36
MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) EGZEMPLARZ BEZP Ł ATNY JESIEŃ LISTOPAD 2012 ISSN 1897-9432 MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02 (12) 15 lipca 2010 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (13) 15 listopada 2010 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 04 (14) ZIMA 2010 / 2011 11 LUTEGO 2011 ISSN 1897-9432 Maria Dąbrowska ur. 6 X 1889 w Russowie pod Kaliszem, zm. 19 V 1965 w Warszawie EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01 (15) WIOSNA 2011 10 MAJA 2011 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY JPII MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02 (16) LATO 2011 27 LIPCA 2011 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (17) JESIEŃ 10 GRUDNIA 2011 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01 (18) WIOSNA MAJ 2012 ISSN 1897-9432 EGZEMPLARZ BEZPŁATNY MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02 (19) EGZEMPLARZ BEZPŁATNY LATO 15 SIERPNIA 2012 ISSN 1897-9432 MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01 (11) 12 kwietnia 2010 ISSN 1897-9432 Mokotowskie prezentacje Z wizytą w Wypożyczalnia Nr 20 ul. Żuławskiego 4/6 Teatrze Guliwer EGZEMPLARZ BEZPŁATNY TYM, KTÓRZY ODESZLI www.muzeum-orlabn.org.pl

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20)

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

JESIEŃLISTOPAD

2012ISSN 1897-9432

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(12)

15lipca2010

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03(13)

15listopada

2010ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 04(14)

ZIMA2010/2011

11LUTEGO

2011ISSN 1897-9432

MariaDąbrowska

ur. 6 X 1889 w Russowie pod Kaliszem, zm. 19 V 1965w Warszawie

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01(15)

WIOSNA201110

MAJA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

JPII

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(16)

LATO201127

LIPCA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03(17)

JESIEŃ10

GRUDNIA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01(18)

WIOSNAMAJ2012

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(19)

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

LATO15 SIERPNIA

2012ISSN 1897-9432

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01 (11)

12kwietnia

2010ISSN 1897-9432

Mokotowskieprezentacje

Z wizytą w

Wypożyczalnia Nr 20ul. Żuławskiego 4/6

Teatrze Guliwer

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

TYM, KTÓRZY ODESZLIwww.muzeum-orlabn.org.pl

Page 2: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

II

W NUMERZE:BOŻE NARODZENIE I NOWY ROKŻYCZENIA 1

PORTRETY LITERACKIEInga Malbord, Atlantyda,czyli rzecz o Józefie Czechowiczu.

2

SPOŁECZNOŚĆ LOKALNAAlicja Walicka, „Dąb z lasów beniaminowskich”– wystawa fotografii i jubileusz Lidii Kosk.Aneta Lewandowska, O Marii Pawlikowskiej--Jasnorzewskiej w Gimnazjum nr 7.

6

6

SZKIEŁKIEM I OKIEMEwa Głębicka, Młody poeta w bibliotece. 7

SPACERKIEM PO MOKOTOWIETadeusz Władysław Świątek, Wspomnienieznamienitych mieszkańców Mokotowa.

8

NOWE KSIĄŻKIIPN, DSH, KARTA, SEMPER, ALMAPRESS, BIS. 10

SPOTKANIE LITERACKIEO Romie i książkach napisanych,z Bogusławem Kaczyńskimrozmawia Witold Matulka.

14

WYWIAD NUMERUByło sobie wydawnictwo...,z likwidatorem PIW Rafałem Skąpskimrozmawia Anna Ogrodnik.

16

Z WIZYTĄZapraszam do MuzeumKornela Makuszyńskiego w Zakopanem,z Anną Gorycką rozmawia Wojciech Kupść.

19

WYDAWNICTWA DLA DZIECILITERATURA, TERE FERE, BABARYBA, BIS. 21

IPJPII PREZENTUJE

Dźwięki łaski. Gospel „przy świecach”w Bazylice św. Krzyża w Warszawierecenzja Stanisława Szczęsnego.

22

WARTO WIEDZIEĆ

Ivonna Nowicka, Mazurek Dąbrowskiegow Teheranie. Upamiętnienie 70. rocznicyewakuacji Polaków z ZSRR do Iranu.

24

FELIETONAndrzej Jezierski, ...nad Sekwaną,czyli krótki przewodnik po Paryżu.

28

ZAGŁĘBIE FOTOGRAFIIRodzinna tradycja fotografii szlachetnej,z Szymonem Dederko rozmawia Robert Jarosz.

30

WARTO WIEDZIEĆElżbieta Jankowska, WARSZTAT. CentrumKomunikacji Społecznej Urzędu m.st. Warszawy

32

OGŁOSZENIA

OKŁADKAOkładki MBM „SowA MokotowA”, nr 11-19,Orzeł ze zbiorów: www.muzeum-orlabn.org.pl

I

Edward Lutczyn prezentuje... IV

Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Mokotów

jest jedną z osiemnastu warszawskich Bibliotek Dzielnicowych.

W naszej strukturze mieści się

5 oddziałów:

dwie Czytelnie Naukowe,

Dzielnicowa Wypożyczalnia Kompletów Książek (ma 23 punkty biblioteczne),

Dzielnicowa Wypożyczalnia Multimedialna,

Centrum Informatyczne Biblioteki.

Poza oddziałami na terenie dzielnicy

funkcjonują 22 filie biblioteczne:

15 Wypożyczalni dla Dorosłych i Młodzieży,

7 Bibliotek dla Dzieci i Młodzieży.

Nasze placówki oferują Państwu bogate księgozbiory w formie tradycyjnej

i elektronicznej, stale wzbogacane o nowości z zakresu literatury pięknej,

wydawnictw popularnonaukowych i naukowych.

Posiadamy duży wybór tytułów prasowych, a w czytelniach naukowych

i niektórych filiach mogą Państwo korzystać z Internetu.

Szczególną uwagę przywiązujemy do rozwoju intelektualnego i społecznego

młodych użytkowników biblioteki. Dla dzieci i młodzieży przygotowujemy wiele

edukacyjnych imprez, spotkań, warsztatów, lekcji i konkursów.

Dużą troską otaczamy również osoby niepełnosprawne, którym oferujemy usługę

„książka na telefon”.

(zob. www.bpmokotow.waw.pl)

Page 3: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

1

Czytelnikom 20. numeru „Sowy Mokotowa”,Wydawcy, Bibliotekarzom, Współpracownikom,

Przyjaciołom i Darczyńcom

życzę radosnych Świąt Bożego Narodzeniaoraz szczęśliwego Nowego Roku 2013!

Wojciech Kupść red. naczelny

fot. W. K.

Page 4: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

2

PORTRETY LITERACKIE

Czechowicz urodził się 15 marca 1903 r. na ulicy Kapucyń-skiej 3 m. 8, o godzinie 9.30. Poeta zadbał o to, abyśmy znali dokładnie czas i adres. Urodził się w suterynie, służbowym mieszkaniu ojca, pracującego jako woźny w Banku Handlo-wym. Suteryna w osobistej symbolice poety mogła być Hade-sem, więzieniem, czeluścią piekielną. Rzeczywiście sceneria w pełni nadawała się do takich wyobrażeń. Miejsce to zostało opisane przez Wacława Gralewskiego, przyjaciela z lat mło-dości: A potem potem w dół po zmurszałych drewnianych schodach do ciasnej i wilgotnej suteryny. Nieprzyjemne to było mieszkanie, bardziej loszek więzienny niż lokal mieszkalny przypominające. Wielce niemiłym szczegółem były rury kanalizacyjne, które przez mieszkanie przebiegały. Wystawały ze ściany i mimo woli kojarzyły się ze ściekiem [W. Gralewski, Stalowa Tęcza, s.25].

Czechowicz nikomu nie zwierzał się ze swo-jego dzieciństwa, nawet najbliżsi przyjaciele wielu spraw raczej się domyślali. Miej-scem, w którym ujawniła się przeszłość była twórczość poety. Istnieje zaledwie kilka frag-mentów wierszy i zapisków osobistych, mó-wiących o lękach i dramatach rodzinnych, zdarzeniach traumatycznych tego czasu. Różne drobiazgi, sygnały, krótki zapis zda-rzenia, przeżycia, to wszystko. Choćby ury-wek mówiący o koszmarnej biedzie, o tym, że był to trudny czas: dzieciństwo złe szczenię szczekało w dni wodospadach / głodnego na tapczanie gorączka mnie żarzyła i jadła/ po-łatane ubranko szeptem opowiada [jedyna, w: Poezje zebrane, Toruń 1997, s. 64]. Inne zdarzenie z 1905 r., kiedy na oczach dziecka zastrzelono uciekającego mężczyznę, a jedna z kul rykoszetem odbita rozszarpała kawa-łek jego sukienki. Jednak najpoważniejszym dramatem był rozkład małżeństwa rodziców, na który złożyła się po pierwsze różnica wieku (matka była starsza o dziesięć lat), po drugie

choroba psychiczna ojca. Ojciec w szpitalu – gorzej mu. W do-mu zaczęła się bieda. […] Jest przerażający. Mówi od rzeczy, bawi się guzikami, chodzi w szpitalnym chałacie, a posługacze patrzą na niego wilkiem. Ogród szpitalny pachnie spokojem i kwiatami. I to właśnie cały Czechowicz. Jego podwójne spoj-rzenie. Zatrzymanie tego, co budzi lęk, przeraża z równoczesnym zachwytem, dostrzeżeniem piękna. Inny fragment dziennika opowiada o najwcześniejszym zarejestrowanym wspomnieniu: W zielonym ogródku wózek dziecinny, na którym siedzę wraz ze Stasiem. Pszczoła lata dookoła. Płaczę. […] pamię-tam szary, stary płot ogródka. Okryty był jakimiś porostami i liszajami, których się brzydziłem. Z drugiej strony podwór-ka, stał również płot, ale ładny, opleciony dzikim winem. Za tym płotem skrzypiała studnia, pompa żelazna. Suteryna kojarząca się z grobem, piekłem, porostami, wilgocią, krainą ciemności, kanalizacją, miała też rzeczy ciekawe i piękne: ojciec prenumerował gazety. Także i tygodnik „Świat”. Lampa naftowa paliła się na stole. Siedziałem na wysokim zielonym kufrze i oglądałem obrazki w „Świecie”. Były nie-zrozumiałe i śliczne.

Józef Czechowicz, największy znany-nieznany poeta współ-czesny. I nie chodzi o to, że nie zaistniał w powszechnym obiegu na wzór Gałczyńskiego czy Tuwima. Nie jest też znany smako-szom tomików poetyckich, którzy często przyznają, iż niewiele mogą dodać poza faktem, iż istniał, i że ma opinię wybitnego twórcy. Ukryty, nieobecny, naznaczony fatum tajemniczych sił, dbających o to, aby zacierać po nim ślad. To jedna strona medalu.

Z drugiej, istnieje pokaźna literatura, na którą składają się: wspomnienia i artykuły pisane przez przy-jaciół, rozprawy wielce uczone, egzegezy kolegów po fachu. Znajdziemy tam wypo-wiedzi ludzi tak wybitnych, jak Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Julia Hartwig, Kazimierz Wyka. Wszyscy, co znamienne, nie mają wątpliwości co do rangi Czecho-wicza. Tu widzimy inną siłę – ta z wielkim mozołem próbuje, na wzór Syzyfa, owej nie-pamięci się przeciwstawić. Mimo trudu ludzi pióra, Czechowicz dalej zdaje się być kimś tajemniczym, nienazwanym, nieodkrytym. Do dziś poeta nie doczekał się porządnej monografii. Nadal zaprasza nas do tego, aby-śmy go naprawdę poznali, abyśmy odnaleźli własny sposób czytania jego wierszy. A więc do prawdziwego, intymnego spotkania z poetą.

Nie jest to łatwe zadanie. Twórczość sa-mego poety należy do trudnych w odbiorze. Czechowicz zdawał sobie sprawę z niezrozu-mienia, jakie towarzyszyło jego kolejnym to-mikom. W liście do przyjaciela pisał: Książka moja nowa, jak i poprzednie, padła w otchłań nie zrozumienia. A przecież była dużo łatwiejsza niż „ballada”. Na dwóch recenzjach skończył się odzew o niej. […] Nas arysto-kratów ducha, mało to obchodzi. I więcej, książeczka ta nauczyła mnie, że nie trzeba zawierać z publicznością żadnych paktów, że nie należy się skłaniać ku kompromisom. Skoro te wiersze czyta grono ze stu ludzi złożone, niech mają pełną satysfakcję artystycz-ną, bezkompromisową [J. Czechowicz, Listy, Lublin 2011, s. 330]. Może to też jedna z przyczyn, iż dziś odkrywanie Czechowicza jest niczym archeologiczna przygoda poszukiwania Atlantydy.

Czechowicz należał do osób, które żyją przekonaniem, że w linii życia, w historii osobistej istnieje ukryty, głęboki sens. Życiem nie rządzi przypadek. Jest raczej księgą, którą należy umiejętnie odczy-tać. W każdym wydarzeniu można zobaczyć inny, głębszy, symbo-liczny wymiar: stanąłem na ziemi w lublinie / tu mnie skrzydłem uderzyła trwoga. Cytowany fragment pochodzi z utworu pt. auto-portret. Wiersz jest zapisem autobiografii, gdzie fakty i wydarzenia poddane zostały, przez samego autora, starannej selekcji. On sam wskazuje nam, co jest najważniejsze. Oto dwa tropy o wyjątkowym znaczeniu: fakt urodzenia się w konkretnym miejscu, jak i to, że od początku obecna była trwoga, niczym przeznaczenie, los, piętno.

Inga MalbordAtlantyda, czyli rzeczo Józefie Czechowiczu

(1) Józef Czechowicz, Lublin 28 VI 1929 r.,fot. Wiktor Ziółkowski

Page 5: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

3

PORTRETY LITERACKIE

Przerażenie i zachwyt złączone ze sobą pozwalały opisać dramatyczną atmosferę dzieciństwa w barwach niezwykłych. W wierszu pt. jedyna poeta dokonał swoistej syntezy pierwiast-ków zdawałoby się przeciwstawnych: patrzę patrzę / smutne i wesołe rzeczy są jednakowe.

Utwór jedyna jest dedykowany matce. Opowiada o uczuciach syna do niej. Kobieta, również mieszkanka krainy ciemności, stanowiła jej jasny punkt. Wypełniała podziemie miłością, mą-drością, matczyną determinacją w walce o życie dzieci, ręce chro-pawe od pracy dla mnie kradły.

W suterynie było także okno, oczywiście realne i symboliczne. Wychodziło na ogród. Było źródłem światła, kwiatów, zieleni, opadającej czerwieni z drzew. To suteryna nauczyła go, że dzięki marzeniom może istnieć w rzeczywistości lepszej, piękniejszej. Zawsze jest jakieś okno.

O Czechowiczu mówi się, że jest poetą śmierci i zagłady. Śmierć jako temat pojawiała się w jego twórczości niemal od początku. Nie ulega wątpliwości, że złożyła się na to trau-ma po doświadczeniu wojny 1920 r., na którą poszedł w wieku 17 lat jako ochotnik. Nie można też zapomnieć o szczególnej wrażliwości poety. I osobistych doświadczeniach śmierci w ro-dzinie, w tym odejściu starszego brata, ojca, czy przyjaciół.

W wierszu napisanym po wojnie nie kryje goryczy i rozczaro-wania: Ludzie w białych domach mówią to pole chwały / W nie-dzielę chodzą do kościoła i na białe procesje / Ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały/ W białym kwitnącym parku Za-kochana czyta poezje / Ale tutaj nie ma białości / W szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy / Dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę […] To front / to zstąpienie do piekieł [front, w: Poezje zebrane, Toruń 1997, s. 35].

Nastroje zagrożenia, zbliżającej się zagłady, pożoga wojenna, śmierć własna oraz rozpad dotychczasowego porządku świata, to rzeczywiście dominujące treści utworów Czechowicza. Woj-na stanowiła źródło jego katastrofizmu. Utracił wtedy optymizm i wiarę w wartości, jakie niosła w sobie cywilizacja techniczna. Pierwsze wiersze co prawda zawierają fascynacje dynamizmem, urbanizmem, techniką, są pisane pod wpływem awangardy,

z którą czuł się tożsamy. Szybko jednak od tego odszedł. Ideo-wo stało mu się bliższe pokolenie młodszych poetów, już nie tak radośnie towarzyszących rozwojowi nowoczesnego państwa. Z czasem stał się nawet ich przywódcą. Mówimy tu o poetach tzw. Drugiej Awangardy, często określanych mianem katastrofistów. Poezją zawładnął pesymizm. Czechowicz wiedział, że przełamanie go może dokonać się w nim samym, otaczająca rzeczywistość robiła się zbyt gęsta i mroczna.

Czechowicz czuł się osobą bezdomną (podkreślamy, że w sen- sie symbolicznym), pozbawioną domu rodzinnego, który mógł być kotwicą, trzymającą mocno wędrowca. A także celem bez-piecznego powrotu. Ponieważ nie posiadał takiego miejsca, punktem odniesienia stał się dla niego Lublin wraz okolicą. Czechowicz zawsze podkreślał przywiązanie do miasta, stwo-rzył nawet legendę o swoim mieszczańskim rodowodzie. I rzeczywiście był poetą miasta. Lublin zawdzięcza mu najpięk-niejsze wiersze, jakie kiedykolwiek o mieście napisano. I w tym wypadku poszedł inna drogą niż koledzy z awangardy. Zamiast zgiełku, dynamizmu, miasta – maszyny – masy, wybrał cichą, zacofaną prowincję i to ona dała mu szczęście, harmonię i spokój.

Mieszkam tu w izbie małej jak pudełkow którą słońce wlewa złociste kubełkoa ogródek się waha czy wyjść na ulicęczy się winogradem wspiąć na okiennicęwiatr tę pustkę kocha często tu przysiada coś do szczelin szeptać do okien zagadaćzaśpiewaćhwiejącym się tyczkom słonecznikapająkom na furcie dębowejnoc dzień przenikaranki wieczory[zaułek, w: Poezje zebrane, Toruń 1997, s. 67-68]

(2) Ulica Złota w Lublinie, lata trzydzieste XX w.,fot. Józef Czechowicz (4) Józef Czechowicz czytający książkę(3)

Page 6: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

4

Nie wielkie centra w stylu Paryża, Londynu, Nowego Jorku, ale mała cicha ojczyzna, prowincjonalna dziura stanęła w centrum jego świata. Zamiast cywilizacyjnych rekwizytów, typu fabryki, kominy, pędzące automobile, zgrzyty, szumy, czyli muzyka indu-strialna, w poezji Czechowicza pojawia się pejzaż, niemal wiejski, towarzysząca mu cisza, spokój, np.: Lublin na łąkach przysiadł / sam był / i cisza. Poeta pisze też wiersze o wsi, co na pewno nie mieściło się w kanonie nowoczesnych, w których: „siano pachnie snem”, „wieczorem przez niebo pomost”, „księżyc idzie srebrne chusty prać”, „wiatraki kołyszą horyzont”, to tylko niektóre frazy poety. Aż korci, by zapytać skąd u mieszczucha taka wiejska wraż-liwość? Z bezpośredniej obserwacji. Czechowicz po wojnie pod-jął pracę w wiejskiej szkole w Słobódce, malutkiej miejscowości leżącej na Kresach, dziś w granicach Białorusi. Tu uczył się wraż-liwości na pejzaż. Piękno przyrody, oddalenie od świata miały te-rapeutyczny wpływ, leczyły poetę z grozy obrazów wyrytych przez wojnę. Słobódka mogła okazać się rajem na ziemi. Niestety, było to miejsce generujące również ból, odrzucenie, samotność, tęsknotę:

W tym raju wydarzyło się coś tragicznego, nie wiemy dokład-nie co. Poeta wyjechał, nagle, podobno była próba samobójcza. Być może nieodwzajemniona i niemożliwa do spełnienia miłość tym razem zraniła poetę. Ślady historii możemy znaleźć w Poemacie o papiero-wej koronie. Utworze, który wzbudził wiele kontrowersji. Szkoda, że wątek homoerotyczny zdominował zainteresowanie czytelni-ków i nie dostrzeżono głębszych, wieloznacznych treści, w tym młodzieńczym, acz bardzo dojrzałym utworze. Dualizm czecho-wiczowski zdaje się polegać na przekonaniu, że dobro i zło współ-istnieją obok siebie, zespolone, w wiecznej zależności od siebie. W śmierci istnieje zalążek życia, w życiu cząstka śmierci. Smut-kowi towarzyszy radość i odwrotnie. A wszystko spaja najwyższa kategoria – Piękno. W szkicu, który jest jednocześnie autokomen-tarzem pt. Klucz symboliczny do poematów J[ózefa] Czechowicza, poeta daje wyraz przekonaniu:

W tego typu myśleniu Czechowicz bardzo zbliża się do filozo-fii Heraklita. Jest tu więc wieczny ruch, niszczenie form, spaja-nie pierwiastków na nowo, tworzenie nowych form. Dynamizm bezustannej przemiany, której napędem są przeciwieństwa. Heraklit wierzył, że podstawowa zasada bytu – Ogień, żyje śmiercią tego, co spala. Wszystko dla Piękna.

W Słobódce miało miejsce jeszcze jedno, bardzo ważne wy-darzenie. W dzienniku osobistym poety możemy znaleźć notkę, że czytał Platona. To niezwykle istotny trop w rozumieniu poe-ty. Może za sprawą greckiego filozofa odkrył, a może tylko do-stał potwierdzenie, że istnieje obok rzeczywistości jej idealne odbicie. To świat idei, lepszy, prawdziwszy. Skryty przed nami za zasłoną szarej, bolesnej codzienności. Może na wzór platoń-skiej jaskini widzi poeta światło u jej wyjścia. To droga na tamtą stronę. Świat – pierwowzór można odkryć we śnie, marzeniu, jest zakodowany w nieświadomości. A dostęp do tego świata ma tylko wyobraźnia. Śmierć w tym kontekście jest wyzwoleniem, drogą, mostem. Być może również w tym czasie wyobraźnię autora ballady z tamtej strony poruszył mit Atlantydy, opisywany przez Platona. Atlantyda, według filozofa, była mityczną wyspą o wspaniałej cywilizacji, która zniknęła z mapy świata. Wyspa bowiem zanurzyła się pod powierzchnię wody i zniknęła.

Znawcy twórczości Czechowicza często zwracają uwagę na bardzo nowatorską formę wiersza, dziś po Stanisławie Róże-wiczu nazywaną czwartym systemem wersyfikacyjnym. Poeta zrezygnował całkowicie ze znaków przestankowych oraz pew-nych zasad ortograficznych, dotyczących zapisu wyrazów dużą literą. Jak sam tłumaczył, chciał w ten sposób uwolnić powią-zania między wyrazami, aby uzyskać nowe znaczenia. Nie sto-sował rymów. Znawcy mówią też o muzyczności jego wierszy, o ich mitycznym i symbolicznym wymiarze. Ale sprawa wy-obraźni zdaje się być dla poety nadrzędna. I tak dochodzimy do najważniejszej kategorii estetycznej poety. W liście do Sta-nisława Czerniaka napisał: Źródło sztuki musi być czyste. Czyli nie należy pisać dla określonego doraźnego celu. […] Z tego stanowiska rzecz biorąc, tworzywem poezji staje się przede wszystkim wyobraźnia jako odpowiednik myślenia. Tylko wyobraźnia może być zasadą szeregującą obrazy, wartości pojęciowe i muzyczne elementów poetyckich: słów, zdań, okre-sów. […] Wyobraźnia jest tym, czego nie można się nauczyć [J. Czechowicz, Listy, Lublin 2011, s. 363]. To dzięki wyobraź-ni poeta ma moc stwarzania, „nowych rzeczy”, „nowych kwia-tów”, „nowych zwierząt”, czyli stwarza świat na nowo.

Władysław Panas, znakomity interpretator Czechowicza, tak podsumował istotę jego poezji: Jeżeli masz coś do powiedze-nia, to proszę, powiedz o tym świecie, który wydaje się taki banalny, taki szary, nieciekawy; jak jesteś dobry, to zrób coś niewiele mając w ręku; nie sztuka opowiadać o światach egzotycznych, ale sztuka opowiadać o tej szarej rzeczywistości. Zrób z szarej rzeczywistości kolorową, z rzeczy nieciekawych dramatyczną, narzuć światu swo-ją wizję, zainteresuj świat, opowiadając o tym co wydawało by się banalne [Czytanie Czechowicza, t. 2, Lublin 2009, s.69].

Antidotum na groźną rzeczywistość może być poezja, która ma moc stwarzania nowych światów. Nie chodzi w niej o ucieczkę od rzeczywistości, ale o zbudowanie obrazu piękniejszego, głębszego, magicznego. Wyobraźnia pomaga w odkrywaniu ukrytych miejsc, albo takich, które uległy zniszczeniu. Dzięki wyobraźni, Czechowicz stworzył rzecz niebywałą. Z prowincji zrobił piękny mit, poza czasem, historią, banałem. Utwory o Lublinie ostatecznie zostały zebrane i spojone klamrą poetyckie-go komentarza w Poemacie o mieście Lublinie. Miał to być sce-nariusz słuchowiska, który niestety nigdy nie został zrealizowany. Wcześniej utwory te pojawiały się w tomiku Stare kamienie, w cyklu Prowincjonalna noc.

Są dwa zasadnicze światy: świat żywych i umarłych.Świat żywych jest oparty na dobroci, ale wyraża się w złym.Świat umarłych jest zły, ale wyraża się w pozorach dobroci.Nieustanna gra tych sił zasadniczych jest warunkiem powstania piękna.Człowiek żyje w sferze piękna, życia i śmierci (trójca).[J. Czechowicz, Szkice literackie, Lublin 2011, s.62]

mała moja maleńkachwieją się żółte mleczew dolinie napływa gór cieńcichy odwieczerzbrodzi w zmierzchowym już późnomały mój ukochanytrudno z miłości się podnieśća jeszcze trudniej od złych nowin […].[wieczorem, w: Poezje zebrane, 1997]

PORTRETY LITERACKIE

Page 7: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

5

Bohaterem poematu jest Wędrowiec, który po latach wraca do ukochanego miasta, idzie samotnie, za towarzysza ma jedy-nie księżyc, mija przedmieście zwane Wieniawą, nad nim toczą walkę kosmate niedźwiedzie chmur, są groźne, niczym poza-ziemskie potwory, ale pojawia się światło i wyłania się pejzaż Wieniawy z księżycem. Strach mija. Idąc między cieniami ruder i zapadłych w ziemię domostw myślisz wędrowcze o tym, że mia-sto kochane już Cię ogarnia i tuli.

Ważny fragment choćby ze względu na dalsze losy poety. W pierwszych dniach września 1939 r. poeta wyszedł z Warszawy, miasta, w którym, mieszkał już od kilku lat, by dotrzeć do uko-chanego Lublina. Szedł kilka dni w gronie przyjaciół, nad nim groza samolotów ostrzeliwujących uciekinierów. Nie myślał, że tym razem idzie na spotkanie Anioła Śmierci. 9 września, gdy znalazł się już w Lublinie, pierwsze kroki skierował do zakładu fryzjerskiego, pragnął tylko się odświeżyć. O jedenastej zaczął się nalot, wszyscy rzucili się pod ścianę, tylko Czechowicz wiedzio-ny jakby ślepą koniecznością, odskoczył w przeciwną stronę. Wszyscy w zakładzie ocaleli, on jeden zginą pod gruzami. Kie-dy wykopano strzęp ludzki, w jego kie-szeniach odnaleziono podpisany słownik, ulubioną książeczkę poety. Podobno za-wsze miał go przy sobie. Został pochowa-ny w zbiorowej mogile na cmentarzu przy Lipowej. Zakład fryzjerski znajdował się zaledwie kilka kroków od rodzinnego do- mu, który runął dokładnie w tym samym czasie. Ani kamienica przy Kościuszki 46, w której znajdował się zakład Pani Ostrow- skiej, ani dom przy Kapucyńskiej 3 nie zo-stał odbudowany. W miejscu śmierci stoi dziś pomnik Czechowicza, a w miejscu uro-dzenia dom towarowy, zwany Galerią Cen- trum. Czechowicz w 1933 r. przeniósł się do Warszawy. Ostatni jego adres to Narbutta 11a m. 2. Tu również mieszkał w suterynie, prawdę mówiąc, pół-suterynie, wygodnej i przestronnej, w bardzo luksusowym otoczeniu. I z niej wyglądał przez okno na ogród, pilnie śledząc wszystkie dziejące się tam historie. Pragnął też usłyszeć „nutę człowieczą”, z samego dna:

Nigdy jednak nie udało mu się oswoić przestrzeni Warszawy, czuł się w niej źle, była dla niego mitycznym Babilonem. Tęsknił za swoją prowincją, do niej więc udał się, gdy wybuchła wojna, aby go „przytuliła” i dała bezpieczeństwo. W Lublinie wszystko jakby zapadło się pod ziemię. Dom na Narbutta stoi do dziś, zniszczony dopiero w czasie powstania warszawskiego.

Później zostało nawet nadbudowane piętro. W mieszkaniu tym poeta zostawił wszystkie rękopisy, notatki, książki, kolekcję płyt, zdjęcia robione przez siebie, całą artystyczną spuściznę. Co się z nią stało? Dokładnie nie wiadomo. Uległa rozproszeniu, zniszczeniu, mimo starań przyjaciół, nie udało się jej ocalić w całości. Zostały tylko drobiny, drobiazgi. Czechowicz nie raz w wizjach proroczych przewidywał przyszłość. Wiadomo, że dokładnie przepowiedział swoją śmierć. W jednym z ostat-nich wierszy napisał:

Ale czy był świadomy, że i te słowa wypowiedziane w szkicu Słowa o Lublinie – dawnym mieście okażą się również prorocze w odniesieniu do niego samego: […] kiedyś, w sto lat po nas, ze wzruszeniem, będą nowi ludzie oglądali ślady naszego czasu. [...] I z pożółkłych gazet, z wystrzępionych dokumentów zbierać będą nowe drobiazgi, o ludziach i murach, o rzeczach, których już nie ma, o duszy starego miasta.

W marcu 2013 r. minie 110 lat od jego urodzin. Czas zdaje się być już odpowiedni, by odnaleźć zatopioną wyspę, zwaną Józef Czechowicz.

W oknie chmur plamy deszczowa siećogród to rdzawość czerwień i śniedźw kroplach co ciężkie na brzoskwiń listkachniebo kuliste błyska i pryskasłucham szelestów jesienny gośćmało wód szmeru szumu nie dośćczujnie czatuję rankiem przy okniegdy kwiat opada w kałużę ogniem.[jesienią, w: Poezje zebrane, Toruń 1997, s. 211]

wodnistą chustązamilknie czas potłucze czas owalne lustra.[modlitwa żałobna, w: Poezje zebrane, Toruń 1997, s. 237]

że pod kwiatami nie ma dna to wiemy wiemygdy spłynie zórz ogniowa krawszyscy uśniemyw mosiężnych gniewachświat nieistnienia skryje nas

(6) R

ękop

is w

iers

za J

ózef

a C

zech

owic

za m

odlit

wa żało

bna.

PORTRETY LITERACKIE

Fotografie zostały udostępnione nieodpłatnie:(1), (2), (4), (5), (6) – ze zbiorów Muzeum Literackiego im. Józefa Czechowicza, Oddziału Muzeum Lubelskiego w Lublinie.(3) – z Archiwum Cyfrowego Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie,

z kolekcji Marii Lizut-Skwarek.

(5) Józef Czechowicz na dachu budynkuZNP w Warszawie

Page 8: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

6

Magazyn Bibliotek Mokotowskich

SowA MokotowA (ISSN: 1897-9432)

WYDAWCA:Biblioteka Publiczna

im. Zygmunta Łazarskiegow Dzielnicy Mokotów

m.st. Warszawyul. Wiktorska 10

02-587 WarszawaDyrektor:

Grażyna Zgoła

REDAKCJA:Wojciech Kupść

(redaktor naczelny)Anna OgrodnikRobert Jarosz

KOREKTA:Elżbieta Frankiewicz

Anna Ogrodnik

ADRES REDAKCJI:ul. Czerniakowska 38a

00-714 Warszawa

TELEFONDO REDAKCJI:

22 841 98 41(dyżur we wtorek,

w godz. 11.00-16.00)

e-mail:[email protected]

SKŁAD I ŁAMANIE:Wojciech Kupść

ILUSTRACJE:Justyna Kościelna (J.K.)

FOTOGRAFIE:Wojciech Kupść (W.K.)

Robert Jarosz (R. J.)

Redakcja nie zwracamateriałów niezamówionych,

zastrzega sobie praworedagowania nadesłanych

tekstów oraz zmianyich tytułów.

DRUK:PPW „FORMAT”,

ul. Stroma 41, 01-100 W-wa.

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03(20)

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

JESIEŃLISTOPAD

2012ISSN 1897-9432

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(12)

15lipca2010

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03(13)

15listopada

2010ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 04(14)

ZIMA2010/2011

11LUTEGO

2011ISSN 1897-9432

MariaDąbrowska

ur. 6 X 1889 w Russowie pod Kaliszem, zm. 19 V 1965w Warszawie

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01(15)

WIOSNA201110

MAJA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

JPII

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(16)

LATO201127

LIPCA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03(17)

JESIEŃ10

GRUDNIA2011

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01(18)

WIOSNAMAJ2012

ISSN 1897-9432

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 02(19)

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

LATO15 SIERPNIA

2012ISSN 1897-9432

MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 01 (11)

12kwietnia

2010ISSN 1897-9432

Mokotowskieprezentacje

Z wizytą w

Wypożyczalnia Nr 20ul. Żuławskiego 4/6

Teatrze Guliwer

EGZEMPLARZBEZPŁATNY

TYM, KTÓRZY ODESZLIwww.muzeum-orlabn.org.pl

21 września 2012 r., w bibliotece szkolnej w Gimnazjum nr 7 z Oddziałami Integra-cyjnymi „Przy Łazienkach Królewskich” odbyło się spotkanie autorskie poświęcone życiu i twórczości jednej z najwybitniej-szych polskich poetek XX w. – Marii Paw-likowskiej-Jasnorzewskiej.

Pani Mariola Pryzwan z wdziękiem i ze swadą przypomniała postać tej nie-zwykłej poetki. Uczniowie wysłuchali zabawnych anegdot, interesujących frag-mentów listów i wyjątkowej urody liry-ków z tomu Pocałunki. Na zakończenie autorka złożyła cenny autograf w książce Lilka. Wspomnienia o Marii Pawlikow-skiej-Jasnorzewskiej. Zachęcam do zapo- znania się z tą pozycją, która znajduje się w bibliotece szkolnej.

Mariola Pryzwan jest znaną polonistką, bibliotekarką i biografistyką, autorką bio-grafii takich sław jak Maria Dąbrowska, Władysław Broniewski, Halina Poświa-towska, Zbigniew Cybulski, Anna Jantar, Anna German i innych.

Spotkanie w Gimnazjum nr 7 „Przy Ła-zienkach Królewskich” było wyjątkowe. Z niecierpliwością czekamy na kolejne.

O Marii Pawlikow-skiej-Jasnorzewskiejw Gimnazjum nr 7

26 września, w Mokotowskim Centrum Integracji Miesz-kańców prowadzonym przez Wydział Spraw Społecznych i Zdrowia dla Dzielnicy Mokotów przy ul. Woronicza 44a, odbyło się uroczyste otwarcie wystawy fotografii pt. „Dąb z lasów beniaminowskich” autorstwa Pani Lidii Kosk – poetki, pisarki, podróżniczki i fotografa, miesz-kanki naszej dzielnicy.

Wernisaż był uhonorowaniem 50-lecia twórczości poetki, która, nie tylko pisze wspaniałe i oryginalne wiersze, ale także zaznajamia z literaturą seniorów i młodzież z Mokotowa. Roz-wija w nich ukryte talenty prowadząc zajęcia warsztatowe.

Po uroczystym otwarciu wernisażu przez przedstawiciela Za-rządu Dzielnicy Mokotów, Zastępcę Burmistrza – Pana Piotra Boresowicza, autorka p. Lidia Kosk przedstawiła przybyłym gościom ciekawe odsłony dębu beniaminowskiego. Dąb rośnie w lasach beniaminowskich w Nadleśnictwie Jabłonna, w którym fotograf wykonała 15 nadzwyczajnych ujęć okazu. Zdjęciom towarzyszyło czytanie wierszy autorki, w jej wykonaniu, oraz ich tłumaczenie na język angielski przez panią Danutę E. Kosk-Kosicką i japoński przez panią Izumi Nakamura. W trakcie wieczoru poetka otrzymała dyplom burmistrza Dzielnicy Mo-kotów z podziękowaniem za wieloletnią działalność literacką, a także za aktywność społeczną na rzecz dzielnicy. Uroczy-stość miała charakter międzynarodowy, bowiem po części fotograficzno-poetyckiej tłumaczka z Japonii wraz z towa-rzyszką zagrały na flecie oraz na pianinie kilka kompozycji Chopina, po których wykonały także japońskie utwory. Była to niespodzianka i dla widzów, i dla samej autorki. Nie zabra-kło również czasu na dyskusję, a także na część rozrywkową wieczoru, ponieważ został ogłoszony konkurs na najbardziej intrygującą fotografię. Przeważającą liczbą głosów wygrała fotografia pt. Zielony wąż, przedstawiająca ciekawy pokry-ty zielonym mchem zawijas konara dębu, przypominający wijącego się węża. Na drugim miejscu znalazła się fotogra-fia pt. Koalicja, a na trzecim Zwieńczenie. Poetka postanowiła stworzyć plakat na rzecz Mokotowskiego Centrum Integracji Mieszkańców na podstawie zdjęcia, które otrzymało najwię-cej głosów, zatem Zielony wąż stanie się niejako wizytówką prowadzonych przez poetkę zajęć warsztatowych (...).

„Dąb z lasów beniaminowskich”– wystawa fotografiii jubileusz Lidii Kosk

Dyplom burmistrza Dzielnicy Mokotów dla Lidii Kosk

Fragment opracowania przygotowanego przezAlicję Walicką z Wydziału Spraw Społecznych

i Zdrowia dla Dzielnicy Mokotów.

Aneta Lewandowskanauczyciel bibliotekarz

Mariola Pryzwan z uczniami w bibliotece Gimnazjum

Mariola Pryzwan i jej nowa książka Lilka...

SPOŁECZNOŚĆ LOKALNA

fot. Aneta Lewandowska

fot. Aneta Lewandowskafot. Andrzej Kosicki

Page 9: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

SZKIEŁKIEM I OKIEM

Sięgnęłam do leksykonu Grupy literackie w Polsce 1945-1989, który wydałam przed laty, z przekonaniem, że – wspierając się wiedzą o współczesnych grupach literackich – znajdę w nim liczne świadectwa, iż naturalnym środowiskiem początkują-cych poetów jest biblioteka. Tu przecież – jak przypuszczałam – spotykają się miłośnicy literatury, tu organizuje się wieczory autorskie i promocje debiutanckich tomików. Jakież było moje zaskoczenie, gdy – analizując zestawione przed laty tabele staty-styczne, stwierdziłam, że młodzież poetycka w bibliotece bywa rzadko. Zapewne trochę korzysta z bibliotecznej wypożyczalni, nie traktuje jednak biblioteki jako instytucji życia kulturalnego, która byłaby naturalnym terenem organizowania się w grupy literackie, miejscem, gdzie spotyka innych początkujących poe- tów. Biblioteki rzadko bywają mecenasami młodej poezji. W latach 1945-1989 tylko pięć spośród ponad 250 działających wówczas ugrupowań literackich znalazło się pod opieką biblio-teki, zawsze zresztą dotyczyło to małych miejscowości, gdzie młodzież nie znajdywała innych możliwości oparcia instytucjo-nalnego. Diagnoza ta jest aktualna także obecnie.

Jakie więc mechanizmy decydują o wyborze mecenasa, miej-sca spotkań, instytucji wspierającej aktywność grupy młodo-poetyckiej? I gdzie są te miejsca, w których wykuwa się nowa literatura? Wreszcie – po co powołuje się grupy literackie? Jak przebijają się one do świadomości szerokiej publiczności czyta-jącej? Pojawia się także pytanie o instytucjonalną niezależność środowisk młodoliterackich od instytucji życia literackiego, kulturalnego, czy nawet politycznego. Jakie czynniki (poza ta-lentem) decydują o wykształceniu się formacji, która widocznie wpłynie na zmiany jakościowe współczesnej młodej literatury, w tym poezji? Dlaczego po wojnie nie udało się powtórzyć fe-nomenu Skamandra, Awangardy Krakowskiej, Czartaka, futu-rystów? Te i inne pytania nasuwają się, gdy spróbować z bliska przyjrzeć się funkcjonowaniu grup literackich. Na część z nich nie znajdziemy łatwych odpowiedzi.

Spośród wspomnianych grup literackich jedna czwarta nie szukała nigdzie oparcia organizacyjnego czy finansowego. Pozostałe wiązały się ze Zrzeszeniem Studentów Polskich, potem Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich (45), towarzystwami kulturalnymi, klubami literackimi i regional-nymi Domami Kultury (50), Związkiem Młodzieży Socja-listycznej i Związkiem Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (25), a poprzez Koła Młodych ze Związkiem Literatów Pol-skich (13). Były też dwie grupy powiązane organizacyjnie z partiami politycznymi oraz pięć zależnych od Stowarzysze-nia „Pax”. Mechanizm tych powiązań oparty był na ścisłym związku sfery postulatów ideologicznych, narzucanych przez mecenasa i dysponowanych przez niego finansów (czasami znacznych) – organizacja wieczorów autorskich, konkur-sów, zjazdów i sympozjonów poetyckich wymagała wszak dużych środków. Dla debiutantów najważniejsza była oczy-wiście możliwość publikacja tomików, antologii i almana-chów, niemożliwych do zrealizowania bez uzyskania dotacji. Warszawska grupa Orientacja Poetycka „Hybrydy” w minio-

nych latach uchodząca za awangardę ruchu studenckiego, związana była wprawdzie z ZSP, nie gardziła jednak także finansami ze zgoła innych źródeł: Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzie-ckiej, redakcji pisma „Przyjaźń”. Signum temporis.

W latach 1945-1989 tylko pięć grup poetyckich działało przy miejskich bibliotekach: „Meduza” w Słupsku (1958-1959), „Ogród” w Lublinie (1974-1981), „Ecce Homo” w Nowej Hucie (1977-1980) i interdyscyplinarny „Cumulus” w Chrza-nowie (1983-1986). Około roku 1995 powstała jeszcze jedna grupa „przybiblioteczna”: Grupa Literacka „Ponad” przy MBP w Radomsku. Wiadomo o niej jedynie tyle, że wydała niewielki zbiorowy zeszyt poetycki. Powiedzmy szczerze – żadna z nich nie przebiła się ze swoją twórczością do szerszej publiczności, nie wyłoniła też znaczącego w literaturze nazwiska. Wydaje się, że odpowiedź na niektóre z postawionych tu pytań znajdziemy we wspomnieniu Wojciecha Kassa o gdańskiej efemerydzie „W Zatoce”:

Stworzyły ją cztery osoby przeciwko innym osobom sądząc, że mają nieco więcej do powiedzenia i to wierszem. Rzeczy-wiście łączyła ich spontaniczność oraz wiersze, które posta-nowiły wyjąć z szuflady i wymachiwały nimi niczym ulotkami reklamowymi przed resztą, czyli oportunistami, kołtuństwem. [...] Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że poezja obywa się bez zbiorowych wystąpień, powstaje w zaciszu i jest z gruntu intymną czynnością wymagającą koncentracji i skupienia.

Ewa GłębickaMłody poeta w bibliotece

Ewa Głębicka,Leksykon. Grupy literackiew Polsce 1945-1989,Wiedza Powszechna,Warszawa 2000.

Ewa Głębicka,Grupy literackie w Polsce1945-1980. Leksykon,Wiedza Powszechna,Warszawa 1993.

dr hab. Ewa Głębicka,prof. Instytutu Badań Literackich

Polskiej Akademii Nauk w Warszawie

7

Page 10: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

8

SPACERKIEM PO MOKOTOWIE

Jest jeszcze jeden cichy i zapomniany bohater Mokotowa – w końcu XIX w. właściciel pokaźnych terenów dopiero ro-dzącej się dzielnicy Mokotów – Wiktor Magnus (1833-1912), finansista, propagator spółdzielczości. Od jego imienia pochodzi współczesna ul. Wiktorska. Od razu sprostuję, że nie mieszkał na Mokotowie, ale w sercu Warszawy – w Śródmieściu. Na-tomiast jako potentat posiadał i zbywał place pod zabudowę. Może mnie ktoś posądzić, że lansuję spekulanta, ale Magnusa nie należy z tym procederem kojarzyć. Trzeba natomiast pa-miętać, że to właśnie on ufundował popiersie Fryderyka Cho-

pina w niemieckim wówczas kurorcie Bad Reinerz w Środkowo-Wschodnich Sudetach, a to przecież dzisiejsze Dusz-niki-Zdrój. Zachowany pomniczek stoi do chwili obecnej w parku zdrojowym, w pobliżu dworku, gdzie odbywają się słynne koncerty. Sami państwo ocenią, czy warto go przypomnieć i zapamiętać.

Ciągle zapominam, że władza w Pol-sce, nawet ta niby-prawicowa, nie bardzo lubi posesjonatów, wszelkiej maści właścicieli, bo to potencjalni roszczeniowcy, którym trzeba zwracać to, co komunizm w ferworze nacjona-lizacji zabrał. Jednak mimo wszystko przypomnę – oto Marta z Pusłowskich hr. Krasińska (1859-1942) – właści-cielka pełnej uroku Królikarni, ale również Radziejowic. Pani ta dobrze wpisała się w dzieje dzielnicy i win-niśmy jej cześć. Hojnie dofinansowy-wała instytucje charytatywne, w tym działający na jej posesji – obok parku w Królikarni i prześlicznego kościółka – przytułek dla nieuleczalnie chorych. A kto to jeszcze dzisiaj pamięta, że właś-nie ze wspomnianą Królikarnią sąsiado-wało znane męskie gimnazjum prywatne

W. Giżyckiego. I to z kolei asumpt do tego, żeby przypomnieć jego twórcę – wybitnego nauczyciela Władysława Józefa Konrada Giżyckiego (1875-1946). Szkoła założona w Moskwie, po ewa-kuacji w 1918 r. znalazła się w Warszawie i w 1922 r. otrzymała schronienie w parku w Wierzbnie (przed Królikarnią), należącym wówczas do rodziny książąt Radziwiłłów. Do tego gimnazjum uczęszczał m.in. poeta Konstanty Ildefons Gałczyński.

Mokotów to miejsce zamieszkania gwiazd filmu i operetki. Tu dożywała swych dni, przy ul. Odolańskiej, diva operetki warszawskiej Lucyna Messal (1986-1953), zaprzyjaźniona z Mieczysławą Ćwiklińską (1880-1972), niekwestionowaną

Choć tak bardzo lubimy powoływać się na przykłady i sięgać do skarbnicy historii, dziwnym trafem zupełnie opacznie można zrozumieć inicjatywy nazewnicze nowo powstających ulic na-szej tylko dzielnicy. Wyraźnie widać, iż decydentom brak wie-dzy, mylą często dobro ze złem, bohatera z przestępcą, w efekcie dzielnica zyskuje arterię o karkołomnej, trudnej do zapamiętania nazwie, którą dość szybko radni kolejnej kadencji pragną zmie-nić. Tymczasem nie ma na świecie miasta czy wioski nie nasyconych nazwiskami ludzi, którzy w nich żyli i działali, którym w istocie wie-le zawdzięczają miejscowe społeczności. Od decydentów w mieście stołecznym Warszawie winniśmy oczeki-wać otwartości na propozycje mieszkań-ców, tych zasiedziałych, a nie tych, co to dziś tu są, a jutro będą gdzie indziej…

Spacerując ulicami Mokotowa, uzmy- sławiamy sobie, że mamy niezliczony legion ludzi szlachetnych, zasłużonych w różny sposób w kolejno po sobie następujących pokoleniach i epokach, a wcale nie doczekali się ulicy. Żyją jedynie w pamięci mieszkańców zasie-działych od pokoleń, którzy do chwili obecnej są nosicielami ulotnej już tra-dycji odchodzącej wraz z nimi, godnej jednak utrwalenia, bo może być chlubą miejsc z perspektywy czasów historycz-nych. Są wśród tych cichych bohaterów cywile, wojskowi, nawet z pozoru zwy-kłe gospodynie domowe. Trudno nie dostrzegać kobiet, skoro zobowiązuje nas do tego nawet tzw. dyrektywa unijna (sic!).

Czas na przedstawienie kilku choćby postaci. Czyż nie warta jest tego i nie zasłużyła sobie na wyróżnienie Elżbieta zw. Izabelą z Czartorskich, ks. Lubo-mirska (1736-1816), pani na Mokoto-wie i licznych rezydencjach znanych z kart historii? Wszak to jej zawdzięczamy wyróżnienie Mokotowa, nawet samą nazwę, bo przecież chyba nie wierzymy, że powstał od jakiegoś tam wydumanego Monkota vel Mąkota. A czy też nie zasługuje na wspomnienie i na ulicę litograf Franciszek Szuster (1811-1901), który przed wojną miał tutaj własną ulicę – przemia-nowaną u schyłku lat czterdziestych na Jarosława Dąbrowskiego, do którego takiej estymy nie czujemy, jak do propagatora Moko-towa, zdolnego litografa? Nie mając jego portretu, pokażmy przy-najmniej brata – Antoniego Szustra (1836-1906), który pokaźną wpłatą przyczynił się do ukończenia budowy kościoła Narodzenia Najświętszej Marii Panny, od 1917 r. pod wezwaniem św. Michała.

Tadeusz Władysław Świątek:Wspomnienie znamienitych

mieszkańców Mokotowa

Elżbieta z Czartoryskich, ks. Lubomirska, arch. T. W. Świątek

Page 11: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

9

SPACERKIEM PO MOKOTOWIE

gwiazdą operetki i filmu przedwojennego, a po wojnie teatru. Pamiętam obie panie spacerujące Puławską. Okrąglutka i malutka „Pani Mie-cia”, jak ją konfidencjonalnie i pieszczotli-wie nazywała warszawska ulica, szła zawsze chodnikiem, a dość potężnej postury Lucyna Messal, niby obok niej, ale po jezdni – wcho-dząc na chodnik jedynie w momentach prze-jazdu samochodów. Obie panie poprzedzała zawsze służąca „Pani Mieci”, prowadząca na smyczy jej jamnika.

Nie sposób pominąć gwiazdę przedwojenne-go filmu – Jadwigę Smosarską-Protassewi-czową (1898-1971), która na przedwojennym Mokotowie miała swoją willę przy ul. Mal-czewskiego, a po powrocie do kraju z USA zamieszkała przy ul. Dworkowej. Na koniec zostawiłem postać nieznaną współcześnie, ale wokół której rozpętała się potężna burza. Tą postacią jest Arpad Chowańczak (1863--1949), założyciel (1892 r.) składu i pracowni futer w samym pałacu Potockich, mieszczą-cym obecnie Ministerstwo Kultury i Dziedzi-ctwa Narodowego. Dlaczego budzi kontro-wersje? Bo to właściciel owych 10 hektarów pod Stadionem Narodowym, do niedawnej gruntownej przebudowy nazywanym Sta-dionem Dziesięciolecia. Czasy się zmieniają i przedwojenny kreator mody w branży futrzar-skiej nie jest już taką postacią pożądaną, ale raczej z uwagi na prawo własności traktowa-ną z niechęcią…

Ten wybór nie jest kompletny i jest wy-borem absolutnie moim własnym, każdy ma prawo wymienienia swoich idoli, ale szczupłe ramy i konieczność pokazania portretu obli-guje do wspominania tych, których wizeru-nek zachował się do współczesności nie tylko w pamięci potomnych, ale jest materialnym i namacalnym portretem.

Fotografie z archiwum T. W. Świątka:1. Marta z Pusłowskich hr. Krasińska,2. Antoni Szuster,3. Jadwiga Smosarska,4. Wiktor Magnus (1912),5. Lucyna Messal (1925),6. Arpad Chowańczak (1938).

fot. 1

fot. 2

fot. 3

fot. 5

fot. 6

fot. 4

Page 12: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

10

Sprzączki i guziki z orzełkiem ze rdzy... Obraz ofiar Zbrodni Katyńskiej w pracach plastycznych młodego pokolenia,IPN,Warszawa 2012.

Album jest efektem pierwszej i drugiej edycji konkursu plastycznego IPN Sprzączki i guziki z orzełkiem ze rdzy…, które odbyły się w latach 2010 i 2011. Zadaniem uczest-niczących w konkursie uczniów było upa-miętnienie jednej z ofiar Zbrodni Katyńskiej w formie karty z albumu. Poszczególne edy-cje projektu cieszyły się tak dużym zainte-resowaniem, a nagrodzone prace miały tak wysoki poziom, że organizatorzy postanowili je opublikować. Każda praca zamieszczona w albumie ma niepowtarzalny charakter, nie tylko ze względu na rekonstrukcję indywi-dualnych losów zamordowanych, ale też ze względu na swoją formę. Wśród upamiętnio-nych w albumie ofiar Zbrodni Katyńskiej są żołnierze Września 1939, policjanci, funkcjo-nariusze służb granicznych oraz osoby cywilne; postaci historyczne, jak i zwykli obywatele II Rzeczpospolitej. Zarówno forma publikacji, pozwalająca wykorzystać zaangażowanie młodzieży w odtwarzaniu dziejów, jak i za-wartość mają duży walor edukacyjny i wy-chowawczy.

Opracowanie wykorzystuje interesujący pomysł edukacyjno-wydawniczy i zawie-ra wiele wartościowych materiałów. […] Całość stanowi udane połączenie wydaw-nictwa albumowego i opracowania popula-ryzatorskiego.

Z recenzji dr. Witolda Wasilewskiego

Generał Kazimierz Sosnkowski był nie tyl-ko jednym z najbliższych współpracowników i wiernych podkomendnych mego Ojca, ale dla mnie przede wszystkim był przyjacielem naszej rodziny. Bez tej przyjaźni, zaharto-wanej w trudnych i heroicznych okolicznoś-ciach, nasze więzi nie byłyby tak mocne i nie przetrwałyby aż do śmierci Generała.

Kazimierz Sosnkowski ścisłą współpracę z Ojcem rozpoczął już w 1906 r., a z Matką kilka lat później. Towarzyszył Ojcu w przeło-mowych chwilach, w Związku Walki Czyn-nej, w I Brygadzie Legionów, w więzieniu w Magdeburgu i podczas powrotu do Polski w listopadzie 1918 r. Budował zręby Wojska Polskiego, walczył w 1920 r. jako dowód-ca armii, był ministrem spraw wojskowych w przełomowych letnich miesiącach 1920 r. Ojciec wielokrotnie podkreślał – jak choćby w swojej książce Rok 1920 – że Generał był wówczas człowiekiem tytanicznej pracy.

(...)Z wielką więc radością przyjmuję nowy

album o Kazimierzu Sosnkowskim przygoto-wany przez badacza tych czasów dr. Jerzego Kirszaka. Czytelnicy odnajdą w nim nie tylko biografię Generała, ale również wiele niezna-nych wcześniej, często po raz pierwszy pub-likowanych fotografii i dokumentów. Ja także przeglądałam je z zainteresowaniem, nostal-gią i wzruszeniem.

Sulejówek, 22 stycznia 2012 r.Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska

Jerzy Kirszak,Generał KazimierzSosnkowski (1885-1969),IPN,Warszawa 2012.

Anna Smółka-Gnauck,Między wolnością a pokojem.Zarys historii Ruchu „Wolność i Pokój”,IPN,Warszawa 2012.

Między wolnością a pokojem to pierw-sza monografia Ruchu „Wolność i Pokój”. Ruch ten był jednym z najważniejszych ugrupowań opozycyjnych w PRL-u w dru-giej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. W mediach często błędnie przed-stawiany jest jako ruch pacyfistyczny lub ekologiczny. Jego uczestnicy protestowali przeciw obowiązkowej służbie wojsko-wej. Organizowali też liczne akcje przeciw zatruwaniu środowiska. Głównym jednak spoiwem ruchu był jednoznaczny antyko-munizm. Dzięki temu w działania WiP-u włączyło się wiele różniących się poglądami osób – od anarchistów po konserwatystów. Podstawą narracji są rozmowy przeprowa-dzone przez Annę Smółkę-Gnauck z czoło-wymi przedstawicielami Ruchu „Wolność i Pokój”. Zostały nagrane zaledwie kilka lat po zakończeniu działalności ruchu. Informa-cje uzyskane bezpośrednio od uczestników wydarzeń ożywiają obraz WiP-u wyłaniający się z dostępnych dokumentów i innych źródeł pisanych.

Do książki dołączony jest bezpłatny doda-tek: płyta DVD WiP-owcy o sobie, zawiera-jąca notacje IPN – wypowiedzi czołowych przedstawicieli ruchu.

NOWE KSIĄŻKI

Page 13: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

11

NOWE KSIĄŻKI

Sport w przedwojennej Warszawie.Wodniacy, cykliści, piłkarze,Red. Aleksandra JaniszewskaOśrodek KARTA,Warszawa 2012.

Publikacja opowiada o przedwojennym sportowym obliczu Warszawy. Zawiera ar-chiwalne zdjęcia przedstawiające panoramę życia członków warszawskich towarzystw sportowych, w tym Warszawskiego Towa-rzystwa Cyklistów, Warszawskiego Towarzy-stwa Wioślarskiego, Legii Warszawa, Polonii Warszawa czy Warszawianki, w okresie od 2. połowy XIX wieku do roku 1939.

Wydawnictwo, przybliżając działalność dawnych warszawskich towarzystw sporto-wych, przypomina zarówno sukcesy sportowe ich członków, jak i pozwala na odtworzenie obrazu życia społecznego i towarzyskiego Warszawy tamtych czasów, na pokazanie entuzjazmu towarzyszącego podejmowa-niu wspólnych działań, radości z aktywno-ści rekreacyjnej na Wiśle czy na Dynasach. W książce znajdują się liczne fotografie, opisy dziejów obiektów sportowych oraz mapki miejsc związanych z uprawianiem danego sportu, a także stare reklamy i inne elementy ikonograficzne zaczerpnięte z prasy. Doskonale wprowadzają one czytelnika w nastrój tamtych czasów oraz dostarczają wielu inspiracji.

Odbudowa Warszawy po zniszczeniach wojennych, bez względu na kontekst poli-tyczny, w jakim się odbywała, stanowi nie-zaprzeczalne osiągnięcie polskiego społe-czeństwa w XX wieku i stanowi fenomen na tle całej Europy. Po propagandowej wrzawie wokół odbudowy w okresie PRL-u i wielo-letniej dyskusji na ten temat, nadszedł czas na spokojną analizę tego trudnego dla spo-łeczeństwa procesu i polemikę z mitami. Dlatego też, w nawiązaniu do zeszłorocznej wystawy w Domu Spotkań z Historią, która cieszyła się niezwykłą popularnością zarów-no wśród warszawiaków, jak i gości z całej Polski i zagranicy, powstał bogato ilustrowa-ny album dotyczący dziejów odbudowy War-szawy w latach 1945-1952.

Publikacja skierowana jest do szerokiego kręgu odbiorców (wydawnictwo dwujęzycz-ne). Dzięki atrakcyjnemu projektowi graficz-nemu, oryginalnemu zbiorowi materiałów ikonograficznych oraz fachowemu komenta-rzowi historycznemu książka stanowi dobrą lekturę dla wszystkich, którym bliskie jest za-interesowanie historią i architekturą, zarówno dla badaczy tematu – varsavianistów, history-ków, urbanistów, architektów, ale także zwy-kłych warszawiaków, miłośników Warszawy i tych, którzy po raz pierwszy będą w War-szawie i zechcą poznać i zrozumieć urbani-stykę stolicy.

Jerzy S. Majewski, Tomasz Markiewicz,Budujemy nowy dom. Odbudowa Warszawy w latach 1945-1952 / Building a New Home. The Reconstruction of Warsaw in the period 1945-1952, DSH, Warszawa 2012.

Sobibór. Bunt wobec wyroku,Ośrodek KARTA,Warszawa 2012.

Sobibór był najmniej rozpoznanym ze wszy-stkich obozów zagłady. Sukces powstania więź-niów 14 października 1943 r. zmusił Niemców do pospiesznego zniszczenia wszystkich dowo-dów związanych z tym miejscem. Nie przeżył żaden z więźniów pracujących w obozie III, nikt, kto choćby przez chwilę widział komorę gazową lub to, co działo się w tej części obo-zu nie mógł dać swego świadectwa. Podstawą do zrekonstruowania dziejów obozu pozostają przede wszystkim relacje, zeznania i pamiętni-ki byłych więźniów, którzy przeżyli powstanie i doczekali wyzwolenia. Przedstawiamy frag-menty świadectw 27 ocalonych. Do tych zapi-sów dołączamy także dwa głosy tych, którzy zginęli w sobiborskiej komorze gazowej. Te 2 listy, wyrzucone z pociągu jadącego do obo-zu, reprezentują ponad 300 tysięcy osób, które w Sobiborze zostały na zawsze.

Przy dobrej pogodzie słup dymu unosił się prosto do nieba. Ja widziałem w nim cienie do-rosłych i dzieci stale wznoszące się ku niebio-som. Bywały dni, gdy podmuch wiatru kiero-wał dym i okropny smród w stronę obozu, a nas dusze zmarłych otulały i dotykały, czasem łago-dnie, czasami gwałtownie, przez cały czas wzno-sząc się ku górze. Bywały również takie dni, gdy wszystko stało nieruchomo, nie poruszało się, a dym osiadał powoli na całym obozie, aż nie było od niego wytchnienia. Ten śmierdzący dym przenikał każdy zakątek baraku, wypełniał oczy, nos, usta, każdą zmarszczkę ciała. Czułeś się, jakbyś był owinięty dymem z ludzi, którzy zosta-li zamordowani, jakbyś znalazł się w tym dymie razem ze zmarłymi, jakbyś był jednym z nich i za chwilę uniesiesz się z nimi do niebios.

Z relacji Dova Freiberga

Mecz derbowy Polonia – Legia w 1929 r.

Page 14: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

12

NOWE KSIĄŻKI

Philip Larkin, poeta o bardzo wysokiej pozycji w brytyjskim kanonie literackim, w Anglii pozostaje „ikoną” i postacią po-niekąd zmitologizowaną. Niniejsza książka stanowi syntetyczne ujęcie procesu kształto-wania się polskiej recepcji Philipa Larkina za pośrednictwem dwóch odmiennych kre-acji translatorskich (Stanisława Barańczaka, Jacka Dehnela) oraz towarzyszącej im kry-tyki literackiej (Czesława Miłosza, Jerzego Jarniewicza).

Część metodologiczna pracy obejmuje teksty z zakresu współczesnej teorii prze-kładu i komparatystyki, zebrane podczas studiów na Uniwersytecie w Cambridge.

Demokracja bezpośrednia. Szwajcarska demokracja modelem dla XXI wieku?,Wydawictwo Naukowe Semper,Warszawa 2012.

Tatarzy w okresie międzywojennym sta-nowili jedną z najmniejszych grup wyznanio-wych, wobec której rząd stosował odrębną politykę oświatową. Potomkowie Tatarów z kipczackiej grupy językowej, którzy przy-byli na tereny Wielkiego Księstwa Litew-skiego pod koniec XIV w., pomimo wpływów chrześcijańskich i znacznego zasymilowania z kulturą domiującą utrzymali poczucie swej odrębności religijnej i etnicznej, stając się perłą polskiego Orientu i stanowiąc przy-kład grupy o wielowymiarowej tożsamości. Osiedlający się Tatarzy przenieśli na ziemie Litwy swój tradycyjny podział społeczny oparty na sysemie rodowo-plemiennym, gmi-nie religijnej oraz organizacji wojskowej.

[ze wstępu]

• •• ••••••••••••• • •••••••• •••••••••••••••

• •••••••• •••••• •••

Urszula Wróblewska,Oświata Tatarów w Drugiej Rzeczypospolitej, Wydawictwo Naukowe Semper,Warszawa 2012.

Katarzyna Szymańska,Larkina portret zwielokrotniony. O dwóch polskich przekładach brytyjskiego poety,Wydawictwo Naukowe Semper,Warszawa 2012.

Książka jest pracą zbiorową, przygotowa-ną pod egidą Ambasady Szwajcarii w Pol-sce. Autorzy tekstów to najlepsi znawcy szwajcarskiego systemu politycznego. Nie-które teksty powstały specjalnie na potrzeby tej publikacji.

Szwajcarska demokracja bezpośrednia, z ta-kimi specyficznymi narzędziami jak referen-dum czy inicjatywa, to system umożliwiający sprawowanie skutecznej kontroli nad elitami politycznymi i dopuszczający mniejszości do udziału w procesach politycznych. Szwaj-carski przykład udowadnia też nieprawdzi-wość twierdzenia, jakoby stabilność politycz-na, sukces gospodarczy i system demokracji stanowiły elementy wzajemnie się wyklucza-jące. Demokracja szwajcarska może posłużyć jako inspiracja do szczegółowych rozwią-zań w systemach poitycznych XXI stulecia. Dotyczy to również, a może przede wszyst-kim, Europy.

Page 15: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

13

NOWE KSIĄŻKI

Barbara Freethy,Na Cienistej Plaży,Wydawnictwo BIS,Warszawa 2012.

Laureen Jamison nie była w rodzinnym miasteczku od lat. Wyjechała jako nastolatka, gdy została zamordowana jej siostra Abby, a o morderstwo podejrzewano jej chłopaka Shane’a. Teraz Laureen powraca do Zatoki Aniołów, by zaopiekować się cierpiącym na chorobę Alzheimera ojcem. Trudne przeży-cia i przykre wspomnienia ożywają. Ożywa także dawne uczucie, gdy Laureen po latach spotyka Shane’a. Dzieli ich jednak przeszłość i niewyjaśniona zagadka śmierci Abby. Shane nie powiedział wszystkiego o tym, co zdarzy-ło się przed laty, i powinien to zrobić teraz, by Laureen znów mogła mu wierzyć. Jednak wyciąganie na światło dzienne tajemnic jest dla pewnych osób w miasteczku bardzo nie-wygodne i tym, którzy szukają prawdy, grozi niebezpieczeństwo...

(e-book – dostępny)

Barbara FreethyLato w Zatoce Aniołów,Wydawnictwo BIS,Warszawa 2012.

Nadmorskie miasteczko nad Zatoką Anio-łów staje się powszechnie znane, gdy w Inter-necie pojawia się film o aniołach ukazujących się na skałach. Ma to związek z miejscową le-gendą o aniołach z rozbitego przed laty statku, które pojawiają się, gdy ktoś ich naprawdę potrzebuje. Do miasteczka przeprowadziła się właśnie młoda kobieta Jenna Davies, z siedmio-letnią Lexie. Nie szuka towarzystwa i pragnie jedynie spokoju, jednak kiedy widzi skaczącą ze skały nastolatkę odruchowo rzuca się na ra-tunek i tym samym staje się centrum zaintere-sowania. Jenna skrywa niebezpieczny sekret i nie pragnie rozgłosu, jednak nie umie sobie poradzić z dociekliwością Reida Tannera, dziennikarza, który przyjechał do miasteczka, by napisać reportaż o tajemniczych zjawiskach. Reid, zauroczony Jenną, chce poznać jej tajem-nice, by ją chronić, nie zdaje sobie jednak spra-wy z tego, jak prawda może być niebezpieczna. Tymczasem mała Lexie wykazuje dziwne zain-teresowanie aniołami...

(e-book – dostępny)

Lato w Zatoce Aniołów i Na Cienistej Plaży otwierają cykl książek obyczajowych z wątkiem romansowym i kryminalnym, pełnych napięcia, wzruszeń i zaskakujących zwrotów akcji, osadzonych w atmosferze uroczego, magicznego miasteczka.

Mariusz Borowiak,Westerplatte. W obronie prawdy,Almapress,Warszawa 2012.

Książka ujawnia wiele nieznanych faktów z przebiegu walk, lecz przede wszystkim przedstawia kulisy dowodzenia obroną Woj-skowej Składnicy Tranzytowej na Westerplat-te w dniach 1-7 września 1939 r. Rzetelnie opracowane dokumenty i relacje pokazują, że to nie major Henryk Sucharski, lecz kapi-tan Franciszek Dąbrowski był rzeczywistym dowódcą obrony. Po latach przemilczeń i za-fałszowań po raz pierwszy dowiadujemy się o prawdziwym przebiegu wydarzeń. Publika-cja przedstawia opis polskiego piekła – jak to dyletanci oraz cwaniacy zawłaszczali so-bie przeszłość, przemilczając niewygodną prawdę. Książka bogato ilustrowana, popra-wiona i uzupełniona.

Niniejsze czwarte wydanie Westerplatte. W obronie prawdy trafia do rąk Czytelników po jedenastu latach od ukazania się pierwo-druku książki. W porównaniu do ostatnich dwóch wydań publikacji w 2008 r., gdzie tekst został poprawiony i uzupełniony oraz dokona-łem selekcji w doborze materiału ilustracyjne-go, także teraz wprowadziłem dalsze zmiany.

Niniejsze wydanie książki (...) [ukazało się] przed premierą filmu fabularnego Tajemnica Westerplatte w reżyserii Pawła Chochlewa. Postanowiłem uzupełnić książkę o kolejne zdję-cia archiwalne (...) oraz wzbogaciłem mate-riał ilustracyjny o kilkanaście fotosów z planu filmowego. (...) Zaszła także zmiana teksto-wa, został dopisany rozdział pt. „Od książki do filmu”. [od Autora]

www.wydawnictwobis.com.pl www.wydawnictwobis.com.pl

Page 16: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

14

SPOTKANIE LITERACKIE

Książka Łańcut, moja miłość jest czymś w rodzaju „wyrzutu sumienia”. 20-30 lat temu obiecałem moim Czytelnikom, mi-łośnikom Festiwalu Muzyki w Łańcucie, że tę książkę napiszę. Nie miałem jednak na to czasu. Bogaty materiał, zgromadzony wiele lat temu, czekał cierpliwie na półkach mojej biblioteki.Festiwal w Łańcucie był niezwykły pod każdym względem. Chociażby dlatego, że wszystkie koncerty transmitowała Tele-wizja Polska. To nieprawdopodobne, że coś podobnego zda- rzyło się w naszym kraju. A jednak. Moimi gośćmi na Festiwalu, mimo trudnego ekonomicznie i politycznie czasu, była czołówka światowej kultury. Wielkie gwiazdy operowe: primadonna me-diolańskiej La Scali – Seta del Grande, primadonna Metropolitan Opera – Gilda Cruz-Romo. Laureaci pierwszych nagród Kon-kursów Chopinowskich – Garrick Ohlsson, Bella Dawidowicz. Katia Ricciarelli przyleciała do nas na jeden występ bezpośred-nio z La Scali. Starałem się publiczności w Łańcucie dostarczać rozmaitych wzruszeń, nie tylko związanych z muzyką operową, fortepianową czy kameralną. Zapraszałem także wielkie gwiazdy światowej piosenki. Prawdziwe legendy: Juliette Greco, Gilbert Becaud. To były wielkie wydarzenia. Kiedy przeglądam kalen-darium Festiwalu, to zastanawiam się, jak udało mi się to zreali-zować. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu.

Kiedy zakończył Pan piastowanie funkcji dyrektora Teatru Muzycznego Roma w Warszawie, powstał piękny album zatytułowany Teatr Kaczyńskiego – Roma. Cieszył się wiel-kim zainteresowaniem. W czym tkwi jego powodzenie?Teatr Roma był wyjątkowy. Miał duszę, serce, czar! Pub-liczność, jak Pan widział, drzwiami i oknami starała się wejść na spektakle. Nie można było dostać biletu na codzienne przed-stawienia! Graliśmy w Romie codziennie! Rano było przedsta-wienie dla dzieci, wieczorem spektakle dla dorosłej publiczności. W Teatrze wszyscy czuli się świetnie, bo wiedzieli, że są mile widzianymi gośćmi, że na publiczność czekają artyści i czeka dyrekcja Teatru. To udzielało się publiczności i stąd tłumy, które przy-jeżdżały do Romy. Wycieczki z wielu krajów świata. Pamiętam autokary z Berlina i innych niemieckich miast, a także z Wiednia. Rozmawiałem z kierowcami autobusów, przewodnikami wycieczek. To była wielka radość, że sława Teatru rozchodzi się po Europie. Szczególnie wzruszające było odnalezienie, zresztą po wielu latach, recenzji, która ukazała się w „Kurierze Wiedeńskim” („Wienner Kurier”). Recenzent był obecny na widowni, kiedy graliśmy Ba-rona cygańskiego. Napisał potem, że: Równie pięknego Barona cygańskiego nie oglądaliśmy w Wiedniu od niepamiętnych czasów! To był największy komplement, jaki mógł nas spotkać. Konkurować z Wiedniem w realizacji dzieła Johanna Straussa! Myśmy takiego Barona wystawili. Niestety, nie zdążyliśmy pojechać z tym przedsta-wieniem do Wiednia i pokazać go tamtejszej publiczności.

Album zawiera najpiękniejsze zdjęcia ze wszystkich wido-wisk, które Pan stworzył w teatrze. Są tam ich opisy i zna-komite recenzje. Jako dyrektor Teatru Roma, tworzył Pan jedne z najwspanialszych przedstawień: Barona cygańskiego, Zemstę nietoperza, Ptasznika z Tyrolu, Księżniczkę czardasza...Zapomniał Pan o Błękitnym zamku, moim ukochanym musicalu stworzonym przez polskiego kompozytora Romana Czubatego. To było wielkie wydarzenie. Spektakl masowo oglądała pub-liczność. Był ulubionym przedstawieniem.

O Romie i książkach napisanychz Bogusławem Kaczyńskimrozmawia Witold Matulka

Napisał Pan wiele znakomitych książek, m.in. Koń na biegu-nach, Jak samotny szeryf, Smak sławy. Wiemy, że szykuje się kolejne wydarzenie, kolejna publikacja. Proszę powiedzieć, do kogo adresuje Pan swoje książki?Adresuję je do milionów miłośników sztuki muzycznej i kultury. Opowiadają o pięknie muzyki i o tym, że warto muzykę poznać, warto kochać i żyć z nią do końca swoich dni. Powoduje ona, że nasze życie staje się łatwiejsze i znacznie piękniejsze od tego, które przebiega bez kultury.

W Smaku sławy opisuje Pan historie najwybitniejszych na świecie artystów, śpiewaków...Piszę o największych, których udało mi się spotkać. Zdradzę Panu, że materiały do tej książki zbierałem przez 43 lata. Chłop-cu, czy młodzieńcowi, który urodził się w Polsce, za żelazną kurtyną, nie było łatwo wędrować po świecie i być w tych miej-scach, w których warto i powinno się bywać. Mnie się jednak udało. Spotkałem wiele znakomitości. Dostąpiłem zaszczytu, że te osobistości życzliwie na mnie spojrzały i zechciały ze mną rozmawiać. W tej książce ukazuję sylwetki tak wielkich mi-strzów jak: Luciano Pavarotti zwany „królem tenorów”, Michaił Barysznikow (nazywany „królem tancerzy”), czy legendarni artyści tej miary co Toti Dal Monte, Maria Caniglia, Monserrat Caballe, Birgit Nilsson.Zajęty pracą telewizyjną, podróżami, wiele lat odkładałem opracowanie zgromadzonych materiałów. Teraz znalazłem czas. Kiedy przejrzałem gotową książkę, pomyślałem: to chyba niemożliwe, że wszędzie tam dotarłem, że tych ludzi spotkałem, że byli oni dla mnie tak serdeczni, że zapraszali mnie do swoich domów i długo ze mną rozmawiali.

Obecnie powstaje nowa książka poświęcona Łańcutowi. Czy znów będziemy mogli przeczytać o wspaniałych arty-stach? Przez wiele lat zapraszał Pan na Festiwal do Łańcuta wybitne zespoły, wybitnych artystów...

fot. arch. Bogusława Kaczyńskiego

Page 17: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

15

SPOTKANIE LITERACKIE

Skąd czerpał Pan pomysły, wzorce do realizacji tak spekta-kularnych przedsięwzięć?Zanim zacząłem tworzyć teatr, bo teatr się tworzy jak symfonię, odbyłem wiele podróży po świecie. Przez wiele lat oglądałem to, co dzieje się w teatrach świata, co podoba się publiczności i co warto przenieść do Polski. Po pewnym czasie wróciłem do kraju i objąłem dyrekcję poważnego teatru, który trzeba było zreformować i od podstaw stworzyć prawdziwy teatr ze zna-komitym zespołem wykonawców. Dlaczego? Dlatego, że mier-ność jest największym wrogiem sztuki, jest wrogiem muzyki. Zniechęca do odbioru dzieła muzycznego. Dlatego nie wpusz-czałem na scenę żadnych amatorów, ludzi nieutalentowanych. Nie chciałem ich widzieć na scenie. Tego w moim Teatrze nie było. Dzisiaj czas nie sprzyja takim inicjatywom. Dzisiaj dyrek-torami teatrów zostają ludzie, którzy nigdy wcześniej nie byli w teatrze muzycznym, nie widzieli przedstawienia operowego – jak ono naprawdę wygląda. Wcześniej ich opera nie intere-sowała. Dzięki koligacjom partyjnym dostali dyrekcję. To tak, jak ja bym objął kierownictwo drużyny piłkarskiej, nie wiedząc ilu piłkarzy gra na boisku. Ja nie wiem i do tego się przyznaję, bo mnie to całkowicie nie interesuje. Oni nie wiedzą jak wy-gląda opera, jakie głosy śpiewają, co śpiewają, jaki repertu-ar należy wystawić, żeby publiczność zrozumiała o co chodzi w tym teatrze! Co wystawiać, w jakiej kolejności?! Czy zaczy-nać od końca, od piekielnie trudnych pozycji?! Czy zaczynać od początku, stopniowo?!Stopniowo przygotowuje się publiczność do odbioru coraz am-bitniejszego i trudniejszego repertuaru. To jest edukacja kultu-ralna społeczeństwa. To nie jest prowadzenie instytucji, która jakoś działa, bo ministerstwo przyznało dotację. Teatr działa po coś, służy komuś i musi to być bardzo dokładnie zaplano-wane i zrealizowane. Myślę, że mnie udało się stworzyć Romę właśnie taką, na jaką oczekiwała publiczność. Dlatego do dzi-siaj, mimo że upłynęło tyle lat, ludzie zatrzymują mnie na ulicy i wspominają Romę, przedstawienia tam prezentowane. Pamię-tają, że podczas premierowych wieczorów wychodziłem przed kurtynę, że siedziałem w swojej loży przy scenie, że publicz-ność biła mi brawo. Pamiętają i mówią o tym. To jest piękne i miłe wspomnienie.

Jako jeden z nielicznych dyrektorów uczestniczył Pan we wszystkich przedstawieniach. Zawsze nadzorował Pan przebieg spektaklu. Pojawiał się Pan w loży i machał ręką do ludzi, którzy serdecznie Pana oklaskiwali...Byłem oczywiście na wszystkich przedstawieniach, bo nie wy-obrażam sobie abym mógł być nieobecny na którymś z nich. Bardzo często nie siedziałem w loży dyrekcyjnej, tylko stałem pod balkonem. Zainteresowanie biletami było tak duże, że moją lożę także włączyłem do sprzedaży. Powiedziałem moim pra-cownikom, moim zastępcom: Dyrektor w teatrze jest po to, aby stał na parterze i otoczony tłumem oglądał przedstawienie. Nie może być większej radości dla dyrektora, niż śledzić spektakl przy nadkomplecie widowni.

Nie tylko piękne dzieła operetkowe, nie tylko musicale były wystawiane. Także dzieła operowe i balety. Proszę przypo-mnieć najbardziej przez Pana lubiane dzieło operowe czy baletowe.

Myślę, że takim prawdziwym wyzwaniem dla młodego zespołu Romy było wystawienie opery Carmen Georges’a Bizeta. Aby jak najpiękniej pokazać ją publiczności, zaprosiłem do reżyserii i choreografii wielkiego twórcę Conrada Drzewieckiego. Drze-wiecki nigdy niczego nie zrobił w Warszawie, gdyż zawsze od-mawiał. Miał swój Balet Poznański, z którym jeździł na występy po całym świecie. Zgodził się jednak przyjąć moją propozycję i przygotował piękny spektakl, który, ku radości publiczności, był grany dziesiątki razy. Poza tym opera Madama Butterfy. To było także wielkie wydarzenie. Scena Romy była wprost ideal-na do prezentacji tej partytury. Jeśli chodzi o balety, to zespół rozpoczął swą działalność w Romie od podstaw, dzięki Marii Krzyszkowskiej, primabalerinie Teatru Wielkiego i z całą pew-nością największemu dyrektorowi baletu w powojennej Polsce. Przeszła ona do mnie z Teatru Wielkiego. To był wieki zaszczyt. Tworzyliśmy wspólnie zespół baletowy. Na początek nieśmiało wystawiliśmy Coppelię, a później już poważniejsze rzeczy. Dzia-dek do orzechów cieszył się niesłychanym powodzeniem. Kop-ciuszek – dzieło z muzyką Johanna Straussa – w Polsce nigdy nie był wystawiany... Piękny spektakl. Wszystko więc rozwijało się, szło w znakomitym kierunku i zdradzę to, czego nigdy nie mówiłem. Miałem już plany na następne sezony. Zamierzałem wystawić Toskę Pucciniego. Odbywały się już próby chóral-nej sceny Te Deum. Miał być także wystawiony balet Jezioro łabędzie. To już korona sztuki baletowej. Planowaliśmy rów-nież premierę Sylfid Chopina. Rozpoczęliśmy próby pierwszych fragmentów. No i nagle piorun strzelił z nieba, zlikwidowano Teatr i zaangażowano na miejsce znakomitych artystów – amato- rów ściąganych z całej Polski. Spali oni na materacach w sali baletowej. Tam, gdzie przed laty prowadził zajęcia Leon Wójci- kowski, gdzie tańczyła Maja Plisiecka, Maria Krzyszkowska, Barbara Bittnerówna, Witold Gruca, Stanisław Szymański... To nie do wiary, ale taka jest prawda! To stało się w naszej obec-ności, w stosunkowo niedawnych czasach. Barbarzyństwo!

Z wielkim żalem, ubolewaniem rzesze miłośników Teatru Roma wspominają tamten okres, tamten teatr. Ja również mogę powiedzieć, że byłem w rozpaczy, gdy ten piękny Teatr przestał istnieć...

Bogusław Kaczyński,Łańcut, moja miłość,Wydawnictwo Casa Grande,Warszawa 2012.

140 fotografii.Oprawa twarda.428 stron.

Page 18: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

16

WYWIAD NUMERU

PIW od początku doskonale radził sobie z przeciwnościami i wydał m.in. zakazaną wówczas Trylogię, a wśród pracow-ników były tak znane nazwiska jak Jacek Trznadel, Wiktor Gomulicki czy Julian Krzyżanowski. Mówiło się o pewnej modzie – PIW-owskie publikacje były nieodłącznym ele-mentem domowych biblioteczek polskich inteligentów.Tak, ma pani rację. Ale zatrzymajmy się na chwilę przy pierwszym nazwisku. Wielce zasłużony krytyk literacki prof. J. Trznadel i dziś jest naszym współpracownikiem, współtwórcą bardzo istotnej publikacji, jaką jest czterotomowe wydanie Dzieł wszystkich Bolesława Leśmiana.Rzeczywiście, z PIW-em wiązała się renoma. Tu trafiali najlepsi redaktorzy. Wiele osób chciało pracować lub przynajmniej pro-wadzić współpracę z wydawnictwem. Wytworzył się pewien pozytywny snobizm na posiadanie oraz czytanie PIW-owskich książek. Sam wielokrotnie, jako student, przychodziłem do księ-garni, gdzie pracowała, przez wiele lat, doskonale znana warsza-wiakom pani Blanka. Była niejako wizytówką PIW-u. Był też czas, gdy książki, nie tylko PIW-owskie, były chowane pod ladę lub na zaplecze dla stałych klientów. Nakłady były oczywiście wysokie, ale i popyt był zdecydowanie większy.Mówiła pani o różnorodności dzisiejszej oferty. Stawiam tezę, że dziś jest za dużo książek. My, wydawcy, jesteśmy zmusze-ni prawami rynku do tego, by oferta przekraczała możliwości zakupu. Nie jest to dobra sytuacja. O dziwo, dziś jest mniejsza łączna liczba egzemplarzy wydawanych w roku niż w czasach PRL-u, ale znacznie większa liczba tytułów. Konsekwencją są niższe nakłady, a zarazem wyższe ceny jednostkowe książek. W księgarniach nie ma możliwości zapoznania się z pełną ofertą wydawców, ponieważ nie ma na to miejsca. Biblioteki też nie są w stanie wszystkiego kupować, także ze względów lokalowych, nie tylko finansowych.

Zatrzymajmy się na chwilę przy księgarni, która stanowiła ważne miejsce na księgarskiej mapie Warszawy.Zgadzam się z Panią co do tej oceny. Cóż, dziś pozostała tylko tablica pamiątkowa i wspomnienia...

Wspomnienia związane także z kawiarnią literacką, działającą w latach 1958-1968. Wrócili Państwo do tej formy w ostatnich

Dziś rynek wydawniczy obfituje w nowości książkowe i zasypu-je nas wielością gatunków, różnorodnością tematyki. Jednak w momencie, gdy swą działalność rozpoczynał Państwowy Instytut Wydawniczy sytuacja była diametralnie inna. W roku 1946 można było raczej mówić o cmentarzysku książek. Niestety, wobec takiej sytuacji stanęli wszyscy – cały kraj, pol-ska inteligencja, również nasze wydawnictwo. Przetrzebione biblioteki, spalone książki, przerwana praca wielu przedwojen-nych wydawnictw. Decyzja o powstaniu PIW-u zapadła na naj-wyższych szczeblach ówczesnej władzy, a pod zarządzeniem widniały podpisy zarówno prezydenta, jak i całej rady mini-strów. W pewnym stopniu świadczyło to o stosunku rządzących do kultury, oświaty, edukacji, i oczywiście propagandy. PIW jest najstarszą powojenną oficyną literacką – taki profil nadano mu od początku. Była to literatura piękna, tłumaczona, ale także klasyka w najlepszych opracowaniach krytycznych. Z PIW-em od początku związali się najwięksi badacze, historycy i znawcy literatury polskiej. Tu wychodziła większość krytycznych opra-cowań polskiej literatury pięknej. Był niepisany podział zwy-czajowy, że „Czytelnik” troszczy się o dorobek Żeromskiego i Dąbrowskiej, a PIW o niemal całą resztę. Te dwa wydawnictwa wraz z Wydawnictwem Literackim należały do największych i najważniejszych oficyn przez wszystkie powojenne lata. Moi poprzednicy pozwalali poznać czytelnikom literaturę światową, tłumaczoną właściwie ze wszystkich języków. Nad całością pra-cowało ponad 200 osób. Funkcjonowało kilkanaście redakcji – tematycznych, językowych.Do roku ’89 istniało nieco ponad 40 oficjalnych wydawnictw. Później nastąpił rozkwit wydawnictw prywatnych, wywodzą-cych się przeważnie z oficyn podziemnych, które z ogromną siłą i swobodą w wyborze dokonywały zakupu praw autorskich. Wcześniej wydawca musiał przedłożyć taką decyzję do aprobaty w ministerstwie kultury. Po ’89, kiedy nie było już cenzury, moż-na było wydawać właściwie wszystko. Książki sprzedawano także wszędzie, nawet na ulicy. Okładki przyciągały kolorami, pojawiły się autorzy wcześniej niedostępni. Ale to zachłyśnięcie miało też negatywne skutki. Przejawiało się to m.in. kalkowaniem książek, szczególnie dla dzieci, odstąpieniem wydawców od współpracy z polskimi grafikami. Nastąpił także zalew literatury poniżej pew-nego poziomu, bylejakiej literatury romansowej, erotycznej.

Było sobiewydawnictwo...Z likwidatoremPaństwowegoInstytutuWydawniczegoRafałem Skąpskim rozmawiaAnna Ogrodnik

A. O

grod

nik

i R. S

kąps

ki

fot.

W. K

.

Page 19: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

17

WYWIAD NUMERU

latach. Słynna kawiarnia ze słynnym stolikiem Antoniego Słonimskiego.Rzeczywiście, jeszcze nie tak dawno, we współpracy z radiową „Dwójką”, prowadziliśmy raz w miesiącu spotkania promujące książki, nie tylko PIW-u. Bywały takie, podczas których trudno było o miejsca stojące. Rozmowom przewodził Jerzy Kisielewski.

Znane, ważne, cenione – serie PIW-u.Tak, są to wciąż istotne i rozpoznawane serie. Należy do nich np. Biblioteka Myśli Współczesnej, na którą składają się książki światowych intelektualistów. Z pewnością zetknął się z nią każ-dy studiujący. Warto przywołać Bibliotekę Syrenki, Bibliotekę Prozy Światowej czy Biografie Sławnych Ludzi oraz tzw. serię Ceramowską.

W ubiegłym roku obchodziliśmy 65-lecie PIW-u. Trzeba przyznać, że w dość specyficznym czasie, bo w przeddzień Warszawskich Targów Książki i Kongresu Obywateli Kultury minister Grad oznajmiał decyzję o likwidacji PIW-u.Tak, rzeczywiście, było to dla nas porażające. Jednak z drugiej strony mogliśmy mówić o szczęściu, zaraz się z tego wytłu-maczę. Myślę, że powodów likwidacji jest wiele. Mówiliśmy, że PIW był wielkim wydawnictwem, z wieloma redakcjami i z pewnym mechanizmem przyzwyczajeń. I na to nałożyła się ekspresja nowej sytuacji na rynku wydawniczym. Tego, że po ’89 r. każdy mógł być wydawcą, tłumaczem, redaktorem lub że książkę można było opublikować nawet bez współpracy z redaktorem. W tym czasie moloch PIW-owski przestawał prawidłowo funkcjonować. Czas wydania książki stawał się za długi. Dokładność, kilka korekt, które tak naprawdę były plu-sem – od tej pory działały na niekorzyść. Pamiętam czasy, kiedy w nowych wydawnictwach poszczególne rozdziały książek dawano innym tłumaczom. Mówiono: proszę przetłumaczyć rozdział i zobaczymy, czy po-wierzymy panu resztę. Po czym w redakcji to kompilowano, nie przejmując się, że nie ma korelacji między rozdziałami, między wieloma szczegółami i takie książki wydawano. PIW próbował się oczywiście przy-stosować do nowych realiów. Kilku starym wydawnictwom to się udało, ale łatwo wymie-nić takie, które tej transforma-cji nie potrafiły przetrwać. PIW przeżył, ale wyszedł poobijany, czego skutkiem były zastane przeze mnie długi. Nie wszyscy moi poprzednicy byli ludźmi z branży, nie byli menadżerami kultury i nie zawsze mogli się odnaleźć w tym, co robili.

W jakiej sytuacji było wydawnictwo w lutym 2005 r., gdy objął Pan funkcję dyrektora PIW-u?Musiałem przede wszystkim zmierzyć się z długiem w wysoko-ści około 7 mln zł. Składały się na niego różne zobowiązania, np. wobec autorów, tłumaczy, zagranicznych właścicieli praw autorskich. W pierwszym odruchu, gdy poznałem całą prawdę

o kondycji wydawnictwa, chciałem zrezygnować, ale po namy-śle podjąłem walkę. Przez pierwsze 5 lat pokazałem, że można prowadzić to wydawnictwo bez przynoszenia strat. Moje bilanse były dodatnie. Natomiast dług cały czas ciążył. Przedsiębior-stwo niestety nie uzyskało znikąd pomocy. Można mówić, że system gospodarczy jej nie przewiduje, ale były przecież wy-jątki... Czyli można było znaleźć formę, dzięki której ratowa-no państwowe spółki. Jednak w stosunku do PIW-u poprzedni szef resortu postanowił podpisać decyzję o likwidacji i ogłosić ją w przeddzień Warszawskich Targów Książki. Paradoksalnie był to szczęśliwy moment, ponieważ mogłem, podczas otwarcia Targów, powiedzieć o tym ministrowi Zdrojewskiemu, który był zaskoczony, a przede wszystkim oznajmić tę decyzję tłumom przybywającym na warszawskie święto książki. Widząc reak-cje ludzi, zaczęliśmy zbierać podpisy. Wsparło nas kilka tysięcy osób, również za pośrednictwem internetu. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu podpisał się też premier Donald Tusk (podkreślę – podpisał się pod protestem przeciwko decyzji członka swoje-go gabinetu!), deklarując publicznie pomoc.

Decyzja o likwidacji została odsunięta...Tak, została zawieszona. Przetrwaliśmy do końca roku, ale no-wy minister skarbu podtrzymał decyzję poprzednika i wprowa-dził ją w życie 15 lutego 2012 r., powołując mnie na likwidatora. Podpisana deklaracja zakłada spłacenie zadłużenia ze sprzedaży nieruchomości i zinwentaryzowanie walorów kulturowych oraz praw PIW-u, a także przekazanie ich w stosownym momencie organowi podlegającemu ministerstwu kultury, który zachowa dorobek wydawnictwa.Proszę spojrzeć na stertę papierów, piętrzącą się na moim biurku – te 600 stron zawiera spis praw przynależnych PIW-owi. Praw różnego rodzaju – do tekstów oryginalnych, tłumaczeń, ilustra-cji, opracowań krytycznych, które wciąż do nas należą.

Rodzi się pytanie – jak je roz-dysponować? Mówi się o kilku wariantach.Tak, śledzę spekulacje w prasie. Jednak żadna z tych wersji nie jest oficjalna, formalna. Dlatego trudno jest mi się wypowiadać, jaka będzie ostateczna decyzja ministra kultury. Mam nadzieję, że będę mógł uczestniczyć w jej tworzeniu, a nie zostanę posta-wiony przed faktem.

Minister kultury Bogdan Zdro-jewski podpisuje się pod ape-

lem o wsparcie, podobnie premier Donald Tusk. Tysiące czy-telników, księgarze, wydawcy, bibliotekarze – wszyscy są za tym, żeby PIW ocalał. „Zasłużone wydawnictwo”, „jedno z najważniejszych polskich wydawnictw literackich”, „kapi-tał naszej kultury”– takie określenia pojawiały się w prasie na wieść o groźbie likwidacji. Minister Zdrojewski wielo-krotnie podkreślał jak cenny jest PIW. Jak wobec zaistniałej sytuacji, kiedy nie ma już znaków zapytania ani nadziei, na-leży rozumieć fakt, że PIW jednak znika z rynku?

600 stron zawierających spis praw przynależnych PIW-owi fot. W. K.

Page 20: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

18

Znam wypowiedzi ministra Zdrojewskiego i ufam, że zostanie wypracowana koncepcja, kto ma być adresatem tego dorobku, komu zostaną przekazane walory kulturowe PIW-u, prawa. Mam tu na myśli nie tylko prawa autorskie, ale także rozpoznawalny, śmiem twierdzić w świecie, znak. Ważne miejsce zajmują też serie, wciąż tkwiące w świadomości Polaków.Wariantów może być sporo. Na pewno musi być to formalny następca prawny, bo nikt inny z praw przynależnych PIW-owi nie może korzystać. Jeśli nie będzie przekształcenia, jeśli nie będzie następcy prawnego, to te 600 stron będzie martwym spi-sem, a nie prawami do wykorzystania. Kiedy przez 2,5 roku pra-cowałem w ministerstwie kultury, próbowałem wraz z kolegami z ministerstwa skarbu wynegocjować zbudowanie na bazie istniejących jeszcze wówczas wydawnictw stworzenie jedne-go ciała, które mogłoby posługiwać się kilkoma markami dla pewnych serii. I tak w tej nowej spółce logo Krajowej Agencji Wydawniczej miało towarzyszyć wydaniom albumowym. Logo Wiedzy Powszechnej – wydaniom leksykonów, encyklopedii, a logo PIW-u literaturze pięknej i popularnonaukowej. Z tych trzech podmiotów nie ma już pierwszych dwóch. Ale dzisiej-sza dyskusja, która przetacza się przez media o losach Osso-lineum, jakże podobna do dyskusji o PIW-ie, dzisiejsze znaki zapytania przy spółce Polskie Wydawnictwo Muzyczne skłaniają do zadania pytania, czy nie warto wrócić do tego pomysłu, by jeden narodowy wydawca mógł ochronić dorobek wymienionych oficyn. Przypomnę, że polscy wydawcy do 1997 r. podlegali nadzorowi ministerstwa kultury. Później nadzór ten przeszedł do minister-stwa skarbu. Tych instytucji już nie ma...

PIW niewątpliwie wpisał się w kulturalną mapę Polski, polskiego rynku wydawniczego. Wiemy, że wydawnictwa PIW-u to nie tylko polscy autorzy, ale np. chętnie czytany przez Polaków Milan Kundera, do którego wydawania mieli Państwo wyłączność.Widać, że straciliśmy wiele... Milana Kundery już nie może-my publikować, ponieważ właściciele praw uznali, że nie chcą, by książkom Kundery towarzyszył dodatek „w likwidacji”, na-sza nazwa brzmi teraz Państwowy Instytut Wydawniczy w li-kwidacji. Natomiast właściciel praw do Mirona Białoszewskie-go uznał, że dopóki jest PIW, to Białoszewski będzie wydawany w PIW-ie. Przemiany spowodowały, że wielu autorów od nas odeszło, a wiele książek przez lata tu wznawianych ukazuje się gdzie indziej, ponieważ nie ma czegoś takiego jak ochrona praw wydawcy.Oczywiście, M. Kundera będzie wydawany, bo znajdzie się wy-dawca, który chętnie go wyda. Myślę, że nie kibicował on pro-testowi przeciwko likwidacji PIW. Ale jednak czegoś zabraknie, tak, jak pewnej grupie warszawiaków brakuje stabilnego klu-bu księgarza, jak innej grupie będzie brakowało Warszawskiej Opery Kameralnej Sutkowskiego. My chyba czasem zbyt bezre-fleksyjnie niszczymy, pozwalamy ginąć tradycji, przyzwycza-jeniom, kodom kulturowym.

Mimo wszystko, ku zaskoczeniu, PIW jeszcze wydaje, poja-wiają się nowości.Tak, to trzeba zapisać na plus ministrowi Budzanowskiemu i jego zespołowi, że pozwolono mi na zrealizowanie planów wy-dawniczych, zakontraktowanych do dnia rozpoczęcia likwidacji.

Jest to m.in. Leśmian, o którym wspominaliśmy czy książka Roberta Jarockiego Sztuka i krew – zbeletryzowana opowieść o polskich ludziach kultury, którzy w czasie okupacji hitlerow-skiej walczyli o zachowanie dóbr naszego dziedzictwa, czy ko-lejne tomy listów Witkacego.

Czytelnicy, którzy chcą wzbogacić swoje domowe biblio-teczki o książki PIW-u mogą to zrobić dzięki kiermaszowi książek.Tak, nie mamy już księgarni, więc sprzedajemy książki w na-szych pokojach biurowych. Można kupić książki nawet z lat 50. i 60. Oferujemy posiadane dublety, bo wciąż zachowujemy zbiór egzemplarzy żelaznych, niemal w 100% kompletny. Jest to oko-ło 11 tys. książek.

Na kiermasz z pewnością zajrzymy. A mnie, jako bibliotekarce, polonistce i korektorce będzie brakowało tego PIW-owskie-go rzeźbienia w papierze, które m.in stanowiło o wartości marki wydawnictwa. Pozostaje mieć nadzieję, że ten kilku-dziesięcioletni dorobek ocaleje dla przyszłych pokoleń.

Urszula Ługowska MARIO VARGAS LLOSA Literatura, polityka i Nobel

Analizując poszczególne powieści Var-gasa Llosy na tle epoki, autorka pokazu-je, w jaki sposób polityka kształtowała jego twórczość – twórczość nagrodzoną za ,,kartografię struktur władzy, ostre obrazy indywidualnego oporu, buntu i porażki”.

Ruth Mazo Karras SEKSUALNOŚĆ W ŚREDNIO-WIECZNEJ EUROPIE

Kwestie związane z seksualnością są dziś powszechnie poruszane. Nabie-rają też coraz większego znaczenia w badaniach historii Europy wieków średnich. Autorka przedstawia temat w ogólnym zarysie i tłumaczy, jak w kulturze owego okresu rozu-miano tożsamość seksualną.

Stanisław Ignacy WitkiewiczLISTY DO ŻONY. TOM IV (1936-1939) Czwarty tom korespondencji Witka-cego z żoną zawiera 336 listów, kart pocztowych, widokówek i odcinków pocztowych z lat 1936-1939. To w życiu Witkiewicza trudny okres. Dokuczają mu nasilające się dolegliwości fizyczne. Coraz częściej pojawia się w listach myśl o samobójstwie, której towarzyszy przeczucie nieuniknionej katastrofy światowej. Tom bogato ilustrowany.

KSIĄŻKI POLECA

WYWIAD NUMERU

Page 21: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

19

Z WIZYTĄ

Wśród dokumentów są również rękopisy Makuszyńskiego.Czy są one udostępniane?Posiadamy rękopisy wszystkich książek Makuszyńskiego, felietonów, odczytów radiowych przez niego wygłaszanych... Jeśli ktoś szuka jakiejś informacji, a są to bardzo często ludzie piszący prace magisterskie, czy biografowie twórczości Kornela Makuszyńskiego, to przyjeżdżają do nas. Jest to jedyne w Pol-sce archiwum dokumentów o Kornelu Makuszyńskim.

Czy wyposażenie domu przetrwało II wojnę światową i PRL?Tak. Większa część eksponowanych w muzeum sprzętów przy-jechała wraz z Makuszyńskimi. Część mebli z warszawskiego mieszkania na ul. Grottgera 9a została zniszczona, gdyż bu-dynek był częściowo zbombardowany podczas Powstania Warszawskiego. To, co zostało uratowane, przewieźli do Zako-panego. Część mebli pochodzi jeszcze ze Lwowa, w którym także mieszkali. Wszystkie są oryginalne i bardzo stare.

Jaki eksponat muzealny jest najciekawszy?Przede wszystkim rękopisy książek, ale także to piękne, ogromne biurko i kilka wspaniałych obrazów. Posiadamy w zbiorach dzieła Juliana Fałata i Kazimierza Sichulskiego, mamy także akwarelę Malczewskiego Wjazd do Zakopanego. Są także

Idąc ulicą J. Piłsudskiego w stronę Krupówek, minęli-śmy ulicę Makuszyńskiego, aby znaleźć się w Muzeum im. Kornela Makuszyńskiego przy ulicy Tetmajera 15 – żeby dojść do „Makuszyńskiego”, trzeba „Makuszyńskiego” minąć! Dlaczego?Jak Kornel Makuszyński (1884-1953) zaczął przyjeżdżać do Zakopanego, to zamieszkał przy ulicy Tetmajera 15 i tak miało pozostać. Chciano zmienić nazwę ulicy na Kornela Ma-kuszyńskiego, lecz sam Makuszyński się na to nie zgodził. Użył argumentu, że przyjechał na tę ulicę i tu zamieszkał. Ulica Ma-kuszyńskiego powstała w 1964 r., 11 lat po śmierci pisarza.

Kiedy Kornel Makuszyński zawitał do Zakopanego?Zaczął przyjeżdżać w 1934 r. Do 1939 r. bywali z żoną dwa razy do roku, latem i zimą. Potem wracali do warszawskiego mieszkania. Tutaj przyjeżdżał odpoczywać, ładować „baterie” i troszkę narozrabiać... Potrafił wytknąć ówczesnym włoda-rzom miasta Zakopanego, że coś jest nieskończone, że są brud-ne drogi, że jest nieposprzątane, że jako uzdrowisko powinno być dużo ładniejsze. Porównywał Zakopane z Krynicą i czasami Krynica wychodziła na tym lepiej niż Zakopane. Potrafił mocno krytykować i brano pod uwagę jego słowa. Wracał do Warszawy i za pół roku znów przyjeżdżał, i sprawdzał jakie zmiany nastały. Zamieszkał w Zakopanem na stałe już po Powstaniu Warszaw-skim w 1944 r. I tu dożył końca swoich dni. Zmarł 31 lipca 1953 r., został pochowany na starym cmentarzu.

Jakie zbiory muzeum oferuje zwiedzającym?Jest to muzeum biograficzne Kornela Makuszyńskiego, które, jako oddział, jest częścią Muzeum Tatrzańskiego. Mamy bardzo bogate zbiory: piękne obrazy, stare meble, dokumenty dotyczące życia i twórczości. Muzeum powstało w 1966 r. ze zbiorów ofia-rowanych społeczeństwu przez Janinę Gluzińską-Makuszyńską.

Anna Gorycka fot. W. K.

Zapraszamdo MuzeumKornela Makuszyńskiegow Zakopanem!Z opiekunem ekspozycjiAnną Goryckąrozmawia Wojciech Kupść

Gdy Makuszyński siedział przy biurku i patrzył na Giewont... fot. W. K.

Page 22: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

20

Z WIZYTĄ

zbiory wschodnie, m.in. taboret zdobiony masą perłową, beret chiński, haftowany złotymi cekinami, dywaniki perskie, obrazy chińskie, jest zatem sporo ciekawych eksponatów.

Na biurku stoi, już dość leciwa, figurka Koziołka Matołka. Skąd się wzięła?Jest to prezent od uczniów Szkoły Przemysłu Drzewnego, dzi-siejszej Budowlanki im. Kornela Makuszyńskiego. Podejrze-wam, że jest to figurka przedwojenna.

Czy cały dom przy ul. Tetmajera 15 zajmowali Makuszyńscy?Nie, tylko mieszkanie. To była kamienica czynszowa. Własne mieszkanie mieli w Warszawie, to wynajmowali. Obecnie właś-cicielem całego budynku jest muzeum.

Które z utworów Makuszyńskiego powstały w Zakopanem?Trudno powiedzieć. Na pewno jakieś pomysły do części ksią-żek narodziły się właśnie tutaj. Przecież w Awanturze o Basię są fragmenty o Zakopanem, oczywiście dotyczy to także Przygód Koziołka Matołka – Koziołek Matołek odwiedzał nasze mia-sto i skoczył metrów dwieście, więc sam Małysz go nie pobił do tej pory. Gdy Makuszyński siedział przy biurku i patrzył na Giewont, na pewno pomysły przychodziły same.

Zimą, w Zakopanem odbywają się imprezy imienia Kornela Makuszyńskiego...Tak, są to zawody Koziołka Matołka, Memoriał Kornela Ma-kuszyńskiego. Zawody dla dzieci wymyślił sam Kornel Maku-szyński przyjeżdżając do Zakopanego. Odbywają się co roku w okresie ferii zimowych. Mogą brać w nich udział dzieci do lat 12. Te, które nie umieją nawet ustać, ale potrafią jeź-dzić na nartach, także biorą udział. Początkowo Makuszyński osobiście rozdawał nagrody – książki z dedykacjami. Mamy w Zakopanem sporo starszych osób, które brały kiedyś udział w zawodach i dostawały takie książki – nagrody. Obecnie dzie-ci otrzymują nagrody w postaci sprzętu sportowego. Zapraszam na zawody, doskonała impreza dla dzieci. Zabawa trwa przez dwa dni, jeden dzień pod skocznią, drugi przeważnie na Szymasz-kowej. Są to biegi, zjazdy, slalom narciarski, zawody na łyżwach, snowboardzie.

Kto obecnie organizuje zawody?Inicjatywę przejęła prywatna osoba. Biuro imprezy jest pod skocznią. Niestety idea wspólnych zawodów upadła. Nasze muzeum nie bierze udziału w przygotowaniach do zawodów... Szkoda, wielka szkoda... Może się to jednak poprawi w przy-szłości.

W jakich godzinach muzeum jest otwarte?Muzeum jest czynne od środy do niedzieli włącznie, w godzi-nach 9.00–16.00, a w niedzielę godzinę krócej. W niedzielę można obejrzeć zbiory bezpłatnie, niestety jest wtedy sporo grup i panuje tłok. Wpuszczamy w takich sytuacjach po 15 osób i sporo osób odchodzi wtedy niestety z kwitkiem.

Czy można zamówić bilety przez internet?Niestety nie. Można je kupić tylko na miejscu. Może w przyszłym roku coś się zmieni. Zobaczymy.

Dziękuję za rozmowę.

Godziny otwarciaśroda–sobota:9.00–16.00,niedziela:

9.00–15.00

Ceny biletów:6,00 zł – normalny,4,50 zł – ulgowy,

oprowadzaniepo muzeum 20,00 zł

fot. W. K.

Muzeum Kornela Makuszyńskiego– oddział Muzeum Tatrzańskiego

Zakopane, ul. Tetmajera 15tel. +48 18 201 22 63

www.muzeumtatrzanskie.pl

Page 23: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

21

Tomasz Szwed,Jesień w Klinice Małych Zwierzątw Leśnej Górce,Wydawnictwo BIS,Warszawa 2012.

Zapraszamy do Kliniki Małych Zwierząt w Leśnej Górce. Prowadzą ją małe zwierzęta: profesor Borsuk i jego biały personel – dok-tor Łasiczka, Suseł, siostry Wiewiórki, sani-tariusz Ryś i wiele innych ważnych postaci.

Opowiadania o lekarzach i ich pacjentach, o radościach, smutkach, niezwykłych przy-godach i sukcesach medycznych wykształ-conych specjalistów o miłych pyszczkach, miękkich futerkach i barwnych piórkach.

Jesień w Klinice Małych Zwierząt w Leś-nej Górce to kontynuacja przygód bohaterów znanych z Kliniki Małych Zwierząt, pięknie ilustrowana przez Anetę Krellę-Moch. Ciepłe i wzruszające, niekiedy zabawne opowiada-nia oswajające ze szpitalem i zabiegami me-dycznymi oraz światem przyrody. Doskonała lektura dla małych pacjentów, ale też dla wszystkich przyszłych lekarzy i weteryna-rzy oraz tych, którzy kochają przyrodę, mają wrażliwe serca i lubią ciekawe historie.

Do Leśnej Górki zawitała jesień. Miesz-kańcy gromadzą zapasy na zimę, a w klini-ce trwa codzienna praca. Profesor Borsuk, doktor Łasiczka, doktor Kuna, sanitariusz Ryś i siostry Wiewiórki niosą pomoc chorym zwierzętom. Opatrują rany, wykonują ważne operacje, udzielają porad, wypisują recepty i wspierają swoich pacjentów oraz ich rodziny w trudnych chwilach. Potrafią znaleźć wyjście z każdej opresji, przytulić, pocieszyć i nakleić plasterek tak, żeby nie bolało. Poznajemy ich niezwykłe przygody oraz codzienne radości i smutki, troski i marzenia.

WYDAWNICTWA DLA DZIECI

Hervé Tullet,Naciśnij mnie,Wydanie polsko-francuskie,BABARYBA,Warszawa 2011.

Hervé Tullet,Turlututu. A kuku, to ja!,BABARYBA,Warszawa 2012.

Turlututu. A kuku, to ja! opowiada o przy-godach Turlututu, który zabiera dzieci oraz ich rodziców do świata wyobraźni. W tej magicznej i kolorowej książce, podobnie jak w Naciśnij mnie, Tullet zachęca czy-telników do wspólnej zabawy: śpiewania, przekręcania książki, naciskania jej, a nawet krzyczenia...

Ewa Chotomska,Pamiętnik Felka Parerasa,Il. Ewa Poklewska-KoziełłoWydawnictwo Literatura,Łódź 2012.

Pamiętnik pisany przez psa, którego imię znaczy „szczęśliwy”, a nazwisko określa psa wielorasowego. Obraz świata widzianego przez dziecko i przez psa jest taki sam: szczery i na-iwny. Tak właśnie – bezpośrednio i naiwnie opowiada nam Feluś swoje perypetie ze Swo-imi Paniami. Opowieść Felka jest niezwykle wdzięczna. Niezmiennie bawi nas i wzrusza.

Wanda Chotomska,Moja babcia gra na trąbie,(fotmat CD Audio),Czyta Irena Kwiatkowska,Tere Fere,Warszawa 2012.

Książka Hervé Tulleta została wydana już w 25 krajach, trafiła m.in. na listy bestselle-rów „New York Timesa” oraz największej in-ternetowej księgarni Amazon.com. Naciśnij mnie to książka, którą trzeba przekręcać, na którą trzeba dmuchać, której trzeba klaskać...

Autor potrafi sprawić, że jego ilustracje wręcz „rozmawiają” z dziećmi! Książka za-chęca dzieci i dorosłych do wspólnej zabawy i nauki!

www.wydawnictwobis.com.pl

Page 24: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

22

IPJPII PREZENTUJE

szę. Jeśli wziąć pod uwagę hymny gospel śpiewane przez samego Michaela Jacksona (Hold Up the Light – Trzymam w górze światło), pomysłowi wykonywania standardów gospel, soul oraz oddania im choćby na dwie godziny we władanie sakralnej przestrzeni świątyni chrześcijańskiej – można tylko przyklasnąć. Do pytań na

dalszym planie należałaby oczywiście sprawa aranżacji, czyli to, jak została podana muzyka, czy kwestia otwarta, jak w trakcie koncertu były kształtowane przez słowo wiążące możliwości wyko-nawcze zespołu i to, jak się one zmieniały.Uczestnicy wieczoru poprzedzającego Dzień Papieski mogli tym samym wró-cić do korzeni zaprezentowanych ga-tunków, osadzonych w i wobec barwnej tradycji historycznej. To jazz, który w ramach podstawowych struktur mu-zycznych dawał i daje nadal tysiące najrozmaitszych aranżacji, realizacji, wykonań. To blues (poprzednik gospel) wnoszący w przestrzeń społeczną temat ciężkiej pracy, niełatwego życia, często

braku pracy, motywy miłości lub zbrodni, więzienia czy wolności. Ale dopiero śpiew gospel, co przyznajmy, zrodzony podobnie jak wiele innych gatunków muzycznych tego samego nurtu w Stanach Zjednoczonych Ameryki, wykorzystujący angielskie podłoże daw-niejszych hymnów, psalmów, ballad, przyśpiewek melizmaty- cznych, tańców – wniósł do życia religijnego niezbędny ładunek wiary, przeżywanego żywiołowo świadectwa Ewangelii, łaski chrztu, łaknienie pokoju, sprawiedliwości – niosąc tym samym do ludzi za-równo imię Jezusa Chrystusa, jak i prawdę o radosnym „Alleluja!”.

Ogólne wspomnienie z koncertu pozwala utrwalić nieformal-ny podział, jaki dokonał się tamtego wieczoru na część pierwszą, następną i przypadającą na podziękowania i bisy. Wspólnoto-wy charakter śpiewania mógł się przecież podobać, podobali się i wykonawcy, co nie zwalnia od obowiązku zaznaczenia także paru wrażeń muzycznych. W części pierwszej, wyznaczając to umownie, obsługa techniczna nie potrafiła zapanować nad aku-styką w kościele. Słuchacze mieli więc kontakt przede wszystkim z vocalem solistów lub chórku, gdyż prawie nie było słychać in-strumentów. Czasami (choć nie z zasady stosowany) można było odebrać przekaz bliski porządkowi właściwemu dla prawdziwego „artystycznego chaosu”… W dobrej wierze odbiorcy-interpretato-ra przyjmijmy jednak, że było jeszcze inaczej, że ukierunkowanie przekazu wynikało z ogólniejszych założeń bądź praktyki grupy. Nie bez przyczyny wszak band poddawał stale podstawę harmo-niczną (można było usłyszeć nader klarowne funkcje), w zniko-mym natomiast stopniu decydował się na coś, wydawałoby się, równie ważnego, czyli na improwizację. Rolę instrumentów ograni-czono do podtrzymywania jakości wykonań, czystości muzycznej coverów, co było przypuszczalnie zabiegiem świadomym i było

W niedzielę, 14 października 2012 r. z wielkim zaangażo-waniem emocjonalnym całego chóru, liderów oraz muzyków z towarzyszącego bandu, w Bazylice św. Krzyża w Warszawie wieczorem odbył się koncert, przy świecach, z udziałem zespołu Sound´n´Grace, dedykowany papieżowi Janowi Pawłowi II. Od początku do końca wykonawcy (m.in. finaliści czwartej edycji progra-mu „Mam talent”) postawili na żywioł muzyki, przeplatanej częstą, i to dość swobodną, rozmową z publicznością, ale także elementami śpiewanej modli-twy, i gestami zwróconymi ku niebiosom. Na repertuar złożyły się wykonania przy-wodzące na myśl standardy muzyczne (blues, jazz, soul i właśnie gospel) wy-konywane też przez artystów tej miary, co Ray Charles, Aretha Franklin, Diana Ross, Whitney Houston, Beyoncé czy Michael Jackson. W kościele i zara-zem w tym prawdziwie historycznym miejscu w stolicy Polski, obdarowa-nym z nagła przemiennymi i powraca-jącymi rytmami, a w ciągu prawie dwóch godzin przyozdobio-nym różnokolorowymi światłami, wybrzmiały rozmaite tematy muzyczne, mogące (jak choćby soul – ang. dusza) pochwycić za serce wielu spośród zgromadzonych odbiorców.

Spektakl w warszawskiej Bazylice „świętokrzyskiej” prowa-dzili wspólnie Anna Żaczek i Kamil Mokrzycki. Jako liderzy grupy kierowali całym przedstawieniem, przekazując głos in-nym kolegom i koleżankom z zespołu, duetom i zaproszonym solistom. Obraz, charakter i nastrój „koncertu przy świecach” ilustrują zdjęcia Olafa Olszowskiego (zob. www.ijp2.pl). Widać na nich uwiecznione z dużą ekspresją twarze, gesty, sylwetki czy instrumenty wykonawców. Widać słuchawki w uszach, tzw. odsłuchy, bez czego trudno sobie wyobrazić „czyste śpiewanie” w przestrzeni o skomplikowanej akustyce. Na kilku innych fo-tografiach – lampiony ogrodowe, z niewielkim, tlącym się światełkiem, ustawione na balustradzie, odgradzającej pub-liczność od prezbiterium i chóru. Poniżej kilka świec dawnego wyrobu, tradycyjnych (więc – podłużnych) – niekiedy w prze-zroczystych formach czy szklanych wazonach. Zaraz przy tym swe niepoślednie talenty okazały dwie, chyba najmłodsze słu-chaczki koncertu (współfinansowanego przez Instytut Papieża Jana Pawła II), zajęte bez reszty miłym dla oka przeżywaniem rytmów i dźwięków, a także pełnym uroku dziecięcego włas-nym, niezmorzonym tańcem. Mimo kończącej się niedzieli, trwał śpiew, pobudzając zmysły i myśli wielu innych odbior-ców, widzów, słuchaczy: i młodszych, i starszych.

Każda sztuka zaangażowana, więc także sztuka muzyczna, miała zawsze dwa podstawowe zadania: towarzyszyć człowiekowi (tj. być blisko człowieka), kształtować jego uczucia i budzić du-

Dźwięki łaski.Gospel „przy świecach” w Bazylice św. Krzyża w Warszawierecenzja Stanisława Szczęsnego

Instytut Papieża Jana Pawła II był współorganizatorem koncertu

fot. Olaf Olszowski

Page 25: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

23

IPJPII PREZENTUJE

niezbędne, by zespół mógł ocalić formę muzyczną standardów. Podwójne piano w składzie instrumentarium, dawkującego tzw. leżące akordy, długo wytrzymywane nuty, powracające pasaże, mniej czytelne ozdobniki – otóż, to wszystko nie tyle współbrzmiało ze śpiewem, ile było uzasadnione, albo… było wręcz konieczne, gdyż pozwalało… śpiewać po prostu czyściej. Tę obserwację moż-na tu skierować również wobec concordii i umiejętności śpiewa-ków, łączących się z wykorzystywaniem możliwości, jakie dawały inne aranżacje, oparte na cyfrowych przetworzeniach z funkcją instrumentów smyczkowych. Moim zdaniem, a szkoda, próby aranżacji dojrzalszych w większości zostały zaprzepaszczone.

A oto dwa przykłady. W wykonaniu Anny Żaczek lub Doroty Wrony (przywołuję z pamięci) uczestniczący saksofon ustawiono z przodu, w jednej linii ze śpiewającymi solistkami. Stworzyło to okazję do improwizacji, ewentualnie muzycznego dialogu (czy tercetu) instrumentalisty ze śpiewającą (śpiewającymi), nic podobnego jednak nie nastąpiło. Saksofon na pierwszym planie podawał jeden dźwięk, którego… nie rozwijał. Powtarzano wartości muzyczne, co naturalnie jako rzecz zamierzoną i właściwą w tym wypadku, można było uznać za efekt całego wykonania. Zwykle nie rażący. Ale tak jak śpiewak ma czas, by pozwolić wybrzmieć swemu głosowi, tak muzyk nie tylko „odtwarza dźwięki” mecha-nicznie, lecz nadaje im barwę, cyzeluje odrębną linię muzyczną wówczas, gdy wchodzi w rolę artykulacji, dynamiki, wypełnienia formy, dążąc tym samym do współbrzmiącej, ale też samoistnej, współtwórczej kreacji. Saksofon pozbawiony zalet improwizacji, nie odgrywający żadnych wymownych partii solo, mógł być odebra-ny (chociaż nie musiał) wyłącznie jako podpora dla intonacji głosu, pomoc dla słyszalnych zawsze na pierwszym planie śpiewaków. Nie jest to oczywiście niczym złym, ale pod warunkiem, że nie sta-je się czynnością nagminną, również w wypadku za mało obecnych pozostałych instrumentów, np. perkusji czy wytłumionej gitary.

Przykładem, na który z pewnych względów warto zwrócić uwa-gę, było wykonanie Ireny Kijewskiej, I would die for you (Pragnę dla ciebie umrzeć), coveru Prince’a. Solistka o naprawdę intere-sującej barwie głosu została całkowicie „przykryta” przez śpiew chórku. Ta interpretacja wychodzi od formy muzycznej z fortepia-nem i na niej kończy. Miała wszelkie szanse, by stworzyć kreację dojrzałą, piękną, nawet wielką, na co pozwoliło spore doświadcze-nie śpiewaczki i bardzo ładny dźwięk. Podaję ten przykład dlate-go, że niezupełnie mogło się to urzeczywistnić. Jak w wielu innych wypadkach, towarzyszenie zespołu zatarło bowiem formę, a plany dźwiękowe właściwe dla partii solowej oraz partii towarzyszących nie zgrywały się ze sobą, istniejąc – poza wskazaniami muzyczne-go ładu – zupełnie niepotrzebnie oddzielnie. Subiektywne wrażenia nie powinny jednak prowadzić czytelników do mylnych wniosków, iż mieliśmy do czynienia z nieudanym przedsięwzięciem. Przeciw-nie! Trzeba wszak wyliczyć, że trochę zabrakło tego, co w muzyce gospel określa się jako dojrzałą, przemyślaną aranżację, i co bywa potrzebne jak respekt dla formy muzycznej, walory głosowe, czy improwizacja przydatna jak woda rybom, papier nutowy muzyko-wi albo powietrze ptakom. To samo można, i należy powiedzieć, o ściśle zewnętrznych (nie mówiąc o słowie wiążącym) przeja-wach kreowania wizerunku przez wykonawców. Zwłaszcza o roz-dźwięku między mimiczną i gestykulacyjną nadinterpretacją treści, które (niestety!) rzadko szły w parze z ekspresją muzyczną. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy pierwsze okazywały się samoistną wartością dodaną, tworząc osobne sceniczne theatrum.

Zakończyć wypada przesłaniem wyzutym z potrzeby jakiegoś łatwego (lub, tym bardziej, niesprawiedliwego!) uogólnienia. Warszawianie i goście mogli zetknąć się z grupą barwną, me-dialną, wykonującą największe przeboje, dążącą do jak najlep-szego w swym przekonaniu wykorzystania potencjału, no cóż, kryjącego się w tradycji soul czy gospel – o randze uznanej, sprawdzonej, niejako zatem „bezpiecznej” muzyki światowej. Oto często spotykany efekt niezbyt dokładnej kalki. Nie tylko rozwinięcie możliwości głosowych, ale też czasami spokój oraz „mowa ciszy”, kształtowanie nastroju ze spadkiem dynamicz-nym, z możliwościami jakie daje melodyka najwspanialszego instrumentu, jakim jest głos – są więc jeszcze do osiągnięcia. A miejmy nadzieję, że nastąpi to w bliskiej przyszłości. Nie-wątpliwie dobrze, iż grupa Sound´n´Grace stara się sprawdzić swe umiejętności, nie odmawiając uczestnictwa także w sytua-cjach wskazujących na potrzeby artystyczne, okolicznościowe, społeczne. Muzyka jest jedną z tych, które na pewno powinny być zaspokajane. Dzięki współistnieniu słowa i dźwięku, inten-cji oraz realizacji marzeń, pragnień wewnętrznych (w tym życia religijnego) towarzyszyła życiu i pracy, zwykle sprzyjając i wy-konawcom, i jej chętnym, jej sprzyjającym, chłonącym ją jak wodę źródlaną, śpiewakom czy odbiorcom.

Dużo z tej tradycji religijnej poezji śpiewanej, wiele radości osobistej, czyli emocji wiążących się z samym wykonawstwem wynieśli tamtego wieczoru, być może, i śpiewacy, i muzycy z towarzyszącego bandu. Dość może tu wspomnieć, iż Jan Paweł II spotykał się z wielkimi gwiazdami światowego show- -biznesu, uczestniczył nie tylko w koncertach muzyki klasycz-nej, ale także popularnej, podejmując np. zespoły hiphopowe i ciesząc się z oznak ich radości, nadziei, wiary – okazywanych inaczej, bo prężnie – z „wirującego” w rytm śpiewów życia duchowego młodych. Papież nie wątpił, iż ono istnieje i zawsze ma szansę „obudzić się”, tym bardziej dzięki muzyce. Na zakoń-czenie wieczoru ze słowami podziękowań skierowanymi do pub-liczności oraz fundatorów spektaklu, jak i samego gospodarza miejsca zwróciła się Magdalena Socha-Włodarczyk, manager grupy Sound´n´Grace. Wzruszeń oraz przeżyć malujących się na twarzach wykonawców nie dało się ukryć. Ale i nie było takiej potrzeby. Z kolei głos zabrał proboszcz Bazyliki św. Krzyża, ks. Zygmunt Robert Berdychowski. Starannie podkreślił po-święcenie zespołu, obsługi technicznej, w trakcie kilku niedziel-nych mszy św. wytrwale i pieczołowicie trwających na miejscu, dbających o sprzęt dźwiękowy i nagłaśniający rozstawiony zawczasu w kościele. Zasugerował, iż sam charakter wieczoru ze śpiewem gospel pozwolił wydobyć powtarzane wielokrotnie w tekstach imię Syna Bożego, Jezusa, co ma walor przybliża-nia do wiary ludzi poszukujących lub wątpiących, pragnących światła. Owo poszukiwanie, wznoszenie rąk ku górze, wspól-notowe – a w dialogach wzajemne – zwracanie się do Boga śpiewem, tańcem, z zaangażowaniem mowy ciała, w tym eks-presyjnej mimiki – mogą być (nawet często są) wstępnymi znamionami otwarcia na łaskę. Na bis chór wykonał jeszcze dwie pieśni, przedstawione odmiennie, bo po polsku. Mimo późnych godzin wieczornych, właściwie nocnych, gdy należa-ło powoli liczyć się już z powrotami do domów (a nastąpiły one dopiero około północy), wcześniejszym od powrotów o dwie godziny oklaskom widzów i słuchaczy w nawie głównej i nawach bocznych Bazyliki św. Krzyża nie było wprost końca.

Page 26: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

24

WARTO WIEDZIEĆ

Polski samolot rządowy i sowiecki statek „Mołotow”Piątego października, lekko po południu, na krajowym lotni-

sku Mehrabad w Teheranie wylądował polski samolot rządo-wy Embraer z ozdobnym napisem w czerwieni na białym tle „Rzeczpospolita Polska”. Na schodkach pojawiali się kolejno – a to dygnitarz w garniturze, a to wojskowy, a to dziennikarz z kamerą na ramieniu, to znów starszy uśmiechnięty pan z lewą klapą marynarki mieniącą się od krzyży, z krzyżem Virtuti Mi-litari włącznie, albo zadbana leciwa dama pod rączkę z młodszą kuzynką. Pojawiłam się w końcu i ja w charakterze tłumaczki tych zacnych gości, ze swoimi atrybutami tej pielgrzymki – ple-

cakiem pełnym lampek i wieńcem na grób jednej z najpiękniej-szych dusz, jakie dotąd poznałam, Ani Borkowskiej-Afchami.

Z rozkoszą odetchnęłam tym ostrym, a zarazem słodkawym powietrzem Teheranu.

Na płycie lotniska czekał ambasador Janusz Gojło i inni polscy dyplomaci oraz attaché wojskowy Ambasady Islamskiej Republiki Iranu w Warszawie.

Przylot delegacji, a także przybyłej dzień wcześniej grupy polskiej z Wielkiej Brytanii zorganizował Urząd ds. Kombatan-tów i Osób Represjonowanych dla upamiętnienia 70. rocznicy ewakuacji Polaków z ZSRR do Iranu. Podróż przewidziana była na trzy dni i obejmować miała uroczystości na trzech spośród dziewięciu polskich cmentarzy i kwater wojennych w Iranie – w Teheranie, Isfahanie i Bandar Anzali. Poza samymi orga-nizatorami, z kierującym Urzędem Janem Ciechanowskim na czele, w skład delegacji weszli parlamentarzyści, przed-stawiciele ministerstw i odnośnych instytucji państwowych, duchowni, dziennikarze. Jednak za najważniejszych uczestni-ków podróży uważam „świadków historii”, jak ich nazywam, tych Polaków i te Polki, których przybycie do Iranu przed siedemdziesięciu laty pielgrzymka miała upamiętnić. W gru-pie z Polski było ich dziesięcioro, m.in. żołnierz 2. Korpusu Polskiego płk Edmund Brzozowski ze Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Mieczysław Po-żarowski ze Związku Sybiraków i Stanisław Sikorski z Zarządu Głównego Związku, troje polskich „Isfahańczyków”, tj. Maria Gordziejko i rodzeństwo Wanda i Władysław Czapscy, Andrzej Chendyński i Janusz Osiński z Koła Polaków z Indii z lat 1942--1948 oraz Maria Gabiniewicz z Archiwum Fotograficznego Tułaczy. Wśród tych, którzy przylecieli z Londynu, znalazło się ich piętnaścioro. Ci, którzy w 1942 r. dotarli do Iranu jako żołnie-rze, jak kpt. Stefan Mączka i por. Wincenty Jankowski ze Związku Karpatczyków 3. Dywizji Strzelców Karpackich, płk Stanisław Berkieta i płk Wiesław Wolwowicz związani z 5. Kresową Dy-wizją Piechoty, por. Danuta Gardosielska – prezes 316 Kompanii Transportowej, a także ci, którzy przybyli tam jako dzieci – Cze-sława Grzybowska, Genowefa Marzec i Julia Pieniążek.

Przez płonące łąki krwiSiedemdziesiąt lat temu, gdy świat zasnuwał pył wojenny

„tych lat gniewnych”, nie przylecieli oni do Iranu Embraerami, nie mieli jeszcze piersi udekorowanych medalami, a często byli tak mali, że z ledwością samodzielnie dreptali. Często bez matki, bo padła wskutek katorżniczych robót na Syberii; jeszcze częś-ciej bez ojca, rozstrzelanego w Katyniu. Nie przybywali prosto z ojczyzny. O nie! Oni docierali do Iranu z piekła sowieckiej niewoli, dokąd trafili z rozkazu sowieckich władz, bestialsko wyrwani po nocach z domów i upchani do bydlęcych wagonów. Docierali do Iranu wynędzniali, wygłodzeni, toczeni chorobami – ale szczęśliwi. Ci starsi, którzy pojmowali konktekst histo-ryczny wydarzenia, byli szczęśliwi, że już są wolni, że nareszcie znów traktuje się ich jak ludzi, że jako żołnierze Armii Andersa dotrą na zachodnie fronty II wojny światowej i będą walczyć o niepodległą Polskę, wolną od nazistowskiego i komunistycz-nego piętna. Taką mieli wizję przyszłej Polski, lecz, jak wiemy, po wojnie miała się ona spełnić tylko połowicznie.

Ci, którzy towarzyszyli Armii Andersa jako cywile, kobiety i dzieci, również odetchnęli z ulgą. Dzieci w dużej części trafiły do utworzonych specjalnie dla nich polskich sierocińców (zwa-nych „zakładami”) w Isfahanie, skąd część z nich popłynęła wkrótce do Nowej Zelandii. Niektóre z kobiet, jak Ania Borkow-ska z mamą Agrypiną (1888-1977), zostały w Iranie do końca wojny i dłużej, przekonane, że będzie można wrócić do kraju wolnego. Ale chmury komuny zaległy nad Europą Środkową na dobrych parędziesiąt lat, więc przyszło im pozostać w Iranie na stałe i tam zakładać rodziny.

Ivonna Nowicka1

MazurekDąbrowskiegow Teheranie.Upamiętnienie70. rocznicyewakuacjiPolakówz ZSRRdo Iranu

fot. 1

fot. 2

Page 27: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

25

Statki, którymi Polacy płynęli przez Morze Kaspijskie z so-wieckiego Krasnowodska do perskiego portu Pahlawi, zwanego obecnie Anzali, nie nosiły polskich nazw. Co gorsza, Sowieci wyasygnowali do transportowania polskich uchodźców ło-dzie o niedyplomatycznie złowrogo nacechowanych nazwach „Beria” czy „Mołotow”. W 1942 r. dotarło w ten sposób do Iranu 120 tysięcy Polaków. Jakże to wielka liczba! Ale jakże wielu jesz-cze zostało tam, po drugiej stronie Morza Kaspijskiego, na przy-musowym wysiedleniu w Uzbekistanie, Kazachstanie, Rosji...

TeheranPolska kwatera na cmentarzu chrześcijańskim w dzielnicy

Dulab na południu Teheranu to największe miejsce pochówku naszych rodaków w Iranie. Mieści 1937 grobów – 409 żołnier-skich i 1528 cywilnych. Serce ściska, gdy chodzi się między rzędami tak wielu młodo zmarłych junaków...

Kwaterę przecina do połowy alejka, której początek wyzna-czają dwa „kamienne postumenty z wyrytymi wizerunkami: na jednym orła jagiellońskiego, na drugim – krzyża Orderu Wojennego Virtuti Militari”.2 Wiedzie ona do monumentalnego pomnika zwieńczonego krzyżem. Na dwu przeciwległych stro-nach cokołu wmurowane są dwie tablice o identycznej treści, jedna z napisem w języku polskim, druga po persku i po fran-cusku. Polski tekst brzmi: Pamięci wygnańców polskich, którzy w drodze do Ojczyzny w Bogu spoczęli na wieki. 1942-1944.

Uroczystości, które odbyły się na cmentarzu dulabskim, późnym wieczorem, w dzień naszego przylotu, rozpoczęły się od ceremonii złożenia wieńca przed pomnikiem w asyście pocztu sztandarowego. Poprzedziły ją modły przedstawicieli różnych religii, zarówno przybyłych z Polski duchownych – kato- lickiego, protestanckiego, prawosławnego i muzułmańskiego – jak i przedstawicieli mniejszości religijnych z Iranu, to jest kapłanów kościoła ormiańskiego i chaldejskiego.

Następnie uroczystości przeniosły się przed ołtarz, przy któ-rym miała zostać odprawiona msza. Najpierw jednak zabrzmia-ły hymny obu państw – Polski i Iranu, po czym program przewi-dywał oficjalne przemówienia ministra Jana Ciechanowskiego oraz przedstawiciela władz irańskich, którym był szef depar-tamentu Europy Północnej i Сentralnej MSZ Iranu Ali Akbar Dżokari. Po sekretarzu Rady Ochrony Pamięci Walk i Mę-czeństwa ministrze Andrzeju Kunercie przyszła wreszcie kolej na pierwszego i jedynego tego wieczora mówcę z grona „świadków historii”, charyzmatycznego płka Edmunda Brzo-zowskiego. Teheran skrywały już ciemności, tylko zapalone przez przybyłych światełka migotały nad grobami. W tym światełko na grobie nr 1098 zmarłej w 1942 r. Janiny Czap-skiej zostawione tego dnia przez jej córkę Wandę i syna Wła-dysława wraz z córką Beatą.

W swoich, zgrabnie przetkanych nutą osobistą, wspomnieniach płk Brzozowski wyraził wdzięczność Irańczykom za okazaną przez nich przed laty gościnność, życzliwość i opiekę i podzielił się z obecnymi swym gorącym pragnieniem, by spotkać jednego z tych Irańczyków, którzy im wtedy pomagali, albo przynajmniej syna czy wnuka takiej osoby i im osobiście podziękować.

Wśród obecnych byli wprawdzie Irańczycy polskiego po-chodzenia, potomkowie i powinowaci naszych rodaków ewa-kuowanych przed siedemdziesięciu laty do Iranu, ale samych „świadków historii” ze strony Iranu próżno by tam szukać.

Kiedy skończyłam tłumaczyć na angielski przemówienie płka Brzozowskiego i gdy rozpoczynała się msza, pospieszyłam do budki znajomego strażnika cmentarnego pana Tadżrisziego po swój plecak z lampkami i wieniec i wyruszyłam na pry-watną misję jeszcze większego rozświetlania polskiej kwatery lampkami – białą i czerwoną, białą i czerwoną. Gdybym mogła, przywiozłabym ze sobą sto, dwieście zniczy, aby choć raz nad Cmentarzem Polskim w Teheranie zapłonęła łuna niczym na war-szawskich Powązkach w dzień Wszystkich Świętych. I wieniec zostawiłam tam, gdzie zamierzałam. Ucieszyłam się, że od czasu mojej ostatniej wizyty przy grobie Ani Borkowskiej, którą odbyłam 5 stycznia 2009 r. z reżyserem Chosrouem Sinaim3, irańscy powinowaci zmarłej położyli wreszcie płytę nagrobną. Ale na płycie widnieje tylko data urodzenia, rok 1917, bez daty śmierci... Jak się okazało, zabieg to celowy, ponieważ irańskie władze zabroniły nowych pochówków na Dulabie.

WARTO WIEDZIEĆ

fot. 3

fot. 4

fot. 5

Page 28: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

26

w niedzielę rano do autokaru, który miał nas zawieźć na słynny isfahański bazar i do kościoła szarytek, gdzie wmurowana jest tablica dziękczynna polskich „Isfahańczyków”, płk Wiesław Wolwowicz spadł z kładki do rowu na górską wodę, dzielącego trotuar od jezdni. Pech chciał, że akurat w tym miejscu w Isfa-hanie aryk był dość głęboki. Jako tłumaczka trafiłam z pułkow-nikiem i jego synem do szpitala – i miałam okazję ulec urokowi osobistemu i godności chorego. Kiedy lekarze upewniali się, czy rzeczywiście ma on dziewięćdziesiąt lat, płk Wolwowicz uściślał z satysfakcją: dziewięćdziesiąt i pół!. Prześwietlenie wykazało, że pękniętą jest kość biodrowa. W tym momencie drogi jego i reszty delegacji się rozeszły.5 Przy okazji tego zdarzenia prze-konałam się, jak życzliwi wobec pacjentów są irańscy lekarze.

Morze Kaspijskie – wzburzone fale wspomnieńNa północ Iranu poleciała tylko ta część delegacji, która przy-

była z Polski. W autokarze z lotniska w Raszcie do portu Anzali nawet nasi niestrudzeni seniorzy narzekali, że są głodni. Kiedy autokary stanęły przy restauracji, okazało się, że znajduje się ona tuż przy plaży. Na widok Morza Kaspijskiego zapomnieli o głodzie i pobiegli przez piasek ku falom. Musnąć tych wód z nostalgią, zabrać muszlę na pamiątkę... Zdawało się, że morze przyciąga ich jak magnes. Podczas gdy dotąd dzielili się wspo-mnieniami raczej sporadycznie i nie okazywali wzruszenia, tutaj, w tym miejscu, do którego przybijali przed 70. laty, jakby coś w nich pękło. Obrazy z przeszłości musiały spłynąć na nich gwałtowną falą, bo nagle wielu z nich zaczęło opowiadać o tym, co się tu wtedy działo i nie starali się kryć emocji.

Tu mój brat nie dopłynął, zmarł na statku. Tu – Andrzej Chen-dyński wskazuje na ciemny błękit wód – został wrzucony do mo-rza. Oczy ma zaczerwienione, policzki wilgotne. Od czasu ewa-kuacji ze Związku Sowieckiego nigdy nie odwiedził Iranu, ani tym bardziej plaży, do której niegdyś przybił. Teraz i on miał wreszcie okazję stanąć przy grobie swojego brata – przepastnym Morzu Kaspijskim. Najdotkliwiej bolało pana Chendyńskiego, że brat odszedł o to tchnienie, o to pół tchnienia od pierwszego kroku wolności na ziemi perskiej.

Mieczysław Pożarski podzielił się swoim wspomnieniem. Otóż mimo zakazu przedostał się na część plaży, gdzie przybijał kolejny statek z ewakuowanymi6 i w ostatniej chwili udało mu się spotkać matkę. Wiatr rozwiewa mu biały włos, ale dlaczego jego twarz tężeje? Myślałem że moja matka i moje rodzeństwo płynie! Nachyla się do kamery. Okazuje się, że matka przypłynę-ła już sama, bo rodzeństwo pochowała w Uzbekistanie, w pustyni. Z całej szóstki przeżyli tylko on sam i jedna siostra.

Port AnzaliNa polskim cmentarzu w Bandar Anzali spoczęły 639 osoby,

w tym 163 wojskowych i 476 cywili. Na szerokiej alei przed po-mnikiem ustawiono rzędy krzeseł, z lewej czekał poczęstunek. Tych parę godzin przebiegło w szczególnie ciepłej atmosferze. To była jedyna uroczystość, na której gościli mieszkańcy miasta, przypadkowi przechodnie i życzliwi obserwatorzy. Kiedy opusz-czaliśmy teren cmentarza, każdy członek delegacji polskiej dostał torebkę z upominkami od władz miejskich: obrazek ze zdjęciem cmentarza, elektroniczny przewodnik po prowincji Gilan i lokal-ne specjały, a gdy już odjeżdżaliśmy, kobiety, dzieci i mężczyźni obstąpili autokary i machali naszym seniorom na pożegnanie.

Isfahan – „miasto polskich dzieci”Uroczystości w pozostałych dwóch odwiedzanych miastach

przebiegały analogicznie do programu teherańskiego. Jednak wizyta w każdym z nich miała swoją specyfikę i niosła ze sobą odmienną falę wspomnień „świadków historii”.

W Isfahanie przyjęto nas z wielkimi honorami i widać było, że gospodarze dumni są z faktu, iż mogą nas gościć. Pod lot-niskiem rządowym czekały cztery ciemnoróżowe autokary i podczas drogi na cmentarz w każdym z nich rozkochany w ro-dzinnym mieście przewodnik opowiadał po angielsku o historii, gospodarce i atrakcjach turystycznych Isfahanu.

Działka polska znajduje się na rozległym Cmentarzu Ormiań-skim i jest na szczęście nieporównywalnie mniejsza niż w Tehe-ranie. Składa się z 1 grobu wojskowego i 17 grobów cywilnych, głównie dzieci. Tu też jest pomnik, a do tego historyczna perełka z XVII wieku – grób Tadeusza Mironowicza z napisem, który przytaczam w pisowni oryginalnej: Leży tu grzesznik Theodor Miranowicz posłannik krula Je[go] M[ości] Polskiego, De-cembra 26, 1686. Czyż może być lepszy dowód na długą histo-rię stosunków polsko-perskich?

Isfahan, city of Polish children4 nosi tytuł książka wydana w Anglii przez polskich „Isfahańczyków”. Nie bez kozery takie sformułowanie. W latach 1942-1945 tymczasową przystań zna-lazło tu około 2000 polskich dzieci, którym w prowizorycznej oazie polskości, z dala od oblężonego kraju, w drodze do umi-łowanego kraju, w stałym i ścisłym kontakcie z rządem polskim na uchodźstwie troskliwi wychowawcy wpajali idee patrioty-zmu, wiarę w Boga i ideały harcerskie. Wychowankowie tych zakładów noszą w sobie te wartości do dziś.

Z grona polityków w Isfahanie przemawiali podsekretarz stanu w MSZ-ecie RP Janusz Cisek oraz szef przedstawicielstwa MSZ Ira-nu w Isfahanie Hasan Nurian. Tu również dopiero jako ostatni głos zabrał „świadek historii” – „Isfahańczyk” Władysław Czapski. Wraz z nim do mikrofonu podeszły siostra i córka. Rozwinął przywiezio-ną z Polski biało-czerwoną szarfę z napisem: „1942 Mamie: dzieci, wnuki, prawnuki 2012” i drugą tej samej treści, w języku perskim. W krótkim, acz emocjonalnym wystąpieniu wspominał i dziękował Irańczykom. Słychać było, że z każdym słowem wzruszenie coraz bardziej ściska go za gardło.

Maria Gordziejko, nieformalna prezes stowarzyszenia „Isfa-hańczyków” na Polskę, po wojnie odwiedziła wprawdzie Iran już parokrotnie, ostatni raz przed rokiem, ale – jak wyznała – nie przy- puszczała, że zawita tu tak rychło i to z oficjalną delegacją. Po cere-monii wróciła na groby koleżanek, Danusi Betlejemskiej, która odeszła w wieku 9 lat i Stanisławy Mazur. Miała szesnaście lat – wspominała Stanisławę pani Gordziejko – [zmarła] na zapa-lenie wyrostka robaczkowego. Była razem ze mną w sanatorium, z sanatorium trafiła do szpitala. Była ciągle głodna i miała wielki apetyt. Po operacji na drugi dzień kromkę chleba zjadła i dostała skrętu kiszek”. Na skraju przedniego rzędu grobów spoczywa zmarły tragicznie młodszy brat Stanisławy.

Z cmentarza pojechaliśmy do malowniczego Hotelu Abbas, mieszczącego się w odrestaurowanym karawanseraju. Do pokoi wchodziło się z rozległego dziedzińca obsadzonego krzewami i kwiatami, na środku szemrała fontanna. Krótki czas spędzo-ny w hotelu można by uznać za idyllę, za chwile odetchnięcia w baśniowej krainie latających dywanów, gdyby nie niefortunny wypadek jednego z honorowych uczestników delegacji. Spiesząc

WARTO WIEDZIEĆ

Page 29: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

27

Podczas uroczystości przemawiali senator Andrzej Person i burmistrz Bandar Anzali Taqi Musawian, a także przedstawi-ciel Mniejszości Ormiańskiej Korent Ter Hosepian. Zwyczajowo już – nie wiedzieć czemu jako ostatni, a nie jako pierwszy mówca – głos mógł zabrać jeden ze „świadków historii”. W tym wy-padku była to Maria Gabiniewicz, sekretarz Fundacji Archiwum Fotograficznego Tułaczy.

Przełożywszy to wystąpienie na perski, poszłam przejść się po nieznanym sobie cmentarzu. Niespodziewanie zbliżyło się do mnie dwóch Irańczyków i powiedziało, że chcą mi kogoś przedstawić. Zaprowadzili mnie do uśmiechniętego staruszka usadowionego na krześle. Jak się okazało był to Hasan Szamasblu, który pamięta przybycie Polaków sprzed 70. lat. Małgorzata Puczyłowska z UdsKiOR-u natychmiast przypomniała sobie życzenie wyrażone przez pułkownika Brzozowskiego w Tehe-ranie i pospieszyła po niego, a także po Marię Gabiniewicz, by oboje mogli podziękować przedstawicielowi tego pokolenia Irańczyków, za którego dotarli do Iranu.

Płk Brzozowski wyciąga na powitanie rękę do Hasana Szamasblu i pyta: Ile pan ma lat? Pan Szamasblu wstaje i odpowiada: Dziewięćdziesiąt cztery. Słyszymy odpowiedź puł-kownika: Ja też mam dziewięćdziesiąt cztery lata! Tak to spotka-li się nie tylko polski i perski „świadek historii” – niemal stuletni równolatkowie.

Nowa tożsamość polskaBardzo zależało mi na uczestniczeniu w tej polskiej pielgrzym-

ce do Iranu i jestem wdzięczna UdsKiOR za stworzenie mi tej możliwości przez powierzenie funkcji tłumaczki. Dla mnie jako iranistki i osoby zaznajomionej z polskimi losami wojennymi było to wydarzenie o wymowie historycznej, ważne, piękne i tchnące nadzieją.

Niespodziewanie tchnęło też we mnie dwa inne odczucia. Po pierwsze ducha młodości, gdyż dzięki towarzystwu tylu peł-nych energii osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięciolatków prze-sunęła mi się poprzeczka podeszłego wieku.

Po drugie... Cóż, na co dzień uszu człowieka dobiegają prze-kleństwa, nawet w środowiskach wykształconych i inteligen-ckich. Tak jakby kultura osobista wyszła z mody albo obsunęła się do niższego poziomu. Tymczasem seniorzy z delegacji, noszący w swej osobowości pamięć lat przedwojennych, reprezentowali odmienny etos zachowania. Wszyscy emanowali szacun-kiem do drugiego człowieka, niekiedy nawet szarmancją. Cóż za odświeżający powiew ogłady! Uświadomiłam sobie, że taka pewnie byłaby polska obyczajowość codzienna i dziś, gdyby nasze sąsiady z prawa i z lewa podczas wojny – a ci z pra-wa także po wojnie – nie postawili sobie za cel wyniszczenia polskości, z premedytacją i perfidią zaczynając od elit.

Dzięki trzem dniom w gronie pokolenia przedwojennego wró-ciłam do kraju z nową tożsamością polską. Natrafiłam wreszcie na współczesny wzór polskości, z którego bez czkawki nie-smaku można być dumnym, z którym identyfikowanie się jest doświadczeniem budującym. Jak zauważył w samolocie młody dziennikarz (niestety nie znam jego imienia), gdy podzieliłam się z nim swoim spostrzeżeniem, ten wzorzec należy podchwycić i w miarę możliwości przeszczepiać na teraźniejszość.

Warszawa, 3-4 listopada 2012 r.

PRZYPISY

1. Autorka jest iranistką i tłumaczką. Miała zaszczyt być jedną z dwojga tłumaczy podczas opisanego wyjazdu do Iranu.

2. Przewoźnik Andrzej, Polskie cmentarze wojenne w Iranie = Polish War Ceme-teries in Iran, wyd. II uzupełnione, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Warszawa 2012, s. 15.

3. Ania Borkowska wystąpiła w dwóch filmach Chosroua Sinajego: fabular-nym Białym baloniku w roli Ormianki i w dokumencie z 1983 r. o Polakach w Iranie Marsije-je gomszode (Zaginione requiem). Nota bene to dzieło zostało docenione dopiero w wolnej Polsce – reżyser otrzymał za nie krzyż Orła Białego z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

4. Stankiewicz Irena, Kamieniecka Danuta, Howells Jadwiga [wyd.], Isfahan, city of Polish children, Association of Former Pupils of Polish Schools Isfahan and Lebanon, Londyn 2001.

5. Z Isfahanu płka Wolwowicza przewieziono do Teheranu specjalną „daleko-bieżną” karetką. Po paru dniach został przetransportowany do Anglii, gdzie natychmiast przeprowadzono operację. Obecnie płk Wolwowicz przechodzi już fizjoterapię (za tę informację dziękuję kapitanowi Mączce).

6. Ze względu na zagrożenie chorobami i pasożytami, kolejne grupy Polaków, przybywających do Pahlawi były izolowane od tych rodaków, którzy już wcześniej tam przypłynęli i zostali poddani niezbędnym zabiegom higienicznym.

WARTO WIEDZIEĆ

Więcej fotografii z opisanego wyjazdu do Iranu znaleźć można na stronie organizatora, UdsKiOR:http://www.udskior.gov.pl/pl,Uroczystosci,w,Iranie,z,okazji,70_,rocznicy,przyjecia,przez,Iran,ponad,120,tys_,polskich,uchodzcow,wojskowych,i,cywilnych,,ewakuowanych,ze,Zwiazku,Radzieckiego,112,gallery.html

Obraz okolicznościowy ofiarowany wszystkim uczestnikom uroczystościna Cmentarzu Polskim w Bandar Anzali przez władze miasta.

FOTOGRAFIE1. Władysław Czapski nad morzem Kaspijskim w Bandar Anzali, ze zdjęciem z 1942 r. zrobionym

w tymże miejscu, przedstawiającym go z rodzicami i siostrą; 7 X 2012, fot. Ivonna Nowicka.

2. Płk Edmund Brzozowski dziękuje UdsCiOR za zorganizowanie wyjazdu; nad Warszawą 8 X 2012, fot. Ivonna Nowicka.

3. Przed uroczystością na kwaterze polskiej cmentarza w Isfahanie. Maria Gordziejko (pochylona) kładzie lampki i wrzosy na grobach koleżanek „Isfahanek”; za nią idzie Mieczysław Pożarski (w jasnym garniturze), 6 X 2012, fot. Ivonna Nowicka.

4. Uroczystości na Cmentarzu Polskim w Bandar Anzali, przemawia przedstawiciel mniejszości ormiańskiej Korent Ter Hosepian; siedzi m.in. burmistrz Bandar Anzali Taqi Musawian (trzeci od prawej w I rzędzie); 7 X 2012, fot. Ivonna Nowicka.

5. Hasan Szamasblu, Maria Gabiniewicz, autorka – uroczystości w Bandar Anzali, 7 X 2012; z archiwum Ivonny Nowickiej.

Page 30: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

28

FELIETON

Ktoś, kto spędził w „stolicy świata” zaledwie tydzień, nie może napisać zbyt obszernego przewodnika. Może to i lepiej, bo sama „szczupłość” „Sowy Mokotowa” nie pozwoliłaby na to.

Paryż jest blisko. Leci się dwie godzinki – tyle samo, ile trwa przejazd TGV z Gare du Nord do Londynu lub przebicie się z Targówka na Ochotę w godzinach szczytu. Przy tak szybkim przemieszczeniu się powstaje zjawisko powidoku, a porównania obu stolic stają się nieuchronne. Ustrzegł się tego Chopin, który podróżował dyliżansami z Warszawy do Pa-ryża przez rok. Sam przejazd ze Stuttgartu na paryski bruk zajął mu dwa tygodnie, więc między obraz Krakowskiego Przedmieścia a Przedmieścia Saint Honoré weszły mu obrazy wielu europejskich miast, wielu wsi, pól, lasów, wierzb...

Szybkie przenosiny w przestrzeni i nie-uchronne porównanie wyglądu obu miast rodzi wrażenie, że Paryż jest... nowy, cho-ciaż jego metryka jest trzy razy starsza, a mury nigdy nie były zburzone. Podobne wrażenie odnosi się porównując niektóre starodruki z książkami wydanymi zaledwie 50 lat temu. Siedemnastowieczny druk wy-korzystywał szlachetny rodzaj kart i pięk-ną czcionkę, w przeciwieństwie do książki współczesnej z bladymi literami odbitymi na kwaśnym papierze, który nie przetrwa stulecia! Warszawa jest bardziej metropolią w naszej pamięci, w przeciwieństwie do mia-sta nad Sekwaną, którego uroda zaprzecza upływowi czasu (o dwóch wyjątkach – dalej). Moja babcia urodziła się w 1912 r. i przeży-ła dwie wojny światowe, odzyskanie niepodległości, okupację, Powstanie Warszawskie, nastanie i upadek komunizmu oraz niemały szmat Trzeciej RP, żeby zakończyć ziemską wędrówkę w wieku dwudziestym pierwszym. Kiedy opowiadała o przed-wojennym Czerniakowie, to widziałem jego drewniane uliczki w Jej ożywionych wspomnieniem oczach. Napoleon szedł na Moskwę zaledwie dwie babcie temu! Jan Kazimierz, po abdy-kacji, obejmował opactwo Saint-Germain des Prés (dziś w sercu Paryża) cztery babcie temu, a Walezy uciekał z Wawelu ku swe-mu niewesołemu przeznaczeniu pięć babć wstecz! Jak pisał

Norwid: Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej: / Za kołami to wieś, / nie jakieś tam coś, gdzieś, / gdzie nigdy ludzie nie bywali! Żywą na każdym kroku historię zobaczyłem już pierwszego dnia, gdy pod dworcem Montparnasse szukałem drogi ku wieży Eif-fla. Zabudowa paryska jest tak gęsta, a kamienice tak wysokie, że nawet 300-metrowa budowla potrafi na długo zniknąć z hory-zontu. Paryżanie nie mieli zakazu zaborcy na wznoszenie domów wyższych niż 3 piętra – jak w Warszawie – i pierze-je ulic potrafią być imponujące. Przepuściłem kilka Murzynek i hindusa oraz parę osób wyglądających na turystów i zagaiłem moją ubogą francuszczyzną do 100% paryżanki, pamiętającej czasy wczesnej Piaf, sunącej o laseczce rue du Départ: Pardon, madame, pour aller à Eiffel Tour, s’il vous plaît? Zamiast „Tour Eiffel”! Jednocześnie wyraz „wieża” zmiękczyłem instynktow-nie, chcąc uniknąć pomylenia go ze słowem znanym z nazwy wyścigów kolarskich, a inżynier Eiffel powiedział mi się jako, „ajfel”, w związku z czym całość wyszła mocno z niemiecka. Madame spojrzała na mnie zimno i odparła, że nie rozumie o co mi chodzi. Zmodyfikowałem i rozbudowałem pytanie, stosując już poprawny szyk, ale na niewiele się to zdało. W oczach madame, która mogła jeszcze pamiętać niemie-cką okupację, byłem po prostu boszem, z którym fraternizacji nie ma! Gdybym powołał się na Frycka albo Marię Curie...!

Paryż należy zwiedzać według jakiegoś klucza, bo inaczej wszystko zamieni się w magmę. Kod Leo- narda da Vinci nie wchodził w grę, jako że sunęły nim nieprzebrane rzesze turystów, a ja lubię łazić własnymi ścieżkami. Moja córka szła śladami swej wielkiej imienniczki Marii, ale także mnie udzieliło się wzru-szenie na widok świeżych kwiatów na Jej sarkofagu w Panteonie. Mój kod był prosty – młodzieńcze lektury. Zacząłem od obo-wiązku, czyli Wenus z Milo, pod którą dok-tor Judym spotkał panny z Polski. Judym schronił się przed upałem i zgiełkiem mia-sta w sennych salach Luwru. Koło Wenus było tak cicho, że kontemplację jej rysów zakłócił mu dopiero szept w rodzimym języ-ku. Dziś nie ma szans na kontemplację ani szept. Potok ludzki przesuwa się w zgiełku pod statuą, wystawiając odnóża uzbrojone w rozmaitego typu i systemu aparaty fotogra-fująco-filmujące. Gdyby ktoś założył sobie, że tu, pod okiem Afrodyty, pozna drugą po-łówkę, to straciłby fortunę na wejściówki a i tak umarłby samotnie. Z Luwru do ogrodu Tuilerii, z dużą nadzieją na zobaczenie pięk-

nej karuzeli. Nic z tego! Choć na planie miasta figuruje „Place du Carrousel”, to jednak paryska „karuzela” oznacza coś innego niż nasz „karuzel”, który się kręcił na Bielanach. Carrousel – jak wyjaśnił nasz gospodarz, który prowadzi biuro tłumaczeń – to plac, na którym wojsko odbywało parady. W podziemiach placu ukryte jest dziś centrum handlowe. Natomiast na swojskiej karuzeli z mechanicznymi końmi można pokręcić się przy skwerze Willette na Montmartre, u podnóża dostojnej bazyliki Sacré-Coeur.

Stojąc na Placu Karuzeli, jesteśmy na osi ogrodu Tuilerii i dalej – Pól Elizejskich. Dookoła bystrzy Murzyni handlują

Andrzej Jezierski... nad Sekwaną,czyli krótki przewodnikpo Paryżu

Plac

Sai

nt M

ichel

o ś

wici

e, w

des

zczu

. f

ot. A

. Jez

iers

ki

Wenus z Milo fot. A. Jezierski

Page 31: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

29

FELIETON

statuetkami Eiffli. Ogród rozczarowuje. Brak w nim zieleni, jest za to wszechobecny biały pył. Czy to z niego wypalano niegdyś paryskie dachówki? Wszak ogród czerpie swą nazwę właśnie od nich (tuile). Żaden chyba park nad Sekwaną nie może rów-nać się z naszymi Łazienkami, z ich starodawną, bujną roślin-nością i wszechobecnymi „Baśkami”, proszącymi wdzięcznie o orzeszka. Tak samo, z lekka, rozczarowała mnie sławna Champs Elysées – może z powodu remontów. Gdzieś tu, między Dużym a Małym Pałacem, stoi znany spod naszej palmy pomnik „pie-szy” de Gaulle’a. W perspektywie – Łuk Triumfalny z licznymi polskimi akcentami. Wyryto na nim nazwiska polskich genera-łów (Kniaziewicz, Chłopicki, Poniatowski) i miast, pod którymi Napoleon toczył bitwy (Ostrołęka, Gdańsk, Lidzbark Warmiński i inne). Jeżeli spod łuku pójdziemy avenue d’Irena, dojdziemy do placu przed Trocadero, na którym urzędują tysiące turystów z obiektywami wycelowanymi w dumnie prezentującą się na le-wym brzegu rzeki „Żelazną Damę”. Plac – ku naszej dumie – na-zywa się placem Warszawy!

Gdy cofniemy się do „Ósemki” (8e arrondissement; paryżanie używają numerów dzielnic, zamiast ich nazw, w tym przypadku Elysée, co ułatwia orientację: numery układają się w kształcie ślimaka z jedynką w środku i stopniowo rosną prawoskrętnie wraz z rozwijaniem się muszli), przy av. Roosevelt nad Sek-waną zobaczymy pozłacaną replikę pochodni Statuy Wolności. To dziś miejsce kultu księżnej Diany, bo dołem przebiega tref-ny tunel. Pod złotym płomieniem leżą zawsze świeże kwiaty. Z kolei idąc z placu Zgody na północ dojdziemy do kościoła Madeleine. Uwaga: jesteśmy na rue Royal i kawiarnie są piekielnie drogie! To tu nieopatrznie wydałem sto złotych na dwie cole! Dalej na północ napotkamy inne świątynie: sztu-ki (Opera Garnier) i konsumpcji (Galeria Lafayette – galeria--matka wszystkich galerii świata). Pokręciliśmy się jeszcze po „Ósemce” i choć jest w samym sercu Paryża, ważną ulicą jest Faubourg St. Honoré. Faubourg znaczy „przedmieście” i łączy je z naszym Krakowskim usytu- owanie pałacu prezydenckiego. Zaznaczyć trzeba, że paryskie nie umywa się do warszawskie-go Krakowskiego. Krakowskie Przedmieście po prostu nie ma odpowiednika! Tylko tu jest piękna zabudowa, przestrzeń i perspektywa i to cudowne wy-gięcie, które nie pozwala, aby początek i koniec arterii mógł się zobaczyć. Krakowskie jest klejnotem szlifowanym przez wieki, rozpiętym elegancko mię-dzy Pałacem Staszica a kolumną Zygmunta. Do jego wspaniało-ści przyczynili się niechcący zaborcy, którzy nakazali poszerzyć ulicę, aby mogła nią iść kozacka szarża.

Zmierzchało, gdyśmy zawiśli zmęczeni na brzegu chodnika przed skromnie wyglądającym pałacem przy Faubourg St. Ho- noré. W głębi stała limuzyna i parę motocykli. Z jasno oświet-lonego wnętrza wyszła mała figurka i omijając limuzynę skierowała się ku nam. Po chwili przyłożyłem aparat do oka i zrobiłem odrobinę zamazane zdjęcie Głównego Lokatora

Pałacu, Pierwszego Obywatela Republiki, który z uśmiechem przywitał się z moją małżonką! Bon soir, Monsieur le Président! Gdyby nie fotka, nikt by nam nie uwierzył. A i dla mnie trzy słowa kute na portalu każdego gmachu publicznego w mieście – liberté, égalité, fraternité – nabrały ciała.

Odbijając ulicą Casanovy na wschód, dojdziemy do pięknego placu Vendôme (już w „Jedynce”, czyli najstarszej części mia-sta), przy którym Yves Montand i Alain Delon robili skok na salon jubilerski Mauboussin (oczywiście w filmie W kręgu zła). Ważniejszy z naszej perspektywy jest fakt, że tu – pod dwu- nastką – mieszkał i zmarł Fryderyk Chopin. W Ritzu, umiej-scowionym przy placu pod numerem piętnastym, wymarzone warunki do pisania miał Proust i Hemingway. Ten ostatni wyob-rażał sobie bluźnierczo, że trafi do Ritza po śmierci.

Wystarczy znowu przejść koło Luwru i Pont des Arts, dostać się na lewy brzeg, aby rue Mazarin dotrzeć do ulicy l’Ancienne Comedie. Tak zapewne chadzał Chopin – do Café le Procope, najstarszej kawiarni świata! Bałem się, że będzie to też najdroż-sza kawiarnia świata, ale nie! Espresso kosztowało tu zaledwie 2,90 euro – nieźle, jak na przybytek uruchomiony w 1686 r. Portrety Frycka i George Sand wiszą w sali na piętrze. Tu zasta-wiał swój kapelusz sam Napoleon, gdy stan kasy nie pozwalał mu zapłacić rachunku.

Wystarczy przekroczyć bulwar Saint Germain, aby znaleźć się na rue Monsieur le Prince – adres bohatera kultowego opo-wiadania Julio Cortazara Babie lato (hiszp. Diabelska ślina, franc. Fils de la Vierge), który dzięki swej fotografii zapobiegł deprawacji młodzieńca. Antonioni przerobił Paryż na Londyn i powstało Powiększenie. Ten trop wiedzie nas do placu Saint Michel, ulubionego miejsca spotkań paryżan – odpowiednika naszego placyku przed rotundą PKO – i przez Île de la Cité, koło oblężonej przez turystów Notre Dame, dalej koło skwerku, na któ-

rym spłonął w średniowieczu Jakub de Molay – mistrz Tem-plariuszy – przez most St. Louis na którym jedni grają jazz, inni malują panoramę Sekwany, a jeszcze inni tworzą pracowi-cie wielką podobiznę Hendrixa na asfalcie, a pomiędzy nimi przemykają pary nowożeńców w asyście fotografów taszczą-cych czarne walizy ze sprzętem, i gołębie, i tak modne tego lata yorki z czerwonymi kokardkami – na kolejną wyspę – Świętego Ludwika. To nasz adres – polski adres: Instytut Polski oraz Hôtel

Lambert, który pełnił w XIX wieku rolę ośrodka emigracyjnego. Dziś Hôtel Lambert wyśliznął się z polskich rąk i trafił do arab-skiego szejka, który przerabia budowlę na ekskluzywny hotel. Przechodzimy przez bulwar Henryka IV na skwer Barye, żeby zo-baczyć barki na Sekwanie i wracamy Quai d’Anjou i Quai Bour- bon, koło Hotelu Lauzun, w którym mieszkał Teofil Gautier, a Baudelaire na poddaszu pisał Kwiaty zła. Tak dochodzimy do skwerku, na którym Roberto Michel przysiadł na murku i cyknął zdjęcie swoim czarnym Contaxem 1 z obiektywem o świetle 2.

Faubourg St. Honoré fot. A. Jezierski

Page 32: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

30

ZAGŁĘBIE FOTOGRAFII

Swoją metodą?Dostałem do dyspozycji sprzęt i „instruk-cję”: Tu regulujesz wielkość, tu regulujesz ostrość. Tu włączasz na czas jaki ocenisz. Tu wywoływacz, tutaj utrwalacz, po czym ojciec rozregulował powiększalnik i wy-szedł...Gdy poszedłem do szkoły, do pierwszej klasy, dostałem pierwszy aparat. Zasada była taka – nie rozmawiamy o negatywach, nie rozmawiamy o wglądówkach. Chcesz mi pokazać zdjęcie, to je zrób, wywołaj, wysusz, obetnij, naklej i dopiero wtedy będziemy o nim rozmawiać. Negatyw jest dla ciebie, nie dla mnie. W podobny sposób uczę swoich uczniów. Pokazuję wszystko, rozregulowuję... i męcz się dalej.

Prowadzi Pan warszaty specjalizujące się w technice gumy arabskiej – starej technice zdjęciowej.Prowadziłem kursy weekendowe, według porządku: piątek po południu – teoria: co to jest guma, w sobotę – robimy pierw-szą warstwę, w niedzielę – drugą, a trzecią

i czwartą róbcie sami, bo to się robi tak samo jak drugą. Wrzucanie uczących się na głęboką wodę daje rezultaty. Sporo osób zaczęło już robić gumę, wyszli z podstawowego etapu „coś widać”. Miesiąc po takim kursie, jeden z uczest-ników poprosił mnie o indywidualne konsultacje, ponieważ nie wiedział, czy jego próby idą w dobrym kierunku. Pokazał mi teczkę z blisko 30 pracami.

Cztery pokolenia fotografów, rodzinna tradycja przekazywana z pokolenia na po-kolenie – od czego się zaczęło?W 1863 r. wybuchło powstanie styczniowe. W walkę zaangażował się mój, 21-letni wówczas, pradziad Soter Dederko. Powstanie skończyło się tak, jak się skończyło – do-stał wyrok zesłania. Po pięciu latach pradziadek wrócił i próbował odbudować swoje życie. W 1879 r. przyjechał do niego kolega „z zesłania”, który czytając mu swoje pa-miętniki powiedział: Tyle w swoim życiu przeszedłeś, widziałeś, więc też masz obowią-zek pisania... I Soter Dederko zaczął pisać. Ponieważ znał zasadę, że jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów, nauczył się fotografować, aby zilustrować pamiętnik.

To były początki fotografii. U kogo się uczył?Niestety nie wiem u kogo. Rzeczywiście były to czasy płyty żelatynowej, początki foto-grafii amatorskiej, amatorskich aparatów. Można było stosunkowo niewielkim kosztem i wysiłkiem robić zdjęcia.W 1880 r. urodził się mój dziad – Marian Dederko. W 1893 r. jego ojciec Soter Dederko poważnie zachorował. Nie mógł chodzić i robić zdjęć – nauczył więc Mariana, aby mu robił zdjęcia do pamiętnika. Mówił: Tutaj jest pole bitwy pod Brzezinkami, tam masz pałacyk Ruzdowski i te rzeczy mi sfotografuj.

I Dziadek jeździł w te wszystkie miejsca związane z historią rodziny i fotografował – krajobrazy?Od tego zaczął, ale bardzo szybko postanowił fotografować dziewczyny... Wyspecja-lizował się w portrecie do tego stopnia, że w 1910 r. na Niemnie, na moście w Wilnie, odbyło spotkanie „dwóch imperatorów fotografii”. Spotkali się Marian Dederko i Jan Bułhak. I Bułhak powiedział tak: Słuchaj obaj jesteśmy świetni, nie wchodźmy sobie w paradę. Ja robię krajobrazy, ty rób portrety. Tej gentlemeńskiej umowy, pomimo że nie była spisana, trzymali się do końca. Nie wchodzili sobie w paradę. Jeden i drugi robił portrety i krajobrazy, jednak podział ilościowy był taki, że o konkurencji mowy być nie mogło. W 1920 r. podczas walk z Rosjanami, majątek posagowy mojej babki – Królowy Most pod Białymstokiem – został spalony. Marian przeprowadził się najpierw do Białegostoku, a następnie do Warszawy. Tam w 1922 r. otworzył Studio Portretu Artystycznego. Dziadek specjalizował się w portretach aktorek z teatrów, tudzież poli-tyków. W 1926 r. musiał wyjechać do Poznania. Tymczasem w pracowni fotograficznej były jeszcze zdjęcia, czekające na zrobienie, dla jednego z klientów. Powiedział wówczas swojemu 20-letniemu synowi Witoldowi, aby przypilnował laboranta, który miał dokoń- czyć pracę. Jednak gdy dziadek wyjechał, laborant zaskoczył go słowami: Masz tu wy-woływacz, utrwalacz, tutaj masz papier, ja mam lepszą pracę... – i poszedł. Mój ojciec przez dwa tygodnie sam prowadził zakład. Ani się tym wcześniej nie interesował, ani się specjalnie tego uczył. Pierwszy klient chciał go pobić, drugi kręcił głową, trzeci zdjęcia przyjął. Po powrocie dziadek Marian skonstatował: Skoro tyle czasu prowadziłeś zakład, dasz sobie radę. Ucz się. I tak to się zaczęło. Tak też szło coraz dalej i dalej, siłą inercji – jako pierwsze zabawki miałem szpulki po filmach i kuwety. Zamiast kolejek. Układałem pociągi z kuwet. Mając sześć lat, pomagałem ojcu w ciemni, mało tego, ojciec pozwalał mi robić swoją metodą zdjęcia ze swojego negatywu...

Rodzinna tradycjafotografii szlachetnejz Szymonem Dederkorozmawia Robert Jarosz

Portret, fot. Szymon Dederko,technika: cyjanotypia, 2010 r.

fot. W. K.Szymon Dederko

Page 33: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

31

ZAGŁĘBIE FOTOGRAFII

Niektóre były bardzo dobre, mógłbym sam się pod nimi podpisać. Wspomnia-nej techniki gumy arabskiej można się z powodzeniem nauczyć. Zdobycie wpra-wy wymaga jednak wielu ćwiczeń.

Guma jest techniką bardzo trudną, ktoś powiedział, że daje największą moż-liwość odautorskiej wypowiedzi. Wi-działem Pańskie fotografie, są zupełnie inne, mają swój rozpoznawalny styl. Całą teorię gumy można określić jednym zdaniem. Jest to technika fotograficzna po-legająca na świadomym wykorzystaniu zja-wiska fotogarbowania organicznych mie-szanin koloidalnych, poddanych następnie kontrolowanemu procesowi mikroerozji wodnych. Ot i cała teoria. Styl twórcy jest pewną pochodną techniki, wrażliwości, pochodną doświadczenia życiowego. Nie-dawno uczestniczyłem w dyskusji: Ile trze-ba się uczyć, aby być dobrym fotografem? Żeby być tak naprawdę dobrym fotogra-fem wystarczy dwuletnia, intensywna nauka. Mówimy tu nawet o fotografii che-

mikaliami. Dwa lata intensywnej nauki pozwala wykształcić dobrego technika fotografa. Natomiast artysta fotografik... – czy można być dobrym artystą fotogra-fikiem, fotografem, malarzem, poetą..., jeżeli nie będziemy mieli (poza talentem oczywiście) wiedzy, jeżeli nie będziemy znali na przyład Apologii Sokratesa, dzieł Platona, jeżeli Wielki Testament Franciszka Villona nic nam nie powie, jeżeli nie

będziemy mieli za sobą nieprzespanych nocy na pozornie bezproduktywnej działalno-ści, na przemyśleniach, które są najważniejszym etapem rozwoju. Przeciwny jednak jestem konceptualizmowi, który sprowadza się od wywodów artysty ogłaszają-cego, płatne najczęściej, spotkanie widzów, kiedy sam siada w fotelu i opowiada ja-kie by stworzył dzieło sztuki, gdyby tworzył – jaką ma koncepcję. Talent, wiedza i doświadczenie w pewnym momencie powinny przełożyć się na prostą, manual-ną umiejętność. Widząc na lampach w mojej pracowni dyfuzor i blendy, stwierdził pan – genialnie prosty „patent”. Rzeczywiście prosty, to nie jest żadna rzecz kupio-na w specjalistycznym sklepie. Jest to kawałek fizeliny na tekturowej rolce. System podwieszania tła w mojej pracowni również ma prostą konstrukcję – to są naprawdę sznurki. Nie trzeba więcej. Owszem, posiadanie pewnych urządzeń, pewnych rozwią-zań technicznych czasami ułatwia, ale ich nieposiadanie – nie uniemożliwia! Dwa, czy trzy lata temu prowadziłem kurs fotografii dla słuchaczy uniwersytetu trzeciego wieku, zakończony wystawą zdjęć zrobionych telefonami komórkowymi. Pokazałem, że moż-na, również w taki sposób, zrobić plastycznie ciekawe zdjęcia. Nie ma złego aparatu – bywa niewłaściwy aparat do danego zadania – najczęściej jednak jest to aparat nie-właściwie wykorzystany.

Oczywiście pamiętać trzeba o obiektywach.W dobie fotografii cyfrowej, naprawdę to nie ma znaczenia. Jeżeli weźmiemy sta-rego Zenita i włożymy do niego czarno-biały film Ilforda, powiedzmy Delta 400 pro, to na klatce mamy 360 milionów ziaren, czyli ok. 360 megapixeli. Aparat cyfrowy który kupimy w sklepie, zbliża się do ok. 20 megapixeli. Aparat kupiony dla zawodowca, średnioformatowy, ma ok. 70 milionów pixeli.

Chodzi o zawodowy aparat średnioformatowy za dziesiątki tysięcy złotych! Zenit z obiektywem to koszt stu złotych!Tak, obiektyw Zenita, jeżeli tylko współpracowałby z supernowoczesnym Canonem czy Mamiyą, powoduje, że i tak najsłabszym elementem układu jest matryca. Zapewne fotografia cyfrowa zwycięży, jest postępem i w wielu przypadkach ma olbrzymią prze-wagę nad chemikaliarną: koszty, szybkość, rozdzielczość tonalną... Jednak fotografia chemikaliarna bije cyfrową na głowę pod względem rozdzielczości liniowej.

Zapewne został Pan zobligowany przez realia do zakupu aparatu cyfrowego. Czy spełnia Pana oczekiwania?Wystarczy, to jest tylko narzędzie. Jaki jest najlepszy sprzęt fotograficzny? Ten, który mamy w ręku! Przecież aparat, który jest w sklepie, albo ten, który zostawialiśmy w domu, na pewno nam nie rozwiąże problemu przed jakim staniemy. Najlepszy jest ten, którym możemy pracować i umiemy się posłużyć. Chociaż, gdyby było mnie na to stać, to całą cyfrę w ciągu pięciu minut wystawiłbym na śmietnik! Moja fotografia nie mieści się we współczesnych nurtach – jestem retro! Nie wymagam, aby mi umieczo-no na plecach karteczkę: Obiekt zabytkowy, naruszanie wzbronione... Bliżej mi jednak do tego, niż do młodych, awangardowych wilków...

Czy umiejętność fotografowania i widzenia obiektów w formie brył przydaje się Panu w pracy bibliotekarza?Oczywiście, fotografia wyrabia umiejętność widzenia rzeczy bardziej ogólnie, jednym rzutem oka. W bibliotece mam pewną wąską specjalność. Kataloguję książki w inter-netowym katalogu centralnym (ogólnokrajowym, naukowym). Muszę zidentyfikować książkę, autora i znaleźć wszystkie potrzebne informacje. W tym wypadku umiejętność postrzegania, widzenia ogólnego, pozwala łatwiej dotrzeć do szczegółów.

Szymon Dederko urodził się w 1958 r. Fotografią zajmujesię od 7. roku życia (czwarte pokolenie fotografujące). Tematyka szeroka: portret, akt, architektura, pejzaż, przyroda. Specjalizuje się w technice gumy. Członek WTF

(Warszawskie Towarzystwo Fotograficzne), ZPFP (Związek Polskich Fotografów Przyrody) oraz MTF (Mazowieckie Towarzystwo Fotograficzne). Bibliotekarz – becnie pracuje w Bibliotece Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu

Warszawskiego. W 2007 r. wydał książkę Światło i cień w fotografii. [ zob. http://www.szymondederko.pl ]

Portret, fot. Szymon Dederko,technika: ambrotypia, 2010 r.

Page 34: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

32

Przechodziłeś ostatnio przez plac Kon-stytucji? Zastanawiałeś cię, co dzieje się w dawnym Orbisie? Trafiłeś do będącego częścią Centrum Komunikacji Społecznej Urzędu m.st. Warszawy, Warsztatu! Dzia-łania tego miejsca wpisują się w założenia tworzonego programu operacyjnego Spo-łecznej Strategii Warszawy – Wzmacnianie terytorialnej wspólnoty sąsiedzkiej.

Warsztat pełni funkcję centrum aktywności lokalnej. Można wpaść na wernisaż, darmo-wą jogę, warsztaty filmowe, ale też spotkać miłośników białego śpiewu, obejrzeć wysta-wę, wziąć udział w debacie czy szkoleniu. Swoje działania w Warsztacie może prze-prowadzić każdy, niezależnie od tego czy należy do grupy formalnej, czy też nie. Warunkiem jest jednak ich niekomercyjny charakter. Dwie sale, o powierzchni 100 mkw. każda, udostępniane są bezpłatnie, również w godzinach wieczornych i w weekendy. Parter lokalu przystosowany jest do potrzeb ludzi o ograniczonej sprawności. Formal-ności związane z naborem projektów zostały ograniczone do minimum. Wystarczy złożyć wniosek, który znajduje się na stronie: http://warsztatwarszawski.blogspot.com. Tam też można dowiedzieć się więcej o planowanych działaniach.

Jest to otwarte miejsce spotkań i dialogu, w którym wypracowuje się nowe rozwiąza-nia w zakresie współpracy i komunikacji społecznej. To narzędzie do budowania spo-łeczeństwa obywatelskiego. Platforma wymiany myśli, wspierająca zarówno jednostki urzędu miasta, jak i społeczności lokalne. W Warsztacie spotykają się Komisje Dialogu Społecznego, przeprowadzane są konsultacje społeczne. Ponadto popularyzuje się w nim wiedzę na temat mediacji i organizuje spotkania mieszkańców z Pełnomocnikami Prezydenta m.st. Warszawy.

Co więcej, Warsztat propaguje ideę przyjaznego sąsiedztwa, dlatego inicjuje i aktyw-nie włącza się w życie najbliższego otoczenia. Stał się m.in. współorganizatorem pierw-szego w dziejach placu Konstytucji Dnia Sąsiada i wspomógł Pracownię Duży Pokój oraz okoliczne kawiarnie w organizacji obchodów sześćdziesiątej rocznicy uroczystego otwarcia MDM-u.

Dlatego, jeśli kolejnym razem będziesz mijał dawną siedzibę Orbisu, nie wahaj się, wejdź do środka. Warsztat może stać się miejscem także Twojej aktywności.

WarsztatCentrum Komunikacji Społecznej Urzędu m.st. Warszawypl. Konstytucji 4, 00-552 WarszawaTel. 22 44 33 492www.warsztatwarszawski.blogspot.comwww.ngo.um.warszawa.pl/warsztatOtwarte: pn.-pt. godz. 8.00-20.00, sb.-nd. (patrz kalendarz projektów).

Elżbieta JankowskaWARSZTATCentrum KomunikacjiSpołecznej Urzędum.st. Warszawy Nowe Rozspiewania Warszawskie, fot. arch. Warsztat

Studio Plastyczne Scieżka fot. arch. Warsztat

Ludoteka Roszada fot. arch. Warsztat

członkówWarszawskiegoStowarzyszeniaPlastyków

wystawa zbiorowaMALARSTWA

Prace artystyczne wykonane przez nowo przyjętych członków Stowarzyszeniamożna oglądać od 1 do 31 XII 2012 r.,w Małej GaleriiWypożyczalni Nr 125,ul. Czerniakowska 38a,w godzinachotwarcia Biblioteki:poniedziałek, wtorek,czwartek, piątek:14.00-19.00,środa:11.00-16.00.

Joan

na Iw

anic

ka –

„Mar

iank

a”

WARTO WIEDZIEĆ

Page 35: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

OGŁOSZENIA

www.teatrguliwer.waw.plTeatr Lalek Guliwer

ul. Różana 16, 02-548 Warszawa Telefon: 22 845 16 76

Liliputy i Olbrzymy i ... Guliwer– teatr o teatrze

Reżyseria: Marek ZákosteleckýScenografia: Marek ZákosteleckýIlustracje muzyczne: Tomasz KowolPlastyka ruchu: Maciej OwczarzakTłumaczenie: Hana Mlynářová

Obsada:Profesor Bródka - kierownik zespołu badawczego - Adam WnuczkoHugo - doktor cybernetyki - Tomasz KowolMirek - asystent, doktorant - Maciej OwczarzakDana - asystentka - Izabella KurażyńskaJana - asystentka - Katarzyna Brzozowska

„Liliputy i Olbrzymy i ... Guliwer – teatr

o teatrze” jest oryginalnym scenariuszem

Marka Zákosteleckiego, który stworzył

przedstawienie o podróżowaniu.

Mapę świata , jego nieznane lądy i groźne

oceany zastąpiły jednak krainy takie jak

„przylądek pięknej dekoracji”, „wyspa ma-

chin i świateł” czy „zatoka trafionej muzyki”.

Podróż Guliwera odbywa się w świecie

teatru rozumianym jako zbiory niezli-

czonych rekwizytów, a także możliwych

do zastosowania konwencji i estetyk, któ-

rymi dysponują twórcy teatralni w procesie

budowy nowego przedstawienia.

Ideą spektaklu jest pokazanie sceny teatral-

nej jako wielkiego laboratorium, w którym

jego „laboranci” to znaczy - reżyser, sceno-

graf, kompozytor i aktorzy - przygotowują

w toku prób, przymiarek, sporów i dyskusji

efekt zwany widowiskiem. Przybliżymy

widzom różne formy teatralne m.in. panto-

nimę, balet czy japoński teatr lalek.

Przedstawienie dla dzieci od lat 5.

Czas trwania ok. 60 min

Premiera: 1. grudnia 2012

REPERTUAR – GRUDZIEŃ 2012

ANDRIEJ RUBLOW (Andriej Rublow),r. Andriej Tarkowski, ZSRR, 1966-1969, 180’.

Kino Iluzjon ul. Narbutta 50a Warszawa

www.fn.org.pl

UWAGABIEŻĄCE INFORMACJE DOTYCZĄCE NASZYCH PLACÓWEK ZNAJDUJĄ

SIĘ NA STRONIE:

www.bpmokotow.waw.pl

Władysław Sławny jest fotografem zapo-mnianym. Ten wybitny twórca polskiego powojennego fotoreportażu, szef działu fotograficznego legendarnego tygodnika „Świat”, nigdy dotąd nie miał swojej wy-stawy. Od 28 listopada w Domu Spotkań z Historią można oglądać jego zdjęcia, głównie z Warszawy, ukazujące życie codzienne i oficjalne w latach 50. Wysta-

wie towarzyszyć będzie album zdjęć.

Świat Sławnego.Warszawa, Polska, Europa w latach 50.

na zdjęciachWładysława Sławnego

wystawa zdjęć28.11.12 – 31.03.13

wstęp wolny

Dom Spotkań z Historią,ul. Karowa 20, Warszawa

www.dsh.waw.pl

Warszawa, skrzyżowanieNowego Światu i Alei Jerozolimskich.

fot. W. Sławny

fot. W. Sławny

Page 36: MAGAZYN BIBLIOTEK MOKOTOWSKICH NR 03 (20) JESIEŃ

Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Mokotówmiasta stołecznego Warszawywww.bpmokotow.waw.pl