby się dać się zamknąć w formule pt. „Cool Kids of Death”. Realizu-jemy się na innych polach, chcemy eksploro-wać inne tereny. CKOD pozwala na spełnie-nie naszych artystycznych ambicji, nigdy nie zrobimy mega popowej kariery, choćby dla-tego, że Ostry nie ma mega głosu (śmiech).

To prawda - Ostrowski nie umie śpiewać. Ale my to zawsze wiedzieliśmy, nigdy

tego nie ukrywaliśmy. To, co wycisnąłem z niego na tym krążku, wymagało dużo naszej wspólnej pracy. Pamiętaj, że ludzie po „Ido-lach” i innych tego typu programach mają wspaniałe głosy, ale często nie mają ciekawej osobowości, trzeba dla nich nagrać piosen-ki, bo sami nie mogliby nic stworzyć. Kupa. A Cool Kids of Death prawdziwy zespół (śmiech).

Na „Planie” każdy utwór pochodzi z zupeł-nie innego miejsca. Taki dziwny konglome-rat miał prawo nie wyjść.

Spójrz, w czasach postmodernizmu, choć to wyświechtane określenie, trudno jest stwo-rzyć coś zupełnie nowego jakościowo, coś, co nie odwoływałoby się do wcześniejszych trendów. Chciałem, żeby płyta brzmiała, na ile to będzie możliwe, oryginalnie. Cały bajer polega na inteligentnym mieszaniu różnych motywów, często w teorii nie pasujących do siebie.

Masz poczucie, że wyszliście tym krążkiem z jakiegoś takiego zaklętego kręgu?

Dobre sformułowanie! Przywodzi mi na myśl słowo „wolność”, rozumiane jako przekraczanie barier, zakazów. Dziś trudno o prawdziwą wolność, mocny i wyrazisty akt.

Wszystko już było. Trudno wyjść poza sche-maty - ramy, w których działasz jako jed-nostka, przytrafiły się już i innym.

I widzisz, ta zmiana stylistyczna CKOD z „Planu ewakuacji” jest przejawem wolności - artysta może zniszczyć wszystko, co do tej pory stworzył i zbudować na tym coś zupeł-nie innego.

Wydacie pięć singli i co dalej? Nie wiem. Zaczynam prace nad trzecim

albumem NOT, razem z Kubą (Wandacho-wiczem, basistą CKOD - przyp. red.) i Łu-kaszem (Klausem, perkusistą CKOD - przyp. red.). Mam pomysły na jeszcze dwa projek-ty, mam więc co robić. Kuba otworzył teraz knajpę w Łodzi - koncerty i różne imprezy. Kamil (Łazikowski, klawiszowiec CKOD - przyp. red.) otworzył Bajkonur, miejsce z sa-lami prób, studiem, będą mogły tu nagrywać zespoły, co akurat wpisuje się w ogólny trend – w Łodzi powstaje coraz więcej miejsc nasta-wionych na propagowanie niezależnej kultury. Krzysiek na co dzień zajmuje się komiksami i teledyskami. Wojtek (Michalec, gitarzysta CKOD – przyp. red.) kończy nagrywać płytę z zespołem Marynarze. Łukasz nagrywa też perkusję dla wielu różnych artystów. Mamy mnóstwo rzeczy do roboty. Problemem jest więc to, żeby się zebrać do kupy. Pewne jest, że spod naszej ręki i tak będą pojawiać się kolejne rzeczy, nawet jeśli nie będą opatrzone szyldem Cool Kids of Death.

ROZMAWIAŁ: Maciek Tomaszewski

R e k l a m a

2120

Page 12: Electric Nights 10/2011

W jednym z niedawnych wywiadów li-der Illusion Tomek „Lipa” Lipnicki

powiedział, że już w 2008 r. grupa myślała o tym, żeby wrócić na stałe. „Uznaliśmy jednak, że to jeszcze nie jest ten moment” - komentował wokalista gdańskiego kwar-tetu. Ziarno zostało jednak zasiane, muzycy utwierdzili się w przekonaniu, że publiczność czeka na ich powrót. Podobne sygnały docho-dziły do nich od lat. Najmocniej odczuwał to właśnie Lipa, być może dlatego, że spośród wszystkich członków Illusion to on wyka-zywał się największą aktywnością sceniczną. Podczas koncertów własnego zespołu Lipali sięgał niejednokrotnie po kawałki Illusion, szczególnie po „To co ma nadejść” oraz kulto-wy „Nóż”. Nietrudno się domyślić, że właśnie te numery spotykały się z najgorętszym przy-jęciem. Lipnicki długo jednak zarzekał się, że Illusion to zamknięty rozdział, że interesują go teraz zupełnie inne rzeczy. Namawiali fani, namawiali koledzy z zespołu. Po rozpadzie pierwotnej formacji Jarek Śmigiel i Paweł Herbasch (odpowiednio basista i perkusista) założyli grupę Oxy.gen, grającą mieszankę hip-hopu, nowoczesnej elektroniki, funky i rocka. Polski rynek nie zainteresował się osobliwym połączeniem, stąd do dziś grupa może się pochwalić jedynie umiarkowanym

hitem w postaci coveru „Billie Jean” Michaela Jacksona.

Rozpad Illusion wynikał ze zmiany zain-teresowań muzyków. Już na wydanym w 1998 r. krążku „Illusion 6” wyraźnie było słychać, że artyści zmieniają kierunek. Na płycie po-jawiło się trochę elementów elektronicznych, które nie spotkały się z przychylną reakcją przyzwyczajonych do ciężkiego łojenia fa-nów. Lipa zgłębiał elektroniczne rejony w po-czątkach Lipali, jednak ostatecznie powrócił na łono rocka, a nawet metalu. Tomek przez półtora roku wiosłował w Acid Drinkers, w którym pełnił też funkcję drugiego gita-rzysty. Owocem współpracy gdańszczanina z poznańską ekipą jest płyta „Rock Is Not Enough” wydana w 2004 roku. Lider Acidów Titus w charakterystyczny sposób komen-tował okres współpracy z Lipą mówiąc: „nie wiem, czy to było dobre, ale miało wielkie jaja”. Titus nie mógł się nachwalić umiejętno-ści (zwłaszcza wokalnych) Lipy, przyznał jed-nak, że silne osobowości obu panów sprawiły, iż musieli się rozstać. Powrót Illusion (ten sprzed 3 lat) był ogromnym wydarzeniem dla polskich fanów mocnego grania. Zespół zaprosił do udziału w wyjątkowym koncer-cie wspomnianych Acidów, a także Comę

i Huntera. Hala Stulecia zapełniłaby się jed-nak i bez tego, bowiem 13 grudnia 2008 r. wszyscy czekali tylko na Illusion. Lipnicki, Śmigiel, Herbasch – brakowało tylko jednej osoby. Gitarzysty. Wioślarz z oryginalne-go składu ( Jerzy Rutkowski) obiecał sobie, że nigdy nie weźmie gitary elektrycznej do ręki - w jego życiu prywatnym wydarzy-ła się ogromna tragedia, która zdecydowała o takim postanowieniu. Jerry wystąpił tylko w krótkim secie akustycznym, a w pozosta-łych numerach zastępował go znany z Tuff Enuff Tomasz „Sivy” Biskup. „Szczerze? Dla mnie najważniejsze było to, że Jerry nie mógł z nami grać. To była ta rzecz, która zdecydo-wała, że nie zeszliśmy się na dłużej” - właśnie w ten sposób wypowiedział się niedawno na temat sytuacji sprzed 3 lat Śmigiel.

Co nie udało się w 2008, udało się w tym roku. Wszystko wskazuje na to, że czas leczy rany, bowiem dzisiejsze Illusion to Lipnicki, Śmigiel, Herbasch i Rutkowski. Ten skład ma za sobą trzy wielkie halowe koncerty, które odbyły się w październiku i listopadzie, w katowickim Spodku, położonej na granicy Sopotu i Gdańska Ergo Arenie oraz w sto-łecznej hali Torwar. Jerry nie ma dziś oporów przed sięganiem po gitarę elektryczną. Ten

rok jest ważny dla Illusion także z innego powodu. Do sklepów trafiła niedawno skła-danka „The Best Of Illusion”, na której oprócz hitów, wspomnianego już „Noża”, „To co ma nadejść” czy „Vendetty”, znalazło się miejsce dla dwóch nowych utworów - „Tron” oraz „Solą w oku”. Ten drugi doczekał się tele-dysku, w którym muzycy demonstrują swoje zdanie na temat polityków i celebrytów. Nie ma żadnej muzycznej rewolucji, nowe utwory Illusion są osadzone w klimacie hard rocka i grunge’u z elementami hardcore’u. Wkrótce do sprzedaży ma trafić DVD upamiętniające jesienne koncerty. Co stanie się dalej? Jeszcze nie wiadomo. Jeśli chodzi o tegoroczne kon-certy, Lipa nie pozostawiał złudzeń: „To biz-nesowa sprawa”. Zastrzegł jednak, że muzycy czuli, iż muszą to zrobić, potrzebują stanąć razem na scenie. Skoro potrafili przygotować dwa premierowe kawałki, to może porwą się na nową płytę w przyszłym roku? Nie ulega wątpliwości, że w Polsce wciąż jest zapotrze-bowanie na Illusion. Może to będzie czyn-nik determinujący działania grupy. Śmigiel i Herbasch mówią wprost: „Wszystko zależy od Lipy”. Tomek, co Ty na to?

TEKST: Maciek Kancerek

To co ma nadejść?

To miał być jeden koncerT. Tylko jeden. Zespół mówił, że oprZe się modZie na reakTywacje. 13 grudnia 2008 r. odrodZone IllusIon sTanęło na wypełnionej po brZegi scenie wrocławskiej Hali sTulecia. niespełna 3 laTa później grupa Znów wysTępuje prZed publicZnością. i cHoć muZycy oTwarcie nie mówią o powrocie na sTałe, prZesTali Tę możliwość prZekreślać.

hard stageIllusion

2322

Page 13: Electric Nights 10/2011

Jak należy traktować „In Between”? Jako pierwszą płytę w nowym rozdziale Figu-

resmile, czy jako kontynuację tego, co pro-ponowaliście jako Three Wishes?

Zdecydowanie kontynuacja. Zmiana była wynikiem tego, że znaleźliśmy w sieci infor-mację o istnieniu zespołu Three Wishes. Dla-tego jest to typowy zabieg kosmetyczny, który zupełnie nie wpłynął na to, co postanowiliśmy zawrzeć muzycznie czy też tekstowo na no-wym krążku. Tak samo wyglądałby album pod każdą inną nazwą.

A dlaczego akurat Figuresmile?

Chcieliśmy nazwać zespół „Figurehe-ad”, czyli „posąg”. Niestety takie zespoły w sieci też już naleźliśmy i zdecydowaliśmy się na uśmiech tego posągu. Kamienny uśmiech niewyrażający uczuć, po prostu przyklejony śmiech.

Wydaje się zatem, że trudno dziś znaleźć wolną nazwę.

Dosłownie tak to właśnie wygląda (śmiech). Z Three Wishes sytuacja wyglądała tak samo, choć akurat w tym przypadku na-zwa była dodatkowo, przynajmniej w moim

progressive stageFiguresmile

24

przekonaniu, kiepska. Dlatego ucieszyłem się z powodu zmiany.

Pozostając jeszcze przez chwilę przy Three Wishes. Byliście zadowoleni z tego, jak pły-ta „Towards The Light” poradziła sobie na rynku?

Wytłoczonych mieliśmy pięćset egzem-plarzy. Wszystkie już się rozeszły i nie moż-na ich już nabyć. Była rozprowadzana tylko za pośrednictwem sklepu Rockserwis, Piotr Kosiński sprzedał nam właściwie cały nakład. Czy byliśmy zadowoleni? Raczej tak. Z takim

nakładem chyba nie mieliśmy szans liczyć na większy odzew. Natomiast udało się zagrać kilka fajnych koncertów. Na portalach inter-netowych pojawiły się miłe recenzje. Oczywi-ście mogło być lepiej, ale nikt z nas nie jest zawodowym muzykiem, nie zajmuje się tylko tym. Każdy ma pracę i wygląda to jak wygląda. Mierzymy siły na zamiary i z takim nakładem wysiłku, jaki włożyliśmy w promocję „To-wards The Light”, myślę, że wyszło całkiem sympatycznie.

Czy dobrze pamiętam, że wśród tych kon-certów był także występ w Lublinie w maju 2004 r.?

Dokładnie! Dobrze pamiętasz. To był plenerowy, świetny koncert. Szczerze powie-dziawszy jeden z lepszych, jakie udało nam się zagrać. Dlatego bardzo chcielibyśmy do Lu-blina wrócić.

Na „In Between” odeszliście nieco od stylu Three Wishes. W muzyce czuć więcej po-wietrza, więcej melodii.

Jasne, że tak. Tym razem przykładaliśmy dużo większą wagę do melodii, to był punkt wyjścia. Utwory, które w tej kwestii były ba-nalne nie przechodziły dalej. Trzymaliśmy się

dość mocno tej reguły. Dodatkowo przyszło nam pracować z kimś kto także przykłada dużą wagę do melodii. Pomysły na niektó-re harmonie wokalne rodziły się intuicyjnie. Tomek Zaleski jest też świetnym gitarzystą, co na pewno także pomogło w wyszukiwa-niu odpowiednich dźwięków. Ogólnie fajnie, że to zauważasz, bo taki był nasz zamysł - żeby melodie nie przemijały i zostawały na dłużej.

Z doświadczenia wiem, że producent potrafi całkowicie zmienić kształt muzyki, nad któ-rą pracuje z zespołem. Jak duży był wkład Tomka Zalewskiego w płytę Figuresmile?

Spory, choć myślę, że w rozsądnych pro-

porcjach. Były utwory, w których pozmieniał nam dość dużo, ale raczej w kwestiach aran-żacyjnych – jak ma zagrać sekcja, jakich użyć przejść. Tego typu sugestii wykorzystaliśmy niemało. Były też dwa, trzy numery, które we-szły na album bez większych poprawek. Są to jednak ciągle nasze utwory. Nasza krew i nasz pot. Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału, który wyprodukował Tomek.

Od czasów Three Wishes nastąpiła także zmiana w składzie.

Tak jest. Zmiana zaszła na stanowisku gitary prowadzącej. Gra na niej obecnie Woj-tek Kościelny. Jest gitarzystą bardziej rocko-wym, w przeciwieństwie do „klimatycznego” Zbyszka Marczaka, który nagrywał z nami „Towards The Light”. Jego ulubieni muzycy to m.in. Joe Satriani czy Yngwie Malmsteen. Ja w ogóle bardzo się bałem, gdy Wojtek dołą-czył do grupy. Myślałem, że będzie chciał nam tylko wywijać solówki. Okazało się, że świet-nie się wpasował. Także jest to istotna zmiana. Dodatkowo jako piąty składnik zespołu poja-wił się Rafał Gładysz, który zrobił nam całą elektronikę.

Mimo inspiracji, które wymieniłeś, na płycie w ogóle nie słychać grania w stylu Satrianiego.

No właśnie. I to był dla mnie kosmos. Bo byłem przekonany, że to wyjdzie (śmiech).

Zabranialiście mu grać solówki?

Nie dawaliśmy mu zbytnio pola do popi-su. Nie było czegoś takiego, że „o, teraz bę-dziesz grać solówkę!”. Ale też specjalnie ich nie zabranialiśmy. Bodajże tylko w „Code Of Death” pomysł na solo urodził się sam. I w utworze ostatnim, „Sun G”, instrumental-nym, w którym z założenia gitara miała być instrumentem prowadzącym. Zagrał zupełnie inaczej niż jego idole. Dla mnie jest coś fajne-go w tym, że poczuł klimat, w którym obraca się zespół, pracował pod niego. Wyszło to na-turalnie.

Wspomniałeś wcześniej o Rafale Głady-szu jako piątym składniku Figuresmile. Na okładce wymieniony jest jako gość. Jest sta-łym członkiem grupy?

Nie.

A planujecie jeszcze współpracę?

Myślę, że będziemy jeszcze razem coś tworzyć. Rafał nie jest członkiem zespołu, nie jeździ z nami na koncerty. Generowało-by to dodatkowe problemy z transportem, a w obecnych czasach nie jest niezbędny na scenie. Dlatego jest jak jest. Jego partie wgrane w pada podczas występów uruchamia perkusi-sta. Zresztą Rafał ma swój muzyczny projekt, któremu się poświęca – NuN’s Chaostry. Zro-bił kawał dobrej roboty, choć nie jest z nami na stałe.

Album rozpoczyna utwór „Marks Of Sin” - bardzo zróżnicowany, z mięsistym riffem, świetnym refrenem, pokręconym rytmem,

25

Po kilku latach doświadczeń pod nazwą Three Wishes, tworzący grupę muzycy powracają jako figuresmile. kosmetyczna zmiana nie jest jedyną nowością w obozie kwartetu. choć muzyczne nieodcinają się całkowicieod przeszłości, płyta„In between” stanowikrok ku poszerzeniustosowanych przezzespół środków wyrazu. Rozmawialiśmy z krzysztofem Borkiem - wokalistą, gitarzystą i autorem tekstów Figuresmile.

Page 14: Electric Nights 10/2011

elektroniką i świetną, mocną końcówką. Czy z premedytacją umieściliście go na po-czątku? Moim zdaniem bardzo wciąga!

W zasadzie trudno powiedzieć czemu. Być może z tego powodu, o którym mówisz. Były spory o kolejność numerów na płycie. Natomiast cała nasza czwórka zgodnie wybra-ła „Marks Of Sin” na otwarcie. Jest to o tyle dziwny utwór, że powstał w zasadzie ze skraw-ków pozostałych po „Towards The Light”. Po jego nagraniu, gdy zaczęliśmy pracować nad materiałem na „In Between”, pobawiliśmy się riffami, zagrywkami, które nam zostały. I złożyliśmy „Marks Of Sin”. Jakoś wszystkie te elementy zagrały ze sobą. Dużą rolę odgry-wa też tutaj elektronika. Ten charakterystycz-ny beat wymyślony przez Rafała.

Wyróżniłbym też nagranie tytułowe, w któ- rym pod koniec plamy klawiszowe wraz z gitarą kojarzą mi się trochę z duetem Fripp/Belew.

Fajne to porównanie z Frippem, bo ja akurat tego nie słyszałem. Natomiast sama końcówka i zwolnienie tuż przed moc-nym wejściem przed ostatnimi akordami mi osobiście przypomina Sigur Rós. Miałem w głowie taką melodyjkę z ich albumu. Chodzi o te plamy wygrywane nie wiem na czym, nie znam się tak na tych elektronicznych zabaw-kach Rafała. Ułożyliśmy taki motyw, który mi to przypomina. Ale Fripp, no może być…

Mnie wszystko kojarzy się z Frippem (śmiech). W „Under My Eyelids” natomiast osiągasz chyba wyżyny skali swojego głosu?

To był ostatni numer, który skompono-

waliśmy przed wejściem do studia. Tak sobie wymyśliliśmy, żeby było ich dziesięć - dwa od-padły. Tylko do niego nie miałem przygoto-wanej linii wokalnej. Jadąc do Olkusza, gdzie nagrywaliśmy płytę, wymyśliłem tę partię. Później jednak byłem przekonany, że wyleci, bo przecież nie dam rady. I zaśpiewałem tak tylko próbując ten pomysł. Okazało się, że wchodzę w rejestry, o których nie miałem po-jęcia, że mogę z siebie wydobyć… Tu jestem bardzo zadowolony z wokalu, choć może nie powinienem tego mówić.

Od reszty odróżnia się kończący płytę, in-strumentalny „Sun G”.

„Sun G” to jest utwór, którego mo-tyw przewodni przyniósł na próbę Wojtek Gnus, nasz basista. Mała ciekawostka - „Sun G” to czytane wspak Gnus. Są tu jak gdyby cztery zwrotko-refreny, czyli cztery solówki przerywane mocniejszymi częściami. Każda przedstawia część naszego życia. Wsamplo-waliśmy dźwięki, które towarzyszą nam na poszczególnych jego etapach. Od narodzin po śmierć. Zakończenie zaś to już popisowy numer naszego producenta Tomka Zalew-skiego. Pociachał nam totalnie riff końcowy, kazał się nauczyć go na nowo i zagrać. Także jest też jego zasługą, jak ten numer finalnie za-brzmiał. Fajnie nam się go nagrywało. Jest to poza tym nasza pierwsza próba zmierzenia się z instrumentalną formą. Umieściliśmy numer na końcu celowo, jako nowinkę przy tym, co robiliśmy do tej pory.

Jesteś autorem wszystkich tekstów. Jak waż-ne są dla Ciebie i jak ważne są w kontekście całego „In Between”?

Są ważne. Jednak nie ukrywam, że akurat ta działka, która przypada mi jak gdyby z urzę-du, jest przeze mnie mniej lubiana. Nie czuję się poetą. M.in. dlatego śpiewam po angielsku. Natomiast to, że nie przepadam za pisaniem tekstów nie oznacza, że się do nich nie przy-kładam. Staram się unikać w tej kwestii ba-nału. Wersy na „In Between” opisują sytuacje, w których stoimy przed podjęciem ważnych, życiowych decyzji. Stąd także wziął się tytuł. Decyzji, po podjęciu których nasze życie skie-rowane jest na konkretny tor, nie wiemy czy dobry, ale na pewno „jakiś”. Oczyma wyobraź-ni widzę siebie podjeżdżającego do skrzyżo-wania i w zależności od tego, w którą stronę skręcę, moje życie będzie takie, a nie inne. Na tych emocjach bazujemy na „In Between”.

Ale nie traktujesz tego jako koncept albu-mu?

Nie. Pod „In Between” podpinaliśmy so-bie także inne wytłumaczenia. Choćby tak prozaiczne, jak fakt, iż wiekowo jesteśmy już niemłodzi, a jeszcze niestarzy. Jesteśmy gdzieś „in between”. Chcielibyśmy także być „in be-tween” w innym sensie - pomiędzy zespołem funkcjonującym w undergroundzie a sytuacją, w której będzie o nas głośniej. Mam nadzieję, że album nam w tym w jakimś stopniu po-może.

Do tytułu nawiązuje także okładka.

Tak, okładka jest prosta. Moim zdaniem jest bardzo czytelna, taka nasza interpretacja złotego środka. Złoty środek jest tu reprezen-towany przez kolor szary, natomiast podmiot liryczny jest tym biało-czarnym kwadratem na środku.

W trakcie Waszej drogi jako Three Wishes byliście dość często porównywani do pewne-go zespołu…

Postanowiliśmy grać właśnie z fascyna-cji tym właśnie zespołem. Na EP-ce „By The Flash Of Will” chcieliśmy się do niego zbliżyć, ale w kwestii, powiedziałbym, klimatu. Warsz-tatowo odstajemy i tutaj nawet nie próbowa-liśmy rywalizować z Tool. Moim zdaniem EP-kę charakteryzuje klimat płyty „Aenima”. Jednak nasz drugi album, „Towards The Li-ght”, był podpinany pod łatkę „Tool” już raczej z rozpędu.

Nie mieliście tego dosyć?

Myślę, że „In Between” zdecydowanie pokazał, że mamy aspiracje do tego, żeby grać również w innym klimacie.

Planujecie promować album podczas kon-certów?

Trasa koncertowa to na pewno zbyt szumne słowo. Dotknę tutaj bardzo przykrej sytuacji, która zdarzyła się w zespole. Robert

Roszak, redaktor muzyczny Radia Konin miał zostać naszym menadżerem. Jeszcze w lutym trwały na ten temat rozmowy. Niestety 4 lip-ca tego roku Robert zmarł. Od tego czasu w zasadzie za całą stronę promocji zespołu, załatwiania koncertów i wszystkiego, co się z tym wiąże, jesteśmy odpowiedzialni sami. Przypadło to w udziale mi i nie ukrywam, że jest ciężko. Doczekaliśmy czasów, że często to zespół płaci za możliwość zagrania, choć za-wsze wydawało mi się, że jest inaczej. Mimo to mam nadzieję, że kilka koncertów uda mi się pozałatwiać.

Myślicie o promocji za granicą?

Nic w tej kwestii jeszcze nie robiliśmy. Zanim album jeszcze się ukazał, pisaliśmy do zagranicznych wytwórni. Chodziło nam jednak tylko o dystrybucję płyty. Teraz chce-my porozsyłać trochę egzemplarzy do portali zagranicznych. Na wszystko przyjdzie czas, wszystko przed nami.

ROZMAWIAŁ: Robert Grablewski

R e k l a m a

26 27

Page 15: Electric Nights 10/2011

folk stageRadical Face

29

„I’ve seen the end / I lost the war / One day you’ll join me here just like the rest”. Nie-zbyt optymistyczne w wymowie słowa jednej z piosenek z debiutanckiego albumu „Ghost” nie mają wielkiego oparcia w rzeczywistości. Ben Cooper nie zobaczył w 2008 r. końca, nie przegrał też żadnej z wojen. Stało się wręcz odwrotnie – za sprawą pierwszego pełno-wymiarowego krążka gitarzysty i wokalisty z Jacksonville na Florydzie wzrok miłośników folkowych smutków skupił się na niepozornej sylwetce brodatego grubaska. Longplay wy-dany w malutkiej berlińskiej wytwórni Morr krępował momentami swą nieśmiałością, za-klętą w akustycznych brzmieniach i niepozor-nych melodiach rodem z płyt Paula Simona i Arta Garfunkela. Sam artysta nie odżegny-wał się wówczas od tych chlubnych porównań, przyznając jednocześnie, ze kilka kawałków zainspirowanych zostało seansem „Labiryntu Fauna”, którego specyficzna baśniowość wy-raźnie przenikała przez albumowe przestrze-nie. Komercyjny potencjał piosenek pisanych piórem Coopera dostrzegli także reklamo-dawcy. Pilotujący debiut fenomenalny singiel „Welcome Home”, od samego początku bę-dący wizytówką projektu, stał się muzycznym podkładem m.in. reklamy aparatów Nikon, Chevroleta, a także zagościł na ścieżce dźwię-kowej brytyjskiego serialu „Skins”.

Wydana rok temu EP-ka „Touch The Sky” nie była pod tym względem gorsza, a jej zwiastun w postaci „Doorways” został uży-ty przez Google Chrome w spocie kampanii „It Gets Better”, przekonującej amerykańską młodzież o wartości życia po serii samobójstw, jaka przetoczyła się przez USA w połowie 2010 roku. Do akcji przyłączyli się czołowi amerykańscy celebryci z Lady Gagą na cze-le, a swój udział zanotował także sam Barack Obama – przemówieniom wszystkich uczest-ników spotu towarzyszył oczywiście w tle de-likatny wokal Radical Face. Nie należy przy tym zapominać o współtworzeniu przez na-szego bohatera indie-elektronicznego składu Electric President, którzy dzięki swej „alter-natywnej radiowości” a la The Postal Service również bardzo szybko doczekał się telewi-zyjnego debiutu, zamykając jeden z odcinków popularnego młodzieżowego serialu „Życie na fali”. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni alternatywa popłynęła z głównym nurtem, a niszowym artystom miało żyć się dostatnio. Czy aby na pewno?

Myli się ten, kto uważa że po takim pa-

śmie sukcesów Benowi Cooperowi było w ja-kimś stopniu łatwiej. Mnożyły się problemy, których główną oś stanowiły kłody rzucane pod nogi przez niemiecki label czy prozaicz-ne ograniczenia budżetowe, z którymi, mimo licznych ofert z okresu debiutu, nadal przyszło się muzykowi borykać. Koszt teledysku do pierwszego singla z nowej płyty był ponad-przeciętnie niski, a zrealizowany został przez samego artystę we współpracy z rodziną oraz dwoma przyjaciółmi: „Moja mama pomogła przy stworzeniu kostiumów, a mój brat był odpowiedzialny za zdjęcia i rekwizyty”. Klip do „A Pound Of Flesh” zamknął się w cenie ok. 165 dolarów. Pieniądze poszły głównie na ubrania, benzynę, maszynę do tworzenia

sztucznej mgły i wypożyczenie generatora prądu. Iście spartańskim warunkom realiza-cyjnym towarzyszyła nieciekawa sytuacja na linii Cooper-wytwórnia, do czego przyłożyło się zarówno protekcjonalne traktowanie ze strony szefostwa, jak i słaba promocja płyty: „Między mną a Morr Music nie było najlep-szej komunikacji. Było dużo rzeczy, za które ja brałem odpowiedzialność i za które odpo-wiedzialność brali oni, przy czym nasze zało-żenia zazwyczaj były ze sobą sprzeczne. Nie zdawałem sobie chociażby sprawy z tego, że mają tam człowieka odpowiedzialnego za ar-twork płyty każdego zespołu nagrywającego dla wytwórni. Zrobiłem więc swoją własną

okładkę, po czym w odpowiedzi usłyszałem: co ty sobie wyobrażasz, ten koleś robi tutaj covery”. Rozczarowania wynikające ze wza-jemnej współpracy z Morr zaowocowały tym, że przy nagrywaniu drugiego albumu Radical Face zrezygnował ze wsparcia ze strony więk-szego labelu.

Ben Cooper powołał w tym czasie do ży-cia swój mały sklepik internetowy oraz własną mini wytwórnię Bear Machine, która jak sam mówi „powstała jedynie ze względów for-malnych, a nie w celu wydawania nagrań in-

nych artystów”. Proces twórczy (tak samo jak w przeciągu ostatnich dziesięciu lat) prze-biegał w starej szopie z narzędziami, którą stroniący od miejskości i studyjnych wygód Benedict wyposażył w kluczowy w jego mu-zyce fortepian i... pralkę. Najświeższe doko-nanie amerykańskiego artysty „The Roots” jest pierwszą częścią trylogii pod wielce wymow-ną nazwą „The Family Tree”. W ten sposób zamiłowanie Bena do koncept albumów po-nownie daje o sobie znać w sposób bezpośred-ni. „Ghost” opierało się bowiem na motywie starych domów i opowiadanych niejako z ich perspektywy historiach. Tym razem za scena-riusz albumowych opowieści posłużyły dzieje fikcyjnej rodziny, śledzenie genealogi własnej familii oraz sterty przeczytanych książek. Losy trzech pokoleń, począwszy od 1800 do 1950 roku, Ben Cooper ma zamiar przybli-żyć na przestrzeni trzech pełnowymiarowych krążków, do których oprócz wspomnianego „The Roots” dołączy w najbliższym czasie także „The Branches” oraz zamykające klamrą żywot wymyślonych bohaterów „The Relati-ves”. „Spędziłem ponad dwa lata na pisaniu nowych piosenek. Kiedy zasiadłem nad cało-ścią gotowego materiału, okazało się, że mam ukończonych prawie pięćdziesiąt utworów. Zdecydowałem się więc stworzyć z tego trylo-gię, a z racji tego, że jestem nerdem i mam sła-bość do tego typu rzeczy, nazwałem set „The Family Tree”” - przyznaje muzyk.

Już teraz wiadomo, że Radical Face wię-cej niż udanie kroczy szlakiem obranym przed trzema laty, nasączając zawartość albumu aurą ciepłego, lecz tematycznie dość dołującego, akustycznego folku, przesiąkniętego duchem Sufjana Stevensa i jego amerykańskich po-bratymców. Ben od zawsze przyznawał się do obsesyjnej wręcz fascynacji osobą Jeffa Man-guma, który za sprawą „In The Aeroplane Over The Sea” zachęcił go w dziesiątej klasie do sprzedaży gitary elektrycznej i zastąpienia jej akustykiem. Specyficzny, przepełniony me-lancholią klimat twórczości Coopera zupeł-nie nie przystaje do faktu jego dorastania na słonecznych plażach Florydy: „Za wszystko obwiniam jesień. To moja ulubiona pora roku, gdy tylko się pojawia, zaczynam nieustannie albo nagrywać, albo pisać. Sprawia że jestem wówczas najbardziej podekscytowany robie-niem czegokolwiek. W rezultacie spoglądam w górę i wiatr żongluje pięcioma projektami jednocześnie. Tak jest co roku, a ja nie potrafię tego zmienić”. Takie podejście do sprawy zde-cydowanie odbiło się na nastroju najnowszych nagrań: „Nowa płyta pod względem tema-tycznym jest naprawdę bardzo mroczna. Dużo w niej śmierci i żalu. Muzycznie może rzeczy-wiście jest dość ładna, ale tekstowo to rzecz ciemniejsza. Napisałem ją zaraz po ukończe-niu prac nad „Ghost”, po nagraniu którego by-łem kompletnie wykończony, stąd wyszła ona dużo bardziej posępna niż początkowo zakła-dałem. Kolejne dwa albumy takie nie będą - będą dziwniejsze i głośne”. Pozostaje mieć nadzieję, która w tym przypadku ociera się o pewność, że jedno pozostanie niezmienione - wspomniane płyty okażą się równie prze-piękne, jak najnowsze dzieło Amerykanina.

TEKST: Kamil Białogrzywy

28

Mówiąc przekornie, takich artystów jak Ben Cooper jest z pewnością w Stanach Zjednoczonych na pęczki. Walczący z wiatrakami samotnicy, przelewający w intymnych czeluściach piwnic i sypialni swoje muzyczne pomysły na pulpity macbooków, trafiając ostatecznie w próżnię. Mniej więcej takim właśnie typem muzyka jest songwriter ukrywający się pod pseudonimem radical face, który jako jeden z nielicznych twórców pozbawionych większego wsparcia jakiejkolwiek wytwórni uparcie, lecz nienachalnie wbija się do łask szerokiej publiczności.

„Za wszystko obwiniam jesień. To moja ulubiona pora

roku, gdy tylko się pojawia, zaczynam nieustannie albo

nagrywać, albo pisać.”

Page 16: Electric Nights 10/2011

electronic stageSoulwax/2manydjs

Jest późna, zimna (choć lipcowa) noc na polu gdyńskiego lotniska Kosakowo. Nie-

dawno swój koncert zakończyli Pearl Jam, a główną scenę zajęła Groove Armada. Tak, to Open’er Festival 2010, którego pierwszy dzień dla wielu już się skończył. Inni do-piero się rozkręcają i pędzą pod gigantyczny namiot ustawiony pierwszy raz aż tak daleko od Main Stage’a. Tam zaczyna wybrzmie-wać nieco podkręcony bit z The Chemical Brothers, potem sporo lat 80. na podkładzie z klasyków techno, soczyste electro od De-admau5a, przechodzące w „Roots” Sepultury, a na dokładkę przyśpieszony dwa razy Ian Cur-tis. No i James Murphy wyrzucający kolejne winyle na ożywionej okładce swojej płyty.

Coś musi się zmienić

Ponad dekadę wcześniej jako Soulwax stwierdzili, że „każdy chce być DJ-em, każdy sądzi, że to takie proste”. Nie sposób nie przy-znać im racji. Szczególnie w czasach wybu-chu tanecznych odmian dubstepu czy electro. Okazało się, że jest aż zbyt łatwo. Dziś żeby być DJ-em wystarczy średni stopień opano-wania prostego programu komputerowego oraz podążanie za najświeższymi trendami, które za dwa miesiące uważa się za sprane i wyrzuca do kosza. Krótko mówiąc - DJ-ów jest za dużo. „Too Many DJ’s”. W tym samym utworze Belgowie wykrzykują jednak też: „Something’s got to give”. Możliwe, że tym samym zapowiedzieli swoją wycieczkę po świecie. Wzięli ze sobą tonę winyli, hektolitry alkoholu i determinację. Bo chcieli za wszelką cenę przypomnieć ludziom, jak powinni się bawić. Jednak nie od razu poszli w tę stronę.

a mój tata jest dJ-em!

Polskie porzekadło mówi, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Belgijskie rodzeń-stwo to chodząca muzyczna encyklopedia. Dowodzą tego sety zawierające muzykę od

Bacha po Fisherspoonera. Ale ta wiedza nie wzięła się znikąd. Zaczęło się od pewnego fla-mandzkiego DJ-a, Zakiego. Nie stroni on od łączenia zupełnie odległych od siebie stylów, ma duże doświadczenie w sztukach wizual-nych, prezentował się na wizji jako prowa-dzący teleturnieju i na fonii - jako radiowy DJ-ej. Człowiek renesansu. A w dowodzie po prostu Jackie Dewaele - ojciec Stephena i Davida. Podczas zwyczajowych rozmów na początek szkoły bracia mogli więc z dumą mówić, że nie, ich tata nie jest mechanikiem samochodowym, nie jest strażakiem, nie pra-cuje jako księgowy ani prawnik, ale stoi za deckami. Koledzy pewnie zazdrościli. Ja bym zazdrościł.

Zainteresowanie rodzeństwa muzyką ma więc swoje źródło w kolekcji winyli za-pełniającej rodzinne mieszkanie. Mieszkanie, w którym nigdy nie było cicho. W wywiadach Stephen i David często wspominają, że to od ojca wszystko się zaczęło, że to on pierwszy pokazał im, jak wspaniała może być praca w muzycznym biznesie. Inspirował ich jed-nak wieloma rzeczami: „Nasz tata był DJ--em radiowym, ale właściwie zajmował się masą rzeczy. Pisał wiersze, malował, jako dzieciaki zwiedziliśmy chyba każdą restau-rację z katalogu Michelin i muzeum. Mieli-śmy kupę szczęścia”. A więc mamy idealne warunki do rozwoju muzycznego talentu. Wystarczyło dołożyć trochę pracy i poczekać, aż zaprocentuje.

od flanel do garniturów

Tutaj startuje rozdział pt. „Soulwax”, czy-li zespół braci Deweale poszerzony o sekcję rytmiczną, choć tak naprawdę liczą się w nim tylko oni. Zaczyna się jednak dość kiepsko. Pierwsza płyta Soulwax ani specjalnie się nie sprzedała, ani nie była szczególnym suk-cesem artystycznym. Dość przewidywalny rock, wyczuwalne wpływy umierającego już

grunge’u ery post-cobainowej. Nieciekawie jak na przyszłych parkietowych wymiataczy. „Leave The Story Untold” z 1996 r. to dziś tylko ciekawostka dla zagorzalców. Właściwy początek to 1998 r. i „Much Against Every-one’s Advice” - pierwsze smaczki elektronicz-ne, pierwsze eksperymenty i pierwsze hity. W tym wyżej wspomniany utwór „Too Many Dj’s”. Krążek przyniósł zespołowi (również po raz pierwszy) rozgłos na Wyspach Brytyj-skich. To była jednak tylko rozgrzewka.

„Nie mówię do nich „cześć”, „hejka” ani nic w tym stylu. Zawsze na powitanie mó-wię im: „„Any Minute Now” to świetna pły-ta”. To cytat z nie byle kogo. Tak o Soulwax powiedział James Righton, członek jednego z ulubionych zespołów młodego pokolenia, Klaxons. Możliwe, naprawdę bardzo możli-we, że gdyby nie album Soulwax z 2004 roku, Klaxons graliby inaczej. Albo w ogóle by nie grali. Łączenie motywów electro czy rave’u z niezależnym rockiem jeszcze nie było mod-ne. Soulwax zbadali teren, skompletowali ko-lekcję starych syntezatorów i połączyli gitaro-we petardy z tanecznym bitem. Dali zielone światło wszystkim, którzy chcieli nieco od-świeżyć scenę indie opanowaną wtedy przez zespoły w stylu The Strokes czy The White Stripes. Album spotkał się ze świetnym przy-jęciem i dał zespołowi zasłużoną popularność. Jednak prawdziwa rewolucja zaczęła kiełko-wać na obrzeżach macierzystego projektu braci Deweale.

radio soulwax

Nie mam pojęcia, jak można mianować kolektyw producencko-DJ-ski „Latający-mi Braćmi Deweale”. Ale bracia Deweale odlecieli i właśnie tak się nazwali. Zaczę-ło się gdzieś na wysokości „Much Against Everyone’s Avdice” i pierwszych remiksów. Niedługo potem bracia postanowili pójść w ślady ojca, do radia. Ze swoją audycją „Ra-

31

dio Soulwax” dobili się aż do światowej sto-licy wszystkich rozgłośni, czyli do Londynu i BBC Radio 1. Przy okazji tworzenia autor-skiego programu okazało się, że tak, można zmiksować Dolly Parton z Röyksopp, wziąć bit z Basement Jaxx i zmieszać go z Emer-son, Lake & Palmer, a Peaches ułożyć zaraz obok The Velvet Underground. W ten sposób powstało alter ego Soulwax, kolektyw 2many-djs i seria miksów „As Heard On Radio So-ulwax”. Nazwy zdecydowanie fajniejsze niż Flying Dewaele Brothers.

it’s alive!

Wróćmy do Gdyni. Bracia Dewaele wy-stępują tam w 2010 r. jako 2manydjs. Stoję wśród kilkunastu osób i nie mogę się zdecy-dować - czy czas na połamańce i wygibasy, jak chciałoby serce, czy może podziwiać to, co dzieje się na scenie, jak chciałaby głowa. Rewolucja pod tytułem „2manydjs” ma bo-wiem wiele poziomów. Kiedyś było prościej. DJ-ej tylko obracał płytami i czekał na po-zytywną reakcję tłumu. Bracia Dewaele nie są jednak fanami łatwych rozwiązań. I nigdy nie zniżą się do poziomu prostego afterparty po fajnym festiwalu. Na imprezach to oni są headlinerami. Widać to już przy ich wejściu na scenę. A raczej wjeździe, bo rozpoczynając set Dewaele suną po jej deskach na podświe-tlanej platformie połączonej z gigantycznym stołem DJ-skim. Obaj w białych garniturach, które zakładali już podczas tras Soulwax. Uśmiech pojawia się na naszych twarzach? Prawdziwe szaleństwo zacznie się, gdy na te-lebimie pojawiają się kolejne okładki odpo-wiadające granym właśnie utworom. Postacie z nich ożywają, tańczą, gibają się, czasem biją z postaciami z innych okładek albo jeszcze lepiej - z literkami z tytułów płyt. Aż chcia-łoby się spytać: „czemu ktoś wcześniej na to nie wpadł?”. Tłum szaleje. Beethoven, Guns N’ Roses, Aphex Twin, Zombie Nation. - wszystko w jednym worku z napisem „impre-

za”. Z takim repertuarem Belgowie objechali już cały świat. „To jak koncert stadionowy. Niesamowite. Ludzie wariują. Jest tak jakoś... Łooooooaaaaaa!!!” - w ten sposób niepowta-rzalne show 2manydjs podsumowała Peaches. Nic dodać. A ostatnio jest jeszcze fajniej.

impreza nie umiera nigdy

Od „Any Minute Now” do Open’era 2010 minęło trochę czasu. Rodzeństwo Dewaele zrobiło sporo kilometrów i jako Soulwax, i jako klubowa inkarnacja zespołu. Chłopaki stali się ulubionymi remikserami sceny nieza-leżnej, współpracując z Justice, LCD Sound-system (zresztą z Jamesem Murphym bardzo się zaprzyjaźnili), Gossip, ale też z elitą ma-instreamu jak Kylie Minogue czy Sugababes. Zrodziła się z tego kompilacja, której skróco-na nazwa to „Most Of The Remixes…” (cały tytuł zająłby pół strony). Poza tym Soulwax zremiksowali samych siebie. W ten sposób powstało „Night Versions”, czyli czwarty peł-nowymiarowy album grupy. Zazwyczaj na-grywanie tego typu płyt to wyjątkowo zły po-mysł, jednak im się udało. Taneczne, „nocne” wersje nie mają praktycznie nic wspólnego z tymi „dziennymi”. Są za to równie świetne. Na tym kończy się na razie dyskografia So-ulwax. Sześć długich lat czekamy na ich dłu-gogrający album. I pewnie jeszcze poczekamy, bo panowie postanowili, że zrobią coś jeszcze bardziej ambitnego.

Wyobrażam to sobie w ten sposób - Ste-phen Dewaele usiadł w pokoju hotelowym po kolejnym koncercie na niekończącej się trasie i pomyślał: „A gdyby tak zrobić set DJ-ski trwający dobę?”. Potem dorzucił: „Albo kilka takich setów?”. Przed snem przyszło mu z ko-lei do głowy, żeby dodać do nich wizualizacje z okładkami, bo przecież to takie fajne i na scenie się sprawdzało. I tak zaczął się kosz-mar. „To jak naprawdę zły narkotyk”- wspo-minali bracia w wywiadzie dla „Guardiana”.

„Zakończenie projektu zajęło nam dwa i pół roku. Wykończyło nas, wpłynęło mocno na psychikę. Potem spojrzeliśmy na efekt pracy i zorientowaliśmy się, że nie będzie za to praktycznie żadnej zapłaty”. Grzebanie w setkach winyli, wynajdowanie tych najlepiej pasujących, segregowanie na potrzeby pod-porządkowanych jednemu tematowi setów, podróżowanie po świecie, by znaleźć jedną płytę, która pasuje do układanki… Wyczer-pujące. Efekt jednak okazał się niesamowity.

„Radio Soulwax” - tak nazywała się ich

audycja i tak nazywa się aplikacja interneto-wa, w której okładki płyt ożywają przez całą dobę. Działa ona również na telefonach ko-mórkowych, dostępna jest za darmo w skle-pie Androida i na iTunes. Ujawnia nie tylko nowatorskie i niekonwencjonalne podejście braci Deweale do miksowania oraz układania setów, ale również ich niesamowitą wiedzę muzyczną. O ile miksy dla publiczności sta-nowią zbiór tanecznych hitów, o tyle „Radio Soulwax” opiera się w dużej części na kawał-kach, o których nie masz pojęcia. Wszystko poukładane tematycznie i godzinowo. Jest część przeznaczona na smutne piosenki, czas na hardcore punk, godzina zmysłowego spo-tkania z piękną bibliotekarką katalogującą płyty, godzina klasycznego setu „Under The Covers” itd. Lista nadal się wydłuża. A co te-raz? Odpoczynek? Dobre sobie. „Nie mogę się doczekać, kiedy zrobimy drugą część”- mówi „Guardianowi” David Deweale. „Part Of The Weekend Never dies” - z nimi weekend nie umiera nigdy, jak głosi tytuł DVD Soulwax.

P.S. Czasem widzę koszulki z napisem „DJ is not a musician”. Sam zamówiłbym so-bie taką: „2manydjs are more than musicians”.

TEKST: Marcel Wandas

30

PomysłowiimprezowiczejEżElI kToś SPyTAłby, Z cZyM kojARZy MI SIę bElGIA, oDPoWIEDZIAłbyM: FRyTkI Z MAjoNEZEM, SoulWAx, 2MANyDjS. Z TEGo ZESTAWu MIMo WSZySTko NAjWolę TE PIERWSZE, AlE jAko żE To PISMo o MuZycE, A NIE kulINARIAcH, NAPISZę o bRAcIAcH deweale. I IcH SZAloNycH PoMySłAcH.

Page 17: Electric Nights 10/2011

black stageFisz/Emade

3332

Sentymentalne zwierzę

NIE MA co ukRyWAć - BraCia waglewsCy Są PoTRZEbNI PolSkIEj AlTERNATyWIE jAk TlEN. IcH MuZycZNA bAjkA ZDAjE SIę NIGDy NIE końcZyć, kAżDA kolEjNA PłyTA STAjE SIę oGRoMNyM WyDARZENIEM, NA kAżDą cZEkA SPoRA RZESZA oDDANycH FANóW. PANoWIE, PANIE, To ZNóW oNI – „F I S Z” I „PAN EMADE”. PIERWSZy „NADcIąGA 30 cM PoNAD cHoDNIkAMI”, DRuGI „WAlI W WERbEl”. ZNóW jEST PIękNIE.

Od wydania ostatniej płyty duetu Fisz/Emade minęły dokładnie trzy lata.

Szmat czasu. Ale trzeba braciom oddać, że doskonale ten czas wykorzystali. Ostatnie lata to dla nich aktywność na polu „Męskiej muzyki”, multipersonalnego projektu, za którym stoi Wojciech Waglewski - prywat-nie ojciec Bartka (Fisza) i Piotrka (Emade). Oprócz tego obaj, do spółki z gitarzystą Mi-chałem Sobolewskim, powołali do życia ze-spół Kim Nowak, w którym z radością oddają

się koszmarnie niemodnemu, brudnemu, ga-rażowemu rock ’n’ rollowi rodem z lat 70. For-macja ma na koncie płytę pod mało odkryw-czym tytułem „Kim Nowak”, wydaną przez Universal w 2010 roku. W pierwszej połowie 2012 r. do sklepów trafi drugi album projektu, wcześniej jednak przyszła pora na nową płytę sygnowaną nazwą Fisz Emade.

Nazwanie „Zwierzęcia bez nogi” hołdem dla Beastie Boys byłoby znacznym uprosz-

czeniem. Niemniej duch nowojorskiego trio unosi się nad większością numerów. Teledysk do tytułowej piosenki jest tego znakomitym potwierdzeniem. Bracia (oraz towarzyszący im na nowej płycie DJ Eprom) stylizowani na rześkich staruszków, specyficzne wygiba-sy przed kamerą, charakterystyczne ujęcia - trudno o większe stężenie klimatu Beasties. Fisz tłumaczy tę fascynację tak: „Oni lubili mieszać. Poza tym byli niegrzecznymi kole-siami z sąsiedztwa, a nas strasznie w młodości

ciągnęło do tego klimatu”. O tym, że Fisz chętnie wraca do „czasów szczenięcych” naj-lepiej świadczą jego teksty, pełne odniesień do lat 80. czy 90. Na „Zwierzęciu bez nogi” Bar-tek kolejny raz wspomina bohaterów sprzed lat. Tym razem nie ma Iron Maiden, Sodom czy Anthrax, wrócił za to Slayer. Do tego do-szło kilku przedstawicieli lżejszych nurtów - Phil Collins, Bon Jovi. Nawiązań do popkul-tury jest znacznie więcej, Fisz chętnie sięga po herosów kina i telewizji. Sam zainteresowany w tytułowym kawałku mówi o sobie „Ten co tu stoi to mistrz starej szkoły”. Ma rację - za-równo w formie, jak i treści przekazu Fisz jest oldschoolowym guru.

„Zwierzę bez nogi” powstawało mniej więcej przez rok. Po drodze zaistniało kilka okoliczności, przez które proces się wydłu-żał. A to większość lata upłynęła pod hasłem „Męskiego grania”, a to bracia zmienili wy-dawcę. Agora jest dla nich szansą na dotar-cie do szerszej publiczności, na pokazanie się nowym ludziom. Pierwszą okazją były

muzyczne targi „Co jest grane?”, które odby-ły się pod koniec listopada w Warszawie. Po zakończeniu imprezy Fisz podkreślał jej zna-czenie mówiąc, że to ważne, aby pokazywać się przed ludźmi z branży i dziennikarzami, bo to oni w dużej mierze budują muzyczną świadomość Polaków. Targowy występ był jedną z pierwszych okazji do zapoznania się z koncertowymi wersjami nowych numerów braci. Wspomniany wcześniej DJ Eprom miał niebagatelny wpływ na produkcję nowej płyty. Oddajemy głos panu Emade: „Eprom pomaga mi w produkcji, razem robimy bity na płytę. To pierwsza taka sytuacja, że dzielę się pracą z kimś „na spółkę”. Mamy podobne inspiracje, Eprom ma kupę fajnego, starego sprzętu - klasyczne samplery, automaty per-kusyjne”. W jaki sposób skumał się z Wa-glewskimi? Emade tłumaczy, że jego obec-ność to wynik poszukiwań DJ-a, który miał uzupełnić skład koncertowy. Fisz i Emade kombinowali stworzenie trzyosobowego ko-lektywu scenicznego i po prostu potrzebowali takiej osoby. „To było jakieś trzy, cztery lata

temu” - mówił kilka miesięcy temu Ema-de. „Od tamtej pory gramy dużo koncertów w takim składzie - bity, gramofony, wokale”.

Wkład nowego członka załogi w przy-gotowywany materiał był tak duży, że Piotrek sugerował nawet, że płyta powinna być sy-gnowana jako Fisz Emade Eprom. Widocz-nie wytwórnia zdecydowała inaczej. Sprawa nazewnictwa w przypadku krążków Waglew-skich to na ogół dość skomplikowana sprawa. Kolekcjonerzy nagrań Fisza układając albu-my na półce mają ciężki orzech do zgryzienia. Raz dostają projekt Fisz Emade, innym ra-zem Tworzywo Sztuczne. „To trochę wynika z tego, że wydajemy płyty u naszego przyja-ciela Tytusa (firma Asfalt Records - przyp. red.), dzięki temu mamy całkowitą dowol-ność, bawimy się tymi nazwami” - tłuma-czył swego czasu Fisz. Może teraz, po prze-nosinach do Agory, zwiększy się dyscyplina w kwestii nazewnictwa?

TEKST: Maciek Kancerek

Page 18: Electric Nights 10/2011

Być może to zbyt odległe skojarzenie, ale własnego słuchu nie sposób oszukać. Już pierwsze zetknię-cie z klasycznym debiutem Insides, albumem

„Euphoria”, prowadzi do nieco szokujących wniosków: ten niemal całkowicie dziś zapomniany, niszowy bry-tyjski zespół już w 1993 r. de facto wymyślił trip hop w jego bodaj najbardziej piosenkowej i pozornie przy-stępnej odsłonie. Jednak sprowadzanie duetu z Brigh-ton wyłącznie do roli rodziców chrzestnych intymnego, kobiecego soundu spod znaku Lamb czy Portishead by-łoby gigantycznym uproszczeniem. Przez blisko dekadę twórczej aktywności Insides (jeszcze na początku lat 90. występujący w szerszym składzie jako Earwig) zdołali zahaczyć o tak odległe od siebie na pierwszy rzut oka terytoria jak post-punk, noise rock, ambient, minima-lizm czy jazz. Na karkołomnej ścieżce artystycznego samodoskonalenia się parze Julian Tardo/Kirsty Yates przez cały czas przyświecała jednak przede wszystkim fundamentalna idea - wycisnąć jak najwięcej kwaśnego soku z ulubionego owocu masowej kultury, muzyki pop.

Pochodzący z Brighton Tardo i Yates spotykali się (zarówno w salach prób, jak i poza nimi, pielęgnując obfitujący we wzloty i upadki romans) już od czasów nastoletnich. Ona, czyli zamknięta w sobie, obdarzo-na tyleż wciągającym, co niezwykle chłodnym i zdy-stansowanym wokalem autorka tekstów oraz basistka z przymusu. Dość zabawne, że od gry na czterostru-nowcu, który wkrótce stanie się kluczowym elementem muzyki Earwig i Insides, pozostali muzycy umywali ręce. Sprowadzona specjalnie na tę okoliczność gitara musiała nawet (wzorem Kim Gordon z Sonic Youth) być koniecznie białego koloru. On - zafascynowany technikami samplingu i „psuciem” piosenek przez My Bloody Valentine czy A.R. Kane, gitarzysta-samo-uk. Wykrystalizowany przed pierwszym wejściem do studia skład uzupełniał znajomy pary Dimitri Voulis, człowiek od nowych technologii, współodpowiedzialny m.in. za programowanie automatu perkusyjnego i gęste, unurzane w przesterach, wczesne oblicze zespołu. Ear-wig w ciągu dwunastu miesięcy 1991 r. zdążyli nagrać i wydać w lokalnej wytwórni La-Di-Da Productions trzy EP-ki, skompilowane później (po lekkim okro-jeniu) na składance „Past” oraz rok później jedyną w swoim dorobku długogrający płytę - „Under My Skin I Am Laughing”.

Mini wydawnictwa „Hardly”, „Might” i „Subtract” wyróżniają się na tle późniejszych dokonań pary Yates/Tardo dużo śmielszym zwrotem w kierunku rocka i gi-tarowego tumultu, jednocześnie subtelnie sygnalizują

kierunek późniejszej ewolucji. Tym co obok idealnego wyważenia proporcji między hałasem a ciszą uderza w trakcie odsłuchu kompilacji „Past” najmocniej są li-ryki Yates. Pozbawione najczęściej happy endu miłosne historie, zobojętniałe i namiętne zarazem, dosłownie paraliżują sugestywnością. O Kirsty można tu jeszcze mówić jako o wokalistce - przyszła sucha melorecyta-cja i świadome naruszanie zasad „poprawnego” wokalu ustępuje w nagraniach z 1991 r. miejsca faktycznemu śpiewaniu czy przynajmniej śmielszej, podlanej nasto-letnim buntem ekspresji. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że pod względem kompozytorskim jest to dla Earwig przede wszystkim etap poszukiwania własnej tożsamości przez podchwytywanie różnorakich wzor-ców. Jest więc na zaskakująco spójnym mimo wszystko „Past” miejsce dla gotyckiego teatru w duchu The Si-sters Of Mercy, truskawkowej słodyczy MBV, monu-mentalnego slowcore’u, nowave’owego artyzmu, non-szalancji The Fall czy zaraźliwej melodyki The Smiths.

Spoglądajć w kierunku „uzdrowicieli” muzyki gi-tarowej, natchnieni młodzieńczym idealizmem ekspe-rymentatorzy z Brighton wierzyli, że tym, czego tak naprawdę pragnie szersza publiczność jest skrajna in-nowacyjność brzmienia. Na paradoks zakrawa zatem fakt, że nagrywany z nastawieniem na bardziej piosen-kowy charakter kompozycji album „Under My Skin I Am Laughing” z powodzeniem może uchodzić za dzieło wizjonerskie. Yates i Tardo prezentują tu zupeł-nie odmienne, antyrockistowskie podejście do gitar, co poróżni ich wkrótce z Voulisem i (wraz z wyprowadzką tego ostatniego do Hiszpanii) przyczyni się do trans-formacji w Insides. Migotliwe, gitarowe ściegi odsyłają tu (podobnie jak w przypadku Disco Inferno) raczej do kruchego brzmienia Factory Records z Vinim Reillym na czele. Rozbudowane, narastające w tempie dyktowa-nym przez metronomy basu i automatu perkusyjnego, obudowane elektroakustycznymi wprawkami kompo-zycje jeszcze szczelniej otacza aura niedopowiedzenia. Stłumiona w tekstach Yates nienawiść, niedokonana mała apokalipsa nadaje całości wybitnie neurotycznego nastroju i stanowi integralną całość kompozycji w pełni odzwierciedlając ich emocjonalną sinusoidę. Mieszcząc się całkowicie w granicach muzyki popularnej, para z premedytacją konstruuje jej faktyczną opozycję - pesy-mistyczną i introspektywną.

Odejście Voulisa nie tylko pod względem staty-styki i arsenału brzmienia oznaczało przeistoczenie się z regularnego, koncertującego i nagrywającego zespołu w duet. Insides (dosłownie i w przenośni) był projek-

stories about big fallsInsides

insides

35

tem sypialnianym. O całkowitej amatorce nie mogło być jednak mowy - krótko po rozpadzie Earwig nowo powstały duet podpisał kontrakt z Guernica Records, jednym z sublabeli wielkiego 4AD. Sęk w tym, że pozostawiona przez kompana na lodzie para nie mia-ła gotowych żadnych utworów na potencjalny album. Lwia część kompozycji grupy na jej pierwszy, wydany w 1993 r. longplay „Euphoria” powstawała w ciasnym mieszkaniu Yates i Tordo podczas wielogodzinnych sesji przypominających raczej strumień świadomości, niż klasyczny proces twórczy. Była to w pewnym sensie płyta zrodzona ze strachu - przed wytwórnią i deadli-ne’ami, koncertami z przypadkową najczęściej publiką przy wybitnie intymnym charakterze muzyki zespołu, brakiem materiału. Efektem tych lęków jest... prawdzi-we arcydzieło, jeden z ukrytych skarbów muzyki lat 90.! Uwaga Tordo jak nigdy dotąd koncentruje się na wyko-rzystaniu technik programowania dźwięku i marginali-zowaniu gitar, a część kompozycji jak otwierająca „Wal-king In Straight Lines” odznacza się niemal tanecznym

groovem. Przeważnie jednak utwory na „Euphorii” są w środkach wyrazu tak oszczędne, jak tylko to możli-we – coraz śmielej zwracają się ku muzyce ambient czy minimalistycznej repetycji. Apogeum osiąga tu również ze swoimi tekstami Yates - frazy w stylu „I hate lovers / I hate the way they go to the bathroom in shifts after they’ve f...ed” w zestawieniu z jej słodkim półszeptem i ekonomiką melodii (czy jak w „Relentless” prawie--bitów) dosłownie paraliżują. „Euphoria” miała być w założeniu płytą podnoszącą na duchu i zarazem de-presyjną - Insides w pełni zrealizowali to zadanie. Ko-lejnej przecież mogło równie dobrze nie być.

I rzeczywiście - fakt, że znacznie mniej znane „Cle-ar Skin” ujrzało ostatecznie światło dzienne jest w dużej mierze efektem zbiegu okoliczności. Aby stworzyć wra-żenie całkowitej płynności gry i uniknąć krępującej ci-szy (bądź przeciwnie, aplauzu podpitej publiki) między utworami odgrywanymi na sporadycznych koncertach, Tardo i Yates chętnie wykorzystywali zarejestrowane przez siebie eksperymentalne taśmy. W podobny spo-sób „supportowali” samych siebie, skracając w ten spo-sób czas pozostały do rozpoczęcia występów. Będące de facto 40-minutową kompozycją „Clear Skin” pełniło pierwotnie rolę jednego z owych „zapychaczy”, zaś jego

wydanie to większym stopniu zasługa zakochanego w nim szefa Guerniki Ivo Wattsa Russella, niż samych autorów. Mimo niemal pewnej komercyjnej klęski („Euphoria” sprzedawała się tak kiepsko, iż Yates przy-znaje dziś, że prawdopodobnie poznała każdego, kto kupił krótko po premierze egzemplarz płyty), album pojawił się w dystrybucji w 1994 roku. Przynosząc tym samym kolejny dowód na wizjonerstwo duetu. To dzie-ło minimalistyczne w takim samym sensie jak twór-czość Steve’a Reicha czy Terry’ego Rileya - ciągnący się w nieskończoność loop ksylofonu, na który nakładane są kolejne (łącznie 24) linie melodyczne. Zjednoczone w drugiej części utworu zatytułowanego nieprzypadko-wo „In Search Of Spaces” anielskie zaśpiewy Yates, gita-rowe błyski a la Manuel Goettsching czy przestrzenne, ambientowe drony to prawdopodobnie najpiękniejszy fragment muzyki autorstwa Yates i Tardo, a jednocze-śnie ostatni pod dumnym szyldem 4AD. Efemeryczny w gruncie rzeczy charakter projektu, niechęć do „pro-fesjonalizacji” muzycznej działalności ze wszystkimi

wyrzeczeniami w postaci wyczerpujących koncertów, żmudnych negocjacji marnych zazwyczaj kontraktów i goniących terminów oraz zwyczajny brak motywacji sprawiły, że Insides, jakkolwiek pozostało żywym orga-nizmem, przeszło w stan długiej hibernacji.

Kirsty Yates i J.Serge Tardo przebudzili się na krót-ko dopiero w 2000 roku, kiedy to nakładem powołanej do życia przez dawnych idoli z A.R. Kane niezależnej oficynie 3rd Stone opublikowali swój trzeci długograją-cy album „Sweet Tip”. W większym stopniu jest on jed-nak ciekawostką dla zapaleńców, niż reprezentatywnym dla brzmienia grupy zbiorem piosenek. Silnie jazzująca płyta przynosi dojrzałe, jednoznacznie optymistyczne oblicze pary po przejściach i jedynie miejscami nawią-zuje do mrocznej, przeładowanej emocjami i brutalnym romantyzmem przeszłości Insides. I chociaż status quo nie uległ zmianie, Brytyjczycy nie zakończyli defini-tywnie działalności, ciężko oczekiwać, aby potencjalny (choć mało realny) powrót do studia wzbudził jakiekol-wiek zainteresowanie słuchaczy. Wszystko, co najważ-niejsze, dokonało się kilkanaście lat temu.

TEKST: Bartosz Iwański

34

Przez blisko dekadę twórczej

aktywności Insides (jeszcze na początku lat

90. występujący w szerszym

składzie jako Earwig) zdołali zahaczyć o tak

odległe od siebie na pierwszy rzut oka terytoria jak post-punk, noise

rock, ambient, minimalizm

czy jazz.

SyPIAlNIANy PRojEkT TARGANycH NAMIęTNoścIAMI kirsTy yaTes I Juliana Tardo MóGł PRZEjść Do HISToRII jAko jEDEN Z NAjWAżNIEjSZycH I NAjbARDZIEj WPłyWoWycH ZESPołóW AWANGARDy bRyTyjSkIEGo PoPu.

Page 19: Electric Nights 10/2011

36 37

wszyscy muzycy to wojownicy

MożE NIE PoZoSTAWIlI Po SobIE NAjlEPSZEj PIoSENkI,

AlE TAk NAPRAWDę WSZySTko ZAcZęło SIę WłAśNIE oD

NIcH. W DoDATku RoZMAcH, Z jAkIM PRZyGoToWANo

PRZEDSIęWZIęcIE PoD HASłEM Band aid, A TAkżE SkAlA

PoMocy SPRAWIAją, żE MAMy Do cZyNIENIA Z NAjWIękSZą Akcją

cHARyTATyWNą ZoRGANIZoWANą PRZEZ MuZykóW. W 1984

R. DoSZło Do PoTężNEGo PołącZENIA SIł cZołóWkI

bRyTyjSkIEGo PoPu.

P omysł nagrania charytatywnej piosenki wypłynął od Boba Geldofa, Irlandczyka grającego wówczas w zespole The Boomtown Rats. Choć grupa od-

nosiła niewielkie sukcesy, sam Geldof do dziś jest bar-dziej znany ze swojej działalności charytatywnej, niż z muzykowania. Inna sprawa, że akurat w jego przy-padku filantropia zawsze wiązała się z muzyką. Band Aid powstało w celu niesienia pomocy Etiopczykom, którzy w latach 1983-1985 doświadczyli ogromnej klęski głodu. Susza w połączeniu z ciężką sytuacją po-lityczną przyczyniły się do kataklizmu, który dotknął 8 milionów osób. Geldof dowiedział się o sprawie z telewizji, skrzyknął znajomych i postanowił pomóc. A że znajomych miał niebyle jakich, udało się stwo-rzyć rzecz niemalże dziejową. Najmocniej pomógł Midge Ure, mózg Ultravox. To właśnie on jest współ-autorem piosenki „Do They Know It’s Christmas?”, która miała być źródłem pieniędzy dla Etiopii. Świą-teczny singiel trafił do sprzedaży pod koniec listopada 1984 r. i z miejsca stał się światowym hitem. Piosenka zadebiutowała na pierwszym miejscu brytyjskiej li-sty przebojów i nie schodziła z niej przez 5 tygodni. W pierwszym tygodniu sprzedano ponad milion ko-pii, do dziś sprzedaż przekroczyła 3 miliony. Lista wykonawców zaangażowanych w przedsięwzięcie jest ogromna. Wystarczy obejrzeć pierwszych kilkanaście sekund klipu do „Do They Know It’s Christmas?”, by zobaczyć nie tylko Geldofa i Ure’a, ale np. Stinga, Boya George’a czy borykającego się w ostatnim cza-sie z ogromnymi problemami zdrowotnymi George’a Michaela. Mało? Paul McCartney, Bono, David Bowie, Phil Collins, muzycy Duran Duran czy dziewczyny z Bananaramy.

Band Aid nie było jednorazowym przedsięwzię-ciem. W 1989 r. doszło do kolejnego spotkania pod szyldem Band Aid, owocującego nagraniem nowej wer-sji „Do They Know It’s Christmas?”. Powodem ponow-

cooperationBand Aid

Muzycy pod każdą szerokością geograficzną jednoczą się w słusznej sprawie, zgodnie z promowanym przez Voo Voo hasłem „wszyscy muzycy to wojownicy”.

nie była kolejna klęska głodu w Etiopii. Choć zabrzmi to zabawnie w przypadku tak efemerycznego projektu, w grupie doszło do ogromnych przetasowań. Na pokła-dzie wciąż były panie z Bananaramy, ale w miejscu po-zostałych pojawili się nowi jak choćby Kylie Minogue, Lisa Stansfield czy Chris Rea. Ekipa na pewno słabsza, stąd nie było szans na dorównanie zyskom z pierwszej akcji. W 2004 z inicjatywy Madonny skrzyknięto Band Aid 20. Tym razem poszło znacznie lepiej. W słusznej sprawie znów śpiewał Bono, na basie ponownie zagrał McCartney, swoje trzy grosze dołożyli muzycy Ra-diohead. Jeśli chodzi o wokalistów, lista była imponu-jąca. Róisín Murphy, Joss Stone, Dido, Skye Edwards, Katie Melua, Dizzee Rascal - można by wymieniać i wymieniać.

Nie trzeba było długo czekać na naśladowców,

choć w tak szlachetnej sytuacji bardziej wypada mó-wić o kontynuatorach idei. Już na początku stycznia 1985 r. doszło do amerykańskiego spotkania na naj-wyższym szczeblu. Za sprawą „We Are The World” przedsięwzięcie pod nazwą USA for Africa pomaga-ło mieszkańcom Czarnego Lądu. Do dziś podobnych akcji można zliczyć dziesiątki lub nawet setki. Polacy na tym polu także mają swoje osiągnięcia. W 1997 r. Hey w towarzystwie licznych przyjaciół nagrał nową wersję utworu „Moja i twoja nadzieja”. Muzycy poma-gali wtedy ofiarom „powodzi tysiąclecia”. Wspieraliśmy też Białorusinom i poszkodowanym podczas feralnego koncertu Golden Life w hali Stoczni Gdańskiej 24 li-stopada 1994 roku. Z klimatów bardziej świątecznych mieliśmy choćby Bandę Mikołaja, w skład której we-szli muzycy Mafii, De Mono, Anita Lipnicka i Adam Wolski (wokalista Golden Life). Muzycy pod każdą szerokością geograficzną jednoczą się w słusznej spra-wie, zgodnie z promowanym przez Voo Voo hasłem „wszyscy muzycy to wojownicy”. Wykorzystując swoją pozycję celebrytów zbierają pieniądze, pomagają zwró-

cić uwagę na istotne problemy. Przy okazji robią sobie dobry PR, choć przeważnie kategorycznie zastrzegają, że absolutnie nie było to ich celem.

Geldof i Ure poczuli, że stać ich na znacznie więcej niż nagranie charytatywnego singla. W 1985 r. odbyły się dwa równoległe, gigantyczne koncerty pod hasłem Live Aid (jeden odbył się na londyńskim Wembley, drugi na stadionie JFK w Filadelfii). Dochód z imprezy wsparł głodującą etiopską ludność. W Anglii zagra-li m.in. Queen, Dawid Bowie, Sting, U2, Elton John, Dire Straits, Sade, Wham! i wielu, naprawdę wielu in-nych. Amerykański koncert nie ustępował, zachęcając jednorazowymi reaktywacjami Black Sabbath i Led Zeppelin. Ponadto na scenie pojawili się Eric Clap-ton, Madonna, The Beach Boys, Tina Turner wspólnie z Mickiem Jaggerem czy choćby Bob Dylan, któremu towarzyszyli Keith Richards i Ron Wood z The Rolling Stones. Akcja wróciła 20 lat później, tym razem przy-bierając nazwę Live 8. Skala przedsięwzięcia przerosła wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Tym razem od-było się aż 11 koncertów w różnych częściach świata. Najszerzej komentowano występ Pink Floyd, którzy na potrzeby Live 8 zdecydowali się na kilkanaście mi-nut zakopać wieloletni topór wojenny. Czuwający nad przedsięwzięciem Geldof oraz Bono (prawdopodobnie największy muzyczny filantrop XXI w.) starali się, by atmosfera wielkiego święta muzyki nie zakłóciła celu imprezy, którym było anulowanie długów krajów afry-kańskich. Inicjatywa spotkała się z mieszanym przyję-ciem. Naturalnie wielu jej przyklasnęło, ale znaleźli się tacy, którzy stwierdzili, że skreślenie długów doprowa-dzi jedynie do powstania następnych i w żaden sposób nie przyczyni się do rozruszania gospodarki krajów afrykańskich. Kto ma rację? Interpretację pozostawiam Wam.

TEKST: Maciek Kancerek

Page 20: Electric Nights 10/2011

wieczór, lampka wina i...

przeszło obok,nie zauważyłem, że było

dla wytrwałych

zniewalające

piękno desperacji

tańczyć mi się chce

rozczarowanie

gwóźdź do trumny

smaczny deser

absolutnie odkrywcze

reviews

38 39

Debiutanckiego albumu tej kapeli nie udało mi się swojego czasu przełknąć ze względu na usilne i nieudolne kopiowanie z Cap’n Jazz/Joan of arc. Chwali się z jed-nej strony, że chłopaki tak się zapatrzyli w Tima Kinsellę i spółkę, a z drugiej - efekt tego był niestety mocno nieprzekonujący. Melodyjne do bólu zagrywki gitary dalekie

od kunsztu starszych kolegów z Chicago, do tego jęcząco-krzyczący, okropny wokal. stąd moje zdziwienie „Parrot Flies”. Drugi krążek algernon Cadwallader ni stąd, ni zowąd okazuje się totalnie sympatyczny, nawet jeśli nadal w dużej mierze bazuje na tych samych schematach. Coś tu jednak przynajmniej z mo-jego punktu widzenia wypada całkiem fajnie i świeżo. skoczne, energetyczne,

podbite przebojowością utwory wpisują się w klimat nowej fali indie emo. Najlepszym spośród nich jest bez wątpienia „Preservatives” - pochwalna pieśń o dość nietypowej tematyce wyposażona w ultra chwytliwy motyw. srebrny medal wędruje do następującego tuż po nim tytułowego „Parrot Flies”, któ-ry łatwo skojarzyć się może z „everyone Is My Friend” autorstwa owls, ale to akurat nie dziwne. Cap’njazzowym szaleństwem eksploduje z kolei „Uniform”. Wokalista, a nawet wokaliści nadal wydzierają się tu wniebogłosy, czystość i porządek nie obowiązuje, nie wszystkie piosenki są też równie udane. Zrzucić to wszystko wypada na specyficzny urok i jeśli „Parrot Flies” jest odpowiedni-kiem „how Memory Works”, to przy dobrych lotach za kilka lat algernon ma szansę stać się poważnym zawodnikiem.

łukasz zwoliński

algErnOn CadwalladEr u Parrot flies

Złote dzieci belgijskiej alternatywy coraz głębiej sięgają w przeszłość. Na debiu-tanckim albumie grali niezwykle energe-tyczny, garażowy rock, podobny do nowej rockowej rewolucji. Na kolejnym, „silver Threats”, przenieśli środek ciężkości na blues-rock, a teraz, po kolejnych dwóch latach grają jakby była pełnia lat 60. Na

pierwszy plan wybija się pierwiastek bluesowy. To nie blues z delty Missisipi, tylko białe, przetworzone już przez Brytyjczyków granie. Black Box Revelation sprawiają wrażenie dzielenia sali prób z The Rolling stones - gitara Jana Pater-

nostra brzmi czasem, jakby riffy podpowiadał mu Keith Richards. Nie tylko on - „sealed With Thorns” to jeden z najlepszych i najwyraźniejszych hołdów zło-żonych Neilowi Youngowi, jakie ostatnio słyszałem. Płyta zaczyna się od tych stonesowych, lekkich kawałków, potem młodzi Belgowie dodają coraz wię-cej psychodelii i hard rocka, by skończyć prawie stonerowym „2 Young Boys” i „lonely hearts”. Dobrze, że jest progres w stosunku do drugiego albumu, któ-ry był przegadany i trochę przekombinowany. Jest prościej, ale nadal brakuje tej niczym nieskrępowanej energii, którą podbili mnie przy okazji debiutu i koncertu z eagles of Death Metal.

Michał wieczorek

BlaCK BOx rEvElaTiOn u My Perception

Revival syntetycznych brzmień lat 80. zasadniczo trwa już o wiele dłużej, niż cała dziewiąta dekada ubiegłego wieku. Projektom takim jak austra czy właśnie zespołowi z Portland wydaje się to w ni-czym nie przeszkadzać. Debiutancki self--titled Blouse nie jest nazbyt oryginalną porcją dreampopowego grania, jednak

żaden zespół lubujący się w trzydziestoletnich standardach nie może zabiegać o odkrywczość. liczy się słuszność inspiracji, a te amerykanie mają najlepsze z możliwych... choć także niezbyt zaskakujące - od twórczości brytyjskiego Broadcast po dyskografię 4aD. aksamitny kobiecy wokal Charlie hilton, suge-stywny, kluczowy basik („Into Black”) i lekko cure’owe klawisze („Firestarter”)

tworzą razem chłodne, dźwiękowe mgiełki, podobne do tych zawartych na tegorocznych albumach Widowspeak czy still Corners. Gdyby „Blouse” wydane było pod banderą większej niż Captued Tracks wytwórni, mogłoby liczyć na sukces, z jakim przyszło zmierzyć się w tamtym roku fantastycznemu krążkowi Beach house. Vicotria legrand i alex scally nie byli jednak tak klasycznie eigh-tiesowi jak portlandczycy, którzy wyraźnie stawiają na jednostajne tempa piosenek oraz klimatyczną monotonię - retro romantyczny smutek, nostalgię i okazjonalny mrok. Członkowie Bluzki doskonale zdają sobie sprawę, że pod koniec roku czasami lepiej nie wychylać nosa spod kołdry, a do rozkoszowania się tego typu przyjemnościami stworzyli właśnie doskonały soundtrack.

Kamil Białogrzywy

BlOuSE u Blouse

Właściwie nie wiadomo, kiedy młodzieńcy z Bombay Bicycle Club zaczęli być napraw-dę dobrym i liczącym się w stawce zespo-łem. Wydaje się, że to właśnie premiera „a Different Kind of Fix” jest momentem zwrotnym - trzeci album londyńczyków to bowiem bez wątpienia wydawnictwo absolutnie deklasujące dwóch średnich

poprzedników. Zespół zatrudnił tutaj nowego producenta pod postacią Bena allena, współpracującego wcześniej m.in. z Deerhunterem, animal Collective czy Washed out. Bezsensownym jest jednak doszukiwanie się wielkich ko-notacji brzmieniowych z ernestem Greenem czy Bradfordem Coxem. anglicy zapracowują na swój sukces przede wszystkim znakomitymi, klasycznie ra-

diowymi refrenami, pod względem muzycznym przywołującymi echa wcze-snego snow Patrol i na tyle przebojowymi, aby nie polec w bezpośredniej konfrontacji z ostatnim krążkiem kolegów z The Maccabees. Bombay Bicycle Club wreszcie dostarczają dobre gitarowe piosenki z Wysp, nie będące jedno-cześnie siódmą wodą po editors, którzy i tak stanowili już jedenastą wodę po Joy Division. Pozamuzycznie synowie (i córka) albionu wydają się być zupełnie nieciekawi, w teledyskach jedzą frytki i grają w bilard, ale w takim „shuffle” czy „lights out Words Gone” wręcz błyszczą swoją nieprzeciętnością w budo-waniu lekkich i zarazem inteligentnych kawałków. skrót nazwy kapeli musi iść w parze z sukcesem w brytyjskich mediach, który w tym przypadku zasługuje na wypłynięcie zarówno poza kanał la Manche, jak i oceaniczne wody atlan-tyku.

Kamil Białogrzywy

BOMBay BiCyClE CluB u a different Kind Of fix

Kiczowate, plastikowo brzmiące syntezatory wyjęte żywcem z lat 80., wokalistka bez wyrazistego gło-su, piosenki powielające wszystkie możliwe miłosne klisze wykorzysta-ne w muzyce przepisem na sukces? W przypadku Class actress zdecy-dowanie tak. Wydawać się to może

niewiarygodne, ale „Rapproacher” zniewala od pierwszych dźwięków „Keep You”. elizabeth harper po prostu hipnotyzuje swoim głosem, a przecież jest on tak zwykły, przeciętny. Jednak harper potrafi wydo-być z niego takie pokłady zmysłowości i erotyzmu, że po prostu miękną nogi. W jej ustach nawet tak banalne i wyświechtane frazesy, jak „Do you think I care about / What we talk about / When we talk about / love” brzmią niczym najwymyślniejsza poezja czy wyznanie uczuć.

Debiutancki album Class actress to jedenaście takich wyznań, a jedno bardziej elektryzujące od drugiego. Z głosem elizabeth świetnie koresponduje warstwa instrumentalna będąca prawie godzinnym hołdem dla muzyki popowej sprzed trzech dekad. słychać przede wszystkim new romantic i Italo disco. Kom-pozycje uwodzą swoją powłóczystością i często za-praszają na parkiet. Jest trochę lo-fi, ale to pozorne wrażenie, syntezatorowe podkłady kipią smaczkami, choć w żadnym wypadku nie wydają się przeładowane. Johnny’emu Je-welowi z Chromatics i Glass Candy wyrósł w tej materii silny konkurent w postaci Marka Richardsona. Doprawdy nie wiem, który z nich pisze lepsze electropopowe piosenki. Chyba się zakochałem.

Michał wieczorek

ClaSS aCTrESS u rapproacher

Tobiasz Biliński i muzycy skupieni wokół młodego artysty to bez wąt-pienia zjawisko na polskiej scenie al-ternatywnej (nie bez powodu patro-nował im Maciej Cieślak). osobiście żywię do nich wiele sympatii i kibi-cuję. Trzeba jednak sobie odpowie-dzieć na pytanie, czy potrzebujemy

kolejnej podobnej płyty Kyst, Cieślaka i Księżniczek, jak zwał tak zwał. „Jak to?” - ktoś spyta, przecież w tym ostatnim zespole Tobiasz się nie udziela. Tak, ale wszystkie wymienione, łącznie z solowym projektem, czyli opisywanym tu Coldair, eksplorują i eksploatują już w tym mo-mencie ten sam pomysł na granie. Kruche, akustyczne utwory, z rzadka pociągnięte barwą instrumentu spoza „żelaznego zestawu (freak)fol-kowca” (na „Far south” za ekstras robi trąbka), zazwyczaj snujące się, przelewające, niż wyraziste, zamknięte w pewnych ramach. Wprawdzie sam artysta twierdzi, że Coldair jest projektem bardziej piosenkowym i przebojowym niż jego trio Kyst, ale ciężko się z tym stwierdzeniem zgodzić. owszem, mamy tu do czynienia również i z takimi utworami,

i (co ciekawe) są to zdecydowanie najlepsze momenty na tym krótki albumie – mowa o „I Won’t stay Up”, „Together/alone” oraz „To Know”. Resztę płyty jednak zapełniają te już dobrze znane, ulotne kompozycje. Mało tego, otwierające całość „I Wonder/outdated” to wręcz jeden z najbardziej ekstremalnych wątków w twórczości Bilińskiego spod znaku „freak”. Żeby na openera dać tak nieprzystępny, trwający przeszło 8(!) minut numer, trzeba odwagi... lub nie liczyć się z percepcją słuchacza. I nie rzecz w poziomie skom-plikowania kompozycji, ich długości - „The summer adventure” to dla mnie nadal jeden najdonioślejszych utworów 2010 r. Chodzi o to, że obok takiej „Wakacyj-nej Przygody” za często trafia się też inna wakacyjna przygoda jak np. koncert Kyst na oFF-ie 2011, gdzie szczery entuzjazm zastępuje z każdą minutą pytanie „długo jeszcze?”...

łukasz Kuśmierz

COldair u far South

Niezależnie od tego, czy ekipa Chri-sa Martina faktycznie nagra album dekady, czy zamiast płyty wsadzi do plastikowego pudełka kawałek ziemniaka, ostatecznie i tak odniesie medialne zwycięstwo. Nie ma więc najmniejszego sensu rozpatrywanie sukcesu „Mylo Xyloto” pod wzglę-

dem pierwszych pozycji na listach przebojów, których liczba oscylowała w tym roku mniej więcej wokół dwudziestu. Bezcelowe jest także mó-wienie o ilości złotych i platynowych krążków zebranych przez najnow-sze wydawnictwo na niemal wszystkich możliwych kontynentach. Na wysokości piątej płyty nie można już mówić o Coldplay jako o wrażli-wych twórcach new acoustic movement w rozciągniętych sweterkach, co zresztą nie jest nowością już od kilku lat. Czwórka Martin-Berryman--Champion-Buckland w singlowej odsłonie swojej muzyki stała się tak nasiąknięta mainstreamem, że wypada zastanowić się nawet, która strona bardziej skorzysta na zaskakującej, gościnnej obecności Rihan-ny w singlowym „Princess of China”. londyński kwartet jeszcze chyba

nigdy nie był tak bezczelnie i nachalnie przebojowy, jak ma to miejsce w „Paradise”, „every Teardrop Is a Waterfall” czy właśnie wspomnianej piosence wspomaganej wokalnym udziałem autorki „Umbrelli”. Twórczość Coldplay wkroczyła z dużych stadionowych przestrzeni na obiekty jeszcze większe, a rozpostarte refreny pierw-szego z wspomnianych utworów czy „Charlie Brown” z powodzeniem mogłaby śpiewać cała stutysięczna Maracana. Ciężko powiedzieć, czy to dobrze, czy raczej źle, bo kiedy płyta zwalnia do akustycznych pręd-kości znanych z debiutu („Us against The World”), staje się wręcz nie-słuchalna, natomiast najlepszym jej fragmentem („Major Minus”) jest piosenka swobodnie mogąca wzbogacić tracklistę przebojowego „X&Y” lub zastąpić „Cemetries of london” w spisie kawałków „Viva la Vida”. Na odwrocie artworku „Mylo Xyloto” każdą z piosenek oznaczono specjal-nym piktogramem oddającym jej charakter. Wydaje się, że najbardziej adekwatnym symbolem odzwierciedlającym całość nowego albumu Brytyjczyków jest znaczek, który właśnie obserwujecie obok recenzji.

Kamil Białogrzywy

COldPlay u Mylo xyloto

Page 21: Electric Nights 10/2011

Umarł król, niech żyje król! W założeniu ta eP-ka ma być uzupełnieniem tegorocznego longplaya, jednak aby zawartość odpowia-dała tytułowi, powinno się go zamienić z tytułem wydanej w styczniu płyty - „long live The King” to niestety najgorsza pozycja w dyskografii zespołu Meloya. Podążanie za inspiracjami czerpanymi z amerykańskiego

folku sprawdziło się na albumie, ale ilość świetnych kompozycji zamknęła się w liczbie utworów zebranych na „The King Is Dead”. Tutaj mamy całkiem przy-

jemne „Foregone” oraz cover Grateful Dead, ale „Burying Davy” to kompletnie płaska reminiscencja „The hazards of love”, „e. Watson” to tylko akustyk i dobry tekst, „I4U & U4Me (Demo version)” jawi się jako odrzut z przeszłości przywo-łujący na myśl co gorsze kawałki z „I Guess I Was hoping For something More” Tarkio, starej grupy Colina. „sonnet” ratuje tekst i dęciaki. Być może oczekiwa-nie, że eP-ka dorówna poziomem „Picaresqueties” było nieco na wyrost, jednak siłą dokonań The Decemberists jest ich przekrojowo równy poziom, którego na „long live The King” nie uświadczymy. lepiej włączyć „Calamity song” i posłu-chać o „Queen of supply-side bonhomie bone-drab”.

witek wierzchowski

ThE dECEMBEriSTS u long live The King EP

scena rockowa w Kambodży w latach 60. była jednym z najszybciej rozwijających się środowisk muzycznych. Wszystko za spra-wą amerykańskich wojsk stacjonujących w kraju podczas wojny wietnamskiej. Zespoły powstawały jeden za drugim, łączenie khmerskich ludowych melodii z motoryką przed beatlesowskiego surf

rocka było na porządku dziennym. To fascynujące zjawisko skończyło się pra-wie tak szybko, jak zaczęło. Reżim Czerwonych Khmerów zmiótł z powierzchni ziemi wszelkie przejawy kultury. Zaginione dziedzictwo przed zapomnieniem ratuje amerykański sekstet. Przez dłuższy czas grali covery kambodżańskich hitów. Z biegiem czasu bracia holtzmanowie coraz mocniej wgryzali się

w tę stylistykę, aż zdecydowali, że będą pisać własne piosenki, które dominują na szóstej płycie zespołu. Niezmiennie największą zaletą Dengue Fever jest zjawiskowa wokalistka Chhom Nimol, którą bracia znaleźli w jednym z ba-rów karaoke w long Beach. Nieważne czy śpiewa, po angielsku, czy w swoim rodzinnym khmerskim, jej głos przyciąga uwagę egzotyczną barwą od pierw-szych sekund. Najciekawiej wypadają te utwory, w których towarzyszy jej Zac holtzman i dośpiewuje anglojęzyczne partie jak w bardzo przebojowym „only a Friend”. Dengue Fever wyróżniają się też instrumentarium, nieobce są im tradycyjne azjatyckie instrumenty jak chapey dong veng, dwustrunowa „gita-ra”, z której korzysta Zac. egzotyki nadają im też nietypowo brzmiące klawisze i saksofon. Na szczęście egzotyka to nie wszystko, co mają do zaoferowania. są jeszcze świetne, nienachlanie przebojowe piosenki.

Michał wieczorek

dEnguE fEvEr u Cannibal Courtship

Mogłoby się wydawać, że formuła propo-nowana przez Disturbed wyczerpała się już totalnie. Mimo wszystko zespołowi na każ-dą płytę udaje się wcisnąć masę dobrych patentów, co owocuje dobrymi recenzjami, świetną sprzedażą, a w kontekście trwają-cej ponad dekadę kariery doprowadziło grupę do statusu wielkiej gwiazdy ciężkie-

go grania, zwłaszcza za oceanem. Nowa pozycja w dyskografii zespołu „The lost Children” jest zbiorem stron B singli oraz nagrań uznawanych za trudno dostępne. Ryzykowne przedsięwzięcie, bo już na regularnych albumach kapeli znalazło się trochę gniotów. Jakie muszą być więc rzeczy, które nie zmieściły

się na te krążki? To w sumie trochę zadziwiające, ale na „The lost Children” trafiło sporo dobrego materiału. Choć najlepiej słucha się coverów Faith No More i Judas Priest, również autorskie kawałki budzą szacunek. Weźmy np. „hell” z ciętym riffem i przebojowymi zwrotkami. aż dziw bierze, że to za-ledwie odrzut z „Ten Thousand Fists” skoro na płycie znalazłyby się może trzy lepsze kawałki. Nie zawsze jednak jest tak różowo. „Dehumanized” z okresu „Believe” czy choćby „Mine” z „asylum” są tak potwornie biedne, że wstydem jest wydawanie ich nawet na krążku z odrzutami. „The lost Children” nie ucie-szy zagorzałych fanów, bo ci dawno zdobyli zawarte tutaj numery. Nie będzie też atrakcją dla mniej oddanych słuchaczy, bo tacy zadowolą się regularnymi albumami zespołu.

Maciek Kancerek

diSTurBEd u The lost Children

Bracia Waglewscy od lat grają we własnej lidze. Ich otwartość i skłonność do żonglo-wania stylami sprawia, że nazwanie pro-jektu Fisz emade hip-hopowym wydaje się być wysocie niestosowne. Czym jest więc „Zwierzę bez nogi”? Kolejną płytą braci. Tylko? aż? Kilkanaście sekund i wiemy wszystko. „30 cm ponad chodnikami nad-

ciąga F I s Z”. Wstawki o huraganie i inne takie. Tych leitmotivów w twórczości Bartka jest wyjątkowo dużo, ale za każdym razem bawią tak samo, bo Fisz

używa ich tylko jako drobnych akcentów. Tradycyjnie w rymowankach Wa-glewskiego roi się od nawiązań popkulturowych - na ostatniej płycie domino-wały odniesienia do muzyki, teraz więcej miejsca poświęcono filmowym (np. w „Napoleonie”). Muzycznie mamy pewien pomost między „heavi Metalem” a „Piątkiem 13”. Twarde, hip-hopowe bity mieszają się z funkowymi zagrywka-mi i samplowanymi gitarami, tu i ówdzie pojawia się transowy dub („Tak to robimy”). Miejscami więcej tu Beastie Boys niż u samych Beastie Boys. Czyli po staremu.

Maciek Kancerek

fiSz EMadE u zwierzę bez nogi

od pewnego czasu chciałem nowej płyty użytkowej, takiej, którą mogę puszczać w aucie bez konieczności przeskakiwania co kilka utworów. W założeniu miał to być album popowy, aby można było skoncen-trować się na jeździe, równy i nie usypia-jący. Powiedzmy, że coś w stylu „hounds of love”. Mimo wszystko trochę niespo-

dziewanie kontynuacja „lungs” spełnia te wymagania w 100%. Wszystkich przestraszonych debiutem na albumowym topie w Wielkiej Brytanii pragnę uspokoić, że dzieło Florence nie jest typowym zwycięzcą tego zestawienia. Przesiąknięty soulowymi inspiracjami, ma w sobie sporo odniesień do (jak to trafnie ujął recenzent allmusic.com) „mgły nad Tamizą”, rozumianej jako

niedookreślona brytyjskość. Z pewnością lady Welch najbliżej kompozycyjnie i wokalnie do Kate Bush, ale dominującym elementem „Ceremonials” są nie-kiedy może nawet nazbyt rozbudowane, quasi-orkiestrowe aranżacje, oparte głównie o smyczki i instrumenty klawiszowe. artystce udało się jednak uciec od schematyczności i praktycznie każda z piosenek posiada ukryty smaczek. Dobrym przykładem jest sekcja rytmiczna „heartlines”, wykorzystująca po-dobny, „etniczny” patent jak „earth Intruders” Björk. Po dobrym debiucie kon-tynuacja świetnej passy wielu uznanym twórcom nastręczała problemy. Flo-rence + the Machine udało się nagrać album, który może aspirować do miana popowej płyty roku, a nie tylko soundtracku do czasu spędzanego w korkach.

witek wierzchowski

flOrEnCE + ThE MaChinE u Ceremonials

Czy mieliście kiedykolwiek sytuację, w której kilka pierwszych utworów danego albumu skutecznie uniemożliwiało Wam poznanie jego pozostałej zawartości? Jeśli tak, jed-nym z przykładów takiej właśnie płyty jest najświeższy longplay Future Islands. swoimi

trzema pierwszymi, fantastycznymi piosenkami „on The Water” stawia barierę nie do przejścia, stanowiąc jednocześnie przyczynę... niekończącego się repeatu. Głównym atutem drugiego krążka ekipy z Baltimore jest oczywiście absolutnie nietuzinkowa barwa głosu samuela T. herringa, nadająca płycie tak unikalny charakter. stojący za mikrofonem szef projektu miota się w wokalnym amo-ku, przechodząc od szorstkiego jak pumeks głosu hamiltona leithausera z The Walkmen, poprzez niemal pastiszowe wysokości zarezerwowane dla antony and The Johnsons i ściśnięte gardło Destroyera, po szamańską furię Careya Mer-cera z Frog eyes. Każda próba uchwycenia inspiracji okazuje się jednak tak samo dokładna, jak i daleka od trafienia w sam środek tarczy, a herring w momencie zdejmowania poprzedniej maski, automatycznie zakłada kolejną. Podobnie jest w przypadku samej muzyki „Wyspiarzy”. Ta podaje rękę zarówno „kanapowym słuchaczom” oddającym się kontemplowaniu muzycznych emocji w pozycji ho-ryzontalnej, jak i tej części publiki, która po cichu flirtuje z tanecznymi parkieta-mi. „on The Water” to bowiem dwie twarze indie rocka. Przesycone egzaltacją „Give Us The WInd” czy poruszające „The Great Fire” z gościnnym udziałem wo-kalistki Wye oak Jenn Wasner to kontrapunkt dla nieśmiałego dance rocka, za-topionego w gitarowych reverbach, odpowiednio podciętym basie i delikatnych elektronicznych podbarwieniach. „Before The Bridge” i spektakularne „Close To None”, w którym trzyminutowe, ambientowe intro przechodzi powoli w festiwal efektownych melodii, są tego najlepszym dowodem. Gdybyśmy śladem allmu-sic.com oznaczyli najlepsze kawałki tego albumu charakterystycznymi „ptaszka-mi”, prawdopodobnie w mgnieniu oka odleciałby on w przestworza.

kamil Białogrzywy

fuTurE iSlandS u On The water

„Klezmerski noise jazz”. Taką dość egzotycz-ną łatką jest opisywany warszawski zespół i jego debiutancka płyta. I w tym przypadku trudno się z nią nie zgodzić. Utwory trzyma w ryzach bardzo dobrze zgrana sekcja ryt-miczna - Maciej szczepański i Robert ala-brudziński. Trąbka i saksofon, na których grają olgierd Dokalski i Mateusz Franczak,

często uciekają we freejazzowe improwizacje. Gitarzysta Miron Białoszewski świetnie się do nich dopasowuje, modulując na wiele sposobów brzmienie swojego instrumentu. Muzycy często przenoszą się z jednego gatunku w drugi,

silne wpływy muzyki klezmerskiej potrafią w jednej chwili zagłuszyć nowojor-ską awangardą czy wręcz noise’owymi wstawkami, które kojarzą się z sonic Youth, by za chwilę wrócić z jazzowym groove’em. Takie przemieszanie nike-tórych może przyprawić o ból głowy, ale mnie zafascynowało. Niezwykła jest lekkość, z jaką tworzą tę swoją mieszankę stylistyczną. W tej awangardowej i (przyznajmy to) dość trudnej otoczce ukrywają takie hity jak „hiszpan”, „Gi-borin” czy „Tęsknię”. Nic dziwnego, że premiera płyty odbyła się na poznańskim Tzadik Festival - Daktari to wierni uczniowie Johna Zorna. Z każdym przesłu-chaniem ich debiut tylko zyskuje, ujawniając nowe inspiracje, poukrywane smaczki, zachęcając do ponownego włączenia płyty.

Michał wieczorek

daKTari u This is The last Song i wrote about Jews vol.1

Revivalowcy indie emo z Derbyshire. Nie-często zdarza się, by kapele grające tę odmianę muzyki pochodziły z Wielkiej Brytanii, tak jak zresztą do niedawna rzad-ko zdarzało się, żeby w ogóle te brzmienia rodem z drugiej połowy lat 90. ktoś obecnie wskrzeszał. Nastała jednak teraźniejszość, rok 2009 i np. „seasons In Verse” autorstwa

My heart To Joy, a potem to już z górki. Po Crash of Rhinos nijak da się poznać ich pochodzenie. Wydają się raczej chłopakami gdzieś z środkowego zachodu Usa, kontynuatorami tradycji Boys life czy Christie Front Drive. Utwory mają

niezwykle dynamiczne, z gitarą i perkusją nieustannie w ruchu, wokalami przypominającymi z jednej strony american Football, z drugiej może hot Wa-ter Music. Dzieje się w ich muzyce sporo, melodia goni melodię, rytmika żywo przełamuje kolejne etapy kompozycji, wszystko jakby pod wpływem emocji nawarstwia się i pięknie układa. Takie „asleep” czy „stiltwater” prezentują naprawdę solidną szkołę zajmującego, 6-7-minutowego wymiatania trochę w stylu naszych rodzimych setting The Woods on Fire. Nie jest to wydawnictwo bezbłędne, Rhinos zgrabnie przetwarzają nie dodając specjalnie wiele od sie-bie. Ważne jednak, że jako pojętni odtwórcy dostarczają miłośnikom gatunku treściwej, pożywnej porcji produkowanego z głową łomotu.

łukasz zwoliński

CraSh Of rhinOS u distal

R e k l a m a

4140

Page 22: Electric Nights 10/2011

Najpierw nie mogli się nacieszyć: „lou wy-zwolił w nas niesamowitą energię”, „Reed jest geniuszem”. Później przyszły pierwsze, delikatnie mówiąc chłodne opinie z ze-wnątrz i entuzjazm momentalnie opadł. „ej, spokojnie, to lulu, to nie nowa płyta Metalliki. Nie traktujcie jej w ten sposób”. Nieustanny jazgot, na tle którego słyszymy

monotonne melorecytacje Reeda. Czasami na zasadzie „hej, ja też tu jestem” odzywa się hetfield. Wtedy robi się jeszcze bardziej nieznośnie. Z każdego

numeru bije nudą, podkłady muzyczne trudno rozpatrywać w kategoriach kompozycji - to przypadkowo wrzucone dźwięki, które nie mają ładu ni skła-du. Może lepiej byłoby, gdyby Reed zorganizował odczyty swojej interpretacji dramatów niemieckiego pisarza Franka Wedekina, bo jako produkcja muzycz-na „lulu” jest po prostu beznadziejna. W sieci sprawa jest prosta. Nie podoba ci się „lulu”? Jesteś głupi i zwyczajnie nie zrozumiałeś. otóż nie - zrozumiałem, ale wciąż się nie podoba. sorry. Wielka kooperacja okazała się całkowitym nie-wypałem.

Maciek Kancerek

lOu rEEd & METalliCa u lulu

Pewna panna z Kanady tłumaczyła mi kie-dyś dlaczego nie znosi country: „te wszyst-kie numery są o tym, że zdechł mi pies i z rozpaczy chlam w barze, ile można”. Jeśli macie podobny stosunek do tego ga-tunku, zapewne nie złagodzi Waszej opinii występujący w przypadku twórczości lydii przedrostek „alt”. Cóż, w gruncie rzeczy to

album o chlaniu... Wystarczy spojrzeć na okładkę, brakuje tylko psa. Temat znietrzeźwiania się przy pomocy etanolu jest wszechobecny, nie tylko w liry-kach. Posłuchajcie banjo w „Bad Way To Go” - od razu lądujecie w środku knaj-

pianej rozróby gdzieś na środkowym zachodzie. Podobnie „Do Right” przeniesie Was na arenę rodeo, gdzie opadający kurz trzeba będzie przepłukać ciepłym pi-wem. „Indestructible Machine” to jednak przede wszystkim album umiejętnie łączący punkrockową zadziorność („Can’t Change Me”), klasykę country („how Many Woman”), radiowość numerów sheryl Crow („learn To say No”). Dziewięć świetnych piosenek jawi się jako szansa młodej artystki na większy sukces, niż tylko występy na lokalnych piknikach i aplauz podpitej publiki za cover „Fade To Black”. Przebicia się ze swoim repertuarem życzę lydii z całego serca, jej twór-czość stanowi bowiem powiew świeżego powietrza w zadymionej i dawno nie wietrzonej spelunie o szyldzie „alt-Country”.

witek wierzchowski

lydia lOvElESS u indestructible Machine

Garażowy rock, chłód post-punku, szczyp-ta elektroniki, może nawet odrobina reggae. W takich klimatach utrzymano najnowszą eP-kę Marli Cinger, grupy do-wodzonej przez znaną z Kiev office woka-listkę/basistkę Joannę Kucharską. Mimo że pozostali członkowie macierzystej kapeli również tu się udzielają (Michał Miegoń

i Krzysztof Wroński), nie ma wątpliwości, kto jest niekwestionowanym mó-zgiem przedsięwzięcia. Wyrazista artystyczna osobowość asi daje o sobie znać za sprawą muzyki, tekstów, a nawet okładki. „hexagon” mógłby być co najwyżej w porządku jako album z typowo gitarowym graniem w rodzaju

otwierającego „all In The Wrong”. Nie w takich momentach tkwi jednak jego siła. Naprawdę interesująco robi się za sprawą sugestywnych, zmierzają-cych gdzieś w głęboką noc kompozycji w rodzaju „startujemy” lub nagrania tytułowego. „Czym prędzej” zwraca uwagę oryginalnym tekściarstwem jak i sprawnie skonstruowanym riffem. Ciekawie wygląda rytmika takiego „Kis-sing The Ground”, świetnie wpasowana w atmosferę i pojawiające się nie wiadomo skąd melodie. Jak mogliśmy zresztą zauważyć na niektórych frag-mentach „antona Globby”, liderka Marli jest mistrzynią w posługiwaniu się nastrojem. składa się to wszystko na porządnie napisane, zagrane i wypro-dukowane pięć kawałków. Raz jeszcze ok. 20 minut niebanalnej muzyki spod szyldu Nasiono Records.

łukasz zwoliński

Marla CingEr u hexagon EP

Z wypowiedzi Dave’a Mustaine’a można wywnioskować, że jego głównym celem w dalszym ciągu pozostaje dokopanie Me-tallice. artystycznie od lat nie ma się czego obawiać, bo zostawił konkurencję daleko w tyle, ale jest jeszcze aspekt komercyj-ny. W końcu to Metka jest megagwiazdą, a Rudy wciąż użala się nad losem odrzuco-

nego i trochę przegranego. Choć w pierwszym tygodniu sprzedaży „Th1RT3eN” znalazła dwukrotnie więcej nabywców niż wspólne „dzieło” lou Reeda i Me-talliki, pozycja obu płyt na pewno nie zmieni układu sił. Może jednak poprawi

Mustaine’owi nastrój na tyle, że ten będzie się uśmiechał w Święta. Powodów ma mnóstwo. „Th1RT3eN” to najlepsza płyta Megadeth od lat. Zupełnie inna od zwartej „edgame” z 2009 roku. Tym razem Rudy postawił na przebojowe, zapadające w pamięć refreny, które przywodzą na myśl czasy „Countdown To extinction”. „Whose life (Is It anyways?)”, „Black swan” czy singlowy „Public enemy No. 1” sprawiają, że trudno rozstać się z nową propozycją Megadeth. a perełek jest więcej. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która kompletnie się nie udała, jest szpetna i tandetna okładka. Plecy Vica Rattleheada na tle jakichś bohomazów i te 13 świeczek to jakiś koszmar.

Maciek Kancerek

MEgadETh u Th1rT3En

W którą stronę tym razem pójdzie Mike Patton? Czy przekroczy kolejną granicę awangardy? a może dla odmiany nagra proste ballady z gitarą akustyczną? Tego na pewno nikt by się po nim nie spodziewał. ale sprawa z Pattonem wygląda tak, że ni-gdy nie możecie się spodziewać, co stanie się na kolejnej płycie. W przypadku „The

solitude of Prime Numbers” sprawa jest stosunkowo prosta. Płyta jest ścieżką dźwiękową do włoskiego filmu z Isabellą Rossellini w jednej z głównych ról.

To następny po ubiegłorocznym „Mondo Cane” projekt artysty, który ma swoje korzenie na Półwyspie apenińskim. Zgodnie z tytułem wszystkie ścieżki na płycie ponumerowano kolejnymi liczbami pierwszymi (od 1 do 53). Patton skupił się na zilustrowaniu kolejnych scen filmu. Nie wychyla się, robi jedynie tło. Przeważnie oniryczne, choć gdzieś podskórnie trochę zatrważające. Jest w „The solitude of Prime Numbers” coś, co każe się tych dźwięków bać. Nie ma natomiast niczego, co może zachwycić i zachęcić Was do ponownego sięgnię-cia po tę płytę. Jeśli naprawdę nie musicie, odpuśćcie sobie.

Maciek Kancerek

MiKE PaTTOn u The Solitude Of Prime numbers

luis Cifre zaczynał sam. Jako her only Pre-sence nagrał trzy solowe płyty wypełnione czymś, co można nazwać „emo folkiem”. Brzmienie gitary akustycznej łączył z de-presyjnymi tekstami, melancholijnymi wokalami utrzymanymi w duchu Thursday czy sunny Day Real estate. Przed nagra-niem czwartej płyty samodzielny projekt

przekształcił się w prawdziwy, trzyosobowy zespół. Mimo poszerzenia składu muzyka her only Presence zachowała surowość znaną z poprzednich płyt. Gitara

akustyczna pojawia się w kilku piosenkach w drugiej części albumu, a kończące „The owl” przypomina, jak wcześniej grał luis. Gdy stery przejmuje gitara elek-tryczna, robi się bardziej rockowo, ale pierwiastek folkowy pozostaje bardzo wy-raźny. Głos Cifre’a nosi silne podobieństwo do Jeremy’ego enigka, jest podobnie rozedrgany i pełen emocji. „You’re Never Back” zaczyna się od najmocniejszej i jednocześnie najlepszej piosenki - „Goodnight”. Z każdą kolejną pozycją robi się delikatniej i zwiewniej. Niestety, im dalej w las, tym bardziej utwory zlewają się w jedną całość, trudno poza pierwszym utworem cokolwiek wyróżnić i jest to największa wada tego albumu.

Michał wieczorek

hEr Only PrESEnCE u you’re never Back

W ciągu minionych kilku tygodni kilku-krotnie przekonałem się na własne oczy, że niełatwo w dzisiejszych czasach dogodzić coraz bardziej rozkapryszonej rodzimej publice. Koncerty artystów, za których wy-stęp nad Wisłą jeszcze kilka lat temu setki osób dałyby się pokroić, wzbudzają marne zainteresowanie, czego najbardziej jaskra-

wym bodaj przykładem były pustki w niewielkiej przecież salce katowickiej hipnozy w trakcie gigu stephena Malkmusa. Być może jednak jeszcze większe zaskoczenie wzbudzać powinna ostro polaryzująca środowisko fanów recep-cja czwartego już albumu Kobiet. albumu zaznaczmy ze wszech miar znako-mitego. „Mutanty” (wbrew tytułowi sugerującemu kompozytorskie wygibasy i deformacje) prezentują najbardziej melodyjne, wygładzone i sugestywne

oblicze trójmiejskiej formacji, przenosząc akcent w avant-popowej etykietce na drugi z tych dwóch członów. Brak śmielszych, zahaczających nawet o psy-chodelę posunięć, znanych z wcześniejszych płyt zespołu dowodzonego przez Grzegorza Nawrockiego, rekompensują „Mutanty” potężnym nagromadze-niem wyrafinowanych, ale jednocześnie szalenie zaraźliwych melodii. Wbrew mocno wątpliwym zarzutom infantylizacji brzmienia kapeli, wydaje się, że Kobiety nigdy nie brzmiały równie dojrzale i pełne samoświadomości, jak tutaj. Jednocześnie marzycielski, filmowo-malarski klimat krążka, w połącze-niu z podlanymi zdrową dawką abstraktu tekstami Nawrockiego, praktycznie likwiduje granice pomiędzy grupami potencjalnych entuzjastów „Mutantów”, otwierając je tak na najstarszych, jak i najmłodszych odbiorców. Gdzie więc Twe serce i wyobraźnia, kręcący nosem polski słuchaczu?

Bartosz iwański

KOBiETy u Mutanty

Ta jedna z lepszych tegorocznych melodic-punkowych płyt wydana została już kilka miesięcy temu. Na dzień dzisiejszy wiemy też, że jej twórcy w najbliższej przyszłości nie nagrają więcej nic. Niestety, late Nite Wars ledwie zdążyli zabłysnąć jako bardzo obiecujący zespół na scenie, by w następnej chwili nieoczekiwanie się rozpaść. Często

zdarzało się w ciągu ostatnich lat, że młode grupy perfidnie inspirowały się do-konaniami lifetime i Kid Dynamite, ale efekt tego był zazwyczaj taki, że po prze-

słuchaniu dwóch numerów na Myspace nie miało się ochoty na dalsze z nimi obcowanie. Inaczej u piątki z Massachusetts - ich kompozycje mają kręgosłup, krew i kości, a to, że dodatkowo wyraźnie da się w nich wyczuć ducha oraz ener-gię ekipy ari Katza świadczy tylko na ich korzyść. obok kipiących witalnością kil-lerów pokroju „Bones”, „Death By Routine”, „Rock, Paper, Bitters” czy praktycznie wszystkich innych tu zawartych numerów wyróżnia się mała perełka w postaci akustycznego „New Regulars”. Najbardziej niepozorny, ale być może najistotniej-szy dowód ich nieprzeciętności względem innych, rzadko przydarzających się ostatnio tak owocnych debiutantów.

łukasz zwoliński

laTE niTE warS u who’s going To Miss you if you go?

Giles Corey to wbrew pozorom nie perso-nalia kolejnego zwyczajnego barda sie-dzącego na krzesełku z gitarą, lecz nazwa alternatywnego projektu Dana Barretta z zespołu have a Nice life, nad którym kil-ka lat temu rozpływała się znaczna część muzycznej blogosfery. Najnowszy album amerykanina to apokaliptyczny neo folk,

charakterystyczny dla uduchowionych kaznodziejów, rozgrywany według schematu „cicho-głośno”. akustyczna mantra i brzmieniowy szamanizm spro-wadza twórcę z Connecticut do roli swoistego kapłana dźwięku pieczołowicie dbającego o każdą nutę. Najlepsze na „Giles Corey” są kawałki, które sącząc się nieśpiesznie zmierzają zazwyczaj do mniej lub bardziej epickiego finału, kumulującego wokalne uniesienia i akustyczno-gitarowy tumult. Świetnym

przykładem najlepsze na albumie „No one Is ever Going To Want Me”, które po kilku minutach sennego skradania się, nagle urywa się z wściekłością ze smy-czy, by uraczyć nas prawdziwym nawarstwieniem akustyków, bębnów i rozhi-steryzowanych uderzeń w klawisze. elegijny slowcore w mgnieniu oka prze-radza się tutaj w prawdziwy krzyk szaleńca. Właściwe wydają się porównania z Davidem eugenem edwardsem, stojącym za sztandarowymi zespołami awangardowej americany z boskim pierwiastkiem, 16 horsepower i Woven-hand. Niegłupie jest także zestawienie tych brzmień z gotyckimi naleciałościa-mi The Black heart Procession (vide „The haunting Presence”). „Giles Corey” to płyta trudna, która swoje największe zalety odsłania tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie odłoży się jej na półkę po pierwszym czy nawet drugim odsłuchu. Później wsysa bezpowrotnie.

Kamil Białogrzywy

gilES COrEy u giles Corey

4342

Page 23: Electric Nights 10/2011

Z kolejnej współpracy na linii Czechy--Portugalia wyłania się sensible soccers. Zespół z Coimbra wydał właśnie w pra-skim labelu aMDIsCs swoją debiutancką eP-kę. Muzycznie jsą to cztery powolne, rozmarzone utwory, w których ambiento-wo-post-rockowa delikatność i panowanie nad nastrojem łączy się z dużą ilością psy-

chodeliczno-elektronicznych ornamentów. Jest refleksyjnie, ale wyluzowanie, bez popadania w rozpacz czy gonienia za grobowymi nastrojami. Wyrosła

z chillwave’u i The Durutti Column muzyka tria, choć instrumentalna, dba o strukturę melodyczną na równi z niezbędnym przy takim graniu budo-waniem klimatu. Zadumany nastrój burzy się tutaj tylko raz - przy krótkim, szybkim i elektronicznie poszatkowanym shoegazie „Twin Turbo”. „sensible soccers” to muzyka, która przypomina, że ten cały post-rock to nie tylko joj-czenie zakapturzonych studentów nauk humanistycznych. Wystarczy urucho-mić wyobraźnię i to wciąż może być świeży gatunek muzyczny. To wcale nie takie trudne. Trzeba tylko chcieć!

Emil Macherzyński

SEnSiBlE SOCCErS u Sensible Soccers EP

„Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!”. Tym słynnym filmowym cytatem można by z powodzeniem podsumować imienny debiut kalifornijskiego The soft Moon, stanowiący prawdziwą rewelację ubiegłego roku. Identycznie należy skwi-tować także zawartość eP-ki „Total Decay”, która pełni funkcję krótkiego suplementu

do tamtego kapitalnego albumu. Główny mózg projektu luis Vasquez jest obecnie chyba najciekawszym i najbardziej fascynującym reprezentantem sceny inspirowanej połączonymi siłami post-punku i dark wave’u, a zarazem jedynym, który potrafił na podstawie wiekowych, oplecionych pajęczynami patentów wytworzyć naprawdę nową jakość. Mikstura złożona z zapętlonych

do bólu gitar, mrocznej elektroniki i wokalnej schizofrenii tworzy tutaj z miej-sca rozpoznawalne, post-industrialne brzmienie, kontynuując wcześniejsze motywy w twórczości rezydującego w san Francisco muzyka. „Total Decay” oczywiście w żadnym punkcie nie przerasta poziomem pierwszego krążka Vasqueza, a głównym tego powodem jest oczywiście fakt, że cztery kapitalne kawałki nigdy nie będą w stanie dorównać dziesiątce utworów jeszcze lep-szych. Każda z nowych „piosenek” jednak niczym nie ustępuje zjawiskowym „Breathe The Fire” czy „Tiny Vipers”, a wyjęty żywcem z horroru klimat nie jest nawet o włos mniej wisielczy niż miało to miejsce na „The soft Moon”. amery-kanin przypomina więc o sobie wystarczająco donośnie, abyśmy znów zaczęli się bać. hello! Is anybody out there?

Kamil Białogrzywy

ThE SOfT MOOn u Total decay EP

Tytułowy kawałek z najnowszej eP-ki Prurient daje wyraźny sygnał, że stojący za tym pseudonimem Dominick Fernow na dobre skończył już z obdzieraniem ze skóry żywych kotów. Prawie ośmiomi-nutowy „Time’s arrow”, nawiązujący do historii elizabeth short (znanej jako Czar-na Dahlia) i sprawy jej nierozwiązanego

po dzień dzisiejszy morderstwa to prawdziwy szok. Posępne, ambientowe słuchowisko niesie ze sobą dla radykalnego brzmieniowo projektu jednego z członków Cold Cave zupełnie zaskakujący powiew świeżości, nadając mu jeszcze wyższą jakość i przenosząc go na zupełnie nowy level. Niestety dla

amerykanina odkrywanie nowych lądów kończy się, nim na dobre zdąży się rozpocząć - resztę materiału stanowią dźwięki, do których ten „noise’owy ter-rorysta” zdążył już wcześniej przyzwyczaić. Mamy więc szaleńcze, dobiegające z oddziału psychiatrycznego okrzyki w „let’s Make a slave” i „Maskless Face”, a także towarzyszącą im istną kanonadę pisków, zgrzytów, dziwacznych, niepokojących monologów i wprawiających w konsternację instrumentali („slavery In The Bahamas”). Jednorazowe odświeżenie konwencji na począt-ku eP-kie zasługuje na zachwyty, trzy pozostałe kompozycje stanowić mogą już jednak rozrywkę tylko i wyłącznie dla prawdziwych ekstremistów w kafta-nach bezpieczeństwa.

Kamil Białogrzywy

PruriEnT u Time’s arrow EP

„Jędrek Dąbrowski wzbudza we mnie li-ryczną zazdrość i bez wątpienia jest czoło-wym tekściarzem w tej części europy”. Tak o liderze organizmu wypowiada się nie kto inny jak Michał Wiraszko, umiejętnościami pisarskimi wokalisty zachwyca się też Kasia Nosowska. Doskonale pamiętam moment ukazania się „Terroromansu”. o ile wersy

z debiutu Much były wychuchanymi opisami na GG, o tyle linijki z płyty „Ko-niec, początek, powidok” przypominają posty na Facebooku, gdzie zazwyczaj pisze się dużo, o pierdołach i z pytaniem o w ogóle sens publikowania niektó-rych rzeczy. Dąbrowskiemu czasami zdarza się błysnąć (np. niby niepozorna, ale genialna puenta „Dopóki nie odwrócę głowy / Jesteś dla mnie najważniej-sza” ze „Świeżej zieleni”), ale na ogół jego teksty oscylują wokół pretensjo-nalności. Żeby słuchaczowi było ciężej, tematyka piosenek dotyczy głównie

szarpania się podmiotu lirycznego z pokręconymi uczuciami międzyludzkimi i własną seksualnością, czyt. zamęcza odbiorcę swoimi męczarniami. Żeby było ciężej po trzykroć – głównodowodzący organizmu ma strasznie irytującą manierę wokalną, m.in. sprowadzającą się do przeciągania ostatnich sylab w wyrazie. Na szczęście cała reszta jest już na plus. Mam tu na myśli szczegól-nie songwriting, który wymyka się klasyfikacjom. Z jednej strony zespół pre-zentuje wyraźnie alternatywne, „pod prąd” zacięcie, z drugiej - „Koniec, po-czątek, powidok” to przecież szkoła polskiej piosenki popularnej! ale stopień skomplikowania (bądź biegłości) kompozycji jest na tyle wysoki, że radiowe szlagiery raczej nie dla nich. Trzeba też pochwalić brzmienie longplaya (nad którym czuwał Marcin Bors) oraz oczywiście piękne wydanie, wyraźny argu-ment za kupowaniem rodzimych płyt, do czego stara się zachęcać wydawca, Wytwórnia Krajowa. Trzeba przyznać, że polityka tego labela zaczyna układać się w spójną całość.

łukasz Kuśmierz

OrganizM u Koniec, początek, powidok

Urzekająca swym pięknem, niesamowi-cie wciągająca, do tego wciąż imprezowa i przebojowa. „40 surfers Waiting For The Wave” to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych propozycji Öszibarack. I jedna z najlepszych płyt wydanych nad Wisłą w kończącym się roku. Dojrzałość wrocławskiej formacji objawia się tu

w każdym aspekcie. Zmieniła się formuła utworów. W miejsce radosnych, odrobinę pastiszowych piosenek pojawiły się trudniejsze, bardziej poważne i złożone kompozycje. Zespół zdecydował się też opowiedzieć inne niż na po-

przednich albumach hsistorie. Na „40 surfers...” znajdziemy choćby opowieść o należącym do polskiej armii niedźwiedziu, który towarzyszył żołnierzom pod Monte Cassino. Najpiękniejszym momentem płyty jest jej zakończenie. leniwy, melancholijny „on My sho” rozgrzewa lepiej, niż kubek herbaty z mio-dem. Głos Patrycji pozostaje w głowie jeszcze długo po zakończeniu piosenki. sami muzycy określają nową podróż jako podróż w nieznane. To słuchacz ma nadać jej sens. „40 surfers Waiting For The Wave” pozostawia pełną swobodę interpretacji. Jeśli tylko starczy Wam wyobraźni, możecie dotrzeć z tą płytą choćby na koniec świata.

Maciek Kancerek

ÖSziBaraCK u 40 Surfers waiting for The wave

akustycznch sielanek Mike’a Kinselli ciąg dalszy. Niewiele zmieniło się od czasu „New leaves” - tak jaki i ta, przedostatnia płyta nie różniła się wybitnie od swoich poprzedników. „Ghost Town” ma jednak własny charakter, swoje highlighty, ele-menty odróżnialne i wyraziste. To kolejny, naprawdę solidny album byłego perkusisty

Cap’n Jazz. Dwa lata temu owen chwalił sobie spokojne życie dzielone z jedną kobietą, dziś jego nudne, romantyczne losy toczą się dalej. W znanej z singla wydanego wraz z coverem The smiths piosence „o, evelyn” Mike z czułością śpiewa nam o swojej córce. W „I Believe” odżywa idea snucia rajskich, kilku-minutowych melodii niczym z pamiętnego „Bad News”. Najlepszy w zestawie

„No Place like home” zachwyca starannością aranżacji połączoną z urokliwo-ścią samej kompozycji. No i jest jeszcze chociażby wspaniały opener „Too Many Moons” czy też niewiele gorsze zakończenie w postaci „everyone’s asleep In the house But Me”. Młodszy z braci Kinsella z pomocą kilku nowych narzędzi, ale głównie tych starych i sprawdzonych, znów namalował swój mały świat w ciepłych, przyciągających barwach. Wycisnął z gitary tyle, ile ładnych, cie-kawych melodii wycisnąć się jeszcze dało. Napisał kilkadziesiąt kolejnych, po-etyckich wersów. Wszystko z odpowiednim sobie wdziękiem i klasą, a jakby nawet trochę i wykraczając poza dotychczasowe standardy. Jak głosi nazwa jednej z grup na last.fm, „Mike Kinsella Is The Man!”.

łukasz zwoliński

OwEn u ghost TownR e k l a m a

Grupa z Missouri posiadająca charaktery-styczną nazwę jest znana przede wszyst-kim z udanego albumu „Pershing” sprzed trzech lat. Ubiegłoroczny „let It sway” nie osiągnął już takiej popularności, chociaż jako producenta zatrudniono Chrisa Walla.

Płycie zabrakło hitu na miarę „Think I Wanna Die”, który (jak mi się wydaje) pozostanie jedynym fragmentem twórczości someone still loves You Boris Yeltsin zapisanym w pamięci szerszej rzeszy odbiorców. „Tape Club” to zbiór odrzutów, B-side’ów i innych nie publikowanych do tej pory utworów. Chwali się, że zespół udostępnił na swojej stronie możliwość odsłuchu piosenek. To uczciwe podejście, gdyż nawet mało wprawnemu uchu nie umknie fakt, że ma do czynienia z kawałkami, którym trochę zabrakło, żeby znaleźć się na regularnych longplayach grupy. Powyższe sprawia, że płyta jest skierowana jedynie do najwierniejszych fanów i chociaż niektóre fragmenty takie jak „Cardinal Rules”, „Yellow Missing signs” czy „letter Divine” wywrą korzystne wrażenie, nie wystarczy to jednak do przeskoczenia statusu „przeszło obok i nie zauważyłem, że było”.

witek wierzchowski

SOMEOnE STill lOvES yOu BOriS yElTSin u Tape Club

4544

Page 24: Electric Nights 10/2011

Progresja, WarszaWa, 09.11.2011

Tam zresztą zawitają zapewne ponownie, bo menadżer klubu należy do

zagorzałych fanów grupy i mocno trzyma za nich kciuki. Tym razem występowi CBP towarzyszył jeden support w postaci rodzimego Obscure Sphinx - poruszającego się w stylistyce postowej, ale znacznie cięższego w przekazie niż gwiazda wieczoru. Głównie dzięki potężnym, dołującym dźwiękom gitar i syntezatora oraz szalonym, wywołującym ciarki na plecach krzykom i śpiewom jedynego dziewczęcia w bandzie, Zosi. Dodam tylko, że frekwencja była moim zdaniem ciut gorsza niż pół roku temu, ale winię za to Kravitza, który w tym samym czasie grał swoje hity na Torwarze. Crippled Black Phoenix swój występ zaczęli od dobrze znanego już „Troublemaker” z zeszłorocznej płyty „I, Vigilante”, sprawnie przechodząc do drugiego utworu tego wieczora, „Fantastic Justice”. Od razu rzuciło się w oczy, że zespół przeszedł w między czasie małe zmiany - oprócz m.in. Joe Volka na wokalu czy Karla i Justina na gitarach, ujrzeliśmy nowe twarze. Na pianinie zagrała Mary, zaś za bębnami zasiadł Ben. Doskonale widać, że artyści są już w pewnej symbiozie z warszawskimi fanami (oraz poznańskimi, którzy podobno wielbią ich ponad niebiosa) i doskonale się czują grając

w Polsce - cały zespół był wyluzowany i widać było, że koncert sprawia im przyjemność.

Przyjemność była też po naszej stronie, bo CBP przez ponad dwie godziny czarowało nas ze sceny melancholijnym „Goodnight Europe”, „Of A Lifetime”, „444”, „We Forgotten Who We Are” i energetycznym „Rise Up And Fight”. Do tego usłyszeliśmy kilka nowych utworów z nadchodzącej płyty „Mankind (A Crafty Ape)” - „The Heart Of Every Country”, „Release The Clowns” i „The Brain/Poznan”. Na koniec muzycy zagrali odśpiewany przez praktycznie całą salę „Burnt Reyonlds” i zakończyli swój występ „Bella Ciao” oraz mega długim, bo prawie dwudziestominutowym „Time Of Ye Life/Born For Nothing/Paranoid Arm Of Narcoleptic Empire”. Bisów nie było. Ale i chyba nie musiało być - w ciągu 120 min. Crippled Black Phoenix zaserwowało nam koncert na naprawdę najwyższym muzycznym poziomie, pełen emocji, fantastycznych dźwięków i przede wszystkim serdeczności. Na serio, stojąc pod sceną miałam wrażenie, że to moi dobrzy kumple i że zaraz po koncercie pójdziemy na piwo. Albo, co ciekawsze, że jestem częścią tego zespołu!

TEKST I ZdjęcIA: Kara Rokita

46

Crippled BlaCk phoenix oBsCure sphinx

DokłaDnie pół roku kazali na siebie czekać brytyjczycy z crippleD black phoenix zanim znowu pojawili się w warszawie. i to DokłaDnie w tym samym miejscu, co poprzeDnio, czyli na Deskach progresji.

on tour

Po inicjalnym zetknięciu się z nowym materiałem grupy Thrice, producent Dave shiffman doszedł do wniosku, że przyj-dzie mu pracować nad albumem niemalże grunge’owym. o ile wierzyć liderowi ze-społu Dustinowi Kensrue, nie była to in-tencja zamierzona, utwory miały po prostu posiadać to „duże” brzmienie, wypaść bez-

pośrednio i inaczej niż na takim „Beggars” sprzed dwóch lat. Rzeczywiście nie dziwię się shiffmanowi, bo coś w tym jednak jest, ale słowa Dustina defini-tywnie wyjaśniają sprawę. „Major/Minor” to ni mniej, ni więcej dobra rockowa płyta, granie mocarne, nawet jeśli niezbyt zróżnicowane. szczerze wolałem ich takich jak na „The alchemy Index”, gdzie ukazywali całą paletę barw, me-

lodii, nastrojów, wypadali ambitniej i ciekawiej. Tu czuć potrzebę prostego, ciężkiego przywalenia. No może prostego nie tak do końca, bo Thrice to już od dawna nie jest jakaś tam punkowa kapelka. Kensrue, Teranishi i bracia Bec-kenbridge posiadają naprawdę wyrobiony warsztat i podejrzewam, że nawet gdyby bardzo chcieli, nie potrafiliby nagrać przeciętnej płyty. Tu wciąż dzieją się fantastyczne rzeczy jak choćby w apokaliptycznym „Call It In The air”. Głos Dustina jest niszczycielską siłą, która potrafi wznieść się ponad cały ten in-strumentalny, permanentny hałas, wywołać ciarki i pokazać kto tu rządzi. Nie dziwię się tym, którzy przyjmują ten album w całej jego okazałości. Pomimo pewnej dozy sceptycyzmu, ja ostatecznie też dołączam do zwolenników i gra-tuluję kolejnego udanego powrotu.

łukasz zwoliński

ThriCE u Major/Minor

obok la Dispute najgłośniejsza post-hard-core’owa płyta tego roku. Podobieństw między obydwoma ekipami można do-szukać się zresztą całkiem sporo. Nasy-cony „cierpieniem” deklamacyjny wokal, emocjonalne wychodzenie z siebie (także w tekstach), ostra, instrumentalna jazda. Touché amoré stawiają jednak na dużo

prostsze, krótsze utwory, przywodzące na myśl dokonania screamowców pokroju Converge (bardzo szybka perkusja i riffy). W tym darciu mordy znaj-duje się pewna metoda. Z jednej strony mamy wrażenie, że leci jeden i ten sam kawałek, podzielony na minutowe części, z drugiej - każdy z elementów jest swoistym majstersztykiem w swojej formie. o tym, aby przekonać się, jak zdolne z nich bestie i jak w istocie sensowne są owe konstrukcje, niech

poświadczy chociażby sekwencja kawałków spod indeksów 6-8. Głodowe, przecinające standardowe nawalanie dawki melodii, smakowite przejścia, pomysłowość w opracowywaniu skondensowanych rozwiązań. Widać, że in-spiracje twórców „Parting The sea Between Brightness and Me” tkwią w sta-rym, dobrym emo i emocore, a jednocześnie czerpią równie wiele z nowszych modelów grania związanych z hardcorem, punk rockiem i post-hc. Jakkolwiek by nie było, ta płyta robi wrażenie, a lekkie zamieszanie wokół niej (Rate Your Music, Drowned In sound, Rock sound) w żadnym wypadku nie da się nazwać nieuzasadnionym. Touché amoré nie są może najoryginalniejsi, ale zaangażo-wanie i staranność włożona w ten materiał przyniosła efekt o wiele lepszy niż przyzwoity. Przyszłorocznych wydawnictw w podobnych klimatach można powoli zacząć wypatrywać.

łukasz zwoliński

TOuChé aMOré u Parting The Sea Between Brightness and Me

Gdy przyjrzymy się bliżej muzycznym iden-tyfikatorom przypiętym do koszul człon-ków Trophy Wife, prawdopodobnie dość szybko damy sobie spokój z głębszą eks-ploracją ich piosenkowego dorobku. Indie z Wielkiej Brytanii teoretycznie nie może wróżyć wielkich sukcesów „na wyjeździe”. I rzeczywiście - gdyby oceniać kompozy-

cyjną formę anglików zgodnie z chronologiczną kolejnością ukazywania się ich poszczególnych piosenek, koniec przygody z oksfordzką kapelą nastąpiłby zapewne jeszcze przed wydaniem „Bruxism”. Kawałki wydane na przełomie 2010 i 2011 r. („Microlythe” i „Quiet earth”) nie przekonywały, a na domiar złego zespół porwał się na dość ryzykowny pomysł zatrudnienia na debiu-tanckiej eP-ce aż pięciu producentów, wśród których każdy odpowiedzialny jest za inny utwór. Jednak to nie studyjna obróbka jest tutaj najważniejsza,

a jak zawsze pomysły na kompozycyjne urozmaicenie materiału. Z tym bywa różnie, bowiem w piosenkach Trophy Wife więcej jest ducha Foals, niż indywi-dualnego charakteru ich młodszych kolegów. Produkowane przez legendarny IDM-owy duet Plaid przebojowe „Canopy shade” do złudzenia przypomina więc precyzyjnie zaplatane melodie swoich rodaków, a title track wraz z lekko eightiesowym „seven Waves” i „sleepwalks” to autorzy „antidotes” w wersji bardziej chilloutowej. „Bruxism” nie przynosi mimo wszystko ujmy na honorze ani członków Trophy Wife, ani nie plami dorobku ekipy Yannisa Phillipakisa, odpowiedzialnego za brzmienie przestrzennego „Wolf”. Niesamowity closer tego krótkiego wydawnictwa można ochrzcić mianem drugiej, pozbawionej instrumentalnej eksplozji w końcówce „spanish sahary” i jednocześnie na-zwać drogowskazem pokazującym najwłaściwszy kierunek dalszych poszuki-wań zespołu. Póki co jest dość obiecująco.

Kamil Białogrzywy

TrOPhy wifE u Bruxism EP

słuchając Nasionowego samplera towarzy-szą mi odczucia podobne do tych, które po-jawiają się przy okazji kolejnych kompilacji z cyklu „We are From Poland”. Nie wszystko sprawia równie dobre wrażenie, kapele z rodzimego podwórka prezentują poziom przeróżny, a dodając jeszcze fakt totalnego stylistycznego pomieszania tworzy się tu

szalenie różnorodny pod każdym względem kocioł. „Wydajemy noise’owe eks-perymenty, rockowe piosenki, psychofolk, spoken word, shoegaze, space-rock i siermiężnego punka. Niech krępują się spece od szufladek” - a to i tak wy-jątkowo skromnie powiedziane. Zwala z nóg chociażby wejście bałkańskiego folku Irka Wojtczaka chwila po gęstej i mrocznej elektronice grupy Prawatt. szelest spadających Papierków zapewnia nam pierwszego sortu ekspery-

mentalny „mindf...k”, Born In The PRl kosi do bólu prostym punkiem, piano--ballada asi i Kotów dla odmiany zmusza do zamknięcia oczu i odpłynięcia gdzieś daleko. słynne już „Dwupłatowce” Kiev office za sprawą przebojowości za każdym razem wkręcają coraz mocniej. Inna „gwiazda” trójmiejskiej wy-twórni, Karol schwarz all stars świeci równie wyraźnym blaskiem za sprawą „ I Don’t love You anymore”, w którym szumy i dysonanse budują nietypową, ale jakże intrygującą post-rockową kołysankę. Mój osobisty faworyt to kawa-łek „Mosty i lasy” Marli Cinger - fascynujący klimatem i nowofalową tajemnicą zawartą w melodii. Miejsca na wszystkich niestety nie wystarczy, nie ma się co zresztą sugerować słowami. Ta próbka możliwości artystów Nasiona przerasta recenzencką wyobraźnię. Tu pomóc może już tylko skosztowanie dźwięków.

łukasz zwoliński

variOuS arTiSTS u nasiono records Sampler vol. 2

47

Page 25: Electric Nights 10/2011

48

Zanim jednak zostaliśmy przetransportowani do specyficznego uniwersum

M83, niełatwe zadanie stanęło przed Dominikiem Gawrońskim, któremu przypadła w udziale rola supportu. Młody katowicki DJ poruszający się raczej w stricte imprezowych klimatach IDM z pewnością byłby cieplej przyjęty w warunkach afterparty, niż przedkoncertowej przekąski. Nie można mu jednak odmówić umiejętności zręcznego operowania konsoletą i wprawiania w taneczny trans, a także wyjścia obronną, miksującą ręką z tej dość ciężkiej próby wspomagania jednego ze swoich ulubionych zespołów. Główną część wieczoru

otworzył nie kto inny jak okładkowy bohater singla „Midnight City” i świata dziecięcych snów. Osobliwy potworek z dziwnymi wyłupiastymi oczami, rogami i małą śmieszną trąbą wzniósł ręce ku górze, dając symboliczny znak zespołowi, że najwyższy czas rozpocząć show (oczywiście jak zawsze jest to tylko i wyłącznie moja nadinterpretacja). Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt startowania ostatniego albumu Gonzaleza od kawałka o wymownej nazwie „Intro”, nietrudno było odgadnąć, co będzie początkowym punktem wycieczki do władanej przez niego krainy shoegaze’owo-marzycielskich dźwięków. Głos Zoli Jesus umiejętnie

zastąpiła stojąca za klawiszami Morgan Kibby, która swymi drugoplanowymi, delikatnymi wokalizami dodała także całemu występowi M83 posmaku ulotności znamiennej dla wyśmienitego „Saturdays = Youth”.

To jednak nie płyta z 2008 r. była repertuarową osią katowickiego koncertu. Dreampopowe pejzaże przedostatniego krążka grupy w dużej mierze zostały przygniecione intensywnym electro ambientem („Teen Angst”), gitarowo-progresywną pompą i shoegaze’ową masywnością, a o kobiecej twarzy tego gigu świadczy przede wszystkim obecność zagranego na początku

„Kim & Jessie”, „We Own The Sky” i „Skin Of The Night”, od którego rozpoczęły się bisy. Piosenki z „Hurry Up, We’re Dreaming” wyraźnie zdominowały setlistę, a zdecydowanie najkorzystniej (jak można było przewidzieć) wypadło potężne, galopujące „Reunion” i wzbudzające największy aplauz widowni „Midnight City”. To co najciekawsze i najbardziej obłędne M83 zostawili jednak na sam deser, który zaserwowany w końcówce tylko wzbudził apetyt na więcej. Kilka minut esencjonalnie dyskotekowego „Couleurs” zawierało w sobie większą ilość tanecznego potencjału niż godzina gry supportu, czyniąc Anthony’ego Gonzaleza godnym rywalem dla Dana Snaitha i tego, co Caribou zrobiło w tym roku w Gdyni za sprawą niesamowitego „Sun”. Zarówno w trakcie, jak i po zakończeniu koncertu muzycy M83 pokazywali dłońmi niezliczone serduszka - nietaktem byłoby nie odwzajemnić w ich kierunku tego wymownego gestu.

TEKST: Kamil BiałogrzywyZdjęcIA: Patryk Siedliński

HiPnoza, KatoWice, 27.11.2011

teatr rozryWKi, cHorzóW, 13.11.2011

Obecność miękkich fotelików w teatralnej sali nie tylko zapobiegła

późniejszemu upadkowi z wrażenia przez publiczność podziwiającą amerykański sekstet - pomogła także bez uczucia znużenia i zmęczenia obserwować występ poprzedzającej gwiazdę wieczoru Aleli Diane. Dziewczyna z gitarą, wspomagana przez iście rodzinny skład towarzyszących jej na scenie muzyków (czyli ojca oraz narzeczonego), zapewniła rozrywkę tyleż przyjemną i błogą, co dość szybko wylatującą z głowy. Familijna melodyjność contemporary folku wokalistki z Nevada City nie znudziła jednak na tyle, aby wchodzący chwilę później Fleet Foxes musieli budzić zaspanych słuchaczy. Powiało fajnym klimatem piosenkowej

Americany, której ucieleśnieniem miał być właśnie gig Bezsilnych Bluesmanów.

Koncert folkowych bogów z Seattle, których ciemne sylwetki wreszcie wyłoniły się z niebieskiej poświaty, nie mógł rozpocząć się chyba bardziej piorunująco niż miało to miejsce w Chorzowie. Pierwsze dreszcze pojawiły się już w momencie inicjalnych uderzeń bębnów i pociągnięć strun niepokojącego „The Plains”, które płynnie rozkręciło się w będące początkiem prawdziwego wokalnego popisu Robina Pecknolda „Bitter Dancer”. Niestrudzona Bożena Dykiel w jednej z reklam przekonywała, że możliwe jest umycie góry naczyń jedną kroplą płynu, tymczasem wokal Pecknolda jest

w takim stopniu przesiąknięty czystością, jakby brodaty frontman codziennie po każdym posiłku dokładnie płukał owym specyfikiem całą jamę ustną. Pod tym względem Robin może rywalizować prawdopodobnie tylko i wyłącznie z Sufjanem Stevensem. Skutecznie potwierdził to fantastyczne, potężnie wybrzmiewające „Mykonos”, którego to asa zespół wyciągnął z rękawa już na samym początku.

Rzeczą wprost nie do uwierzenia jest fakt, jak przytłaczającą ilość wręcz klasycznych piosenkowych pozycji zawierają zaledwie dwa albumy i jedna króciutka EP-ka nagrana przez tą brodatą formację. Wykrzyczane refreny „Your Protector” graniczące w setliście z „White Winter

Hymnal”, „Montezuma” naturalnie przechodząca w „He Doesn’t Know Why” czy niemalże zawstydzające swoją intymnością „Blue Spotted Tail” staną się obrazem niewychodzącym z pamięci uczestników tego magicznego wieczoru przez lata. Wszystko to znakomicie współgrało z cudownymi kolorowymi wizualizacjami autorstwa Seana Pecknolda, czyli nikogo innego jak brata wokalisty Lisów, który nie tak dawno przygotował prawdziwe, animowane arcydzieło do „The Shrine/An Argument”. Swoją drogą - prawdopodobnie najlepszego momentu całego show, koncertu w moim prywatnym rankingu deklasującego ubiegłoroczną wizytę The National. Koncertu, który śladem tamtego aż prosił się do podziwiania go na stojąco, co lekko niesprzyjające warunki panujące na sali chorzowskiego Teatru niestety bardzo utrudniły. Brakowało tutaj tylko charyzmy Matta Berningera - jedno pociągnięcie za sznureczki i wygodne siedziska zostałyby porzucone.

TEKST I ZdjęcIA: Kamil Białogrzywy

Fleet Foxesalela diane

regularnie szary, zimny i bruDny listopaD w tym roku wyjątkowo zamienił się w coś w roDzaju słonecznego schyłku lata. Dołujące kreski termometrów za sprawą festiwalu ars cameralis musiały poDskoczyć Do góry, poDgrzewane gorącą atmosferą Długo wyczekiwanych koncertów rozgrywanych w głównej polskiej bazie alternatywy - na śląsku. nie inaczej było 13 listopaDa w chorzowskim teatrze rozrywki, który gościł najlepszych z najlepszych, czyli folkujących amerykanów z fleet foxes.

49

M83 doMinik Gawronski

.

opinie Dotyczące najnowszej, piątej już płyty projektu anthony ego gonzaleza bywają Dość skrajne. krytyka waha się mięDzy określaniem „hurry up, we re Dreaming” mianem pompatycznej wyDmuszki a iDealnie Dopracowanego konceptu,kroczącego ścieżką utartą przez Dość wiekowe, lecz wybitne Dzieła z „mellon collie anD infinite saDness” na czele. katowicki koncert m83 tak różnych sąDów generować nie powinien, a wszyscy jego uczestnicy w zgoDzie ukłonią się przeD niesamowitością występu francuza i ekipy.

Page 26: Electric Nights 10/2011

SENNE MIASTEcZko W ZAcHoDNIEj SERbII NA jEDEN TyDZIEń W Roku ZMIENIA SIę W NAjGłośNIEjSZą MIEjScoWość EuRoPy.

Gucza położona jest w regionie Dragaczewo, kil-kadziesiąt kilometrów na południowy zachód od Belgradu. Liczba mieszkańców - dwa ty-

siące. To niewielkie miasto jest typowe dla Bałkanów. Trochę senne, trochę jak z innego, dawno minionego świata. Jednak raz w roku oczy całego półwyspu kieru-ją się właśnie na nie. Powodem jest najstarszy konkurs i festiwal bałkańskich zespołów dętych. Pierwsza edycja odbyła się w roku 1961 i była lokalnym wydarzeniem - dość powiedzieć, że wystąpiły zespoły z czterech oko-licznych wiosek. Najlepszą orkiestrą został zespół Toma Jovanovicia, a najlepszym trębaczem Desimir Perišić (więcej nagród nie przyznano). Impreza rozrastała się z każdym rokiem. Obecnie trwa tydzień, poprzedzona jest regionalnymi eliminacjami (bo chętnych jest coraz

więcej), a nagrody są rozdzielane w ponad 10 katego-riach. Z każdym rokiem przybywa również gości. Przez Guczę w sierpniu 2011 przewinęła się zawrotna liczba 300 tys. osób, co sprawia, że można ten festiwal porów-nać jedynie z równie legendarnym Glastonbury. Tyle że z dęciakami.

Najważniejsze z tygodniowej imprezy są trzy dni - piątek, sobota i niedziela. Tego pierwszego odbywa się (przy akompaniamencie trąbek) parada wszystkich uczestników konkursu ulicami miasta. Drugi dzień to finał konkursu zespołów seniorskich i koncert jednej z gwiazd na miejskim stadionie (ostatnio była to orkie-stra Bobana i Marko Markovićów). Po ogłoszeniu wy-ników impreza przenosi się pod pomnik trębacza usy-

tuowany w centrum Guczy i trwa do świtu. Wreszcie w niedzielę finiszuje międzynarodowa część zawodów, którą kończy występ kolejnej bałkańskiej znakomitości. A po nim następuje chyba najbardziej charakterystycz-ny element festiwalu - odtańczenie przez publiczność tradycyjnego serbskiego tańca kolo.

Do Guczy (podobnie jak na opisywany w siódmym numerze „Electric Nights” Exit Festival) najłatwiej wy-brać się samochodem. Jeśli nie posiadacie tego środka transportu, a podróż pociągiem i autobusem z kilkoma przesiadkami Was przeraża, możecie skorzystać z ofert rozmaitych biur podróży, które organizują wyjazdy na festiwal. Oczywiście w takiej sytuacji trzeba się liczyć z wyższymi kosztami, ale na szczęście Serbia jest ta-

nim krajem. Wstęp na samą imprezę jest wolny. Nocleg można znaleźć na dwóch oficjalnych polach namioto-wych, opłata wydaje się być symboliczna - 5 euro od osoby za noc. Na polu da się korzystać z prądu, jest kan-tyna, w której można coś zjeść, są stanowiska do łado-wania telefonów. Liczba miejsc jest ograniczona, więc należy się spieszyć z rezerwacją. Jeśli jednak nie uda się zaklepać skrawka ziemii na namiot, zawsze można wynająć pokój - mieszkańcy Guczy i okolicznych wio-sek słyną z gościnności. Gdy już podejmiecie decyzję o wyjeździe, weźcie zapas aspiryny. Pobudki po cało-nocnej imprezie o siódmej rano zapewnione przez lo-kalne orkiestry nie należą do najprzyjemniejszych.

TEKST: Michał Wieczorek

best independent fests

guča TrumPeT fesTival

50 51

Page 27: Electric Nights 10/2011

Być może w trudnej do okiełznania dyskografii Milesa Davisa są lepsze płyty, ale trudno o album z ładniejszą okładką. Znajdująca się na niej małżonka artysty Francis Davis w 1961 roku wyglądała obłędnie. Tytułowy utwór pochodzi z disneyowskiej „Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków”. „Someday My Prince Will Come” pozostaje do dziś jednym z najchętniej przerabianych jazzowych standardów. Nagrywając powyższy krążek artysta był już gigantyczną gwiazdą, stąd na jego płytach gościli m.in. John Coltrane czy Hank Mobley. Materiał powstawał w niesamowitych warunkach, nagrywano go w kultowym 30th Street Studio na Manhattanie, będącym wcześniej kościołem. Ogrom przestrzeni słychać w każdym dźwięku „Someday My Prince Will Come”, choć akurat to może wynikać bardziej z geniuszu Davisa, niż wyjątkowości miejsca.

Cudowne to były czasy, kiedy spod ręki Bowiego wychodziły same genialne płyty. „Space Oddity”, „The Man Who Sold The World”, „Hunky Dory” - jedna lepsza od drugiej. Bowie dokonał niewiarygodnej rzeczy - świadomie operując kiczem doprowadził go do rangi sztuki. Płyta z grudnia 1971 r. to dla artysty powrót na łono bardziej folkowych pieśni. Po nagraniu cięższego longplaya, na „Hunky Dory” David pozwolił sobie na łagodniejsze piosenki w stylu „Changes” czy „Life On Mars?”, gdzie największe pole do popisu mieli pianiści. Skąd liczba mnoga? Oprócz samego mistrza zagrał tu także Rick Wakeman, który wkrótce po wydaniu opisywanego albumu porzucił zespół Bowiego na rzecz kariery z Yes. Jedną z kilku perełek na „Hunky Dory” jest przejmująca piosenka „Quicksand”, oparta głównie na brzmieniu gitary akustycznej i pianina. Naprawdę trudno znaleźć w dyskografii artysty utwór o większym stężeniu smutku i melancholii.

1961

1971

M i l E S dav i Ss o M e DaY M Y P R I N C e W I l l Co M e

dav i d B O w i Eh U N K Y D o R Y

Henry Rollins funkcjonuje dziś w Stanach jako jeden z mędrców narodu. Dziś stara się mówić, ale na początku lat 80. głównie krzyczał. „Damaged” jest pełnowymiarowym debiutem legendy hardcore punku Black Flag, na czele którego stał Rollins. W przeciwieństwie do wielu podobnych kapel Black Flag nie negowali systemu dla zasady, ale wytykali jego wady i proponowali alternatywne rozwiązania. Polityczne zaangażowanie zawsze było znakiem rozpoznawczym grupy. Wokalista Black Flag nie oszczędzał zarówno możnych tego świata, jak i swoich fanów. Niejednokrotnie zdarzały mu się bójki z tymi ostatnimi podczas koncertów. Radykał w każdej dziedzinie. I choć sporym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że Black Flag to głównie Henry Rollins, prawdą jest, że to właśnie z nim grupa nagrywała najlepsze rzeczy. „Damaged” do dziś ma status płyty kultowej, krążek został doceniony w szeregu rankingów. „Rolling Stone” znalazł dla niego miejsce na liście 500 najlepszych płyt w historii (pozycja 340).

1981BlaCK flagDaMaGeD

fifty, fourty, thirty, twenty and ten years ago

53

Co za rok! „Nevermind” Nirvany, „Ten” Pearl Jam, „czarna” Metallica, „Blood Sugar Sex Magik” Red Hotów, „Innuendo” Queen, kapitalna płyta 2Paca, debiut Cypress Hill. Naprawdę trudno znaleźć w muzyce rok bardziej obfitujący w genialne albumy. Co z tego, skoro żaden z nich nie ukazał się w grudniu. 1991 to już ten smutny czas, kiedy niewielu miało odwagę wydawać krążki w przedświątecznym okresie. U2 wypuściło „Achtung Baby” w drugiej połowie listopada, więc są najbliżej grudnia spośród wszystkich wartych uwagi płyt z tego roku. „One”, „Mysterious Ways”, „Zoo Station” - to tylko niektóre spośród hitów, które znalazły się na płycie. Dla wielu fanów to najlepszy longplay Irlandczyków, dla innych krążek ze ścisłej czołówki. Do dziś sprzedało się 18 milionów egzemplarzy. Dziś zespół hucznie świętuje dwudziestolecie „Achtung Baby”. Nie dość, że na rynek trafiło wznowienie krążka, to ukazała się też płyta, na której utwory z tego albumu wykonują m.in. Nine Inch Nails, Depeche Mode czy Jack White.

O ile „Return of Saturn” z 2000 r. mogła fanów No Doubt szokować, o tyle „Rock Steady” była „jedynie” potwierdzeniem radykalnej zmiany stylistycznej. Piosenki takie jak „Hey Baby” częściej niż w garażach punkowych kapel gościły na parkietach dyskotek, Gwen Stefani z kumpeli z sąsiedztwa przeistoczyła się w lanserską gwiazdę pop. No Doubt stali się na wskroś nowocześni. Niby wciąż bazowali na muzyce rockowej, ale „Rock Steady” to masa elementów tanecznych i sporo dancehallowej zabawy. Dla jednych zdrada, dla drugich odważny atak na nowe rynki. Na pewno jednak świadomy i wykalkulowany krok, który pomógł awansować do pierwszej ligi. Wystarczy wspomnieć, że w jednej z piosenek pojawił się Prince, którego obecność na jednej z wcześniejszych płyt byłaby wręcz nie do pomyślenia. No Doubt doskonale odnaleźli się w nowej stylistyce, pokazali, że mają na siebie zupełnie nowy pomysł. Szkoda, że w kolejnych latach nie starczyło im impetu, by potwierdzić swoją pozycję na rynku.

1991

2001

TEKST: Maciek Kancerek

n REdAKTOR nAcZElny: Łukasz Kuś[email protected]

n REdAKTOR pROWAdZący SERWISu InTERnETOWEgO:Emil Macherzyń[email protected]

n ZESpóŁ I WSpóŁpRAcOWnIcy: Kamil Białogrzywy, Andrzej Cała, Adam Dobrzyński, Robert Grablewski, Bartosz Iwański, Maciek Kancerek, Tomasz Kowalewicz, Marek Kułakowski, Gosia Lewandowska, Przemysław Nowak, Rafał Nowakowski, Antek Opolski, Kara Rokita, Maciek Tomaszewski, Marcel Wandas, Michał Wieczorek, Witek Wierzchowski, Kasia Wolanin, Paweł Wygoda, Łukasz Zwoliński

nWEbMASTER:Gafyn [email protected]

n OpRAcOWAnIE gRAfIcZnE: Kinga Słomska

n AdRES dO KORESpOndEncjI: [email protected]

n REKlAMA: [email protected]

wydawca:fundaCja eleCtriC nights, 20-828 lublin, ul. wołynian 33/2prezes zarządu: anna kułakowska [email protected]łonek zarządu: marcin hendzel [email protected]

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych

oraz zastrzega sobie prawo do skrótów

i redakcyjnego opracowania nadesłanych tekstów.

Za treść reklam i ogłoszeń redakcja nie odpowiada.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Wykorzystanie w jakiejkolwiek innej formie bez

pisemnej zgody wydawcy - zabronione. Zabroniona

jest bezumowna sprzedaż numerów bieżących

i archiwalnych. Sprzedaż taka jest nielegalna

i grozi odpowiedzialnością karną i cywilną.

u2aChTUNG BaBY

nO dOuBTRoCK sTeaDY

52