2
ZGRZYT – mają Państwo w rękach nowy magazyn kulturalny poświęcony wydarzeniom w MTK i promocji tutejszych twórców. Jest to pismo niezależne, zin artystyczny. Tworzą go osoby związane z warsztatami literackimi prowadzonymi w Stacji Kultura w Rumi. Zapraszamy chętnych do uczestnictwa i do współpracy. Kontakt: [email protected]. Dziękujemy Stacji Kultura za mecenat i udostępnienie pomieszczeń biblioteki. Bieżący, pierwszy numer tworzyli: Kamil Borowiak, Weronika Bujak, Oskar Cieślicki (sekretarz redakcji), Balbina Hoppe (korekta), Elżbieta Hoppe, Marzena Kołodziejczyk, Małgorzata Miszewska (logo/skład), Joanna Ginter-Reglińska, Sławomir Płatek (opieka merytoryczna), Angelika Rzodkiewicz, Wanda Szumiło-Kulczycka, Marcin Romanik, Alicja Weber. Sponsor numeru: A.W. Dziękujemy! :) Słowa najtrudniejsze Ponoć najtrudniejsze są pierwsze słowa. Więc mam je już za sobą - powiedziała kiedyś Wisława Szymborska. Teraz i my możemy z ulgą napisać: Najtrudniejsze mamy już za sobą. Na przestrzeni wielu tygodni staraliśmy się powołać do życia ZGRZYT. Udało nam się to dzięki wsparciu Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rumi oraz ludziom, którzy za tym stoją i głęboko wierzą w rację lokalnych inicjatyw. Im podziękowania specjalne. Bez nich nadal byłoby to możliwe, ale z opóźnieniem niemalże nieskończonym. Pokładamy głębokie nadzieje również w Tobie, drogi czytelniku. Nadzieje, iż nasza praca będzie wdzięczną pracą dzięki Twojej osobie. Redakcja Zgrzytu Marzena Kołodziejczyk Babcia pozostała Babcią, a Jan został Brzechwą 26 maja 2015 roku odbyła się uroczystość nadania imienia Szkole Podstawowej nr 10 w Rumi. Do tego dnia placówka potocznie nazywana „dziesiątką” funkcjonowała bez patrona. Aż wreszcie, wybór padł na poetę i bajkopisarza Jana Brzechwę. Jak on sam mówił o członkach swojej rodziny: „Sami artyści i ani jednego lichwiarza, od którego można pożyczyć trochę pieniędzy!”. Co nie jest takie niezwykłe, a świadczy tylko o tym, że dzieci rodzą się i rodziły zawsze, Jan Wiktor Lesman, późniejszy Brzechwa, przyszedł na świat w 1898 roku, to jest w tym samym roku co moja Babcia. Na tym nie koniec zbieżności życiorysów. Ojciec Jana był urzędnikiem carskiej kolei, w carskiej Rosji upłynęło dzieciństwo i młodość przyszłego bajkopisarza i nie muszę dopowiadać, że i w mojej rodzinie zaszła taka okoliczność. W Petersburgu zadebiutował jako poeta i tam za namową kuzyna, Bolesława Leśmiana, przyjął pseudonim Brzechwa, czyli opierzona część strzały. Pan mecenas Jan Lesman, po ukończeniu studiów prawniczych był uznanym adwokatem, co nie przeszkadzało wcale w pisaniu utworów satyrycznych dla teatrów kabaretowych. Pewnego dnia, jak głosi anegdota, ujrzała go, siedzącego na widowni, Stefania Grodzieńska. Przez szparę w kurtynie zobaczyła eleganckiego, wysokiego męż czyznę , ubranego w strój nieskazitelnie skrojony, krzyknęła – „Jaki piękny. Muszę natychmiast się w nim zakochać!” Strój dopełniały rękawiczki i laska, noszona z czystej elegancji. Co by nie powiedzieć, był mężczyzną wzbudzającym zachwyt. A to wystarczy, by móc wybierać damy swego serca. Trzecią żonę poznał w 1940 roku. Na pytanie jak przeżył wojnę, skoro jego twarz nie ukrywała pochodzenia, odpowiadał: To bardzo proste. Okupacja mnie nie dotyczyła. Byłem zakochany. Jedno jest dzisiaj pewne – Jan został poetą, moja Babcia pozostała Babcią. Zmarł 2 lipca 1966 roku i został pochowany na Powązkach Wojskowych w Warszawie. (na podstawie książki Mariusza Urbanka Brzechwa nie dla dzieci) Justyn Wojtkiewicz Warsztaty literackie w Stacji Kultura w Rumi (ze spotkań pierwszych) Pomieszczenie wcale nie nastraja. Żadnych książek. Biało – szare stoły, białe ściany, zimne światło jarzeniówek. Nietwarzowe. Wyglądamy jak w świetlicy szpitala psychiatrycznego. I jeszcze te pociągi za oknem. A przecież kiedyś to było przytulne mieszkanie Grażynki... Marsz Śledzia. fot. W. Szumiło-Kulczycka Marzena Kołodziejczyk Polesie Bajdula nie wiedziała, czy żyła tu zawsze. Bo jedni mieszkali tu od dawna, a inni dojechali pó źniej, za sprawą siły, która przerzuca człowieka z jednego miejsca do drugiego. Na mokradłach mieszkała, w chacie drewnianej, jak wszystkie zagrody od Bugu po Liwiec. Zdobniejsze i uboższe, wszystkie tworzyły świat Poleszuków, którzy w herbie urzędowym umieścili czarnego niedźwiedzia. Chodziła po kładce założonej na grząskiej łące. Biada było każdemu, kto postawił nogę nie tak, jak trzeba, zmylił kierunek. Zapadał się po kolana i tylko spryt uwalniał biedaka od rychłego pogrążenia się w torfowisku, na którego dnie mieszkały dusze topielców wchłoniętych na wieki przez upiorną siłę. Bajdula znała wszystkie kwiaty i łodygi rosnące na Polesiu, podczepione u powały schły bukiety kwietne i snopy najróżniejszych słomek. Korzenie wydzielały zapachy, od których mąciło się w głowie każdemu, kto w potrzebie wielkiej będąc, udawał się na bagno po pomoc. Bajdula życie pędziła samotnie, wśród wodnych topielców i mar bagiennych. Już niemłoda, taka, po której nie widać ni starości, ni młodości. Matka Bajduli, Bajdurzanka była taka sama jak ona. Gdy nadeszła posucha na całe Polesie, wyschło zboże oraz uprawy, padły krowy i przybytek całkowicie wymarł, naród rozgniewany, by odwrócić swój przeklęty los, obwinił Bajdurzankę o konszachty z siłą nieczystą. Winę miało wskazać pławienie czarownicy w nurcie rzeki. Zdjęto z niej odzienie, skryto bez nadmiernej gorliwości miejsca wstydliwe, przywiązano powrozy do kończyn, by na uwięzi przez inkwizytora trzymana, nie odpłynęła z nurtem rzeki, umykając przed sprawiedliwością. Jeśli była niewinna, woda ją utopi, jak winna, wypłynie na wierzch. Patrzyła z rozpaczą na córkę, małą Bajdulę, kuląc się ze wstydu pod spojrzeniami tych, którzy oblepiali chciwym wzrokiem jej nago ść. Mała stała nad brzegiem milcząca, samotna. Lęk rozrastał się w niej przed ludźmi, którzy nie wiedzieć czemu, pozbawili Matkę okrycia i wrzucili do rzeki. Woda zalewała usta, wdzierała się do wnętrza żywota. Przy każdym wychyleniu na powierzchnię, oczy znajdowały Bajdulkę. Już wiedziała, że przyszłość córki od niej zależy. ciąg dalszy na stronie 3 Wanda Szumiło-Kulczycka Śledzie z wody raz! Początkowo widać jedynie odległe punkty na horyzoncie. Z czasem nabierają one formy, coraz bardziej przypominając ludzkie sylwetki. Przyznam, że ociekające wodą postacie o wyciągniętych rękach, sunące chwiejnie z głębi zatoki w stronę brzegu, budzą niejakie bawy, przez chwilę można mieć irracjonalne odczucie, że to stado topielców w wersji zombie, które ruszyło na spacer – dla rozruszania kościi zdobycia odrobiny opalenizny, tudzież – więcej niż odrobiny – krwi bieżącej z bliźnich. A jednak jest to grupa ludzi na ostatnim bodaj etapie „Marszu Śledzia”. Ciągną w stronę piaskowego Cypla Rewskiego, gdzie oczekują ich osoby kibicujące. Transparenty z imionami, łopoczące na wietrze proporczyki z wizerunkiem śledzia, oraz tak zwana „brama powitalna” – wszystko to, plus spora ilość rozentuzjazmowanych widzów, wita brawami kolejno przybywających. Co roku wyłoniona z wielu setek, a nawet ponad tysiąca ludzi, grupa uczestniczy w przebyciu wędrówki – z brzegu Półwyspu Helskiego po ogon Cypla Rewskiego, czyli tzw. Szpyrk. Jako osoba, która dwa lata temu sprowadziła się z Krakowa na Pomorze, miałam okazję po raz drugi zobaczyć ten zjawiskowy spacer. 22 sierpnia 2015 odbył się kolejny XV Marsz. I znów uczestnicy, czyli „Śledzie”, z wody wyszli na brzeg. Gwoli wyjaśnienia – Marsz Śledzia to coroczne wydarzenie, polegające na przebyciu – przez wybraną grupę ludzi – około dwunastokilometrowego marszu po Rybitwiej Mieliźnie. „Trasa” wiedzie przez Zatokę Pucką, pomiędzy Kuźnicą, a Rewą. Bajdula - ilust. W. Szumiło-Kulczycka Kamil Borowiak Lato wszędzie… Czerwiec dopiero co się zaczął, a za naszymi oknami już można zobaczyć co raz to lepsze widoki. Młodzież częściej przesiaduje na zewnątrz, bo i uczyć się nie ma czego, jak w szkole nic nie każą. Ale to nie jedyny zwiastun zbliżającej się pory roku. Jakiś czas temu spotkałem się ze stwierdzeniem, że gdy widzisz na zewnątrz człowieka w kurtce, a obok człowieka w krótkich spodenkach, to prawdopodobnie już czerwiec. W sumie nie da się zaprzeczyć. Pogoda płata nam figle praktycznie na każdym kroku. Wstając rano jesteśmy pełni energii z powodu słońca, które przywitało nas o poranku, tylko po to, aby w ciągu dnia zniknąć za chmurami i zagwarantować nam mokry powrót do domu. To, że pogoda się zmienia, widać również po samych ludziach. Wspomniałem już o uczniach spacerujących sobie bezkarnie po dworze, ale i pozostali zachowują się nieco inaczej. Człowiek częściej się uśmiecha, czując w powietrzu pozytywną energię i ciepło, wypełniające całe ciało. Najlepszym jednak miejscem, w którym dosłownie czuje się owe zmiany, jest komunikacja miejska. Jakie inne miejsce aż tak jednoczy ludzi jak stary, dobry, blaszany pociąg albo ukochane autobusy. Jeśli już uda nam się wbić do któregoś z nich (zaraz po stoczeniu kilku bojów i utorowaniu sobie drogi), od razu ,,uderza” nas ten przepiękny zapach potu, zmieszany z gorącym powietrzem. Nieważne, że jest duszno. Nieważne, że nie da się oddychać. Co z tego, skoro nigdzie nie jesteśmy tak „blisko ludzi jak tam”. Nie każdy jednak lubi takie klimaty. W mojej rodzinnej Rumi znajduje się pewien park. Kto nie ma ochoty ,,kisić się” w mieszkaniu, a tym bardziej w komunikacji, powinien wziąć dobrą książkę, wyjść z domu, ruszyć w kierunku parku, znaleźć dogodne miejsce i udać się na zasłużony, letni wypoczynek, gdzieś daleko od świata. Ja właśnie tak zrobię. Małgorzata Miszewska Martwa Natura Posługując się znanym cytatem sięgnął do czeluści łabędzia wymagających oświecenia niesortowanych śmieci przy czym nie odkrył ich prawdziwej natury. Gerda Hoppe Wszystko jest inne Wszystko, to znaczy wszystko. Nawet wisiorek na haku nad łóżkiem – nie z bursztynu, lecz z perełki, takiej małej jak mrówka. Wszystko, nawet mgła zgęstniała ostatnio. Wszystko, nawet sukienka, ta z koronką nie ta sama. Wszystko, nawet torebka biała, zamiast tej czarnej, starej. Wszystko, nawet obraz na ścianie. Wszystko, nawet książka na półce. Wszystko, zupełnie WSZYSTKO jest inne! Zadanie z drugich warsztatów poetyckich Miasta Słowa, prowadzonych przez Karolinę Sałdecką (Fabularia) – wylosuj osiem słów z pudełka i ułóż ośmiowersowy wiersz. - ilust. M. Miszewska Zuzanna Hoppe Nikt nie słucha Chopina? DZIŚ NIKT NIE SŁUCHA CHOPINA. To zdanie, wypowiedziane przez mojego kolegę w czwartej klasie podstawówki, do dziś rozbrzmiewa mi w głowie. Jako że byłam dziewczynką wrażliwą, te słowa mocno mnie wówczas zabolały. Od dzieciństwa Chopina wielbię, a jego twórczość darzę wielką miłością. Tak więc po pierwsze zrobiło mi się głupio (no bo jak nikt nie słucha, tylko ja, to musi być przecież ze mną coś nie tak), a po drugie bardzo przykro. To przygnębienie nie trwało jednak długo. Wkrótce okazało się, że Chopina słucha (a co więcej – lubi!) bardzo wielu ludzi; że urządzane są konkursy, a – jak kiedyś przeczytałam – „jego muzyka należy do najchętniej słuchanych we wszystkich zakątkach świata. Je się ją łyżkami, jak najpyszniejszy krem czekoladowy”. Mój nauczyciel fortepianu na pytanie, kto jest jego ulubionym kompozytorem, odparł, że być może nie jest to zbyt odkrywcze, ale Chopin. Dzisiaj mogłabym z podniesioną głową powiedzieć tamtemu koledze to i owo, jeśli odważyłby się powtórzyć nieszczęsne zdanie. Muzyka poważna jest traktowana jak coś skierowanego tylko do artystów i ludzi o wysublimowanym guście. Niektórzy uważają, że nie rozumieją takiej muzyki, ponieważ… no, po prostu, nie rozumieją i już. Idąc dalej, nie słuchają jej, nie pozwalają jej dotrzeć do swojego serca. A ta muzyka właśnie najlepiej potrafi wpłynąć na nasze emocje. Smutek, przygnębienie, radość,a nawet gniew (moja mama, będąc zła na cały świat, zamykała się w pokoju i włączała na cały regulator symfonie Beethovena – rzecz jasna, nie te pogodne). Każdy instrument jest specjalnie dobierany pod względem swojego brzmienia do odpowiednich utworów. Muzyka poważna potrafi nas zrelaksować, pomóc zapomnieć choć na chwilę o swoich problemach, podnieść na duchu, gdy najbardziej tego potrzebujemy. Jestem zapaloną miłośniczką muzyki poważnej (nie oznacza to, że nie lubię posłuchać czasem rocka lub jazzu) i myślę, że każdy odnalazłby w niej coś dla siebie, niekoniecznie od razu. Nikogo zresztą nie namawiam na porywanie się do odsłuchiwania jednej po drugiej wszystkich suit na wiolonczelę Bacha lub oper Rossiniego. Zacznijmy od jednej. Angelika Rzodkiewicz Kaloryfer Każdy mógłby teraz pomyśleć, że są jakimś gangiem. Jednak oni się tylko śmiali. Kolegowali się od poprzedniego roku. Pani od geografii ich uwielbiała. Liczyła na nich kiedy były rajdy. Im nie chodziło głównie o oceny, ale również o frajdę. Możecie sobie wyobrazić, co oni tam robili. Ja Wam tej tajemnicy nie zdradzę. Jak zwykle stali przy kaloryferze, podczas gdy zbliżała się do nich pogromczyni map z pączkami. Wiadomo było, że ona ich nie odda po dobroci, no ale się pewnie domyślacie, że oni tak łatwo nie odpuszczą. Błagali i błagali, aż w końcu odpuściła. Niestety, nie ma tak dobrze. Muszą zrobić 20 pompek. Patryk zamierza już odejść, jednak Arek mu na to nie zamierza pozwolić. Pewnie myślicie, że on też je będzie robił. Tutaj Was rozczaruję, bo Arek to straszny leń i zrobi to za niego Czarny. 20? Nie, 40 pompek. Możliwe, że część z Was by to zadanie wykonała dla słodkiego przysmaku. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Jest pewien haczyk. Rajdomanka dla utrudnienia zadania i własnej zabawy zamierza postawić mu swoją nogę na plecach. Osoby znajdujące się na holu już wyciągają wzrok, aby popatrzeć na widowisko. Przyjaciele Czarnego po cichu się śmieją z jego losu. Widzowie myślą, że pączki będą jego. Jednak czeka go rozczarowanie. Nagroda trafi do żołądka Arka. Nikt nie odwrócił jeszcze od kaloryfera wzroku. Czekają. Sławomir Płatek Protest Nikt dokładnie nie wie, co naprawdę się zdarzyło. Dochodzenie sądowe na podstawie zeznań i nielicznych dowodów rzeczowych (radziecki zegarek z wepchniętym pod szkiełko liściem oraz kartka z napisanym tysiąc razy słowem „hau”) dowiodło, że Józef L. był niepoczytalny. Ustalono także, że w momencie zgonu, w pobliżu nie mogło być żadnego człowieka. Ochroniarze są zgodni, że na terenie obiektu znajdował się jedynie Józef L., wykonujący tam pracę dozorcy. Znaleziono go z własną miotłą wbitą w lewe oko. Prawa półkula mózgowa, jako nieuszkodzona, pozwoliła mu jeszcze napisać na wielkim, klonowym liściu „PROTESTUJĘ”. Po czym skonał. Zeznania jego rodziny potwierdzają tezę o samobójstwie. Dawniej uważano go za nieszkodliwego romantyka. Wybrał pracę dozorcy, gdyż twierdził, że liście powinny wrócić na drzewa jesienią. W następnej kolejności ludzie. Kochał przyrodę. Starał się zbliżyć do niej człowieka i na odwrót. Chciał obcować z drzewami, liśćmi oraz dwoma psami i kotem strzegącymi obiektu. Podejrzenia co do jego kondycji psychicznej pojawiły się w czasie, gdy – jak twierdził – zaczął uczyć psy mówić po polsku. Ponieważ jednak nie stwarzał zagrożenia, wykonywał swoją pracę bez zarzutu, a nawet nadgorliwie, nikt nie interweniował. Pogrzeb miał piękny. Dni płynęły szybko. Nowy dozorca był nie gorszy od starego. Kończył jednak pracę wcześniej, nie uważał za potrzebne zostawać dłużej, aby zacieśniać więź z przyrodą. Któregoś dnia na opustoszałej posesji rozległ się rozdzierający, piskliwy wrzask. Po nim zapadła cisza. W mdłym świetle lampy wiszącej z jednego z dachów pojawiły się dwa psy. Obwąchiwały się przez chwilę, aż z pełnym uznaniem położyły się obok siebie, po czym jeden odezwał się po polsku: Kot twierdzi, że zamierza dopilnować, aby liście wróciły na drzewa. Dziś powiesił kilkanaście. To zdejmiemy. Jest nas dwóch. Twierdzi, że będzie protestował. A to kij mu w oko. Sławomir Płatek Ulewa Człowiek w wielkim turbanie pokłonił się w stronę Mekki, wyjął zza poły szaty butelkę Luksusowej, uronił kilka kropel na rozgrzany piasek. Dzień był wyjątkowo upalny. Pustynia żarzyła się niczym stygnące węgle, najlżejszy powiew nie naruszał gęstego niczym oliwa powietrza. Mimo to wędrowiec, wyjąwszy zza drugiej poły szaty butelkę wody nie wypił ani odrobiny. Przelał do wódki tyle, żeby uzupełnić objętość, schylił się nad rozlanym alkoholem, wciągnął głęboko opary i oddał kolejny pokłon w stronę Mekki. Cały świat modlił się o wielki deszcz. W cieniu jednej z kilku palm siedziało dwóch turystów z Polski. Jeszcze przed chwilą byli właścicielami butelki Luksusowej. Teraz rozmawiali szeptem nie chcąc zakłócać rytuału. Człowiek w turbanie znów uronił trochę wódki na rozpalony piasek. Kiedy on zacznie pić? Nie zacznie. Muzułmanom nie wolno. Więc co on właściwie robi? Ulewa. Angelika Rzodkiewicz Definicja Życia Czym jest życie? Milionami wypowiadanych przez nas słów, milionami gestów, tysiącem uśmiechów, setką łez? A może wspomnieniami, których nie da się w zupełności zapomnieć? Życie potrafi być okrutne. Nie zawsze posiadamy to, co chcemy. Nie wyglądamy tak, jak chcemy. Miewamy okrutne dni, miesiące, lata. Nigdy nie wiemy kiedy będzie dobrze, a kiedy znajdziemy się w depresji. Czekamy. Czekamy na ten zwrot akcji. W naszym życiu pojawiają się osoby, które z czasem mogą odejść. Jednak istnieją wyjątki i wtedy wiemy, że komuś na nas zależy. Mamy dla kogo żyć. Nie podajemy się. Staramy się dowieść, że jesteśmy coś warci i że nikt się na nas nie zawiedzie. Dajemy z siebie wszystko. Nieważne co robimy, to i tak musi być zrobione idealnie. Ból zmienia się w radość. Tę radość przekazujemy innym. Jednak kiedyś się wszystko kończy, a my razem z tym. Więc jaka jest poprawna definicja życia? Tego chyba nikt nie wyjaśni. Joanna Ginter-Reglińska Nie święci garnki lepią…, czyli o zabawie frazeologizmami Frazeologizmy to związki wyrazowe: zwroty lub wyrażenia o określonym znaczeniu. We frazeologii rozróżnia się związki luźne, łączliwe i stałe. Związki łączliwe to połączenia wyrazowe występujące zarówno w literaturze jak i mowie codziennej, których poszczególne części można łączyć jednak tylko według określonych reguł, np. czasownik jazda może łączyć się z wyrażeniami po bandzie albo bez trzymanki lub pod prąd itp. Związki luźne natomiast cechują się dosłownością oraz tym, że ich składniki są wymienne: silne ramię, nieść na ramieniu, szerokie ramiona. Największe pole do rozwoju wyobraźni stwarzają związki stałe, ponieważ obejmują one zestawienia wyrazowe o znaczeniu innym niż dosłowne. Ich źródłem może być mitologia, biblia lub pop- kultura, czyli filmy lub sztuki teatralne. Wystarczy wspomnieć o syzyfowej pracy, umywaniu rąk, łabędzim śpiewie, czy chodzeniu z głową w chmurach. W oficjalnych sytuacjach nie wolno zmieniać żadnego wyrazu składowego. Związki stałe nazywa się też idiomami lub idiomatyzmami (gr. Idiom odrębność). W oficjalnych sytuacjach wymiana choć jednego ich członu uznawana jest za błąd językowy. Stałe związki frazeologiczne mogą jedynie w ramach zabawy słowem ulegać zmianom, co spotkać można w poezji, listach, blogach, felietonach czy esejach. Wówczas tekst staje się ciekawszy, zabawniejszy i łatwiej zapada w pamięć. Poniżej zamieszczona została krótka historyjka, w której zabawa słowem polega właśnie na nietypowym użyciu frazeologizmów. Gapił się na pierwsze oznaki wiosny jakby połknął konia z kopytami. Wiosenne roślinki sprawiły, że zaczął śmiać się jak głupi do sera, któremu brakuje piątej klepki, kiedy spostrzega, że ser gdzieś się zawieruszył. Poczuwszy pierwsze tego roku ciepło, zaczął marzyć o niebieskich oczach swojej żony i stwierdził, iż od założenia szala i rękawic umywa ręce. Następnie zdjął kurtkę i pijany wiosną położył się na trawniku. Po chwili poszedł po nitce po rozum do głowy, założył szalik i udał się do domu. Udanej zabawy! nr 01/2015 1 4 fot. W. Szumiło-Kulczycka Marcin Romanik Strumień świadomości (ćwiczenie z warsztatów) Do ćwiczenia potrzebne jest kilka kartek papieru, coś do pisania, może minutnik. I trochę spokoju. Nastawiamy alarm na np. 20 minut. Na kursach pisarskich Petera Selgina takie ćwiczenie, zwane również freewritingiem trwa około godziny, bo często przełączenie się na strumień świadomości (zwłaszcza na początku) trwa kilkanaście minut. Zatem chwytamy wygodnie długopis/ołówek i... piszemy! Co? Cokolwiek przychodzi do głowy -nie zastanawiajcie się, nie cenzurujcie, nie myślcie o logice, ortografii, znakach przystankowych czy ciągu zdarzeń. I najistotniejsze piszcie szybko - to wszystko, co trzeba wiedzieć; innych zasad nie ma. Jest to ćwiczenie na rozwinięcie wyobraźni. Można je rozpocząć od jakiejś wyrwanej z kontekstu frazy czy słowa. W poniższym tekście, autorstwa Marcina, zaczęło się od rzuconego przez Sławka pierwszego zdania.Gotowi? Trzy, dwa, jeden... Dwa psy koło piecyka stoją sobie i patrzą na siebie. Jak zabić drugie. Boże, to brutalne. Więc co? Kość? Jak ugryźć kość? Jak ugryźć kość tego człowieka co tu leży. Zabiły, bo tak. Chyba chodziło o instynkt. Podniósł rękę, to pach i trup leży. Patrzą na siebie i znów coś myślą. Piecyk grzeje, jak brzuch ich matki. Porzuciła bo tak chciała. Nie pytały, bo były za małe. Ciekawie to brzmi. Jakaś dziwna historia o psach stojących koło piecyka. Trochę surrealistyczna. A może to kosmici? Psy są kosmitami. To jasne. Zabiły faceta. Jak mały pies zabił faceta. Ale kto powiedział, że jest mały? Może te psy były wielkości samochodu? Kto to wie? Trup już nie powie. No to po co psy przyleciały na Ziemię. A może były tu od zawsze.Zesłane przez starożytnych bogów. Ale po co? By zabić gościa, bo podniósł na nie rękę? Może tak, może nie. Co właściwie mnie to obchodzi. Chociaż to nawet ciekawe. Psy co gadają… co ja piszę. One zabiły. Chociaż gadać też mogły. Wie to tylko trup. Kości. Chciały ugryźć kości. Przynajmniej tak wymyśliłem. Ja pierdziele, co ja piszę. Jakieś porąbane historie o psach z kosmosu i właścicielu zabitym. To pomysł Sławka. Ciekawy pomysł jak te psy. Co by tu jeszcze powiedzieć. Słoń. Tak mi się skojarzyło. A to Sławek dał przykład i teraz mi się przypomniało. No ale dalej o tych psach piszę. Rzekomo miały być z kosmosu. Nie. Były zesłane przez starożytnych bogów. Po co? Tyle pytań. Ktoś tam na dworze gada. Ma niby to wytrącić z równowagi. Ciekawe czy Sławek to zaplanował. O pociąg jedzie. Szuru Szuru Szuru. Ciekawe czy o tym wiedział. A może to on zesłał te psy? Kto to wie? Chyba tylko on. Kawa stoi i marznie. Ta pani powiedziała o atramencie. Trochę wytrąciło z myśli ale jest spoko. Ile zapisałem? Będą już dwie strony. Znowu ten zasrany dźwięk z głośników. Sławek chodzi po sali i siada na krześle. Ma książkę w ręce i wertuje ją. Znowu szuranie i znowu kobieta z głośnika. Dobra to jej praca. Ciekawe, czy może być ciszej. Ale jaja, tyle już napisałem, ale nie ma to najmniejszego sensu. Ręka napierdziela okropnie. To boli. Ał. Co teraz? Przerwać, O Sławek coś mówi? Przerwać, ta pani mówi też. Boże ręka zaraz mi odpadnie, ale walić to. Piszę dalej. Kawa stoi w kubku z kawą. Koniec. Jeszcze nie.

ZGRZYT artzin kulturalny 01/2015

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Artzin kulturalny Zgrzyt - czyli teksty grupy Warsztatów Literackich Stacji Kultura w Rumi, zbierane w formie drukowanej (dostępnej lokalnie na terenie Trójmiasta i okolic) i elektronicznej. Niezależny. Format: A3, 4 strony. Emisja: 2015/09/11

Citation preview

Page 1: ZGRZYT artzin kulturalny 01/2015

ZGRZYT – mają Państwo w rękach nowy magazyn kulturalny poświęcony wydarzeniom w MTK i promocji tutejszych twórców. Jest to pismo niezależne, zin artystyczny. Tworzą go osoby związane z warsztatami literackimi prowadzonymi w Stacji Kultura w Rumi.Zapraszamy chętnych do uczestnictwa i do współpracy. Kontakt: [email protected]ękujemy Stacji Kultura za mecenat i udostępnienie pomieszczeń biblioteki.Bieżący, pierwszy numer tworzyli: Kamil Borowiak, Weronika Bujak, Oskar Cieślicki (sekretarz redakcji), Balbina Hoppe (korekta), Elżbieta Hoppe, Marzena Kołodziejczyk, Małgorzata Miszewska (logo/skład), Joanna Ginter-Reglińska, Sławomir Płatek (opieka merytoryczna), Angelika Rzodkiewicz, Wanda Szumiło-Kulczycka, Marcin Romanik, Alicja Weber.Sponsor numeru: A.W. Dziękujemy! :)

Słowa najtrudniejsze

Ponoć najtrudniejsze są pierwsze słowa. Więc mam je już za sobą - powiedziała kiedyś Wisława Szymborska. Teraz i my możemy z ulgą napisać: Najtrudniejsze mamy już za sobą.

Na przestrzeni wielu tygodni staraliśmy się powołać do życia ZGRZYT. Udało nam się to dzięki wsparciu Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rumi oraz ludziom, którzy za tym stoją i głęboko wierzą w rację lokalnych inicjatyw. Im podziękowania specjalne. Bez nich nadal byłoby to możliwe, ale z opóźnieniem niemalże nieskończonym.

Pokładamy głębokie nadzieje również w Tobie, drogi czytelniku. Nadzieje, iż nasza praca będzie wdzięczną pracą dzięki Twojej osobie.

Redakcja Zgrzytu

Marzena Kołodziejczyk

Babcia pozostała Babcią, a Jan został Brzechwą

26 maja 2015 roku odbyła się uroczystość nadania imienia Szkole Podstawowej nr 10 w Rumi. Do tego dnia placówka potocznie nazywana „dziesiątką” funkcjonowała bez patrona. Aż wreszcie, wybór padł na poetę i bajkopisarza Jana Brzechwę.

Jak on sam mówił o członkach swojej rodziny: „Sami artyści i ani jednego lichwiarza, od którego można pożyczyć trochę pieniędzy!”.Co nie jest takie niezwykłe, a świadczy tylko o tym, że dzieci rodzą się i rodziły zawsze, Jan Wiktor Lesman, późniejszy Brzechwa, przyszedł na świat w 1898 roku, to jest w tym samym roku co moja Babcia. Na tym nie koniec zbieżności życiorysów. Ojciec Jana był urzędnikiem carskiej kolei, w carskiej Rosji upłynęło dzieciństwo i młodość przyszłego bajkopisarza i nie muszę dopowiadać, że i w mojej rodzinie zaszła taka okoliczność. W Petersburgu zadebiutował jako poeta i tam za namową kuzyna, Bolesława Leśmiana, przyjął pseudonim Brzechwa, czyli opierzona część strzały. Pan mecenas Jan Lesman, po ukończeniu studiów prawniczych był uznanym adwokatem, co nie przeszkadzało wcale w pisaniu utworów satyrycznych dla teatrów kabaretowych.

Pewnego dnia, jak głosi anegdota, ujrzała go, siedzącego na widowni, Stefania Grodzieńska. Przez szparę w kurtynie zobaczyła eleganckiego, wysokiego mężczyznę, ubranego w strój nieskazitelnie skrojony, krzyknęła – „Jaki piękny. Muszę natychmiast się w nim zakochać!” Strój dopełniały rękawiczki i laska, noszona z czystej elegancji. Co by nie powiedzieć, był mężczyzną wzbudzającym zachwyt. A to wystarczy, by móc wybierać damy swego serca. Trzecią żonę poznał w 1940 roku. Na pytanie jak przeżył wojnę, skoro jego twarz nie ukrywała pochodzenia, odpowiadał: To bardzo proste. Okupacja mnie nie dotyczyła. Byłem zakochany.Jedno jest dzisiaj pewne – Jan został poetą, moja Babcia pozostała Babcią.

Zmarł 2 lipca 1966 roku i został pochowany na Powązkach Wojskowych w Warszawie.

(na podstawie książki Mariusza Urbanka Brzechwa nie dla dzieci)

Justyn Wojtkiewicz

Warsztaty literackie w Stacji Kultura w Rumi(ze spotkań pierwszych)

Pomieszczenie wcale nie nastraja. Żadnych książek. Biało – szare stoły, białe ściany, zimne światło jarzeniówek. Nietwarzowe. Wyglądamy jak w świetlicy szpitala psychiatrycznego. I jeszcze te pociągi za oknem.

A przecież kiedyś to było przytulne mieszkanie Grażynki...

Marsz Śledzia. fot. W. Szumiło-Kulczycka

Marzena Kołodziejczyk

Polesie

Bajdula nie wiedziała, czy żyła tu zawsze. Bo jedni mieszkali tu od dawna, a inni dojechali później, za sprawą siły, która przerzuca człowieka z jednego miejsca do drugiego.

Na mokradłach mieszkała, w chacie drewnianej, jak wszystkie zagrody od Bugu po Liwiec.

Zdobniejsze i uboższe, wszystkie tworzyły świat Poleszuków, którzy w herbie urzędowym umieścili czarnego niedźwiedzia.

Chodziła po kładce założonej na grząskiej łące. Biada było każdemu, kto postawił nogę nie tak, jak trzeba, zmylił kierunek. Zapadał się po kolana i tylko spryt uwalniał biedaka od rychłego pogrążenia się w torfowisku, na którego dnie mieszkały dusze topielców wchłoniętych na wieki przez upiorną siłę. Bajdula znała wszystkie kwiaty i łodygi rosnące na Polesiu, podczepione u powały schły bukiety kwietne i snopy najróżniejszych słomek. Korzenie wydzielały zapachy, od których mąciło się w głowie każdemu, kto w potrzebie wielkiej będąc, udawał się na bagno po pomoc. Bajdula życie pędziła samotnie, wśród wodnych topielców i mar bagiennych. Już niemłoda, taka, po której nie widać ni starości, ni młodości.

Matka Bajduli, Bajdurzanka była taka sama jak ona. Gdy nadeszła posucha na całe Polesie, wyschło zboże oraz uprawy, padły krowy i przybytek całkowicie wymarł, naród rozgniewany, by odwrócić swój przeklęty los, obwinił Bajdurzankę o konszachty z siłą nieczystą. Winę miało wskazać pławienie czarownicy w nurcie rzeki. Zdjęto z niej odzienie, skryto bez nadmiernej gorliwości miejsca wstydliwe, przywiązano powrozy do kończyn, by na uwięzi przez inkwizytora trzymana, nie odpłynęła z nurtem rzeki, umykając przed sprawiedliwością. Jeśli była niewinna, woda ją utopi, jak winna, wypłynie na wierzch. Patrzyła z rozpaczą na córkę, małą Bajdulę, kuląc się ze wstydu pod spojrzeniami tych, którzy oblepiali chciwym wzrokiem jej nagość. Mała stała nad brzegiem milcząca, samotna. Lęk rozrastał się w niej przed ludźmi, którzy nie wiedzieć czemu, pozbawili Matkę okrycia i wrzucili do rzeki. Woda zalewała usta, wdzierała się do wnętrza żywota. Przy każdym wychyleniu na powierzchnię, oczy znajdowały Bajdulkę. Już wiedziała, że przyszłość córki od niej zależy.

ciąg dalszy na stronie 3

Wanda Szumiło-Kulczycka

Śledzie z wody raz!

Początkowo widać jedynie odległe punkty na horyzoncie. Z czasem nabierają one formy, coraz bardziej przypominając ludzkie sylwetki. Przyznam, że ociekające wodą postacie o wyciągniętych rękach, sunące chwiejnie z głębi zatoki w stronę brzegu, budzą niejakie bawy, przez chwilę można mieć irracjonalne odczucie, że to stado topielców w wersji zombie, które ruszyło na spacer – dla rozruszania kościi zdobycia odrobiny opalenizny, tudzież – więcej niż odrobiny – krwi bieżącej z bliźnich.

A jednak jest to grupa ludzi na ostatnim bodaj etapie „Marszu Śledzia”. Ciągną w stronę piaskowego Cypla Rewskiego, gdzie oczekują ich osoby kibicujące. Transparenty z imionami, łopoczące na wietrze proporczyki z wizerunkiem śledzia, oraz tak zwana „brama powitalna” – wszystko to, plus spora i lość rozentuzjazmowanych widzów, wi ta brawami kolejno przybywających.

Co roku wyłoniona z wielu setek, a nawet ponad tysiąca ludzi, grupa uczestniczy w przebyciu wędrówki – z brzegu Półwyspu Helskiego po ogon Cypla Rewskiego, czyli tzw. Szpyrk.

Jako osoba, która dwa lata temu sprowadziła się z Krakowa na Pomorze, miałam okazję po raz drugi zobaczyć ten zjawiskowy spacer. 22 sierpnia 2015 odbył się kolejny XV Marsz. I znów uczestnicy, czyli „Śledzie”, z wody wyszli na brzeg.

Gwoli wyjaśnienia – Marsz Śledzia to coroczne wydarzenie, polegające na przebyciu – przez wybraną grupę ludzi – około dwunastokilometrowego marszu po Rybitwiej Mieliźnie. „Trasa” wiedzie przez Zatokę Pucką, pomiędzy Kuźnicą, a Rewą.

Bajdula - ilust. W. Szumiło-Kulczycka

Kamil BorowiakLato wszędzie…

Czerwiec dopiero co się zaczął, a za naszymi oknami już można zobaczyć co raz to lepsze widoki. Młodzież częściej przesiaduje na zewnątrz, bo i uczyć się nie ma czego, jak w szkole nic nie każą. Ale to nie jedyny zwiastun zbliżającej się pory roku.

Jakiś czas temu spotkałem się ze stwierdzeniem, że gdy widzisz na zewnątrz człowieka w kurtce, a obok człowieka w krótkich spodenkach, to prawdopodobnie już czerwiec. W sumie nie da się zaprzeczyć. Pogoda płata nam figle praktycznie na każdym kroku. Wstając rano jesteśmy pełni energii z powodu słońca, które przywitało nas o poranku, tylko po to, aby w ciągu dnia zniknąć za chmurami i zagwarantować nam mokry powrót do domu.

To, że pogoda się zmienia, widać również po samych ludziach. Wspomniałem już o uczniach spacerujących sobie bezkarnie po dworze, ale i pozostali zachowują się nieco inaczej. Człowiek częściej się uśmiecha, czując w powietrzu pozytywną energięi ciepło, wypełniające całe ciało.

Najlepszym jednak miejscem, w którym dosłownie czuje się owe zmiany, jest komunikacja miejska. Jakie inne miejsce aż tak jednoczy ludzi jak stary, dobry, blaszany pociąg albo ukochane autobusy. Jeśli już uda nam się wbić do któregoś z nich (zaraz po stoczeniu kilku bojów i utorowaniu sobie drogi), od razu ,,uderza” nas ten przepiękny zapach potu, zmieszany z gorącym powietrzem. Nieważne, że jest duszno. Nieważne, że nie da się oddychać. Co z tego, skoro nigdzie nie jesteśmy tak „blisko ludzi jak tam”.

Nie każdy jednak lubi takie klimaty. W mojej rodzinnej Rumi znajduje się pewien park. Kto nie ma ochoty ,,kisić się” w mieszkaniu, a tym bardziej w komunikacji, powinien wziąć dobrą książkę, wyjść z domu, ruszyć w kierunku parku, znaleźć dogodne miejsce i udać się na zasłużony, letni wypoczynek, gdzieś daleko od świata. Ja właśnie tak zrobię.

Małgorzata Miszewska

Martwa Natura

Posługując sięznanym cytatemsięgnął do

czeluści łabędzia –wymagających oświecenianiesortowanych śmieci –

przy czym nie odkryłich prawdziwej natury.

Gerda Hoppe

Wszystko jest inne

Wszystko, to znaczy wszystko.Nawet wisiorek na haku nad łóżkiem –nie z bursztynu,lecz z perełki, takiej małej jak mrówka.Wszystko, nawet mgła zgęstniała ostatnio.Wszystko, nawet sukienka, ta z koronkąnie ta sama.Wszystko, nawet torebka biała, zamiasttej czarnej, starej.Wszystko, nawet obraz na ścianie.Wszystko, nawet książka na półce.Wszystko, zupełnie WSZYSTKO jest inne! Zadanie z drugich warsztatów poetyckich Miasta Słowa, prowadzonych przez Karolinę Sałdecką

(Fabularia) – wylosuj osiem słów z pudełka i ułóż ośmiowersowy wiersz. - ilust. M. Miszewska

Zuzanna Hoppe

Nikt nie słucha Chopina?

DZIŚ NIKT NIE SŁUCHA CHOPINA. To zdanie, wypowiedziane przez mojego kolegę w czwartej klasie podstawówki, do dziś rozbrzmiewa mi w głowie. Jako że byłam dziewczynką wrażliwą, te słowa mocno mnie wówczas zabolały. Od dzieciństwa Chopina wielbię, a jego twórczość darzę wielką miłością. Tak więc po pierwsze zrobiło mi się głupio (no bo jak nikt nie słucha, tylko ja, to musi być przecież ze mną coś nie tak), a po drugie bardzo przykro.

To przygnębienie nie trwało jednak długo. Wkrótce okazało się, że Chopina słucha (a co więcej – lubi!) bardzo wielu ludzi; że urządzane są konkursy, a – jak kiedyś przeczytałam – „jego muzyka należy do najchętniej słuchanych we wszystkich zakątkach świata. Je się ją łyżkami, jak najpyszniejszy krem czekoladowy”. Mój nauczyciel fortepianu na pytanie, kto jest jego ulubionym kompozytorem, odparł, że być może nie jest to zbyt odkrywcze, ale Chopin. Dzisiaj mogłabym z podniesioną głową powiedzieć tamtemu koledze to i owo, jeśli odważyłby się powtórzyć nieszczęsne zdanie.

Muzyka poważna jest traktowana jak coś skierowanego tylko do artystów i ludzi o wysublimowanym guście. Niektórzy uważają, że nie rozumieją takiej muzyki, ponieważ… no, po prostu, nie rozumieją i już. Idąc dalej, nie słuchają jej, nie pozwalają jej dotrzeć do swojego serca. A ta muzyka właśnie najlepiej potrafi wpłynąć na nasze emocje. Smutek, przygnębienie, radość,a nawet gniew (moja mama, będąc zła na cały świat, zamykała się w pokoju i włączała na cały regulator symfonie Beethovena – rzecz jasna, nie te pogodne).

Każdy instrument jest specjalnie dobierany pod względem swojego brzmienia do odpowiednich utworów. Muzyka poważna potrafi nas zrelaksować, pomóc zapomnieć choć na chwilę o swoich problemach, podnieść na duchu, gdy najbardziej tego potrzebujemy.

Jestem zapaloną miłośniczką muzyki poważnej (nie oznacza to, że nie lubię posłuchać czasem rocka lub jazzu) i myślę, że każdy odnalazłby w niej coś dla siebie, niekoniecznie od razu. Nikogo zresztą nie namawiam na porywanie się do odsłuchiwania jednej po drugiej wszystkich suit na wiolonczelę Bacha lub oper Rossiniego. Zacznijmy od jednej.

Angelika Rzodkiewicz

Kaloryfer Każdy mógłby teraz pomyśleć, że są jakimś gangiem. Jednak oni się tylko śmiali. Kolegowali się od poprzedniego roku. Pani od geografii ich uwielbiała. Liczyła na nich kiedy były rajdy. Im nie chodziło głównie o oceny, ale również o frajdę. Możecie sobie wyobrazić, co oni tam robili. Ja Wam tej tajemnicy nie zdradzę. Jak zwykle stali przy kaloryferze, podczas gdy zbliżała się do nich pogromczyni map z pączkami. Wiadomo było, że ona ich nie odda po dobroci, no ale się pewnie domyślacie, że oni tak łatwo nie odpuszczą. Błagali i błagali, aż w końcu odpuściła. Niestety, nie ma tak dobrze. Muszą zrobić 20 pompek. Patryk zamierza już odejść, jednak Arek mu na to nie zamierza pozwolić. Pewnie myślicie, że on też je będzie robił. Tutaj Was rozczaruję, bo Arek to straszny leń i zrobi to za niego Czarny. 20? Nie, 40 pompek. Możliwe, że część z Was by to zadanie wykonała dla słodkiego przysmaku. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Jest pewien haczyk. Rajdomanka dla utrudnienia zadania i własnej zabawy zamierza postawić mu swoją nogę na plecach. Osoby znajdujące się na holu już wyciągają wzrok, aby popatrzeć na widowisko. Przyjaciele Czarnego po cichu się śmieją z jego losu. Widzowie myślą, że pączki będą jego. Jednak czeka go rozczarowanie. Nagroda trafi do żołądka Arka. Nikt nie odwrócił jeszcze od kaloryfera wzroku. Czekają.

Sławomir PłatekProtest

Nikt dokładnie nie wie, co naprawdę się zdarzyło.Dochodzenie sądowe na podstawie zeznań i nielicznych dowodów rzeczowych (radziecki zegarek z wepchniętym pod szkiełko liściem oraz kartka z napisanym tysiąc razy słowem „hau”) dowiodło, że Józef L. był niepoczytalny.

Ustalono także, że w momencie zgonu, w pobliżu nie mogło być żadnego człowieka. Ochroniarze są zgodni, że na terenie obiektu znajdował się jedynie Józef L., wykonujący tam pracę dozorcy. Znaleziono go z własną miotłą wbitą w lewe oko. Prawa półkula mózgowa, jako nieuszkodzona, pozwoliła mu jeszcze napisać na wielkim, klonowym liściu „PROTESTUJĘ”. Po czym skonał.

Zeznania jego rodziny potwierdzają tezę o samobójstwie. Dawniej uważano go za nieszkodliwego romantyka. Wybrał pracę dozorcy, gdyż twierdził, że liście powinny wrócić na drzewa jesienią. W następnej kolejności ludzie. Kochał przyrodę. Starał się zbliżyć do niej człowieka i na odwrót. Chciał obcować z drzewami, liśćmi oraz dwoma psami i kotem strzegącymi obiektu. Podejrzenia co do jego kondycji psychicznej pojawiły się w czasie, gdy – jak twierdził – zaczął uczyć psy mówić po polsku. Ponieważ jednak nie stwarzał zagrożenia, wykonywał swoją pracę bez zarzutu, a nawet nadgorliwie, nikt nie interweniował. Pogrzeb miał piękny.

Dni płynęły szybko. Nowy dozorca był nie gorszy od starego. Kończył jednak pracę wcześniej, nie uważał za potrzebne zostawać dłużej, aby zacieśniać więź z przyrodą. Któregoś dnia na opustoszałej posesji rozległ się rozdzierający, piskliwy wrzask. Po nim zapadła cisza. W mdłym świetle lampy wiszącej z jednego z dachów pojawiły się dwa psy. Obwąchiwały się przez chwilę, aż z pełnym uznaniem położyły się obok siebie, po czym jeden odezwał się po polsku:

Kot twierdzi, że zamierza dopilnować, aby liście wróciły na drzewa. Dziś powiesił kilkanaście. To zdejmiemy. Jest nas dwóch. Twierdzi, że będzie protestował. A to kij mu w oko.

–––

Sławomir PłatekUlewa

Człowiek w wielkim turbanie pokłonił się w stronę Mekki,wyjął zza poły szaty butelkę Luksusowej, uronił kilka kropel na rozgrzany piasek.

Dzień był wyjątkowo upalny. Pustynia żarzyła się niczym stygnące węgle, najlżejszy powiew nie naruszał gęstego niczym oliwa powietrza. Mimo to wędrowiec, wyjąwszy zza drugiej poły szaty butelkę wody nie wypił ani odrobiny. Przelał do wódki tyle, żeby uzupełnić objętość, schylił się nad rozlanym alkoholem, wciągnął głęboko opary i oddał kolejny pokłon w stronę Mekki.

Cały świat modlił się o wielki deszcz.

W cieniu jednej z kilku palm siedziało dwóch turystów z Polski. Jeszcze przed chwilą byli właścicielami butelki Luksusowej. Teraz rozmawiali szeptem nie chcąc zakłócać rytuału. Człowiek w turbanie znów uronił trochę wódki na rozpalony piasek. Kiedy on zacznie pić? Nie zacznie. Muzułmanom nie wolno. Więc co on właściwie robi? Ulewa.

––––

Angelika Rzodkiewicz

Definicja Życia

Czym jest życie? Milionami wypowiadanych przez nas słów, milionami gestów, tysiącem uśmiechów, setką łez? A może wspomnieniami, których nie da się w zupełności zapomnieć?Życie potrafi być okrutne. Nie zawsze posiadamy to, co chcemy.Nie wyglądamy tak, jak chcemy. Miewamy okrutne dni, miesiące, lata. Nigdy nie wiemy kiedy będzie dobrze, a kiedy znajdziemy się w depresji. Czekamy. Czekamy na ten zwrot akcji. W naszym życiu pojawiają się osoby, które z czasem mogą odejść. Jednak istnieją wyjątki i wtedy wiemy, że komuś na nas zależy. Mamy dla kogo żyć. Nie podajemy się. Staramy się dowieść, że jesteśmy coś warci i że nikt się na nas nie zawiedzie. Dajemy z siebie wszystko. Nieważne co robimy, to i tak musi być zrobione idealnie. Ból zmienia się w radość. Tę radość przekazujemy innym. Jednak kiedyś się wszystko kończy, a my razem z tym. Więc jaka jest poprawna definicja życia? Tego chyba nikt nie wyjaśni.

Joanna Ginter-Reglińska

Nie święci garnki lepią…, czyli o zabawie frazeologizmami

Frazeologizmy to związki wyrazowe: zwroty lub wyrażenia o określonym znaczeniu. We frazeologii rozróżnia się związki luźne, łączliwe i stałe. Związki łączliwe to połączenia wyrazowe występujące zarówno w literaturze jak i mowie codziennej, których poszczególne części można łączyć jednak tylko według określonych reguł, np. czasownik jazda może łączyć się z wyrażeniami po bandzie albo bez trzymanki lub pod prąd itp. Związki luźne natomiast cechują się dosłownością oraz tym, że ich składniki są wymienne: silne ramię, nieść na ramieniu, szerokie ramiona.

Największe pole do rozwoju wyobraźni stwarzają związki stałe, ponieważ obejmują one zestawienia wyrazowe o znaczeniu innym niż dosłowne. Ich źródłem może być mitologia, biblia lub pop-kultura, czyli filmy lub sztuki teatralne. Wystarczy wspomnieć o syzyfowej pracy, umywaniu rąk, łabędzim śpiewie, czy chodzeniu z głową w chmurach. W oficjalnych sytuacjach nie wolno zmieniać żadnego wyrazu składowego. Związki stałe nazywa się też idiomami lub idiomatyzmami (gr. Idiom odrębność). W oficjalnych sytuacjach wymiana choć jednego ich członu uznawana jest za błąd językowy.

Stałe związki frazeologiczne mogą jedynie w ramach zabawy słowem ulegać zmianom, co spotkać można w poezji, listach, blogach, felietonach czy esejach. Wówczas tekst staje się ciekawszy, zabawniejszy i łatwiej zapada w pamięć. Poniżej zamieszczona została krótka historyjka, w której zabawa słowem polega właśnie na nietypowym użyciu frazeologizmów.

Gapił się na pierwsze oznaki wiosny jakby połknął konia z kopytami. Wiosenne roślinki sprawiły, że zaczął śmiać się jak głupi do sera, któremu brakuje piątej klepki, kiedy spostrzega, że ser gdzieś się zawieruszył. Poczuwszy pierwsze tego roku ciepło, zaczął marzyćo niebieskich oczach swojej żony i stwierdził, iż od założenia szala i rękawic umywa ręce. Następnie zdjął kurtkę i pijany wiosną położył się na trawniku. Po chwili poszedł po nitce po rozum do głowy, założył szalik i udał się do domu.

Udanej zabawy!

nr 01/2015

114

fot. W. Szumiło-Kulczycka

Marcin Romanik

Strumień świadomości (ćwiczenie z warsztatów)Do ćwiczenia potrzebne jest kilka kartek papieru, coś do pisania, może minutnik. I trochę spokoju. Nastawiamy alarm na np. 20 minut. Na kursach pisarskich Petera Selgina takie ćwiczenie, zwane również freewritingiem trwa około godziny, bo często przełączenie się na strumień świadomości (zwłaszcza na początku) trwa kilkanaście minut.Zatem chwytamy wygodnie długopis/ołówek i... piszemy! Co? Cokolwiek przychodzi do głowy -nie zastanawiajcie się, nie cenzurujcie, nie myślcie o logice, ortografii, znakach przystankowych czy ciągu zdarzeń. I najistotniejsze piszcie szybko - to wszystko, co trzeba wiedzieć; innych zasad nie ma.Jest to ćwiczenie na rozwinięcie wyobraźni. Można je rozpocząć od jakiejś wyrwanej z kontekstu frazy czy słowa. W poniższym tekście, autorstwa Marcina, zaczęło się od rzuconego przez Sławka pierwszego zdania.Gotowi? Trzy, dwa, jeden...

Dwa psy koło piecyka stoją sobie i patrzą na siebie. Jak zabić drugie. Boże, to brutalne. Więc co? Kość? Jak ugryźć kość? Jak ugryźć kość tego człowieka co tu leży. Zabiły, bo tak. Chyba chodziło o instynkt. Podniósł rękę, to pach i trup leży. Patrzą na siebie i znów coś myślą. Piecyk grzeje, jak brzuch ich matki. Porzuciła bo tak chciała. Nie pytały, bo były za małe. Ciekawie to brzmi. Jakaś dziwna historia o psach stojących koło piecyka. Trochę surrealistyczna. A może to kosmici? Psy są kosmitami. To jasne. Zabiły faceta. Jak mały pies zabił faceta. Ale kto powiedział, że jest mały? Może te psy były wielkości samochodu? Kto to wie? Trup już nie powie. No to po co psy przyleciały na Ziemię. A może były tu od zawsze.Zesłane przez starożytnych bogów. Ale po co? By zabić gościa, bo podniósł

na nie rękę? Może tak, może nie. Co właściwie mnie to obchodzi. Chociaż to nawet ciekawe. Psy co gadają… co ja piszę. One zabiły. Chociaż gadać też mogły. Wie to tylko trup. Kości. Chciały ugryźć kości. Przynajmniej tak wymyśliłem. Ja pierdziele, co ja piszę. Jakieś porąbane historie o psach z kosmosu i właścicielu zabitym. To pomysł Sławka. Ciekawy pomysł jak te psy. Co by tu jeszcze powiedzieć. Słoń. Tak mi się skojarzyło. A to Sławek dał przykład i teraz mi się przypomniało. No ale dalej o tych psach piszę. Rzekomo miały być z kosmosu. Nie. Były zesłane przez starożytnych bogów. Po co? Tyle pytań. Ktoś tam na dworze gada. Ma niby to wytrącić z równowagi. Ciekawe czy Sławek to zaplanował. O pociąg jedzie. Szuru Szuru Szuru. Ciekawe czy o tym wiedział. A może to on zesłał te psy? Kto to wie? Chyba tylko on. Kawa stoi i marznie. Ta pani powiedziała o atramencie. Trochę wytrąciło z myśli ale jest spoko. Ile zapisałem? Będą już dwie strony. Znowu ten zasrany dźwięk z głośników. Sławek chodzi po sali i siada na krześle. Ma książkę w ręce i wertuje ją. Znowu szuranie i znowu kobieta z głośnika. Dobra to jej praca. Ciekawe, czy może być ciszej. Ale jaja, tyle już napisałem, ale nie ma to najmniejszego sensu. Ręka napierdziela okropnie. To boli. Ał. Co teraz? Przerwać, O Sławek coś mówi? Przerwać, ta pani mówi też. Boże ręka zaraz mi odpadnie, ale walić to. Piszę dalej. Kawa stoi w kubku z kawą. Koniec. Jeszcze nie.

Page 2: ZGRZYT artzin kulturalny 01/2015

Marzena Kołodziejczyk

Polesie

ciąg dalszy ze strony 1

Jej los został przesądzony. Naród osądził: odpowiada za suszę, za pomór bydła, za nieszczęścia zaistniałe i przyszłe, za wszystko, co nie znajduje wytłumaczenia. Bo niewiedza zrodziła niepewność, która szukała zaklęcia na odczynienie zła. Pomyślała, że jeśli utonie, ludzie zapomną o małej Bajduli, że uwolni ją od piętna i chłosty publicznej. Jeśli wypłynie, instynktem powodowana, silniejszym niż rozum, zostanie spalona na stosie na rozstajach dróg. Stos już uszykowano, a drewno, w które okolica obfitowała i słynęła na całe Królestwo Polesia, czekał na podpalenie.

W odległości, którą koń pokonuje w pół dnia, w majątku podupadłym o nazwie Kożuchówka mieszkała rodzina miecznika. Miecznik Jan stał na straży miecza, co w województwie oznaczało niższy urząd państwowy, niemniej stanowisko było wyróżnione w kodeksach, dostępne wyłącznie dla szlachetnie urodzonych. Jan i jego krewni zajmowali w wielu osadach Polesia znaczące urzędy. Po majątkach można było poznać, że susza ostatnia, nie wpłynęła na zamożność ich rodu.

Jan poślubił Anielę z Gostkowskich. Miecz, którego był strażnikiem, z czasem utracił na znaczeniu i to nie wskutek suszy wywołanej przez Bajdurzankę, a przez postęp społeczny. Miecze odeszły do lamusa, stały się zbytecznym znakiem władzy, tyle było wiadomo. Reszta,od której zależał dobrostan narodu, ciągle pozostawała w rękach sił wyższych i nieoznaczonych.

Maksymilian przyszedł na świat w Kożuchówce, w pokoju mamy Anieli, której pomagała przy narodzinach syna Bajdula, zamieszkująca chatę na bagnach za lasem, pół wiorsty od dworu. Ilekroć zachorował, Aniela posyłała po lekarstwo ziołowe do Babki leśnej. Gdy podrósł, zakradał się, z bojaźnią w sercu, ale z ciekawością większą niż lęk. Stąpał ostrożnie po kładce, roje komarów cięły niemiłosiernie. Wchodziły do nosa, kąsały gałki oczne i wydawało się, że gdyby im pozwolić pogryzłyby trzewia nieszczęśnika wydanego na ich łaskę. Chatę otaczał dym z ogniska, tutaj plaga rozpraszała się i ulatywała hen nad bagno, dając

Małgorzata Miszewska

Spotkania z pisarzami

7:20. Osiedlowy sklep, przydługa kolejka do kasy. Zawsze jest przydługa. Mleko, bułki, 10 deko pasztetowej. Skasowane. Pakuje zakupy, delikatnie umieszczając na stosie pieczywa pasztetową, żeby się nie pogniotła. Płaci zmiętą dychą, wyciągniętą z tylnej kieszeni lekko zdeklasowanych dżinsów. Już bierze kurs na drzwi, kiedy ktoś chwyta go za rękaw:– No I musiał ją Pan zabijać, tę Weronikę?

Spotkanie spotkaniu nierówne

Tak by mógł wyglądać początek powieści kryminalnej. Albo czyjeś spotkanie z pisarzem. Można zagadać pisarza, gdy akurat siedzi przy stoliku obok, jedząc drugie, dlaczego tak poprowadził fabułę. Można zagadać, gdy akurat próbuje upchnąć tygodniowe zakupy do bagażnika samochodu, jednocześnie starając się uspokoić dziecko, drące się z tylnego siedzenia. Można. Jak dorwiemy pisarza w publicznej toalecie, można zagadywać przez ściankę kabiny. Ale jeśli chcemy usłyszeć coś więcej niż burknięcia, warknięcia albo krótką formułkę grzecznościową, wskazującą, że rozmowa właśnie się zakończyła – polecam spotkania autorskie.

Miasto Słowa miejscem spotkań

Moje pierwsze odbyło się całkiem niedawno, bo w trakcie trasy promującej książkę Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej. Książkę przeczytałam w dwa dni (i noce), zachwyciła mnie, więc jak tylko dowiedziałam się o spotkaniu w Zatoce Sztuki w Sopocie – postanowiłam, że jadę, koniec, kropka. Spotkanie było równie genialne jak książka, bo pani Magda tak samo dobrze opowiada, jak pisze.

Potem długo, długo nic. W końcu odkryłam festiwal Miasto Słowa. Bezpłatne warsztaty, prawdziwe święto książki, a do tego – spotkania z twórcami. Gratka dla niejednego miłośnika książek.

W kwietniu w ramach Warsztatów Literackich czytaliśmy i omawialiśmy jedno z opowiadań Weroniki Murek, debiutantki. Podczas dyskusji pojawiło się, jak to bywa w gronie myślących ludzi z wytrenowaną wyobraźnią, kilka różnych interpretacji, wrażeń. Na spotkaniu z Murek (dzień później) – wrażenia te zyskały, nową, bardziej namacalną formę. Tak, jakby jeszcze jeden element wskoczył na swoje miejsce w wewnętrznej machinie poruszającej kołami wyobraźni, dodając do już istniejącego obrazu nową jakość,

obraz w high-definition. Coś się rozjaśniło, wyostrzyło, zrozumiałam, czemu autorka napisała to tak, a nie inaczej, całość zyskała… osobowość.

Drugi Weekend Literacki – spotkanie z . Poety wcześniej nie znałam, więc dłuższą chwilę spędziłam ze znajomymi przy stoisku z książkami gości festiwalu.

Zadura zadeklamował kilka swoich wierszy, opowiedział kilka historii, które stoją za jego twórczością, kilka anegdot. Teraz gdy sięgam po kupiony tomik, w głowie budzi się inspicjent, który je czyta głosem Zadury.

Zaraz po Zadurze – dosłownie, bez żadnej przerwy - wystąpił Mariusz Szczygielski, którego nie kojarzyłam inaczej niż pisarza nurtu gejowskiego i autora Bierek O, jakże się myliłam.Spotkanie ze Szczygielskim było najlepsze ze spotkań tego Weekendu Literackiego. Pierwszym, po którym wyszłam obolała ze śmiechu. Resztki gotówki, zebranej z kilku portfeli i kieszeni,wymieniłam na „Omegę” – powieść dla młodzieży. Aż do momentu spotkania nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Mariusz Szczygielski pisze też książki dla dzieci i młodzieży. Ba, jest laureatem konkursu imienia Astrid Lindgren, którego kapituła doceniła jego „Czarny Młyn”. Tu ciekawostka - na konkurs wysłano by „Omegę”, gdyby nie to, że mogły w nim wziąć udział tylko książki jeszcze nie opublikowane. I wtedy autor wpadł na pomysł „Czarnego Młyna”, z półżartobliwym planem, że jak ta książka wygra konkurs, to zwróci uwagę czytelników na „Omegę”.

Pirania to nie gatunek, pirania to powołanie

Jacka Dehnela kojarzyłam z literaturą trudną. I ponurą. Nie pytajcie dlaczego, może to niepokojący charakter okładek tak mi zakrzywił opiniowanie. Zupełnie niepotrzebnie.

W czasie spotkania kolejny ładunek ciekawości świata i ludzi został pomyślnie zdetonowany w mojej głowie. I już wiem, że „Matkę Makrynę” w głowie będzie mi czytał Dehnel, jak żywy, jak Zadura. Ostatnio wyszedł, napisany przez Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego (obydwaj pisarze ukryli się pod pseudonimem: Maria Szymiczkowa) kryminał „Tajemnica domu Helclów”, a spotkanie z autorami było możliwe w czasie Literackiego Sopotu.

Ja czekam na „Proteusza”, który ma wyjść drukiem w listopadzie. Fragment tego ostatniego, przeczytany przez autora, rozbawił mnie do łez. Zapamiętajcie tytuł, przeczytajcie albo wypożyczcie, to dowiecie się, czemu “pirania to nie gatunek, pirania to powołanie”.

Wyznaję, Jaśnie Panie, że było zacnie

Trzeci Weekend jednoznacznie krążył w coraz ciaśniejszych kręgach wokół najważniejszego gościa tegorocznej edycji Miasta Słowa – Jaume Cabré. Zwłaszcza, że autor ten tras promocyjnych nie praktykuje i spotkać go na żywo można rzadko.

Organizatorami targały rozterki – przyjdzie tłum, czy nie przyjdzie. Bo jak nie przyjdzie, to będzie wstyd – autor takiego kalibru i pusta sala. Publiczność nie miała żadnych rozterek – na godzinę przed spotkaniem aula muzeum zaczęła wypełniać się ludźmi, trzymającymi w objęciach charakterystyczne opasłe tomy powieści Katalończyka. Sala wypełniała się wartkim strumieniem czytelników, gromadzących się – w oczekiwaniu na wolne miejsca – pod ścianami. Dostawiono dwa rzędy krzeseł z przodu, niepoliczoną przeze mnie ilość z tyłu i po bokach, a i tak było mało. Ale Ci co stali, nie żałowali. Między autorem a publicznością pośredniczyła tłumaczka dzieł Cabré na język polski, Anna Sawicka. Czyniła to genialnie, sprawiając że bariera językowa zmieniła się z przeszkody w smaczek, który nadawał spotkaniu charakteru.Autor dynamicznie uczestniczył w spotkaniu, odpowiadając krążył

Bohdanem Zadurą

Ilust. W. Szumiło-Kulczycka

przed publiką, gestykulował I żartował. Udało mi się, w ostatniej chwili, zadać pytanie o jego warsztat i sposoby na niemoc twórczą. Cabré odpowiedział wyczerpująco, a do tego dowcipnie – podobnow takich chwilach wypomina sobie, ze został pisarzem, a nie na przykład zawodowym graczem w pokera czy piłkarzem. Widownia siedziała oniemiała, zasłuchana, albo wypełniała salę g romkim śmiechem, czy t eż deszczem ok la sków. Można powiedzieć, że Jaume Cabré nas zaczarował. I ukradł serca tym, którzy jeszcze ich nie stracili dla jego książek.

Podsumowanie

Co dały mi spotkania z autorami? Po pierwsze, uzupełniły treść notki biograficznej na okładce, bliżej nieznany Autor stał się Człowiekiem.

Co więcej – Człowiekiem normalnym, zabawnym, przystępnym. Pozostawia niedosyt, po którym pojawia się apetyt, żeby coś tego autora przeczytać. A wierzcie – po spotkaniu z autorem czyta się lepiej, sięga się głębiej. Może to dlatego, że autor dzieli się z nami tzw. „tłem”. Dowiadujemy się, co myślał i przeżywał, gdy pisał, jakie miał skojarzenia, skąd przyszedł pomysł na takie czy inne rozwiązanie. I, jak już sięgniemy po książkę – zauważamy tę osnowę, którą nam autor pokazał. Ale zauważenie jej nie odbiera nic z przyjemności czytania, wręcz odwrotnie – pozwala sięgnąć głębiej. Ktoś mógłby pomyśleć, że takie spotkania są dla wysublimowanych inteligentów – nie, są dla zwykłych ludzi, czytelników, ludzi spragnionych wiedzy, poznawania nowych punktów odniesienia.

Poznać autora, wejść w jego skórę (lub buty), daje nam zupełnie nowe, głębsze, postrzeganie jego dzieła.

Gdyby była taka możliwość, z każdym opisanym powyżej autorem czy autorką, bardzo chętnie i z wielką przyjemnością, zasiadłabym na balkonie, z butelką wina pod ręką i spędziła całą noc na rozmowie o wszystkim i o niczym. I nocy by nie wystarczyło. Pisarze, twórcy, to banda bardzo interesujących ludzi. Można ich postawić na postumencie sławy, nadać etykietę „Znanego Autora”, a oni – mam takie wrażenie – chętnie z niego zejdą, wezmą czytelnika za rękę i powiedzą „Chodź, coś ci pokażę”.

(Tu odsyłam Czytelnika na stronę www.miastoslowa.com, gdzie o każdej wspomnianej w tekście osobie można poczytać, a nawet narobić sobie smak na kolejną edycję festiwalu).

odpocząć od swojej złośliwości. Bajdula nigdy nie zaprosiła go choćby gestem, mimo, że widziała jak skrada się za gęstą trzciną porastającą torfowisko. Tajemnica, jaka ją otaczała, jej samotność wśród mar i obłud rozmaitych, napełniała Maksymiliana ciekawością i chęcią odkrycia przeszłości, którą skrywała.

Zapomniał o Bajduli w Warszawie, dokąd został wysłany na nauki. Szkoła Aplikacyjna Inżynierii i Artylerii miała swoje początki w Szkole Rycerskiej. Niewielu alumnów zdobywało wtedy wiedzę wojskową, decydowała tradycja w rodzinie i zasoby majątkowe.

Maksymilian został porucznikiem Artylerii.

Tamtej nocy nie mógł zmrużyć oka. Piotr Wysocki krążył niespokojnie po szkolnych salach. W jego oczach płonął ogień, niepokój wewnętrzny nie dawał zasnąć, a przeczucie czynu wielkiego unosiło jego emocje na wyżyny ducha.

Maksymilian obrócił się na drugi bok – sen nie przychodził, wsłuchiwał się w odgłosy kroków. Piotr usiadł na chwilę na krześle usiłując opanować drżenie. Śmiałość i pewność dokonania słusznego wyboru unosiła go ponad racjonalnym myśleniem. Nie słuchał starszych oficerów, nie zraził się brakiem poparcia; głuchy na przestrogi, nie przyjmował do wiadomości złego scenariusza.

Następnego dnia miał zapłonąć browar na Solcu. Będzie gorzał wysokim płomieniem na znak wybuchu powstania.

W Warszawie w listopadzie 1830 roku zaczął padać deszcz. Szaruga jesienna przyniosła obfite opady, typowe o tej porze roku, zwykle wypełnionej deszczem i podmuchami wiatru. Rynsztoki uniosły resztki ludzkiej działalności, woda zalewała podwórka Powiśla, rozmywała skarpę, która w strugach mętnej wody spływała ku Wiśle. Padało całą noc. Ulewa ugasiła to, co miało płonąć. Ogień trawiący browar na Solcu najpierw zmalał, po czym płomienie zamieniły w żar to, co zdążyło zgorzeć. Na koniec i żar wygasł, zostawiając czarne jak żużel, brudne, popalone resztki. Z tego, co miało być ważne, pozostał nieczytelny znak na ziemi.

Przed chatą na Polesiu, szczapy drewna brzozowego z sykiem poddawały się płomieniom, roztaczając ciepło. Bajdula układała ryby przy ognisku w porządku od najmniejszej do największej. Wspominała jak kiedyś, też w listopadzie, z trudem wyjmowała ciało topielicy z nurtu rzeki, wlokła je przez las ku polanie i tak kopała grób dla niewinnej. Gdy susza w kolejnym roku nawiedziła ponownie Polesie, nie była już taka niszcząca jak poprzednia. Wrogość nie wypełniła zatwardziałych serc, małą Bajdulę chroniło przed gniewem i ciemnotą ludu zapomnienie.

Skończyła wieszać ryby. Płomienie zmalały na tyle, by nie osmalić mięsa, a dym od żaru brzozowego, dający przecież woń najlepszą do wędzenia, snuł się przez chatę, odpędzając przy okazji siły nieczyste.

Od zachodu niebo zmieniło kolor, pociemniało, podmuch z Syberii przyniósł zapowiedź mroźnej nocy listopadowej.

Mariusz Szczygielski i Elżbieta Żukowskailust. M..Miszewska

Jaume Cabré i Anna Sawicka w czasie spotkaniaIlust. M.Miszewska

DEBIUT „Włókien pełna”

Z Anną Marią Wierzchucką rozmawiał Oskar Cieślicki

Tegoroczną debiutantką, zasługującą na miano najlepszej, według jury konkursu „O Granitową Strzałę” okazała się autorka, która jak na debiutantkę zaczęła dość późno, ale za to od razu „z grubej rury” – tomikiem „Włókien pełna”. Pisarka z warszawskiej Pragi oprócz tego, że jest poetką, zajmuje się również tworzeniem animacji do wideoklipów grupy Świt żywych muzyków oraz pisaniem tekstów do ich muzyki. Jednak przede wszystkim, zaskakuje jako autorka wierszy, gdyż napisany przez nią tomik jest, według Sławomira Płatka „bardzo dobry jak na debiut”.

Oskar Cieślicki: Trzymam w ręku „Włókien pełna” i mając w głowie świeżo jeszcze zapamiętane wiersze, myślę sobie: „czytam i czuję się tak, jakby ktoś mi się zwierzał z zupełnie szczerym sercem i swobodą mowy”. Czy pisałaś te wiersze z zamiarem stworzenia poezji konfesyjnej, czy po prostu „tak wyszło”?

Anna Maria Wierzchucka: Tak wyszło. Dowiedziałam się, że jestem „poetką konfesyjną” z pierwszej recenzji.

Oskar Cieślicki: Jak długo tworzyłaś ten tomik? Czy wszystko to, co można przeczytać w ''Włókien pełna'' napisałaś już po powiedzeniu sobie „tak, jestem poetką'”, czy znacznie wcześniej, zanim pomyślałaś że chcesz nią zostać? Anna Maria Wierzchucka: Tomik składałam jeden dzień. Musiałam, bo dostałam zawiadomienie, że przeszłam do ostatniego etapu „granitowej skały”. Część wierszy powstała dużo wcześniej, ale kilka napisałam specjalnie do tomiku. Złożyłam i wysłałam. Efekt znasz. Natomiast nigdy nie mówiłam sobie, że jestem poetką, nawet teraz tak nie myślę. Byłam zaskoczona werdyktem. Ktoś kiedyś powiedział, że poetą się nie jest, poetą się bywa. I ja się przychylam do tego stwierdzenia.

Oskar Cieślicki: Czyli w dzieciństwie już pisałaś? Próbowałaś w ten sposób uciec od rzeczywistości, wyładować to, co działo się wówczas w twoim życiu? Czy nam, czytelnikom przypada jakiś skrawek twoich uczuć i emocji zrodzonych bezpośrednio wtedy, czy w swoich utworach zawarłaś raczej wspomnienia z perspektywy z dawnych lat? Anna Maria Wierzchucka: Odwieczny problem łączenia twórczości z biografią autora... Owszem, jest w tych wierszach dużo mnie, moich przeżyć itd., ale jest też dużo zmyślonych rzeczy i nie powiem, które są które. Co do początku pytania, tak, pisałam już w dzieciństwie. Tak, to były moje alternatywne światy, ale wynikały raczej z bujnej wyobraźni niż ucieczki przed rzeczywistością.

Oskar Cieślicki: Nie śmiem pytać. Czy traktujesz ten tomik jak rozliczenie z przeszłością i w przyszłości chcesz napisać kolejny, o innym charakterze, czy dasz się jeszcze lepiej poznać z tej strony twórcy, która jest dość intymna i osobista, ale jednocześnie – jak już powiedziałaś – trochę zmyślona, czyli tomiki przepełnione duchowym empiryzmem? Anna Maria Wierzchucka: Prawda jest taka, że ja się jeszcze nie oswoiłam z tym, że mam tomik. Że teraz jestem oceniana przez pryzmat zawartych w nim wierszy. Czy to jest moje rozliczenie z przeszłością? Nie wiem. Mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że każdy mój wiersz to jakieś rozliczenie z życiem, ale to chyba zbyt ogólne. I w sumie każdy kto pisze w jakimś sensie to robi.

Oskar Cieślicki: Jak czujesz się z tym, że piszą o Twoich tekstach recenzje, że Ciebie czytają, mają na półce w domu obok Kochanowskiego czy Szymborskiej? Że teraz na łamach „Zgrzytu” z tobą rozmawiam o twoim debiucie? „Swojo-” czy nieswojo? Boisz się i myślisz „nie zjedzcie mnie!”?

Anna Maria Wierzchucka: Bać się nie boję. Recenzje jak do tej pory – same pozytywne. Na półkach chyba jakoś tam wyglądam. Mam tylko jedno zmartwienie: Czy jestem na tyle interesującą osobą, że warto ze mną przeprowadzać wywiady.

Oskar Cieślicki: Przede wszystkim debiutantką. To twój atut. Myślę, że świeżość zawsze jest w cenie. Prócz tego wiadomo też o twoim związku z zespołem Świt Żywych Muzyków. Jesteś dość interesującą osobą, ponieważ nie zamykasz się w jednym pudełku. Piszesz, wiążesz swoje życie z muzyką i grafiką, i jestem ciekaw, czym jeszcze zdążysz nas zaskoczyć! Ciekaw również tego, jak stało się, że Anka z Pragi napisała tomik. Jak wyglądała twoja droga? Od czego się zaczęło?

Anna Maria Wierzchucka: Od czego? Hmm... Pisałam do szufladyi pewnie gdyby nie internet, pisałabym do niej nadal. Portale z poezją oprócz tego, że większość promuje tony grafomaństwa, mają też dobre strony: można poznać wiele interesujących osób. Można się z nimi spotkać w realu i wymieniać doświadczeniami. Kolejnym etapem były warsztaty i konkursy. Świt Żywych Muzyków powstał z potrzeby kultywowania gwary warszawskiej.

Oskar Cieślicki: Jako mieszkaniec Trójmiasta czuję się zaszczycony, że mogę rozmawiać z mieszkanką Pragi i autorką tomiku. Czytając „Włókien pełna”zauważyłem twoje upodobanie do barw. Takie tytuły jak Zielony. Kolor butelkowy, Niebieski. Prawie siny czy Barwa grzechu, to świadectwo twojej ciągotki do kolorów? Anna Maria Wierzchucka: Barwy z cyklu o Ojcu powstały z myślą o podtytule. Trzy kolory jak schodzi siniak i jak łatwo się domyślić miały inną kolejność: niebieski, zielony, żółty. Ale kiedy składałam tomik, ta kolejność już mi nie odpowiadała i zrezygnowałam z nazywania cyklu, zostały tylko kolory. Być może mam ciągotki do „pokazywania jak widzę”. Obrazy odgrywają dużą rolę w świecie moich „natchnień”.

Oskar Cieślicki: Wyobrażasz sobie pisać tylko inspirując się jedynie tym, co usłyszysz?

Anna Maria Wierzchucka: Wyobrazić sobie mogę, na przykład inspirowanie się muzyką.

Oskar Cieślicki

Szedł Wredne liście. Zawsze są tam, gdzie nie powinny. Nie ma ich

nigdzie, tylko pod nogami. Nawiało ich tyle, co mojego rodzeństwa. Fascynował się jesienną pogodą stawiając krok za krokiem.

Nogami przedzierał szlaki wśród morza oschłych, barwnych liści, jakie nanosił na chodniki miasta wiatr. Jego stary, dobry przyjaciel. Bezbłędnie od czterdziestu pięciu lat twarzą w twarz, na wprost, w cztery oczy. Płynnie sunął przez przecznice zaliściałego miasta, spokojnie lecz stanowczo, jak zawsze.

Nieraz zdarzało się, że Jego spokój dopadał go właśnie wtedy, kiedy inni oczekiwali od niego nie-spokoju. Potrafił stłumić w sobie złość, gniew, frustrację. Zwykle wtedy przymykał lekko powieki, brał wyraźny dla otoczenia głęboki oddech nosem, wypuszczał je tą samą drogą, otwierał oczy i kontynuował. Nieraz również przytrafiało się dociekliwym towarzyszom Jego czasu przeżyć na skórze własnej wybuch jego emocji. Zwłaszcza gdy Ci, nie zrozumiawszy przecież tak z lekka i życzliwie zakomunikowanej aluzji, pytali: „Coś nie tak?”, albo ta najgorsza z opcji: „Co to za westchnięcie?”. Wtem sypał epitetami i wcale nie małozmyślnymi. Tworzył wręcz wówczas całe wiersze, peany na cześć rzekomej ćwierćinteligencji rozmówcy. W krytycznym stanie nawet na bezdechu. Teraz jednak w jego spokoju było coś więcej. Pośpiech.

Zimno, jakie docierało do jego ciała przez niedopięty kołnierz płaszcza odczuwalne tym dotkliwiej, że niesione przez wiatr powodowało mimowolne skurcze mięśni. Skupiony na tempie, spięty i zgarbiony z zimna, maszerował płynnie sunąc przez zaliściałe przecznice miasta. Frustracja w nim narastała tym bardziej, iż coraz lepiej zdawał sobie sprawę, że nie ma nikogo, kto mógłby posłużyć za winowajcę, na kogo mógłby wylać gniew, który przez to kumulował się w nim i w rezultacie szedł jeszcze szybciej. Na jego nieszczęście, nie wiał któryś z jego znajomych,

– –

Oskar Cieślicki: A czy zdarza Ci się czasem napisać takie wiersze?

Anna Maria Wierzchucka: Do muzyki? Tak. Ale w „Włókien pełna” ich nie ma.

Oskar Cieślicki: Patrzę na okładkę tomiku i zadaję sobie pytanie, co ono przedstawia, to zdjęcie?

Anna Maria Wierzchucka: Nie wybierałam okładki. Zrobiła to Mirka Szychowiak. Ja miałam wpływ tylko na układ wierszy.

Oskar Cieślicki: Czy okładka Ci się podoba? Czy uważasz w zupełności, że okładka jest nieważna, bo przecież nie należy oceniać książki po niej właśnie? Anna Maria Wierzchucka: Nie zastanawiałam się nad tym. Przyjęłam to tak jak jest i jestem z niej zadowolona.

Oskar Cieślicki: O czym planujesz pisać w przyszłości? Czy możesz już coś obiecać? Czy na razie jeszcze delektujesz się recenzjamio debiucie, a może już zaczynasz coś tworzyć albo kumulować na drugi tomik?

Anna Maria Wierzchucka: Piszę cały czas, ale nie myślę o nowym tomiku. Nie czuję jeszcze takiej potrzeby.

Oskar Cieślicki: A w jaki sposób piszesz wiersze?

Anna Maria Wierzchucka: (śmiech) Trzymam się tylko jednej zasady: żeby je pisać w zeszycie. Mam specjalny notes do tego przeznaczony. Wtedy mi nie giną.

Oskar Cieślicki: A masz może jakieś wymogi? Na przykład przy zachowaniu kompletnej ciszy, albo przy akompaniamencie Black Sabbath, czy może jednak wolisz kawę z wkładem jako gwarant nadejścia tak zwanej weny? A może właśnie Anka Wierzchucka po prostu jeździ i chodzi po stolicy ze swoim magicznym zeszytemi pisze,co jej przyjdzie na myśl, w gwarze Pragi, w szumie odgłosów starej dzielnicy?

Anna Maria Wierzchucka: Specjalnie nie mówiłam o takich rzeczach, bo nie mam specjalnych wymagań. Pisze mi się wszędzie dobrze.

przechodzeń, czy choćby pies Pimpek, ale po prostu wiał wiatr „Taka pogoda, co zrobić.” pomyślałby każdy, lecz nie on.

Cholera jasna! Tylko na to cię stać gnoju?! przeklinał w myślach jakoby spersonifikowanie zjawiska pomóc miało mu się do niego zwrócić jak do godnego pogardy, lecz nieustającego w swych wysiłkach przeciwnika. Gapiąc się w swoje wyjściowe buty, w jakie tego popołudnia odział stopy. O! Wreszcie! Już myślałem że zgubiłem drogę. powiedział do

siebie. Zwolnił na moment przed szarawym budynkiem, po środku którego niczym paszcza otwarta była brama prowadząca do jaskini lwa. Prostując się boleśnie spojrzał w upewnieniu, tylko rzucił okiem na tablicę wiszącą ponad bramą: KONIEC DROGI hasło jak hasło. Nic w nim nie było. Nie dla niego.

„Ah, więc to tu kończy się.” pomyślał. Paszcza połknęła go i nikt więcej go już nie widział. Wiatr wiał. Hulał po pustych ulicach zasypując chodniki i bramy starej dzielnicy niekończącymi się pokładami liści. Liście, liście, liście, liście. Wiatr, pustka, zero ludzi, nawet po przecinku żadna cząstka się nie ostała. Wszyscy zaszyci w domach, przed telewizorami, tabletami, smartfonami, w łóżku bądź w fotelu. Brama prawie pusta, tylko liście w niej i On. Połknięty przez jej ciemność na zawsze.

––

– –

– –

„Szedł”/Koniec Drogi - ilust. M. Miszewska

Włókien pełna - okładka tomiku wg projektu M. Szychowiak

Oskar Cieślicki: Cóż, wszędzie dobrze, ale w zeszycie – najlepiej! Aniu, dziękuję, że poświęciłaś mi trochę czasu i że zgodziłaś się na rozmowę.

Anna Maria Wierzchucka: Ależ to ja dziękuję.

32

fot. W. Szumiło-Kulczycka