!!SAGA DZIEDZICTWA PLANETY LORIEN
SERIA SUPLEMENTARNA
!!
ZAGINIONA KARTOTEKA
ZAPOMNIANE STWORZENIA !!
PITTACUS LORE
!!!
TŁUMACZENIE
" !DLA PLANETALORIEN.PL
FANPAGE NA FB !!
!!!!
ROZDZIAŁ PIERWSZY !!!Oczy mam szeroko otwarte, jednak nie dostrzegam niczego prócz ciemności. Ciężko mi oddychać, jakby moje płuca wypełnione były sadzą, a kiedy kaszlę, czuję kotłujący się wokół dym. Kaszel się wzmaga, do momentu, w którym prawie wypluwam z siebie wnętrzności. Mózg mi przeraźliwie pulsuje, niezdolny do niczego. Ręce i ramiona mam jakby przyklejone do boków. Gdzie ja jestem? Gdy pył opada, mój oddech staje się spokojniejszy, aż wreszcie zaczynam sobie przypominać. Nowy Meksyk. Baza Dulce. Moment – czy to się wydarzyło naprawdę? Chcę wierzyć, że to wszystko było jedynie złym snem. Ale przeszedłem już zbyt wiele, by łudzić się, że w ogóle istnieje coś takiego jak jedynie zły sen. Moja sytuacja potwierdza regułę. To ja sprawiłem, że owo miejsce legło w gruzach. Nie wiedząc nawet w jaki sposób, udało mi się uzyskać moc podarowaną przez Pierwszą, a za jej sprawą zniszczyć cały kompleks rządowych budynków. Następnym razem, gdy użyję jej znowu, upewnię się, że nie znajduję się w strePie implozji. Nie wiedziałem, co się zdarzy. Jeszcze wiele muszę nauczyć się o tym Dziedzictwie. Wokół mnie panuje cisza. Odczytuję to jako dobry omen. Oznacza bowiem, że na razie nikt nie planuje mnie dobić. Może dlatego, iż reszta jest w takiej samej sytuacji jak ja, a może dlatego, że nikomu nie udało się przeżyć. Jestem tu sam. Pierwsza odeszła. Malcolmowi i Samowi udało się uciec – zapewne sądzą, że jestem martwy. Tego zresztą chciałaby cała moja rodzina. Nikt się nie obruszy, jeśli postanowię dać sobie spokój. Jakaś część mnie tak bardzo tego pragnie. Zrobiłem już tak wiele. Czy to nie wystarczy? Jak łatwa i prosta byłaby śmierć tutaj. Nie musiałbym walczyć. Pozostałbym pod tymi zgliszczami. Na zawsze zapomniany. Gdyby Pierwsza nadal była ze mną, z pewnością pokiwałaby nerwowo głową, odrzuciła do tyłu włosy i krzyczała, abym przestał się mazać i wziął w garść. Stwierdziłaby, że nie jestem nawet na półmetku zadania, które mi powierzyła, i że są znacznie gorsze rzeczy, niż moja sytuacja rodzinna. Że nie tylko moje życie wisi niebezpiecznie na cienkim włosku. Ale jej już tu nie ma, więc to ja sam muszę zdać sobie z tego sprawę. Ocalałem. To samo w sobie jest już wystarczająco zdumiewające. Wywołałem potężną eksplozję w zbrojowni, dobrze wiedząc, że mogła ona przypieczętować mój los. Zdobyłem się na to, aby Malcolm Goode – człowiek, który zaczął być dla mnie kimś w rodzaju ojca – mógł bezpiecznie uciec ze
swoim prawdziwym synem, Samem. Jeśli im się udało, była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Jednak nie umarłem. Przynajmniej na razie. A jeśli nadal żyję, pomimo wszystko, to musi być ku temu jakiś solidny powód. Moja misja jeszcze się nie skończyła. Próbuję więc okiełznać galopujące tętno, oddychając wolno i obserwując otoczenie. Jestem przysypany, to fakt. Ale dociera do mnie powietrze, a dodatkowo mogę poruszać głową, barkami, a nawet łokciami, jeśli się bardziej postaram. Przynajmniej tyle. Mój oddech wznieca drobinki kurzu, dzięki czemu wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Gdzieś tam dostrzegam promień światła, więc nie mogę być bardzo głęboko. Zupełnie nie ma miejsca, abym poruszył ramionami, ale wyginam się, aby spróbować odepchnąć kamienie wokół mnie i dotrzeć do bloku, który mnie uwięził. Nie idzie mi to, rzecz jasna, najlepiej. Nie jestem bladoskórym, który ma genetycznie zmaksymalizowaną siłę, ani nawet dobrze umięśnionym, tak jak mój przyrodni brat Ivan. Choć jestem wysoki, to szczupłej budowy, niczym przeciętny Ziemianin, z jedynie nieco większymi możliwościami. Nie wydaje mi się jednak, aby nawet dobrze wyszkolony bladoskóry mógł sobie poradzić z tym ogromnym fragmentem ściany, wiszącym teraz nade mną. Ja już na pewno nie mam żadnych szans. Ale wtedy znowu przypominam sobie o Pierwszej. Przewróciłaby kpiąco oczami, jak robiła często i dodała: Serio, tylko na tyle cię stać? A wtedy coś we mnie pęka. Stać mnie na znacznie więcej. Nie jestem silny, ale mam przecież pewną moc. Skupiam się całym sobą na głazach wokół mnie, wierząc, że z pomocą mojego Dziedzictwa – otrzymanego od Pierwszej – mogę oczyścić całe to gruzowisko. Przymykam powieki i marszczę brwi, koncentrując się na szarym bloku nade mną, wyobrażając sobie jak podnosi się do góry i odsuwa, uwalniając mnie z potrzasku. Nic takiego się jednak nie dzieje. Nic a nic. – Przesuwaj się, do cholery! – Wtem zdaję sobie sprawę, że wypowiadam to na głos, choć wcale nie zamierzałem. Tak czy inaczej, gruzowisko na mnie w całkowitym poważaniu. Zaczynam się wściekać. Wpierw na siebie, za bycie takim głupim, słabym i nieodpowiedzialnym, gdyż nie przykładałem wagi do rozwijania otrzymanego Dziedzictwa. Teraz płacę za to słoną cenę. Chociaż tak naprawdę to nie moja wina. Chciałem tylko zrobić to, co uznałem za słuszne. To nie na siebie powinienem być wściekły, ale na moich pobratymców. Mogadorczycy bowiem zmuszają się nawzajem do używania brutalnej siły i wiary w wojnę jako sposobu na życie. Czuję, jak furia przeszywa całe moje ciało. Moje dotychczasowe życie toczyło się zawsze nie fair. Zawsze przeciwko mnie. Dajmy na przykład Ivana, który był przecież moim przyjacielem. Choć razem dorastaliśmy, zawiódł mnie na całej linii. Próbował mnie zabić – i to nie raz.
Albo mojego ojca, który nie zawahał się użyć mnie jako królika doświadczalnego w eksperymencie szalonego naukowca, podłączając do nieznanej machiny, która prawie usmażyła mi mózg. Nic dla niego nie znaczyłem, byłem tylko środkiem do osiągnięcia wyższego celu. A jaki to znowu cel? Kontynuowanie łowów, zabijanie coraz większej liczby osób, przy jednoczesnym kontrolowaniu wszystkiego. Nad czym jednak miałaby być ta kontrola? Gdy podbito Lorien, zabrano z niej wszystko to co najcenniejsze, wyplewiono do cna, pozbawiono wszelkiego życia. Nie było czego ani kogo kontrolować. Czy to samo spotka wkrótce także i Ziemię? Dla Mogadorczyków pokroju mojego ojca ważne jest jednak coś zupełnie innego. Istotna jest wojna w swej czystej postaci. Pragnienie nieustannego zwyciężania. Byłem więc dla nich kolejną potencjalną bronią, którą można użyć i wyrzucić, jeśli okaże się wybrakowana. Naprawdę tak niewiele znaczyłem dla nich i dla niego. Im dłużej o tym myślę, tym ogarnia mnie coraz większa wściekłość. Nienawidzę go. Nienawidzę Ivana. Nienawidzę Setrákusa Ra i Wielkiej Księgi za to, iż utwierdzają Mogadorczyków w przekonaniu, że to co robią jest niezwykle słuszne. Nienawidzę ich wszystkich. Palce u nóg i rąk przeszywa zimny dreszcz. Wyczuwam, gdy kamienie wokół mnie zaczynają drżeć. Wreszcie się udało. Moje Dziedzictwo żyje. Już wiem, iż złość i nienawiść może kogoś zniszczyć od środka, ale może także przydać się do czegoś innego. Ponownie opuszczam powieki, zaciskam pięści i krzyczę ile sił w płucach, dając szerokie ujście wezbranemu we mnie gniewowi. Z potwornym hukiem fragmenty ścian i suPitu łamią się i unoszą się do góry, a wszędzie wokół wiruje ciemny pył. Cały się trzęsę, a wraz ze mną ziemia, z której się podnoszę. Po chwili ostatnie płyty przenoszą się na bok i wreszcie jestem wolny. Wygląda to tak, jakby ktoś odgarnął je wielką szuPlą. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja. Nie dalej niż parę metrów ode mnie zauważam mogadorskiego żołnierza, wciśniętego pomiędzy coś, co przypomina wygięta metalową framugę drzwiową. Zaczyna przeciągle jęczeć i krzywić usta, gdyż chwilę wcześniej swoim Dziedzictwem zsunąłem obarczający go ciężar. Jest jeszcze przy życiu, to wspaniale. !!
!!!!
ROZDZIAŁ DRUGI !!!! Chwieję się na nogach, gdy próbuję iść. Moje ciało skrzypi i boli tak, jakby przed chwilą ktoś je wycisnął na wielkim imadle. Na szczęście, żadna kość nie wydaje się złamana. Pokrywa mnie warstwa brudu, pyłu i potu, oraz rzecz jasna, trochę zaschniętej krwi. Nie ma jej jednak zbyt wiele. W jakiś sposób udało mi się uniknąć poważniejszych obrażeń. Nie wiem jak, ale nie zaprząta mi to teraz głowy. Ten drugi Mogadorczyk nie miał tyle szczęścia. Gdy podnosiłem się z ziemi, wydał z siebie słaby jęk, jednak nie podniósł wzroku ani się nie poruszył. Jest tak posiniaczony, iż pewnie ledwo zdaje sobie sprawę, że gruzowisko się rozsunęło i nie jest już uwięziony. Niewątpliwie nie wie nawet, że stoję koło niego. Musiał porządnie oberwać, bo nie wygląda na takiego, którego łatwo pokonać. Jest większy od Ivana, a ze swoją krótką szyją i rozbudowanymi muskułami nadawałby się idealnie do futbolu amerykańskiego. Dobrze jednak wiem, że nie może być bladoskórym – rysy jego twarzy są zbyt naturalne i charakterystyczne – i nie ulega wątpliwości, że nie należy do laboratoryjnych szczurów zasilających potężną mogadorską armię. To naturalnie narodzony, tak jak ja czy też mój ojciec. Tatuaż na jego czaszce jednoznacznie wskazuje, iż jest oPicerem, a nie zwykłym szeregowym, co ma znaczenie. Bladoskórzy są hodowani jako mięso armatnie, które tylko wykonuje rozkazy. Może dlatego nie widziałem tego oPicera, gdy nacierała na mnie horda żołnierzy. W przeciwieństwie do Ivana, który wyszedł na przód i w rezultacie przypłacił to życiem, ten Mogadorczyk musiał pozostać w tyle. Przyznam, że zaczyna mnie mdlić na jego widok. Dobry dowódca powinien dawać przykład podwładnym i im przewodzić, a nie się za nimi chować. Nie żeby tym razem wyszło mu to na dobre – ale to nie jest ważne. Nic z tego już się nie liczy. Muszę się zastanowić, co mam z nim zrobić. Wpierw podstawy – sprawdzam, czy nie ma przy sobie żadnej broni. Kaszle gardłowo, gdy zaczynam go obszukiwać. Otwiera na chwilę oczy, ale nic poza tym. Niestety nie znajduję przy nim niczego wartego uwagi – jeśli miał miotacz, to ten gdzieś przepadł, a przy spodniach nie posiada nawet sztyletu. Wyszukuję w kieszeni tylko paczkę miętówek, które, biorąc pod uwagę jego naprawdę cuchnące opary z ust, przydałyby mu się teraz najbardziej. Nie da się przeoczyć także ogromnej ilości krwi, która wycieka skąd tylko może. Pokrywa praktycznie całe ciało. Wydostaje się spod jego wojskowego stroju i napływa na ubrudzoną skórę twarzy i dłoni. Nie dostrzegam jakichś otwartych złamań, ale nic z niego już nie będzie.
Kiedy dochodzi do mnie, że nie jest w stanie się ruszyć – a tym samym skoczyć na równe nogi i zaatakować, gdy tylko się odwrócę – rozglądam się dookoła i próbuję zorientować w sytuacji. Kompleks w Dulce został zbudowany pod ziemią, aby nie przyciągać wzroku ciekawskich, ale za sprawą mojego Dziedzictwa trochę się zmieniło. Stoję pośrodku ogromnego krateru, mierzącego przynajmniej trzydzieści metrów średnicy, a nade mną góruje przejrzyście błękitne niebo. Jedyny problem jest taki, iż ta dziura jest głęboka na niemal siedem metrów. !!!
!
!DLA PLANETALORIEN.PL
FANPAGE NA FB !!
!THE LOST FILES:
!THE FORGOTTEN ONES