68

Herbasencja - Grudzien2015

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Ze wstępu: (...) Mam nadzieję, że w tym numerze też poczujecie niesamowity, magiczny klimat, mimo że serwujemy przecież teksty listopadowe. Poezja jest więc bardzo nastrojowa. Wśród publikacji znajdziecie między inny wiersz Beaty Gruszeckiej-Małek, laureatki jednego z naszych konkursów poetyckich, która wraca po naprawdę długiej przerwie z pięknym sonetem. Niby to już drugi raz, a jednak trochę jak debiut. Koniecznie zwróćcie uwagę także na wiersz Marcina Sobieckiego „spod (łuku) - nie myśl o niej”. Daję głowę, że znajdziecie go także na styczniowej liście nominowanych do Srebrnej Łyżeczki.(...)

Citation preview

Page 1: Herbasencja - Grudzien2015
Page 2: Herbasencja - Grudzien2015

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3PoezjaIzabela Trojanowska

allenom 5adrIan Tujek

kolaż 6MarcIn lenarTowIcz

agorafobia 7doroTa czerwIńska

kata strofy 8zaduszki 8

lIdIa VaranoVa[***] kości na brzegu 9

anna MusIałpoecile montanus 10

beaTa Gruszecka-Małekarytmia 11

MarcIn sobIeckIsobotnie popołudnie 12spod (łuku) - nie myśl o niej 13

ProzaMaGdalena lIsIecka

V 14dobra cobra

sztuka przetrwania 23MaGdalena kucenTy

dziecko rewolucji 32anTonI nowakowskI

aktor 40jan Maszczyszyn

brzeg ostateczności 42

Pojedynki literackie – Miniatury ZwycięZcy PÓŁFiNAŁUŚlub - MarIanna szyGoń 59 rozwód - anna chudy 60

Pojedynki literackie – Miniatury ZwycięZcAanna chudy

szara eminencja 61

W salonikubury_wIlk

wyjmij klocka, czyli wigilijny pojedynek na czary 64

BonuskrzyszTof baranowskI

Tradycja 65

stoPka redakcyjna 67

Spis treści

Page 3: Herbasencja - Grudzien2015

3Grudzień 2015

Marudzenie HelliGrudzień jest uroczym, ale szalonym miesiącem. najpierw obłąkańczy pośpiech, bo milion

rzeczy do zrobienia, milion prezentów do kupienia, czas ucieka i wszystko leci z rąk… (choć po-dejrzewam, że w tym momencie panowie w ogóle nie wiedzą, o czym mówię). Potem parę dni „świętowania”, które wypadają lepiej lub gorzej, a potem nagle kończy się rok. nie ukrywam, że dosyć lubię ten cały rozgardiasz i grudzień jest dla mnie jednym wielkim świętem.

Mam nadzieję, że w tym numerze też poczujecie niesamowity, magiczny klimat, mimo że ser-wujemy przecież teksty listopadowe. Poezja jest więc bardzo nastrojowa. wśród publikacji znaj-dziecie między inny wiersz beaty Gruszeckiej-Małek, laureatki jednego z naszych konkursów po-etyckich, która wraca po naprawdę długiej przerwie z pięknym sonetem. niby to już drugi raz, a jednak trochę jak debiut. koniecznie zwróćcie uwagę także na wiersz Marcina sobieckiego „spod (łuku) - nie myśl o niej”. daję głowę, że znajdziecie go także na styczniowej liście nominowanych do srebrnej łyżeczki.

Proza jest mocno naznaczona science fiction. już na początku trafiamy na tekst debiutującej na naszych łamach Magdaleny lisieckiej. space opera „V” to historia pewnego kapitana, pewnego an-droida i pewnej akcji, ale nie jest to tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać po moim streszczeniu. dalej czeka nas „gutenkobreska” o przedstawicielu rzadkiej rasy psów – rekińczyku. całkowitą odskocznią, moim zdaniem niesamowicie klimatyczną, jest podszyty historią tekst grozy „dziecko rewolucji”, autorstwa Magdaleny kucenty. antoni nowakowski serwuje nam miniaturę na temat teatru i realizowania marzeń, czasem w bardzo niestandardowy sposób. klamrą zamykającą stan-dardowy dział opowiadań jest „brzeg ostateczności” jana Maszczyszyna. opowiadanie jak najbar-dziej science fiction, umiejscowione na ziemi, a jednak zupełnie kosmiczne. nie zdradzę dużo, kiedy powiem, że wyobraźnia autora w temacie zagłady ludzkości jest absolutnie nieograniczona.

na tym jednak nie koniec. w tym numerze przeczytacie także pojedynkowe miniatury, w tym zwycięską, autorstwa anny chudy, a jako deser – dwa małe świąteczne akcenty. Pierwszy to wigi-lijne opowiadanie z naszego salonikowego uniwersum, w rolach głównych Mała wiedźma i un-plugged. drugi, to prezent ode mnie. Mały bonus, tekst, którego na herbatce nie przeczytacie, a który osobiście uważam za jedno z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających opowiadań, któ-re miałam w życiu okazję czytać. Mam nadzieję, że „Tradycja” krzysztofa „baranka“ baranowskiego zrobi na was takie wrażenie, jak na mnie.

Miłej lektury, spokojnych świąt i szczęśliwego nowego roku!

helena chaos

Page 4: Herbasencja - Grudzien2015
Page 5: Herbasencja - Grudzien2015

5Grudzień 2015

allenomnie wiedziałeś, czy to zwykłe westchnienie, czy kolejny jęk zaszczutego zwierzęcia. a po chwili patrzyłeś prosto w oczy tysiąca ślepych okien i byłeś już tym, który wydziera świat zza mlecznej szyby. ostrzy krawędzie. Patrz! nie jest miękki i okrągły, nawet na języku. Pomiędzy gnojem a niebem plujesz, wykrzywiasz ku mnie usta, wszystkiemu odbierasz formę.wszystkiemu dajesz znaczenie.

jesteś tym, który mógłby krzyczeć, żeby pieprzyć miłość, która nie pochłania doszczętnie. nie rządzi ciałem jak tętno, mdli niczym majowe bzy. Pożądanie, które można zamknąć razem z powiekami,bo poza nimi jedynie gorące, puste podbrzusza.I pieprzyć przyjaźń, która po drodze gubi się tak łatwo. spija wódkę z kolejnych wargpo ciemnej stronie miasta.

nie kwil, tak robią pisklęta. chlipią dzieci, histeryzują kobietki. I nie płacz. nieważne, że daruje się nawet silnym mężczyznom.Śmierć nie jest krwią na nadgarstkach, tylko klatką serca. Może w szaleństwie z wyboru jest wybawienie z obłędu. Wyj!

nie oszuka mnie skowyt.

izabela trojanowska (iza t)

od urodzenia mieszkam na wsi, na południu kraju, w wojewódz-twie podkarpackim. unikam wielkomiejskiego zgiełku, bo cenię ciszę i bliskość przyrody. z wykształcenia jestem prawnikiem i pracuję w swoim zawodzie. Piszę od niedawna, więc cały czas szukam swojej ścieżki poetyckiej i właściwego sposobu na wyrażenie siebie. Poza poezją najbar-dziej zajmuje mnie muzyka, która jest ze mną prawie zawsze i wszędzie.

Page 6: Herbasencja - Grudzien2015

6 Herbasencja

Kolażwierząca biała kobieta bukuje termin na sesję,weźmie w niej udział również dusza człowiek.

niektórych kolorów nie można łączyć, uważają niektórzy,co są sami jak palec, bynajmniej nie boży, a ja uważamtylko na oczywiste zbitki barw.

w tym kraju biel pasuje jedynie do czerwieni,układa się w patriotyczny patchwork, a seriow zaściankowy dywan z udeptanym kurzem.

Przypomina to Eton mess ze zgniłych truskawek,który powstał z obawy, że nie będzie możnapołykać bez i spijać śmietanki z dojrzałą czarną porzeczką.

Tymczasem bóg stworzył lubieżny kolaż,połączył kobietę z Murzynem,jej bratnią duszą,

a mnie pozostaje uczynić to jeszcze bardziej buńczucznymzdjęciem: ustawić czarno-biały filtr.

Tymczasem Bóg stworzył lubieżny kolaż,połączył kobietę z Murzynem

adrian tujek(krolikdoswiadczalny)urodzony w 1990 roku. ukończył studia na wydziale Prawa i ad-ministracji uniwersytetu szczecińskiego. dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwijać się w tym zakresie. laureat kil-ku konkursów prozatorskich (w tym czasu na debiut). Pisze również poezję, którą publikował m. in. w Gazecie kulturalnej, angorze i helikopterze. obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką, „zwiedza cały świat“ i prowadzi autorskiego bloga pod adresem http://fonetycznie.blogspot.com/.

Page 7: Herbasencja - Grudzien2015

7Grudzień 2015

agorafobiaz cyklu: struktura szkła.

strach na wróble, dla niepoznakiustawiony pośrodku pokoju- marzanna utopiona w braku światła.wymykasz się interpretacjom,skacząc po kanałach bądź w mgnieniu okazmieniając perspektywę cichutkim

przepraszam.

bo przecież zdajesz sobie sprawę,że to aż po kołnierz.Że jedynym wystającym elementempozostaną ramiona przygotowanedo uścisków, głowa nabita w butelkęi pokaleczona

przez piasek.

pozostaną ramiona przygotowanedo uścisków, głowa nabita w butelkę

Marcin Lenartowicz(unplugged)

urodzony w babilonie w roku kota - astygmatyk i Pochodnia boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać erato w strukturę prozy. od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu herbatka u heleny, gdzie się zadomowił.

Page 8: Herbasencja - Grudzien2015

8 Herbasencja

kata strofynocą ściąłemw dzieńspadły

pozłacaną powłokąpromieniście migocąc

czy na wiatrczy w piach?

Dorota czerwińska(szara)

Mieszkam i pracuję w warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wielo-znacznych. uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

zaduszki tłoczyły się mocno stłamszone ziarenka olśniło je światło gdy strąk zaczął pękać

a pierwsze ziarenko rzucono na wodęzgniło dosyć szybko bo było za młode

a drugie ziarenko poznało syberięwróciło skurczone lecz dla nas jest wielkie

a trzecie ziarenko poszło na wygnanieprzepadło bez wieści czekaliśmy na nie

a czwarte ziarenko co stal hartowałobardzo oszukane stało się zakałą

a piąte ziarenko osiadło w tej ziemipuściło korzenie zaczęło się plenić

jaśnieją na niebie jak barwne lampionykażde z nich myślało że świat jest zielony

Inspiracja: „Pięć ziarenek grochu” hans christian andersen

Page 9: Herbasencja - Grudzien2015

9Grudzień 2015

[***] kości na brzegukości na brzeguzeszlifowany wodąnumer fabryczny

lidia VaranovaPiszę od ok. 2000 roku. Poezja i ogólnie sztuka mnie fascynuje,

bo za jej pomocą można opisywać najdziksze ekscesy wyobraźni i próbować wyrażać niewyrażalne, np. paradoks naszego bycia tu-taj. opisywać tożsamość zmiennokształtną, będącą równocześnie pustką lub formą lub obydwoma naraz w zależności od per-spektywy. lubię różne stany świadomości, rozpuszczanie granic i łamanie tabu. eksploruję też archetyp kochanków i najpełniejszą relację między wewnętrzną kobietą a Mężczyzną. oddech i relaks znajduję na łonie przyrody albo na imprezach gdzie bawię się do oporu. do niedawna byłam djką (techno, house, electro) którą ostatnio porzuciłam z racji zostania mamą i związanych z tym obowiązków. oprócz poezji zajmuję się malarstwem (skończyłam studia w tym kierunku), grafiką komputerową i fotografią oraz ostatnio tworzeniem biżuterii decoupage. Inspirację znajduję w geo-metrii fraktalnej, najnowszych odkryciach fizyki kwantowej, tantrze, psychologii transpersonalnej i zorientowanej na proces, bogactwie przyrody, dziełach surrealistów i dadaistów, poezji mistycznej i w nieograniczonej wyobraźni mojego synka.

Tutaj można znaleźć moje prace: http://lidiavaranova.simplesite.com/

Page 10: Herbasencja - Grudzien2015

10 Herbasencja

poecile montanuspoecile montanus

a.

tamtej wiosny wyłowili nas z połogu. nasze matki przypominały oceaniczne rozdymki,w otwartych ustach obracały monety. plątały języki.

z wiekiem przeszliśmy w inny stan skupienia -jako pierwsi zmierzyliśmy odległość miast na tętnicach.myślałem wtedy, że czas odmienia nas przez przypadki;

że sikorka syberyjska w ciągu roku wyprowadza jeden lęg,a samiec przynosi jej pokarm. zimowaliśmy w Monachium. wiążąc palce w supły wygrzebywaliśmy z ziemi

pierwsze kiełki pierwiosnków. beztroska niosłaś w sobie wszystkie kolory kandinsky‘ego, kurs kolizyjny. dzisiajjesteśmy lekkostrawni jak popiół, wacik nasączony sokiem;

porankami przychodzi po nas biała śmierć. szepczenasze imiona. chwytasz mnie wtedy za rękaw -trzepot linii poziomych odwraca uwagę od okna.

Anna Musiał(annamusial)

urodziła się w Poznaniu podczas stycznia stulecia. studiowała stosunki międzynarodowe w wyższej szkole nauk humanis-tycznych i dziennikarstwa. Przez jakiś czas mieszkała w szczeci-nie. Pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „salonie literackim“, „Pocztów-kach literackich odry“ oraz w kwartalnikach „szafa“ i „Metafora“. Prywatnie wielbicielka foto-grafii, kolarstwa i kina koreańskiego. Prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

Page 11: Herbasencja - Grudzien2015

11Grudzień 2015

ArytmiaPrzez ciebie za oknem widzę pięciolinię.wiem, ktoś mi powiedział - to zła partytura.nie cytra, nie harfa - firanka, gipiura,a wróble nie nuty przysnęły niewinnie.

zegarek z batutą, metronom pod skórą -przyspiesza - to słychać; i bez stetoskopu.od czasu do czasu jak w multanki płotupodmucha, zagwiżdże - złośliwa wichura.

ciebie jednak nie ma - mojego szeptuna;więc kto mi poradzi na złamane takty?Ta jedna najcieńsza przerwała się struna,

choć mogłeś mieć inną wśród tylu galaktyk.To jakoś uniosę, bo wiem czym jest duma,lecz każda kolejna zamilknie jak z dratwy.

Beata Gruszecka-Małek(Zyrafa)

urodziłam się w 1986 r., mieszkam w kurowie (małej wsi w woje-wództwie dolnośląskim). z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. Inspiracji dostarcza mi przyroda, mu-zyka i wszystko, w czym tkwi miłość.

Moje najważniejsze osiągnięcia to I miejsce w VII ogólnopols-kim konkursie Poetyckim o Granitową strzałę (kategoria wiers-za klasycznego), nagroda specjalna w IX Mazowieckim konkursie literackim, wyróżnienie w XXV edycji Turnieju jednego wiersza im. rafała wojaczka oraznominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym konkursie jednego wiersza o Puchar wydawnictwa Świętego Macieja apostoła. niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.

Zegarek z batutą, metronom pod skórą -przyspiesza - to słychać; i bez stetoskopu.

Page 12: Herbasencja - Grudzien2015

12 Herbasencja

Sobotnie popołudniea w równoległym wytapiam jej uśmiechtak łatwo. oczkiem puszczonym nad kolano,że aż tętno skaczena usta pełne niewypowiedzianych,wonią nadciekłej po płatkach.karmelizująca.

namaszczam fale mieszkowych zatokkropla po kropli,że aż mięśnie drżąna łukach winnych kobiecości,włosek po włosku.doskonałość.

To ostatnia tkankabez skończenia której nie umiałbym.Gdzieś, zanim pierwszy supełw krupcu kryształkiem kiedyś,bo wtedy ona, w równoległymmruga i rzeźbi mnie.

Marcin Sobiecki(gryzak_uspokajajacy)

białostoczanin od urodzenia. jestem aktywnym zawodowo farmaceutą, a hobbistycznie tatuchem dwójki rozkoszniaków. Pisa-nie to czas na powrót do samego siebie, z jednej strony relaks, z dru-giej pewna summa przemyśleń z mijających dni. nie silę się na nie, czasem wybucha samo, a co mnie łączy z poezją to jeszcze nie wiem. dla przyjaciół - soviet.

A w równoległym wytapiam jej uśmiechtak łatwo. Oczkiem puszczonym nad kolano

Page 13: Herbasencja - Grudzien2015

13Grudzień 2015

spod (łuku) - nie myśl o niejspokojne to jej stąpanieszronem na szynach, listopadszyję srebrzącym szalem,w nowiu włóczęgi lustrzane,spokojne to jej stąpanie

i ciche, jak mrok torowiska.szumi spod piersi, gdy uszyskraplają perły na stali,a w skroniach pulsują ogniskai ciche, jak mrok torowiska.

migoczą lata w sekundachpośpiesznym z jutra do wczoraj,a wszystkojedność tak bliska,w zapachu szklącej się skóry migoczą lata w sekundach.

przyszła i przeszła znajoma,taniec nas w sobie rozkochał.idź, drogi uśnież, po słowach,jeszcze nie czas się całowaćprzyszła i przeszła znajoma.

migoczą lata w sekundachpośp ie sznym z ju t r a do wczoraj ,

a wszys tkojedność tak bl i s ka

Page 14: Herbasencja - Grudzien2015

14 Herbasencja

science fictionV

– Łamacz Brzasku wyszedł ze strefy turbulencji. Po zakończeniu procedur kontrolnych i zatwierdzeniu przez kapitana, aktywowany zostanie autopilot oraz selektywny wzmacniacz pędu. Temperatura silników w normie, panele fotonowe aktywne, wydajność sześćdziesiąt siedem procent, ładowanie akumulatorów w toku, generator sztucznej grawitacji w pełni sprawny, skład powietrza prawidłowy. Czy kapitan Demir N. Teigan zezwala na aktywację autopilota?

– zezwalam.– Identyfikacja głosu zakończona pomyślnie. Autopilot aktywny. Lądowanie na planecie RG-108

układu Encyo odbędzie się za sześć godzin i czterdzieści osiem minut. Komputer pokładowy N-Joy życzy załodze udanego lotu.

demir odetchnął głęboko gdy tylko irytująco bezbarwny głos sztucznej inteligencji przestał rozbrzmiewać mu w uszach. kent uter, pilot, obejrzał się na kapitana przez ramię i wymownie zmarszczył brwi. nienawidził, gdy ktokolwiek wisiał nad nim, bez względu na okoliczności, i jedynie respekt wobec dowódcy pomagał mężczyźnie gryźć się w  język. Teigan bąknął coś pod nosem w ramach przeprosin i ruszył w stronę wyjścia. znał się z kentem od ponad dwudziestu lat i obaj doskonale wiedzieli, kiedy drobne nieporozumienia i  niedogodności należało zbyć milczeniem. dlatego właśnie demir nie zdziwił się, gdy przyjaciel nie zaproponował mu pomocy.

kapitan łamacza brzasku wyznawał zasadę, że są takie problemy, które należy rozwiązać samemu i  ten, z którym musiał się uporać, do takich właśnie należał. chociaż… czy to był prawdziwy kłopot? a może raczej rozwiązanie wszystkich utrapień? Przecież od lat demir powtarzał, że przez pracę nie ma żadnych szans na utworzenie prawdziwego związku, więc teoretycznie powinien być szczęśliwy z prezentu, jaki sprawiła mu rodzina. w końcu trudno wyobrazić sobie lepszego partnera dla zapracowanego kapitana niż uczłowieczonego do granic przyzwoitości androida.

szedł powoli skąpo oświetlonym korytarzem z  bioalu szarpiąc nerwowo kasztanowe włosy. wiedział, że są już za długie, ale na samą myśl o  tej zabawce próbującej je przyciąć, kapitana przechodziły dreszcze. nie ma mowy. Żaden android nie będzie latał z  nożyczkami przy jego głowie. od dzisiaj zapuszcza włosy.

cholera! dlaczego w ogóle się tym przejmował?

Magdalena Lisiecka(Lycoris)

Pisać zaczęłam w podstawówce i mimo nalegań środowiska, bym w końcu dorosła i zajęła się czymś poważnym, wciąż nie dałam się namówić na porzucenie fantastyki. długouche elfy, brodate krasnoludy, piloci rdzewiejących statków kosmicznych i nowoczesne androidy - są przecież znacznie ciekawszym towarzystwem niż to, które dwudziestodwuletniej studentce oferuje rzeczywistość.

szukając miejsca jak z bajki, trafiłam w końcu na uniwersytet wrocławski, któremu hogwart do pięt nie dorasta. obiecuję sobie i światu, że już niedługo opanuję wykładaną tam sztukę zaginania czasoprzestrzeni, by móc pogodzić wszystkie pasje i obowiązki - oraz się wyspać. Tak, spanie przede wszystkim.

Page 15: Herbasencja - Grudzien2015

15Grudzień 2015

automatyczne drzwi kajuty rozsunęły się bezgłośnie, gdy tylko się do nich zbliżył. Mglista jasność podświetlanej podłogi korytarza została zastąpiona przez jaskrawy blask lamp w jego pokoju. Tam też czekał wspomniany problem.

demirowi niemal zrobiło się przykro. android był naprawdę śliczny - dokładnie taki, jakiego kiedyś szukał. Może trochę zbyt niski, ale sięgające ramion płowe włosy i  niebieskie oczy rekompensowały wszystkie braki. aż boleśnie doskonały. siedział grzecznie na pryczy, wpatrzony bezmyślnie w ścianę, z miską pełną wody na kolanach, nożyczkami w jednej ręce i grzebieniem w drugiej. dlaczego ten cholerny robot musiał być tak uroczy? dlaczego wydawał się tak bardzo nieludzki i jednocześnie tak desperacko próbował przypominać człowieka?

- Kapitanie – powitał Teigana sztywnym głosem. – Czy pozwolisz mi skrócić twoje włosy?– nie – odmówił demir pospiesznie, a  widząc wyczekujące spojrzenie androida, dodał: –

chciałbym żeby były trochę dłuższe.- Doskonała decyzja, kapitanie – pochwalił robot, podniósł się z pryczy i wyszedł do łazienki,

aby wylać wodę.Idiotyzm. czy pochwaliłby każdą decyzję swojego właściciela? czy byłby w stanie choć przez

chwilę pomyśleć samodzielnie zamiast posiłkować się na wgranej w sztuczny umysł bazie danych? demir nie rozumiał dlaczego ludzie tak uparcie starali się upodobnić roboty do siebie samych; patrząc na tego chłopca widział jak bardzo jest to bezcelowe. chociaż skóra robota była miękka i przyjemna w dotyku, a włosy cudownie jedwabiste, to za zasłoną gęstych białych rzęs kryło się jedynie przerażająco puste spojrzenie sztucznej inteligencji. nie potrafił wyrażać radości, smutku, ekscytacji, troski, a  tym bardziej miłości. ciekawe, czy był chociaż świadomy jak bardzo jest niedoskonały przy całym swoim technologicznym zaawansowaniu.

Teigan najpierw przysiadł na pryczy, a potem położył się i zamknął oczy. nienawidził misji takich jak ta. wolał gdy cały czas coś się działo, gdy jego obecność była niezbędna przy podejmowaniu każdej decyzji i  gdy nawet najdrobniejszy błąd mógł kosztować załogę życie. wtedy dopiero czuł, że żyje. wtedy miał pewność, że jest ważny i potrzebny. To go motywowało, wzbudzało poczucie obowiązku i przypominało, dlaczego został kapitanem łamacza. Teraz, gdy leżał samotny w niemal pustej kajucie, najdotkliwiej odczuwał, jak niewiele w rzeczywistości znaczył. statek doskonale radził sobie bez Teigana.

wprawdzie mógł nie przyjąć zlecenia i  poczekać na coś lepszego, ale wtedy musiałby zostać w domu i pokazywać rodzinie oraz znajomym, jak bardzo cieszy się z prezentu. Przy załodze nie musiał niczego udawać. dlatego właśnie zgodził się na dostarczenie grupy naukowców na rG-108.

- Kapitanie, proszę o zezwolenie na zgranie danych dotyczących lotu – rozległo się gdzieś niedaleko ucha demira.

cholera.– zezwalam.coś ciężkiego przygniotło mężczyźnie biodra i para nieludzko zimnych dłoni zaczęła majstrować

przy obroży cybernetycznej kapitana. otworzył oczy i wbił w androida pełne irytacji spojrzenie. czy siedzenie na kimś okrakiem naprawdę było niezbędne do zgrywania danych? I dlaczego obmacywał całą twarz i szyję Teigana skoro doskonale powinien wiedzieć, jak uzyskać zezwolenie na połączenie? w zachowaniu robota było coś doprawdy uroczego i demir nie potrafił odmówić mu siedzenia w tej pozycji, ale nie upadł jeszcze tak nisko, żeby zacząć podniecać się androidem.

– zdajesz sobie sprawę z  tego, że jesteś dla mnie tylko kolejnym problemem? – zapytał w przypływie nagłej irytacji.

- Czy życzy pan sobie, by obecne imię zostało zastąpione imieniem „Problem”?Tego już nie wytrzymał i parsknął śmiechem, błagając w duchu o cierpliwość.– nie, nie, nic nie zmieniaj. chociaż może… – zastanowił się chwilę. – jakie jest obecne imię?- Model V54C6S814-t450.– hmm… Może niech zostanie samo V. co ty na to?- Doskonała decyzja, kapitanie –  pogratulował android, a po jego tęczówkach przebiegły błękitne

impulsy elektryczne, gdy nowa informacja została zakodowana w bazie danych.

science fiction

Page 16: Herbasencja - Grudzien2015

16 Herbasencja

– a nie dałoby się czegoś zrobić z twoim głosem? sama barwa nie jest zła, ale ta intonacja okropnie mnie irytuje – westchnął demir nim zdążył ugryźć się w  język. no ładnie - teraz to dopiero się wkopał.

-  Personalizacja systemu lingwistycznego w  toku. W celu prawidłowego przebiegu procesu proszę mówić głośno i  wyraźnie. Nagranie kontrolne: proszę powtórzyć „stół z  powyła- mywanymi nogami...”

***

– spójrz na to, kapitanie – poprosił uter, postukując nagląco palcem w  wyświetlacz sonaru elektronowego, który alarmująco rozbłyskiwał czerwienią. – To wygląda na całą flotę.

demir zaklął pod nosem. no i pięknie. chciał być potrzebny, to ma za swoje. doskonale wiedział, że nie licząc centrum badawczego rG-108 jest niezamieszkana przez inteligentne formy życia. nie dostał też informacji o ekspedycjach naukowych czy działaniach militarnych obejmujących ten sektor. jakby na to nie spojrzeć - nie było dobrze. Mogło dojść do epidemii na terenie centrum czy do uwolnienia szkodliwych próbek i właśnie rozpoczynano kwarantannę. Mogła to również być zwykła katastrofa naturalna, ot takie sobie trzęsienie ziemi, które doszczętnie zniszczyło centrum i właśnie teraz ekipa ratunkowa szukała ocalałych. Tak przynajmniej demir wolał myśleć, ponieważ pozostawała jeszcze trzecia opcja.

– To piraci, kapitanie. z ziemi – oświadczył pilot grobowym tonem, potwierdzając tym samym obawy dowódcy. – co teraz?

Teigan westchnął. skoro kent twierdził, że mają do czynienia z piratami - musiał mieć rację. w takich kwestiach był ostatnią osobą, która wyciągnęłaby pochopne wnioski. a zatem demir miał problem, i to dużo poważniejszy niż V. obraz z sonaru jasno dawał do zrozumienia, że aby dotrzeć do centrum musieliby przebić się przez wrogą flotę. na odwrót było za późno. nim uter zdołałby zmienić kurs statku, znaleźliby się w zasięgu bandytów, którzy może i nie posiadali statków lepszych niż łamacz brzasku, ale liczebność dawała im znaczną przewagę. Mogli jednak zrobić coś, czego z  pewnością nie spodziewałby się żaden pirat. demir uśmiechnął się pod nosem i  właśnie miał podzielić się z uterem przebłyskiem geniuszu, gdy drzwi na mostek rozsunęły się z cichym świstem.

- Kapitanie – pozdrowił go android po czym wpuścił do środka jednego z naukowców.– co to ma znaczyć, kapitanie Teigan? – wyrzucił z siebie mężczyzna głosem pełnym oburzenia

i pretensji. – dlaczego statek zwalnia?demir zmrużył gniewnie oczy i  przyjrzał się uważnie rozwścieczonemu mężczyźnie. Tak,

nie miał wątpliwości. To przy jego nazwisku widniał dopisek „uwaGa! Ten człowIek Ma Mocne Plecy!”. za młody na poważnego naukowca, za stary na obiecującego asystenta, elm-sho, syn jednego z członków rady Światów. Teigan wolał nie zastanawiać się, co skłoniło tak ważną personę do wzięcia udziału w ekspedycji. z pewnością nie miało to nic wspólnego z badaniem lokalnej flory i fauny ani gleby i jej warstw, bo gdy tylko elm zrozumiał, że myśli kapitana otarły się o ten temat, łuski na jego twarzy zamgliły się od wymownych rumieńców.

– Mam dla pana propozycję nie do odrzucenia, panie sho – odezwał się w końcu demir z obłudnie słodkim uśmiechem na twarzy. – I byłbym bardzo wdzięczny, gdyby kipiąc entuzjazmem przekazał ją pan pozostałym naukowcom.

***

- Instalacja sonaru elektronowego zakończona pomyślnie. Czy chce pan podłączyć również monitor, kapitanie? – zapytał V odłączając się od panelu sterowniczego mostku.

Pół godziny wcześniej uter wylądował awaryjnie na otwartym terenie, będącym poza zasięgiem radarów ziemian. załoga Teigana pomagała właśnie naukowcom wypakować niezbędny sprzęt a on sam, kent i V próbowali wybrać najlepszą drogę do centrum badawczego.

Page 17: Herbasencja - Grudzien2015

17Grudzień 2015

– To nie będzie konieczne. wystarczy, że zajmiesz się nawigacją – odparł Teigan i bezwiednie pogłaskał androida po jasnych włosach. wzrok dowódcy krążył po holograficznej mapie, a myśli rewidowały uzbrojenie. – jesteśmy w czarnej dupie – stwierdził w końcu.

niestety, podsumowanie było boleśnie trafne. z jakiegoś powodu piraci krążyli wokół centrum i jedynym sposobem na ich ominięcie wydawało się zrobienie tego na piechotę. Placówka naukowa powinna być dobrze chroniona - tak przynajmniej sugerował raport, jaki demir otrzymał przed wylotem. a jednak, mimo iż w centrum stacjonował oddział armii Światów, nie był on na tyle liczny, by stawić czoło najeźdźcom. należało wezwać posiłki. najemnicy mogli to zrobić z łamacza brzasku, lecz zaryzykowaliby przechwycenie sygnału przez wroga i odkrycie ich lokalizacji. Mogli też poczekać aż zrobi to centrum, ale ta opcja zakładała bierność, której Teigan nie chciał i nie mógł zaakceptować.

zatem pozostawała wędrówka.Gdy tylko uter wybrał trasę i załadował ją androidowi, we trójkę opuścili statek, by stawić czoła

podenerwowanym naukowcom z elm-sho na czele. sytuacja nie prezentowała się zbyt kolorowo, nawet jeśli chodziło o zwykłe przygotowania. załodze Teigan nie miał nic do zarzucenia - nie pierwszy raz coś poszło nie tak, wiedział więc, że dadzą sobie radę. za to naukowcy musieli właśnie przejść brutalne zderzenie z rzeczywistością. Przerazili się do tego stopnia, że nawet włożenie uniwersalnych płaszczy ochronnych stanowiło dla nich nie lada wyzwanie. Gdyby nie prawa ręka Teigana, sa’hin (nieziemsko cierpliwy, choć stanowczo zbyt oddany swoim natręctwom i paranojom), badacze pewnie w ogóle nie daliby sobie rady. kapitan przyrzekł w myślach, że nigdy więcej nie będzie naśmiewał się z jego obsesji na punkcie bezpieczeństwa i bycia gotowym na wszystko.

sa’hin zbliżał się właśnie do demira, szczelnie zawinięty w  materiał, który miał chronić przed temperaturą, wszelkim promieniowaniem, toksynami, drobnoustrojami i grom wie czym jeszcze. Tylko dzięki żółtym, fosforyzującym oczom z wąskimi pionowymi źrenicami oraz rozwidlonemu językowi, który co chwilę wysuwał się spod obszernego kaptura, Teigan miał pewność, że to jego człowiek.

– kapitanie – szepnął sykliwie sa’hin i  skinął głową najpierw demirowi, a  potem również kentowi. – Mam rozpocząć zwiad?

– Tylko wróć nie później niż za godzinę – zgodził się Teigan. – weź ze sobą androida; wgrałem mu mapy i sonar elektronowy. w tym czasie postaram się zapanować nad naukowcami.

sa’hin mrugnął powiekami na znak, że zrozumiał, po czym skinął dłonią na V i  oddalił się nieco chwiejnym krokiem. jasnowłosy android rzucił ostatnie spojrzenie właścicielowi, po czym poszedł za mężczyzną w płaszczu ochronnym. z jakiegoś powodu demir poczuł się zaniepokojony, że pozwala zabawce odejść dalej niż na kilka kroków, jednak bieg jego myśli bardzo szybko wrócił na właściwy tor.

naukowców było zaledwie ośmiu. Panika i oburzenie pozwoliły im jednak zrobić wokół siebie tyle zamieszania, iż Teigan zaczął się obawiać, że piraci wykryją ich i bez pomocy nowoczesnych sonarów (których według utera na szczęście nie mieli).

– kapitanie Teigan! – krzyknął elm-sho, uciszając tym samym kolegów po fachu. – co pan sobie w ogóle wyobraża?

„ratuję najmniej dostojną część tych twoich zasranych dobrych PlecÓw” zamierzał odwarknąć demir. zanim jednak myśl dotarła do jego ust, zdążył ugryźć się w język.

– z tego, co mi wiadomo, zostaliście już poinformowani o sytuacji oraz o tym, jak zamierzam nas z niej wydostać. nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów. Macie się trzymać moich ludzi i siedzieć cicho. szczerze mówiąc, zlecenie nie obejmowało takich komplikacji. Mógłbym równie dobrze zerwać umowę i zostawić was tutaj. w końcu znacie tę cholerną planetę dużo lepiej ode mnie.

– Psst! Teigan… – szepnął mu na ucho kent. demir dopiero teraz zorientował się jak bardzo przeraził naukowców perspektywą pozostawienia na pastwę losu. – nie dadzą sobie sami rady nawet przez jeden dzień. To tylko biolodzy!

***

Page 18: Herbasencja - Grudzien2015

18 Herbasencja

Teigan nie chciał aż tak nastraszyć naukowców, a już tym bardziej nie zamierzał ich naprawdę zostawiać. a jednak jego przemowa przyniosła pewien pozytywny skutek – elm-sho przestał podburzać swoich kolegów. Po co w ogóle ktoś taki wybrał się na maleńką rG-108? czyżby szukał tu właśnie tego, po co przybyli piraci? czy jedynie po to zdobył tytuł geologa rady Światów?

– Przestań – syknął w stronę kapitana uter. – Patrzysz tak, jakbyś chciał go zabić. To przecież nie jego wina, że został ofiarą nepotyzmu.

– jak na ofiarę jest trochę zbyt szczęśliwy – odburknął Teigan, po czym zarechotał niezbyt przyjemnie. – ale coś mi mówi, że jest tu gdzieś niedaleko kilkuset takich, którzy chętnie by go uwolnili od tego problemu.

– skoro już raczyłeś wspomnieć o problemach! zauważyłem, że jakoś udało ci się pogodzić ze swoim własnym – odparł kent irytująco pogodnym tonem.

demir nie odpowiedział. zamiast tego zaczął szukać wzrokiem drobnej sylwetki androida, który razem z sa’hinem badał drogę. skurczybyk był cholernie przydatny i chyba coś zatrybiło w tych jego obwodach, że przyszłość u boku nowego właściciela może brutalnie dobiec końca, bo co chwilę sprawdzał, czy Teigan na niego patrzy. Gdyby nie robot już dawno wpadliby w ręce przelatującego nad puszczą patrolu galaktycznych bandytów. Może nie był aż tak złym podarunkiem?

swoją drogą, wcale się nie dziwił, że rada wysłała badaczy właśnie tutaj. bogactwo ekosystemu rzucało na kolana nawet takiego ignoranta jak demir. Mimo wszystko potrafił docenić piękno pierwotnej, nieskażonej jeszcze choćby ludzką myślą puszczy. z niemym zachwytem wodził wzrokiem za rozsianymi szczodrze dookoła cudami natury. delikatne, strzeliste drzewa sięgały we wszystkie strony białymi gałęziami, na których przysiadały maleńkie stworzonka z czarnymi oczami i długimi, rozdwojonymi ogonami, wyraźnie zaintrygowane nagłym pojawieniem się intruzów. różnokolorowe kwiaty zdawały się wodzić wzrokiem za wędrowcami, wprawiane w ruch nawet najdrobniejszym podmuchem.

najciekawsze wydały się Teiganowi niebotycznych rozmiarów skalne słupy, które co kilkadziesiąt metrów wystrzeliwały z  ziemi, niczym rytualne totemy pierwotnych plemion. Ta opcja nie wchodziła jednak w  grę, bo rasa Twórców stwierdziła kategorycznie, że na rG-108 nigdy nie przybyli. kapitan łamaca chętnie dowiedziałby się czym naprawdę są te skały i skąd się wzięły - tym bardziej, że zauważył, jak elm-sho wodzi za nimi tęsknym wzrokiem.

– jak myślisz… – zaczął demir, uchylając się przed bladą gałęzią upstrzoną błękitnymi listkami. – czy te androidy to nie jest jakiś galaktycznych rozmiarów spisek pedofilów-sadystów?

kent zasłonił usta dłonią aby nie ryknąć śmiechem.– To po prostu produkt astarian. oni tak właśnie wyglądają. wszyscy są androgeniczni, ale za

to łby mają nie od parady… Tylko do tego jeszcze mają ogony. no i wszyscy są bezpłciowi.– Teraz to sobie ze mnie żartujesz, prawda? Powiedz, że żartujesz? Przecież muszą się

jakoś rozmnażać!– och, nie martw się. jak tylko jednego z nich spotkam, na pewno będzie to pierwsza rzecz,

o którą go zapytam.

***

centrum mieli niemal na wyciągnięcie ręki. niestety, nie tylko oni – tuż nad placówką krążył jeden ze statków piratów, a w zasięgu wzroku pozostawały trzy kolejne.

wielki kompleks naukowy otoczony był szerokim pasem nagiej ziemi, nie mieli więc najmniejszych szans dobiec do niego niezauważeni. zresztą, nie w tym tkwił problem. do demira poniewczasie dotarło, że piratom zależy właśnie na tym, aby naukowcy dostali się do centrum - tylko w ten sposób oni sami mogli tam wkroczyć. było to dość oczywiste, jako że ze swoją technologią zdołaliby sforsować bariery G9000, która rozpościerała się ponad kompleksem. z daleka mogła wyglądać na zwykłą szklaną kopułę, ale jeśli przyjrzeć się jej dokładniej, dało się zauważyć potężne wyładowania elektryczne. Piraci nie mieli absolutnie żadnych szans na jej pokonanie. nawet

Page 19: Herbasencja - Grudzien2015

19Grudzień 2015

łamacz brzasku miałby z tym nie lada kłopot. jedynym sposobem na dostanie się do środka było przejście przez jedną z ośmiu bram, które mógł otworzyć wyłącznie specjalny klucz dostępu. klucz, który posiadał tylko demir i naukowcy.

– beznadziejna sytuacja, kapitanie – westchnął uter stając tuż przy dowódcy. – Może powinniśmy jednak zaczekać na jakieś wsparcie?

– nic z  tego – odparł Teigan grobowym tonem. – właśnie dostałem sygnał, że ktoś złamał zabezpieczenia łamacza, a skoro znaleźli nasz statek, to zaraz zaczną szukać również nas.

– o ile mają radary biometryczne.– Mogą je mieć?– chce pan tu poczekać i osobiście ich o to zapytać?Teigan już miał odpyskować, ale przerwało mu przybycie V. biedny android nie był dostosowany

do takich warunków. ba! Możliwe nawet, że w  ogóle nie brano pod uwagę iż będzie zmuszany do opuszczenia domu czy nawet sypialni właściciela. a jednak udało mu się znaleźć dla siebie zastosowanie w tej misji i demir musiał przyznać, że jest pod wrażeniem.

- Kapitanie, proszę o zezwolenie na odbycie misji samobójczej – powiedział robot przerażająco spokojnym tonem. chociaż coś takiego jak niespokojny android zapewne w  ogóle nie istniało. z drugiej jednak strony Teigan nie widział wcześniej, aby impulsy przeskakiwały po tęczówkach V w tak rozpaczliwym tempie.

jakimś cudem ciche słowa androida dotarły do każdego i teraz wszystkie oczy były utkwione w jego drobnej sylwetce.

– co masz przez to na myśli? – zapytał demir kompletnie zbity z tropu.- Przeanalizowałem naszą sytuację, kapitanie. Aby dostać się do Centrum potrzebna jest szybka

dywersja. I tylko ja mogę to zrobić. Oczywiście za twoim pozwoleniem, kapitanie.– w takim razie co proponujesz?- Zainstalowałem właśnie program do generacji hologramów. Jeśli wyślę je w stronę jednej z bram,

odciągnę uwagę piratów. Wy w tym czasie będziecie mogli przejść przez inną bramę. Niestety, zasięg pola holograficznego wynosi jedynie pięć metrów.

Teigan nie musiał konsultować się z uterem ani sa’hinem aby wiedzieć, że to najlepszy plan jaki mają. nie był jednak w  stanie stłumić narastającego w  nim protestu. nie podobało mu się to. ani trochę. nie dlatego, że miał właśnie poświęcić prezent od rodziny, ale dlatego, że było coś niezwykle i  rozpaczliwie ludzkiego w zachowaniu androida. albo raczej nieludzkiego. zupełnie jakby mówił: „Spójrz na mnie, mój panie – zostałem stworzony, by zaspokajać twoje potrzeby, ale nikt nie podejrzewał, że wykorzystasz mnie do czegoś takiego. A mimo to jestem tu i będę ci służył, bo to jedyny cel mojego istnienia. Więc nie patrz na mnie takim wzrokiem, bo wiesz przecież bardzo dobrze, że jedyne czego pragnę to twoje szczęście. Właśnie tak zostałem zaprogramowany”.

demir odetchnął głęboko, po czym bardzo powoli, tak aby zrozumieli go wszyscy, zaczął mówić:– doskonale, V. Tak właśnie zrobimy. udasz się w stronę zachodniej bramy i spróbujesz przez

nią przejść z aktywowanymi hologramami. czy uda ci się oszukać radar biometryczny?- Mogę wysłać wirusa do systemu operacyjnego pirackich statków. To na jakiś czas ich zdezorientuje

i moje działania będą wyglądały bardziej autentycznie.– w takim razie weź przepustkę elm-sho na wypadek, gdyby jednak udało ci się dotrzeć

do bramy. ujmę to inaczej: masz zrobić wszystko, co w twojej mocy, żeby nie dać się zestrzelić, rozumiesz?

– Tak, kapitanie.– więc ruszaj.

***

Teigan westchnął głęboko, przetarł oczy i wyjrzał przez okno. widok tętniącej życiem puszczy pełnej drzew o bladej korze i ametystowo-błękitnych listkach powinien go uspokoić, ale najwyraźniej

Page 20: Herbasencja - Grudzien2015

20 Herbasencja

trzeba było czegoś więcej. nie chodziło o to, że po raz pierwszy musiał poświęcić kogoś z załogi. dowodził misjami znacznie trudniejszymi i wielu z jego ludzi straciło w nich życie. a jednak tym razem było inaczej. Może dlatego, że pierwszy raz ktoś postanowił poświęcić się dla niego, a nie dla powodzenia misji.

udało im się. wszystko poszło dokładnie tak, jak zaplanowali. Gdy tylko statek krążący nad centrum ruszył w stronę V, cała grupa rzuciła się do bramy i przekroczyła ją, zanim piraci zorientowali się, że coś jest nie tak.

Potem padły strzały.dla bandytów nie miało już znaczenia, czy dali się złapać na przynętę czy też nie. Musieli jakoś

sobie ulżyć i zrobili to – wyżywając się na bezbronnym androidzie.demir nie pamiętał tego, ale uter twierdził, że gdy tylko ucichł odgłos wystrzałów, kapitan

polecił obsłudze centrum dezaktywować klucz wstępu elm-sho i przydzielić mu nowy. logiczne. nie było szans, żeby V udało się przetrwać, Teigan musiał więc wziąć pod uwagę, że piraci mogą zechcieć przeszukać resztki androida.

Gdy tylko do grabieżców dotarło, że ich jedyna szansa na pokonanie bariery legła w gruzach, spróbowali uciec z rG-108. nie zdążyli jednak zniknąć w bezmiarze kosmosu, gdyż wpakowali się prosto na oddział armii Światów. nie trudno się domyślić, jaki był wynik tego starcia.

To, co zostało z V, sa’hin dostarczył do pokoju demira w drewnianej skrzyneczce rozmiarów pudełka na buty. jak malutka trumna. Teigan nie zajrzał do środka. zadowolił się informacją, że szczątki nie wystarczą, aby odbudować robota. szkoda. w sumie V okazał się jedynie problematycznie uroczym i zaskakująco przydatnym androidem.

rozmyślania przerwało demirowi pukanie do drzwi.– Proszę – rzucił odruchowo, wiedząc doskonale, że jest tylko jedna osoba, która miałaby czelność

odwiedzać go, gdy akurat pozwalał sobie na chwilę melancholii. – jeśli chcesz mi powiedzieć, że wystarczająco długo się nad sobą użalam i powinienem w końcu wyjść z tej klatki, to…

– demir, musisz to koniecznie zobaczyć! – krzyknął podekscytowany kent. – Pospiesz się. są w sali konferencyjnej. no, ruszże się wreszcie!

wzdychając teatralnie, kapitan wyszedł z pokoju i ruszył we wskazanym kierunku z uterem tuż za plecami. co mogło być aż tak ważnego?

odpowiedź na to pytanie uzyskał dość szybko – pełen jadu i wściekłości głos elm-sho wstrząsnął nie tylko Teiganem, ale i pewnie znaczną częścią centrum.

– co To, do jasnej cholery, Ma znaczyĆ?! TrzydzIesToleTnI konTrakT?! na nIc TakIeGo sIĘ nIe zGadzałeM!

kapitan zatrzymał się przed drzwiami do sali konferencyjnej i spojrzał pytająco na pilota.– Generał floty, którą wysłali po ziemskich piratów, cynth II Morgan. wpadł z  rozkazami

z  centrali – wyjaśnił szeptem kent, po czym otworzył drzwi i  niemal kurtuazyjnie wpuścił do środka swego dowódcę.

wykonane ze śnieżnobiałego bioalu pomieszczenie pełne było naukowców w różnych stadiach załamania nerwowego. niektórzy z nich próbowali ukryć się w kątach i zataić przed światem fakt swojego istnienia, inni łkali niczym dzieci wytrącone ze słodkiego snu przez koszmarne wizje, pozostali z kolei, jak chociażby szanowny elm-sho, rzucali wyzwanie drobnej postaci, która stała u szczytu stołu.

V!Teigan już miał rzucić się w jego stronę, gdy pojął, że ma przed sobą nie androida, ale żywą istotę.

chociaż trzeba przyznać, że podobieństwo było uderzające; te same równo przycięte, sięgające ramion płowe włosy, te same wielkie błękitne oczy… nie. oczy miał inne. Te zdecydowanie należały do człowieka, i to cholernie inteligentnego, takiego, który właśnie napawał się swoim zwycięstwem. zdawał się również wyższy i szerszy w ramionach. dumnie wypinając pierś dawał wszystkim do zrozumienia, że mimo niepozornej sylwetki, dysponuje znaczną siłą fizyczną. jednak ani jego postawa, ani rysy twarzy, ani nawet kształty ciała nie pozwalały na określenie płci. no i miał ogon.

Page 21: Herbasencja - Grudzien2015

21Grudzień 2015

– wydawało mi się, że wyraziłem się jasno, panie sho – powiedział powoli, przeciągając mrucząco słowa, tak jak kot przeciągający się na słońcu. – dzięki łaskawości rady Światów wasze kontrakty zostały przedłużone i  najbliższe trzydzieści lat spędzicie na rG-108. nikt z  was nie posiada żon, mężów ani dzieci, więc wasza rozpacz jest nieuzasadniona. więcej nawet! Powinniście cieszyć się możliwością poznania tajników tej planety. chyba, że… – tu generał zawiesił na chwilę głos i zmierzył wzrokiem zrozpaczonych naukowców. – chyba, że zgodziliście się na ten kontrakt z nadzieją, iż uda się wam ogołocić rG-108 z diamentów. Mam nadzieję, że nie, bo wtedy musiałbym was wszystkich aresztować i postawić przed sądem razem z piratami. ale to nie może być prawda. w końcu jesteście śmietanką towarzyską grona naukowego! Tak więc mam nadzieję, że gdy tylko zrozumiecie, jakiego zaszczytu dostąpiliście, docenicie fakt, że ta piękna planeta dostała rangę rezerwatu przyrody i dzięki temu winna pozostać w stanie nienaruszonym. a teraz wybaczcie mi na chwilę, chciałbym zamienić kilka słów z kapitanem Teiganem.

drobny człowieczek ruszył żwawym krokiem do wyjścia i  demir mógłby się założyć, że gdyby duma mu na to pozwoliła, pogwizdywałby z  zadowolenia. skinieniem dłoni kapitan odesłał utera i ruszył za generałem. Gdy znaleźli się daleko od sali konferencyjnej, obaj parsknęli niepohamowanym śmiechem.

– diamenty? – wykrztusił Teigan. nagle wszystko stało się jasne.– Tak – odparł astarianin, poskramiając w końcu rozbawienie. – Te wszystkie skały to najwyższej

jakości diament. ach, biedna banda łapówkarzy i karierowiczów… chyba zniszczyłem im życie, nie sądzi pan, kapitanie?

– cóż, właśnie zamierzałem pogratulować generałowi tak zgrabnej przemowy – wyznał z udawaną grzecznością demir. – wszyscy byli doprawdy porażeni.

jasnowłosy mężczyzna obdarzył kapitana łamacza kolejnym przychylnym spojrzeniem, po czym raptownie spoważniał. najwyraźniej chciał jeszcze coś powiedzieć, ale najpierw musiał zebrać myśli. demir nie zamierzał ponaglać Morgana. szli ramię w ramię i przez cały czas najemnik zastanawiał się, jak to możliwe, że ktoś, kto sięga mu ledwie ponad ramię, może roztaczać wokół siebie tak przytłaczającą aurę władzy.

– całkiem sprawnie rozegrana akcja, kapitanie Teigan – powiedział w końcu generał. – Przykro mi jednak z powodu pańskiego statku i androida.

a więc łamacza brzasku również nie oszczędzili? cholerne sukinsyny.– armia Światów potrzebuje ludzi takich jak pan – ciągnął Morgan, chociaż jego głos zaczął

tracić na mocy, zupełnie jakby mężczyzna czuł się skrępowany. jego złożone za plecami dłonie zadrżały lekko. – nie. To nie o  to chodzi. To ja potrzebuję pana, kapitanie – wyznał w  końcu, zatrzymując się raptownie. – nie wiem, czy to będzie dla pana wystarczającą rekompensatą, ale chciałbym mianować pana kapitanem mojego własnego statku. obecnemu już od kilku lat należy się emerytura. co pan na to?

demir zmierzył Morgana wzrokiem. co powinien o tym myśleć? oficjalnie należeć do armii? w sumie nie brzmiało to aż tak źle. nie miał już statku. Prawdopodobieństwo, że w najbliższym czasie zdobędzie nowy, wydawało się znikome. delikatnie mówiąc, ta oferta ratowała tyłek nie tylko Teiganowi, ale i całej załodze łamacza, bo bez nich nie zamierzał się nigdzie ruszać. wprawdzie musiałby przejść przez te wszystkie koszmarne testy, których do tej pory unikał, ale chyba tylko dzięki nim mógłby osiągnąć jakiś postęp w karierze. Tylko dlaczego odniósł wrażenie, że ta oferta miała charakter bardziej osobisty niż zawodowy? nie, żeby miał coś przeciwko temu, wręcz przeciwnie. już dawno przestał zwracać uwagę na płeć (co zrobiła też ewolucja astarian), a generał zdecydowanie posiadał to coś, ale…

– Proszę o wybaczenie, generale, ale na podjęcie tak zobowiązującej decyzji potrzebuję więcej czasu – spróbował się wyłgać. widząc rozczarowanie Morgana, zasalutował przepraszająco i zaczął powoli odchodzić.

– Pomagałem budować model V54c6s814-t450 przez wiele tygodni – zawołał demirem nim dowódca armii Światów. Teigana przeszły dreszcze. odwrócił się błyskawicznie i  spojrzał na

Page 22: Herbasencja - Grudzien2015

22 Herbasencja

generała  szeroko otwartymi z przerażenia oczami. – czasem między jedną misją a  drugą lubię zrobić coś spontanicznego, odpocząć od presji dowodzenia. Gdy kuzyn poprosił mnie o pomoc przy najnowszym projekcie androida, myślałem, że to będzie przyjemne, odprężające zajęcie. a potem poznałem pańską rodzinę. Proszę się nie obrazić, ale są strasznie upierdliwi. Gdy zażyczyli sobie, by pański towarzysz wyglądał jak ja, tylko był znacznie lepszy, miałem ochotę upozorować ich śmierć w tragicznym wypadku. wtedy wydawało mi się, że nie może istnieć ktoś o tak wygórowanych wymaganiach. ale istnieje pan, a  ja najwidoczniej, mimo wszystko, nie jestem w  stanie tym wymaganiom sprostać.

na koniec westchnął tak żałośnie, że Teigan miał ochotę podejść i  zmiażdżyć go w  czułym uścisku. jednak tego nie zrobił; mała, błyszcząca czerwienią lampeczka gdzieś na rozległych polach podświadomości dawała kapitanowi jasno do zrozumienia, że powinien uciekać. niestety, tego również nie zrobił.

– bardzo nalegali żeby był do pana podobny, generale? – zapytał demir, zbliżając się ostrożnie do drugiego mężczyzny. widząc pełen rozbawienia błysk w oczach rozmówcy, zrobił jeszcze kilka kroków po czym zatrzymał się. – czy nie prościej byłoby się ze mną po prostu skontaktować?

- Stół z powyłamywanymi nogami – odparł przekornie Morgan i uśmiechnął się szeroko. czy to możliwe, że kontrolował zachowania androida przez cały czas? w sumie - czemu nie. Przecież jeszcze przed chwilą napawał się rozpaczą ofiar nepotyzmu. a teraz wypatrzył nową zdobycz. cholera, ten mężczyzna (a może jednak kobieta?) był śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. ale jako sojusznik mógł stać się źródłem wyzwań, których Teigan potrzebował, aby żyć. – Proszę nie robić takiej posępnej miny, kapitanie. zamiast tego niech pan lepiej spróbuje zgadnąć, jakie było pierwsze pytanie, które zadał mi pański pilot.a

W zachowaniu robota było coś doprawdy uroczego i Demir nie potraf ił odmówić mu siedzenia w tej pozycji , ale nie upadł jeszcze tak nisko, żeby zacząć podniecać się androidem.– Zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś dla mnie tylko kolejnym problemem? – zapytał w przypływie nagłej irytacji .

Page 23: Herbasencja - Grudzien2015

23Grudzień 2015

groteskasztuka przetrwania

odkąd pamiętam nasza rodzina żyła z pracy rąk innych ludzi. działo się tak od zawsze, nie było więc to dla mnie w pewnym wieku szokiem, traumatycznym wstrząsem czy też jakimś epokowym odkryciem. Tak po prostu było i należało z szacunkiem zaakceptować ten stan rzeczy.

Moje pierwsze młodzieńcze wspomnienie sięga wuja Protazego, który nigdy nie skalał się żadną pracą. erudyta - mający wielką praktyczną wiedzę o życiu oraz długiego wąsa - potrafił skutecznie manipulować ludźmi. dzięki urokowi osobistemu zdołał wkręcić się do wielu organizacji, skupiających osoby wybitne i zarazem majętne. wuj zręcznie wykorzystywał pokłady naturalnej elokwencji, inteli-gencji i sprytu, aby dopiąć swoich celów. Pożyczał, inwestował, obiecywał… i zwodził.

Ponadto jako szanowany i oddany członek lokalnej społeczności parafialnej potrafił przygarnąć do siebie mniejszą lub większą część darów czy zapomóg.

babka alojza żyła podobnie. jako spadkobierczyni wielkiej fortuny - odziedziczonej po majętnym mężu, który zmarł w dość młodym wieku z przyczyn czysto naturalnych - też nie parała się nig-dy żadną stałą pracą. całe dnie, miast w nudnej robocie, spędzała na wyścigach, rautach, balach i herbatkach - czerpiąc stamtąd korzyści nie tylko natury sportowej, towarzyskiej czy też duchowej.

Dobra Cobra przedstawia dziś opowiadanie w pełni amoralne, a na dodatek zabronione do czytania przez kościół, pt.

Sztuka przetrwania

część 1

W życiu liczyć można wyłącznie na Boga i pieniądze. Gdyż wiara czyni cuda, a cuda czynią wiarę.

osobiście szanuję trud człowieka pracującego. jeśli ktoś lubi to, co robi i nie ma dla siebie innej wizji - nie stanę mu na przeszkodzie. jednak ja - na podobieństwo całej mojej rodziny - zostałem ulepiony z nieco innej gliny.

dobra cobrabiedny i zatroskany młodzieniec z dalekiej rubieży naszego pięknego kraju. Życie doświadczało go

już od młodości, katując serią traumatycznych wypadków, z których najgorszym było beznadziejne zadurzenie w pewnej pannie, która miała wielu. od tego czas - aby przeżyć - zaczął pisać i robi to z przerwami do dziś dnia. jednak nie ma parcia na szkło, uznając swoje miejsce w szeregu.

uwielbiający grę w tryk-traka, łodzie podwodne i czyszczenie kotom uszu.Po godzinach z pasją tworzy nagrania swoich kawałków, łapiąc do nich lektorów z ulicy. Później

przy pomocy szantażu sadza ich przed mikrofonem:https://www.youtube.com/channel/ucerjsgd5soeirjzIxrt7npaswój koleś, nie lubiący pychy, buty i głupoty.

Page 24: Herbasencja - Grudzien2015

24 Herbasencja

w młodości, gdy potrzebowałem jakiejś małej sumy pieniędzy, podbierałem najbliższym lub przyjaciołom rodziny jedną czy dwie monety i chowałem pod zegarem lub pod doniczką na kwiaty. wystarczyło odczekać kilka dni, ewentualnie do następnej wizyty, i gdy nikt się nie upominał i nie szukał zguby, można było zabrać łup w sposób nie budzący żadnych podejrzeń.

Gdy dorosłem i potrzebowałem nieco większych sumek, będąc w gościach potrafiłem schować komuś zegarek, cenny pierścionek czy rodową tabakierę. jak tylko zaobserwowałem, że właściciel ze wzmożonym wysiłkiem poszukuje swojej zguby, potrafiłem przyłączyć się do poszukiwań, po czym - niby przypadkiem - samemu odnaleźć zagubioną rzecz, co wywoływało uśmiech i często odpowiednią gratyfikację pieniężną ze strony przeszczęśliwego właściciela.

Teściowie odsunęli się od nas dość szybko, z przerażeniem ujrzawszy, że mam awersję do jakiej-kolwiek pracy. Musiałem jednak w jakiś sposób gromadzić pieniądze, potrzebne do godziwego utrzymania w mieście. Żywność, ubrania, ogrzanie odziedziczonej po babce kamienicy, opłacanie wszystkich rachunków oraz niespodziewane wydatki - z tym wszystkim musiałem się zmierzyć w wieku dorosłym.

z początku zacząłem rozsprzedawać cenną kolekcję znaczków pocztowych odziedziczoną po ojcu. Gdy w portfelu zaczynało brakować pieniędzy, wyjmowałem z klasera kolejną serię i udawałem się w podróż po sklepach filatelistycznych. czasem odrzucałem ofertę sprzedaży w jednym miejs-cu, uważając, że proponowano mi za niską kwotę. jednak po odwiedzeniu kilku salonów zazwyczaj udawało mi się osiągnąć założony wcześniej cel.

wracając robiłem niezbędne zakupy żywnościowe, czasem kupując żonie jej ulubione miętowe czekoladki lub inny przynoszący radość drobiazg. zdobyta kwota wystarczała zazwyczaj na dob-rych kilka tygodni życia, później musiałem znów powtarzać podróż z walorami filatelistycznymi.

oczywiście, sprzedając same znaczki, stosunkowo szybko pozbyłbym się niezbędnych aktywów. dlatego zacząłem dodatkowo występować o pomoc do urzędu miasta, kościoła, różnych unijnych funduszy oraz innych organizacji charytatywnych.

niestety, klasery pustoszały jeden po drugim, a nieoddawane pożyczki zostały już dawno przeje-dzone. urzędnicy też zaczęli patrzeć podejrzliwe na naszą rodzinę. jednak i w tak zgoła coraz bardziej tragicznym położeniu nie zamierzałem rezygnować z wolności, jaką dawało mi niepracowanie.

***

z miesiąca na miesiąc byliśmy w coraz większej potrzebie finansowej. wówczas niespodzie-wanie poczułem nieprzepartą wewnętrzną chęć oddawania się modłom. Próbując rozmawiać z niebem, przyjmowałem postawę - jak mi się wydawało - idealną dla grzesznika: pełną uniżoności i zgarbioną. z całego serca uwierzyłem bowiem, że moje prośby o powodzenie w dalszym utrzy-maniu rodziny, muszą być wysłuchiwane. starałem się je więc przedstawiać w sposób pokorny, bez jakiejkolwiek pychy, szantażu czy żebrania. jasno wyrażałem potrzeby w duchu realistycznego dia-logu pomiędzy potrzebującym, a Źródłem wszelkich łask i darów. Musiałem jeszcze znaleźć jakieś dobre, zaciszne miejsce do prowadzenia spokojnej i pełnej natchnienia rozmowy.

kościoły, gdzie gromadzili się wyłącznie pozerzy i ludzie nierozumiejący, na czym polega wiara, skreśliłem już na samym początku. wydawało im się, że wizyta, odbębniona raz na jakiś czas spra-wi, że będą nazwani dziećmi bożymi. nic bardziej mylnego! byłem przekonany, że z bogiem należy prowadzić nieustanną wymianę zdań, słuchać uwag, prosić i dziękować.

Ponadto w kościołach zawsze wiało chorobliwym chłodem i szkodliwą stęchlizną.

zacząłem odwiedzać wszystkie miejskie sale, znajdując w każdej z nich zupełnie inny stan skupi-enia, tak bardzo potrzebny w intymnej rozmowie z Panem. starodawne sklepienia w budynku Poli-techniki dawały zapewnienie, że skoro ludzie od tak dawna proszą, niemożliwym jest, aby Pan ich nie wysłuchiwał. z kolei wielka aula biblioteki Głównej - działała na moje serce w sposób wybitnie kojący.

Page 25: Herbasencja - Grudzien2015

25Grudzień 2015

najmniej lubiłem wnętrza modernistycznie żelbetowego sądu miejskiego, nijak nie mogąc tam znaleźć odpowiedniej atmosfery skupienia i wyciszenia. wielką przeszkodę stanowiły tam też osoby gwałtownego usposobienia, które swoim zachowaniem zbyt głośno wyrażały żal czy też szczęście z powodu zasądzonego wyroku. ciągłe piszczenie bramki do wykrywania metali też potrafiło zniechęcić do wzniosłych kontaktów z niebem. najlepiej było się znaleźć w sądzie na pół godziny przed zamknięciem gmachu, gdy przebywały tam już tylko sprzątaczki i ochrona.

***

z czasem bardzo polubiłem kontakty ze stwórcą, doceniając pełną spokoju atmosferę, która panowała podczas szczególnej z nim łączności. w moim przypadku nie było to li tylko klepanie w kółko tych samych modlitw, jak to robi wielu pseudochrześcijan. należało przecież z wielkim prawdopodobieństwem założyć, że stwórca jest Istotą, która inteligencją przewyższa swoje stwo-rzenie. nijak nie mogłem więc rozmawiać z nim w sposób tradycyjnie zakorzeniony w naszej kul-turze - poprzez powtarzanie w koło Macieju tego samego. To prawie, jak deklamowanie wierszyków w szkole - bez zrozumienia, tylko aby zaliczyć swoją „umiejętność” na ocenę. albo, jak błaganie urzędnika o załatwienie jakiejś sprawy, na której nam bardzo zależy.

Myślę, że już po pierwszej godzinie takiego upierdliwego różańca żaden biurokrata nie chciałby więcej z nami gadać, nie mówiąc o jakiejkolwiek szansie na pozytywne rozstrzygnięcie prośby. a co dopiero, gdy powtarza się te same oklepanie modlitwy przez całe życie.

***

Przedstawiałem bogu swoje potrzeby, dzieliłem się obawami co do problemów życia doczesne-go i dziękowałem Mu za każdy objaw najmniejszego nawet błogosławieństwa. wierzyłem, że moje prośby, przedkładane przed Święty Tron, z pewnością zostały już wysłuchane.

Teraz należało tylko czekać na odpowiedź.

dzięki wizytom w miejscach ukojenia zacząłem zdecydowanie lepiej sypiać, poczułem też jeszcze większą miłość do mojej żony, kobiety oddanej mi i wierzącej, iż - mimo przeciwności losu i coraz cięższych czasów - potrafię utrzymać i wyżywić rodzinę. czyż potrzeba mężczyźnie innej podpory i towarzyszki życia? czyż nie była ona piękną nagrodą za ufność, jaką pokładałem w niebiesiech?

niestety, trzeba jasno powiedzieć, że nasza sytuacja finansowa, z miesiąca na miesiąc, zaczynała wyglądać coraz bardziej ponuro. nie mieliśmy już gdzie pożyczać pieniędzy, a ostatnie znaczki ojca sprzedałem jakiś czas temu. Puste klasery smętnie spoglądały na mnie z etażerki pozostałej po ciotce kluźwiakowej, która zabarykadowała się w piwnicy, gdy tylko uświadomiła sobie na dobre, że światem kulinarnym niepodzielnie rządził glutaminian sodu. Trwało to już długich osiemnaście lat.

czy niebawem mieliśmy być skazani już tylko na komornika, ośrodek pomocy społecznej czy prostytucję?

***

Pamiętam, że owego letniego dnia modliłem się wyjątkowo żarliwie, przedstawiając Panu nasze kry-tyczne położenie. Popadłem w rodzaj swoistego odrętwienia, nie wiedząc, co powinienem dalej robić, by utrzymać rodzinę. Trwając w stanie szczególnej łączności, szybko zapomniałem o otaczającym świecie.

Po opuszczenie czytelni biblioteki Głównej nie miałem ochoty na zbyt szybki powrót do czar-no wyglądających spraw dnia codziennego. usiadłem więc na ławce w parku, patrząc z pewną zazdrością na gołębie, beztrosko tupiące po żwirowych ścieżkach w poszukiwaniu jedzenia.

obserwując je, poczułem nagle, że oto Pan daje mi wyraźną odpowiedź na moje prośby: całe ptactwo żyje z jego łaski i codziennie znajduje jakiś pokarm, aby się nasycić, mimo, że nie pracuje, nie żnie i nie zamartwia się o każdy kolejny dzień. I nam zatem z pewnością bóg też nie pozwoli zginąć!

Page 26: Herbasencja - Grudzien2015

26 Herbasencja

wielce uradowany tym przekazem, czym prędzej wróciłem do czytelniczej świątyni, aby tam słodko dziękować jedynemu za objawienie jakże wyraźnego znaku, iż jego opieka i łaska stale rozpościerają się nade mną i moją rodziną.

w tym samym momencie dzwony pobliskiego kościoła uderzyły doniośle na anioł Pański. To nie mógł być przypadek. byłem pewien, że coś się zaraz wydarzy, że otrzymam wyraźny znak z góry, co powinienem robić lub gdzie się udać.

w niemym oczekiwaniu tego, co miało nadejść, z powrotem spocząłem na parkowej ławce. czułem cieleśnie głęboki mistycyzm tej wspaniałej chwili, będąc jednocześnie pewnym, że nieba-wem znajdzie się idealne rozwiązanie naszych problemów.

***

Po chwili zza zakrętu wyłonił się śliczny piesek oryginalnej urody, który podążał powoli w moją stronę. umaszczony nietypową przeźroczystą sierścią, mierzył może ze czterdzieści centymetrów wysokości. wyraźnie widać było jego zdezorientowanie, wysnułem więc wniosek, że się z pewnością zgubił w ferworze miejskiego zgiełku. niepewnie usiadł na trawie, kilka metrów od ławki i z wy-wieszonym językiem uważnie obserwował obcą mu okolicę. wreszcie spojrzał mi w oczy.

wyjąłem z kieszeni kanapkę, przyszykowaną przez zapobiegliwą żonę, rozchyliłem połówki białej bułki i wyciągnąłem ze środka pyszne, gotowane mięso. Powoli skierowałem dłoń ze smakołykiem w kierunku zwierzęcia.

z początku ani drgnął, nie ufając obcemu. lecz po dłuższej chwili wstał i powoli poruszył ogonem. - chodź, mały. chodź - powiedziałem najłagodniej, jak tylko umiałem.Podszedł nieśmiało i ostrożnie wziął w zęby podawany kąsek, który następnie szybko połknął.

rozpoznałem w nim przedstawiciela stosunkowo rzadkiej już dziś rasy rekińczyków.z pobliskiej fontanny zaczerpnąłem wody do plastikowego kubka, który znalazłem obok kosza na śmieci.

Gdy pies łapczywie chłeptał wodę, przyjrzałem się mu dokładniej. nie ulegało wątpliwości, że właściciele dbali o niego. był odżywiony i wyczesany, co oznaczało, że musiał zaginąć stosunkowo niedawno.

czasami hałasy wielkiego miasta, jakieś mocne uderzenie, wybuch petardy, dźwięk klaksonu samochodowego lub odgłos wypadku, mogą skutecznie przestraszyć zwierzę, które traci potrzebę naturalnego pilnowania swojego właściciela i w nagłym ataku paniki ucieka przed siebie.

zauważyłem, zawieszoną na szyi, małą metalową obróżkę. Miał na imię biolnik. Powoli odwróciłem ją na drugą stronę.

***

droga pod adres, umieszczony na psim identyfikatorze, trwała nieco dłużej, niż mogłem przypuszczać. w okolicach centrum rozpoczęto bowiem po raz kolejny remont jednej z głównych arterii komunikacyjnych. nadłożyłem więc drogi, co zmęczyło mnie tak bardzo, że zmuszony byłem przysiąść na chwilę na parkowej ławeczce, aby dać ulgę zmęczonym stopom. biolnik umościł się na trawie, zdany w całości na mnie. Musiał mi ufać i czuć, że chcę dla niego dobrze.

Gdy dotarliśmy na miejsce, właściciele psa, starsze małżeństwo, bardzo zdziwili się z powrotu ich ukochanego pupila. Mimochodem zauważyłem, że ręce mężczyzny zaczęły wyraźnie drżeć, co uznałem za objaw wielkich emocji nim targających.

zostałem zaproszony na herbatę, przy której obdarzono mnie wieloma komplementami na te-mat mojego dobrego serca i czułości dla zwierząt. na odchodne otrzymałem hojną gratyfikację za czas poświęcony sprawie oraz karton pysznego ciasta bezowego, którym rozkoszowaliśmy się z żoną przez kilka następnych dni.

w drodze powrotnej dokonałem niezbędnych zakupów spożywczych, niespodziewanie napotykając w kącie sklepu pudło, do którego zbierano pieniądze na jakiś szczytny cel. korzystając

Page 27: Herbasencja - Grudzien2015

27Grudzień 2015

z nadarzającej się okazji, jaką był chwilowy brak osoby nadzorującej, sprawnie wydobyłem za pomocą drutu od wieszaka kilka większej wartości banknotów. nie odczuwałem przy tym żadnych większych wyrzutów sumienia.

Ten dzień mogłem zatem zaliczyć do wyjątkowo udanych. czyżby moje modlitwy zostały wysłuchane w ten właśnie sposób, a nasz los ulegał właśnie powolnej przemianie? Tak bardzo chciałem w to wierzyć.

***

biolnik pojawił się w parku dwa dni później. akurat radowałem się z pięknej pogody, trady-cyjnie prowadząc tam prywatną rozmowę z Panem. w uniesieniu pytałem, czy pomysł porywa-nia psów i późniejszego ich „odnajdywania” będzie najlepszym dla utrzymania rodziny. zwierzak z ufnością położył nos na moim bucie, wcale nie obawiając się odrobiny pieszczoty, którą go za-raz obdarowałem. Poczęstowawszy rekończyka kiełbasą, którą miałem w torbie z zakupami, znów nadłożyłem drogi, aby odprowadzić go do domu.

dwa dni później sytuacja się powtórzyła. Tym razem jednak pies, skamląc, pociągnął mnie w stronę najbliższego bankomatu, gdzie wyprężył się i skoczył, wyrywając modnie odziane-mu dżentelmenowi portfel z ręki. zrobiło się małe zamieszanie, jednak nikt do końca nie mógł stwierdzić, co się stało. Pies miał bowiem przeźroczystą sierść i doprawdy trudno było go dostrzec w ruchu. Po niedługim czasie poszkodowany mężczyzna wsiadł do równie eleganckiej jak on limu-zyny, a ja zdałem sobie sprawę, że nieszczęście nie trafiło na biednego.

jakież było moje zdziwienie, gdy kilkanaście minut później rekińczyk pojawił się u moich nóg, trzymając w zębach niedawno skradziony portfel. Położył go przede mną, z uwagą wyczekując co też zrobię. udając, że rozwiązał mi się but, ostrożnie podniosłem ciężki przedmiot z ziemi. z tru-dem zapanowawszy nad nerwowym tikiem oka, powoli otworzyłem zapinkę. Gruby plik banknotów o najwyższych nominałach sprawił, że przez dłuższą chwilę dosłownie nie mogłem złapać tchu.

czy to był ciąg dalszy tak oczekiwanego, nadzwyczaj potrzebnego i wspaniałego błogosławieństwa?

***

właściciele rekinopsa ponownie ucieszyli się z odprowadzenia zwierzaka, choć wydawało mi się, że ich oczy mówią coś zgoła innego. wziąłem jednak ten znak za dowód wielkiego roz-czulenia. Pod koniec rozmowy starsi państwo szczerze wyznali, że nie mają już sił do opieki nad energicznym zwierzęciem. z wielką nadzieją spytano mnie, czy nie chciałbym może zostać jego nowym właścicielem. czując szczególną radość z powodu niedawno zaobserwowanego sprytu i przydatności psa, zaoferowałem, że oddam im wszystkie pieniądze, które zapłacili uprzednio za dwukrotne odnalezienie ich zguby.

hojną ręką sięgnąłem do niedawno zdobytego przez rekińczyka portfela.

część 2

Żona nadspodziewanie dobrze przyjęła obecność nowego domownika. biolnik w krótkim czasie zjednał jej serce, rozkochując w sobie do granic możliwości łagodnością, opiekuńczością i mądrością. kładł się u jej nóg, gdy odpoczywała, a gdy pracowała w kuchni wodził za nią mądrym spojrzeniem, które rozsładzało jej kobiece instynkty. nic dziwnego, że zawsze mógł liczyć od niej na najsmakowitsze kąski z obiadu.

rekinopies z wielkim powodzeniem pomagał w odnajdywaniu zagubionych psów, kotów, cho-mików i innych zwierząt domowych. za każdym razem, dzięki jego umiejętnościom, mogłem

Page 28: Herbasencja - Grudzien2015

28 Herbasencja

liczyć na mniejszą lub większą nagrodę od wdzięcznego właściciela odnalezionego zwierzaka. z radością składałem niebu hołdy za ten szczególny i wyjątkowy dar. Przez cudowne pojawienie się w naszym życiu biolnika nie trwaliśmy już dłużej w nędzy.

czasami siadałem z rekińczykiem niedaleko któregoś z bankomatów, podczas gdy on czuj-nie obserwował kręcących się klientów. uderzał niespodziewanie i skutecznie, a dzięki darowi niewidzialności z powodzeniem uciekał z portfelami przez nikogo nie złapany. coraz częściej zacząłem przynosić do domu duże sumy pieniędzy. dzieliłem się tymi doświadczeniami z żoną, która wraz ze mną radowała się z powodu odwrócenia naszego losu.

Dobra Cobra przedstawia dziś opowiadanie w pełni amoralne, a na dodatek zabronione do czytania przez kościół, pt.

Sztuka przetrwania

część 2

W życiu liczyć można wyłącznie na Boga i pieniądze. Gdyż wiara czyni cuda, a cuda czynią wiarę.

z zaoszczędzonych pieniędzy żona otworzyła w suterenie naszej kamienicy studio Peelingu i hialurorenowacji Twarzy, w skrócie sPihT, którego prowadzenie przynosiło jej wiele radości oraz coraz wydajniej pomnażało nasze dochody. w niedługim czasie oferta zdobyła rzesze wiernych klientek, które dosłownie biły się o zapisanie na kolejny odmładzający zabieg.

biolnik lizał swoim językiem ich twarze i dekolty z nader wymiernymi skutkami. składniki za-warte w ślinie psa sprawiały cuda. Panie - oczarowane nowym wyglądem - chwaliły wielce skuteczną kurację, a sława studia rozchodziła się coraz szerszymi kręgami.

nie mogłem spokojnie patrzeć na ukochaną, pracującą w trudzie i pocie czoła. Muszę jednak przyznać, że mając inne podejście do tematu pracy niesłusznie nie doceniałem żony. nie dość bo-wiem, że mądrze rozreklamowała działalność gabinetu to na dodatek w odpowiednim momencie zatrudniła młode dziewczyny, które z jeszcze większym entuzjazmem podchodziły do biznesu uro-dowego. zarobionych pieniędzy wystarczało na dobre pensje dla pracownic, na zakup najnowszej generacji urządzeń kosmetycznych, a także na zamawianie najlepszych specyfików do pielęgnacji twarzy i ciał zasobnych w gotówkę pań.

z tego powodu biolnik nie był już tak bardzo uwiązany w działalność usługową, mógł więc na powrót spędzać ze mną więcej czasu. a dzięki dobremu zarządzaniu interesem żona mogła spędzać całe dnie z mamą.

***

rozmyślając nad alternatywnymi źródłami dochodów, postanowiłem w jakiś sposób zadbać o pewniejszą finansową przyszłość. wiedziałem bowiem, że nawet najlepszy interes sprowadzi kiedyś naśladowców, którzy mogą wyprzeć nas z rynku, oferując konkurencyjne ceny. oczywiście nie planowałem tego robić za pośrednictwem pracy.

Gdy pewnego dnia głowiłem się nad tym niełatwym zagadnieniem, biolnik wyciągnął mnie siłą na spacer o porze, w której nigdy nie wychodził z domu. Powiódł mnie do parku, gdzie zaraz wskoczył na ławkę, zmuszając tym samym do zatrzymania.

Po niedługim czasie obok nas usiadło dwóch mężczyzn, którzy zaczęli żywo dywagować o dy-wersyfikacji dochodów. Tak po raz pierwszy usłyszałem o internetowych aukcjach dla kolekcjo-nerów rzadkich serii i roczników whisky.

Page 29: Herbasencja - Grudzien2015

29Grudzień 2015

następnego dnia poszperałem w bibliotecznych zasobach prasy ekonomicznej i zdecydowałem się wejść w ten interes. zwrot zainwestowanych nakładów na rynku wzrósł w ostatnich latach średnio o ponad sto sześćdziesiąt procent, a w wyjątkowych wypadkach nawet o ponad osiem razy. co ważne inwestycje były niezależne od dużych zawirowań na rynkach finansowych. zawsze znajdowała się grupka ludzi, którzy mogli przeznaczyć wolne środki na zakup wyjątkowych butelek uisge beatha - wody życia - jak nazywano whisky z języka galeickiego.

oczywiście wszystkie przygotowania do nowej działalności czyniłem w dużej tajemnicy, aby przypadkiem nie narażać sąsiadów na chorobliwą zazdrość i obgadywanie za plecami. szczęśliwie byliśmy właścicielami kamienicy, która pozwalała nam na zachowanie prywatności. w myślach chwaliłem Pana za niepoddanie się pomysłom wynajmu części budynku, które - przyznam niechętnie - chodziły mi po głowie w okresie naszych największych tarapatów finansowych.

wielce przydatnymi w inwestowaniu w whisky okazały się przepastne piwnice, gdzie tempera-tura i swoisty mikroklimat idealnie sprzyjały prowadzeniu tego rodzaju działalności. wystarczyło wstawić tylko mocne drzwi i założyć solidne kłódki. dodatkowym atutem była też ciągła obecność ciotki kluźwiakowej, mieszkającej tam - jak już wcześniej wspominałem - od całych osiemnastu lat.

***

- o, to ten pan, co odnalazł naszego Pikusia! - krzyknęła mała dziewczynka, wyprowadzając mnie ze stanu rozmodlenia, w którym się akurat znajdowałem. Istotnie, jakiś czas temu biolnik odnalazł psiaka, którego odprowadziłem do domu tych ludzi. szybko okazało się, że ojciec małej jest prezesem schroniska dla zwierząt. na uroczystym spotkaniu - mimo moich poważnych oporów - obwołano mnie honorowym Przyjacielem Psów. zaraz po ogłoszeniu tego zaszczytu podszedł do mnie celebryta i znany piosenkarz emejzon Śmejzon, który zdradził mi znaczenie kolorowych pas-ków na tubkach past do mycia zębów. Poinformował w zaufaniu, że dotyczą one składu produktu. zielony prostokąt oznacza, że pasta została wyprodukowana z naturalnych składników - bez che-mii, fluoru czy aspartamu. kolor niebieski mówił, że w zawartości są zarówno składniki chemiczne jak i naturalne. kolor czerwony informował o sztucznych dodatkach jak soda i tym podobne. Taka pasta jest w większości wyprodukowana ze składników chemicznych. Pasek czarny odnosił się do produktu, mającego w składzie wyłącznie środki chemiczne.

dotąd nie znałem tej skrzętnie ukrywanej tajemnicy przemysłu dentystycznego! Później, po zakończeniu gali, wykupiłem w drogerii cały zapas pasty z zielonymi prostokątami. Pragnąłem dbać o zdrowie całej rodziny w jak największym stopniu.

celebryta emejzon okazał się być nieźle zafiksowany na punkcie schroniska. oddawał na nie większość zarobionych pieniędzy, co z pewnością nie rokowało dobrze na jego finansową przyszłość.

- a nie napisałbyś dla mnie tekstu piosenki? - spytał, gdy już zbieraliśmy się do domu. - ja?- no! jesteś wielkim przyjacielem zwierząt, a tacy to zawsze mają szczególny dar i natchnienie.

wiem to po sobie - dodał nieskromnie. - To jak?

Tego wieczoru przyniosłem z piwnicy jedną z najlepszych butelek, jakie miałem, zasiadłem za stołem, rozłożyłem czystą kartkę i… nic. nie mam pojęcia, ile mogły trwać nieudane próby prze-lania na papier tego, co czuję. Po opróżnieniu całej whisky upadłem na podłogę.

jakież było moje zdziwienie, gdy następnego ranka obudziłem się, widząc na łóżku, obok drzemiącego rekinopsa, arkusz papieru drobno zapisany kolejnymi zwrotkami.

Piosenka stała się wielkim hitem, a wysokie tantiemy od jej wykonań spływały do mojej kieszeni jeszcze przez długie lata. nie pamiętałem tylko dokładnie, w jaki sposób ją mogłem napisać…

To był kolejny wielki cud w moim życiu.

Page 30: Herbasencja - Grudzien2015

30 Herbasencja

***

Pasja i motor napędowy życia winna być zawsze dziecięca, naiwna i wiecznie świeża.niespodziewanym, acz szczęśliwym rozwiązaniem sytuacji z kradzieżami w sąsiedztwie ban-

komatów był pewien wieczór, gdy rekińczyk powrócił do domu z workiem pełnym pieniędzy, przypuszczalnie zawierającym całodzienny utarg z jakiegoś dużego przedsiębiorstwa lub jedne-go z centrów handlowych. suma, która nieoczekiwanie stała się moją własnością, zdecydowanie przekraczała zarobki, możliwe do osiągnięcia przez całe zawodowe życie!

zmusiło mnie to do zastanowienia nad sensownością dalszych wypadów rabunkowych. Gorąco wierzyłem, że w tym momencie niebo daje mi wyraźne ostrzeżenie. Policja musiała bowiem już coś podejrzewać, a głupotą byłoby przecież zakładać, że zatrudniano w niej samych kretynów. kiedyś mogła nam się powinąć noga.

***

nieraz, siedząc w fotelu i gładząc niewidzialną sierść śpiącego biolnika, obserwowałem zagmat-wany ruch uliczny. analizując tablice rejestracyjne samochodów dość szybko zrozumiałem, że ludzie, mieszkający na północy miasta, wozili swoje dzieci do szkół na południu. ci z południa - na północ, z zachodu - na wschód, a ze wschodu na zachód, zwiększając w sposób niepomierny natężenie ruchu na ulicach. nawet zamieszkujący oboczne kierunki, zawsze podróżowali z pociechami na drugi koniec miasta.

spoglądając przez okno zastanawiałem się, skąd też wzięło się nietypowe imię rekinopsa. Postanowiłem dowiedzieć się tego u źródła, czyli od jego poprzednich właścicieli. zabrałem ze sobą elegancki karton czekoladek i z dużą łatwością - mam bowiem dar do zapamiętywania miejsc - odnalazłem ulicę, na której mieszkali. niestety, wyglądało na to, że się już stamtąd wyprowadzili. co dziwniejsze nikt z sąsiadów nie potrafił powiedzieć, gdzie dokładnie się przenieśli. dziwne.

- Panie - ktoś syknął w moją stronę. - Podejdź no pan tu.w cieniu krzaków siedział nieźle wstawiony, starszy jegomość z bardzo rozbieganymi oczami.- nikt tu panu nic nie powie, bo oni wszyscy się boją - powiedział śmiertelnie poważnym tonem.- boją się? czego?- ano tego psa, panie…Przyznam, że mnie zatkało na dłuższą chwilę. zrządzenie opatrzności? znak, by nie dochodzić

prawdy? co by to nie było - zignorowałem je w zarodku.- a pan wie, gdzie się wynieśli?- nad morze. heniek zostawił mi w sekrecie adres, mam go jeszcze gdzieś tutaj…

Gdy po powrocie otworzyłem drzwi mieszkania, biolnik zaczął warczeć dość niemiło, złowieszczo i nad wyraz agresywnie. nie chciał mnie wpuścić do środka, szczerząc te swoje ostre rekinie zębce i bacznie obserwując żółtymi ślepiami. Podszedł i dokładnie obwąchał kieszenie mojego płaszcza. na szczęście wcześniej wyrzuciłem podarowaną mi kartkę, ucząc się zdobytego adresu na pamięć.

***

Postanowiłem pojechać na wybrzeże, by odwiedzić dawnych właścicieli rekinopsa. byłem coraz bardziej ciekaw tajemnicy z nim związanej. dotąd święcie wierzyłem, że jestem prowadzony przez Pana, a pies jest jego darem, lecz w obecnej chwili utraciłem zdolność rozpoznawania prawdy. czy jednak byłem na tyle godny, aby w ogóle zrozumieć ostatnie wydarzenia?

nie wziąłem ze sobą żadnego bagażu, aby nie wzbudzać podejrzeń biolnika. ot, po pros-tu udawałem kolejne poranne wyjście do sklepu czy jakiegoś urzędu. Pies jednak, jakby coś przeczuwając, bacznie obserwował mnie tymi swoimi świdrującymi ślepiami.

wsiadłem w pierwszy pociąg, sunący na północ, by później - korzystając z nader dogodnego połączenia - szybko przesiąść się do autobusu, kończącego trasę w miejscowości, do której zmierzałem.

Page 31: Herbasencja - Grudzien2015

31Grudzień 2015

nie wiedziałem, co może mnie tam spotkać. czułem narastający stres i przyśpieszone tętno. byłem pewien, że u celu podróży dowiem się rzeczy, z których istnienia nawet nie zdawałem sobie sprawy.

I tak też się stało.

cztery zastępy straży kończyły właśnie gaszenie wielkiego pożaru, który niedawno strawił dom poprzednich właścicieli rekińczyka. Żadne z nich nie przeżyło pożogi. byłem w szoku. Ta historia powoli zaczynała przechodzić ludzkie pojęcie. sąsiedzi, na równi ze mną przerażeni tragicznym wydarzeniem, gromadzili się na chodniku po drugiej stronie ulicy. dowiedziałem się, że starsi państwo żyli w swoim świecie, bardzo rzadko stykając się z innymi ludźmi. nie wychodzili na spa-cery, mieli ciągle zaciągnięte zasłony w oknach, nawet zakupy spożywcze zamawiali tylko z dostawą do domu. nikt nie wiedział o nich niczego więcej.

***

Gdy tylko otworzyłem drzwi domu, biolnik rzucił się na mnie z dziko wyszczerzonymi zębami. zacząłem się z nim szamotać, przewróciliśmy wieszak, zrzuciliśmy też lustro, które z grzechotem rozpadło się na wiele kawałków. z półek powypadały ręczniki i ubrania. zwabiona odgłosami bójki żona stanęła w korytarzu jak wryta. jednak nie zwracałem na nią uwagi, zbyt zajęty walką z psem.

czułem, że walczymy na serio. byłem pewien, że rekińczyk chce mnie załatwić na amen, poznałem już bowiem działanie jego mocy. broniłem gardła, oganiając się od zwierzęcia coraz bardziej krwawiącymi ramionami. w pewnym momencie odskoczyłem, łapiąc po drodze solid-ne krzesło rodowe. rzuciłem nim z całej siły, trafiając biolnika w bok. Pies żałośnie zaskowyczał i upadł. wtedy zaatakowałem go z furią, o jaką nigdy siebie nawet nie podejrzewałem. okładałem go tym, co akurat miałem pod ręką. Podczas zamieszania przewróciliśmy stół, z którego szyb-ko wyrwałem masywną nogę. rekinopies skoczył mi do gardła. wykręciłem jego szyję, uderzając pięścią w najsłabszy punkt każdego psa - nos.

- Przestań! - krzyknęła żona.nie zwracałem już jednak żadnej uwagi na otoczenie. jedynym pragnieniem było wygranie tej

śmiertelnej walki. z impetem wpadłem na ścianę, uderzając rekińczykiem z całej siły o framugę drzwi. zapiszczał histerycznie. Ta widoczna oznaka słabości dodała mi sił. Pies zaczął uciekać, powłócząc nienaturalnie wygiętą nogą. dopadłem go w kącie pokoju i zacząłem z całej siły okładać ciężkim kawałkiem drewna. Przerażone oczy zwierzęcia, pełne strachu, nie mogły mnie powstrzymać od za-dawania coraz silniejszych razów. waliłem na oślep, robiąc z niego coraz większą miazgę.

Żona histerycznie krzyczała, katowany pies wył jak potępieniec, a ja wiedziałem, że muszę go za wszelką cenę wykończyć. Gdy zadałem najsilniejszy z ciosów, biolnika pisnął ostatecznie, a jego wnętrzności wypadły na dywan. ja jednak nie przestawałem, zadając w szale kolejne razy. byłem to winien jego po-przednim właścicielom. a może i jeszcze innym ludziom, których dotąd nie miałem okazji poznać.

w którymś momencie zostawiłem wreszcie nieruchome zwierzę i upadłem z płaczem na podłogę. obok mnie, na wyciągnięcie ręki, leżał martwy rekinopies. spod jego zakrwawionej sierści

wyraźnie wystawały jakieś siłowniki, płytki elektroniczne, zasilacze, przewody i rzędy małych diód, błyskających na żółto.

koniec

docowrzesień 2015

W życiu liczyć można wyłącznie na Boga i pieniądze. Gdyż wiara czyni cuda, a cuda czynią wiarę - jan Gondowicz.

Page 32: Herbasencja - Grudzien2015

32 Herbasencja

grozaDziecko Rewolucji

daremnie prosiła o dodatkowy koc. a gdy mimo przeszywającego na wskroś zimna i przygniatającego pierś niepokoju zdołała wreszcie zasnąć, zaraz ją obudzili, by zaciągnąć przed oblicze kolejnej z marionetek robespierre’a. armand spoglądał na nią z pogardą właściwą ludziom święcie przekonanym o słuszności swoich czynów. właściwą rewolucjonistom.

ze stoickim spokojem, wręcz obojętnie, wysłuchała zarzutów oskarżyciela. większość z nich znała już na pamięć.

czy potajemnie przekazywała pieniądze bratu? oczywiście, że nie. czy knuła spisek przeciwko francji? nigdy. To może uczestniczyła w legendarnej orgii październikowej? ależ skądże.

na koniec spytali, czy życzy sobie mieć adwokata. szubrawcy dali jej niepotrzebną nadzieję, a ona naprawdę chciała żyć, chociaż cały czas czuła to coś, co powoli zżerało ją od środka.

następnego dnia, ledwie słońce wysunęło się znad horyzontu, została zaprowadzona do komnaty, w której ongiś król odczytywał edykty. swoją obecnością wywołała natychmiastowe poruszenie w zgromadzonym na sali tłumie. każdy z rozradowanych widzów chciał zobaczyć siwe włosy, o których mówiły plotki, i bladą twarz o ściągniętych rysach, tak odmienną od oblicza zapamiętanego przez większość.

dla nich była austriacką wilczycą, z lubością obwieszającą się drogimi klejnotami. na karykaturach przedstawiali ją jako strusia o twarzy harpii, nie jako zmęczoną kobietę w znoszonej, wiele razy łatanej sukni żałobnej. ze względu na stan zdrowia przesłuchiwanej, mimo protestów stłoczonych za barierami przekupek, Trybunał zezwolił, by po złożeniu przysięgi usiadła. a potem znowu przyszło jej odpowiadać na długą listę oskarżeń.

czy…? nie pamiętam. To może…? nie sądzę. ale przecież…? nie mam nic do powiedzenia na ten temat.dopiero na widok wprowadzanego do komnaty chłopca poczuła, że ucisk w piersi nasila się.

jej syn wyraźnie podupadł na zdrowiu, miał podkrążone oczy i blade lico. a gdy usłyszała, jakie według zeznającego w jego imieniu héberta są powody tego osłabienia, z trudem powstrzymała się przed zgłoszeniem sprzeciwu.

– Matka i ciotka nauczyły go nieprzyzwoitego plugawienia – powiedział twardo żurnalista. – oskarżoną i syna łączyła nie tylko czysta miłość rodzicielska, ale również ohydny związek…

Magdalena Kucenty(tensza)

we wczesnych latach dzieciństwa nie lubiła czytać, aż któregoś dnia odkryła, że nie tylko lekturami szkolnymi świat stoi i dla od-miany ciekawe książki też ukrywają się w bibliotece. Potem stale sprawiała zawód polonistkom, bo choć wiecznie zanurzona nosem w opasłych tomiszczach fanta-sy, zawzięcie broniła się przed większością skarbów literatury, szczególnie tych wywodzących się z epoki romantyzmu.

na razie publikowała w szortalu, niedługo kolejny tekst jej autorstwa ukaże się w „na wynos“. raz także popełniła grzech zwany „bizarro“ i tenże od niedawna można znaleźć na portalu niedob-rych literek, szumnie obwołującym się Polskim centrum bizarro.

Page 33: Herbasencja - Grudzien2015

33Grudzień 2015

wzrok jej twardniał, gdy wysłuchiwała niedorzecznych insynuacji dziennikarza, a serce miękło, kiedy kolejne potwierdzenia padały z ust małego ludwika.

Milczała, toteż oskarżyciel spytał, dlaczego nie zaprzecza zarzutom héberta.– sama natura odmawia odpowiedzi na takie kalumnie wysunięte przeciwko matce – rzekła,

a po krótkiej pauzie dodała z rozmysłem: – zwracam się o zrozumienie do wszystkich matek, które mogą być obecne na sali.

zadziałało. raptem zmienne w nastrojach przekupki, które jeszcze niedawno żądały, by dla nich stała, zaczęły przekrzykiwać się w wyrazach współczucia i oburzenia.

– jak tak można?! co za paskudne oszczerstwa!– Przerwać proces! Przerwać!– biedna kobieta… każda matka ją zrozumie.– Patrzcie, chłopiec się boi!bez złości, bez żalu spojrzała w błyszczące wilgocią oczy. nie obwiniała syna o żadne z okropności,

które wypowiedział. była świadoma, kto mu je włożył w usta.Po czterdziestym świadku przyszła wreszcie kolej na ostatnie przesłuchanie. jej przesłuchanie.

czuła się wyczerpana, ale nie pozwoliła ramionom opaść ani głosowi osłabnąć. nie znając tajnego zalecenia héberta, które tenże skierował do konwentu, mówiła wyraźnie i pewnie, a z czasem coraz śmielej, gdyż w tłumie zaczęły pobrzmiewać szepty aprobaty.

nic to jednak nie znaczyło. wszakże los jej głowy był z góry przesądzony.

***

nie pamiętała, jak z powrotem trafiła do celi. ktoś ją chyba podtrzymywał, gdy szła, ktoś inny coś do niej mówił.

rozejrzała się po skromnym pomieszczeniu. jak zawsze w kącie czuwało dwóch żandarmów – milczący, o ponurych obliczach, obserwowali ją bez ustanku, jakby jakimś cudem mogła jeszcze uciec. a ona leżała tylko na posłaniu, wciąż w tej samej sukni, którą nosiła podczas rozprawy. wpatrzona w okratowane okno, dotykała z niedowierzaniem policzka, jakby chciała sprawdzić, czy jest jeszcze żywa, czy może już umarła.

nagle poczuła znajomy, ostry ból w podbrzuszu, a ciepła wilgoć spłynęła jej po udzie. znowu miała krwotok. widać żyjący w niej potwór odgryzał kolejne kęsy ciepłego ciała, nie bacząc, iż lepka czerwień spływa mu po brodzie i dalej, na łono żywicielki.

nic dziwnego, że apetyt jej nie dopisywał, kiedy rosalie przyniosła posiłek. za namową służącej wypiła trochę bulionu, ale nic więcej nie zdołała przełknąć. Potem poprosiła dziewczynę o osłonę przed oczami żandarmów, by mogła się przebrać. wciśnięta w niewielkie zagłębienie między ścianą a łóżkiem, zaczęła ściągać z siebie szatę, gdy jeden z mężczyzn podszedł bliżej i zaczął jej się przyglądać.

– Monsieur – podjęła, zakrywając chustą ramiona – przez wzgląd na przyzwoitość, pozwól mi zmienić strój na osobności.

ale żandarm tylko prychnął wzgardliwie.– nie będę łamał wydanych mi rozkazów dla jakiejś capet.Popatrzyła na szczerby między jego zepsutymi zębami, na triumfalny uśmiech wykrzywiający

brzydkie usta i już wiedziała, że mężczyzna miał za zadanie ostatecznie ją upokorzyć.westchnęła, w duchu żegnając się z resztkami godności, i na oczach mundurowca wyciągnęła

spod siebie zakrwawiony materiał, który zaraz wepchnęła w szczelinę muru. następnie, najskromniej jak potrafiła, zamieniła czarną suknię na białą.

niedługo później charles sanson, kat w czwartym pokoleniu, przyszedł, by ostrzyc jej cienkie włosy. nożyce, które trzymał w wielkich jak bochny chleba łapskach, sprawiały wrażenie wystarczająco ostrych i długich do ścięcia głowy. spostrzegłszy je, rosalie zastąpiła drogę mężczyźnie, jakby obawiała się, że ten zamierza wykonać wyrok tu i teraz.

– spokojnie, dziecko. Przecież nie zrezygnują z widowiska.

groza

Page 34: Herbasencja - Grudzien2015

34 Herbasencja

– ależ, pani… – jęknęła rozpaczliwie służka, odwracając ku niej oblicze. w oczach o kształcie migdałów czaił się słabo skrywany lęk, obsiane punkcikami piegów lico ściągał grymas trwogi.

– zasmakowałam już rewolucyjnej sprawiedliwości, w której werdykty są z góry ustalone, a procesy robione na pokaz – uspokoiła dziewczynę. – nic gorszego nie może mnie już spotkać, drogie dziecko.

Po wyjściu kata skryła szare, krzywo przycięte kosmyki pod lnianym czepkiem i podeszła do żandarmów, oznajmiając swoją gotowość. ci jednak stwierdzili, że muszą jej jeszcze związać ręce.

– z ludwikiem tego nie robiliście – zaprotestowała, ale bez przekonania. nie sądziła bowiem, by sprzeciwami mogła cokolwiek osiągnąć.

Miała rację. Mundurowcy zachowali się, jakby nie usłyszeli ani słowa. kazali jej skrzyżować nadgarstki za plecami, a kiedy wykonała polecenie, jeden z mężczyzn złapał ją za ramiona i odgiął boleśnie do tylu. już niedługo, pomyślała, gdy zaczął wiązać powróz.

Tym razem się jednak myliła.

***

została posadzona na wozie jak zwykła zbrodniarka, plecami do ciągnących go perszeronów. Powolna, acz mająca zakończyć się szybką śmiercią procesja była niczym spektakl teatralny dla gawiedzi zebranej wzdłuż drogi wiodącej na Plac rewolucji.

– oto haniebna austriaczka! już po niej, przyjaciele! – głosił jadący na czele orszaku aktor, stając w strzemionach i wymachując szablą.

– I gdzie teraz są twoje ciastka, Messalina!? – szydziła z niej znajomo wyglądająca przekupka.– To koniec, Madame deficyt! – ryknął jakiś mężczyzna.– Giń, capet! Giń, wdowo! – krzyczało roześmiane dziecko uniesione na rękach matki.w ciżbie znajdowały się również smutne oblicza ci-devant. byli arystokraci zaciskali usta

w bezsilności, nie okazując wyrazów sympatii względem skazanej, a jedynie wodząc pociemniałymi oczami za jej wiotką i białą niczym duch postacią.

ale ona nie wyglądała na przestraszoną, wręcz przeciwnie – była spokojna, nawet szczęśliwa. Tylko raz w czasie procesji zachwiała się, zdradzając emocje – widok ogrodów Tuileries przyniósł jej wspomnienia słodkiej przeszłości, ukochanych dzieci i drogich przyjaciół, a oczy same wypełniły się łzami.

zanim orszak dotarł pod szafot, opanowanie znów zagościło w jej rysach i nowa siła wstąpiła w serce, dodając ciału niewidzialnych skrzydeł.

zeszła z wozu niemalże bez niczyjej pomocy. Mimo związanych rąk, krocząc lekko, ruszyła na spotkanie śmierci. Po drodze zatrzymała się tylko na krótki moment, by przeprosić kata, gdyż w euforii przydeptała mu stopę.

Potem skwapliwie ułożyła szyję w objęciach świętej gilotyny rewolucjonistów, opiekunki patriotów. nie czuła już bólu skrępowanych nadgarstków ani ugryzień żerującego w trzewiach plugastwa. Gdy drewniana rama zatrzasnęła się na jej karku, Maria antonina przymknęła powieki i z uśmiechem powitała dźwięk opadającego ostrza.

***

Pracownicy cmentarza przy ulicy d’anjou nie mogli narzekać na brak zajęć. wozy przyjeżdżały codziennie, czasami nawet kilkukrotnie w ciągu doby, po wierzch wyładowane zdekapitowanymi symbolami sprawiedliwości ludowej. obcięte głowy zazwyczaj docierały na cmentarz razem z ciałami, często jednak były niesparowane – w takich przypadkach grabarze musieli dopasowywać części nieboszczyków.

benjamin nawet lubił to zajęcie. Miało w sobie namiastkę jego dziecięcych marzeń, w których, jako cieszący się powszechnym poważaniem konsyliarz, składał okaleczonych i połamanych ludzi do kupy. jako dorosły, niespecjalnie poważany grabarz, mógł chociaż przyszywać głowy ofiarom

Page 35: Herbasencja - Grudzien2015

35Grudzień 2015

rewolucji. starał się więc, by ściegi były równe i nie szpeciły zmarłych podczas ich ostatecznego spoczynku, a za usługę nie doliczał nawet jednego sous. w końcu wykonywał ją z dobrej woli, której nikt chyba poza martwymi nie potrafiłby docenić. a już na pewno nie jean.

benjamin nie rozumiał, co kobiety widziały w chudym blondynie o wiecznie smutnych, wodnistych oczach. nie przepadał za chłopakiem, nie tylko dlatego, że podczas pracy ten przechwalał się swoimi nocnymi podbojami, wyliczając, ile już złamał niewieścich serc. jean nie krył się również z faktem, że trupy znaczą dla niego tyle samo co śmieci – najchętniej wrzucałby je do jednego dołu, a nie składał w trumnach i każdemu kopał osobny grób. nie potrafił nawet docenić piękna przybyłej tego popołudnia la tête royale.

– Paskudna – prychnął tylko, odkrywając ciało ułożone na poczerniałych od krwi deskach. w przeciwieństwie do mniej ważnych osobistości arcyksiężna miała cały wóz dla siebie.

– Mhm – mruknął benjamin.oczywiście nie zgadzał się z towarzyszem, co nie znaczyło, że zamierzał cokolwiek mówić. wolał

przyglądać się głowie kobiety – jej ostrym wciąż rysom, woskowej cerze i niemalże białym włosom. co ciekawe, sine usta wykrzywiał lekki, a jednak wyraźnie widoczny uśmiech.

– Pora na obiad – stwierdził wpatrzony w bezchmurne niebo jean. – Idziesz ze mną? – dodał pytająco, ale nie czekając na odpowiedź, okręcił się na pięcie.

– a zmarła?– Przecież nigdzie nie ucieknie.benjamin znowu spojrzał na twarz nieboszczki, wzdrygnął się i zamrugał gwałtownie, myśląc, że

wzrok go mami. jednak kilka uderzeń serca później wargi austriaczki wciąż były szeroko rozwarte, jak do krzyku.

– nie, idź sam… – powiedział bardziej do siebie, gdyż jean był już daleko.Potem poszedł szukać zwłok jakiejkolwiek kobiety wśród tych dostarczonych na innych wozach.

To nie było wcale proste – rewolucyjne żniwa zbierały zdecydowanie więcej męskich głów, toteż benjamin zmitrężył trochę czasu. zaczął nawet żałować, że wpierw nie schował zwłok arcyksiężny, a dopiero później nie wziął się za poszukiwania. Tylko jak wytłumaczyłby brak ciała, jeśli jean zdążyłby wrócić?

Gdy wreszcie znalazł kobiece truchło, i to nawet odziane w biel, włożył je do trumny przygotowanej dla byłej królowej, po czym szybko zakrył wiekiem. ręce mu się trzęsły i okrutnie pociły, ledwie zdołał utrzymać młotek, gdy wbijał gwoździe. w tym czasie arcyksiężna spoglądała na niego z wozu.

znowu się uśmiechała.

***

rozedrgane płomyki świec zalewały duszne wnętrze grobowca ciepłym, kojącym światłem. w pomieszczeniu znajdowały się dwie bliźniaczo podobne tumby – męża i żony, dawno zmarłych i zapomnianych przez świat. na jednym benjamin ułożył narzędzia, na drugim głowę oraz ciało arcyksiężnej. Potem ostrożnie, niemal pieszczotliwie dotknął pergaminowej skóry jej dłoni i przyjrzał się pociemniałym paznokciom. jeden z palców drgnął nieznacznie.

z dreszczem ekscytacji przebiegającym po plecach benjamin odwrócił się na chwilę, by sięgnąć po leżące na kamiennej płycie nożyce. ręce znowu mu drżały, gdy rozcinał biały materiał sukni i pośpiesznie ściągał go ze zwłok. jednak momentalnie uspokoiły się, kiedy chwycił igłę i zaczął przeciągać nić przez wąskie oczko.

zazwyczaj najpierw obmyłby ciało, ale tym razem czuł, że nie może marnować czasu. Pierwsze nakłucie wykonał bardzo powoli, ponieważ zimna skóra okazała się nienaturalnie ciągliwa, a niemalże czarna krew – wbrew prawom rządzącym martwymi – popłynęła z malutkiej rany.

benjamin wpadł w trans. wsłuchany w kapanie wody, łapczywie wciągał wilgotne powietrze, a światło płomieni tańczyło w jego rozszerzonych euforią źrenicach. Gdy pracował igłą, gruba

Page 36: Herbasencja - Grudzien2015

36 Herbasencja

nić mieniła się złocistymi refleksami, na powrót łącząc równo przeciętą szyję, zaś ciemna posoka zdawała się ożywać, dodatkowo spajając tkanki.

Przytrzymaj, wbij, przewlecz. Przytrzymaj, wbij, przewlecz. Przytrzymaj…Grabarz nie potrafił powiedzieć, ile czasu minęło. kiedy skończył swoje dzieło, duma rozpierała

mu pierś i unosiła zwykle zgarbione ramiona.nigdy nie wykonał równie pięknego ściegu.

***

było ciemno. Tak strasznie ciemno.nie czuła już ani zimna, ani gorąca; ból również przestał dla niej istnieć, a jednak odnosiła

wrażenie, że zostaje uniesiona, chociaż jednocześnie leży na mokrych deskach. czyjeś palce chciwie obmacywały jej twarz, uradowane głosy wdzierały się do uszu, a metaliczny zapach krwi wypełniał nozdrza, mimo że nie była w stanie zaczerpnąć powietrza. na dobrą sprawę nie była w stanie nic zrobić. uwięziona w klatce własnego ciała, przekazywana z rąk do rąk, mogła tylko pytać boga, czy trafiła do piekła i modlić się o łaskę zbawienia.

bóg milczał, lud wznosił okrzyki. wolność, równość, braterstwo!szczęśliwie świadomość rozpływała się w mroku, świat tworzył chaotyczną mieszaninę dźwięków

i zapachów, aż wreszcie wszystko zniknęło. To był koniec. a raczej miał być.nagle poczuła czyjś dotyk, potem lekkie szarpnięcie. jedno, drugie, trzecie… Głos całkiem

uwiązł jej w gardle, nie potrafiła wydobyć z siebie choćby najlżejszego westchnienia. Próbowała unieść powieki, ale coś musiało je zlepiać, trwała więc bezczynnie, zatraciwszy poczucie czasu. a gdy w końcu otworzyła oczy, była pewna, że nie zrobiła tego z własnej woli. coś kontrolowało ją, jak zwykłą marionetkę.

z przerażeniem dostrzegła pochylającego się nad jej nagim ciałem mężczyznę. Prezentował się bardzo przeciętnie, a zarysowująca granicę kędzierzawych włosów łysina i krzywy, płaski nos nadawały mu poczciwego wyglądu. jednak nigdy tak nie przestraszyła się zwykłego człowieka.

– I co? Żaden docteur nie byłby w stanie uleczyć zmarłej… – mruczał pod nosem, zmywając wilgotnym gałganem zaschniętą krew z jej piersi. a gdy zauważył, że jest obserwowany, zrobił szybki krok w tył, poślizgnął się i upadł. – ja… wasza Miłość… – mamrotał pobladły, wpatrując się w szyję kobiety.

uniosła się na łokciu i podążając za wzrokiem nieznajomego, wolną dłoń położyła na gardle. nadal nie mogła wydusić słowa. nie wiedziała też, czy ma władzę nad swoim ciałem, czy jednak podąża za pociągnięciami niewidzialnych sznurków.

– Przyznaję, że nie jestem rojalistą, wasza wysokość – podjął na nowo mężczyzna, powoli zbierając się z ziemi. – ale nie rozumiem, jak można zabijać tak piękne i delikatne istoty, jakimi są kobiety. zawsze kupuję dla nich najlepsze nici. Przyniosłem również świeżą suknię dla waszej Miłości. To znaczy, najświeższą, jaką zdołałem znaleźć wśród…

nie zrozumiała do końca o czym, ale mówił długo i chaotycznie. nie wiedziała również, dlaczego obsypywał ją tymi wszystkimi tytułami. nagle uświadomiła sobie, że zupełnie nie pamięta, kim jest. niemniej jednak nie zapomniała twarzy tych wszystkich ludzi, którzy chcieli jej głowy. nie zapomniała bolesnych oszczerstw, poniżających gestów i doznanego cierpienia. nie zapomniała okrzyków ludu.

wolność, równość, braterstwo. To wszystko można odnaleźć w śmierci.

***

benjamin dawno nie czuł się taki szczęśliwy. na dobrą sprawę, odkąd przestał być dzieckiem i dotarło do niego, że nie zdoła spełnić żadnego ze swoich marzeń.

od dłuższego czasu odnosił również wrażenie, iż nie jest potrzebny nikomu poza zmarłymi. ale teraz to się zmieniło. Poniekąd.

Page 37: Herbasencja - Grudzien2015

37Grudzień 2015

nie mógł nazwać arcyksiężnej ani żywą, ani martwą. wydawała się tkwić w swoistym zawieszeniu między tym a tamtym światem: niema, chłodna w dotyku, aczkolwiek nie zimna jak trup, z zastygłym w bezruchu sercem, lecz z pulsującymi życiem trzewiami. benjamin czuł promieniujące z brzucha kobiety ciepło, gdy oczyszczał jej ciało, zaś od czasu do czasu coś poruszało się pod szarą skórą, delikatnie muskając mu palce.

ku własnemu zaskoczeniu tym razem nie zląkł się, a jedynie zawiódł, pojąwszy, że to nie w jego drogich niciach i idealnym ściegu tkwiła przyczyna cudownego ożywienia austriaczki. niebawem się jednak rozpogodził, gdy już nocą zasunął sztabę ciężkich, zaśniedziałych drzwi prowadzących do grobowca.

Przecież znalazł wreszcie kobietę, która będzie na niego czekać.

***

było głodne. Tak strasznie głodne. Żerowało w jej wnętrznościach, a gdy te obumarły, jako lalkarz domagało się od niej świeżego pożywienia. nie wiedziała skąd, nie wiedziała jak, ale była tego pewna.

Pogrążona w całkowitych ciemnościach, leżąc na twardej płycie nagrobnej, nie potrafiła myśleć o niczym innym.

***

następnego dnia słońce świeciło jakby jaśniej, dzięki czemu benjamin zaczął dostrzegać rzeczy, których dotąd nie zauważał. szary, ponury cmentarz zapłonął barwami narodowymi: błękitne niebo rozpościerało się nad umrzykami, czerwień ich krwi wsiąkała w deski wozów, a ciała bieliły się od sypkiego wapna.

oczywiście jean musiał zakłócić tę wspaniałą harmonię swoim niedbalstwem.– no, skończyłem – oznajmił, układając w trumnie ostatnie z dostarczonych zwłok i nic nie robiąc

sobie z faktu, że ułożył głowę ciemnowłosej kobiety o ustach niczym płatki róż przy barczystym karku przechodzącym w kudłatą pierś i wydatne brzuszysko.

– ale… przecież… – benjamin wskazał palcem na rozsypane w nieładzie pukle, na czarne oczy pusto wpatrzone w firmament i westchnął. – Proszę, zajmij się kopaniem, a ja tu dokończę.

blondyn rzucił mu ponure spojrzenie, ale zastosował się do prośby. Po jego odejściu benjamin rozpoczął pracę – odbił wieka trumien i uporządkował ciała, opierając się pokusie, by zabrać ciemnowłosą do grobowca. Mógłby tym urazić arcyksiężną, a może nawet wywołać w niej zazdrość?

Ta myśl sprawiła, że zatęsknił do kobiety.

***

usłyszawszy dźwięk odsuwanej sztaby, odwróciła głowę i zmrużyła oczy. snop światła wdarł się do wnętrza krypty, a pospieszne kroki odbijały pustym echem od kamiennych schodów i ścian, potęgując narastający w niej lęk.

zmusiła się, by popatrzeć na mężczyznę. Poczuła jednocześnie ulgę oraz rozczarowanie.ulgę, gdyż wbrew własnym obawom nie rzuciła się na niego w szaleństwie głodu. rozczarowanie,

bo choć żołądek dawno przysechł jej do kręgosłupa, widok piętki czerstwego chleba i miski z polewką nie przyniósł żadnej radości.

– wybacz, pani, jestem tylko skromnym grabarzem… – powiedział z zawstydzeniem mężczyzna, podając jej naczynie.

Postarała się uśmiechnąć i chociaż pieczywa nie tknęła, to wzięła kilka łyków zupy. zaraz zemdliło ją, więc odstawiła miskę. nie chodziło o to, że posiłek był skromny, po prostu żyjąca w niej istota potrzebowała czegoś zgoła odmiennego do przetrwania. ale czego?

Page 38: Herbasencja - Grudzien2015

38 Herbasencja

spojrzała w rozświetlone uwielbieniem oczy mężczyzny, jakby szukając w nich odpowiedzi, i nagle zasłabła.

– coś się stało, pani? – spytał, podtrzymując ją. – jedzenie ci nie odpowiada?Pokręciła głową, potem przytaknęła. wreszcie poruszyła wargami w niemym podziękowaniu.

nie wiedziała, jak ma bez słów opisać swoje rozterki.najwyraźniej mężczyzna zdołał odczytać część emocji wymalowanych na jej obliczu. Gdy tylko

położyła się z powrotem, ruszył do wyjścia, żarliwie zapewniając:– już rozumiem, pani. już wszystko rozumiem!znowu cisza i ciemność zapanowały w jej świecie. nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale senne

otępienie zdążyło na dobre zagłuszyć głód i po raz kolejny to mógł być koniec. jednak coś w niej drgnęło na dźwięk obcego głosu.

– nie rozumiem, czemu jakieś nietoperze miałyby przeszkadzać umarlakom. a pewna gorąca kuchareczka tęskni za…

– To nie potrwa długo, jean.chwilę później zobaczyła obu mężczyzn. Grymas niezadowolenia na twarzy pierwszego ustąpił

wyrazowi czystego oszołomienia. Młodzieniec rozwarł szeroko usta, jednak zamiast krzyku w zatęchłym powietrzu rozbrzmiało głuche uderzenie łopaty roztrzaskującej czaszkę. dopiero wtedy dostrzegła podłużne narzędzie w rękach drugiego grabarza.

Tym razem nie uwielbienie, a zła radość rozświetlała mu oczy.– Proszę, pani, to dla ciebie… Tego potrzebujesz, prawda? – spytał, odkrywając przed nią swe szaleństwo.Tak, czuła jego nienawiść. jego zazdrość. niczym zahipnotyzowana uniosła się z kamiennej

płyty, a stopy same poniosły ją w stronę mężczyzny. widząc to, rozpromienił się radośnie. kiedy ujęła stylisko łopaty w kościste palce, posłusznie oddał jej narzędzie.

ale gdy wzięła zamach, uśmiech spełzł mu z ust.

***

wreszcie ujrzała marionetkowe sznurki. czarne niczym otchłań wychodziły z wnętrz jej dłoni i wślizgiwały w ranę na czole grabarza.

Mężczyzna wciąż żył. wpatrywał się w nią. łzy swobodnie spływały mu po policzkach, broda drżała w bezsilności.

Tak jak ona nie był w stanie się poruszyć. Tak jak ona należał już do lalkarza.czarne pnącza gęstą siecią oplotły poczciwe oblicze, łapczywie wyciągając na wierzch najgorsze

z ludzkich emocji. Grymas zazdrości. nienawistne skrzywienie warg. spojrzenie pełne gniewu.aż wreszcie w mężczyźnie pozostał tylko żal za utraconym życiem.– Przepraszam – ułożyła usta w słowo, które tak bardzo chciała wypowiedzieć, podczas gdy

sznurki lalkarza na powrót chowały się pod skórą.Potem zaczęła biec. jej ciało na złudny moment znów słuchało się woli; nowa siła wypełniała członki.na zewnątrz było całkiem widno, a księżyc wyszedł słońcu na spotkanie. Mimo to potykała się

o kamienie, o własne stopy grzęznące w spulchnionej ziemi, aż któregoś razu upadła na kolana. bezdźwięcznie łkanie wstrząsnęło jej piersią, gdy w duchu spytała niebiosa, za co została tak okrutnie ukarana.

Popatrzyła na swoje dłonie, na zarys poczerniałych żył i omiotła nekropolię spłoszonym spojrzeniem, wsłuchując się w zawodzenie wiatru. na razie towarzyszyli jej tylko martwi, lecz czym prędzej podniosła się z ziemi. Musiała znaleźć jakieś okrycie.

Po chwili już ściągała poszarpaną kapotę ze znalezionego nieboszczyka, a zmówiwszy krótką modlitwę za jego duszę, nałożyła płaszcz na siebie i naciągnęła głęboko kaptur. skoro bóg wciąż milczał, gdzie indziej musiała szukać odpowiedzi.

wraz ze zmierzchem opuściła cmentarz. dopóki była pośród świeżych grobów i oczekujących na pochówek ciał, dopóty wszechobecny zapach śmierci wydawał jej się czymś naturalnym. jednak

Page 39: Herbasencja - Grudzien2015

39Grudzień 2015

im bardziej oddalała się od ulicy d’anjou, smród zepsucia zamiast zelżeć gęstniał i przybierał na sile. niesiony podmuchami wiatru, wymieszany z cuchnącą wonią szczurzych odchodów i wylewanych na trotuar ekskrementów, zduszony obecnością chylących się ku ziemi budynków i ciasnotą wijących się między nimi przejść, niczym wartka rzeka zalewał Paryż.

a przecież w jej mglistych wspomnieniach stolica była piękna, pachniała świeżymi kwiatami i wytwornym jedzeniem, rozbrzmiewała muzyką fortepianu i perlistym śmiechem dzieci. jednakże, klucząc wąskimi uliczkami, dostrzegała tylko ściągnięte głodem, brudne oblicza, słyszała dalekie odgłosy kłótni, chrapliwe rzężenie gruźliczego kaszlu i kwilenie niemowlęcia skrytego w objęciach żebrzącej kobiety. widziała dziewczynę, która ledwie odrosła od ziemi, a już wystawiała swoje ciało na sprzedaż. długo spoglądała na chłopca, który z rozpalonymi gorączką oczami bawił się pośród śmieci.

dopiero gdy rozchlapała kałużę, zauważyła krople drobnego deszczu skapujące z nagle zachmurzonego nieba. szybko wpadła w ślepy zaułek. spękany mur zastawił jej drogę, z czerwonych cegieł spoglądał struś o twarzy harpii. nie miała wątpliwości, że karykatura przedstawiała ją, więc kiedy odczytała wymalowane białą farbą napisy, zadrżała z obrzydzenia. czy naprawdę zrobiła to własnemu synowi? czy potwór, który żył w jej trzewiach, był owocem tego ohydnego grzechu?

nie, to niemożliwe.uciekła stamtąd, nie oglądając się za siebie. otoczył ją świat szarych smug, siekącego deszczu

i chlupoczącego błota. nie wiedziała, czy po policzkach spływają jej tylko krople wody, czy dołączyły do nich łzy.

nie, powtarzała w duchu. To niemożliwe. nigdy bym tego nie zrobiła.w ślepym amoku dotarła na Plac rewolucji – poza szumem ulewy słyszała teraz ciche łkanie

i wielogłos złośliwych śmiechów. zamarła na widok stojących pod szafotem ludzi, ledwie dostrzegając odcinające się na tle mroku bielą gołej skóry, szeroko rozłożone stopy, których podrygi wymuszały brutalne pchnięcia męskich lędźwi.

– kurewka arystokratów – wydarł się któryś z gapiów.– Teraz ja! – krzyknął drugi.Mogła tylko patrzeć, jak kolejni mężczyźni wspinają się na szafot, by dać upust swoim żądzom.

I nagle do jej myśli wsączyły się wspomnienia, przed którymi próbowała uciec jeszcze za życia. Pamięć pierwszego upokorzenia, które nie zostało zaplanowane z bezlitosną precyzją jak wszystkie inne, a zrodziło się ze zwierzęcej chuci i pierwotnego pragnienia dominacji. o tamtej nocy wiedzieli tylko ona i dwaj żandarmi.

Pochyliła głowę, dłonie złożyła na brzuchu. czekała. niebo zdążyło się rozpogodzić, na granatowym firmamencie zalśniły srebrzyste punkciki gwiazd. a gdy wreszcie zbiorowisko nasyciło się cierpieniem zgwałconej dziewki, porzucając ją na mokrych deskach niczym znoszony płaszcz, podeszła bliżej i przyjrzała się udręczonemu ciału. nagie piersi unosił płytki, urywany oddech, oczy w kształcie migdałów skrzyły się od nienawiści i bólu.

z czułością przyłożyła dłoń do wilgotnego policzka, a czarny bluszcz oplótł piegowatą twarz, przebił skórę i zatopił się w przesiąkniętym bezsilnym gniewem umyśle. Potem delikatne rysy stężały na moment, by w ostatniej sekundzie życia wygładzić się w wyrazie smutnej rezygnacji.

antonina przymknęła powieki ongiś drogiej jej sercu dziewczynie i wstając powoli, rozejrzała się po zalanym deszczem placu. jeszcze wiele razy miała odwiedzić to miejsce, by skryta w tłumie obserwować egzekucje kolejnych bojowników o wolność. by odprowadzić wzrokiem héberta i robespierre’a i tak jak teraz złożyć dłoń na swoim pęczniejącym brzuchu, w duchu prosząc niebiosa o przebaczenie dla jej ludu. bowiem wiedziała już, że to nie bóg jest ojcem żyjącej w niej istoty. wiedziała, że nosi w łonie dziecko wielkiej rewolucji.

dziecko człowieka.

Page 40: Herbasencja - Grudzien2015

40 Herbasencja

antoni nowakowski (RogerRedeye, FortApache)

Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieo-graniczonych… w chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania raymonda chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudio-wane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „wojnę i pokój” lwa Tołstoja i wszystkie książki fiodora dostojewskiego. ogląda też filmy z clintem eastwoodem i ”dyliżans” johna forda – no i coś pró-buje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… zdarza się, ze tworzy wiersze. całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

miniaturaaktor

wszyscy w teatrze garderobę statystów nazywali „wagonem”. jędrzej skonstatował, że śmierdzi tak, jak zwykle – przeterminowanymi płynami do zmywania makijażu, tanią wódą, marnym piwem i dymem tytoniowym. cuchnęła nieświeżymi oddechami ludzi, takich jak on, czwartorzędnych wykonawców, przygotowujących się do wyjścia na scenę. szykujących się do kilkunastominutowych występów w rolach halabardników, anonimowych dworzan, bezimiennych żołnierzy. Przepełniał ją gorzki posmak rezygnacji tych, którzy ciągle grali rolę tła.

jędrzej miał wrażenie, że w tej dusznej sali unosi się jeszcze inny zapach – fetor niespełnionych marzeń, zawiedzionych nadziei ma bycie kimś chociaż trochę znanym i rozpoznawalnym. ciasne pomieszczenie wypełniał odór życiowej klęski, ciągłego pozostawania statystą, człowiekiem, na którego nikt nie zwracał uwagi.

– kogo właściwie grasz? – z zamyślenia wyrwał go głos kolegi, siedzącego przy sąsiedniej toalecie. starszy mężczyzna z uwagą studiował w lustrze swoją twarz. wszyscy nazywali go stachem, bo prawie nikt nie pamiętał jego nazwiska. – wiesz, jędrek, dostaję zmarszczek na czole. Pierwszoklaśnie! za parę lat może otrzymam rolę starca. nikt nie chce grać staruchów...

– halabardnika. – jędrzej splunął na podłogę. – człowiek się napoci w tym pancerzu i hełmie. Mieli sprowadzić plastykowe atrapy, ale reżyser nie chciał. stanisławski i jego teorie, naturalizm, wszystko musi być prawdziwe… drzewce z tym pieprzonym toporem sporo waży, a jeszcze ten dupek, wielki interpretator szekspira, kazał go oczyścić i naostrzyć, żeby błyszczał jak psu jaja.

rozsiadł się wygodnie. Musiał uszminkować twarz, by w świetle jupiterów nie raziła bladością. reżyser nadal dopieszczał każdy szczegół słynnego już przedstawienia. Potem pozostawało czekanie, długie czekanie na króciuteńki pobyt na scenie.

– kurestwo… – rzucił, ocierając wargi. szminka źle rozprowadzała się po wilgotnej skórze. – do emerytury grać człowieka tłumu. kogoś wypełniającego przestrzeń… do tej pory ze szkoły pamiętam kwestie romea. już go nie zagram. ryszarda III też nie… a ten młody szczun, grający księcia yorku, ciągle występuje przy nadkompletach widzów!

„wagon” szybko zapełniał się podtatusiałymi mężczyznami, starszymi kobietami o zmęczonych twarzach, młodymi dziewczynami, żywo o czymś dyskutującymi. beż żenady zdejmowały bluzki

Page 41: Herbasencja - Grudzien2015

41Grudzień 2015

miniatura

i spodnie, żeby nałożyć stroje dam dworu. rozlewano wódkę do pojemników po musztardzie, różowiono policzki, nakładano peruki, kaftany i długie suknie.

– nie przejmuj się. – stachu roześmiał się tubalnie. – Pensję płacą regularnie, składki odprowadzają. – zatarł dłonie. – Mamy zajęcie, i to na długo. wielki sukces! byleby dotrwać do emerytury. reszta nie jest milczeniem – jest nieważna.

– chcę w końcu zagrać jakąś rolę. – jędrzej związywał rzemienie napierśnika. – chcę nareszcie zostać aktorem, a nie żywym składnikiem didaskaliów. rozumiesz. stachu? aktorem!

***

jędrzej zza kulis patrzył, jak ryszard wyznaje miłość annie neville. wibrujący uczuciem głos ogarniał widownię, oszałamiał siłą ekspresji, zachwycał. Porywająca mowa ciała aktora przekonywała, że Gloucester pała żarliwym uczuciem. Mimika sztucznie postarzałej twarzy oddawała siłę długo skrywanej miłości.

spoglądał na młodego odtwórcę roli ryszarda. oczywiście, ten chłopak miał odrębną, wspaniałą garderobę. Przed występem długo krzątało się przy nim kilka kosmetyczek, tworząc na gładkim czole i policzkach bruzdy zmęczenia walką o władzę i ciężarem minionych lat. ktoś inny starannie mocował na plecach szmaciany tłumok, imitujący garb. kolejny pracownik przemyślnie krępował kolano, żeby przyszły król anglii kulał.

jędrzej dobrze wiedział, jak zakończy się przedstawienie – frenetyczną burzą braw. Grzmotem oklasków i wiwatów. błyskami fleszy telefonów komórkowych, chwytających obraz, gdy główny odtwórca kłania się, dziękując za owacje. zakończy się długimi chwilami aktorskiej chwały, dającej temu chłoptasiowi poczucie wielkiego tryumfu. zapisania się w historii teatru.

a jemu halabarda już ciążyła w dłoni, a ciasny napierśnik wrzynał się w szyję i dusił oddech. wpadł na scenę. ciął zamaszyście, raz, drugi, trzeci…. siekał toporzyskiem, aż głowa ryszarda

potoczyła się po deskach sceny. nie wiedział, że powtarza bitewne ruchy, widziane w jakimś znanym filmie.

jędrzej ze zdziwieniem oglądał czerwone plamy na żeleźcu broni. Polizał je. Miały dziwny, słodko-kwaśny smak, całkiem przyjemny.

Potem wzniósł halabardę w geście zwycięstwa, opierając nogę na ciele aktorki, grającej annę neville. straciła przytomność.

– fenomenalna, nowa interpretacja szekspira! – ciszę przerwał głos widza, siedzącego w rzędzie przeznaczonym dla krytyków i dziennikarzy. – cóż za odtwórca! wspaniały!

zerwał się huragan braw. sala oszalała z zachwytu. jakaś kobieta rozerwała bluzkę, zdjęła i poczęła nią machać.

jędrzej głęboko się kłaniał. Tylko jedna myśl przepełniała jego umysł – w końcu zagrał główną rolę i już nikt mu tego nie odbierze.

wreszcie został prawdziwym aktorem.

8 września 2015 r.

Wiesz , Jędr ek , dostaję zmarszczek na czole . P ierwszoklaśnie !

Page 42: Herbasencja - Grudzien2015

42 Herbasencja

Jan Maszczyszyn(jahusz)

urodzony w 1960 roku w bytomiu. laureat pierwszego kon-kursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „fantastyka“ (obok sapkowskiego i huberatha). debiutował na łamach „no-wego wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „strażnik“.

swoje teksty publikował również w „fantastyce”, „Politechniku”, „faktach”, „bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „odgłosach”,  „somnam-bulu”,  „fikcjach”,  „kwazarze”,  „feniksie”, „spectrum”, „Tygodniku Polskim – australia”, „expresie wieczornym syd/auc” oraz elektro-nicznych, takich jak: „Qfant”, „ szortal” oraz „herbasensja”.

kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „sposób na wszechświat”, „dira necessitas”, kwartalnik zlP „Metafora” (kraków 2013), „bizarro bazar” (2013), „bizarro bizarro” (usa 2013), „ Toystories” (2014).

wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013).w kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa solaris ukazała się jego powieść utrzymana

w klimatach steampunku „Światy solarne”.był wspózałożycielem klubu fantastyki „somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce

fanzin zawierający twórczość własną.     w 1989 roku wyemigrował do australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania

sf zainspirowany ideą portalu nowej fantastyki. jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: niedobre literki, fantastyka Polska.pl, szortal, ex fabula, herbatka u heleny, carpenoctem, nowa fantastyka, Qfant, bume-rang Polski, sadurski.pl, horroronline.

strona autorska : jahusz.com facebook: jahusz-jan Maszczyszyn oraz swiaty-solarne

science fictionBrzeg ostatecznościTo nie był zwyczajny plusk. raczej gigantyczny łomot walącego się płasko na wodę ciała, jakby

pochodzący od niewprawnego pływaka popisującego się nieudolnym skokiem z trampoliny. był wszędzie słyszalny. donośny. złowrogi. Pojedynczy i niepokojąco wibrujący powtórzył się następnej nocy. obudził nawet tych na przeciwległej półkuli, śpiących w dzień. Górników odsypiających nocną zmianę, czy operatorów maszyn drzemiących na swoich nudnych stanowiskach.

zwykle obudzeni odczuwali ostry posmak mięty w ustach. ale nie wszędzie ludzie czuli to samo. niektórym smak przypominał różany dżem, innym landrynki.

jak dźwięk dźwiękiem, nigdy nie przynosił ze sobą wrażeń smakowych. wiedziało o tym każde dziecko. chociaż niektóre, zbesztane przez rodziców, doznawały ślinotoku, było to bezsmakowe wypełnienie ust zwykłą goryczą.

jak lokalny odgłos mógł być w ogóle wszędzie słyszalny? zaskakiwała następująca po nim faza grobowej ciszy, jakby dusza człowieka szukała czegoś instynktownie, przywoływała i pragnęła po-wtórnego nastąpienia wrażenia odbioru.

Page 43: Herbasencja - Grudzien2015

43Grudzień 2015

zdjęcia satelitarne wskazały miejsce upadku. rozbiegające się sferycznie fale były zbyt realne, aby ciągle wątpić i posądzać wszystkich o urojenia. coś wpadło w głębiny oceanu i wywoływało sobą ten wszechobecny plusk! utonęło? rozpuściło się? stopiło? Tyle że nic nie wypływało. nic! zmieniał się kolor wody z każdym nowym następującym pluskiem. I jakby jej przybywało. nadszedł ten dzień, długo przez szaleńców oczekiwany…

– na boga wszechmogącego, brad, przestań! – krzyknął przerażony robert.samochód zaledwie utrzymał się na zakręcie ulicy, ciągnąc za sobą kłęby czarnego dymu. silnik

rzęził, a na piegowatej twarzy bradleya wykwitł nieznaczny uśmieszek. somerton road była pusta o tej porze nocy. Mokrą ulicę rozsrebrzały światła wysokich latarni.

– Postrzeliliśmy nie tego faceta, co trzeba! – krzyczał robert. – Teraz trzepie się w bagażniku jak niedobita ryba! I jeszcze palisz te pierdolone gumy…

– ja to robię właśnie dla uspokojenia – mruknął brad. – Twój gun jest do kitu, albo ty nie umiesz zabijać z finezją.

– jak można zabijać z finezją?– Mój wuj w wietnamie mordował z finezją. opowiadał szczegóły… brrr.– zabijał niewłaściwych ludzi?– a którzy są według ciebie właściwi, rob? co wyznacza tę różnicę? zabijasz i tyle. dostajesz

potem kasę albo medale.brad podbił stopą moc silnika. Przez chwilę samochód grzmiał w swych najwspanialszych ba-

sach jak dobry woofer. wspiął się z łatwością na łagodny most kolejowy. w dali zajarzyły się nocne światła city. wielka wieża eureki, pomimo odległości, hipnotyzowała zimnym błękitem.

dłonie bradleya nagle wbiły się w kierownicę. były w tym ruchu szybkie jak szpony ptaka. stopą niechętnie poszukał hamulca. za chwilę i robert zauważył niebiesko-biały samochód. Gliniarze stali na rogu Pascoe Vale road i somerton, naprzeciwko jaskrawych reklam Mcdonald’s. nowy deal burgerowy jarzył się cały w majonezie i mokrej sałacie. Gruby policjant stał na środku drogi i machał do nich ręką. na twarzy wisiał mu złowróżbny uśmiech, taki sam, jaki przypinają im w szkole policyjnej razem z odznaką.

bradley zaparkował posłusznie commodora tuż obok niego. Prawie wjechał mu na stopy. opuścił szybę do połowy.

– hi – powitał ich jeszcze szerszym uśmiechem glina. – Muszę zaanonsować pojawienie się nowego gadżetu. To już chyba ostatni w tych krytycznych czasach – rzucił niedbale, obnażając niewielki przedmiot z jaskrawym ekranem wyświetlającym. Przesunął nim pod przednimi kołami commodora i parsknął śmiechem.

– co takiego śmiesznego papcio znalazł? – zapytał bradley. jego oczy już teraz iskrzyły się od hamowanej kurwicy.

– To urządzenie nazywa się sniffer. służy do badania opon – wyjaśnił policjant. – a wy, chłopcy, zarzynaliście gumy niedawno i to dość ostro. słyszałem, ale nie widziałem, bo to było za mostem.

– I co w związku z tym? – zapytał z nutką drwiny bradley. w jego dłoni błysnął wypieszczony rewolwer, którego spoza drzwi policjant nie był w stanie zobaczyć. robert przełknął ślinę.

– zapłacicie podatek od stężenia gumy w atmosferze – stwierdził stanowczym tonem cop.– nie sądzę – mruknął bradley. zimnej odpowiedzi towarzyszyło kliknięcie otwieranych drzwi

i suchy wystrzał. Potem drugi.wyskoczyli z samochodu. bradley ciągle strzelał, wykrzykując przekleństwa. Gliniarz upadł.

z ust leciała mu krew. Pocisk uderzył w głowę na wysokości nosa. drugi i trzeci, potem czwarty w pierś i brzuch. Ten ostatni odbił się od pasa u spodni i upadł bezdźwięcznie na ziemię. bradley podniósł go. Przyjrzał się uważnie. był zimny, ciemnozielony i jakiś omszały. wcisnął go kciukiem pomiędzy końcówki palców i złamał, jakby to był kawałek mydła.

Glina z jękiem podniósł się z ziemi. sięgał po broń, kiedy robert zdzielił go z całej siły bejsbo-lem. wtedy upadł, rzężąc w rosnącej kałuży krwi.

science fiction

Page 44: Herbasencja - Grudzien2015

44 Herbasencja

– no, trzeba ci przyznać… zabijasz z finezją – mówił bradley, kopiąc ciało policjanta, dopóki nie znieruchomiało. – nie patrz, tylko lepiej idź sprawdzić, czy w policyjnym samochodzie nie siedzi jakaś policyjna dziwka. zawsze jeżdżą parami.

robert drżał. nie umiałby zabić kobiety.– dawaj to. – bradley wyrwał mu bejsbola z ręki. – chodź. Musisz się uczyć. nawet w niebie

potrzebują morderców.Podszedł do policyjnego samochodu i ostrożnie uchylił drzwi. Między siedzeniami, na podłodze,

siedziała młoda policjantka. jej piersi falowały, usta drżały nerwowo, a oczy błyszczały od łez. Małe dłonie nieruchomo trzymały wielki rewolwer. jej palec ciągnął za spust jak oszalały. Podskakiwała przy każdym wystrzale, kiedy bradley wył, trzymając się za pierś, a mydlane pociski odbijały się z suchym grzechotem. Prawie na oślep wymierzył pierwszy cios. Trafił w jej wąskie usta, złamał zęby i nos, a potem jego wściekłe uderzenia zamieniły małe czoło w miazgę krwi i włosów. razem z robertem wywlekli jej drobne ciało na ulicę. Ta przynajmniej naprawdę już nie żyła.

– zapakuj ich do bagażnika – rozkazał. – Tylko nie mów znowu, że ci ciężko.robert podszedł do wozu. otworzył bagażnik, potem z odrazą wrzucił ciało kobiety do środka.

leżeli teraz z niedobitą rybą we dwoje, w smrodzie świeżej krwi. Mężczyzna pod nią wydobył z siebie cichy jęk. robert odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć. wrócił na ulicę po następną ofiarę. z ciałem gliniarza był nie lada kłopot. wstrząsały nim drgawki. robert nie mógł go podnieść nawet na wysokość zderzaka.

– kurwa – zaklął pod nosem, unosząc ciało wyżej.– kulva, kulva. – bradley silnym pchnięciem pomógł mu przepchnąć ciało przez ramę bagażnika.

ciało zwaliło się bezwładnie do środka. – Polacek, jebacek, jak mówi stary flaxy. coś słaby z ciebie Polacek wojacek. – Miał na myśli Polaczka wojaczka, ale jak każdy aussie połykał polskie głoski.

zamykany bagażnik głucho trzasnął. wskoczyli do samochodu i chwilę później grzali już os-tro w dół somerton road, w stronę sunbury. było tu ciemno. nie paliło się nawet jedno światło w mijanych domach. droga wspięła się na wzgórze, by potem ostro opaść, krzyżując się z Mickleham street. Przejechali rondo z piskiem opon i zapadli w jeszcze większą ciemność. z obu stron wrastał tu w niebo postrzępiony busz. w kieszeni bradleya zadzwonił telefon komórkowy. wyszarpał go ze złością, ciągle skoncentrowany na prowadzeniu.

– yep? – rzucił w słuchawkę.– bradley? Gdzie jesteście, do kurwy nędzy? – Głos w aparacie był wściekły. jego angielski był

gorzej niż zły. Tylko wtrącone polskie wyrazy wyróżniały się ostrością wymowy. I nie tylko.– spokojnie, flax – rzucił z irlandzkim akcentem bradley. – jesteśmy w drodze na sunbury.– Gdzie? sunbury? – Głos flaxa przeszedł nagłą metamorfozę. – nie wiem, kogo kropnęliście, ale to był

zły adres. facet, który mnie interesuje, jest teraz w swoim domu na richmond. Macie tam pojechać i go załatwić. wiem, że broń nie działa. załatwcie to poduszką, młotkiem albo szampanówką wbitą w gardło. Gość ma umrzeć, zanim wpadnie na pomysł, żeby wleźć do kałuży. rozumiemy się? – zapytał. I dodał po chwili: – To sprawa honorowa. Tę torbę z narkotykami, którą mi zajebał, możecie sobie zatrzymać.

flax wyłączył się. bradley rzucił aparat na tylne siedzenie. dziwne, że telefony jeszcze działały w tym rozgardiaszu.

flax pracował kiedyś jako spawacz, stąd ta ksywka. był polskim emigrantem, człowiekiem trudnym, ale honorowym jak włoska mafia. bradley był jedynym zatrudnionym w gangu australijczykiem.

skręcili w boczną drogę. horyzont nagle otworzył się przed nimi szeroko. na niebie, jak we mgle, ledwo majaczyły gwiazdy. w powietrzu unosiły się blobsy. były wszędzie jak okiem sięgnąć. wielkością dorównywały arbuzowi, ale zdarzały się też ogromne okazy. Te sunęły ponad ziemią, nieco przyciężkie i wielkie jak domy. robert pamiętał, że rok temu, kiedy oglądał pierwsze egzemplarze w australii, były jak srebrne groszki rtęci rozpylone w atmosferze. nawet tej wielkości pozostawały niebezpieczne i z łatwością przedziurawiały każdą żywą przeszkodę. Policja wydawała ostrzeżenia, a specjalne jednostki armii zbierały to świństwo do specjalnych kontenerów i utylizowały nie wiadomo gdzie.

Page 45: Herbasencja - Grudzien2015

45Grudzień 2015

zjeżdżali w wąwóz. dołem kiedyś płynął potok, który zostawił po sobie puste koryto. zatrzy-mali samochód obok. blobsy, wisząc tuż ponad ziemią, złowieszczo oświetlały teren. wytaszczyli pierwsze ciało.

– nie wiem, po co to robimy, bradley, przecież świat i tak się kończy – stwierdził robert.– dla higieny, mate. zawsze lubiłem czystą robotę i nawet przed śmiercią nie chcę obniżać poziomu.robert dociągnął ciało policjantki do pierwszej kałuży. w całym korycie strumienia to ta

największa przykuła jego uwagę. bił z niej zimny blask. długa, wąska, w sam raz na tej wielkości ciało. Przesunął zwłoki, odmierzył raczej tak na oko i wepchnął je do środka. wtopiły się bezgłośnie i znikły. Metaliczna tafla kałuży wydawała się niezmieniona. lśniła jak lustro, odbijała jego twarz w poświacie unoszących się ponad nim blobsów.

I wtedy zobaczył kangura, a właściwie jego połowę. leżał nieruchomo tuż obok. wzrok zwierzęcia był niewymownie spokojny. robert zastanawiał się nad kinetyką jego skoku. wylądował w kałuży, to pewne, ale górna połowa pod wpływem bezwładnego ruchu prześliznęła się ponad nią i upadła na płaskie kamienie jak odcięta żyletką. Podszedł i dotknął jego małych, przednich łap, potem w odruchu miłosierdzia pociągnął zwierzę i utopił w rtęciowej cieczy.

nadszedł bradley, stękając pod ciężarem wleczonego ciała. cop prężył się i giął. był oślepły od zakrzepłej krwi, ale zdawał sobie sprawę z wydarzeń. robert podbiegł i złapał go za ciężkie nogi. nie obyło się bez kopnięć i szamotaniny, ale udało się wrzucić ciało do połowy. resztą bradley bawił się przez chwilę. Topił copa powoli, nieustannie sprawdzając, ile jeszcze z niego zostało. krawędź cięcia była tak precyzyjna, że niemożliwa do uzyskania nawet przy użyciu najlepszego narzędzia. Pozostała tylko głowa i spora część ramienia. bradley ułożył resztki na płaskim kamieniu, patrząc z rozbawieniem, jak ciągle jeszcze się ruszają.

– robbie, idź zajmij się tą niedobitą rybą. zasługuje na porządny pogrzeb – powiedział bradley. – jesteś za miękki, żeby na to patrzeć – dodał.

robert wrócił do samochodu. słyszał monolog bradleya. coś o złych glinach i bardzo złym sierżancie sniffer, jak go nazywał od kwadransa.

człowieka, którego nazwali niedobitą rybą, utopił w bajorze. Tam tradycyjnie chowali od roku szefów konkurujących gangów. ludzie jakoś ostatnio zmiękli, zrezygnowali pod wpływem wydarzeń. flax szybko wykorzystywał tę chwilową słabość kryminalnego podziemia. bez litości i systematycznie usuwał konkurencję. byli na rynku już sami. co z tego? blobsy przynosiły wszystkim zagładę.

Pierwsze wzmianki o blobsach dotarły z europy jeszcze na początku 2015 roku. blobsy pojawiły się na europejskim niebie w pobliżu kościołów, na placach, tam gdzie zbierali się ludzie. były nie-bezpieczne. wyglądały jak zawieszone w powietrzu gigantyczne krople rtęci. jeśli ktoś spróbował dotknąć ich palcem, palec znikał wewnątrz jak odcięty. rana nie krwawiła. cięcie było perfek-cyjnie dokładne i, co najważniejsze, zasklepiało ranę metaliczną pianką. z czasem niektóre z blobsów zaczęły przybierać dziwne formy. były to serca z wgniecionym napisem „jezus”. Madon-na lizbońska była ewenementem na skalę międzynarodową. Przesuwała się ponad ulicami miasta, a za nią na kolanach postępował tłum wiernych. ludzie biczowali się, płakali i modlili na przemian. całe pielgrzymki narodów ruszyły, aby zobaczyć cud. Miliony ludzi tłoczyły się na placach, żebrząc o łaskę świętej panienki. I tam właśnie po raz pierwszy Madonna spłynęła w dół srebrzystymi kroplami, dziurawiąc kalekich, chorych i natchnionych. chwalili się potem świętą raną. co naj-dziwniejsze, ten materialny brak ciała wtedy jeszcze nie naruszał funkcji życiowych organizmu, tak jakby brakujące części ciągle tam były.

Pewnego dnia mały blob, upadając na ziemię, utworzył w rogu placu metaliczną kałużę. kiedy wpadła i utonęła w niej mała dziewczynka, ludzie uznali to za znak boży, otwarcie bramy do nie- bios. na próbę biskup miasta wlał do kałuży wodę święconą. nie burzyła się, nie kipiała. aprobująco powiększyła rozmiary. dla duchownego przesłanie było oczywiste. oto bóg przemówił i nakazuje wiernym wejść do królestwa niebieskiego.

Page 46: Herbasencja - Grudzien2015

46 Herbasencja

szaleństwo ludzkie nie miało granic. Ówczesny papież, orfeusz, poparł twierdzenie biskupa listem otwartym do wiernych kościoła katolickiego, co więcej, sam dał przykład i pewnej pięknej niedzieli wstąpił do Świętej kałuży lizbońskiej z towarzyszącym mu orszakiem miliona wiernych.

robert zwykle wyobrażał sobie inwazję w rodzaju dnia niepodległości, kiedy ludzie i obcy tłuką się, aż ogień bucha z kinowych ekranów, a nie taką gównianą inwazję religijną.

wytarł ręce o trawę. wsiadł do samochodu i czekał, aż wstrętny rechot bradleya ustanie. deszcz nie padał od kilku miesięcy. niebo opustoszało. blobsy konsumowały chmury, kiedy tylko te pojawiły się na horyzoncie.

rozgorączkowany bradley wpadł do samochodu. Trzasnęły głucho drzwi. Śmierdział potem.– hej, brad? – zapytał robert. – kiedy ostatnio padał deszcz?– fuck, niech się zastanowię. – Podrapał się pokrwawioną ręką po brodzie. – no, nie pamiętam.

dlaczego pytasz?– Pytam, bo też nie pamiętam.chwilę milczeli, kiedy samochód walczył z terenem. Potem z impetem wpadli na drogę. Pisnęły

koła, silnik ryknął i popędzili w stronę autostrady prowadzącej do city. wkrótce minęli port lotniczy.– zastanawia mnie ten glina – zagadnął bradley. – co on tam robił na drodze?robert myślał przez chwilę.– wydaje mi się, że to samo, co my – powiedział. – nie potrafił uwolnić się od obowiązku. Po-

dobnie jak setki innych, ciągle pracujących w elektrowniach, centralach telefonicznych, czy szpi-talach… – przerwał i po chwili dopowiedział: – Interesujący jest aspekt wiarygodności wydarzeń. bo gdyby to był bóg, jak twierdzą wierzący, to ograniczyłby swoje nadejście tylko do planety ziemi. widzieliśmy w TV, że blobsy pojawiły się wszędzie tam, gdzie jest woda. są obecne na każdej plane-cie układu słonecznego. To zastanawiające, że my w swoim tępym pojmowaniu istoty wszechświata myśleliśmy, że obecność wody ograniczona jest tylko do ziemi.

– Mówisz jak filozof. – bradley przyśpieszał. dojeżdżali do essendon. Po lewej stronie rozciągały się pasy startowe. były pełne awionetek. – Te pasy powinny być puste. ludzie, zamiast uciekać, przyjeżdżają tutaj jak kaczki na rzeź – dodał, z trudem utrzymując samochód na zakręcie drogi.

– ciekawe, kto ma rację – mówił robert. – Przyjeżdżają tu na Pielgrzymki ostateczne. ci ludzie żyją w innej rzeczywistości. Ich świat wiary jest dla mnie nierealny, a oni mają popsute głowy.

– Mówiłeś mi to – przerwał bradley. – widzenie wszędzie boga nazywa się religią, widzenie wszędzie natury – nauką, a widzenie wszędzie pieniędzy…

– Interesem?– no, wiesz, co mam na myśli.Ponad city wisiało tysiące blobsów. wyglądały jak powietrzne balony.– niech ta noc się wreszcie skończy – mruknął po chwili ciszy bradley.– ja mam przeczucie, że ta noc będzie ostatnią dla ludzkości.– a twoja jolka?– dzisiaj w nocy bierzemy ślub.– znajdziesz księdza?– wydrę go choćby spod ziemi. jest ich jeszcze paru. Prowadzą pielgrzymki parafialne w otchłań

blobsów. znajdę kogoś.– Myślałeś o tych pociskach? To musi być cud.– no, weź przestań! nie wydaje mi się. Gdy topiłem niedobitą rybę, zauważyłem, że niek-

tórych elementów ubrania blob nie konsumuje. Tym razem była to sprzączka od paska spodni. wypłynęła. leżała na powierzchni nieruchomo, a ja się jej przyglądałem. wolno zieleniała i po chwili znikła. Myślę, że atmosfera powoli osiąga wysoki stopień saturacji cząsteczkami blobsa, a jakiś proces przyśpiesza przemianę pocisku. Może proch, a może temperatura. wiem, wiem, w silniku samochodowym mamy te zjawiska, ale ja to tłumaczę czynnikami racjonalnymi, a nie kolejnym cudem.

– To skąd, według ciebie, przybyły blobsy?

Page 47: Herbasencja - Grudzien2015

47Grudzień 2015

– Może istniały w tej przestrzeni, którą nasze słońce przemierza teraz wraz z całym układem słonecznym z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. w kosmosie szybkości jako takiej nie ma. Prędkość mierzona jest względem innego obiektu. jeśli znajdziesz sposób na całkowite zatrzymanie swego ruchu, to wszechświat będzie pędził tuż obok i dawał wrażenie, że to ty właśnie podróżujesz, a nie on. Po prostu to my najechaliśmy na nich, a oni nas akceptują takimi, jakimi jesteśmy. dopasowali się do nas. Potrafią znaleźć sposób, żebyśmy sami zdecydowali się na śmierć i jeszcze czerpali z tego powodu radość i szczęście. zauważ fakt, że na ziemi znajduje się ograniczo-na ilość materii organicznej. rosnąca populacja zagarniała każdego roku coraz większy procent tej materii dla siebie. w rezultacie za tysiące lat cała ta materia znalazłaby się wewnątrz gigantycznego organizmu ludzkości. sami zamienilibyśmy się w blobsy, albo cierpieli z powodu ludożerstwa.

– znów mówisz jak filozof. czemu zostałeś gangsterem?– lubię kraść. nie lubię uczciwie pracować. uczciwość oznacza poddanie się presji silniejszego.

uczciwość to martyrologia. Prawo popiera uczciwość, bo to ona dusi energię większości, napędza postęp, oddaje władzę nieuczciwie utalentowanym. rozumiesz?

– no pewnie. – uśmiech rozjaśnił twarz bradleya. – cały system jest fucked.Przejeżdżali właśnie przez rozległe połacie dzielnic mieszkalnych. domy jednorodzinne były

ciemne i puste. ludzie pozostawili wszystko w idealnym porządku. równo przyciętą trawę, zapar-kowane samochody, pozbierane śmieci. wyglądało to tak, jakby planowali za chwilę wrócić. Ponad domostwami unosiły się blobsy. Miały trochę zatarte kształty, brakowało im bezpośredniego kon-taktu z ludźmi, ale dało się rozpoznać w przeważającej liczbie przypadków matkę jezusa.

– To interesujące, że nawet przy tak diametralnie zmienionym charakterze tego świata, ciągle nie potrafimy być zgodni – stwierdził robert. – Mam na myśli percepcję rzeczywistości. Inna jest dla wierzących, inna dla niewierzących…

– nie mówiąc o kibicach colingwood. – bradley roześmiał się, pokazując blobsa w kształcie piłki futbolowej z odpowiednim napisem, przelatującego tuż nad autostradą.

– wdziałem w TV program na ten temat. naukowcy stwierdzili, że kształt blobsa zależy od po-ziomu saturacji parą wodną. kiedy są nią dostatecznie wypełnione, ich ruch staje nieskoordyno-wany, jak ruch wielkiej, mydlanej bańki. wtedy możliwy jest kontakt telepatyczny. blobs przybiera kształt twoich marzeń i pragnień. Trochę więcej wody i blobs przechodzi w stadium nierównowagi, załamuje się i spada w postaci deszczu, tworząc kałuże i bajora na powierzchni ziemi. Ponad ocea-nem proces postępuje lawinowo. Przybywają z kosmosu i momentalnie wpadają w otchłanie oceanów. w przeciągu roku zamieniły je w jednolitą, metaliczną zupę zjednoczonego organizmu. solaris 2, kurwa!

autostrada przeszła w gigantyczny most bolty bridge. w dole zamigotało światłami centrum miasta. wielki ruchomy dach stadionu etihad jarzył się od zapalonych w kształcie krzyża świec. Powietrze było spokojne. już od miesiąca nie wiał wiatr. system pogody załamał się w wyniku de-ficytu pary wodnej i wobec katastrofalnej, stałej regulacji temperatury. obcy organizm wprowadził swoje standardy klimatyczne.

Patrzyli na tafle oceanu zalewającego śródmieście. nigdy poziom oceanu nie był tak wysoki jak tej nocy. zjechali na pas prowadzący do wschodnich dzielnic. Tunel burnley był zalany, więc skorzystali z odnogi na elsternwick. wkrótce mknęli już ciemnymi ulicami richmond. zatrzymali samochód na podjeździe niewielkiego domu. wewnątrz paliło się światło.

– Idziemy? – zapytał robert.bradley siedział z zapalniczką w lewej dłoni. drugą trzymał długi nóż myśliwski. Płomień za-

palniczki tańczył na ostrzu.– zobacz, co się dzieje – mruknął. Metal zieleniał, ale ostrze pozostawało twarde.– Myślę, że to obecność jakichś tlenków albo chloranów w powietrzu. jesteśmy bliżej morza,

czujesz ten okropny zaduch?– chodź. robota czeka.bradley szarpnął klamkę drzwi. obaj zamknęli je jednocześnie. robert trzymał w ręce kij do

bejsbola. Ponad ich głowami właśnie przepływała wielka figura chrystusa. Mimo całej swej wizu-

Page 48: Herbasencja - Grudzien2015

48 Herbasencja

alnej dobroci, rzucała na nich upiorne światło. Przechodzili przez krzaki z boku domu, kiedy nagle bradley upadł, łamiąc gałęzie. Pozostał tak, dyszący na ziemi. z jego ust padały przekleństwa.

– jesteś ok, mate? – zapytał robert, stojąc niepewnie w snopie światła bijącego z okna jadalni. nerwowo machał bejsbolem, przestępując z nogi na nogę.

– będziesz musiał pójść sam, rob.robert zawrócił. odsunął gałęzie. jego oczom ukazał się leżący bradley. ciągle trzymał obnażony

nóż w ręce. nie miał jednej nogi. była z piekielną dokładnością odcięta na wysokości kolana.– To kurewstwo jest tam w krzakach, z lewej strony. lepiej tam nie właź. nawet nie poczułem.

jest okej. Idź i zajeb go porządnie, żebyś był jutro z tego dumny – mamrotał pośpiesznie.robert odwrócił się na pięcie. Po kilku krokach stanął obok okna. rąbnął bejsbolem tak, że

wyleciało razem z futryną. Gość wbiegł do jadalni z rewolwerem w ręku. Gdy zobaczył determinację w oczach roberta, zrezygnował.

– To był tylko pistolet na mydło, mister! – krzyknął. – nie zabijaj mnie! – Prosząc, grzebał wśród klamotów na kuchennym blacie. wreszcie znalazł i skórzana torba wylądowała na podłodze obok roberta. – nie chcę umierać w ten sposób. w ogrodzie jest wielkie bajoro. Przygotowuję się – mówił ciągle. sylaby przekrzykiwały się i mieszały nawzajem. brzmiało to jak bełkot. – zobacz! – wskazał kilkanaście łańcuszków na piersi i krzyż trzymany w dłoni, który ucałował z namaszcze-niem. – ja idę za chrystusem. Pozwól mi odjeść z chrystusem! Psie! – krzyknął, widząc roberta z uniesionym kijem.

chłopak nawet nie wiedział, że uderza. szczęka mężczyzny wykrzywiła się. z kącika ust popłynęła krew.

– czy ty nazywasz się Ted shapley? – robert chciał się upewnić, ale uśmiechnął się, kie-dy zobaczył zdziwienie w oczach ofiary. następny pomylony adres. kurwa! czy już nie można dokonać przestępstwa z klasą?

Podszedł do gościa. Ten trząsł się jak galareta. Popchnął go w stronę ogrodu.– no, gdzie masz ten ogród? – zapytał cynicznie. – widzę, że potrzebujesz zachęty do domu Pana.zdzielił go kopniakiem, aż zabrzęczał tuzin medalików na jego szyi. Przeszli wąski korytarz,

potem przez rozsuwane drzwi wydostali się na zewnątrz. w środku wielkiego klombu jaśniało bajoro. To musiał być kiedyś staw dla rybek, ale teraz znajdowała się w nim metaliczna, zimna tafla zamiast kryształowej zupy rybnej. Mężczyzna przystanął na brzegu. Przeżegnał się żarliwie kilka razy, potem uklęknął nad bajorem, stracił równowagę i zapadł się w metalicznej cieczy. Przez mo-ment wystawał siwy szczyt głowy, a kawałek stopy pozostał w tej dziwnej dynamice ruchu na brzegu.

robert zawahał się, wreszcie kopnął resztkę, żeby podążyła za swym panem. wrócił do domu, zarzucił torbę na ramię i wyszedł poszukać bradleya. kiedy go znalazł, ten już zdążył podczołgać się do samochodu.

– wiesz – mówił do bradleya, podnosząc go z ziemi – wchodzę, walę gościa w czachę, a tu okazuje się, fuck, że to znowu nie ten. I, co najlepsze, gościu rzuca mi na odczepnego torbę z górą narkotyków.

– To oni tu wszyscy na richmond mają narkotyki?– I guny na mydło, kurwa.wcisnął bradleya na tylne siedzenie. rzucił mu torbę na kolana.– Masz. Pełno w niej cukierków. Towar wart milion albo i więcej przed końcem świata. spróbuj.

bo może proch też smakuje jak mydło.– chcesz trochę?– nie. Mam ślub – powiedział robert z uśmiechem. – dzisiaj już nie zabijam. niech flax się

pierdoli ze swoimi wojnami gangów. niech sobie powiesi jakiś medalik na małego i się utopi.usiadł za kierownicą, ale samochód nie zapalił. coś chrząknęło i po chwili spod maski wydobył

się dym czarniejszy niż noc.– wychodź. – robert pomógł przyjacielowi wydostać się z pojazdu. – skorzystamy z auta

właściciela. Może tamten zapali.bradley spojrzał spod oka. rude, zmierzwione włosy opadały mu na czoło.

Page 49: Herbasencja - Grudzien2015

49Grudzień 2015

– bentley? – stwierdził raczej niż zapytał. – bentley zawsze pali.ruszyli. Przejechali bocznymi ulicami do miasta. na Victoria street stały tłumy, a w dole, na eli-

sabeth, aż do dworca metra lśniła metaliczna tafla cieczy. ocean wolno zatapiał to pierdolone miasto wraz z jego kościołami, synagogami i meczetami, a ludzie sami pchali się w otchłań zagłady. robert spojrzał za siebie. na tylnym siedzeniu bradley mamrotał coś jak przez sen, doszczętnie naćpany. zatrzymał wóz na poboczu. wyciągnął przyjaciela i z trudem usadowił na krawężniku chodnika.

– no, brad, co jest? – zapytał z niepokojem.– rob… robert, kochanie – jęczał. – utop mnie. utop mnie! nie wytrzymam tego dłużej.Przechodzący ludzie witali ich uśmiechem. jeden z nich, trzymający wielki krzyż w dłoniach,

zaintonował słowa pieśni, reszta mu zawtórowała. wysoko ponad nimi, u szczytów majestatycz-nych wieżowców downtown, przesuwała się gigantyczna postać Matki bożej. niemal wszędzie wisiały w powietrzu serca jezusa, wielkości balonów. Gdy wpadały na drzewa w parku, wyżerały w koronach przerażające, czarne dziury.

niespodziewanie jeden z nich pojawił się w pobliżu, parsknął cichutko i ruchem wahadła przeszedł przez kołyszącą się głowę bradleya. Momentalnie znikła pożarta, jakby wymazana wielką gumką z rzeczywistości. robert wzdrygnął się. To nie mogła być prawda!

Przed chwilą brad jeszcze mówił, jęczał i klął, a teraz pozostało tylko bezgłowe ciało wolno usuwające się na ziemię.

Przechodzący zatrzymali się, a w tłumie pojawił się ksiądz. Przepchał się do nich rozgorączkowany i natchniony. wyglądał w tym stanie na bardziej naćpanego niż bradley.

– Pomóżcie, dobrzy ludzie – zawołał do tłumu. – zabierzcie ciało bliźniego swego z wami do raju. czy to był wierzący, synu? – zapytał roberta. było czuć od niego dobre fajki.

– Tak, bardzo wierzył w to, co robił – odpowiedział robert w zamyśleniu. – I walczył o ideały.– To najważniejsze. zabierzmy go!wiele rąk podniosło zmasakrowane ciało bradleya. we wtórze nowej pieśni ludzka rzeka poniosła

go prosto w taflę fosforyzującego morza. ludzie stapiali się z nią bezszelestnie. ciągle napływały nowe tłumy. Małe dzieci płakały na rękach dorosłych. niektóre, widząc zagładę przed sobą, wyrywały się z uchwytów rodzicielskich rąk i uciekały na oślep do tyłu. Przewracały się tratowane spychającą siłą ludzkiej masy i ginęły. Gorliwe ręce zabierały okaleczone resztki ze sobą. niewielu dzieciom udawało się umknąć aż do parku fitzroy, ale tam młodzi ministranci chwytali je za małe rączki i spokojną namową próbowali przekonać do wiecznego odpoczynku w ramionach boga.

jakimś cudem malcy tracili przytomność. leżeli długą chwilę na chodniku, zanim nie nadeszły z zapalonymi świecami siostry zakonne. Śmiejąc się i plotkując na temat cudownych nawróceń ulicz-nych prostytutek z saint kildy, zbierały dzieci do sporego sklepowego wózka, aby przetransportować małe ciała z powrotem do metalicznego morza.

wózki czekały potem u brzegu na pracowitego księdza, który przed wrzuceniem każdego ciała kropił je święconą wodą. Pomagał mu stary organista. nieprzyzwoicie obnażał małe dziewczynki i z rechotem podawał dalej.

Inwalidów wpychano po dwóch. niektórzy wpadali na klęczkach, inni zepchnięci wprost z in-walidzkich wózków. ksiądz dla porządku odsuwał wózki na bok.

– Proszę księdza! – zawołał robert.– Tak? – Porządkowanie niesfornych wózków sprawiało mu wyraźną trudność.– Mam do księdza sprawę.– nie ma już żadnych spraw, synu…robert wyszarpnął zza pasa masywny rewolwer i strzelił mu prosto w pierś. Ponownie pociągnął

za spust, i znowu. kule odskakiwały z grzechotem, padając na bruk, a przechodzący nieopodal ludzie budzili się jak z letargu. Żegnali się z większą żarliwością i bili w piersi z wyrazem szczęścia malującego się na twarzach. oto Pan objawiał swą moc.

– ostrzegam! – warknął robert, oblewając się zimnym potem. – jeden z tych ślepaków jest pełny i chyba nie chce ksiądz zdechnąć w tych okolicznościach jak zastrzelony kundel?

Page 50: Herbasencja - Grudzien2015

50 Herbasencja

ksiądz zastanawiał się przez moment, potem skinął głową. z tyłu nadchodziła gromada dzieci. najmniejsze trzymały się za małe rączki i radośnie śpiewały. Ponad nimi zawisł kolorowy anioł Gabriel z kwiatem lilii w rękach. wskazywał im kierunek marszu. za nimi nadeszło jeszcze więcej dzieci w strojach pierwszokomunijnych. dzierżyły swoje pierwsze świece w dłoniach. jeszcze nie płakały. nie było miejsca na następny strzał, i to ostrą amunicją.

– dobrze, chodźmy – powiedział ksiądz.weszli do bentleya. samochód bezgłośnie ruszył i niebawem dostali się na autostradę. ro-

bert nie tracił czasu. wyrywał z tej bryki wszystkie fabryczne limity. domy migały po bokach jak w kalejdoskopie.

– dokąd się tak śpieszymy? – zapytał ksiądz.– Moja dziewczyna jest w ciąży – odpowiedział robert. – To już ósmy miesiąc. jest bardzo

wierząca. kochamy się. obiecałem ożenić się z nią, zanim ten świat kopnie w kalendarz.robert zamilkł. Przełknął głośno ślinę. nad autostradą przesunął się ogromny obiekt. była to

największa sylwetka Matki bożej, jaką dotąd oglądał. Miała ręce rozłożone w geście pojednania i miłości. Świeciła. ksiądz sapał z zachwytu.

– ale doczekałem czasów! – rzucił podniecony. – Przecież to jest przepiękne!robert wzruszył ramionami. – zajebista dupa, proszę wielebnego ojca. ale jest za ciężka, żeby

się stabilnie utrzymać przez godzinę – wymruczał. – Poziom saturacji parą wodną musi być tak wysoki, że za chwilę pęknie.

nawet nie dokończył, kiedy blob eksplodował lawiną metalicznego deszczu.– o, deszcz jezusowy! – ksiądz krzyczał bez opamiętania, jakby to była najnowsza gra kompute-

rowa. nagle spoważniał i popatrzył na roberta z uwagą. – nie wierzysz, synu? – zapytał tak, jakby znał odpowiedź. – zastrzeliłbyś mnie?

– Przecież strzelałem do księdza parę razy.– Tak, ale to były ślepaki.– To były pełne pociski, tylko nie wiadomo, dlaczego zamieniły się w jakąś masę podobną do

mydła. wygląda to jak breja kości wypluta przez psa. Tym nie da się zabijać.– To kolejny cud. nie dostrzegasz znaków boga? Przecież on przemawia do ciebie. otwiera drogę…– obecność chloranów potasu? nie wiem, kolejne gówno, które można wyjaśnić drogą dedukcji

i eksperymentu.– no, nie wyglądasz mi na chemika ani na kogoś, kto spędził choćby dzień na uniwersytecie.

nie poświęciłeś się nauce, choć tyle o niej mówisz. dlatego więcej szacunku, synu, dla kogoś, kto poświęcił życie dla wiary.

– Przez takich jak wy ludzkość odchodzi w tak podły i poniżający sposób.– To dlaczego chcesz sakramentów małżeństwa? Przecież nie wierzysz w ich moc.– jeśli istnieje twój bóg… – robert patrzył na duszpasterza nienawidzącym wzrokiem. – To ty,

jako jego sługa, udzielisz mi tego błogosławieństwa niezależnie od tego, czy wierzę w niego, czy nie! on już podarował mi miłość. on skrzyżował drogę mojego losu z twoim. I jeszcze wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia.

ksiądz roześmiał się, szczerze ubawiony. – widzisz to samo, co ja, za oknem tego samochodu? – spytał. – I jaka jest twoja interpretacja tej rzeczywistości?

– Taka sama jak przedtem. – w głosie roberta zabrzmiały twardsze nuty. – odkryliśmy ska-mienieliny kości większe niż ty sam, a nie uwierzyliście. Mieliśmy teleskopy sięgające krańców wszechświata, a wy zamykaliście nas tu na ziemi, najlepiej w obrębie plebanii. sięgaliśmy do granic kwantowej mechaniki i wyrywaliśmy z natury najgłębsze tajemnice materii, a wy tłukliście nam do głowy prawdy wiary i obowiązki wobec boga. na przekór temu, co podpowiadał nam rozsądek.

– wiara tkwi w naturze ludzkiej. obecność duszy robi z ciebie człowieka.– widziałem kiedyś w kościele płaczącego niemowlaka. Prawie wił się z niewygody w swym

ciasnym wózku. – robert uśmiechnął się do swojej myśli. – I wie ksiądz, co pomyślałem? – spytał. – Pomyślałem, że to jedyny normalny człowiek w tej świątyni. Tylko on odkrywał prawdę o tym

Page 51: Herbasencja - Grudzien2015

51Grudzień 2015

miejscu. Terror miłości bożej, autosugestia grzechu, budzenie myślowego natręctwa winy, pokora wobec oskarżenia o cielesność. wy jesteście wszyscy chorzy!

– a ślepa wiara w naukę to nie czasem science fiction? Przecież reprezentujesz sprzeczność. Tu nienawiść do religii i stwórcy, a tu chcesz wstąpić w uświęcony bożym błogosławieństwem związek małżeński?

– odwieczny dylemat: instynkt versus umysł. Ten pierwszy zawsze utożsamiany jest z szatanem, mimo że to on właśnie pozwala przetrwać gatunkowi. Moja miłość zbudowana jest na fundamen-talnej potrzebie dawania życia i budowaniu rodziny, czyli pochodzi z potrzeb instynktu, a nie du-szy czy serca. Instynkt wyzwala w nas tęsknotę do miłości, stąd wiara. jaki to ma związek z twoim biblijnym bogiem, który sam nie potrafił stworzyć rodziny? skrzywdził kobietę swojego życia i zmarnował życie jedynego syna.

– wiesz, nie lubię cię.– jeszcze dziwi mnie, jak wy możecie prosić tę kobietę o cokolwiek? Tak sponiewierana, idzie

błagać do Pana o łaski? jak ona go przekonuje? czy jej zdolność przekonywania nie odbiera mu czasem mocy do tego stopnia, że przestaje być bogiem wszechmogącym i staje się pantoflarzem? – robert roześmiał się i z szyderstwem dodał: – co to za stek bzdur! widziałeś wielki naród indyjski, który niedawno utopił się w świętym dla nich Gangesie pełnym blobsów? a może wielkie posągi buddy mordujące tysiące buddystów w Powodzi nieba? Pamiętasz, co blobsy zrobiły z Mekki?

– Twoja interpretacja cudów i objawienia mnie śmieszy.– jakich cudów? – robert był niepohamowanie wściekły. – To inwazja innego życia, lepiej do-

stosowanego do różnorodności środowisk naturalnych. nie mamy żadnych szans w konkurencji z nim i może to lepiej dla materii organicznej naszego układu planetarnego, że znalazła mądrzejszego i bardziej odpowiedzialnego gospodarza.

– a jak wyjaśnisz to, że „groszki” rok temu podziurawiły większość z nas jak ser szwajcarski i wszyscy wciąż żyjemy? Mam pokazać ci mój tors? Mam cztery ślady Przejścia wielkości pięści małego dziecka. dlaczego ciało działa normalnie? jak to wytłumaczysz? Może nie umieramy w tych kałużach? Może jest jak mówisz i jednoczymy się w tej nowej istocie w oczekiwaniu na boga? Może gdyby chodziło o zjednoczenie wielkiej galaktycznej jaźni, wskoczyłbyś pierwszy?! odpowiadaj! – ksiądz szarpnął go za ramię. – odpowiadaj!

robert spojrzał na niego spode łba. – dojechaliśmy – powiedział.stali naprzeciw starego jednorodzinnego domu. drewniane ściany bielały w świetle latarni.

w jednym oknie paliło się światło. ktoś poruszył się za zasłoną, potem uchyliły się drzwi.– robert! – zawołał kobiecy głos. – robert, to ty?– Tak, jolka – rzucił w półmrok.– Polacy? – ksiądz był zdziwiony. – ja też jestem Polakiem. I znam ten dom. To Glenroy, prawda?robert nie zwracał na niego uwagi. Podbiegł do dziewczyny i pochwycił ją w jej szalonym biegu.– robbie, kochany, tak się bałam. blobsy rolowały się po trawniku. jeszcze nie widziałam czegoś

podobnego. strasznie syczały – mówiła szybko, tuląc się w jego ramionach. była strasznie chu-da. ciężarny brzuch zniekształcał ją, powodował niezdarny krok i wysiłek przy każdym ruchu. w białej twarzy błyszczały ciemne oczy. czarna szminka podkreślała usta. włosy, nieuporządkowane i krótkie, pachniały papierosami. – zabierz mnie stąd – dodała błagalnym tonem.

– wchodź do samochodu. szybko, póki jeszcze pracuje silnik – rzekł, unosząc ją w powietrzu i lokując na tylnym siedzeniu bentleya. ksiądz okazał się dżentelmenem, otwierając zawczasu drzwi.

na wstecznym biegu wydarli kawał trawnika, uderzyli w pojemniki na śmieci. ruszyli do przo-du, aż zarzęził silnik. od jakiegoś czasu nie pracował najlepiej. wjechali na Pascoe Vale road. było tu sporo porzuconych samochodów. dzielnicę zamieszkiwało tysiące muzułmanów. chyba też różnili się w wyborze, czy raczej uzasadnieniu, swojej śmierci.

– Proszę księdza? – zapytała jola. – da nam ksiądz ślub?– Śluby to wy sami sobie dacie – odpowiedział. – ja mogę być co najwyżej świadkiem waszej

miłości wobec boga.

Page 52: Herbasencja - Grudzien2015

52 Herbasencja

robert spojrzał na niego z uznaniem.– a to, że już mamy małego krzysia? – ciągle pytała z ciężko tłumionym niepokojem.– Twój robbie powiedział, że posiadacie już jakiś dar od boga. zwykle prezenty ślubne otrzy-

muje się po ceremonii zaślubin. w waszym przypadku Pan trochę się pośpieszył. ale nie mylił się w ocenie waszej miłości?

– nie. – jola uśmiechnęła się blado. – My się kochamy. Prawda, robert?– Tak. kocham cię – spokojnie odpowiedział robert, omijając jakieś podziurawione zwłoki

na drodze. – niech ksiądz spojrzy. niektórzy nie mieli szczęścia. nie każdy przeżywa Przejście błogosławionej istoty. Może jednak to nie bóg kryje się za tym, a szatan?

– widziałem kobietę, u której Przejście unieszkodliwiło nowotwór.– czysty, statystyczny przypadek. – robert uparcie trwał przy swoim. – Proszę zauważyć, że te

blobsy, których efekty zbrodni właśnie obserwowaliśmy, przejawiają charakter indywidualności. nie należą do organizmu głównego, a raczej tworzą luźne stowarzyszenie i działają indywidual-nie w drodze do wspólnego celu. To zachowanie społeczne, a nie objaw boskiej jaźni. To jest mój główny dowód tezy o inwazji.

Milczeli mijając porozrzucane w bezładzie ciała i ich piekielnie precyzyjnie pocięte fragmenty. na szczęście skręcili w somerton road. Parę godzin wcześniej z bradleyem wieźli tędy trzy ciała w bagażniku. Teraz jechał z księdzem do małej kaplicy w sunbury, w drodze na własny ślub. cóż za ironia losu.

krajobraz uległ przeistoczeniu. w oddali czaiły się czarne pasma gór. za nimi budził się dzień. niebo robiło się zielonkawe. niegdyś po prostu różowiało o wschodzie.

– widziałem też kiedyś – kontynuował robert po długiej chwili milczenia – przepływającego na wysokości kolan bloba z podobizną chrystusa. Przeszedł wzdłuż linii pielgrzymujących ku śmierci ludzi. Pozostawił nogi obcięte na wysokości łydek i wyżej. Gdyby obiekt miał podstawę religijną, nie myśli ksiądz, że całe ciało powinno zostać pochłonięte?

ksiądz z rezygnacją kiwał głową. – dokąd cię zaprowadzi to racjonalne myślenie? – zapytał. – skończysz w tym samym punkcie niebytu, w którym zaczęło się twoje życie. I, co gorsza, pragniesz tej czarnej otchłani. jeśli jesteście Polakami, to może mówmy od teraz po polsku?

– Mówmy po polsku, okej – zgodził się robert.samochód pokonywał gęsty busz po obu stronach drogi. nie było już ptaków i owadów. Świat,

jaki znali, powoli tracił wolę walki.na tylnym siedzeniu jola wierciła się niespokojnie. delikatnie pachniała konwaliami.– ja przepraszam ojca za robbiego – powiedziała ciepłym głosem. – on zawsze taki był.– nie wątpię, moje dziecko. – Mówiąc, ksiądz poprawiał swoją wiecznie krzywą koloratkę. –

widzisz, on poniósł sromotną klęskę w walce z bogiem. bóg rzucił mu pod nogi ofiarę twojej miłości, którą on przyjął. w głębi duszy pragnął tej czystej i jedynej miłości ponad wszystko. Pan go przygniótł ciężarem wielkiego pragnienia ujrzenia waszego krzysia. wrzucił mu na barki ciężar cierpienia i goryczy biorącej się z faktu, że za późno na miłość, skoro nadchodzi czas śmierci.

jolka zaszlochała.– ksiądz ma przedziwne poczucie humoru – rzucił wściekle robert. – Ta dziewczyna złożyła

największą ofiarę. jej miłość jest tak pełna goryczy, jak miłość tej waszej matki jezusa. nasze dzieci będą karmić szafot! Może wasz bóg nosi taki sam dostojny ciężar, jaki i ja mam zaszczyt nosić.

– zaczynasz myśleć, synu. – ksiądz uśmiechnął się dobrodusznie. – zamierzam się dzisiaj o tym przekonać… – Miał na myśli swoją samobójczą śmierć?

droga prowadziła na niewielkie wzgórze. obok, w cieniu wielkich eukaliptusów, stał mały dziewiętnastowieczny kościółek. w jego południowej ścianie ziała wielka dziura. rumowisko cegieł było całkiem świeże. Pozostało może dwieście metrów do ogrodzenia, gdy samochód ostro szarpnął, zawył przeciągle i zdechł. silnik nawet nie drgnął, kiedy robert próbował raz za razem zapalić go na nowo. Pozostawili ślicznego bentleya na zaśmieconym poboczu. słońce wypełzło spoza horyzontu i rzuciło na maskę zimne i obce promienie. Pozieleniała jeszcze bardziej.

Page 53: Herbasencja - Grudzien2015

53Grudzień 2015

oddalili się pośpiesznie. zapowiadał się dziwny dzień. niebo przyoblekło się w kożuch z cuchnącej mgły, w której słońce świeciło na niebiesko, jakby ktoś na jego powierzchni bawił się atramentem.

Przed wyrwą w południowej ścianie zobaczyli obcięte nogi pielgrzymów. były tu matki, dzieci, ojcowie. wszyscy bezimienni, zatknięci w ziemię jak drzewce włóczni. w gruzowisku cegieł lśniły niezliczone kałuże. Podeszli bliżej. cuchnęło zgnilizną.

– oto mamy piękny przykład przetrwania ziemskich drobnoustrojów – mruknął robert.ksiądz nie słyszał. razem z jolką forsowali boczne drzwi. wewnątrz panował chłodny półmrok.

Światło dnia nieśmiało muskało święte figury na ołtarzach. duchowny podszedł do chrzcielnicy. odchylił wieko.

– Przypuszczam, że nie jesteś ochrzczony, synu? – sprawdził, czy pozostało nieco święconej wody, ale w półmroku chrzcielnica wydawała się pusta.

– no, tego to ja już nie pamiętam – odburknął robert, stając obok dziewczyny. Położyła mu głowę na ramieniu. uniosła wzrok. on też spojrzał w jej oczy. czarna, rozmazana kredka zamiast pogłębiać zarysy tylko je zagmatwała.

– o, boże… – ksiądz wyciągnął rękę z chrzcielnicy. brakowało całej dłoni. – o, mój Ty boże.robert podbiegł i odrzucił wieko. wnętrze wypełniała ciemna, metaliczna tafla.– ciekawe, czemu jest ciemna? – zastanawiał się głośno robert. – brak energii cieplnej powodu-

je zwolnienie procesów życiowych blobsa?– skąd się to tam wzięło?– no, na pewno nie był to kolejny cud – odrzekł chłopak. – ja tłumaczyłbym to raczej w katego-

riach dobrego humoru obcych.– dobrego humoru, powiadasz? – ksiądz był zły i zniecierpliwiony. skinął na nich kikutem

ręki. – Podejdź tu do mnie ze swoją wybranką, chłopcze. ja i bez tej dłoni udzielę ci mojego błogosławieństwa.

ksiądz zamknął oczy i uniósł obie ręce w niebo. czerń sutanny przyprószyły odblaski witraży.– Powtarzaj za mną, dziecko – mówił, zwracając się do dziewczyny. – ja, jolanta…– ja, jolanta…– biorę sobie ciebie, robercie, za męża…złożyli sobie przysięgę małżeńską. Przez chwilę kapliczka grzmiała od ich głosów. Potem zamilkli.– ja wasz związek i miłość powagą kościoła Świętego potwierdzam. niech Pan was prowadzi.To powiedziawszy, ksiądz jednym ruchem zdarł z siebie sutannę. stanął tak półnagi, z dumnie

odchyloną głową.– Teraz podjedź tu, chłopcze – zażądał. – widzisz wielkie dziury w moim ciele? zrób mi tę łaskę

i włóż w jedną z nich palec.robert wsunął palec w otwór na wysokości piersi. nie był smoliście czarny jak niektórzy opo-

wiadali. raczej szary, jakiś zamazany, jakby to coś bez przerwy się w nim ruszało. nagle odkrył, że nie ma już palca.

ksiądz roześmiał się bezczelnie. – To ciekawe. nigdy nie starczyło mi odwagi, żeby spróbować tego samemu. wynika z tego, że

przenikające blobsy adaptowały się do warunków funkcjonowania mojego ciała. To tłumaczy niezakłóconą pracę organów wewnętrznych. jestem już błogosławiony Panem – rzucił po chwili uradowany. – Mamy więc do czynienia z empiryczną postawą księdza. niezwykłe, co? zobacz, jak mnie podtrułeś swoim gda-kaniem. – dysonans jego wrzaskliwego głosu z powagą pomieszczenia był szokujący.

robert przyglądał się swojej dłoni. coś ciągle burzyło jej wizualny porządek. wygięła się, zafalowała, wreszcie poczuł swój palec na nowo, chociaż ciągle go nie widział. wnętrze zgrzytało w poszukiwaniu kompatybilności, jakby obcy organizm uczył się nowej życiowej funkcji.

– Mamy kolejny cud, proszę ojca – wyrzucił robert z entuzjazmem.Powodowany nagłym impulsem podbiegł do chrzcielnicy i zanurzył część niewidzialną palca w meta-

licznej cieczy. czuł przeraźliwe zimno, ale czucie pozostawało. był odporny na unicestwiającą moc blobsa.

Page 54: Herbasencja - Grudzien2015

54 Herbasencja

– jak to wytłumaczymy, ojcze misjonarzu? boża instytucja obdarzyła palec zmartwychwstaniem duszy? albo celowym programowaniem materii, nazywanym życiem?

ksiądz nie słuchał. ziemia zadrżała. coś masywnego, jak samolot, wolno przelatywało ponad kaplicą. „Może wreszcie statek kosmiczny” – pomyślał robert. wszyscy wybiegli na zewnątrz. za-darli głowy.

zdawali się drobni, niezdarni, wynędzniali na tle gigantycznej figury Maryi, matki jezusa. dy-namika postaci była niesamowita. kobietę spowijała lekka, batystowa szata. jej usta coś szeptały. włosy rozwiewał wiatr, którego nie było. oczy piękniały w każdym hipnotycznym spojrzeniu. rozkładała ręce w niemym geście zaproszenia. jej piersi falowały, jakby za chwilę miały pęknąć. Przepływała ponad nimi jak spadający zeppelin. w jej wnętrzu coś błyskało i dudniło. Półnagi ksiądz bez dłoni wołał do niej, potem zaintonował pieśń, stojąc oparty o cmentarną płytę.

I wtedy Matka boska wylała się wodospadem metalu na stojące drzewa, topiąc je jednym dotknięciem. wściekła fala srebrnych kropel ruszyła w dół. Przedziurawiła ciało duchownego jak milion karabinowych kul, aż dusza w nim rozbłysła oślepiającym blaskiem.

uciekali. jola krzyczała, bo krople uderzały coraz bliżej. upadła. jedna, wielkości jabłka, przecięła jej twarz. wymazała z niej nos i usta. druga drasnęła brodę, wreszcie następna, jak falująca bomba wodna, musnęła brzuch. wtedy dziewczyna jęknęła i usunęła się na ziemię.

nieopodal wylądowały jeszcze dwie krople i przysuwały się coraz bliżej białych stóp. niemal dotknęły skóry.

– jolka! – robert krzyknął, w rozpaczy porywając ją w ramiona wprost z ziemi. Przygarnął jej ciało do siebie, niemal miażdżył, łkając. wtedy jedna z kropel odcięła jej rękę. Ta zawisła na długą sekundę w powietrzu w oczekiwaniu na dalsze ciosy, aż wreszcie upadła na ziemię jak kawałek strzaskanej rzeźby.

– nie! – robert wycofywał się plecami w kierunku drzew. strwożony patrzył na lawinę nowych metalowych groszków, jabłek i arbuzów lecących na ich głowy. we wszystkich widział, jak w wy-polerowanym lustrze, tysiące swoich przerażonych twarzy. odwrócił się i pobiegł. do drzew, do drzew! Prędzej, do drzew. jeszcze ją miał, dzierżył mocno, taką kruchą, płaczącą. Gięła się w sz-lochu, a jego serce biło jak oszalałe. deszcz metalu nieubłaganie postępował za nimi. jak ogień niszczył wszystko na swojej drodze.

zza najbliższego pnia wyłonił się nieoczekiwanie postawny mężczyzna. Prawie się zderzyli. jego wygląd zaskakiwał. Miał gazową maskę na twarzy. Motocyklowa kurtka niemal całkowicie przysłaniała krótkie szorty. I, co szokujące, najzwyczajniej w świecie nie miał nóg. Mimo to stał w świeżej kałuży.

robert ocknął się z bezruchu. Mężczyzna strzelał. Płomień miotacza z łatwością zlizywał krople blobsa. zapalił nawet drzewa. rozszedł się ostry zapach palonych liści. kilka z nich sfrunęło nawet na jolkę.

roberta ogłuszyła ta kanonada. bez wątpienia osmaliła mu twarz. bliskość wystrzału zwyczajnie go wkurwiła, pomimo że uratowała mu życie. obcy odwrócił się. jednym ruchem zerwał maskę, spod której wyłoniła się roześmiana twarz freda jordana.

„ach…” – pomyślał robert. znał kolesia. uchodził za znaczną figurę w kręgu światka przestępczego. bandy motocyklowe starego wolfreya z przedmieść frankston. hmm… flaxy dałby mu kiedyś premię, gdyby przedziurawił mu choćby brzuch.

– no, proszę, kogo my tu mamy – rzucił pełen dobrego humoru fred. Miał wesołe oczy i krótko przyciętą bródkę. – Młodzian Poplaski. wreszcie się poznaliśmy.

z tyłu, za jego plecami, pojawił się drugi mężczyzna. Podobnie ubrany, tyle że na głowie lśnił czarny kask z faszystowską swastyką. jego nogi kończyły się w kolanach, mimo to szedł ponad ziemią całkiem sprawnie i na prawidłowej wysokości. fred przedstawił mu roberta.

– Ten chłopak też pracował w branży rozrywkowej. Popatrz, steve, jak bóg ma w opiece wszys-tkich łotrów na tej ziemi – powiedział. – co za ścierwo trzymasz na rękach?

– To moja żona…

Page 55: Herbasencja - Grudzien2015

55Grudzień 2015

robert ciągle nie umiał wydobyć słowa. będąc zazwyczaj nadpobudliwym, sam sobie się dziwił. zamiast wybuchnąć, zapytał:

– jak to robicie?– stanie w kałuży? Phi. Impregnacja blobsem. zrobię ci sesję, zwykła derma. – fred wskazał

ręką stojący na drodze wielki transporter wojskowy z insygniami armii australijskiej, który robert teraz dopiero zauważył. – Tam mamy nasz lab. operacja nazywa się „ostatni brzeg”. był kiedyś taki film opowiadający o zagładzie nuklearnej ziemi i ostatnim kontynencie nie dotkniętym katastrofą. jak w tamtym przypadku, tak i w tym australia jest tym ostatnim miejscem na ziemi. umieramy. wszystkie formy życia na tej planecie. nic już nie produkuje wolnego tlenu. oceany są pełne blob-sa, a północna półkula pokryta nim, warstwą grubości tysięcy kilometrów. Ta istota nawet zmieniła kątową pozycję ziemi, w związku z czym nie ma pór roku. długość doby też nieustannie ulega skróceniu. wiesz, oni czy on potrzebują dużo słonecznego światła.

– Macie przecież miotacze ognia. – robert ciągle wątpił w zagładę.– To są podręczne akceleratory cząstek. nie mają wiele wspólnego z ogniem, chociaż, przyznaję,

sprawiają takie wrażenie – wyjaśniał fred. – zostaw tę małą i chodź z nami. wracamy z polowanka. Mamy trochę towaru na zbyciu. wiesz, kto to są Przejściery?

– nie mam pojęcia – mruknął pełen dezaprobaty robert. – nie zostawię żony na pastwę blopsów.fred wzruszył ramionami. – jak tam chcesz – rzucił i kontynuował po chwili: – jedziemy do jenolan caves. Tam, w labiryn-

cie jaskiń, zorganizowaliśmy ostatnie gniazdo oporu. Mamy pełno dobrego towaru. Mam na myśli laski. Potrzebujemy takich jak ty. Przemyśl to.

Podszedł bliżej i z powagą obejrzał rany dziewczyny.– Tej już nic nie pomoże – ocenił beznamiętnie. – chodź z nią tam.Poprowadził ich w stronę pojazdu. kazał mu położyć jolkę na trawie pod drzewami. zostawił

przy niej swego kompana z akceleratorem. Płakała. sam poprowadził go w stronę transportera.– słyszałem, dude, że nazywają cię filozofem – mówił, idąc. – Mamy trochę do pogadania.– nie ma klimatów do gadania.– wiem, ty i ta mała. ksiądz, którego widziałem palącego się na łące. Trochę cię to wszystko przybiło.

ale dzieją się ważne rzeczy. współpracujemy z armią. Przygotowujemy w jaskiniach ofensywę. jest pełno jankesów z ich najnowszą technologią. Mamy bomby wirusowych ekstremofilów.

– czego?– widzę, że wzbudziłem twoje zainteresowanie – mówił fred. w jego twarzy odbijały się nie-

bieskie promienie słońca. – badaliśmy blobsy w przestrzeni kosmicznej. jak ekstremalnie by nie było, życie ma swoje limity i ograniczenia. szukaliśmy słabych punktów. udało się zrobić sekcję małego blobsa w kosmosie. zewnętrzna powłoka jego ciała zawiera komórki życia totalnie ekstre-malnego. jest niewyobrażalnie wytrzymała, ale wewnątrz to galareta. niestety dla nas, ludzi, jest za późno, ale można im podrzucić świnię.

Podeszli do transportera. Tylne drzwi były szeroko otwarte. Panował tu nieład, ale w oczy rzucały się dwie prycze, na których leżały bardzo stare kobiety.

– To są nasze Przejściery. Przeszukaliśmy cały downtown i znaleźliśmy tylko dwie. dzisiaj to deficytowy towar.

– kim one są?– raczej zapytaj, czym są?fred podszedł do jednej i zerwał koc z jej ciała. ukazało się stare, kościste ciało. skóra biała

i miękka, przemoczona potem. dwie obwisłe piersi i ziejąca czernią jama w brzuchu.– jeszcze pod koniec 2015 roku blobsy wnikały w ciała ludzi, nie robiąc im przy tym krzyw-

dy. wyszukiwały z sobie tylko znanego powodu bardzo stare organizmy, zwykle płci żeńskiej, po osiemdziesiątce. chciały na drodze eksperymentalnej zbadać, czy nie stanowimy zagrożenia. Mogły się nauczyć od naszego układu immunologicznego, jak neutralizować zabójcze toksyny. w tych dziu-rach znajdują się cenne informacje dla rasy blobsa. Tę zaatakowaną część obcy traktuje jak część

Page 56: Herbasencja - Grudzien2015

56 Herbasencja

własnego organizmu. nie ma ludzkiej tkanki, a w czasoprzestrzeni, gdzie przedtem istniała, ciągle tkwi informacja, że brakująca część jest i funkcjonuje. Świetna technologia w protetyce narządów. Trochę przypominają w tym programowanie komputerowe. Trzeba docenić skurwysynów.

– właśnie to odkryłem. – robert opowiedział mu historię z księdzem.– zrobimy podobnie. Ściągnij buty i spodnie i wsuń ostrożnie swoje stopy do wnętrza tej ko-

biety. nazywamy je Przejścierami, bo to kobiety po Przejściach. – fred parsknął śmiechem. – I pamiętaj, nigdy już nic nie ubieraj na nogi, bo blobs nie rozpozna kodu i ci je zeżre.

robert usiadł na wysokim krześle obok pryczy. nieśmiało zanurzył bose stopy w szarym otwor-ze tuż pod piersiami staruszki. kobieta powitała to bezzębnym uśmiechem. widać, bawiło ją to, że człowiek bywa traktowany instrumentalnie. zanurzone stopy przeszło odrętwienie, ale za chwilę pełne czucie powróciło, chociaż stały się niewidzialne.

– Teraz możesz chodzić w tym nowym świecie, bo do kolan masz czasoprzestrzenne protezy blobsów. właśnie nad tym teraz pracujemy.

– nie próbowano impregnować blobsem całego organizmu człowieka?– armie niewidzialnych? – fred uśmiechnął się. – Próbowaliśmy kiedyś z dzieckiem. stał się

niewidzialnym nienormalnym.– co ty? Mały Victor już przedtem był nienormalny i nieludzko chudy – wtrącił nadchodzący

steve. – chodź z nami, robert. – zachęcił go szturchnięciem. jego poważne oczy były zabawne pod tym hełmem.

– wybrałem już, chłopaki. – w jego słowach dało się wyczuć upór. – dla mnie istnieje tylko ona. – wskazał puste miejsce gdzieś pod drzewami. – Świat niech się jebie ze swoją walką o życie.

– dobra, widzę, że cię nie przekonam – powiedział fred ze skwaszoną miną. – Tylko jeszcze jedno. niewiele wam zostało. Mgła zeżre wam płuca w ciągu paru godzin. To mikroskopijne blobsy, a z najnowszych zdjęć satelitarnych wynika, że do brzegów kontynentu zbliża się gigantyczna fala tych organizmów. dzisiejszy dzień będzie krótki i, obawiam się, ostatni.

robert wstał, zbierając się do wyjścia.steve bawił się rewolwerem. Miał poważny wyraz twarzy. – wiesz, nie lubię cię – powiedział.

– od tego skoku na jubilera, któremu wbiłeś nóż w brzuch, pytając o kasę. – Mrugał oczyma w nerwowym tiku.

– To chyba już historia? – robert zawahał się. czuł swą bezużyteczną broń ciągle tkwiącą z tyłu za pasem.

– no, historia aż prosi się o kontynuację – odchrząknął steve i jednocześnie odbezpieczył broń. – Ten jubiler był moim bratem. umarł potem na sepsę od tego jebanego noża. Teraz rozumiesz, dlaczego umoczyłem tę twoją dziwkę w kałuży?

– umoczyłeś kogo? – robert wyszarpnął broń.– dajcie spokój z tymi pojedynkami na mydło – warknął fred, celując w nich z miotacza. –

dziewczyna miała przed sobą co najwyżej kwadrans życia, a ty przy niej natręctwo samobójczych myśli. jesteście kwita, zrozumiano? kwita! steve, siadaj za kierownicą, bo widzę już nadlatującego blobsa w kształcie wielkiego hamburgera. chyba przejął telepatycznie twoje myśli, bo z tego, co wiem, nie jesteś emocjonalnie skomplikowaną konstrukcją.

fred potrząsnął ramieniem roberta. – a ty schowaj tę twoją pukawkę gdzieś w trawę. zębami zrobisz większą krzywdę niż tym

złomem. I wsiadaj, wsiadaj, chłopaku. – Popchnął go w stronę transportera.zamknęli włazy. silnik transportera miał szczególnie sprawny system filtrów i cztery pokaźne

kompresory. Mogli tym dojechać na drugą półkulę.zostawili jolę w kałuży, samą na łące przepalonej trawy, połamanych drzew i milionów pustych

domów, ulic i placów dookoła. słońce wysoko nad nimi jarzyło się słabo, próbując przebić zieloną, gęstniejącą mgłę. od miasta w poszukiwaniu ofiary nadpłynęły nowe figury. Tylko próbowały pościgu. w nocy dotarli do jaskiń.

Page 57: Herbasencja - Grudzien2015

57Grudzień 2015

To robert został wyznaczony do eksperymentu. Przyjął to z mieszanymi uczuciami. jak zwykle banda cwanych jankesów i aussie chciała kogoś wyrolować i wrobić. nie miał pretensji do świata. Poddał się dobrowolnej impregnacji ciała.

leżał ciągle półprzytomny, kiedy nadleciały blobsy. Tym razem nie kontaktowały się telepatycz-nie z ludźmi. Pozostały w swojej niewzruszonej formie, jaką nadała im uprzednio podbita rasa. wysokie na kilkadziesiąt metrów ostrosłupy z parą wielkich, niczym banie na wino, oczu. To z nich spadał na ofiary żar lejącej się cieczy. jaskinie zapadły się, grzebiąc żywcem ukrywających się ludzi. niedobitki z trudem wydostały się na autostradę do sydney.

– sam żałuję, że nie dałem się impregnować… – warknął siedzący w kącie steve.– Ty się nie nadajesz. za dużo palisz – żartował fred. – dobrze, że to robert prowadzi. Przy-

najmniej ma obie nogi.– Przecież on cały jest niewidzialny.– za to w pełni operatywny.– jest inny.– Taki sam, tyle że pozbawiony gorączki metabolizmu i gwałtowności przemijania.Transporter staranował porzucone samochody, roztrząsnął resztki nadwozi i zmiażdżył je z hu-

kiem. jakaś kobieta rozpłakała się cicho.– uspokój się, kate. – Głos męża starał się ją uspokoić. – Przecież już od najmłodszych lat życia

miałaś świadomość istnienia śmierci! – prawie krzyczał. – Przestań histeryzować!jej palce trzymały go kurczowo. zaledwie siedziała na połamanym krześle. zaledwie utrzymywała

jeszcze formę ciała, dla niego, dla łotra bez poczucia litości.– a ty, leon, wyprałeś ostatnio serce z nutek współczucia?– Przecież za chwilę wszyscy będziemy roztopieni w tej brei!spróbował ją odsunąć. Trzymała go ostatnią ręką, w której więcej było pożegnania niż dziwnego potu.– z tą różnicą, że ciebie nikt nie przytuli. będziesz wrzeszczał, prosił się o śmierć w samotności.– Przestańcie wreszcie. – fred stanowczo położył rozmowie kres. – Te parszywe ostrosłupy lecą za nami.– Trzymają dystans. jakby się czegoś obawiały. obserwuję je od samego początku na podglądzie –

rzucił roy z głębi wozu. reszta z dwunastoosobowej załogi zachowywała przygnębiające milczenie.– chcą pozwolić innym na dekonspirację. wiesz, jakie wyzwala emocje pędzący transporter?– Myślisz, że ktokolwiek tu jeszcze żyje po przejściu ostatniej Mżawy blobsa z huraganowym

wiatrem? nie ma! wybici co do jednego! wykurzyli wszystko razem z karaluchami.wjechali pomiędzy zatłoczone wieżowcami centrum miasta. domy pięły się w zielone niebo,

ale nawet słoneczny odblask szyb miał w sobie obrzydliwy odcień zgnilizny. Transporter wdarł się w najbliższą wąską uliczkę, przejechał całą jej długość, rozbryzgując srebrne tafle kałuż i schował się do najciemniejszego kąta.

– I co teraz robimy? – zapytał robert.Przez chwilę wsłuchiwali się w ciszę. Potem ostatnie westchnienie kate obudziło ludzką panikę.

nie chcieli zdychać w tej samej trumnie. otworzyli właz i po kolei wyskoczyli wszyscy na zewnątrz. stali tak ze wzniesionymi głowami, wsłuchując się w wibrujące powietrze. w niebo wznosiły się wilgotne ściany kamienic. ktoś wymalował na nich graffiti nadchodzącego zbawiciela. nawet on przypominał obcego z naskalnych malowideł ziemi arnhema.

blobsy nadlatywały gdzieś od strony mostu. wyglądały strasznie, pozwalając sobie na te prze-dziwne figle z metamorfozą. raz były to ostrosłupy, innym razem pełne tętniących żylaków stwory z zewnętrznymi narządami metabolizmu. zatrzymały się ponad ulicą tuż obok. ludzie zastygli w oczekiwaniu. fred poprawił miotacz.

usłyszeli głuchy brzęk. Później setki innych podobnych dźwięków zmierzających w ich stronę. zza rogu wypadła pierwsza piłka. „wypadła” było złym określeniem tego złośliwego ruchu chao-tycznego odbijania się od podłoża. skok był precyzyjny, metodyczny i przede wszystkim skutecz-ny w poszukiwaniu zbiega. Piłka zbliżała się. zwiększała częstotliwość odbić. zwiększała energię uderzenia. odbijała się już nie tylko od ziemi, ale od ścian i okien, i drzwi, i krzywo stojącej latarni.

Page 58: Herbasencja - Grudzien2015

58 Herbasencja

wydawała się mieć twarz. Twarz wykrzywioną złością, ale pozbawioną oczu, ślepą, a mimo to pewną siebie i tej pierdolonej, statystycznej skuteczności. jej metaliczne brzęczenie, jakby osy, stało się agre-sywne, połączone w groźne serie, przywodzące potencjalnej ofierze na myśl słowa błagania o litość.

fred wypalił w nią niespodziewanie z miotacza. dostała w samo połyskliwe czoło. skurczyła się i przylepiła do najbliższego okna.

– co tak stoicie?! – zakrzyknął. – wiejemy…nie zdążył dokończyć, kiedy setki piłek spadły wprost z blobsa-matki. zatrzymała się ponad

zaułkiem i wyglądała jak worek wściekłego Mikołaja.nagły, wielokrotny bęc odbił się echem pośród ścian. zmieszał się z krzykiem przerażonych

ludzi. Teraz naprawdę bolało każde zetknięcie z blobsem. Płacił za nienawiść nienawiścią. już nie odcinał bezboleśnie. Teraz ćwiartował z nienasyceniem zachłanności oglądania cierpienia. dziw-ne, że tak okaleczeni ludzie potrafili jeszcze biec, otwierać drzwi, chować się w korytarzach i wiel-kich pudłach na śmieci. wszędzie czekały na nich piłki. Te mniejsze były szybkie jak uderzenie zawodowego tenisisty. robiły monstrualne dziury i zapalały ciało. Taka właśnie wyrwała całą twarz freda, pozostawiając nienaruszony obrys głowy ze szczeciną siwych włosów.

robert odsunął się od ściany. nie mógł dłużej na to patrzeć. uciekał. Płakał i klął, przekraczając niekompletne ciała, obserwując ze zgrozą rozlewające się na nich piłki. Topiły z przeciągłym skwier-czeniem wszystko, co organiczne. Małe kulki drążyły ciała, rozpoczynając od brzucha w górę. kil-ka, wielkości ping ponga, potoczyło się jeszcze w głąb uliczki, goniąc przypadkowo zauważonego szczura. robert pobiegł, byle dalej od tego horroru…

nocą przekradł się do oceanu. Przeklinał dzień, w którym zdecydował się na tę niewidzialną nieśmiertelność blobsa. wschód słońca zastał go zanurzonego po pas w metalicznej zupie, próbującego ugasić ciało i jego wiedzę o istnieniu.

Tylko ten budzący się dzień go odmienił. stał urzeczony widokiem. w jego duszy rozlewały się ko-lory purpury. nieoczekiwanie wybuchła jaskrawą czerwienią. zajaśniała bielą, zielenią i najgłębszym srebrem, jakiego nie zaznał w całym swoim życiu. czy te kolory mogły kłamać? czy stan ducha mógł mamić, oszukiwać i zwodzić? Mógł! robił to przez lata życia, dowodząc, że ustalony porządek jest jedynym możliwym, że należy ponieść najwyższą ofiarę w jego obronie! a to dopiero był wschód zielonego słońca! a gdzie dni, noce i ciepłe poranki kojącego zjednoczenia z obcą naturą?

dotąd nie znał tej planety. To był nowa, cudowna rzeczywistość! jeszcze niepoznana, dziewicza i dopiero co inspirująca. Przenigdy ziemska matka natura nie wytworzyła tak cudownego balansu, współbrzmienia i spokoju. bo wzajemnemu zabijaniu i zjadaniu daleko do cudowności…

blob śnił snem pochłoniętych istnień! Ponad rozfalowanym oceanem biegały setki srebrnych dzie-ci. unosiły się ptaki i wielkie, pierzaste samoloty. Przechadzali się starcy i przelatywali tuż ponad powierzchnią beznodzy inwalidzi, z metaliczną czapką na bakier, ze srebrną radością na roześmianej twarzy. a robert? co z tego, że niewidzialny dla ludzi? Przecież nigdy go nie dostrzegali!

Ten nowy, wspaniały świat kończył się gdzieś poza orbitą Plutona. a może nigdzie się nie kończył, bo tyle było w nim nieskończonych marzeń…

robert miał czas, miał całą wieczność na naukę chodzenia. Pragnął, jak te zjawy, biegać po powierzchni, chwytać się za ręce i wrzeszczeć z miłości do słońca. wtedy usłyszał delikatny szept. dzień po dniu inny. krok po kroku bardziej zrozumiały. Trochę z obawą posłuchał tego nakłaniania do drżenia brzucha. choć robił to bez przekonania, pozwolił sobie na miarowe wstrząsy tyłka. de-likatne manewry nogą, jak przy rekonwalescencji mięśni, były już samą przyjemnością. wreszcie nastąpił cały dzień machania niewidzialnymi rękami. w końcu, choć niezdarnie, chodził, właściwie ślizgał się po lustrze cieczy. był teraz sam jak sen blobsa. rozigrany wszystkimi odcieniami sre-bra, na powrót widzialny, choć inaczej, radosny i odporny na smutek pod zielonym słońcem. sen poszukujący innego snu. snu, któremu na imię krzyś w kochanym brzuchu… I jeszcze jedno… Plusk. Przestał go nękać. odtąd już tylko uprzyjemniał.

Page 59: Herbasencja - Grudzien2015

59Grudzień 2015

Pojedynki literackie - miniaturyZwycięzcy półfinału

ŚLUB

Marianna Szygoń(salamandra)

kościół na wzgórzu— zajebis... znaczy, super. — dziewczyna, trzymając iPhone‘a w wyciągniętej ręce, robiła zdjęcie

za zdjęciem. — czaisz, Ted? luknij na to!Podstawiła telefon prawie pod sam nos chłopaka, z dumą prezentując ostatnią z wykona-

nych fotografii. delikatnie wyjął komórkę z jej dłoni i oddalając od oczu, z uwagą przyglądał się półprzymkniętym powiekom i frasobliwej minie świątka na ekranie.

— Piękna rzeźba — orzekł, po czym zrobił jeszcze jedno zdjęcie. — wygląda na bardzo starą. dziewiętnasty wiek?

Towarzyszący turystom emerytowany ksiądz obdarzył go wyrozumiałym uśmiechem.— Prawda? a jednak, tak jak cały kościółek, ma zaledwie kilkanaście lat.— niemożliwe. — dziewczyna odebrała chłopakowi telefon i wróciła do fotografowania. —

Teraz już nikt tak nie buduje.— odtworzono go — wyjaśnił ksiądz. — staraniami wiernych z pobliskiej parafii i sponsora z miasta. krok

po kroku, deska po desce i bal po balu. drewna u nas nie brak. drugi raz go odbudowano, bo i płonął dwa razy.zawiesił głos; młodzi ludzie wyglądali na szczerze zaintrygowanych.— a tak — odpowiedział na niezadane pytanie. — Pierwszy raz, niedługo po powstaniu

styczniowym. był zimny październik i śnieg już leżał na polach. Miejscowy chłopak miał poślubić tutejszą dziewczynę w ostatnią niedzielę miesiąca. Świątynia pękała w szwach, bo i rodziny mieli liczne. zanim młodzi zdążyli przyrzec sobie wierność, pojawił się ogień. ludzie hurmem ruszyli do drzwi, ale wrota ani drgnęły, jakby sam bies je zatrzasnął. zginęli wszyscy. z kościółka zostały tylko zgliszcza, winnych nie znaleziono. w okolicy szeptano, że chłopak zataił, jakoby wcześniej dał słowo innej, ze wsi sąsiedniej. I ta inna, jej ojciec i bracia, zemścili się okrutnie za złamane słowo i cześć dziewczęcą zbrukaną. ale jak było naprawdę, nikt nie wie...

— koszmar. — Turystka wzdrygnęła się lekko i podniosła uważny wzrok na przyjaciela, zapew-ne sprawdzając, czy i on uległ czarowi starej opowieści.

Ted skłonił głowę, uśmiechnął się niepewnie, jakby przepraszając, że słowa księdza nie poruszyły go tak mocno, jak powinny. choć, być może, żałował czegoś zupełnie innego.

— a drugi pożar? — spytał.— a, to już we wojnę. — ksiądz ruszył w kierunku ołtarza, kiwając na młodych, by poszli za nim. —

Późnym latem czterdziestego czwartego. Młody partyzant zamierzał ślubować dziewczynie przy nadziei. Tym razem gości nie przyszło wielu, wiadomo, konspiracja. zanim młodzi wierność sobie przyrzekli, świątynię otoczyła ukraińska czota, część tej sotni, która wieś najechała. I podobnie jak wcześniej, nikt żywy nie został.

— koszmar — tym razem powiedział chłopak i, przygnębiony, przymknął powieki.

Page 60: Herbasencja - Grudzien2015

60 Herbasencja

dziewczyna delikatnie wzięła go za rękę.— nam się to nie przytrafi — szepnęła.— od tego czasu nie udzielono tu żadnego ślubu. — ksiądz ze smutkiem pokiwał głową. — ludzie się boją.Młoda kobieta stanęła naprzeciw przyjaciela tak, jak przed ołtarzem robią to nowożeńcy

i pogłaskała jego policzek. — My się nie boimy, prawda, Teddy? — spytała. — Może teraz nam się uda?— do trzech razy sztuka — odparł.— formalności trzeba załatwić w kancelarii parafialnej — oświadczył duchowny i chciał

powiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnował, rozmyślając nad czymś głęboko.dopiero, gdy zamykał świątynię, po raz ostatni zwrócił się do turystki:— Ted to zdrobnienie Teodora, prawda? — Gdy skinęła głową, dodał: — w takim razie ty,

dziecko, musisz mieć na imię jagna.— Tak. — uśmiechnęła się. — ale proszę nie mówić o tym nikomu.długo patrzył za nimi, gdy schodzili ze wzgórza drogą prowadzącą do wsi. Pomyślał, że powi-

nien spytać jutro proboszcza, czy do niego trafili.czuł jednak, że nigdy tego nie zrobi.

RoZwÓD

Anna chudy(tjereszkowa)

kościół prezentował się przepięknie. kwiaty, świece i ozdobne wstęgi dopasowane były do kolo-ru jej sukni, głębokiego bordo, gdzieniegdzie tylko, dla przełamania, jaśniały białe elementy. stała przed wejściem, oddychając głęboko. serce waliło jak oszalałe. oto przed nią, przed nimi, kolejny etap życia. z jednej strony żal, bo ostatnie siedem lat przyniosło dużo radości, z drugiej – ciekawość i ekscytacja, teraz czeka ich coś nowego...

drgnęła, gdy głos jej ulubionej sopranistki zawibrował pod kościelną kopułą, czyste dźwięki kai kairos idealnie pasowały do tego dnia.

- już czas. - Mrugnął znacząco. on też się denerwował, widziała to wyraźnie. ujęła go pod rękę i poszli do ołtarza.

następne minuty mijały jak we śnie. Patrzyła przez migoczące świece na hebanowy dyptyk przedstawiający zwiastowanie Maryi i narodziny jezusa. nowy etap... niemal widziała, jak dźwięki organów odbijały się od kolorowych witraży i drewnianych kasetonów. To były piękne chwile, które najchętniej zatrzymałaby, pozwalając trwać dłużej. czas jednak mknął nieubłaganie – kai kairos...

już za chwilę wszystko się zmieni. Inne będą poranki, inne wieczory. nawet ogień w kominku będzie dawał inne ciepło. czy on myślał o tym samym? czy tak samo jak jej, jest mu żal? spojrzała na niego ukradkiem. wzrok miał szklisty, patrzył gdzieś w dal, w przeszłość, może przyszłość. Żałował, na pewno żałował – trochę jej ulżyło.

ocknęła się, gdy umilkły organy, cisza była od nich głośniejsza. stojący przed nimi kapłan uśmiechał się, próbując dodać otuchy.

- zebraliśmy się tu dzisiaj by zwolnić z przysięgi tych oto małżonków, którzy wiernie wypełnili swój siedmioletni małżeński kontrakt. Podajcie sobie prawe dłonie.

jej własne słowa docierały do niej jakby z zewnątrz... - i zwalniam cię z przysięgi, w imię ojca i syna i ducha Świętego. - jego dłoń była spocona i drżąca. obrączka nie chciała zejść z palca – zły znak?

To już? koniec? Popatrzyli na siebie raz jeszcze. kai kairos...- wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziała szeptem, gdy puszczał jej rękę.

Page 61: Herbasencja - Grudzien2015

61Grudzień 2015

szara eMinencja

Anna chudy(tjereszkowa)

no i stało się. Po dwóch latach związku, unikania jak ognia wszelkich kontaktów z „jego” rodziną, oto popijałam herbatkę w salonie rodzinnego domu Tomka. rodzice byli sympatyczni. oboje uśmiechali się, starając się zmniejszyć moje zdenerwowanie.

- haniu, poczęstuj się szarlotką. To jedyne ciasto jakie mi wychodzi. - Przyszła teściowa mrugnęła porozumiewawczo. sięgnęłam po kawałek, jednocześnie dyskretnie rozglądając się po wnętrzu. dom był naprawdę ładny. urządzony z gustem, w przyjemnym, eklektycznym stylu, choć na pierwszy rzut oka wyglądał dość tradycyjnie. Miałam jednak dziwne wrażenie, że coś tu nie gra. Tak jakby wystrój nie pasował do właścicieli. albo odwrotnie – mieszkańcy nie pasowali do domu. zawsze miałam dobrą intuicję. dosłownie parę sekund później, w akompaniamencie bicia starego zegara, do salonu weszła prawowita właścicielka, królowa – właśnie tak wtedy pomyślałam. Tomek poderwał się, jak adiutant widząc swego generała.

- babciu, to hania, moja narzeczona (Panie generale, kapral Janicki melduje kompanię gotową do przeglądu!). haniu, poznaj moją babcię, katarzynę (Kompania! Prezentuj broń!).

wyglądała niesamowicie. wysoka, mocno zasuszona, trzymała się prosto, niczym struna. wrażenie „strzelistości” pogłębiała koronkowa bluzka ze stójką i białe włosy upięte w kok. Pod cienką skórą widać było pracujące mięśnie, pulsujące żyły. wszystko napięte, niczym żeglarskie

Anna chudy(tjereszkowa)urodziła się w roku ajatollaha chomeiniego. Prowadzi kil-ka równoległych żywotów, starając się żeby nie zmieszały się ze sobą. nie cierpi tępych noży i określenia „wspaniałe pociechy”. namiętnie grzebie w akwarium, czasem pisuje prozę. Plotki, jako-by miała coś wspólnego z poezją, traktuje jako pomówienia.

Pojedynki literackie - miniaturyZwycięzca

Page 62: Herbasencja - Grudzien2015

62 Herbasencja

liny. złapałam się na tym, że podświadomie czekam na jakieś skrzypienie, czy inne dźwięki towarzyszące ocieraniu się sznurów. uścisnęłam wysuszoną dłoń. - Miło mi panią poznać.

Próbowałam zgadnąć ileż ta kobieta może mieć lat.- Mam dziewięćdziesiąt dwa lata – nawet głos katarzyny brzmiał jak suche trzaski. zastanawiałam

się, czy mówi to każdemu, czy przejrzała moje myśli.- Mówię to każdemu, czuję że każdy się nad tym zastanawia (tak słonko, przejrzałam twoje myśli).uśmiechnęłam się z prawdziwym uznaniem. Później zrobiło się dziwnie. frau katarzyna (jakoś

naturalnie mi to Frau do niej przylgnęło) usiadła obok mnie. Po paru minutach wyciągnęła z kie-szeni dwa małe kamyczki.

- który byś wybrała? – zapytała z głupia frant. z jakiegoś powodu wiedziałam, że powinnam wskazać lewy.

- Pyszna herbatka – odpowiedziała babcia. Pociągnęła spory łyk, patrząc mi prosto w oczy. uśmiechnęłam się lekko, ale nie spuściłam wzroku. za to Tomek patrzył w podłogę, dłonie zacisnął tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie (czyżby znał procedurę?). w postawie jego rodziców też widać było napięcie.

- a zdradzisz mi, który pierścionek podoba ci się najbardziej? - katarzyna podsunęła mi pod nos trzy wielkie pierścienie. Palec drżał mi lekko, gdy wskazywałam ten, z tygrysim okiem (co to, test na Dalai Lamę?).

frau katarzyna uśmiechnęła się jakby doceniła niewypowiedziany dowcip. dalej już było nor-malnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. bo każdy uważny obserwator dostrzegłby sznurki przywiązane do części ciała domowników. wszystkie oczywiście trzymała babka. wystarczy, że zerknęła na swoją pustą filiżankę, a już Tomuś biegł z dzbankiem i dolewał. wspomniała, że „coś przeciąg”, a już ktoś zamykał okno. Prawie się nie odzywała, a to ona kierowała rozmową. katarzy-na rządziła w tym domu niepodzielnie, ale muszę przyznać, że robiła to naturalnie i z wdziękiem. a poddani, wcale nie wydawali się być stłamszeni.

Położyłam się w „swoim” pokoju tuż przed północą. nie mogłam zasnąć. w pewnym momen-cie wstałam i otworzyłam drzwi. nie zdziwiłam się, że frau katarzyna nawet koszulę nocną miała ze stójką.

- Poduczy mnie pani trochę? - zapytałam poważnie.- oczywiście. My lalkarki, musimy trzymać się razem.

Uśmiechnęłam się z prawdziwym uznaniem. Później zrobiło się dziwnie. Frau Katarzyna (jakoś naturalnie mi to Frau do niej przylgnęło) usiadła obok mnie. Po paru minutach wyciągnęła z kieszeni dwa małe kamyczki.

Page 63: Herbasencja - Grudzien2015

63Grudzień 2015

bury_wilkwyjmij klocka, czyli wigilijny pojedynek na czary

- Gure otso nire aproposa da!- o nie, nawet nie próbuj! - czujny i wiecznie podejrzliwy unplugged syknął gniewnie

i oskarżycielsko wycelował palec w nos wiedźmy, zanim ta zdążyła wykonać swój ruch. - Myślałaś, że nie usłyszę? Że dam się oszukać?

Poszukał wzrokiem wsparcia wśród kibicujących, ale go nie znalazł. jakub wpierniczał zdjęte z gałązek choinki cukierki, dzik szukał żołędzi, anaris niby patrzyła na grę, ale sprawiała wrażenie nieobecnej, zaś hella i nath ostentacyjnie trzymały stronę jawnej przecież oszustki.

- Panikujesz. zwróciłam się tylko do mojego boga, żeby mi pobłogosławił. każdy tak robi. - Mała wiedźma, bagatelizując sprawę, wzruszyła ramionami. chciała uznać sprawę za zamkniętą, ale siedzący naprzeciwko nie miał zamiaru odpuścić.

- Może i każdy, ale nie każdy potrafi czarować. My tu mamy poważną sprawę, a szanse muszą być równe. zresztą, ja też tak bym mógł... ujku ka urtësi të madhe.

Mała wiedźma nie zdążyła zareagować, a bezprąd już wyciągnął, wydawałoby się, niemożliwy do wyciągnięcia drewniany klocek z drugiego rzędu jengowej wieży.

- Ty wredny, paskudny... - teraz kobieta próbowała wyciągnąć klocek ze środka, ale ze wzburzenia aż się trzęsła. - ... śmierdzący, zdradliwy... - nie dokończyła, bo wieża z rumorem zawaliła się na blat stołu.

- łoj... - wyrwało się wyraźnie podnieconej helli.unplugged z dziką satysfakcją klasnął w ręce, a uczynił to tak mocno, że zadzwoniły zdobiące

choinkę bombki, a anaris ocknęła się i nie bardzo czając, co się dzieje, zaczęła bić brawo.szybkim, wytrenowanym ruchem zwycięzca tej rundy uniósł do ust kielonek i bez mrugnięcia

okiem przełknął pięćdziesiątkę spitytusu. sapnął, z gwizdem wypuścił uszami powietrze.siedział przy stole w samych gatkach - czerwonych, z reniferkiem w strategicznym miejscu -

i mocno obawiał się kolejnej przegranej partii, ale tym razem to on był górą. wprawdzie wiedźma do tej pory przegrała tylko dwa razy, co zmusiło ją do zdjęcia butów i pasiastych pończoch, jednak teraz zanosiło się na pożegnanie z sukienką. bezprąd już cieszył się w myślach, ale przyszło rozcza-rowanie. Mała wiedźma najpierw bezwstydnie pokazała mu język, a potem pozbyła się biżuterii. Tak po prawdzie, pod wiktoriańską suknią nie było już nic, co dałoby się zdjąć, ale on nie był tego świadom. z jego perspektywy wiedźma pozostawała prawie ubrana, a on, prawie nie...

- Tak nie wolno! Świecidełka się nie liczą!- chciałbyś, cieniasie - przeciwniczka zaśmiała mu się w twarz.- właśnie!!! - jednogłośnie poparły ją hella i nath.unplugged aż poczerwieniał z wściekłości, ale przełknął cisnące się na język przekleństwa i siląc

się na spokój ustawił następną wieżę.- ja zaczynam?- Ty, golasku. - wiedźma czuła, że ma psychiczną przewagę. Tym mocniej starała się wyprowadzić

przeciwnika z równowagi i tym samym zmusić do błędu. ostatecznie, byłoby strasznie głupio, gdy-by to ona miała nago siedzieć przy salonikowej, wigilijnej wieczerzy.

bezprądem jeszcze raz zatelepało z wściekłości, ale zdołał się opanować.- jeszcze zobaczymy... Vår varg är stor. jag skulle vilja vara som det!Płynnie wypchnął lewy z trzech klocków stanowiących podstawę wieży i wyzywająco spojrzał

na przeciwniczkę.- Tak chcesz się bawić? a co powiesz na to? si un llop em mira es concedirà la salvació! - wyjęła

środkowy klocek podstawy. wieża chyba nie wiedziała o istnieniu praw fizyki, bo gdyby tak było, już by przestała istnieć. a jednak stała prosto i nawet się nie chwiała.

unplugged wybałuszył oczy, ale wciąż nie miał zamiaru się poddawać.

W saloniku

Page 64: Herbasencja - Grudzien2015

64 Herbasencja

- a farkas írja legjobb a világon! - Poszedł na łatwiznę i sięgnął po bezpieczny, zewnętrzny i wyraźnie luźno leżący fragment ze środka budowli. uśmiechnął się triumfalnie, ale zaraz pobladł, bo wieża zakołysała się niebezpiecznie. - ya mbwa mwitu ni mungu wangu! ya mbwa mwitu ni mungu wangu! ya mbwa mwitu ni mungu wangu!

Mała wiedźma już była pewna wygranej, ale kołysanie stopniowo ustało. znów była jej kolej, znów musiała zaryzykować. Postanowiła postawić wszystko na jedną kartę...

- Toku wuruhi raua, aroha ahau ki a koe!!! - kilka razy mocno odetchnęła, a potem z pełnym skupieniem, powoli sięgnęła po ostatni z dolnych klocków. To nie mogło się udać...

nie mogło się udać bez czarów, ale przy wsparciu magii, czemu nie? już po chwili wieża jengi lewitowała trochę ponad centymetr nad blatem.

jakub sięgnał po następnego cukierka, a unplugged zgrzytnął zębami tak, że aż sypnęły iskry po czym wziął zamach, by z całej siły grzmotnąć w stół. wstrzymał pięść w ostatniej chwili, zdając sobie sprawę, że jeśli teraz klocki się rozsypią to on przegra i będzie musiał pożegnać się z gatkami.

- jesteś złą kobietą! - słowa świszczały nienawistnie - bardzo złą! Podłą, wredną i niedobrą! zo-baczysz, dostaniesz rózgę od Mikołaja!

- być może - wiedźma uśmiechnęła się złośliwie. - Może i dostanę rózgę, żeby móc sprać twój goły tyłek... Poddajesz się?

- nigdy! hella är inte lika underbara som vargen... - nawet w uszach bezprąda nie zabrzmiało to przekonująco, więc odchrząknął i powtórzył: - hella är inte lika underbara som vargen!

unplugged właściwie był przekonany, że po takim wezwaniu bóg go wesprze, ale mimo to pocił się ze zdenerwowania. zbliżył rękę do zawieszonej w powietrzu, niepewnej konstrukcji. Ten klo-cek? a może ten, wydaje się łatwy... a może ten? Pełne skupienie, najwyższa uwaga, odcięcie się od zewnętrznych bodźców. kontrolne muśnięcie jednego z bocznych klocków...

być może właśnie przez nadmierne skupienie nie usłyszał, jak Mała wiedźma szepcze pod nosem:- ba mhaith liom a bheith ina sheirbhíseach ar ár mac tíre agus a thabhairt dó beoir...zabujało, zachwiało, pieprznęło. reniferek poczuł, że drży...bezprąd bezsilnie oklapł na krzesło. z ust wyrwało mu się cichutkie, zrezygnowane:- o kurwa...

Mała Wiedźma najpierw bezwstydnie pokazała mu język, a potem pozbyła się biżuterii. Tak po prawdzie, pod wiktoriańską suknią nie było już nic, co dałoby się zdjąć, ale on nie był tego świadom. Z jego perspektywy Wiedźma pozostawała prawie ubrana, a on, prawie nie...

Page 65: Herbasencja - Grudzien2015

65Grudzień 2015

Krzysztof „baranek“ Baranowskitradycja

no i widzisz, święta coraz bliżej, roboty zatrzęsienie, bo to i zakupy, i sprzątanie, i różne takie, a ja co? leżę sobie i patrzę w niebo.

Mówiła mi: „nie szalej! zdążysz! odpocznij trochę! złap oddech!” To odpoczywam. Tylko z tym łapaniem oddechu niespecjalnie…

jak mi na imię? Przecież wiesz. no tak, faktycznie, byłoby grzecznie. Poldek jestem. nie, to nie od leopolda. od Polikarpa, jeśli już koniecznie musisz wiedzieć. Śmieszne, nie? ale co poradzę - mamusia miała pomysły. wiesz? Poznałaś? oczywiście, że poznałaś. Ile to już minęło? dwanaście lat… kawał czasu…

a skoro już o czasie mowa, nie wiesz ile jeszcze mi zostało? nie możesz powiedzieć? ale chyba już niewiele, skoro tak koło mnie siedzisz…

jak to się stało? wszystko przez tradycję. zobaczyłem na tym cholernym dębie… bo to chyba dąb, prawda? Też nie rozróżniasz bez liści? Masz rację, to w sumie bez znaczenia. wiesz, zobaczy-łem tę cholerną jemiołę i pomyślałem sobie, że fajnie byłoby zawiesić gdzieś pod sufitem. I całować się za każdym razem, kiedy pod nią staniemy. nie, no oczywiście, że nie potrzebujemy jemioły, żeby się całować, ale rozumiesz – tradycja, rzecz święta. wlazłem na ten dąb i prawie już ją miałem, i gdyby gałąź nie była taka oblodzona… upadłem plecami prosto na ten kij. albo korzeń. Pojęcia nie mam, wyszedł gdzieś tutaj z przodu, między żebrami, ale nie mogę poruszyć głową, żeby zo-baczyć. wiem, że to bez różnicy, kij czy korzeń, ale człowiek zastanawia się czasami nad takimi rzeczami. Śmieszne, nie?

cholera, choinki nie zdążyłem kupić. jak to: co z tego? Przecież sama nie przyniesie. Myślisz, że nie będzie miała głowy do takich rzeczy? no tak, też bym pewnie nie myślał o choince.

Tyle chciałbym jej jeszcze powiedzieć. wie? oczywiście, że wie. Przecież tyle razy jej to powta-rzałem. ale bardzo bym chciał jeszcze raz… chociaż jeszcze jeden raz…

zimno mi. wiem, że grudzień… Tak, na śniegu leżę, ale to nie to. Tak mi jakoś od środka zim-no. nie, już nie boli. na początku bolało. I to jak! słyszałaś jak wrzeszczałem? wiesz, najgorsze, że z tego bólu, jakby to powiedzieć… no nie, aż tak to nie, ale zawsze to głupio jak człowieka znajdą z mokrymi portkami. Śmieszne, nie?

bo przecież w końcu mnie tu ktoś znajdzie, samochód powinno być widać z drogi. Może jeszcze przed wigilią? no tak, dla mnie to już bez znaczenia, ale po co ona ma się denerwować. nie, na pewno jej to nie uspokoi, ale przynajmniej będzie wiedziała.

już pora, powiadasz? I jak to niby ma wyglądać? Tak myślałem. I wiesz, trochę się martwiłem, co będzie jeśli okażesz się mężczyzną. bo to niby efekt ten sam, ale zawsze to głupio, jak dwóch facetów… Śmieszne, nie?

nie, nie jestem gotowy. ale chyba nigdy bym nie był. dobrze, chodź i pocałuj mnie. Tak, tutaj, pod tą jemiołą.

Bonu s

Jak to się stało? Wszystko przez tradycję. Zobaczyłem na tym cholernym dębie…

Page 66: Herbasencja - Grudzien2015
Page 67: Herbasencja - Grudzien2015

67Grudzień 2015

PRoFiLe AUtoRÓw:annaMusIal http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527

baranek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=89bury_wIlk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8

donra cobra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=495forTaPache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379

Gryzak_usPokajajacy http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624Iza T http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=610

jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16krolIkdoswIadczalny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609

lIdIa VaranoVa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=659lycorIs http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=722

salaMandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602

Tensza http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=671Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37unPluGGed http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

zyrafa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197

SKŁAD i FotoGRAFiA NA oKŁADce:agata sienkiewicz

wszystkie teksty zamieszczone w „herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o pra-wie autorskim. jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

WWW.HerBatkauHeleny.Pl

Stopka redakcyjna

Page 68: Herbasencja - Grudzien2015