56

Herbasencja - Kwiecień 2016

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Ze wstępu: (...)Poezję przejęły panie, a każda w innym nastroju. Jest więc klimatycznie, nostalgicznie, zmysłowo, chaotycznie, turystycznie i refleksyjnie. Dokładnie w tej kolejności. (...)

Citation preview

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3PoezjaTadeusz HafTaniuk

i prezydentowi może pęknąć... 5BeaTa Gruszecka-Małek

cisza 6anna cHudy

antypiosenka inspirowana, czyli słaby dialog z... 7

iGa nowaktańcząca 8

Marcin LenarTowiczŻywiołak. wiatrostrun. 9

Lidia VaranoVanaturalnie w bibliotece 10

adaM LadzińskiPopkultura czyli walka frakcji 11

doroTa czerwińskarezerwat 12

MarioLa GraBowskaminiatura 15. 13

Marcin szTeLakMikołaj nigdy nie popija 14

ProzaPrzeMek Morawski

za siedmioma billboardami 16anToni nowakowski

czerwona poświata 25ewa MarcHwińska

rosół z gołębia 37Jan Maszczyszyn

Laleczki 44Żołnierzyki 49

pO-STO-SŁOWIEwyzwanie #50 – drabble: krysTyna szczePańska 52wyzwanie #52 – Jesień: renaTa BłaŻeJczyk-L`aMico 52wyzwanie #53 – Płynność: anna sTańczyk 53wyzwanie #54 – stara szafa: ewa Grześkow 53

StoPka redakcyjna 55

Spis treści

3Kwiecień 2016

Marudzenie HelliMarzec i kwiecień były bardzo ciężkimi miesiącami dla Herbatki. Pod znakiem zapytania

stanęło tak istnienie portalu, jak i jego wydawnictw, w tym Herbasencji. Jak widać, wyrok został odroczony. Próbujemy się teraz pozbierać po przejściach, ale idzie bardzo powoli.

Ten numer jest tak jakby ostatnim numerem „starej ery”. Myślę, że to dobre zamknięcie, bo teksty tak w prozie, jak i w poezji stoją na bardzo wysokim poziomie.

Poezję przejęły panie, a każda w innym nastroju. Jest więc klimatycznie, nostalgicznie, zmysłowo, chaotycznie, turystycznie i refleksyjnie. dokładnie w tej kolejności. Pomiędzy tym panowie też nieśmiało pokazują, na co ich stać.

w prozie znowu królują różne odcienie fantastyki. zaczynami groteskowym eposem rekla-mowym w wykonaniu Przemka Morawskiego. Po diametralniej zmianie klimatu antoni nowa-kowski przedstawia alternatywną historię wojny secesyjnej. w baśniowy melanż zabierze nas ewa Marchwińska. natomiast Jan Maszczyszyn, w dwóch opowiadaniach, zaburzy wizję beztros-kiego dzieciństwa wśród zabawek

na deser: Po-sto-słowie. za sprawą zwycięskich drabbli na łamach Herbasencji debiutują krystyna szczepańska i anna stańczyk.

na koniec kilka słów na temat okładki. za udostepnienie zdjęcia serdecznie dziękuję autorce prześlicznego kubeczka – emilii Michniewicz. Te, i inne jej przepiękne prace możecie podziwiać na facebooku: https://www.facebook.com/eMsilverarT/ i deviantarcie: http://evidriell.devi-antart.com/ . zapraszam i poświadczam własną głową, że jest na czym zawiesić oko!

zapraszam do lektury!Helena chaos

5Kwiecień 2016

I prezydentowi może pęknąć...szum się wielki zrobił wszędzie,w szoku media w szoku ludzie,nowy Polak nam przybędzie,wczoraj pękła guma dudzie.

dziś sensacji spada krzywa,news utonął w mętnej wodzie,pękła nie prezerwatywa,lecz opona w samochodzie.

Szum się wielki zrobił wszędzie,w szoku media w szoku ludzie

Tadeusz Haftaniuk(optymista)

Mieszkam i pracuję w chełmie. Prowadzę autorskiego bloga p.t. „zlepek klepek“. Jestem laureatem wielu konkursów satyrycz-nych. Piszę przeważnie krótkie formy satyryczne: fraszki, moskaliki, epitafia i limeryki. Lubię zbierać grzyby i popracować na działce.

6 Herbasencja

ciszawieczory i noce są z natury przejmujące.Podniebny kwiatostan nastraja struny –zazwyczaj odzywają się wiolinowe.

Ludzie spadają jak ze skarpy w odmętyrowu Mariańskiego, jeden za drugimzamieniają się w deszcz meteorytów.

To nie ma nic wspólnego z depresją,ale są takie ciekawskie księżyce,które tylko czekają, byś uchylił okno.

Gwiazdy machają ramionami.nie rozniecaj światła, znają drogę,nie utoną.

cisza ma swoje wielokrotne dno.

ale są takie ciekawskie księżyce,które tylko czekają, byś uchylił okno

Beata Gruszecka-Małek(zyrafa)

urodziłam się w 1986 r., mieszkam w kurowie (małej wsi w woje-wództwie dolnośląskim). z wykształcenia jestem pedagogiem. Moją główną pasją, poza poezją i prozą, jest psychologia społeczna, którą pokochałam w trakcie studiów. inspiracji dostarcza mi przyroda, mu-zyka i wszystko, w czym tkwi miłość.

Moje najważniejsze osiągnięcia to i miejsce w Vii ogólnopolskim konkursie Poetyckim o Granitową strzałę (kategoria wiersza klasyczn-ego), nagroda specjalna w iX Mazowieckim konkursie Literackim, wyróżnienie w XXV edycji Tur-nieju Jednego wiersza im. rafała wojaczka, nominacja do nagrody głównej w Międzynarodowym konkursie Jednego wiersza o Puchar wydawnictwa świętego Macieja apostoła oraz ii miejsce w konkursie „forma słowa“. niektóre z moich wierszy były publikowane w antologiach.

7Kwiecień 2016

Antypiosenka inspirowana, czyli słaby dialog z...nie wędrujemy ciepłym krajemna próżno szukasz malachitunam są pisane mroźno-białe w ciszy płynącejz akapitów

i fioletowoszare łąki pejzaże miękko wsiąkająceprzechodzą obokkażąc wątpićże czeka na nasletnie słońce

że miękkie gruszki winogronaspłyną sokami w głodne dłoniei słabym głosem (od niewołań)zanucisz cichodla mych wspomnień

o prądach zatokjodłach bukachsoli co krzepnie w nagich wargachi o tym wszystkim co się stanie

nie wędrujemy ciepłym krajem

*inspirowane „Piosenką“ k. k. Baczyńskiego

anna chudy(Tjereszkowa)urodziła się w roku ajatollaha chomeiniego. Prowadzi kil-ka równoległych żywotów, starając się żeby nie zmieszały się ze sobą. nie cierpi tępych noży i określenia „wspaniałe pociechy”. namiętnie grzebie w akwarium, czasem pisuje prozę. Plotki, jako-by miała coś wspólnego z poezją, traktuje jako pomówienia.

8 Herbasencja

tańczącai graszna strunach płonących włosów

jeszcze mnie nie nastroiłeśa jestem gotowapowtórzyć każdą melodię

i graszna strunach

płonących włosów

Iga Nowak(Ginger)

Mówi się, że analizując szczegółowo płatki nikt nie pojął piękna róży, dla-tego z natury nie lubię zwierzania się z myśli o sobie. Prawdopodobnie boję się brzmieć jak zwyczajna dziewczyna ze zwyczajnymi problemami. a ja od zawsze wolałam wyróżniać się z tłumu, niż go tworzyć.

samodzielnego życia nauczyłam się w anglii, gdzie mieszkam na stałe. nie od razu uczę się na błędach - lubię je popełniać więcej niż raz, tak, żeby być pewną... a w poezji, podobnie jak w życiu, kieruję się wyczuciem. Tak, jak na co dzień wyginam usta w uśmiechu, tak pisząc odsłaniam tę część mnie, która śmiać się nie umie wcale. do poezji mam poważne podejście i chociaż wciąż należę do amatorek, nie przestaję szukać balansu pomiędzy tym, jak odczuwam a tym, jak te emocje przekazać.

9Kwiecień 2016

Żywiołak. Wiatrostrun.odtąd do ciebie będzie należałpodpłomyk. chyba, że powiem inaczej.nazwę go wrzosem i porośnie każdy zakamarek,tak, że gdybyś zapragnął nagle mnie spytać

...nieważne...

w twoje wargi złożę każde z imion,które nadano mi, zanim dorosłam. niech ktoś pamięta o tym, że gruntto czuć pod powiekami piach,udeptywać go stukotem drobnych stóp,rozpamiętywać na wszelkie możliwości

i unikać deszczu.

Marcin Lenartowicz(unplugged)

urodzony w Babilonie w roku kota - astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać erato w strukturę prozy. od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Niech ktoś pamięta o tym, że gruntto czuć pod powiekami piach ,

udeptywać go stukotem drobnych stóp

10 Herbasencja

pl i k i jak nas iona dmuchawca sk rupu latn ie posegr egowane

naturalnie w bibliotecepliki jak nasiona dmuchawca skrupulatnie posegregowanew żółtych katalogach

chaos tworzy wiatrfiglarny wiruswpada ni stąd ni zowąd

młoda pani poliglotkaczule tworzy nowy porządekprogramuje wieżę babel

lidia VaranovaPiszę od ok. 2000 roku. Poezja i ogólnie sztuka mnie fascynuje,

bo za jej pomocą można opisywać najdziksze ekscesy wyobraźni i próbować wyrażać niewyrażalne, np. paradoks naszego bycia tu-taj. opisywać tożsamość zmiennokształtną, będącą równocześnie pustką lub formą lub obydwoma naraz w zależności od per-spektywy. Lubię różne stany świadomości, rozpuszczanie granic i łamanie tabu. eksploruję też archetyp kochanków i najpełniejszą relację między wewnętrzną kobietą a Mężczyzną. oddech i relaks znajduję na łonie przyrody albo na imprezach gdzie bawię się do oporu. do niedawna byłam dJką (techno, house, electro) którą ostatnio porzuciłam z racji zostania mamą i związanych z tym obowiązków. oprócz poezji zajmuję się malarstwem (skończyłam studia w tym kierunku), grafiką komputerową i fotografią oraz ostatnio tworzeniem biżuterii decoupage. inspirację znajduję w geo-metrii fraktalnej, najnowszych odkryciach fizyki kwantowej, tantrze, psychologii transpersonalnej i zorientowanej na proces, bogactwie przyrody, dziełach surrealistów i dadaistów, poezji mistycznej i w nieograniczonej wyobraźni mojego synka.

Tutaj można znaleźć moje prace: http://lidiavaranova.simplesite.com/

11Kwiecień 2016

popkultura czyli walka frakcjicyrylicowe oblicze madonny z dzieciątkiemjest inne, bardziej złote niż barok, do tegonależy dodać pop - muzyka, który zapierdala na organach wedle dwugłosu żeńskiego i męskich

basów, te sprawiają, że kobiety kładą się nisko,huczy dół, ciarki objawione pod ikonostasemzdają się szeptać: nie rusz, zaraz dreszcz będziei zostaniesz wiernym, członkiem naszej wspólnoty.

w „góchuurę serca” śpiewają ich konkurenci, obrządek mniej bogaty a przecież nie biedniejszy.ktoś w czarnej sukience, co dzień, co noc, zdzieradress, rozdarty na szwie między powołaniem

a objawieniem, polega ono na młodszym kleryku, kumplu z celi, dziś między theos a wyrkiem, to bliższepołączenie niż apollo dla niepylaka, imperatywwyrażony w prośbach daj – Boże - daj tak zapylać

po kasę, po władzę, po wieczność.

zdają się szeptać: nie rusz, zaraz dreszcz będziei zostaniesz wiernym, członkiem naszej wspólnoty

Adam Ladziński(Abi-syn)

urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym Żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię adam. Poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, Pułtusku. Lubi robić zdjęcia.

12 Herbasencja

rezerwatuwielbiam dzikość sino-rudej Pragi,którą pozornie zasłania mrówkowiec jak tani gorset pryszczaty biust kurwy.

na dworcu wschodnim nie zatykam nosa,bo tylko tutaj mocz pachnie landrynką, gustujesz w chanel, masz wybór- pa, ryża!

Gorące pyzy prosto z różyckiegokrążą wśród sukien bogatych w cekiny.każda chce wyrwać prawdziwego grzybka,a on schowany w zalewie słoików.

przypisy:„rezerwat” – tytuł filmu o warszawskiej Pradze.mrówkowiec – budynek najdłuższy w warszawie, wzniesiony w latach 1971−1973 naprzeciwko dworca PkP warsza-wa wschodnia, prawdopodobnie wybudowano go w celu zasłonięcia „brzydkiej” części Pragi osobom wychodzącym z dworca wschodniego.Bazar różyckiego – znany bazar w warszawie, słynie z tego, że przekupki zachęcają do zakupu, krzycząc „pyzy gorące, pyzy”.grzybek – rodowity warszawiaksłoik – człowiek ze wsi, który osiedlił się w warszawie (od weków, które przywozi z rodzinnej wsi)

Dorota Czerwińska(szara)

Mieszkam i pracuję w warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wielo-znacznych. uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

13Kwiecień 2016

miniatura 15.przy bocznej drodzeporzucone trzewikizasypuje piach

Mariola Grabowska(Ania Ostrowska)

urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. od trzydziestu lat mieszka w warszawie. za-wodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. spontaniczna. niecierpliwa. od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się anią ostrowską. Próbu-je sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. spektakularnych osiągnięć brak.

14 Herbasencja

Mikołaj nigdy nie popijaw obskurnym barze, w którym kurwysłużą za podkładki oraz dziękuję, proszę, przepraszam.zresztą nie ma za co, nawet po kolejnej flaszce.

wypitej dla wzmocnienia ogólnego efektuświęta. nastrój to specjalność zakładu,szczególnie w kiblu lub na zapleczu.

wychodzi, zapluta broda nieomylnie wskazuje kierunek marszu. Jeszcze schody, trudniejszeniż komin.

Cicho bachory, mam w dupie prezenty,święty zdechł pod płotem, jak pies. Patrzciezaraz nauczę waszą głupią matkęnowych sztuczek. I fajrant.

a także szczęśliwego nowego roku.

Marcin Sztelak(Marcin Sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we wrocławiu.interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie

zdecydował się około pięć lat temu. członek Grupy Poetyckiej wars, uczestnik ii warsztatów Poetyckich salonu Literackiego w Turowie oraz XViii warsztatów Literackich Biura Literackiego we wrocławiu.

Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVii konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i Vi ogólnopolskim konkursie „o wawr-zyn sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w iii ogólnopolskim konkursie Poetyc-kim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w Viii ogólnopolskim konkursie Literackim „o kwiat azalii”, wyróżnienie w Vii ogólno-polskim konkursie Poetyckim im. zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w Vii ogólnopolskim konkursie Poetyckim im. władysława sebyły. wyróżnienie w V ogólnopolskim konkursie Poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w XiV ogólnopolskim konkursie Poetyckim „o Lampę ignacego łukasiewicza” oraz iX ogólnopolskim konkursie Poetyckim „czarno na biały”, iii nagroda w Viii ogólnopolskim kon-kursie na Prozę Poetycką im. witolda sułkowskiego. zwycięzca XXi otwartego konkursu Literackiego „krajobrazy słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

w grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

16 Herbasencja

groteskaZa siedmioma billboardami

[audycJa zawiera Lokowanie ProdukTu]

nigdy więcej nie łoję z siwym. Tak sobie wtedy mówiłem. nieważne, ile razy powtarzałem to wcześniej. Tamtego ranka wiedziałem, że to już pewne. Że to wszystko przez tę jego goudę z mety. albo driny z gieblem. Potrzebne nam jak migacz w beemce. Było mówione – nie mieszać z alko. ale siwy wie lepiej.

Jeszcze gdy otworzyłem oczy, myślałem, że to jego kwadrat. Była na to szansa. niby nasze osiedle nie wygląda jak stado kleszczy przyssanych do skał. niby nawet zwał nie mógł wykręcić otoczenia jak szmaty do podłogi, tak, że nie można było powiedzieć, gdzie dół, gdzie góra. Gdzie głowa, gdzie dupa w tym okienku. ale wiedziałem, że dokładnie taki posrany obrazek jest na billboardzie za oknem w pokoju siwego. reklama jakieś gry czy inne gówno. i wtedy myślałem właśnie, że obudziłem się patrząc prosto na niego.

ale potem wstałem.coś strzeliło w krzyżu. skóra swędziała od anaboli. i prawie się zesrałem. nie żebym miał lęk

wysokości czy coś. Po prostu było tego za dużo. spróbuję wam to opisać. wyobraźcie sobie te kleszcze. wielkości jednorodzinnego domku. nabrzmiałe, jak tuczone z tydzień. Przyssane do skalnej równiny, ciągnącej się dalej niż kolejka po karpie w Lidlu w czasie przedświątecznej zawieruchy. Teraz postawcie tę równinę w pionie, a kleszcze zawieście wysoko nad ziemią, której nawet nie widać. Jeszcze wyżej. i jeszcze trochę. ok. Mogę wam już zdradzić, że te kleszcze to jednak domy. Przed wejściem do każdego z nich jest mały pomost, którego koniec celuje w bezkresny horyzont. Przydatne jak majtki tej blacharze od rafiego. ale co istotne, na końcu takiego pomostu stoję ja.

no chujowo, przyznacie.cofnąłem się pod drzwi. Były otwarte, ale nie weszłem. nie, żebym nie był hardkorem. Po

prostu nie ma co tak na wstępie wbijać na chatę. najpierw trzeba obadać sytuację. więc kieszenie. Brak telefonu. Brak mefedronu. Brak fajek. Tylko parę ziaren słonecznika. dobre i to. no i dres nie podarty. Buty całe. To ważne. Buty są nowe. air Maxy. Może nie w moro, jak chciałem, ale tamtych się jeszcze dorobię. splunąłem i zacząłem łuskać.

Przygoda rozpoczyna się, gdy jej nie szukasz.łupina utkwiła mi między zębami. co jest, do chuja? Głos dochodził znikąd. czy może raczej zewsząd.Jesteś gotów podjąć wyzwanie? To od ciebie będą zależały losy świata!no dobra. wydłubałem skorupkę. wziąłem głęboki oddech. niech ten trip zejdzie i będzie git.

Trzeba tylko przeczekać.

przemek Morawski(podstuwak)

Urodzony w roku śmierci Janusza Zajdla. Wciąż pisze gorzej od niego. Po przeprowadzce na wieś odkrył, że nie nabył przy tym umiejętności Tołstoja. Dlatego nadal uczy się pisać.

17Kwiecień 2016

– co mi tu, włóczęgo, śmiecisz w obejściu?wyszedł z chaty. stał tuż przy mnie. niski, krępy. z mongoidalną gębą. na pewno nie jego

słyszałem przed chwilą.– Mam wezwać straże? – spytał.Pochyliłem się nad nim.– Jebać straż miejską! – rzuciłem na początek. – zaraz będziesz bezzębnymi ustami wzywał

karetkę. Mów, co tu się odpierdala!Milczał. Bał się. filował okiem gdzieś nad moim ramieniem. wyłapałem więc, że to nie mnie się boi.w końcu za plecami usłyszałem:– odpuść mu.niski, z moim cichym przyzwoleniem, wycofał się do chaty i zamknął drzwi. obróciłem się.

Już po głosie tamtego powinienem poznać, że jest z nim coś nie tak. Brzmiał jak z horroru. Jak kwestie wypowiadane przez laski z oczami wywróconymi białkiem do przodu. ale gdy spojrzałem za siebie, nie zobaczyłem laski. w ogóle trudno powiedzieć, co zobaczyłem.

dżin. To pierwsze skojarzenie. ale nie jak ten z alladyna. różnica między tamtym a tym była taka, jak między Lessi a cujo. dość znacząca. nie miał nóg. To to właśnie nasunęło mi tego dżina. zamiast nich tylko jakaś smuga dymu. Może to i dobrze, bo nie był ubrany. nie licząc paru skórzanych pasków na piersi i gębie. Przed nim leżały czaszki, które miał uwiązane na łańcuchach. no najgorszy trip ever.

– co to, kurwa – zagadnąłem – wyprowadzasz czaszki na spacer czy lecimy na paradę równości?Pochylił głowę by spojrzeć na mnie spod byka. nie wyszło mu to najlepiej, bo unosił się trochę

nad pomostem i i tak patrzył z góry.– Jesteś hardy, bo wszystko tutaj wydaje ci się halucynacją – rzucił tym swoim wielogłosem. –

ale to nie sen. i nie jesteś tu przypadkowo.– czyli, że co? – zainteresowałem się trochę.– Jesteś po drugiej stronie. Jesteś tu fizycznie. Jeśli zginiesz, zginiesz naprawdę – wyjaśnił.– czekaj, czekaj – starałem się poskładać wszystko do kupy. – Po drugiej stronie… Po drugiej

stronie czego?– Billboardu.Milczałem. To musiał być trip. Tylko po czym?– no spoko – odezwałem się w końcu. – a jak wyjść?wyprostował się.– Musisz znaleźć drogę – oznajmił. – znaleźć powód, dla którego się tu znalazłeś.– a ty to jesteś niby kto, że mi tak nawijasz?– Ja jestem oświecony.zaśmiałem się.– chyba przez osram – skwitowałem. – no dobra. nie takie jazdy się miało. To powiedz chociaż,

gdzie zacząć.nie odezwał się. skrzywił tylko usta w jakimś grymasie, który miał chyba udawać uśmiech, który

udaje, że nie jest uśmiechem, a jedynie jakimś grymasem przypominającym uśmiech. Typowe dla takich kolesi. Potem obrócił lekko głowę i skinieniem wskazał w dół.

– Że niby co? – spytałem.– Pytałeś o drogę.– no chyba cię z chuja zdjęli. nie ma tu jakiejś windy?Milczał. staliśmy tak przez chwilę w…Gdy losy świata spadają na twoje barki, trzeba wiele siły, by się nie złamać.znowu ten głos. Miałem go już dosyć. Tamten podśmiechiwał się dalej, tym swoim skrzywieniem

gęby. Tego już było za wiele. Postąpiłem krok ku krawędzi pomostu. w końcu to tylko trip. co się może stać?

skoczyłem.

groteska

18 Herbasencja

skoczyłem w dół, a poleciałem w górę. nabierający pędu lot w bezkresną przestrzeń. nade mną nic i nic pode mną. Podmuchy powietrza przymykały mi powieki. odchylały dolną wargę. czułem wilgotny, lekko elektryczny smak. chłód na całym ciele. aż w końcu usłyszałem trzask i ogarnęła mnie błoga lekkość.

***

Jeśli włączyliście się dopiero teraz, to jestem kopara. a to jest opowieść niesamowita. Jak u tego gościa od pociągów, co o nim wciąż opowiadał ten chudy sierściuch, któremu zajebaliśmy elektronikę do gitar. zresztą nieważne. nie słyszeliście tego. on i tak nie był z naszego osiedla. Mógł se salkę otworzyć gdzie indziej, nie?

Lepiej wróćmy do meritum. a w meritum spadałem w górę. i tylko mi tu, Miodki, nie szczekać! To jest trip. a trip rządzi się swoimi prawami. nie do końca wiem, jak się to skończyło. nie dopytujcie. nie jesteśmy na psiarni. Powiem tyle – musiałem zamknąć oczy. z żadnego strachu. Żeby muchy nie wleciały. nie ma co drążyć. Gdy już uniosłem powieki, po tamtej posranej ośce nie było śladu. Żadnych skał, domów-kleszczy, czy innych gówien. zamiast tego jakiś salon sprzedaży telefonów lub telewizji. więc względnie spoko. wszystko w niebieskim i białym. kilka sof, kilka stolików, kilka puf. na jednej z sof damska torebka. Pod jedną ze ścian lada. na niej jakaś ramka, chyba ze zdjęciem. nad nią duży plakat informował o abonamentach za dziesięć złotych. Przy ladzie koleś z obsługi i z drugiej strony inny gość, rozkręcający borutę. wyglądał znajomo. Przysłuchałem się ich rozmowie.

– za dziesięć złotych – odezwał się ten z salonu.– zaraz ci wyjebię, pizdoklepie. Mów, jak stąd wyjść!wtedy go poznałem.– Gruby! – krzyknąłem.obrócił się. chwilę stał niedowierzając. Potem ruszył w moją stronę, przypominając przy tym

skalną lawinę.– kopara, kurwa twoja mać! – ucieszył się. – Bez kitu, kopara!uścisnął mi dłoń i poklepał po ramieniu.– co tu się odpierdala? – spytał.spojrzałem na niego. nie wiedziałem, jak mu to wyjaśnić. ale nie było co ściemniać.– To trip – powiedziałem. – i to chujowy.zrobił zdziwioną minę.– Jaki trip, stary? Jestem czysty od tygodnia – wyjaśnił.nie bardzo mu wierzyłem. wystarczyło przyfilować na jego oczy.– no dobra, przynajmniej byłem – prostuje. – do dzisiaj. a siedzę tu już kilka dni.Podrapałem się po wygolonej potylicy. Jak mu to powiedzieć?– no tak – zacząłem w końcu – ale w sumie jeśli to mój trip, to ciebie tu nawet nie ma.Jego twarz stężała. nozdrza zaczęły poruszać się jak końskie chrapy. Jakbym powiedział, że

strzela z ucha na psach.– To żeś teraz dojebał – stwierdził. – aż mnie ręce świerzbią.– wrzuć na luz. Tak tylko rozkminiam.– To lepiej przestań, bo…– spoko, spoko – uciąłem. – To mówisz, że siedzisz tu kilka dni? To tu zawinąłeś się z ośki po

akcji z kioskiem?Pokręcił głową.– kiosk to Mały i szkapa. Ja rozjebałem łysego, bo podkurwił kręcinę. łysy leży w gipsie. ale

jego ziomale się na mnie sadzą, to pomyślałem – zniknę.To by się zgadzało. Teraz doszło do mnie, że ostatnio z naszego osiedla zniknęło jeszcze parę

osób. Porachunki czy ki chuj?

19Kwiecień 2016

– a jak znikam, to nie wrzucam gówna – kontynuował Gruby. – dla czystości umysłu. więc mnie z tym tripem nie podkurwiaj – podkreślił. – ale potem wylądowałem tutaj, choć się tu nie wybierałem i już mi wszystko jedno.

– czyli że masz coś? Może mef? Miałem ciężką noc.– Poczekaj.Podszedł do jednej z sof i podniósł z niej mocno zjechaną, damską torebkę, którą widziałem już wcześniej.– no ładna – rzuciłem. – ale nie dobrałeś do butów.– zamknij się i wybieraj.Podstawił mi ją pod nos. w środku była niezła apteka. Tramal, zolpidem, diazepal, accodin,

efedryna, etopiryna.– no ładne zbiory – podsumowałem. – wrzucę trochę efedry, co?skinął głową. wziąłem torbę.– skąd to w ogóle? – zaciekawiłem się.– zajebałem jakiejś starej babie, bo mnie podkurwiła.sięgnąłem do środka. wyjąłem opakowanie tabletek, odkorkowałem i łyknąłem garść. wrzuciłem

je z powrotem i przejrzałem kieszonki.– Jest portfel – zauważyłem, wyciągając go i unosząc wymownie. – Pusty. Tylko dowód i karta z zusu.– To możesz jej odnieść, jak masz adres.sprawdziłem dokumenty.– Goździkowa. ale nie z naszej ośki.– niech się buja.wziął torbę i zaczął ładować tabsy do kieszeni.– weź trochę, mi się nie zmieści. – Podał mi kilka opakowań.schowałem je i wskazałem w kierunku lady.– co to za lamus? – spytałem.– Jakiś psychiczny. nie idzie z nim gadać.dopiero gdy się zamknęliśmy było słychać, że koleś pod ścianą wciąż powtarza pod nosem:

dziesięćzłotychdziesięćzłotychdziesięćzłotych.– Te – zagadnąłem go. – co ty tu odpierdalasz?– dziesięć złotych! – krzyknął.– za kogo ty się kurwa uważasz, pizdoklepie, żeby tak z nami pogrywać? – włączył się Gruby.– za dziesięć złotych!– rozjebię go!ruszył w jego stronę. niech idzie. Może coś z niego wyciągnie.strzał z dynki to wizytówka Grubego. ale nie to zaserwował na początek. najpierw chwycił gościa

za włosy i rozkwasił mu facjatę na blacie. stojąca na niej ramka ze zdjęciem aż podskoczyła. Jednak cios na kolesiu nie zrobił wrażenia. uśmiechnął się tylko, oblizał krew cieknącą z nosa i powiedział:

– dziesięćzłotychdziesięćzłotychdziesięćzłotych!Gruby rzucił się na ladę, chcąc go chwycić za ramiona. Tamten jednak był zbyt daleko, a ten nie

dał rady wspiąć się na blat. zaklął i zaczął iść na około. Tamten wciąż mamrotał o dyszce.Gdy Gruby sięgnął go wreszcie i strzelił mu z bańki, aż mnie zabolało. Mokre mlaśnięcie

wywołało dreszcz. naraz tamtemu z nosa spłynęła czerwień, jakby pękła puszka z farbą.– Jak stąd wyjść?! – zapytał Gruby, potrząsając nim mocno.– dziesięć złotych!Posypały się kolejne ciosy. Posypały się zęby. szczęknęły o blat, jak rzucone w kasynie kości.

Plakat za ladą powoli zmieniał się w jakiś nowoczesny obraz. Przypominał te od tego Polaka, czy jak mu tam było. rozbryzgi krwi ściekały po reklamowym haśle, a gość z obsługi wciąż powtarzał:

– ciesieśboty!Trwało to jeszcze chwilę, aż usłyszeliśmy narastający tupot stóp. ściana za nami, ta naprzeciw

lady, eksplodowała i do środka wpadł jakiś oddział. chyba ochrona.

20 Herbasencja

– elkasei defensis! – wykrzyknął chóralnie.widziałem już różne mundury. chłopakom na bramkach czasami każe się ubierać naprawdę chujowo.

wiem, bo sam stałem kilka razy. ale to to było przegięcie wafla na całego. Mięśniaki, które wpadły do sali przypominały bandę plemników z nogami. Białe wdzianka, ciasne tak, że nikt z nich nie musi raczej pamiętać o gumce, gdy ląduje z laską w łóżku. do tego białe kaski, jak z chuja zdjęte. Gogle, jak od pilotki.

– a co to będzie? – rzuciłem w ich stronę. – Jezioro łabędzie?ruszyli na mnie. nie pozostawili mi wyjścia. Trzeba było im spuścić wpierdol.odskoczyłem w kierunku puf. efedryna już powoli zaczęła wchodzić, więc ruch był niezwykle

przyjemny. aż pożałowałem, że do tej pory stałem niczym pała o brzasku.Gruby zostawił kolesia od dyszki, ominął ladę i zaczął biec do nas. Tamten wciąż mamrotał pod nosem.cisnąłem jedną z puf w stronę ochroniarzy. weszła w nich jak kula w kręgle. kilku upadło.

zaraz po tym wpadł w nich Gruby, waląc na oślep. ruszyłem w jego ślady.kotłowaliśmy się jak stado kotów w rui. zatęskniłem za rozgrywkami trzeciej ligi, na które jeździliśmy

kiedyś z chłopakami, wyskakując po meczu na małe ustawki. wyglądały podobnie. Powoli mundury atakujących zmieniały kolor na czerwony. niekiedy łapały w dolnych partiach brązy. szło nam nieźle.

i wtedy nadeszła odsiecz. Brygada sumo. Tak wyglądali. Przynajmniej z grubsza. albo jak wielkie, chodzące piguły. Też cali na biało. Parli na przód bez ładu i składu. na ich czele stał większy koleś przypominający amerykańskiego alfonsa. Pizdusiowata bródka, złoto na szyi. Te klimaty. wymachiwał krzywą lagą i krzyczał:

– zróbmy im Grunwald!dla mnie spoko. w końcu to oni byli w barwach krzyżaków.wycofaliśmy się z Grubym by pochwycić jedną z sof. Gdy mebel mieliśmy już w rękach, zmieniliśmy

kierunek, wjeżdżając w nich jak samochodem w zboże. robiliśmy kiedyś z fifim „tajemne kręgi” na polu pod miastem, rozjeżdżając zbiory starym kadetem, więc wiem, jak to wygląda.

wypadliśmy z drugiej strony, wzięliśmy obrót i powtórzyliśmy manewr. w zasadzie powtarzaliśmy go dopóki było to możliwe. w końcu sofa rozpadła się. Podłoga wyglądała jak po bibie w Jonestown, na której rozlały się hektolitry keczupu. Jednak tamci wciąż nacierali. wycofaliśmy się pod ladę, z trudem utrzymując równowagę na śliskiej powierzchni.

Lada okazała się solidna. schowani po jej drugiej stronie rozdawaliśmy luty niczym serwujący drinki barmani. obok nas stał facet z obsługi i powtarzał swoje.

Tamci kolesie byli naprawdę ciemni. Może nie ustawiali się wężykiem, ale i tak nie zdradzali żadnej strategicznej myśli. na ustawce rozjechaliby ich w pierwszej minucie. Jednak wciąż przychodzili kolejni. napierali coraz mocniej, lada trzeszczała i było pewne, że zaraz puści. nagle głośny trzask dał znać, że tak właśnie się stało.

Gdy leciałem w tył, przygnieciony blatem, przed moją twarzą zawirowało zdjęcie, które na nim do tej pory leżało. na zdjęciu mały chłopiec bez uśmiechu. z paskudnym pieprzykiem pod lewym okiem. wyglądał znajomo. Jak z naszego osiedla. zresztą za nim stał chyba trzepak spod mojego bloku. Po chwili fotka gdzieś znikła. nie było co tego rozkminiać. zacząłem mieć inne rzeczy na głowie. razem z kawałkami ściany.

Po pisku blond laski w pomieszczeniu, do którego wpadliśmy, od razu zakumałem, co jest grane. Przeszliśmy do Play. no ładnie. Jeszcze nie zdążyliśmy rozeznać się w sytuacji i zająć dogodnej pozycji, kiedy do salonu sportowym wózkiem wjechał Hołek i zaczął kręcić bączki, jakby był na parkingu przed Tesco po pierwszych śniegach. wskoczyłem mu na maskę. Przeszedłem na dach. Jeździł ze zsuniętymi szybami. wśliznąłem się na fotel pasażera i wypchałem kierowcę. nie, żebyśmy coś do niego mieli, ale jak jest wojna, to muszą być straty. Przyhamowałem. Gruby od razu zwalił się na przednie siedzenie. wystartowałem na pełnej piździe. Może nie było celownika jak w Mercedesie, ale z trafieniem w tę bandę cudaków nie miałem problemów. Hałas, jaki zapanował brzmiał, jakby ktoś zmiksował soundtracki z wycinki drzew, meczu, rzeźni i porządnych manieczek w ekwadorze. Przydałby się jeszcze tłusty bas na głośnikach z tyłu, ale ta fura nie miała dobrego audio. Hołowczyc i obsługa uciekli, nawet nie wiem gdzie, a mi się jeździło już jak po zamarzniętym stawie. robiło się coraz bardziej czerwono. Jakbyśmy wozili się po zużytej podpasce. w końcu padł ostatni z naszych

21Kwiecień 2016

przeciwników, ale wozu nie dało się zatrzymać. wirował w poślizgu i wcale nie tracił na prędkości. kolejna ściana została skoszona. za nią gabinet lekarski. Bez drzwi.

auto w końcu stanęło. wysiedliśmy. Gruby z trudem. kręciło mu się najwyraźniej w głowie, bo przytrzymał się wozu, chwilę oddychał ciężko, aż puścił pawia. na złe mu nie wyjdzie.

siedzący przy biurku doktor nie wyglądał na zdziwionego. Przesunął w naszą stronę buteleczkę z jakimś syropem i powiedział:

– dobrze smakuje, gardło kuruje.Gruby w jednej chwili był przy nim. złapał go za fraki i wysyczał:– a ja dobrze szczam do szklanki i ci zaraz jebnę z bańki!chciałem go uspokoić. ale wtedy zobaczyłem plakat. wisiał nad biurkiem. a na nim znów ten

dzieciak, którego widziałem wcześniej na zdjęciu z lady. znów ten sam brak uśmiechu. znów ten pieprzyk. Plakat reklamował jakiś szprej, czy inne gówno.

– Gruby, ten dzieciak nie jest z naszego osiedla?rozejrzał się.– Ten na plakacie – naprowadziłem go.wciąż trzymając lekarza spojrzał na reklamę.– Przecież to ten pizdoklep Mareczek – stwierdził. – wołaliśmy za nim „pizdeczek”. ale to było

jeszcze przed zawodówką.Też go sobie przypomniałem. rzeczywiście był z niego lamus. zawsze w obciachowych ciuchach.

ze zwolnieniem z wuefu. nawet w gałę nie umiał prosto zajebać.– skąd się tu wziął na tym zdjęciu? – zdziwiłem się.Gruby pokręcił głową.– Już mi mózg rozjebuje to miejsce – skwitował.na to lekarz wyciągnął z szuflady biurka saszetkę i podał ją Grubemu mówiąc:– uzupełnij elektrolity. elektrolity zasilają mózg…– zaraz cię rozjebię pizdoklepie! – odprał gruby, wytrącając mu saszetkę z ręki.– rekomendowane przez stoperan! – podkreślił doktor.– Przegiąłeś – zawyrokował Gruby i strzelił go z dynki. Głowa doktora odbiła się od ściany,

jak bila od bandy i wracając na swoje miejsce wyrżnęła Grubego w nos. zachrzęściła chrząstka. Poleciała krew. Gruby zachłysnął się i zakaszlał.

– kaszel suchy czy mokry? – odezwał się lekarz. – zamiast zgadywać…Gruby złapał biurko za blat, podniósł je, zakręcił młynka i cisnął nim w lekarza, aż ten, wraz

z meblem, przebił się przez ścianę i wylądował po drugiej stronie. coś kruche tutaj mieli te ściany, pomyślałem. Może to przez nie należało szukać wyjścia?

ruszyliśmy za nim. ale jeszcze zanim zdążyliśmy się zorientować, lecieliśmy w dół. w oddali rysowała się niewyraźna już sylwetka doktora i biurka. dalej ziemia. Planeta. Musieliśmy być naprawdę wysoko. spojrzałem w górę. nad nami beczkowata komora z blachy. To jej ścianę przebiliśmy. widziałem, że z dziury wylatują teraz puszki z jakimś energetykiem. udało mi się sięgnąć jednej. otwarłem ją i zacząłem pić. Jeśli dobrze składałem to w głowie, powinno zadziałać.

rwący ból w plecach. Palący jak ogień. Gorszy niż kanałowe leczenie zęba. skóra na łopatkach pękła. zaraz za nią rozdarła się ortalionowa kurtka. szkoda. Lubiłem ją. Jednak plan się powiódł. napiąłem mięśnie, by sprawdzić, co się stanie. wyhamowałem. Leciałem. wyrosła na moich plecach para skrzydeł rozpostarła się za mną, niczym spadochron.

szybko pochwyciłem drugą puszkę i zapikowałem w dół.– Gruby!usłyszał. spojrzał w górę.– łap! – cisnąłem napój w jego stronę. nie złapał. chwyciłem kolejny i rzuciłem się za nim.

spadał szybciej. Przelecieliśmy przez chmury. waliliśmy prosto w jakieś kosmiczne lądowisko. Betonowa płyta. Tłum ludzi. Gotująca się na start rakieta. i billboardy. Byliśmy już na tyle nisko, że widziałem je wyraźnie. na każdym z nich ten lamus. Mareczek.

22 Herbasencja

– Gruby!rakieta wystartowała. Minęła Grubego. zniknął w dymie, jaki kurzył się z jej silnika. Musieli

mieć diesla od Volkswagena. chciałem ją wyminąć, ale sunęła prosto na mnie. kiedy tylko zmieniałem kurs, ona przemieszczała się jak mój cień. zupełnie nienaturalnie. Jedyny manewr, jaki mi pozostał, to odskok w górę. ale nie mogłem zostawić Grubego.

nagłe plaśnięcie wyrwało mnie z rozkminy. Bolało. rozpłaszczony na dziobie rakiety sunąłem teraz w górę, jak mucha zgarnięta szybą samochodu na autostradzie. zdołałem jednak rzucić jeszcze puszkę, w nadziei, że może Grubemu uda się ją złapać. Po chwili minąłem blaszaną kapsułę, z której wypadliśmy. ziemia oddalała się. rakietą telepało coraz bardziej. Może nie znam się na astrologii, ale ewidentnie było coś nie tak. nie dusiłem się, nie paliłem się. a nawet zrobiło się zimniej. zobaczyłem przed sobą stację kosmiczną. Podłużną, z czterema parami solarów. na środku kręciły się ramiona radaru. oglądało się trochę tych obcych, więc znam się na tym. Jedna z jej śluz była otwarta. To w jej stronę zmierzaliśmy.

zaparłem się z całych sił i spróbowałem odepchnąć od czubka rakiety. szło to topornie. ale wychodziło. zamachałem skrzydłami. odbiłem się z półprzysiadu, jakbym wychodził z progu na wielkiej krokwi.

dokujemy.znów usłyszałem ten lamerski głos. w ostatniej chwili uskoczyłem, opadłem miękko na pokład

i schowałem się w niszy utworzonej przez wzmocnienia kadłuba. zaraz za mną do śluzy wleciała rakieta. zasyczało, jak przy zmianie biegów w starze. nagle wróciło przyciążenie, bo ściągnęło mnie ku podłodze.

z pokładu statku, który właśnie przydokował, wyskoczył jakiś elegancik. w stroju astronauty. zdjął szklany kask, zsunął się na pokład i zniknął za rozsuwanymi drzwiami. odczekałem chwilę i ruszyłem za nim.

choć moje air Maxy są lekkie, stukały na blasze podłogi, jakbym szedł w butach do stepu. nikt jednak mnie nie przyuważył. Po chwili wiedziałem dlaczego.

krótki korytarz za drzwiami prowadził do głównej kabiny. w środku, na jednym z foteli, siedziała laska, dobra dziewiątka, teraz już prawie naga. elegancik szykował się właśnie, by rozebrać ją do końca, z kombinezonem spuszczonym do kolan.

To kutasiarze! – pomyślałem. To Gruby pieprznął o ziemię, pewnie życie stracił, żeby oni mogli się parzyć w kosmosie? Tak to nie będzie.

wycofałem się, z trudem powstrzymując wkurw. Gdy tylko znalazłem się w śluzie, wskoczyłem do rakiety i zasiadłem za sterem. skrzydła na plecach trochę uwierały. rozejrzałem się. na desce pełno jakiś pstryczków, światełek i innych gówien. drążki, wajchy, przełączniki. nawkładają teraz tej elektryki, że jeszcze zanim wylecisz z salonu, zaczyna się sypać. a mojego Golfa to zawsze śrubokrętem naprawię. ale chuj. Przecież się tym nie może trudno sterować. w końcu grzało się trochę w war Thundera na Ps4.

zacząłem od pstryczków. kolejne lampki informowały, że coś się dzieje. dalej były przyciski i przełączniki. diody mrugały jak na dyskotece w Graniewie. w końcu coś zasyczało za mną, jak palnik spawarki. Pociągnąłem jedną z wajch do siebie. wgniotło mnie w siedzenie. rakieta wyszła ze śluzy, niczym wydmuchany z długopisu papierek i zaczęła oddalać się. kiedy byliśmy już w pewnej odległości, przeciągnąłem wajchę w drugą stronę. do samego końca. zmiana kierunku ścisnęła mi całe ciało. z nosa pociekła krew. rakieta wyhamowała i pełnym ciągiem ruszyła na kosmiczną stację. naprawdę szybko. nie było czasu do stracenia. zerwałem się z fotela i ruszyłem do wyjścia. szedłem jak w nocnym autobusie na rondzie. w ostatniej chwili udało mi się otworzyć kabinę. Jeszcze w tej samej chwili wyssało mnie w bezkresną przestrzeń. zaraz potem rakieta walnęła w satelitę.

eksplozja. kłęby ognia. wszystko rozpadło się, jak zrobione z piasku. odrzut pchnął mnie w przeciwnym kierunku. kraksa zmniejszała się. nie wiem, po jakim czasie zniknęła mi z oczu.

dryfowałem. skrzydła zaczęły usychać. Próbowałem jeszcze nimi poruszać, ale już nie dało się latać. w końcu odpadły, jak łuszcząca się skóra. Przypomniałem sobie o tabsach. efedra zeszła już jakiś czas temu i przydałaby mi się kolejna wrzuta. obszukałem kieszenie, ale nic nie znalazłem. Musiałem pogubić. nie było nawet słonecznika. utknąłem w czarnej dupie pośrodku niczego z pustymi kieszeniami.

23Kwiecień 2016

***

– zaskoczyłeś mnie – usłyszałem.Głos sprawił, że się wzdrygnąłem. Głos nawiedzonych lasek z horrorów. nie myślałem już, że

spotkam jeszcze kogoś na tym kosmicznym wypiździewie. Poznałem go od razu. Gdy obróciłem głowę, zobaczyłem, że unosi się trochę wyżej ode mnie. czaszki, które miał na łańcuchu lewitowały wokół niego. wcześniej nie przyfilowałem ich zbyt uważnie, ale chyba jedna przybyła.

– dlaczego nie jesteś dżinem? – spytałem.zdziwił się. widziałem po grymasie na jego twarzy.– Bo nie jesteś, nie? – upewniłem się.– Jakim dżinem?– no nie z tonikiem. Takim co spełnia życzenia.– Ja spełniam tylko najgorsze koszmary.– Mocne słowa, jak na dziewięciolatkę.napiął się. Jak ziomki z dzielni, kiedy ich nazwiesz konfidentem. złożył ręce na piersi. wyglądał

jak dżin. Tylko taki sado maso. zrobił też srogą minę. zmarszczył nos. napompował policzki. Pasek z jego gęby obsunął się trochę. wtedy zobaczyłem pieprzyk pod okiem. nie miało to sensu, ale mimowolnie zawołałem:

– Mareczek!naraz wyraz twarzy mu się zmienił. uśmiechał się uśmiechem handlarza, który wepchnął ci

klepane auto z kręconym cyferblatem. rozkoszował się tą chwilą, jak spóźnioną pizzą, która na szczęście doszła ciepła, aż w końcu powiedział:

– Tak, naprawdę jesteś inny. Jako jedyny poznałeś. reszta twoich ziomków nie spisała się tak dobrze. – spojrzał wymownie na unoszące się wokół niego czaszki. i wskazując na tę która wyglądała świeżo, dodał: – Gruby też do nich dołączył.

– kutasiarzu! – rzuciłem się na niego. Było to trudne. nie mając się od czego odepchnąć, miotałem się tylko w miejscu, jakby w spowolnionym tempie i przesuwałem się ledwo co. skwitował to śmiechem i zaczął bez żadnego wysiłku cofać się, gdy tylko się zbliżałem.

– Próżny trud – powiedział. – Tutaj nie masz dość sił, by choć w małym stopniu mi zagrozić. Teraz ja jestem mocniejszy. Teraz jesteś na mojej „dzielni”. długo czekałem, żeby do tego doszło. dużo zniosłem. Poświęciłem życie i śmiertelne ciało, by stworzyć to miejsce. i odpłacić wam.

– co ty gadasz! – przerwałem mu. – Może trochę darliśmy z ciebie łacha. zawsze miałeś takie frajerskie ciuchy. ale żeby od razu taką szopkę? Myślałem, że wyniosłeś się ze starymi na inną ośkę.

– nie – kontynuował. – Moi rodzice wyprowadzili się beze mnie. Mnie już nie było. Trafiłem tutaj. i nie jestem tu sam. Jest nas wielu. wyszydzanych. sponiewieranych. i powoli odbierzemy wam miasta. ulice i osiedla. Prawdziwe życie. dla was byłem za słaby. „Przypałowy”. Tworzyliście sobie ułudę ideału i chcieliście jej sprostać. aspirujecie do niemożliwego. Teraz te ułudy zalewają was, na billboardach, telewizorach, smartfonach. Tracicie swoją rzeczywistość i dajecie złapać się w nasze piekło. nie możesz mnie pokonać. ale jak już mówiłem, ty jesteś inny. Podjąłeś ryzyko, by uratować przyjaciela. dam ci więc szansę. ze mną nie możesz wygrać. ale możesz spróbować pokonać siebie.

ruchem magika wytrząsnął z dłoni złożoną chustkę, potrząsnął nią, zawiesił w powietrzu i zaczął rozkładać. Gdy skończył, a ta była już wyższa i szersza ode mnie, pociągnął ją i odsłonił drzwi. Potem przeszedł przez nie i tyle go widziałem.

stanąłem na progu. wejście było uchylone. za nim w szparze ciepłe światło. złapałem za klamkę i pchnąłem. odsłonił się salon w domu, którego nie znałem. ale który sam urządziłbym w ten sposób. wszystko na wypasie. cyniarskie meble. sofy i fotele w moro. kominek. Plazma.

wszedłem.wnętrze wydawało się puste, choć było widać, że ktoś tutaj mieszka. w kominku płonął ogień.

nie słyszałem jednak strzelającego drewna. szumu płomieni. zupełnie, jakby ktoś wymute’ował to

24 Herbasencja

wszystko. oglądałem kolejne pomieszczenia. kibel z dżakuzi. z telewizorem. siłownię. elektronikę i inne fanty. niezły spichlerz. Może uda mi się tu wrócić.

na dole rzeczywiście było pusto. znalazłem schody i ruszyłem na górę. nie wyglądało jednak, żeby tam miało być inaczej. aż trafiłem do sypialni. Trzeciej z kolei.

stał naprzeciw drzwi, jakby czekał, aż wejdę. wyglądał jak ja, tyle że lepiej. Grubszy. Grubsze złoto na szyi, lepszy ortalion, lepsze air Maxy. w moro. dokładnie takie, jak chciałem.

– co jest, kurwa, kutasiarzu? – zdziwił się.– Twoja stara pucuje dupą berła przy cmentarzu – rzuciłem.wyskoczył z lutą, jakby ślepy walił kulawego. nie pozostawił mi wyboru. odskoczyłem i wyrżnąłem

go łokciem w potylicę. Poleciał w futrynę, wyrył bańką i zatoczył po pokoju. rozejrzałem się.na ścianie duże lustro. na środku pokoju łóżko. dalej drugie drzwi, komoda, fotel i okrągły stolik.

duża szafa. Podbiegłem do stolika, chwyciłem za nogi i ruszyłem na tamtego. odzyskał właśnie równowagę, ale zareagował zbyt wolno. zdołał jedynie osłonić się ramieniem. Blat roztrzaskał się. Przywaliłem mu jeszcze nogami, które zostały mi w rękach.

oddychał ciężko. Potrząsnął głową i sięgnął do kieszeni. ostrze noża wyskoczyło jak pała z majtek. Przyjąłem pozycję do obrony, ale zamiast wymachiwać majchrem frajersko, od razu rzucił nim w moją stronę. zrobiłem unik, ale dostałem w rękę. kosa zawisła wbita między bica a trica. Piekło.

wykorzystał to. zgiął się i wszedł na mnie bykiem. Jego uderzenie uniosło mnie. wyhamowałem dopiero na ścianie, przygnieciony jego ciężarem. Potem złapał mnie, przesunął przez całe pomieszczenie, jak przestawianą szafę i rozpłaszczył na przeciwległej ścianie. a raczej na lustrze, które na niej wisiało. siedem lat nieszczęścia. zadzwoniły miseczki leżące na komodzie. widziałem, że szykuje się do drugiej takiej tury. sięgnąłem po majcher. z rany trysnęła krew, gdy wyjąłem ostrze. skrzywiłem się, jakbym żarł właśnie cytrynę. Trwało to chwilę. Później wziąłem zamach i wpakowałem mu nóż w bok szyi.

cofnął się. dotknął rany. Jego oczy mrugały, jakby chciał się pozbyć z nich komara. Postąpił jeszcze kilka kroków w tył, zatoczył się i padł na podłogę.

Podszedłem do niego. wyglądał na martwego.wtedy otworzyły się drzwi szafy. za nimi widziałem alejkę z mojego osiedla. wydeptany trawnik.

Przechylony trzepak. ruszyłem w tamtą stronę. Przed wejściem jednak zatrzymałem się. air Maxy. Mój rozmiar. Jemu i tak nie będą potrzebne. zdjąłem trupowi buty i nie zakładając ich, tuląc do siebie, jakbym ratował niemowlę z pożaru, przebiegłem przez szafę.

Gdy byłem już na osiedlu obejrzałem się. wejście do bramy. Po szafie ani śladu. i tylko kilka bloków dalej widziałem billboard z tym posranym obrazkiem od którego się wszystko zaczęło. zawiało mi po plecach przez podartą kurtkę.

Buty w moro wciąż miałem ze sobą.

***

– Historia kopary to tylko jedna z wielu opowieści, które pokazują, że dzięki nam osiągniesz sukces! nic nie tracisz, a możesz wiele zyskać. Już dziś kup nasz hit i przekonaj się sam! Przypominamy, że dla pięćdziesięciu pierwszych osób, które do nas zadzwonią mamy przygotowany wartościowy bonus absolutnie gratis! niezwykły….

światła. oklaski. krótki przebłysk niepokoju. co ja tu robię? słyszę śmiech. demoniczny wielogłos nawiedzonych lasek z horrorów. słyszę jakiegoś prezentera. Jestem tu gościem? czuję ciężar moszczący się gdzieś na piersi. Podnoszący ciśnienie. rozchodzący się po ciele jak pandemia. zimne uczucie bycia zrobionym w chuja. ale potem to mija. Tak, zaprosili mnie do tego studia. fejm przyszedł zaraz po powrocie. nie ma się czym martwić. Przecież wróciłem. wszystko się udało.

Bo się udało, nie?

25Kwiecień 2016

historia alternatywnaCzerwona poświata– chryste, jak ich kawa pachnie! – frist oblizał wargi. – nie jak nasza lura, cholera wie,

z czego robiona.zapach świeżo parzonej kawy z obozowiska konfederatów dochodził aż tutaj, na przeciwległy

brzeg rzeki. konfederaci zazwyczaj wstawali nieco wcześniej i od razu zabierali się do przygotowywa-nia śniadania. Mocno wiało i porywiste podmuchy górskiego powietrza przenosiły na przeciwległe zbocza wąwozu cudowny zapach świeżo parzonej kawy. wciskał się w szczeliny strzelnicze okopu oddziału wagnera. łechtał nozdrza przypomnieniem dawnych czasów, gdy unioniści jeszcze dys-ponowali obfitością chleba, herbaty, koców, ciepłych płaszczy i amunicji. Teraz oszczędzali wszyst-ko, szanowali też każdy pocisk. konfederaci robili tak samo, strzelając ledwie kilka razy w tygodniu.

sierżant frist lubił kawę. wszyscy żołnierze roty wagnera uwielbiali konfederacką kawę. kubek czarnego napoju był rozkoszą dla podniebienia.

ranki i wieczory nad górskim wąwozem przejmowały ciała chłodem, a noce palącym skórę zamrozem. kawa wroga, uzyskiwana w drodze wymiany, wspaniale rozgrzewała i nasycała żołądek. Żeliwne piecyki w okopie dawały sporo ciepła, jednak zużyli już większość drewnianych elementów nieużywanych odcinków umocnień.

kilka kopiatych łyżeczek cukru i kropelka konfederackiego rumu, dostarczanego wraz z torbą brązowych ziaren, zmieszane z parującym płynem, powodowały, że wagner przez prawie cały dzień czuł się bosko. zapominał nawet o czerwonej poświacie, wolno nadciągającej od zachodu. od strony ziem, zaciekle bronionych przed armią konfederatów.

– zaproponujemy białogwardzistom kolejną wymianę? – sierżant possał palec. rożek czerwonej gwiazdy na jego kaszkiecie oderwał się, pewnie w końcu zetlała nitka. frist pracowicie przyszywał emblemat. zajęty obserwowaniem przeciwległego brzegu ukłuł się w dłoń.

konfederatów od koloru gwiazdek ma czapkach często nazywano białogwardzistami, a ich, unionistów, czerwonogwardzistami.

wagner przeraźliwie ziewnął. z czujnej drzemki po nieprzespanej nocy budził się pierwszy. Po-tem uważnie, tak jak teraz, sprawdzał, czy w wyglądzie stanowisk wrogów na drugim brzegu coś się zmieniło. od dawna nic się nie zmieniało, podobnie jak w umocnieniach jego oddziału.

Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache)

Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieo-graniczonych… w chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania raymonda chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudio-wane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki fiodora dostojewskiego. ogląda też filmy z clintem eastwoodem i ”dyliżans” Johna forda – no i coś pró-buje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… zdarza się, ze tworzy wiersze. całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

26 Herbasencja

fortyfikacje obu brzegów wyglądały prawie identycznie. Mało widoczny zygzak długiego okopu, nakrytego metalowymi płytami i grubą warstwą głazów, obsypaną ziemią. nieco wyższe kopulaste wzgórki schronów do ognia skośnego. Parę zabezpieczonych wałami worków z piaskiem wykopów dla głęboko ukrytych granatników plazmowych.

stadko ptaków spacerowało na przedpolu pozycji konfederatów, pilnie przeszukując wybujałe trawsko. Gołębie i trznadle wypatrywały okruszków sucharów. Podniebni goście dawno już zorien-towali się, kiedy znajdą najbardziej obfity łup, pojawiając się w porze posiłków. dla żołnierzy wag-nera chleb stał się wytęsknionym marzeniem, a porucznik przypuszczał, że sytuacja nieprzyjaciół jest taka sama. i tak samo jak unioniści, konfederaci chętnie dokarmiali gruchających przybyszów.

Liczne leje porosła już wysoka trawa. Teraz po prostu wyglądały na naturalne wgłębienia ska-listego gruntu. wagner sądził, że konfederaci na przeciwstoku swojej pozycji zrobili to, co uczy-nili jego żołnierze – kilka lejów zamienili w polowe latryny. wykopali do nich rowy łącznikowe, starannie je zamaskowali i z zadowoleniem korzystali z polowych ubikacji. oferowały coś cennego – długie chwile odosobnienia. wagner miał swój własny kibelek ziemny i lubił z niego korzystać.

kilka lat temu, w święta Bożego narodzenia, zawarto dwudniowy rozejm. wtedy też porucznik i jego żołnierze czuli wspaniały zapach parzonej konfederackiej kawy. ktoś zaproponował wymianę ziaren na papierosy. unioniści nadal dysponowali świetnym tytoniem, cieniutkimi bibułkami, pa-kietami paczek gotowych papierosów naprawdę dobrej jakości. rozejm ponowiono w nowy rok, a potem, nieoczekiwanie, wymiana zaczęła się stale powtarzać.

frist przerwał milczenie. – Jak zwykle, dajemy papierosy, suchary i cukier, a oni dwa dzbanki kawy, torbę niezmielonych

ziaren i flachę rumu? – kontynuował, przyjmując brak sprzeciwu wagnera za zgodę. – Jezu, świeży napar… aż mnie ssie w żołądku, gdy myślę o kubku prawdziwej kawy…

Ponownie oblizał wargi.– Może też zapytamy, co oni myślą o tej czerwonej poświacie. –kapral o’Hara starannie

wysmarkał nos. – chyba nie jest ich sprawką, bo idzie od naszej strony. ciągle się przybliża. ładnie wygląda, tylko żeby nie przyniosła choróbsk bydlątkom…

frank o’Hara zwykle mało się odzywał. Jeżeli już, opowiadał o swojej farmie. Bardzo martwił się, że dziwny poblask nieboskłonu zaszkodzi hodowli i uprawom. zawsze pracowicie spędzał dzień, coś naprawiając, remontując, odnawiając. całkiem niedawno poszył z resztek płacht maskujących sporą ilość poduszek i wypchał je sianem. zbiór trawy też był zasługą o’Hary – czołgając się po zapolu umocnień, ścinał ją własnoręcznie zmajstrowanym sierpem, zbierał i na dnie okopu formował pokaźne kopce. nikt nawet nie uśmiechnął się, oglądając starania o’Hary – rota nig-dy nie otrzymała obiecanych śpiworów, materaców i koców. dostała tylko zadanie – zablokować bród na górskiej rzece. kilkanaście poręcznych zydli tez stworzyły dłonie chudego jak tyka kaprala. Podobnie jak deski ustępowe, nowe osłony strzelnic, sfabrykowane przez o’Harę z pancerzy znisz-czonych robotów bojowych.

wagner sądził, że kapral traktuje fortalicję jak gospodarstwo, wymagające stałego nadzoru. od dłuższego czasu porucznik przemyśliwał, czy nie stworzyć drużyny saperów i nie mianować o’Hary jej dowódcą. istniał tylko jeden problem, niemożliwy do rozwiązania – brak ludzi. z ma-cierzystej jednostki, Brygady ochotniczej imienia abrahama Lincolna, pozostały tylko dwa tuziny jego żołnierzy. reszta wyginęła w ciągle ponawianych szturmach na pozycje konfederatów.

– Może nie ich, a może jednak tych skurwieli. – frist zapętlił już nitkę. szykował teraz sakwę z towarami na wymianę. Parciana torba zwykle służyła do przenoszenia magazynków amunicyj-nych, jednak w nowej roli doskonale się spisywała. – Parszywi bandyci, ile złego nawyczyniali. Ludzi rozstrzeliwali bez sądu, męczyli… w myśl swoich idiotycznych idei przewrócili wszystko do góry nogami. ale kawę mają pierwsza klasa…

wagner prychnął. nie mógł powstrzymać się od rzucenia oschłej uwagi: – za to my zawsze rozwalaliśmy wieśniaków ma podstawie wyroków sądów polowych. Pewn-

ego razu przewodniczyłem składowi – kontynuował obojętnym tonem. – Proces trwał piętnaście

27Kwiecień 2016

minut. Potem całą wieś w majestacie prawa wysłaliśmy do piachu, bo chłopi – tutaj nadal istnieją chłopi – nie chcieli przekazać kontyngentu.

wagner dobrze pamiętał, że sporo opornych wieśniaków powieszono, aby oszczędzić nabojów. wszyscy żołnierze uczestniczyli w egzekucjach. on też nieraz dobijał poranionych nieszczęśników, wysyłanych w otchłań śmierci pospiesznymi wyrokami sądów polowych. nadal dobrze pamiętał oczy tych ludzi, patrzących na jego palec, ściągający spust pistoletu.

Porucznik potrząsnął głową. nie zamierzał o tym myśleć. nie chciał przypominać sobie, jak wraz z narastającymi rekwizycjami i zwiększającymi się daninami rodziły się desperackie bunty. Jak je tłumiono, śpiesznie ferując wyroki śmierci. Początkowo stanowiły wyjątek, niebawem stały się powszedniością. Jak obracały się w proch jego marzenia o urządzeniu sprawiedliwego świata po pokonaniu konfederatów, zawzięcie broniących ustanowionego przez siebie nowego porządku. Jak szybko jego zapał zgasł niczym płomyk zdmuchniętej świecy, gdy zrozumiał, że tak naprawdę walczy dla zaspokojenia żądzy władzy nieznanych mu ludzi, umiejących tylko ładnie przemawiać.

o’Hara wyciągnął już ze schowka na taśmy nabojowe pokaźną tubę. służyła do porozumiewania się z przeciwległym brzegiem.

– na wojnie różnie bywa – zauważył ugodowo. – Poruczniku, niech pan powiadomi konfederatów.wagner pokiwał głową. frist miał rację – ostatnią wymianę przeprowadzono ponad miesiąc temu.

ciągle żywili się tym samym – sucharami, coraz gorzej pachnącymi konserwami, stwardniałą prawie na kamień czekoladą. należało wprowadzić jakąś odmianę. Jeśli o’Harze udało się złowić we wnyki parę kuropatw, znęconych okruszkami sucharów, mogli czasami zjeść radośnie witaną zupę.

Porucznik musiał mocno wytężyć głos, aby dobrze go słyszano na drugim brzegu. komunikat brzmiał tak, jak zwykle:

– Proponujemy wymianę! Papierosy, suchary i cukier za waszą kawusię i ten zafajdany bimbe-rek! w tych proporcjach, co zawsze.

frist wyszczerzył w uśmiechu poczerniałe od nikotyny zęby. Żołnierze wagnera obficie korzys-tali z przyjemności, jaką jeszcze dysponowali – wielkim zasobem doskonałego tytoniu.

za kilka minut chrypliwy głos oznajmił decyzję wrogów. Brzmiała bardzo podobnie do wcześniejszych odpowiedzi.

– dobrze! spotkanie pośrodku rzeki, na kamiennym przejściu. Bez broni. nie bimberek, ale doskonała gorzała z trzciny cukrowej.

Tuba białogwardzistów po chwili przeniosła niezrozumiałą wymianę zdań. niewidoczny żołnierz niespodziewanie dodał jeszcze jedno zdanie:

– Podrzucie trochę kamieni do zapalniczek, bo się nam kończą. następnym razem jakoś wyrównamy… reszta nielicznego oddziału wagnera budziła się, wyrwana ze snu krzątaniną przy szykowaniu

wymiany. chrząkali, przecierali oczy, a kilku za załomem transzei oddawało mocz. strzelec simmons, snajper oddziału, sprawdzał, czy nie zaparował się wizjer celownika optycznego jego karabinu.

rzeka płynęła w głębokim wąwozie. Porucznikowi przypominał kaniony w rodzinnych Górach skalistych, teraz tak dalekich od wzgórz i jarów uralu. oddział, próbujący sforsować bród za dnia, zostałby wysieczony ogniem wroga. w nocy sytuacja nie przedstawiała się tak prosto. konfederaci i unioniści czuwali po zmierzchu. wagner, z nastaniem świtu rozpoczynając czujną drzemkę, nie pamiętał już, od kiedy trwa ten stan. wiedział tylko, że od bardzo dawna.

ktoś w sztabie amerykańskiej dywizji ochotniczej dostrzegł możliwość wykorzystania przez konfederatów gościńca, łączącego kilka wiosek, używanego też do przegonu bydła na wypas. Postanowił zabezpieczyć przejście. front dawno już zastygł. obie strony lizały rany, wyczerpane długotrwała wojną i hekatombą ofiar. zdziesiątkowana rota wagnera otrzymała proste zadanie – strzec brodu, nawet do ostatniego żołnierza. wykluczono możliwość odwrotu.

frist, gotów do zejścia, obciągnął szynel i poprawił kaszkiet. wagner ocenił, że czerwona gwiaz-dka prezentuje się całkiem dobrze – sierżant porządnie wykonał pracę. emblemat nie wyglądał nawet na specjalnie brudny. sierżant przetarł go kilka razy wodą z manierki. kolor gwiazdy symbolizował płomień prawdziwej wolności, bronionej przez unionistów.

28 Herbasencja

Żołnierze bez komendy zajmowali miejsca przy strzelnicach. czekali na rozkaz, taki jak zwykle. wagner go wydał. – dajcie osłonę ogniową fristowi, jeśli białogwardziści wymyślą głupi podstęp – zakomenderował.

– Tylko bez nerwów! Powinno pójść dobrze. Lufa karabinu simmonsa przesuwała się w lewo i prawo. snajper szukał pewnego celu. strzelec wyborowy oddziału wagnera pochodził z Baltimore. dawnej był kucharzem w jakimś

podłym barze w dzielnicy ubogich mieszkańców. Teraz okazało się, że nie tylko świetnie strzela, ale i dobrze gotuje. Jack simmons oprawiał złowione zające i bażanty. z nieodległej opuszczone wioski o’Hara przynosił warzywa, wyszukiwane w zdziczałych ogródkach, a Jack pichcił niezłe zupy.

– Jeśli coś wymyślą, jeden na pewno pójdzie do piachu… – rzucił snajper. – Jakiś szczawik, śmieje się od ucha do ucha.

wagner chrząknął. obie strony przestrzegały krótkotrwałych rozejmów. Porucznik nie spodziewał się, żeby tym razem stało się inaczej. wymiana dawała chwilę wytchnienia od obezwładniającej umysły nudy i beznadziei życia w okopie. Pozwalała zapomnieć o perspektywie ciągłego przebywania w ciasnych i wilgotnych schronach mieszkalnych. stwarzała chwilową ułudę normalności.

Przez chwilę wagner zastanawiał się, czy ktoś z przeciwległego brzegu złowił jego twarz w celownik. – chłopczyk idzie… – o,Hara zatarł dłonie. – niedługo napijemy się kawy. dostaliśmy niezłe

suchary i czekoladę, tez całkiem świeżą. Piegowatą twarz farmera z idaho rozciągnął uśmiech. od strony konfederatów do wymiany wychodził zawsze ten sam żołnierz – szczupluteńki

młodzieniaszek w przydługim szynelu i zuchowato przesuniętej na bakier czapce. wagner sądził, że dowódca wrogów wybrał go świadomie, wiedząc, ze w razie strzelaniny straci naj-mniej wartościowego podwładnego. chłopak niósł dzbanek, opatulony ręcznikiem. Przez ramię przewiesił sporej wielkości torbę.

simmons kaszlnął i odłożył snajperkę. – szykujmy stoliki… – stwierdził wyraźnie zadowolony. – zależy im na papieroskach, więc nie

wykoncypują nic głupiego. o’Hara wyciągnął z kieszeni płaszcza pilnik i sięgnął po piłę. kapral utyskiwał, że zęby piły

mocno się już stępiły. najwidoczniej, osądził wagner, o’Hara zamierzał po śniadaniu z pyszną kawą zabrać się do ich ostrzenia. wielu żołnierzu pomagało dawnemu farmerowi. szukali zajęcia zabijającego przytłaczającą umysły jednostajność życia w głębokim wykopie.

– Poruczniku, przeczyta pan przy kawie ostatni list od żony? chłopaki mówili, że dostał pan nowy… – w głosie o’Hary brzmiała pewność pozytywnej odpowiedzi. – Tak mało otrzymujemy listów, tak niewiele… Może coś napisała o tej poświacie.

wagner z trudem stłumił ciężkie westchnienie, odpowiedział jednak z uśmiechem: – Tak, kapralu. Pominę tylko najbardziej osobiste wątki. z przyzwyczajenia zerknął w okular lornety nożycowej, starego grata, pewnie wyciągniętego

z jednego z magazynów, gdzie przechowywano dawno wycofane z użytku rupiecie. Lorneta nadal sprawowała się dobrze, pozwalając na bezpieczny ogląd terenu.

wagnera coś podświadomie niepokoiło w wyglądzie wrogiego brzegu. coś, czego jesz-cze nie potrafił określić. Trzy smużki dymu nad stanowiskami konfederatów nabrały gęstości – białogwardziści tez szykowali śniadanie. szczupły chłopak wracał do swoich, machając ręką. Palił papierosa. frist już wychodził na strand, niosąc dzbanek z kawą. Ptaki nadal beztrosko spacerowały na przedpolu pozycji konfederatów, pilnie szukając pożywienia.

wagner przesunął głowicę lornety. chciał przyjrzeć się szczytowi kamienistego wzgórza. na jego zboczu rozgałęział się okop konfederatów.

coś dziwnego, niespodziewanego, wdarło się do siatkówek oczu porucznika. coś, czego jeszcze wczoraj nie było. wagner już wiedział, co go niepokoiło.

od wschodu też nadciągała czerwona poświata. Mało jeszcze widoczna, wyglądające jak zetlałe zamazanie widnokręgu amarantową farbą, jednak wyraźnie już dostrzegalna.

29Kwiecień 2016

***

Porucznik Harry wagner czytał ostatni list od swojej żony Joan. znał go na pamięć, tak jak wszystkie pozostałe.

siedział w przeznaczonym tylko dla niego schronie mieszkalnym. wąskie wyjście wiodło pod stromym kątem wprost do stanowisk strzelniczych. wagner lubił swoje niewielkie przytulisko, bo czuł się w nim bezpiecznie. nad głową miał warstwę stalowych belek i kilka metrów kamieni i zie-mi. nawet ciężki granat plazmowy, uderzający w strop, nie wyrządziłby większych szkód. kryjówka była niewielka i całkiem przytulna – prycza, piecyk, stolik, stojak z miednicą, popękane lusterko, trzy zydle i biurko. zbił je o’Hara, wykorzystując deski oszalowania okopu.

wagner ponownie zaczął studiować fragment listu żony o czerwonej poświacie. o’Hara nie mylił się – Joan sporo o niej napisała. o promieniowaniu, pożerającym wszystko. o tym, że jej i sąsiadom zostało ledwie parę godzin życia. o tym, że nikt już nie pamięta, dlaczego wybuchła wojna i czemu tak zaciekle obrzucono się bombami i pociskami jądrowymi. o tym, że modli się, żeby okop na zboczu wąwozu go ochronił. i o tym, że bardzo go kocha.

Harry wiedział, ze napisze nowy list od martwej już zony. i kilka innych do swoich podkomend-nych, pełnych wieści o zwykłych sprawach i małych kłopotach. Przy następnej kawie zrobi to samo, co zawsze – przeczyta je. Tylko on umiał czytać i pisać. nikt już nie wiedział, kiedy zamknięto szkoły i przestano uczyć znaczenia liter.

Porucznik w biurku przechowywał pierwsze próbki tych listów. zachował je. Przy każdym liście zmieniał charakter pisma i dzięki tym próbkom dobrze wiedział, który jest odpowiedni. Żołnierze traktowali listy jak relikwie, nieraz i nie dwa prosząc go o ponowne przeczytanie. Musiały różnić się charakterem pisma.

Pamiętał, że niebawem musi też udać się do odległego magazynu, nadal pełnego zaopatrzenia. znowu wtedy przyniesie papierosy, suchary i cukier. upozoruje kolejną dostawę.

Porucznik pragnął już tylko jednego. zanim nad piękną rzekę dotrze czerwona poświata, mogli przecież razem z konfederatami złowić kilka pstrągów. urządzić piknik, a potem na kamienistej plaży rozegrać mecz piłkarski.

Mogli też w końcu odpruć z czapek i kaszkietów czerwone i białe gwiazdy i zerwać z naramien-ników niepotrzebne już nikomu dystynkcje.

wagner złapał się nagle na dziwnie prostej i oczywistej myśli. Poczuł złość, ze wcześniej nie przyszła mu do głowy.

Mógł przy kolejnej wymianie sam zanieść konfederatom sakwę z towarami. i pośrodku rzeki porozmawiać o czerwonej poświacie z dowódcą oddziału śmiertelnych wrogów.

***

na brodzie woda sięgała ledwie po kolana, jednak przeszywała ciało zimnem. nawet w upalny dzień rzeka nigdy mocno się nie nagrzewała.

Podczas wymian emisariusze konfederatów i unionistów często donosili kamienie, wkładając je w nierówności płycizny. warstwa małych głazów i otoczaków narastała. Teraz już wszyscy nazywali przewężenie rzeki kamiennym przejściem.

stali naprzeciwko siebie – wagner i dowódca oddziału konfederatów, wysoki, młody mężczyzna w okrągłych okularkach na ładnie zarysowanym nosie. Porucznik poczuł w sercu ukłucie zazdrości, gdy zobaczył nakrycie głowy wroga. kaszkiet z gładkiej, błyszczącej skórki, z pięknie wyprofilowa-nym daszkiem, ozdobiony gwiazdą z białego metalu wyglądał bardzo szykownie i przyciągał wzrok.

Trzymany w dłoni przez dowódcę konfederatów dzbanek z kawą roztaczał cudowny zapach. – nieźle pachnie… – wagner przełożył naczynie do sakwy. zabrał aż trzy torby – uzgodniono

obfitą wymianę. Towary sprawnie wędrowały z rąk do rąk. – Piękna czapka, pozazdrościć... Jestem porucznik Harry wagner, dowódca nędznych resztek licznego niegdyś oddziału amerykańskiej Brygady ochotniczej. was też nie pozostało zbyt wielu… wiemy o tym.

30 Herbasencja

Mężczyzna w okularach wzruszył ramionami. niedbałym ruchem zdjął czapkę i palcami przegładził włosy. Miał ładną fryzurę, długie włosy układały się na czole w gęstą grzywkę.

Przez chwilę wagner czuł niepewność, czy został zrozumiany. odpowiedź rozwiała wątpliwość. – starszy lejtnant Joshua Lermontow, dowódca kompanii angielskiej Brygady ochotniczej imie-

nia oliwera cromwella. – Lermontow niespodziewanie uśmiechnął się. rozerwał paczkę papierosów i wsadził jednego do kącika ust. – czemu chciałeś się spotkać? nie mamy sobie wiele do powiedzenia…

Lermontow mówił wysmakowanym angielskim, z akcentem kogoś, kto ukończył renomowany uni-wersytet i większość życia spędził nad Tamizą, obracając się w kręgach doskonale wykształconych ludzi.

kątem oka wagner dostrzegł sporej wielkości okonia, płynącego z nurtem. kolczasta ryba zatrzymała się na chwilę, jakby oceniając, czym są buty i łydki obu mężczyzn. Po chwili okonek popłynął dalej.

– naprawdę tak się nazywasz? – wagner zadał pytanie bez chwili zastanowienia. oksfordzki ak-cent zupełnie nie konweniował z rosyjskim nazwiskiem. wielu żołnierzy brygad ochotniczych obu stron często przybierało nowe, nieraz dziwnie brzmiące nazwiska. – ładnie brzmi…

– dawniej nazywałem się Trent. nijako… – człowiek w pięknym kaszkiecie wolno pokiwał głową. – obecne nazwisko znacznie bardziej odpowiada moim zapatrywaniom, poglądom i ideom. walczymy o nie – o świat bez granic, bez banków, bez pieniędzy i wyzysku. o skonfederowany glob wytęsknionej sprawiedliwości. w tej walce nazwiska są bez znaczenia, jednak obecne bardziej mi się podobało. w nowy świecie brzmiałoby dobrze…

Lermontow uśmiechnął się tęsknie. zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. z namysłem potarł czubek kształtnego nosa.

– Harry, mów, o co chodzi – dodał po chwili. – chyba nie ściągnąłeś mnie po to, żebyśmy dosta-li zimnicy… Jesteś wrogiem, śmiertelnym wrogiem, i mam nadzieję kiedyś cię wykończyć. Twoi żołnierze może zrozumieją, że otumaniła ich głupia propaganda obrońców zmurszałego porządku. znajdziemy dla nich miejsce.

wagner ciężko westchnął. wiele razy słyszał takie słowa – na spotkaniach, wiecach, mityn-gach. słyszał je prawie bez przerwy w stacjach informatycznych, gdy jeszcze działały. od jeńców, tłumaczących, dlaczego walczyli tak zaciekle. sam wygłaszał kiedyś bardzo podobne zdania, głęboko w nie wierząc. Ta wiara zetlała, obróciła się w proch, przemieniła w dojmujące poczucie wstydu, gdy przypominał sobie widoki egzekucji i rekwizycji. Gdy wspominał widok ciężarówek, odwożących niepewnych ideowo do obozów odosobnienia. coraz dłuższe kolumny aut… Przemieniła się w żrące duszę poczucie winy, gdy ujrzał nagie trupy, wiszące na drzewach i latar-niach, z przywiązanymi kartkami: ”zdrajca”, „szpieg”, „renegat”, „sprzedawczyk”, „konfederat”.

Pamięć porucznika nagle przywołała twarzyczki chudych dzieci, wyciągających rączki po żołnierskie suchary. zakłopotany uśmiech o’Hary, sięgającego do torby z racjami żywnościowymi. wagner odwracał wtedy głowę, bo inaczej musiałby postawić kaprala przed sądem polowym za marnowanie cennej żywności.

nie było sensu wszczynać z Lermontowem dyskusji. Już nie teraz, gdy z każdym dniem przybliżała się zawłaszczająca niebo czerwona poświata.

– Joshua, ty i inni uważacie, że walczycie o słuszną sprawę. My też tak uważamy. Może nawet jesteśmy jej nadal wierni – skwitował krótko. – co z tego? wszystko rozpłynęło się w krwi, głodzie, trupach. w gadaninie nawiedzonych polityków, siedzących w dobrze zabezpieczonych schronach. dajmy sobie z tym spokój…

wagner przez szynel czuł przyjemne ciepło dzbanka z kawą. Myśl o kubku czarnego jak smoła napoju spowodowała napływ śliny w ustach. z rozdrażnieniem pomyślał, że teraz najprostsze przyjemności wywołują zachwyt. Tak jak u Lermontowa, z błogim wyrazem twarzy zapalającego następnego papierosa.

– Tobie i mnie z wielkich zamiarów wyszło wielkie gówno… – kontynuował głuchym głosem. – Jak ostatni głupcy utaplaliśmy się w nim po szyję. daliśmy się oszukać pieprzonej gadaninie. Lepiej powiedz, co wiesz o tej czerwonej poświacie.

31Kwiecień 2016

wagner ze zdziwieniem stwierdził, że obaj mówią sobie po imieniu, jakby od dawna się znali. równie niespodziewanie skonstatował, że czuje się tak, jakby rzeczywiście spotkał dobrego znajomego. Może z tego powodu, że ten starszy lejtnant też był żołnierzem i nadal wierzył w to, o co zaciekle walczył.

człowiek w pięknej czapce uważnym spojrzeniem omiótł twarz wagnera. Przez chwilę głęboko nad czymś się zastanawiał. w końcu dziwnie znużonym gestem wzruszył ramionami.

– radiacja… – stwierdził, drapiąc się po policzku. – widzę, że wiesz. albo domyśliłeś się. ku-restwo, i nie ma siły, żeby ją powstrzymać.

wagner poczuł, że stopy zesztywniały mu z zimna. dzbanek z kawą szybko stygł. należało wracać. Pewnie na obu brzegach już zastanawiano się, o czym dowódcy tak długo rozmawiają.

– zakończmy walkę – kontynuował. – wspólne poszukamy sposobu ratunku. koniec z podziałem na konfederatów i unionistów. Twoi i moi żołnierze zrozumieją, dlaczego, jeśli dowiedzą się, czym jest poświata. Pewnie się domyślają…

Lermontow pokręcił głową. zdjął okulary i przetarł je kawałkiem irchy. uważnie oglądał so-czewki, jakby dostrzegł w nich coś bardzo interesującego.

ławica małych płotek przepłynęła między nogami obu mężczyzn. wagner odprowadził ją wzro-kiem. Przypominały czasy, gdy oddawał się ulubionej pasji – łowieniu ryb.

Lermontow odchrząknął. – Harry, cóż chciałbyś zrobić? – rzucił, ugniatając w palcach następnego papierosa. dokładnie

go obwąchał i uśmiechnął się z zadowoleniem. – zakończyć wojnę na tym zapomnianym przez wszystkich zadupiu? Już od dawna specjalnie intensywnie nie walczymy.

– Tak – potwierdził porucznik. – chłopie, nie mam żadnej łączności z jakimś zakichanym sztabem. Ty też nie masz. zapomniano o nas i bardzo możliwe, ze jesteśmy ostatnimi oddziałami unionistów i konfederatów. reszta już gnije w ziemi. albo patrzą w lusterko i widzą, jak skóra od-pada płatami, wypadają włosy. dziwią się, że srają ropą… Może razem jakoś się uratujemy.

wagner nie spał całą noc. czytał listy Joan. czytał stare listy żon i dziewczyn żołnierzy. Praw-dziwe listy, pilnie skrywane. dokładał szczap do piecyka, a potem wracał do lektury i rozmyślań. o tym, co powiedział Lermontowowi, pisało wiele osób. Harry sądził, że rozkaz zabezpieczenia brodu uratował tych kilka tuzinów żołnierzy w dziurawych szynelach i znoszonych czapkach. Przedłużył istnienie jego i Lermontowa, choć obaj nie wiedzieli, na jak długo.

Porucznik od dawna czuł, że jego pasje i przekonania odchodziły w niebyt, stawały się nieistot-ne, a nawet śmieszne w obliczu tego, co czego doprowadziły.

Lermontow schylił się zebrał dłonią garść piasku, wspaniale żółtego, z drobnymi kawałkami kwarcu, nieskalanymi nawet cieniem brudu. Przyglądał się mu z uśmiechem.

opłukał palce i spojrzał wprost w twarz wagnera.– nie. – w głosie dowódcy konfederatów zabrzmiało zdecydowanie. – Możemy wygrać. Ta ku-

rewska poświata kiedyś w końcu ustąpi… Może nie ogarnie wszystkiego. wargi Lermontowa ułożyły się w marzycielski uśmiech.– w końcu urządzimy sprawiedliwy świat bez granic, świat skonfederowanych narodów, świat

bez wyzysku. straciłem na wojnie dwóch braci – ciągnął twardym tonem. – siostrę… Powiesili ją. Myślisz, ze teraz zrezygnuję? nie doczekasz takiej chwili.

wagner poczuł zmęczenie. Lermontow niczego nie przemyślał, ciągle zachłystując się dawno wyblakłymi ideami. nie miały już znaczenia, zmieniły się w zbiór frazesów. Pożerała je, tak jak wszystko pozostałe, czerwona poświata.

– Ja straciłem żonę – rzucił sucho. – nie doczekaliśmy się dziecka. uważam, że mieliśmy szczęście. Przyszłoby na świat po to, aby szybko zmienić się w żywego trupa… a tak długo wybieraliśmy mu przyszłe imię… Poczęcie odkładaliśmy na czas po wojnie. Po zwycięstwie…

zamilkł na chwilę. Pamięć przywiodła twarz Joan, z przejęciem zastanawiającą się nad walorami wstępnie wyselekcjonowanych imion.

– Piszę fałszywe listy do swoich żołnierzy, bo już od dawna nic nie działa – kontynuował wolno. – nadawcy pewnie już pożegnali się z życiem. chłopie, zrozum, że dzięki naszej głupocie wszystko

32 Herbasencja

straciło znaczenie. Możemy osiągnąć to, czego chcieliście – połączyć się. skonfederować, jeśli wo-lisz takie określenie. Może wtedy przetrwamy…

– co planujesz? – w głosie Lermontowa zabrzmiało zainteresowanie. Pogładził się po brodzie. – wykopiemy jakieś tunele, zmajstrujemy kombinezony, osłony… – wagner wzruszył rami-

onami. – nie znam się na tym. Pomyślimy… Magazyny są nadal pełne, bo nikt, oprócz nas, już z nich nie korzysta.

Lermontow zacisnął wargi. rozejrzał się dookoła.od dłuższego czasu utrzymywała się piękna pogoda. wąwóz wyglądał wspaniale. rzeka skrzyła

się refleksami światła, przypominając wstęgę fałdzistego materiału, gęsto ozdobioną efemeryczny-mi błyskotkami, zapalającymi się i gasnącymi w dziwnym tańcu.

cień musnął oczy wagnera. Podniósł głowę. wysoko na niebie dwa wielkie ptaki krążyły nad ludźmi stojącymi pośrodku brodu. zataczały

kola, prawie nie poruszając skrzydłami. wyglądały jak nagle obudzeni strażnicy bezludnej kra-iny, przywołani do życia widokiem ludzkich sylwetek. Harry wiedział, że patrzy na myszołowy, szukające pożywienia. o’Hara kiedyś je rozpoznał. farmer z idaho jednym rzutem oka stwierdzał, czy nad pagórzastym pustkowiem krąży jastrząb, krogulec cz też szybki jak strzała sokół.

Głos dowódcy wrogów wyrwał wagnera z zamyślenia. – Moja żona też pisała listy, jednak zaprzestała… widzę, że u was jest tak samo. – w głosie Ler-

montowa ciągle brzmiała nuta zastanowienia. – chce mi się rzygać, gdy zamykam właz schronu i siadam za stołem, jednak cóż począć… chłopaki na nie czekają. na wieści od rodziny, dziewczyn i matek. z Londynu, sussex i yorkshire…

Harry niespodziewanie dla siebie samego nagle zachichotał. – Joshua, pewnie też udajesz – rzucił – że przyszły nowe dostawy, gdy wracasz z magazynu?

ciekawe, kiedy ktoś się domyśli, że nie ma juz transportów aprowizacyjnych. Powstrzymał śmiech i ciągnął normalnym tonem: – Żyjemy, bo wszyscy o nas zapomnieli. nie wiemy tylko, jak długo jeszcze. na twarzy dowódcy białogwardzistów odbiło się wahanie. znowu zdjął piękny kaszkiet i pal-

cami przygładził gęstą czuprynę. z uwagą przyglądał się skórzanej czapce, obracając ją w palcach. – dostałem ją od Jane… Przysłała na moje urodziny. – Lermontow nagle odkaszlnął, może

chcąc ukryć załamanie głosu. – napisała, że będę w niej dobrze wyglądał w dniu zwycięstwa – kontynuował z lekkim uśmiechem. – Gdy wrócę, znajomi oniemieją z zachwytu. Jeden z ostatnich listów… na pewno czapka sporo kosztowała.

z czułością przetarł irchową chusteczką metalową gwiazdkę, a potem pocałował emblemat. – To też dar od żony – dodał tonem wyjaśnienia, widząc zdziwione spojrzenie wagnera. –

wystarczało tylko ją przypiąć… Jane myślała o wszystkim. założyłem dziś ten kaszkiet pierwszy raz. Mówił tak, jakby zwierzał się dawno niewidzianemu przyjacielowi z osobistego sekretu. – Trzymałem ją na powrót – kontynuował, obracając kaszkiet w palcach. – a teraz, po prostu,

chciałem dobrze wyglądać… Głupie, co? Harry pokręcił głową. – Prezentujesz się wspaniale – stwierdził poważnie. – Przyznam, że trochę mnie zżera zazdrość.

naprawdę ładna.z żalem pomyślał o swoim sfatygowanym nakryciu głowy, często służącym za podręczną

poduszkę, zrudziałym od śniegów i deszczy. wiedział, że powinien je wyrzucić, jednak w żadnym magazynie nie znalazł pakietu odzieżowego.

– Może i masz rację… – Lermontow jeszcze raz skierował spojrzenie na trzymany w ręku piękną czapkę. drugą dłonią nagle przetarł powieki. – Może nie zauważyłem, że wszystko się już skończyło.

zamilkł na chwilę. – Jane od dawna nie napisała żadnego listu – kontynuował wolno. – nie wysłała infowieści,

hologramu… Może jednak coś przeoczyłem… Może ciągle łudzę się, że znowu się zobaczymy… nagle nasadził kaszkiet na głowę.

33Kwiecień 2016

– kończmy - kontynuował zdecydowanym tonem. – kawa wam całkiem wystygnie. i tak trzeba będzie ją podgrzać. Pogadam z chłopakami, ty zrób to samo. Jutro w południe wystrzelimy racę. zielona oznacza pokój, czerwona tyle, że walczymy aż do końca. Bywaj, Harry.

Lermontow poprawił ułożenia pasów sakw na ramionach i obciągnął szynel. Ptaki nadal krążyły wysoko na ich głowami, jakby podniebni drapieżcy napawali się majestatycznym pięknem swojego lotu.

– do jutra. – wagner pokiwał głową. – Też powiem swoim żołnierzom, co i jak. Może od razu nie do końca, żeby ich zbytnio nie załamywać. Joshua, nie pomyl się przy wyborze barwy flary.

niespodziewanie dla samego siebie porucznik wyciągnął rękę. Lermontow patrzył przez chwilę ze zdziwieniem na dłoń wagnera, a potem ją uścisnął.

***

Harry tak mocno zwarł palce na rączkach lornety nożycowej, że dłoń przeszył niespodziewany ból. skórę rozorała niewielka, ale ostra zadra w metalu, ślad po odłamku. o’Hara miał spiłować nierówność, jednak w natłoku różnych prac zapomniał o tym. wagner owinął uchwyt szmatką i mocno zawiązał w supeł, też zapominając o wygładzeniu rękojeści. nie zauważył, że kawałek sta-rego koca w końcu się zsunął, rozluźniony wielokrotnym przekręcaniem głowicy.

czekali. cierpliwie czekali na smugę rakiety, wystrzelonej z drugiego brzegu. na wybłysk barwy flary, wolno opadającej na spadochronie.

wagner powiedział żołnierzom prawie wszystko. Przemilczał tylko jedno – to, że fałszował listy. nie mógł tego uczynić, bo nie chciał odbierać garstce podkomendnych nadziei, że może jeszcze ktoś na nich czeka.

Porucznik w głębi ducha przyrzekł sobie jedno – nie napisze już żadnego listu. Po prostu przestaną napływać. Przestaną cieszyć. Harry dobrze wiedział, że wszyscy szybko zrozumieją, że już nie nadejdą. Pojmą, że nigdy ich już nie otrzymają.

frist poprawił kaszkiet na głowie. – skórkowańce strzelą czerwoną racę, sygnał odmowy – stwierdził pewnym siebie tonem. –

Tych skurwieli tylko na to stać. i dobrze… Gnoje, ile złego nawyprawiali. ilu ludzi wytłukli w myśl swoich głupich idei… wtedy pomyślimy, jak się do nich dobrać.

Głos sierżanta nabrał mocy.–sprawiedliwość musi zwyciężyć! – frist prawie już krzyczał. oczy nieomal wychodziły mu z orbit. –

Przedrzemy się na drugi brzeg i damy jebańcom popalić, aż im dymek naszych papierosów rozerwie płuca.z zadowoleniem zarechotał, złym, pełnym jadowitego szyderstwa śmiechem. simmons z ukosa uważnie przyjrzał się fristowi. chrząknął.niecałe dwa tuziny żołnierzy zajmowało jednak tylko jedno – obserwowanie przeciwległego

brzegu. czekali na sygnał.szczupła postać w przydługim szynelu i szyja owiniętą szalikiem wynurzyła się z okopu konfede-

ratów. Młodzieniaszek, ten sam, który wychodził do wymiany, trzymał w dłoni rakietnicę. wagner do-brze widział w okularze lornety chudą twarz, oszpeconą kilkoma krostami i brzydką szramą na policzku.

simmons odruchowo chwycił za karabin. – zastrzel gada! – syknął frist, szturchając snajpera. – na co czekasz?! – spokojnie, jeszcze obowiązuje rozejm… – wagner odwrócił twarz w stronę simmonsa. – Jeżeli

nawet strzeli czerwoną rakietę, daj mu wrócić. To rozkaz!Postać na wrogim brzegu zgięła i uniosła rękę. druga dłoń podparła łokieć. smuga prochowego dymu poszybowała do góry, aby na wierzchołku toru lotu rozkwitnąć

zieloną barwą.

***

– Helen z kopaniem tunelu na naszej farmie da sobie radę… – w głosie o’Hary zabrzmiała nie-zachwiana pewność siebie. – dobra z niej kobieta. Gorzej z bydlątkami. Pewnie padną.

34 Herbasencja

kapral poprawił węzełek na plecach. zapakował do niego wszystkie narzędzia. stylisko siekiery dziwacznie sterczało zza głowy o’Hary.

wagner rozejrzał się. Teraz czekali już tylko na pojawienie się konfederatów i połączenie oddziałów. Ludzie wagnera złożyli broń i pociski w jeden stos, wykorzystując największy lej. na wierzchu porucznik ułożył sztandar oddziału. kilka granatów plazmowych miało posłużyć do zniszczenia niepotrzebnych przedmiotów do zabijania i niewielkiej chorągwi z czerwoną gwiazdą. Pozostała tylko snajperka simmonsa – kule z jego karabinu miały spowodować detonację.

sygnał mieli dać konfederaci, w podobny sposób unicestwiając broń i zapasy amunicji. Potem oddział Lermontowa powinien przejść przez bród i urządzić obozowisko. zapole stanowisk roty wagnera było rozległe, a parę mil dalej znajdowały się trzy opuszczone wioski i kilka podziemnych magazynów. Granicę umocnień konfederatów wyznaczało pasmo kamienistych wzgórz, osypujące się piargi i zwarte zagajniki wysoko wyrosłych świerków i sosen. z dużymi oporami Lermontow w końcu uznał, że teren za fortalicją wagnera lepiej nadaje się do stworzenia wspólnego miejsca przetrwania. umożliwia urządzenie obok magazynów podziemnego węzła tuneli i komór, dającego cień szansy na przeżycie.

simmons na przedpiersiu okopu układał pryzmę sporych kamieni. Po detonacji miły posłużyć do zniszczenia snajperki. na twarzy wyborowego strzelca co chwila pojawiał się niepewny uśmiech.

wagner oglądał widok, znany mu od dawna. od dawna powszedni. ze zdziwieniem stwierdził, że czuje smutek, iż niebawem opuści okop. wiedział, dlaczego – po prostu się zadomowił. Przyzwyczaił do miejsca, będącego dla niego jedynym domem. czuł, że może nawet w końcu trochę je polubił.

Teraz też fortalicja wyglądała tak, jak zawsze. Tylko świeża mogiła sierżanta Jacoba frista niweczyła uczucie niezmienności fortalicji.

frista zabił simmons. Przyłożył mu lufę karabinu do czoła i nacisnąl spust.sierżant, usłyszawszy, czym jest czerwona poświata, bardzo się ucieszył. z radości zacierał dłonie. – Tak jak mówiłem – najpierw wykończymy jebanych konfederatów. Potem się ukryjemy,

a gdy kiedyś wyjdziemy na powierzchnię, urządzimy świat według naszych sprawiedliwych zasad – perorował. – wreszcie wyjdą z ukrycia… Poślemy ich do piachu.

wściekł się, usłyszawszy plan wagnera o połączeniu oddziałów. najbardziej rozbestwiła go pro-pozycja zniszczenia sztandarów.

– zdrada! – wrzeszczał, waląc pięścią w osłonę strzelnicy. – Podła zdrada! Po co walczyliśmy tak długo? Jedno wielkie kurestwo!

frist tak mocno zachłystywał się wypowiadanymi słowami, że z kącików ust ściekała mu ślina. następne zdania brzmiały równie stanowczo. – Mamy wegetować z wrogami? którejś nocy wyrżną nas, co do jednego! To renegat i sprzedaw-

czyk! Jebany sukinsyn!dłoń sierżanta zwróciła się w stronę wagnera. frist nie powiedział nc więcej, bo simmons

pociągnął za spust. czaszka rozprysnęła się na strzępy, znacząc twarze najbliżej stojących plamami krwi, kawałkami kości i szczątkami mózgu.

o’Hara bez słowa wziął łopatę i poszedł kopać grób. Potem szybko zbił krzyż, a na kawałku drewna wyrył imię i nazwisko.

frista żegnano w milczeniu. wagner jednak przemógł się i wydukał kilkanaście słów. Porucznik lubił sierżanta, rezolutnego podoficera, zawsze gotowego do działania. Harry uznał, że coś mu się jednak należy.

– dobry był z niego żołnierz i towarzysz, ale na koniec czegoś ważnego nie zrozumiał… – stwierdził znużonym głosem. – chciał nadal zabijać, a zabijanie straciło już sens. wybrał drogę prowadzącą donikąd. nie było innego wyjścia, musiał zginąć. Jednak zapamiętajmy go takim, jakim był do wczoraj.

o’Hara odmówił modlitwę. Jako jedyny jeszcze umiał się modlić.Huk eksplozji przerwał rozmyślania porucznika. na przeciwległym brzegu poniósł się grzybiasty

słup pyłu i kamieni. konfederaci zniszczyli swoją broń. zgodnie z umową należało uczynić to samo. – strzelaj, Jack! – zakomenderował wagner. – ostatni strzał w tej nikomu niepotrzebnej rzezi.Trzasnęły zamykane klapy strzelnic. wszyscy przywarli do ścian okopu.

35Kwiecień 2016

wybuch prawie ogłuszył wagnera. Przez chwilę słyszał jeszcze świergot odłamków, uderzających w sklepienie okopu.

– koniec… – simmons odłożył karabin. – nareszcie… nareszcie rozwalę w drzazgi tę pieprzoną snajperkę.chwycił największy kamień. silnymi uderzeniami niszczył zamek, a . o’Hara obuchem siekiery

deformował lufę.wagner patrzył w milczeniu na wysiłki obu mężczyzn. karabin wyborowy zmieniał się w po-

wyginany, do niczego nieprzydatny grat. – nie szkoda ci twojej broni? – zapytał z ciekawością, widząc wściekłość uderzeń simmonsa

i grymas na jego twarzy. – dobrze służyła, gdy była jeszcze potrzebna. – nie. – snajper potrząsnął głową. otarł pot z czoła. – kiedyś ją lubiłem, a potem znienawidziłem…

widzi pan – ciągnął simmons w rytm miarowych uderzeń – żołnierz nie wie, kiedy zabija. idzie natar-cie, pył, dymy wybuchów, sylwetki podnoszą się i padają. Może zostali trafieni, a może chronią się przed ostrzałem… nadciągają ślizgacze bojowe konfederatów. strzela się do pojazdu, a nie do ludzi w środku…

z rozmachem uderzył znowu parę razy w zamek karabinu. – dobrze wiedziałem, kiedy zabijam. – simmons pokiwał głową. –Bardzo dobrze… Patrzyłem na

krople potu na czole. widziałem, że ktoś ma katar i cieknie mu z nosa. a potem twarz rozpryskiwała się w krwawą breję. Miałem już tego dość.

niespodziewanie uśmiechnął się radośnie. – nareszcie koniec – dodał z wyraźną nutą satysfakcji. – Może kiedyś zobaczę Harriet… nauczę

się od franka modlitw, pewnie pomogą.wagner patrzył na simmonsa w milczeniu. Jack nigdy nie otrzymywał sfałszowanych listów.

czekał na nie, ustawiał się w kolejce, a potem z poszarzałą twarzą wracał na swoje miejsce w oko-pie. Harry spalił ostatni list od dziewczyny simmonsa i nie pisał już nowych. Harriet napisała krót-ko, że znalazła kogoś innego. nie pamięta już nawet twarzy Jacka. radziła, żeby znalazł sobie jakąś sanitariuszkę z oddziału wolontariuszek, zdrową i krzepką. i żeby o niej zapomniał.

wagner nie zdecydował się na pisanie listów do simmonsa. nie mógł. a teraz wiedział, że nie powie snajperowi prawdy.

okrzyki żołnierzy przerwały przedłużającą się chwilę milczenia. na drugim brzegu konfederaci sprawnie sformowali kolumnę. Już szli. Lermontow na czele, z zuchowato

przekrzywionym pięknym kaszkietem. w dłoni trzymał dzbanek z kawą. obok niego kroczył chłopaczyna w przydużym szynelu i szaliku, ciasno opatulającym szyję. Też dzierżył za ucho parujący gorącem imbryk. kilku ludzi na końcu szyku ciągnęło dwa wózki, pełne plecaków i obwiązanych sznurami tobołków.

na środku brodu zatrzymali się na chwilę. Lermontow machnął ręką. Żołnierz w papasze zdjął z wózka drzewce z prostokątem tkaniny – sztandar oddziału. inny wyciągnął kij, owinięty czymś, co wyglądało na pakuły. oblał je płynem z niewielkiej bańki, a resztę cieczy wychlusnął na propo-rzec. Trzeci ze strzelców zapalił pochodnię i podał dowódcy. Lermontow jakby przez chwilę jeszcze się wahał, jednak przyłożył ją do pochylonego insygnium oddziału.

Buchnął płomień. Żołnierz, dzierżący sztandar, cisnął go w wodę. kolumna znowu ruszyła na-przód. Tylko Lermontow, salutując, stał jeszcze kilka minut, wpatrując się w powoli gasnący ognik, płynący z bystrym nurtem rzeki.

dowódca konfederatów wyglądał tak, jakby z czymś na zawsze się żegnał.

***

– wychodzimy na spotkanie! – wagner poprawił na głowie nowy kaszkiet. nakrycie głowy prezentowało się prawie tak ładnie jak skórzana czapka Lermontowa. rankiem otrzymał go od simmonsa. – schodzimy ścieżką! ogarnijcie się, chłopaki!

wszyscy, podnieceni spotkaniem z niedawnymi wrogami, po raz pierwszy nie odsypiali czujnej nocy. simmons, widząc wagnera, obracającego w dłoniach zniszczoną czapkę, wyciągnął ze schro-nu swój tobołek. wyłowił z niego małe zawiniątko.

36 Herbasencja

– Poruczniku, niech pan to weźmie. – w dłoni trzymał prawie nowy kaszkiet z porządnego sukna. – Przez pomyłkę dostałem na samym początku dwie czapki. Jeszcze wtedy dbali o szyk… Jedną oszczędzałem na powrót, żeby dobrze wyglądać. Teraz nie ma to już znaczenia… Harriet pewnie na mnie też nie czeka.

uśmiechnął się krzywo. – schodzimy bezpiecznym przełazem! – ponownie wykrzyknął wagner. – spokojnie, za parę

minut dokładnie ich obejrzymy! konfederaci i unioniści od samego początku pilnie rozkładali miny, starannie je maskując. Przy

pierwszej wymianie wytyczono z obu stron ścieżki do brodu. snajper chyba nie słyszał słów porucznika. Pewnie podniecony spotkaniem z niedawnymi wro-

gami, szparko ruszył wprost przed siebie. wybuch urwał simmonsowi obie nogi. Gdy wagner i reszta żołnierzy dobiegli do niego, jeszcze

żył. w dłoni trzymał fotografię smuklej dziewczyny, zalotnie się uśmiechającej. wargi Jacka już siniały, a na twarz wpełzała trupia bladość. wagner nie wiedział, co powiedzieć. zdjęcie, w które wpatrywał się simmons, nagle natchnęło

porucznika do wypowiedzenia jeszcze jednego kłamstwa. – Jack, dużo zdarzyło się w ostatnich dniach… – Harry klęknął na jedno kolano. dłonią starł

pot z czoła umierającego snajpera. – zapomniałem ci powiedzieć, że dostałeś list. od Harriet, tak się podpisała. wybacz mi.

– To dobrze… co napisała? – simmons próbował uśmiechnąć się. – dobre wieści? wagner z trudem ułożył wargi w nieznacznym półuśmiechu. Gorączkowo szukał dalszych słów. znalazł je. – Miała kłopoty. ostatnio pracowała w barze – ciągnął już zdecydowanie. – właściciel się do nie

przystawiał. rzuciła robotę i długo szukała nowej, dlatego nie pisała. nie chciała cię martwić. Teraz otworzyła sklepik z podpłomykami i dobrze jej idzie. Ludzie to kupują, bo są braki w zaopatrzeniu. z utęsknieniem czeka na ciebie.

– wiedziałem… – ledwie słyszalnym szeptem wychrypiał simmons. – wiedziałem… Próbował pokiwać głową. Już nie mógł.– Poruczniku, niech mi pan włoży ten list do munduru. – nagle głos simmonsa nabrał siły. Mówił

prawie normalnie, jakby wkładał w słowa resztki uciekającego życia. – Przedtem niech pan odczyta go nad grobem. Pochowajcie mnie z nim. Tam, gdzie idę, może ktoś mnie z nim dokładnie zapozna…

oczy simmonsa stały się szkliste. skonał z cieniem radosnego uśmiechu w kącikach warg. wagner w głębi duszy ponuro przeklął. Musiał napisać jeszcze jeden list. List do umarłego, od

dziewczyny dawno już nie kochającej simmonsa, pewnie już nie pamiętającej, jak wyglądał i kim był. wiadomość pełną czułych słów i zapewnień o miłości.

– Głupio zginął… – Porucznik poczuł uścisk dłoni na ramieniu. obok stał Lermontow, trzymający czapkę w dłoni. – ostatnia ofiara wojny. niepotrzebna…

o’Hara ułożył obok ciała simmonsa oderwaną nogę, a po chwili przyniósł drugą. wargi kaprala poruszały się w bezgłośnej modlitwie.

– a inni zginęli mądrze? – wagner zamknął powieki snajpera. – zrobiliśmy z tego wszystkiego jedno wielkie gówno. wszyscy głupio zginęli.

– chyba masz rację. – Lermontow westchnął. nasadził kaszkiet na głowę. Metalowa gwiazdka błysnęła w promieniach słońca. – chodźmy już. Mamy wiele roboty.

dwa myszołowy znowu majestatycznie krążyły nad wąwozem. wypatrując ofiary, pewnie też przyglądały się niewielkiej grupie ludzi w szynelach, czapkach i papachach, zmierzających do linii okopu na szczycie wzgórza. na jednym z wózków ułożono ludzkie ciało. ciągnęło go czterech lud-zi. czterech żołnierzy z białymi i czerwonymi gwiazdami na kaszkietach.

Ptaki pewnie jednak nie dostrzegły, że w to piękne, wczesne popołudnie czerwona poświata znowu zawłaszczyła kolejny obszar nieba.

20 czerwca 2016 r. antoni nowakowski

37Kwiecień 2016

Ewa Marchwińska(Werwena)

napędzana słońcem i herbatą. kocha góry i lasy. niezdecydo-wana i niezorganizowana, choć na pozór bywa całkiem ogarnięta. zaczytana w fantastyce i baśniach. obecnie przeżywa coś na kształt renesansu literackiej pasji. 2016 rok zaczyna od swoich pierwszych internetowych publikacji opatrzonych nazwiskiem: w Herbasencji oraz szortalu.

Mieszka w Toruniu i sądzi, że to jedno z najwspanialszych miast. zawodowo psychoterapeutka i coach.

baśńRosół z gołębiaMiasto tonęło w mętnych oparach, nadających wszystkiemu wokół żółtawej barwy. Było późne, sty-

czniowe popołudnie - niezwykle ciepłe, jak wszystkie poprzednie tego roku. kopnięta przez christiana grudka błota potoczyła się po bruku i rozpadła na kilka mniejszych, z których większość z pacnięciem wpadła do oleistej kałuży. niewielka fontanna brudnych kropel wystrzeliła w kierunku mężczyzny w zniszczonym cylindrze i ciemnym płaszczu. Jegomość niczego nie zauważył - podpierał się ciężko o słup latarni i zanosił ochrypłym kaszlem. christian przyspieszył kroku. kiedy chwilę później spojrzał za siebie, zobaczył, że mężczyzna zgiął się wpół, a cylinder toczył się smętnie po kocich łbach.

chłopiec zawahał się chwilę. Poczuł spływający po karku pot i rozpiął za duży płaszcz, który zawisł na drobnych ramionach. odetchnął z trudem gęstym powietrzem i pozostawił kaszlącego mężczyznę za plecami. od rana, kiedy to rozpoczął swoją bezcelową włóczęgę po ulicach, tuż po tym, jak ogromne drzwi budynku konserwatorium zamknęły się za nim na zawsze, zdążył przywyknąć do podobnych widoków.

zaraza panoszyła się w mieście, podsycana niezdrowym, ciepłym powietrzem i oparami, które zajęły miejsce śniegu. zwyczajowe rozmowy o pogodzie podszyte były strachem, a ludzie coraz częściej gadali o czarach. wcześniej tego dnia christian słyszał, jak jakaś staruszka przysięgała na zdrowie własnych dzieci, że jesienią na jej parapecie usiadła wrona i odezwała się ludzkim głosem. stara nazwała ptaszysko demonem i tłumaczyła gorliwie, że żółte opary to czarci oddech. słuchający jej ludzie żegnali się po-spiesznie lub pukali w czoła i odchodzili. Tylko christian uśmiechał się ponuro. Jedyną rzeczą, z której mógł się cieszyć w obecnym położeniu było to, że diabelski wyziew w jakiś sposób go omijał. zwykle zimową porą chłopak przeziębiał się po kilka razy i łapał każdą zarazę, jaką mógł, co zresztą przyczynio się do jego nieszczęścia. ciepłe dni, choć dziwne, bardzo mu odpowiadały.

znajoma część miasta zdawała się drwić z niego, podsuwając wspomnienia miejsc i chwil, którym dał się zwieść. na walcowatym słupie ogłoszeniowym dostrzegł ten sam afisz, na którym pierwszy raz odczytał nazwisko dyrektora konserwatorium. Po tych wszystkich miesiącach plakat był niemal zupełnie wyblakły i częściowo zakryty jakimiś obwieszczeniami. christian, pełnym wściekłości ruchem, zdarł afisz, razem z warstwami starszych ogłoszeń. na słupie pozostał, przytwierdzo-ny bezpośrednio do niego, niewielki arkusz papieru pakowego, na którym wypisano informację o zaginięciu małego chłopca i datę wskazującą kilka lat wstecz. christian wzdrygnął się i ruszył dalej, starannie wdeptując plakat szkoły muzycznej w błoto.

Mrok gęstniał, a miasto cichło i pustoszało. chłopiec znalazł się na niewielkim placu. wzdłuż jego przeciwległej krawędzi stały stragany z pieczywem i warzywami, teraz niemal już puste. kra-

38 Herbasencja

marze pakowali niesprzedany towar do drewnianych skrzynek. christian poczuł skurcz żołądka i pomyślał o zupie mlecznej - ostatnim posiłku, który zjadł wspólnie z kolegami, w przytulnej jadal-ni pensjonatu dla uczniów. zacisnął pięści, niemal raniąc wnętrza dłoni paznokciami, jakby w ten sposób mógł cofnąć czas lub obudzić się z koszmarnego majaku.

nic takiego nie nastąpiło. Przed nim wciąż znajdował się otoczony piętrowymi kamienicami placyk, wokół którego krążył niespiesznie starszawy latarnik. ostatni z kramarzy kończył zwijanie towaru. w spowitym żalem umyśle chłopaka błysnęła trzeźwa myśl, że to może być ostatnia szansa, by coś tego dnia przełknąć.

z worka ze skromnym dobytkiem wydobył sakiewkę z wyprawką, którą wraz z krótkim pismem wręczył mu tego dnia dyrektor konserwatorium. szybko przeliczył monety i ruszył biegiem ku niemal już pustemu straganowi.

Tuż przed tym, jak skóra na kolanach i dłoniach zapiekła go po zderzeniu z twardym i mokrym bru-kiem, poczuł duszący zapach piżmowego pachnidła i muśnięcie miękkiego materiału na twarzy. kiedy podniósł głowę, zobaczył ciemnowłosą kobietę, która chwilę wcześniej wyłoniła się zza rogu tak nie-spodziewanie, że chłopak wpadł na nią z impetem, tracąc równowagę. Jej drobną twarz okalał kołnierz z lśniącego futra. na wąskich wargach tańczył drwiący uśmiech. zanim christian zdążył wstać, kobieta odwróciła się i odeszła niespiesznie. chłopiec patrzył na jej smukłe plecy okryte płaszczem, na którym grubą białą nicią wyhaftowano łeb renifera. Po kilku krokach nieznajoma wsiąkła w wieczorną mgłę. chłopak ruszył w przeciwnym kierunku, by zatrzymać ostatniego z kramarzy i zdobyć kolację.

i wtedy spostrzegł, że sakiewka zniknęła. kiedy niemal na oślep pędził za ciemnowłosą kobietą, tajemnicze opary gęstniały i mieszały się

z mgłą. siwe kłęby owijały się wokół słupów latarni, a kule bladego światła wyglądały jak zawieszone w powietrzu. z każdą chwilą wzrok christiana z coraz większą trudnością przebijał się przez tę duszną watę. chłopiec biegł wąską uliczką, niskie kamienice pochylały się ku sobie, mrugając od czasu do czasu nikłym światłem z niewielkich okien. czuł, że brakuje mu tchu - sam nie wiedział, czy od biegu, do któ-rego nie nawykł, czy z żalu i złości, które zalały jego serce i powoli podpływały pod powieki szczypiącymi łzami. zatrzymał się. kobieta przepadła gdzieś w mroku, zabierając ze sobą piżmowy zapach i te kilka monet, za które mógł przeżyć parę dni, dopóki nie znajdzie pracy w jakimś warsztacie. Pracy, która za-pewni mu dach nad głową, kawałek chleba i codzienność wypełnioną cierpkim smakiem porażki.

Powlókł się dalej, pozwalając łzom płynąć po bladych policzkach. i tak wokół nie było nikogo, kto mógłby je zobaczyć.

Po jakimś czasie brukowana uliczka zmieniła się w błotnistą ścieżkę, a w miejsce kamienic pojawiły się niskie chaty. Latarnie stały tu coraz rzadziej - zastąpiły je niewysokie, bezlistne krzaki, wyciągające w stronę chłopca kostropate paluchy, owinięte strzępami mgły. Panująca wokół ciemność była lepka i nieprzyjemna. Gdzieś w mroku coś szemrało złowieszczo. christian poczuł się nieswojo. zanim dostał się do konserwatorium zdarzyło mu się spędzić kilka nocy na ulicy, ale nigdy w takim miejscu.

- zgubiłeś się? - Prawie podskoczył, gdy niespodziewanie usłyszał dziewczęcy głos. Po jego lewej stronie, kilkanaście kroków od ścieżki, płonęło maleńkie ognisko, przysłonięte rozłożystym krzewem. nad ogniem kucała dziewczynka, parę lat młodsza od niego. Trzymała przed sobą patyk, na który nadziała truchło jakiegoś ptaka. zapach przypiekanego mięsa przypomniał christianowi o pustym żołądku. skinął głową i rękawem rozmazał niemęskie łzy, udając, że blask ogniska razi go w oczy.

- Jesteś głodny? Jeśli chcesz, mogę się z tobą podzielić kolacją. Mam zapasy. - wolną ręką podniosła z ziemi drugiego martwego ptaka. nie był oprawiony i christian bez trudu rozpoznał w nim gołębia. zbliżył się do ogniska i przyjrzał małej. wyglądała tak samo nędznie, jak on przed dwoma laty. zamiast płaszcza nosiła na sobie wytarty pled i burą chustę, zamotaną wokół chudej szyi. Głowę miała odkrytą, jasne, nierówne włosy ledwo sięgały ramion. Przyglądała mu się szklistymi oczami i uśmiechała leciutko. w świetle rzucanym przez płomienie, jej policzki zdawały się być nie-zdrowo rozpalone. na jednym z nich christian dostrzegł ciemną pręgę - siniak lub rozmazaną sadzę.

- Trzymaj. - dziewczynka podała mu patyk z dopiekającym się gołębiem. - nie zapomnij obracać, to ważne.sama chwyciła drugiego trupka i gdzieś spod okrywających ją szmat wydobyła niewielki kozik.

- Masz gdzie spać?

39Kwiecień 2016

christian był pewien, że mimo wątłej budowy i skromnego przyodziewku nie wyglądał już jak dziecko ulicy - kilkanaście miesięcy pod ciepłym dachem i we względnej sytości zrobiły swoje. wiedział jednak, że mała biedota zawsze potrafiła rozpoznać podobnych sobie.

- nie - odezwał się po raz pierwszy od kilku godzin, kiedy to jego świat runął, lub raczej zatoczył koło. a wszystko za sprawą jego głosu, obcego i skrzekliwego, w żaden sposób nie dającego się okiełznać.

dla większości chłopców z konserwatorium nie był to wielki kłopot - po paru miesiącach ich głosy, choć odmienione, nadal brzmiały czysto i słodko. ale gardło christiana - oprócz przykrej przypadłości wieku młodzieńczego - zaatakowały choroby i ciągnące się od zeszłej zimy chrypki, a jego cudny śpiew wybrzmiał i ucichł, pozostając wspomnieniem, w które trudno uwierzyć.

- Możesz zostać ze mną, jeśli chcesz. - Mała oderwała się na chwilę od patroszenia gołębia i uzbrojoną w nożyk ręką wskazała na stojącą w mroku, rozpadającą się altankę.

- Tutaj mieszkasz? - zapytał.dziewczynka wzruszyła ramionami i kaszlnęła cicho.- od kilku dni.- Masz rodziców?kolejne wzruszenie ramion.- a ty? – zapytała, nie podnosząc wzroku.- Moja mama mieszka daleko stąd. - Tęsknisz za nią?- Bardzo.- Ja tęsknię za moją babcią.- Też jest daleko?- chyba tak. – umilkła na chwilę i pociągnęła nosem. - umarła. niedawno. dlaczego nie jesteś

ze swoją mamą? christian poczuł, jak stłumiony na chwilę żal wraca gorącą i cierpką falą. - Przez marzenia - odpowiedział, krzywiąc się na dźwięk ni to skrzeku, ni to pisku, który wydobył

się z jego ust. - i głupotę. - To nic złego, mieć marzenia. - dziewczynka sprawnie wydobywała z ptasiego ciałka śliskie

wnętrzności. - Ja mam wiele marzeń. opowiedzieć ci?Pomimo powstrzymywanych łez, christian uśmiechnął się lekko. Marzenia były jego światem.

Marzenia i opowieści.dziewczynka rzeczywiście miała ich wiele - wciąż mówiła, gdy christian kończył obgryza-

nie drobnych, gołębich kostek z resztek kruchego mięsa. kiedy druga z ptasich tuszek dopiekła się i zarumieniła, mali biesiadnicy zamienili się rolami. Teraz christian mówił, nie dbając już o chrypę i nieprzyjemnie wysokie tony, które od czasu do czasu porywały końcówki wypowiadanych słów, jak złośliwe chochliki. najpierw opowiadał o wyspie, z której pochodził - pełnej kwiatów i dobrych ludzi. o pragnieniu, by pisać sztuki i występować w teatrze. o tym, jak pożeglował ku tym marzeniom na wielkim statku, opłaconym złotymi koronami i miesiącami harówki przy heblowaniu desek. o bez-owocnym pukaniu do drzwi ludzi, u których polecił mu szukać wsparcia bywały w świecie księgarz z kwiecistej wyspy. o goryczy rozczarowania, gdy okazało się, że jego wpływy nie sięgają za wielką wodę, i o nadziei, która rozbłysła w sercu christiana, kiedy udało mu się przekonać dyrektora konser-watorium do swojego talentu. w końcu o tym, jak talent ten zniknął niespodziewanie i bezpowrotnie.

christian spostrzegł, że jego historia zasmuciła dziewczynkę, a jej współczucie poruszyło go i ukoiło jednocześnie. ciepły blask płomieni i pełny żołądek sprawiły, że poczuł się spokojny.

- Jeśli chcesz, mogę opowiedzieć ci weselsze historie - powiedział do dziewczynki, a ta natych-miast pokiwała główką i przysunęła się nieco ku niemu.

i christian opowiadał dalej. z marzeń swoich i swej małej towarzyszki tkał historie, w których ożywały piękne przedmioty i zabawki, ludzie byli syci i szczęśliwi, albo nie było ich wcale, bo świat zaludniały gadające zwierzęta i baśniowe postaci. dziewczynka śmiała się, a christian przerywał od czasu do czasu opowieść, gdy jej słodki śmiech przeradzał się nagle we wstrząsający drobnym ciałkiem kaszel.

40 Herbasencja

ognisko dawało przyjemne ciepło, a jego blask rozpraszał nieco gęstniejący wokół gruby kokon zatrutej mgły.

***

christian obudził się na drewnianej podłodze altanki, kiedy przez otwory po wyrwanych deskach do wnętrza wpełzło blade światło świtu. dziewczynka przytulała się do niego i chłopak czuł bijący od niej żar. wyplątał się spod płaszcza i nałożył go delikatnie na pled, którym okryła się jego mała przyjaciółka. odgarnął spocone włosy z drobnej twarzyczki i przeraził się jej bladością. siniak na policzku wyglądał jak nierówna kreska namalowana węglem na czystym pergaminie. dziewczynka zakasłała i otworzyła oczy.

- Moja babcia mówiła, że ludzie chorują, bo nie ma zimy - powiedziała cichutko. - zima jest po-trzebna, bo mróz zabija zarazę. i jeszcze, że zima musiała gdzieś zabłądzić, bo zawsze jest na czas. Tak mówiła. a potem też zachorowała. i umarła.

- Ty nie umrzesz - christian pogładził jasne strączki jej włosów.- wiem, że nie umrę - Jej uśmiech był nikły i rozdygotany, jak cienie rzucane przez płomień

świecy. - Babcia gotowała mi rosół, zawsze gdy byłam chora. czy możesz nagotować rosołu? christian wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, nie mogąc zdecydować, czy uznać jej słowa za

wywołany gorączką majak, czy przytomną prośbę o pomoc. - rosołu? - zapytał wreszcie. - Jak? - na wspomnienie ciepłego posiłku poczuł pustkę w żołądku,

a wizja parującego talerza w tej zatęchłej ruinie, kiedy oboje byli bez grosza przy duszy, wydała mu się tak niedorzeczna, że nie zdołał powstrzymać gorzkiego śmiechu.

- z gołębi - odparła spokojnie, po czym silny atak kaszlu zmusił ją, by podniosła się na posłaniu. - wczoraj zabiłam dwa.

- zjedliśmy je. upiekliśmy na ognisku, pamiętasz? – Przypomniał sobie, jak dziewczynka zaproponowała, że podzieli się z nim zapasami i poczuł się winny.

- zjedliśmy? - Przez chwilę patrzyła na niego nieruchomymi oczyma. - Tak, pamiętam. złap nowego. w mieście jest ich mnóstwo, na placu. Proszę.

- Poszukam dobrych ludzi. Może ktoś da mi trochę lekarstwa.- rosół to dobre lekarstwo. - opadła na kłębowisko szmat służące za poduszkę. - albo zima. weź

procę. - Leciutkim skinieniem wskazała leżący obok legowiska woreczek. w środku christian znalazł niewielką procę, wiązkę zapałek, kozik, którym dziewczynka oprawiała gołębie, podarte wełniane rękawiczki i nijak do tego wszystkiego niepasujący niebieski grzebyk. zatknął procę za pasek.

- wrócę niedługo. nic się nie martw.świat na zewnątrz był żółtawo-bury, powietrze mętne i lepkie. idąc błotnistą ścieżką, christian

zorientował się, że jego płaszcz został w altance. Było jednak na tyle ciepło, że wystarczyło, gdy owinął się ciaśniej szalikiem. Jego przemoczone buty odrywały się od rozmiękłej dróżki z głośnym mlaskaniem, a żołądek domagał się jedzenia przeciągłymi pomrukami. Żółty opar wgryzał się w nozdrza i płuca. chłopiec raz po raz pochylał się i podnosił z ziemi kamienie. w miarę jak zbliżał się do głównej części miasta, do jego uszu docierały dźwięki porannej krzątaniny: nawoływania ludzi, stukot kół i wszechobecny kaszel.

Gdy ścieżkę zastapił bruk, kieszenie christiana były już wypełnione pociskami, a chłopiec, za-miast pod nogi, zaczął patrzeć w górę. nie wypatrywał jednak gołębi, tylko czytał szyldy, kołyszące się nad drzwiami kamienic. wreszcie znalazł właściwy budynek, majestatyczny, stojący na rogu dwóch ulic. cztery stopnie prowadziły do dwuskrzydłowych drzwi, nad którymi znajdował się napis: „anders knudsen – apteka”. christian zajrzał do środka przez szybki w drzwiach, po czym usiadł na schodach i czekał.

nie był to pierwszy raz, kiedy musiał prosić obcych ludzi o pomoc. Jednak nikt, z wchodzących do środka przechodniów, nie chciał go wysłuchać. wreszcie ciężkie drzwi otworzyły się gwałtownie i wychyliła się zza nich łysa i poczerwieniała głowa pana knudsena.

- uciekaj stąd, gałganie! christian poderwał się i przypadł do aptekarza.

41Kwiecień 2016

- Proszę pana, proszę mi pomóc. Potrzebuję lekarstwa na tę chorobę… - wszyscy potrzebują – warknął knudsen. – zapytaj w przytułkach i nie zaczepiaj ludzi. sio! łoskot zamykanych drzwi sprawił, że z wąskiego gzymsu ponad nimi zerwał się gołąb. Był szaro-niebieski

i tłusty. christian wyszarpnął zza paska procę i ruszył w pościg wzdłuż ulicy. Biegnąc z zadartą głową, co i rusz potrącał kogoś i potykał się. Ptak leciał nisko, jednak ani myślał przysiąść gdzieś na chwilę i pozwolić chłopakowi wycelować. Gdy christian poczuł, że słabnie, zatrzymał się i wystrzelił kamień w kierunku gołębia. chybił.

Biegnąc dalej, raz po raz posyłał na oślep w powietrze kamienne pociski i czuł, jak narasta w nim bezsilność i złość. Jakiś mężczyzna złapał go za rękaw i zatrzymał, wrzeszcząc coś, czego chłopiec nie starał się nawet zrozumieć. wzrokiem wciąż śledził swoją niedoszłą ofiarę. Gdy gołąb usiadł na parapecie jednego z mieszkań, christian wyrwał się rozzłoszczonemu przechodniowi i pomknął w tamtą stronę. kamień uderzył w szybę i pozostawił na niej niewielką pajęczynkę, a ptak odleciał, niknąc gdzieś ponad rzemieślniczą częścią miasta, zasnutą żółcią i czarnym dymem.

christian wpadł w gąszcz wąskich uliczek i zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. wymacał w kieszeni ostatnie dwa kamienie. Były dość spore i ich ciężar dodał mu otuchy. chłopiec rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł gołębia - ani tego, na którego polował, ani żadnego innego.

Jakaś kobieta przeszła obok niego, niosąc kosz świeżego pieczywa. od unoszącego się za nią zapachu, omal nie stracił równowagi. Gdy zniknęła za rogiem, christian czuł już tylko zalegającą w uliczce woń błota i choroby. ruszył dalej, myśląc o dziewczynce, która podzieliła się z nim kolacją i dachem nad głową, a która teraz leżała w gorączce i liczyła, że jej nowy przyjaciel zdobędzie dla niej lekarstwo, choćby miał to być tylko wywar z gołębich kostek.

dostrzegł go na niewielkim placyku, na środku którego rozlewała się bezkształtna kałuża. Tłusty, szaro-niebieski gołąb podrzucając po ptasiemu małym łebkiem, chłeptał brudną wodę. christian zbliżał się ku niemu powoli, z procą wyciągniętą przed siebie. Już miał wystrzelić, gdy ptak poderwał się w powietrze. chłopiec zaklął i, powodowany bardziej wściekłością niż wiarą w to, że pocisk trafi do celu, posłał za nim kamień.

a jednak trafił.Gołąb zachwiał się w locie i opadł nieco, po czym, trzepocząc nienaturalnie skrzydłami, wzbił się po-

nad dwupiętrowe budynki okalające placyk, i upadł bezwładnie na taras jednego z nich, znajdujący się na wysokości ostatniego piętra. Była to skromna kamieniczka, stojąca w samym rogu placu - tam gdzie swój początek miała uliczka tak wąska, że stojąc na jej środku i wyciągając ramiona na boki, można było bez trudu dotknąć ścian przeciwległych budynków. na wysokości drugiego piętra, pomiędzy kamieni-cami biegła kamienna kładka, z której zwieszały się ogołocone z liści pnącza bluszczu, pełznące dalej po cegłach niemal do samej ziemi, i oplatające po drodze połyskującą rdzawo rynnę.

chłopiec wdrapał się na gzyms przy wąskim okienku na parterze i chwycił się rynny. Trzymając jedną nogę stabilnie na podeście, drugą szukał wsparcia w nierównościach ściany i plątaninie bluszczu. Gdy mu się udało, mimowolnie uśmiechnął się do siebie. spotkanie dziewczynki, z którą zaprzyjaźnił się, pomimo, że nie poznał nawet jej imienia, polowanie na gołębia, wspinaczka po ścianie - wszystko to wydało mu się tak niesamowite, że poczuł się, jakby z niespełnionego marzenia trafił wprost do jakiejś baśniowej opowieści. Ta myśl dodała mu odwagi, ruszył więc w górę, podciągając się na ryn-nie i pnączach, i dziękując niebiosom za swoją drobną posturę i piórkową wagę.

im wyżej się wspinał, tym większy chłód bił od ściany. Pomimo rozgrzewającego go wysiłku i podniecenia, chłopiec pomyślał tęsknie o płaszczu i zniszczonych rękawiczkach, które zostały w sierocym węzełku dziewczynki. Gdy znalazł się nieco powyżej pierwszego piętra, był już pe-wien, że temperatura znacznie spadła, od kiedy oderwał stopy od ziemi, choć przechodnie, których dostrzegał w dole pośród bladożółtej mgły, wciąż mieli odkryte głowy i rozpięte płaszcze.

wreszcie dosięgnął kamiennej balustrady. Jego serce łomotało z wysiłku i strachu. kamienie były tak zimne, że niemal parzyły.

***

42 Herbasencja

kiedy stanął bezpiecznie na kładce, obrócił się w stronę tarasu, na który upadł gołąb, i natychmiast zauważył, że nie jest sam. na niskiej ławeczce, pośród popękanych doniczek, z których sterczały pokryte szronem, wysuszone badyle, siedziała młoda kobieta z wroną na ramieniu. Miała na sobie czarny kożuszek, który kontrastował z cerą tak bladą, że christian pomyślał, że musi być pomalowana - tak samo jak wąskie usta w kolorze dojrzałej śliwki. Twarz nieznajomej była bez wyrazu, choć w spojrzeniu szarych oczu chris-tian dojrzał tęsknotę i smutek. czarny ptak zerkał na niego nieufnie. Martwy gołąb leżał na posadzce.

chłopiec trząsł się z zimna, osobliwy widok sprawił jednak, że nie zwracał uwagi na mróz. kobie-ta podniosła się powoli, a christian kątem oka zauważył coś, czego wcześniej nie dostrzegł - stojącą w głębi tarasu szklaną klatkę, w której tańczyły maleńkie okruchy lodu. Przypominało to kulę ze sztucznym śniegiem i maleńkimi budynkami, którą jego matka stawiała zwykle na parapecie, gdy zbliżały się święta Bożego narodzenia, jednak było na tyle duże, że mogłoby pomieścić dorosłego człowieka. Przez krótką chwilę chłopcu wydawało się, że wśród iskrzeń i migotań dostrzega zarys sylwetki, który po chwili rozpłynął się w śnieżny obłok.

- Mnie też kiedyś gołąb wskazał drogę. - Głos kobiety był niski, dźwięczny. christian zastanawiał się nad sensem jej słów i jakąś odpowiedzią. szybko okazało się jednak, że nieznajoma nie zwracała się wcale do niego.

- To intruz, przeszkadza nam w naszej żałobie - zakrakała wrona, niewiele robiąc sobie z osłupienia chłopca. - Pozbądźmy się go.

Próbując pojąć, co się dzieje, christian skupił wzrok na maleńkiej czarnej kokardce zawiązanej na nóżce wrony. słowo „żałoba” odbijało się echem we wnętrzu jego czaszki. czy to możliwe, że to słowo przed chwilą wypowiedział ptak? czy spotkał właśnie demona, o którym plotła staruszka na ulicy?

- zaczekaj. - kobieta machnęła w kierunku wrony dłonią w skórzanej rękawiczce. - on tu jest z jakiegoś powodu. chcę go poznać. czego szukasz, chłopcze? - zwróciła się do niego.

- Lekarstwa dla przyjaciółki - odparł piskliwie. - Jest bardzo chora, jak wielu ludzi w mieście. ale nie mamy pieniędzy i mogę tylko ugotować rosół. zabiłem gołębia. - Lekkim skinieniem głowy wskazał na truchło leżące u stóp kobiety.

- a więc chcesz ocalić przyjaciółkę... - urwała i zapatrzyła się gdzieś ponad jego ramieniem, a w jej oczach zalśniła nieodgadniona tęsknota. - zbyt wiele podobieństw. zbyt wiele.

- To nie nasza sprawa - zaskrzeczała wrona. - Przepędźmy go.- To nie jest przypadek, moja droga. nie może być.- Ja tylko zabiorę mojego gołębia - wybąkał christian i niepewnie zbliżył się o kilka kroków. - i pójdę sobie.Lodowe okruchy w szklanej klatce zawirowały gwałtownie, jakby pchnięte nagłym powiewem

wiatru. kiedy opadały, chłopakowi znów wydało się, że układają się w kształt smukłej, wysokiej postaci. kobieta uśmiechnęła się blado, podążając za jego wzrokiem.

- co to takiego? - zapytał. - skąd ten śnieg? - Być może odnalazłeś właśnie to, czego szukałeś. - kobieta odpowiedziała po chwili namysłu. -

a być może przybyłeś za późno.- co to znaczy? - nie wiem, chłopcze. nasze historie są do siebie bardzo podobne, w jakiś sposób, który jest dla

mnie zagadką. Moja nie skończyła się szczęśliwie. To wszystko, co wiem.- czym jest ta klatka?- zemstą, w której szukam ukojenia. i nie znajduję. - Gerdo, dlaczego z nim rozmawiasz? - wrona zerwała się z ramienia kobiety i krążyła nad jej

głową. - To intruz! intruz! intruz!- dlaczego tutaj jest tak bardzo zimno? i skąd ten śnieg za szkłem? w mieście snują się ciepłe

opary, od których wszyscy chorują. dlaczego tu ich nie ma? - christian odruchowo uniósł jedną rękę na wysokość twarzy, obawiając się ataku ptaka.

- Miałam kiedyś przyjaciela, dawno temu. - kobieta nie reagowała na wściekłe krakanie wro-ny. - chłopca, którego kochałam. Pewnego zimowego dnia zaginął i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Przeszłam długą drogę i odnalazłam go. w lodowym pałacu, zmienionego w sopel. Latami szukałam sposobu, by zemstą uleczyć połamane serce, płacąc cenę, której nie chcesz znać. idź już

43Kwiecień 2016

chłopcze, może zdążysz ocalić przyjaciółkę. - Pochyliła się, by podnieść martwego gołębia i podała mu ptasi zewłok. chłopak wrzucił go do brudnego worka.

- idź już, idź już! - wrona zatrzepotała skrzydłami tuż przy jego twarzy. christian podbiegł do kamiennej kładki. chwycił się balustrady i zawahał chwilę. odwrócił się powoli i spojrzał na kobietę, nazwaną przez wronę Gerdą. Ptak uspokoił się nieco i z powrotem przysiadł na jej ramie-niu. w szklanej kuli szalała śnieżyca.

w jego głowie rozbrzmiało na chwilę wspomnienie majaczenia dziewczynki. rosół jest dobrym lekarstwem, szeptała. rosół albo zima. zima zabija zarazę.

śniegowe płatki tańczyły oszalałe w swoim więzieniu. zmarznięty chłopiec niemal nie czuł już palców. Myślał o ostatniej zimie. o dziurawych butach i sinych stopach. o pokoju na poddaszu z wystygłym piecem. Pamiętał, jak trząsł się skulony pod kocem, gdy gorączka mieszała mu w głowie wizje z rzeczywistością. w jego gardle płonął ogień, i choć wtedy jeszcze o tym nie wiedział, choroba zabierała mu już największy skarb – jego słodki głos.

dla niego zima nigdy nie była lekarstwem. zawsze przynosiła ból, gorączkę i nieszczęście.zacisnął usta, do krwi przygryzając dolną wargę. spokojnym ruchem wyciągnął zza paska procę,

a z kieszeni ostatni, największy kamień. Posłał go bez przymierzania, całkowicie zawierzając losowi.Gdy szklane szyby rozprysły się w miliardy ostrych odłamków, Gerda osunęła się na kolana,

a wrona wzbiła w powietrze. z piersi kobiety wyrwał się dźwięk, który mógł wyrażać rozpacz albo ulgę. christian nie zastanawiał się nad tym, kiedy pośród wirujących płatków śniegu zsuwał się w szaleńczym tempie po nagich pnączach i zardzewiałej rynnie.

***

kiedy dotarł do altanki, był zupełnie przemarznięty. wokół zalegała już cienka warstwa śniegu. wszedł do środka i pochylił się nad skuloną pod pledem i kłębowiskiem szmat dziewczynką. otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem. atak kaszlu nie pozwolił jej wypowiedzieć ani słowa.

christian rozejrzał się po pomieszczeniu. Bez trudu odnalazł woreczek z ekwipunkiem, w kącie dostrzegł też kilka dodatkowych sprzętów - wśród nich nadtłuczony imbryk. nie zwlekając, zabrał się do pracy - oskubał i wypatroszył gołębia, rozpalił ognisko i zbudował niezgrabną konstrukcję, na której umieścił imbryk z wodą i ptasim mięsem. śnieg sypał coraz mocniej.

wrócił do altanki i wsunął się pod przykrycie obok dziewczynki. oboje trzęśli się z zimna.- rosół już się gotuje - szepnął jej do ucha.- i sprowadziłeś zimę. zaraza minie, zobaczysz.- Tak. ale teraz możemy zamarznąć - christian wypowiedział głośno to, co od dłuższej chwili

mocno go niepokoiło.- nie bój się. - dziewczynka była spokojna, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji.- Mam pomysł - christian sięgnął do woreczka i wydobył z niego wiązkę zapałek. zapalił jedną

z nich. - wyciągnij dłonie, ogrzejesz je choć odrobinę. a gdy przestanie sypać, możemy zrobić ci posłanie przy samym ognisku.

dziewczynka zbliżyła rączki do maleńkiego płomyka, który zaraz zgasł.- zapal jeszcze jedną, proszę.kolejna zapałka zapłonęła z cichutkim sykiem.- Gdzie znalazłeś zimę? - To... długa opowieść.- szczęśliwa?christian syknął cicho, pełznący płomień poparzył mu palce. odrzucił wypaloną zapałkę i sięgnął po kolejną. - Jeśli chcesz, może być szczęśliwa - odparł.- chcę. opowiedz mi, proszę.kiedy zaczął opowieść, trzecia zapałka zgasła i dziewczynka zamknęła oczy.

44 Herbasencja

Laleczki Bethany marudziła przez całą drogę do parku. chciała widzieć psa, chciała, żeby jej upleść wianki

z polnych kwiatków, chciała dotknąć przechodzącego kota, chciała nawet wsiąść na huśtawkę razem z Panią. Beatie wpychała ją za każdym razem głębiej, niemal miażdżąc na dnie wózka, i śmiała się z niej, kiedy tkwiła tak z rozmazanym makijażem, zaszczuta zimnym uściskiem ścian.

Mimo to jakoś wynurzyła główkę ponad ramę wózka. Patrzyła z zazdrosnym bólem, jak huśtawka podnosiła Panią, wysoko pomiędzy drzewa, a razem z nią kaskady tego bezczelnego, dziecinnego śmiechu.

nasikała, dużo, jak tylko mogła. woda z sokiem cytrynowym kapała aż na kółka, wylała się na zeschłe liście. i jeszcze więcej. Popuściła, opróżnił się cały zasobnik moczu. widziała wściekłość wybuchającą w oczach Pani, w złości piegi zrobiły z jej twarzy zardzewiałe sito. i o to chodziło. niech ta smarkata, ruda szmata wreszcie na nią spojrzy.

– Pani! s-z-m-a-t-a! – krzyknęła Bethany i zatrzęsła się od chichotu. Mogła tak mówić w chwilach bezgranicznej irytacji. To określał program, który jadowicie serdecznie wpisała do jej pamięci koleżanka Beatie, Melanie Griffit, kiedy Pani była zajęta oblizywaniem kremu z urodzinowego tortu mamy.

horror

Jan Maszczyszyn(jahusz)

urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego kon-kursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „fantastyka“ (obok sapkowskiego i Huberatha). debiutował na łamach „no-wego wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „strażnik“.

swoje teksty publikował również w „fantastyce”, „Politechniku”, „faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „odgłosach”,  „somnam-bulu”,  „fikcjach”,  „kwazarze”,  „feniksie”, „spectrum”, „Tygodniku Polskim – australia”, „expresie wieczornym syd/auc” oraz elektro-nicznych, takich jak: „Qfant”, „ szortal” oraz „Herbasensja”.

kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „sposób na wszechświat”, „dira necessitas”, kwartalnik zLP „Metafora” (kraków 2013), „Bizarro Bazar” (2013), „Bizarro Bizarro” (usa 2013), „ Toystories” (2014).

wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013).w kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa solaris ukazała się jego powieść utrzymana

w klimatach steampunku „światy solarne”.Był wspózałożycielem klubu fantastyki „somnambul” na śląsku, wydającego pierwszy w Polsce

fanzin zawierający twórczość własną.     w 1989 roku wyemigrował do australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania

sf zainspirowany ideą portalu nowej fantastyki. Jego teksty można również odnaleźć w postaci elektronicznej na łamach różnych portali fantastyki i grozy, takich jak: niedobre Literki, fantastyka Polska.pl, szortal, ex fabula, Herbatka u Heleny, carpenoctem, nowa fantastyka, Qfant, Bume-rang Polski, sadurski.pl, Horroronline.

strona autorska : jahusz.com facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn oraz swiaty-solarne

45Kwiecień 2016

Beatie cierpiała, nie była w stanie zatrzymać rozszalałej huśtawki. zardzewiałe łańcuchy szemrały złowieszczo. stare łożyska piszczały przeraźliwie żałośnie. Mechanizm miotał nią w powietrznym tańcu jak chciał. czasem leciała nawet krzywo, jakby ktoś ukradł ogniwo w łańcuchu albo wypiłował calową dziurę i zespawał, tak dla jaj. Beatie posiniała, a zaciśnięte na łańcuchach dłonie nie mogły doczekać się krwi, tak były kościanie białe. ona i lalka nienawidziły się od początku, od dnia, kiedy dostała ją, zapakowaną w niebieską bibułę z przylepioną wstążką, od swojej macochy erin.

Gdy huśtawka zwolniła, Beatie zeskoczyła. Podbiegła z gorączką w oczach. Bieg unosił suche liście. wyszarpnęła lalkę drapieżnym ruchem z wózka i rzuciła na jesienne stokrotki rosnące w trawie. Biła ją sękatym kijem, tym samym, którym wczoraj bawiła się z oscarem, psem z domu koło stawu. Przeszło jej, gdy lalka kompletnie znieruchomiała. wytarła dokładnie plastikową, zmoczoną dupkę. Poskładała kocyk i ułożyła na dnie wózka. wzięła Bethany na rączki, pocałowała w zimny policzek i z udawaną czułością ulokowała z powrotem w wózku.

Lalka spała z otwartymi oczyma. Beatie popchała wózek na chodnik. Tędy mogła iść szybciej. Tatuś naprawi baterię. na pewno poluzowała się, kiedy niechcący trzepnęła w pojemnik z tyłu pleców. zawsze tak było.

na trawie baraszkowały papugi. Przez trzciny obok stawu hałaśliwie przedzierała się biała kaczka Meggie. ktoś z litości wrzucił ją do stawu po ostatnich świętach. Bliżej, w wysokiej trawie, coś ruszyło się gwałtownie. dziewczynka przystanęła porażona złym przeczuciem.

– wszystko widziałam – usłyszała szept spomiędzy roślin. wychyliła się mała plastikowa twarz. Była piękna. – zabiłaś ją! – krzyknęła.

– a właśnie, że nie! – Beatie nerwowo zagryzła wargę. – zawsze tak ma! kupujemy tanie baterie.– nie wymigasz się. – Mówiąc, wyszła z trawy. – Ja wszystko widzę – dodała, rozczesując palcami

pokręcone, lśniące w słońcu włosy. Miała na sobie najnowsze ciuchy ze sklepu zabawkowego.– czyja jesteś? – zapytała dziewczynka.– niczyja. – odchyliła dumnie głowę. – Tam mieszkam. – wskazała dom na rogu ulicy.– Jak to? i nikt się tobą nie bawi? – zdziwienie odmalowało się na twarzy Beatie.– Tylko Papcio.– kto to jest Papcio? – spytała dziewczynka.– chcesz, to ci pokażę. – Była więcej niż skłonna go pokazać.– nie wiem. Mamusia pozwoliła bawić się tylko w parku przy huśtawce. Mój dom jest ten żółty,

piętrowy. – wyciągnęła małą rączkę. Palec powędrował wzdłuż rzędu budynków i raptem zatrzymał się.– wiem, mieszkacie tam od roku. Patrzymy z Papciem na wszystkich przez lornetkę.– nie można podglądać. – Beatie była naturalnie obruszona.Lalka wzruszyła ramionami. ruszyła powoli w stronę swojego domu. Trochę ciężko było jej iść

w szpilkach po trawie.– chcesz? Mogę być twoją lalką na to popołudnie. do zabawy dobieram tylko niegrzeczne dzieci.

i lubię ten twój sadyzm. – Patrzyła uważnie. – Połóż to twoje niewydarzone biedactwo na trawie. Przyjdziesz po nią później. Podwieziesz mnie wózkiem pod dom, a ja za to pokażę ci moje lalki.

– Jak to? – zdziwiła się Beatie. – czy wolno zabawkom, takim jak ty, mieć inne zabawki?– no pewnie. To nie jest zabronione prawnie. Jestem modelem najnowszej generacji. Mam wbudowaną

wolną wolę. wybieram sobie sama makijaż, ciuchy, nawet programy w beamie holograficznym Papcia wolno mi zmieniać. chodź do mnie na kwadransik, to wszystko ci pokażę. Może zostaniemy przyjaciółkami?

Podała jej jakimś natarczywym ruchem plastikową rączkę. Beatie odsunęła się z przestrachem. Popatrzyła na swój dom. nie był daleko. oba domy stały naprzeciw, dzieliła je odległość co najwyżej pięciuset metrów.

– no, chooodź.Beatie wahała się jeszcze przez moment.– no dobrze.obie wyciągnęły zesztywniałą Bethany i z rozmachem rzuciły na trawę. obca lalka sama

wgramoliła się do wózka. kiedy stała, wzrostem dorównywała dziewczynce, kiedy leżała wygodnie rozparta w wózku, jej nogi wystawały i sięgały niemal ziemi. Przeżuwała gumę i huśtała zamaszyście

46 Herbasencja

stopami w srebrnych szpilkach. zupełnie nie było widać łączeń kolana z łydką. nogi zginały się bezszelestnie i płynnie. skóra była na nich gładka jak po depilacji.

– Jesteś lekka, jak na tę wielkość – zagadnęła Beatie.– dbam o siebie. – Lalka łagodnym ruchem poprawiła swoje loki. robiła wszystko, żeby jej głos

brzmiał bardziej jedwabiście. Taki był jej system operacyjny, a dziewczynka wiedziała o tym i już zazdrościła właścicielowi. – wiesz, rano gym, wieczorem robię sobie kąpiele stóp w mleku. To bardzo pomaga. Papcio jest zadowolony z moich gładkich stóp. no i kremy. – otworzyła usta z zachwytu. – nie masz pojęcia, jaką przyjemnością mogą być nakładane kremy. cera staje się jędrna, niemal przeźroczysta. Mam pod silikonem skórnym namalowane drobne, niebieskie żyły. Pokażę ci.

rzeczywiście, żyły biegły pod jej skórą. Gmatwały się i prawdziwie plątały.– Mówisz jak moja mama, kiedy rozmawia z koleżanką przy kawie – stwierdziła Beatie.– a kiedy ty bawisz się lalką, to nie udajesz jej mamy? – zapytała lalka, próbując zmusić ją tym

pytaniem do refleksji.– no tak, ale to jest zabawa – odparła dziewczynka. – Ty opowiadasz mi o swojej skórze, że aż

dreszcz mnie przechodzi.– dobra. – Lalka pogrzebała w torebce. Beatie nie zauważyła, że ta przez cały czas ma czarną

kopertówkę pod lewą pachą. – Muszę poprawić sobie makijaż.otworzyła szminkę i wyuczonym ruchem przeciągnęła nią usta. Były teraz lśniące i bezgranicznie

wilgotne. Popatrzyły sobie w oczy. Lalka miała głębokie, mroczne spojrzenie. Piękną twarz o fakturze alabastru przeciął nagle uśmiech.

– nie przedstawiłam się – rzuciła w nagłym porywie dobrego humoru. – Mów mi Helen.Podała jej swą małą dłoń z wyszukanie pomalowanymi paznokciami, aż podrapała ją w tym

ruchu. Beatie nie poskarżyła się, tylko zacisnęła zęby z bólu. z zachwytem zauważyła pierścionek na jej palcu. opal zaiskrzył się w czarnym oczku wszystkimi barwami.

– chcesz go? – Helen roześmiała się beztrosko. – Masz, weź go sobie i zostańmy przyjaciółkami, takimi na zabój. nie bądź więcej… – szukała odpowiedniego słowa – spięta.

Beatie przymierzyła pierścionek. nigdy nie miała na swoim małym palcu niczego tak pięknego. niemal stanęły jej łzy w oczach. Podziękowała, a później ucałowała głowę lalki w rozpierającej radości. włosy Helen pachniały jak prawdziwe. Miała w nich nawet trochę łupieżu.

– o, już jesteśmy – powiedziała lalka, kiedy niespodziewanie znalazły się przed drzwiami białego domu. Był to narożny budynek na clober street. otynkowany, niski, z zaniedbanym ogrodem i wyspami żółtej gliny. Beatie lubiła w takie gliniaste łaty wciskać palcem mrówki.

Helen wygramoliła się z małego wózka. długo otrzepywała sukienkę z drobinek suchej trawy. Przecież leżała w tych chaszczach przez całe popołudnie, obserwując małe dzieci w parku. Pogrzebała w swej kopertówce i wsadziła mały klucz do zamka.

– Masz swój klucz?– wszystkie szanujące się lalki mają swój klucz. Musisz taki kluczyk sprawić swojej, jak ona tam

ma na imię, Bethany. i koniecznie kup jej kopertówkę. niech poczuje się dowartościowana, wtedy przestanie szczać w majty. – Była w tych słowach agresywna i zdecydowana.

drzwi otworzyły się bezszelestnie. weszły w półmrok wąskiego korytarza. wyglądało, że to były specjalne boczne drzwi, tylko dla lalek. „ach, ta Helen… Tak sobie myśli”. Beatie była w swej bezgłośnej opinii krytyczna. „Pinda jedna”.

korytarz wiódł do malutkiego pokoju bez okien. Była tu wielka półka z lalkami i innymi zabawkami, których dziewczynka nie znała. wszystkie lalki były wielkości Helen. niektóre były nagie i Beatie mimowolnie odwróciła wzrok.

– To jest Philip. – Helen pokazała niewielkiego blondyna w ciemnym garniturze. – on jest moim narzeczonym.

– nie rusza się. Musi być bardzo spokojny – skrótowo opisała go Beatie.– rusza się, rusza, że ho, ho! – Helen roześmiała się jadowicie. – Papcio zlał go wczoraj, bo się

do mnie dobierał. ale ty na pewno nie wiesz, co to znaczy?

47Kwiecień 2016

dziewczynka stała zmieszana. nie rozumiała, jak zabawki mogą sobie nawzajem wykręcać części. chciała coś powiedzieć, ale zamarła, widząc fabrycznie nową sukienkę, jaką wyciągała dla niej z szafy Helen.

– o mój Boże – szepnęła. – ona jest piękna.dotknęła materiału. cudownie miękki. Była odszyta po mistrzowsku, a koronki były wręcz… niebiańskie.– Możesz przymierzyć.– Ja? Przecież to jest sukienka dla lalek.– no bawisz się ze mną, czy nie?! – w tonie Helen przebijała hamowana złość.Beatie uległa. wzięła wieszak z sukienką w swoje małe rączki. Palce miała sine z zimna.– chodź do drugiego pokoju. Tam jest cieplej.otworzyły ciężkie drzwi. Te były normalnej wielkości. zalało je światło dnia. wpadało przez

wielkie studyjne okno. Trzeba było mrużyć oczy. Po chwili Beatie rozpoznała kształty. Było tu wielkie łóżko z baldachimem, kanapa i lustra, dziesiątki półek na ciuchy, bieliznę i buty. Jeszcze wieszaki na biżuterię i bieliznę. obraz otwierał się jak marzenie. zaniemówiła z wrażenia.

– Bije po oczach, co?Helen pewnie poruszała się po pokoju. wcale nie zachowywała się już jak lalka. szukała szpilek

dla Beatie na najniższej półce. Pod jej sukienką zalśniły złote stringi.– chodzisz ubrana jak moja mama. Tatuś wyzywa ją od pipek, ale śmieje się, bo ona to chyba

lubi. – chciała być bardziej przyjazna, niż to było w rzeczywistości.– dobra, ściągaj swoje łaszki i przymierz to. – Helen podała jej parę szpilek.Beatie podeszła do kanapy. Położyła sukienkę i buty na srebrnych poduszkach. Poprawiła jeszcze

położenie falbanek. ociągała się. w końcu z wahaniem ściągnęła sukienkę. kiedy przechodziła jej przez głowę, nerwowo przełknęła ślinę. stała teraz tylko w białych majteczkach i zdrachanych sandałkach.

Helen patrzyła na nią krytycznie. – stoisz jak miotła. Musisz poruszać się płynnie i z gracją. – Pokazywała jej przez parę minut jak.

znów miała twarz woskową, lalczyną. Loki wiły się w powietrzu. zapachniało drogimi perfumami. zdjęła zupełnie niewinnym, niezwykłym ruchem swoją sukienkę i rzuciła na ścianę. Miała pod spodem koronkową podkoszulkę. Jeden szybki ruch i paradowała w samym staniku. kołysała biodrami w wystudiowanym chodzie. zatrzymała się nagle i obróciła na pięcie.

– Ty nie masz biustonosza – raczej stwierdziła, niż zapytała.Beatie była coraz bardziej speszona, to wszystko przyjmowało dziwny obrót. w oczach zatrzymał

się ładunek łez. Tylko wrodzona duma trzymała je jeszcze w ryzach.– nie. Mamusia mi jeszcze nie ubiera stanika – wyjaśniła cichym głosem.– Mamusia, mamusia – chichotała pod nosem lalka. – ładna lalunia sama sobie wszystko ubiera.

Masz, spróbuj.Biustonosz był koloru zimnego różu, ale kiedy go ubierała, był nawet zimniejszy. Mroził jej żebra.– ale ty jesteś nieśmiała. wyluzuj. Lalka, głowa do góry. czekaj, pomaluję ci usta szminką.zapach i smak krwistoczerwonej szminki niemalże przyprawiał Beatie o wymioty. z trudem to

wytrzymała. spojrzała w podane lustro. całkiem nieźle. koleżanki z Bream street, z tego wielkiego domu z zamurowanym oknem, pękłyby z zazdrości. wykrzesała z siebie uśmiech. Helen zauważyła to z uznaniem. Przytuliła do niej swój policzek. Był zimny, nieco twardy, w fakturze gładki, bo plastikowy. Mocniej naparła buzią na jej twarz. Potem ich oczy się spotkały i usta musnęły usta. Beatie poczuła smak szminki Helen. Był to smak odurzający, ostry i pociągający. odepchnęła ją i uciekła w głąb pokoju. ścianę oświetlało słońce i wyglądała na jej tle jak chudy, przestraszony zwierzak… w biustonoszu.

Helen podeszła kocim krokiem, jakby była modelką na wybiegu. uśmiechała się.– Pierwsze koty za płoty. – szybkość, z jaką ją chwyciła była przerażająca, ale ona zawsze tak

chwytała małe dziewczynki. Przytuliła się do niej mocno. – Teraz oddaj mi mój biustonosz – nakazała prawie z sykiem.

Beatie popuściła parę łez. Jej twarz poczerwieniała. drżącymi rękami znalazła miejsce pomiędzy ich uściskiem, żeby ściągnąć to cyckowe łajdactwo. Helen nie spieszyła się.

48 Herbasencja

– Baw się ze mną, parkowa dziwko, bo inaczej zawołam Philipa i on się do ciebie dobierze.na dźwięk słowa „dobierze” jej opór zwiotczał. Lała się przez ramię Helen jak Bethany niegdyś

w bardzo dalekim parku. dotyk lalki był zimny, ale delikatny. Była naga. Ta nagość w dotyku skóry i wilgotnych łez rozbryzgujących się pomiędzy nimi była jak rozpalający się ogień, którego dziewczynka nie rozumiała. Modliła się żeby ktoś przyszedł, ktoś to przerwał, zatrzymał nawet serce tego syczącego i liżącego ją po piersiach potwora. Lalka postawiła ją na ziemi taką bezwładną, zapłakaną, gorącą. wolno obróciła i szybkim, drapieżnym ruchem ściągnęła z niej białe majtki. Potem podniosła ją wysoko, wyżej, trzymając mocarnym uchwytem dłoni pod pachami. Palce prawie przebijały jej skórę. Beatie wierzgnęła nogami. w powietrze poleciały jej sandałki i potworny wrzask.

– krzycz! krzycz!! Papcio lubi wrzask małych dzieci!wtedy otworzyły się drzwi. Głucho uderzyły o ścianę. wpadło obce zimno sąsiedniego pokoju

i zapach zgaszonej fajki. na progu stał Papcio. uśmiechał się, a w tym sardonicznym uśmiechu brakowało mu dwóch zębów w dolnej szczęce. Był obrzydliwie gruby. Był ohydnie nagi. stał rubasznie wypięty, z małym fiutem sterczącym poniżej fałdy brzucha.

Beatie ochrypła od wrzasku, lalka od rechotu. - a teraz, Papciu? – pytała tłumiąc pusty śmiech. – sprawisz, że będę wreszcie prawdziwa?! –

wykrzyczała. wargi lalki na moment skleiły się oleistą śliną. Przechyliła dziwnie głowę. – Masz te swoje części jak na dłoni – dodała łagodniej.

– Wszystko widziałam – usłyszała szept spomiędzy roślin. Wychyliła się mała plastikowa twarz. Była piękna. – Zabiłaś ją! – krzyknęła.– A właśnie, że nie! – Beatie nerwowo zagryzła wargę. – Zawsze tak ma! Kupujemy tanie baterie.– Nie wymigasz się. – Mówiąc, wyszła z trawy. – Ja wszystko widzę – dodała, rozczesując palcami pokręcone, lśniące w słońcu włosy.

49Kwiecień 2016

fantastykaŻołnierzykiRok 2072

1. Plansza do gry była dość rozległa, zajmowała niemal pół pokoju. sufit ponad nią był oszklony i zawsze

świeciło tu słońce. Promienie igrały na metalowych iglicach i baraszkowały z cieniami w rozłożonych makietach zamków i fortec. w rogu planszy ciemniał sztuczny las. Miał, co prawda, wbudowany nie-wielki program rozwojowy, ale był to nikły wzrost – wynosił do dwóch milimetrów na rok.

Grzesiu rozpakował nowe pudełko z żołnierzykami. świetny deal. wisiał ojcu na szyi przez godzinę, zanim przekonał go do zakupu. Masywne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów pamięci ruchu w specjalnym kształtoplastiku. Poprzedni komplet miał zaledwie trzydzieści dwa mega. zwykle były to pozycje walczące. szarżujący jeździec, strzelec liniowy, strzelec wyborowy, spory wybór broni ręcznych w wygiętych dłoniach. Tylko że dwóch żołnierzy dostało „bakcyla”. nazywał tak oporne zachowania zabawki względem wyznaczonego celu, czyli po prostu odmowę wykonania rozkazu. wkurzał go wybitnie jeden w niebieskim berecie. kiedy dochodziło do walki, wykrzywiał mu się karabin. albo udawał, że ma niesprawne ręce. w przeciągu kwadransa przyjmował już znienawidzoną przez Grzesia pozycję siedzącą z głową w kolanach. Masakra.

Przed resztą żołnierzyków udał, że go zgubił. Bardzo patrzyli mu na ręce, od kiedy przejechał czołgiem aktywistę z ruchu sprzeciwu wobec walki. większość żołnierzyków odmówiła wtedy posłuszeństwa.

czuł się usprawiedliwiony, użył przecież charakterów z dzikiego zachodu jako ludności cywil-nej, patriotycznych farmerów pomagających armii w jednej z bitew drugiej wojny światowej. fi-gurki nie chciały przyjąć pozycji walczących. Typowym układem było rozchylenie przez nie nóg i udawanie, że czekają na figurę konia. kasował takich. stracił niejeden komplet, zanim nauczył się właściwego postępowania ze swymi żołnierzykami. Takie rzeczy robiło się dyskretnie. zresztą fabryka w instrukcji obsługi zalecała kontrolę zabawek pod kątem przydatności do walki. ru-chy pokojowe nierzadko infekowały programy produkcyjne wirusami funkcjonalnymi. zanim rozpoczynał zabawę, ustawiał ich do komendy i sprawdzał dokładność wykonywania rozkazów. niesubordynację wstępnie karał przesunięciem do drugiej linii. Generałów likwidował. nie lubił w komplecie innego bossa niż on sam.

– Grzesiu, obiad jest gotowy. – słodki głos mamusi nadjechał wraz z kompletem ekspresowym z Macdobromira – zwykły zestaw pierogów i placków. okienko w ścianie zamknęło się, pozostawiając lewitujący i dymiący zapachami stolik.

– Głupia kurwa – wysyczał przez zęby. Tatuś zawsze tak mówił. waliła nadgodziny w biurze, aż pizda oślepła na daty w kalendarzu. zapomniała o jego szóstych urodzinach! odkąd nie trzeba spać, ludzi ogarnęło szaleństwo pracy.

Przerzucił placki obojętnie, wybrał te najbardziej wypieczone, wcisnął do ust spory kawałek i, mlaskając, spojrzał na planszę. Trwała nerwowa cisza. wszyscy czekali na tego sukinsyna w nie-bieskim berecie.

– a nic. niech czekają. Trochę pogram im na nerwach.zastanawiało go, dlaczego w nowym komplecie brakuje generała. Musi uważniej przejrzeć

instrukcję. Może jest przebrany za zwykłego szeregowca? Trzeba wdrożyć postępowanie wyjaśniające. ciekawe, czy posiadają jakieś teczki. ostatni komplet żołnierzyków miał taki zestaw. dobrze się ubawił, czytając życiorys sierżanta. odtąd był jego oczkiem w głowie. oczywiście za-bawki nie miały wpływu na zawartość teczki, ale kto wie, w dobie wirusów funkcjonalnych.

rozstawione żołnierzyki z nowego kompletu nieźle się prezentowały. zacięte, nienawistne twa-rze skierowane na mury forteczne wroga. Było ich około pięciuset. na opakowaniu twierdzili, że są bardziej posłuszne poleceniom wydawanym głosem niż modele poprzednie. To były proste ko-mendy: atak, stop, prezentuj broń, celuj, pal, ale zdarzało się, że trzeba było bractwo przekonywać

50 Herbasencja

do walki. i właśnie to przydarzyło się Grzesiowi tym razem. nowa armia, chociaż bez generała, miała wbudowany patriotyczny stosunek do barw. nie chcieli zmienić koloru niebieskiego Północy na zielony Południa. w fortecach Południowych brakowało załogi. Grzesiu nie chciał znów wisieć na ramionach ojca i tracić czasu na prośby o dodatkowy zestaw zielonych, kiedy czekała go taka wdechowa wojna. utkwił wzrok w murach fortecznych i myślał. Piegowatą twarz rozjaśnił nagle uśmiech. wie, co zrobi. w najdalszych czeluściach garażu leżała stara i nieużywana kloniarka. Przypominała kuchenkę mikrofalową i dziadek używał jej do kopiowania starych części samocho-dowych. kto wie, może się uda. zebrał garstkę najlepszych zielonych żołnierzyków i zszedł do garażu. Małymi, dziecięcymi palcami starł kurz z maszyny. Przeczytał instrukcję, wolno składając litery w słowa języka francuskiego. otworzył pojemnik źródłowy i włączył program kopiujący. coś zabuczało i poczęło miarowo tykać. zajrzał do środka. na wirującym talerzu pojawiły się stopy, nogi, a potem wreszcie ciała setki żołnierzy.

„Trochę to potrwa” – pomyślał. sięgnął do kieszeni spodni. wyciągnął tego drania w niebieskim berecie. Palant, ciągle patrzył na niego butnie. nawet złamał karabin. nie wyglądał już nawet na sanitariusza. Marny zewłok, palacz kotłowy z niszczyciela parowego „1901”. ostrożnie położył go na blacie stołu do pingponga. sięgnął do drugiej kieszeni, gdzie miał ukryty laserowy wskaźnik punktowy ojca. Mimo że tatuś szukał go już od miesiąca, nie zdradził swojej tajemnicy posiada-nia tak poszukiwanego obiektu. wskaźnik jak wskaźnik, pełno takich w sklepach. Ten jednak był genialny. służył jako zapalnik do grilla, a jeśli przekręciło się gałkę mocy i ta przeskoczyła ponad skalę, można było wypalić dziurę w tyłku psa z sąsiedztwa. Grzesiu nigdy nie dał się na tym złapać.

Teraz przystawił wskaźnik tuż pod niebieski beret ofiary. widział jej kamienną twarz i zimne oczy. no, przynajmniej to potrafi, umrzeć jak mężczyzna. Laser roztopił głowę żołnierzyka w ułamku se-kundy. zaśmierdziało mieszanką plastiku, a nogi i ręce zabawki rozczapierzyły się jak u żaby. nie wiadomo, dlaczego zawsze przyjmowały taką świętą pozycję w momencie pozbawienia ich głowy.

Grzesiu schował jeszcze ciepłe ciałko do kieszeni spodni. zaklął pod nosem, widząc blat stołu cały usmarowany sadzą. nie dało się zetrzeć nawet szmatą. oberwie mu się za to, bo gdzie znaleźć winnego, jak nie w osobie sześcioletniego chłopca.

odwrócił się w stronę kloniarki. stanął zdumiony. wewnątrz, tuż przy szybie, stali zieloni żołnierze, wszyscy wpatrzeni w niego, z hełmami i karabinami w opuszczonych rękach. Mieli smut-ny wyraz twarzy, jakby przed chwilą stali się świadkami okropnej, skrytej egzekucji. Przez plecy przeszedł mu zimny dreszcz. Pozbierał ich prędko i zaniósł na planszę. wszyscy czekali już w sta-nie najwyższej gotowości. nawet bez jego wiedzy niebiescy rozpoczęli działania zaczepne. znowu powróciło pytanie: gdzie jest generał? kto dowodził tak świetnie przeprowadzoną operacją?

oddział samodzielnie zdobył najdalsze fortyfikacje i przepisowo wziął załogę do niewoli. wszys-tko odbyło się bez jednego wystrzału. Tego było za wiele dla Grzesia. od tej pory nie chciał, żeby niebiescy wygrali. wyciągnął najnowocześniejszy sprzęt i obsadził załogą zielonych. zauważył też dziwne ruchy w najwyższej fortecy zielonych. Żołnierzyki zbielały, ich broń upadła rzucona na ziemię i to nie przypadkowo! Była to grupa może dwudziestu zabawek, wszystkie pochodziły z klo-niarki. również w średnim zamku pojawił się ten sam symptom. Żołnierze masowo rzucali broń. To był doskonale zorganizowany ruch pokojowy, zmora każdej zabawy w wojnę.

Grzesiu nerwowo przełknął ślinę. Jego ręce zadrżały. Mógł pozwolić niebieskim wygrać wojnę, ale zbyt szybko się poruszali. wykonywali o jeden ruch taktyczny za dużo. zawsze go wyprzedzali w działaniu.

znów spojrzał dokładniej na opakowanie armii.– aaa, od dwunastu lat wzwyż – przeczytał. Już wiadomo było, dlaczego miał trudności

z nawiązaniem właściwych relacji z nowymi żołnierzykami. Generałem na pewno zostanie ten, który się wykaże w walce. Jeszcze bardziej zapragnął zwycięstwa zielonych. zdecydował się na desperacki krok. Postanowił zagrzać zielonych do boju.

– Bojownicy Południa! wzywam was! Musicie walczyć i zwyciężać! – zaczął swoje ciche przemówienie tuż ponad planszą. Jego głos niósł się pośród wieżyc i murów Południa, a zieloni

51Kwiecień 2016

wolno obracali malutkie główki w jego stronę. Jednak oczy wszystkich pozostawały bez wyrazu, bezbarwne i puste. Musiał rozpalić ich plastikowe dusze. – w imię waszego prawa do samosta-nowienia, w imię wolności. wróg dokonał straszliwych, masowych mordów. – Tu sięgnął po swój dowód koronny w postaci wielkiego pudełka po lodach. otworzył pokrywę i wysypał na główny plac miasta zwłoki bezgłowych żołnierzy, farmerów i bezbronnych indian. wszystkie ciała były rozczapierzone jak żaba. Było je czuć spalenizną. zauważył, że niektórzy z zielonych brali z powro-tem broń do ręki, a inni utracili swój poddańczy, biały kolor. większość przekonał. niewielką ilość opornych przydzielił do służb sanitarnych, a potem kazał niebieskim zbombardować. Posłuchali dość niechętnie.

niektórzy wypięli się na niego. dosłownie. nigdy nie spotkał się z obelżywie gołym tyłkiem żołnierzyka.Grzesiu miał dość. kopnąłby zabawki, gdyby nie to, że ciągle szukał przeklętego generała. cała li-

nia czołgów zielonych nie umiała sobie poradzić z niewielkim oddziałem niebieskich na rubieżach Północy. co za wstyd. zestrzelili ostatni bombowiec. nie wiadomo nawet, kiedy go siekli, malut-kiego chłopca, jakimś paskudnym gazem po oczach, z rozpylacza niewiadomego pochodzenia.

załzawionymi oczami znów zapatrzył się w instrukcję. Trwała wojna, następowała eskalacja wydarzeń, nad którymi tracił kontrolę. To były niekompatybilne programy ruchowe. klony były niezłe, wykręcały się w pozycji strzelniczej jak najlepszy szybkostrzelny bandyta z dzikiego zacho-du. raziły szybkim ogniem. ale reszta, zanim wycelowała, już leżała pobita. Tylko skąd, u diabła, wzięły się mikroskopijne dziury w czole ofiar? zwykle żołnierzyki tylko padały, udając martwych.

robiło się ciemno. niebiescy coś kopali w lesie na brzegu planszy. Grzesiowi robiło się słabo. Może to był wpływ tego sprayu, może znużyła go gra. zwykle nocą słyszał wojenne pieśni, wznoszące się dyskretnie ponad planszą. dzisiaj tylko ten miarowy stukot, szuranie i skrobanie. ktoś skandował hasła antywojenne. od razu poczuł, że rusza mu się mleczny ząb z nerwów. Położył się i usnął na podłodze.

2. – inspektorze, to nie był wypadek. Mój syn miał precyzyjnie przeciętą tętnicę szyjną – mówił

postawny mężczyzna, otwierając drzwi do pokoju dziecka.natychmiast rzuciła się w oczy gigantyczna plansza do gier wojennych. Żołnierzyki stały

uporządkowane. nigdzie nie było widać oznak trwających walk. czekały.– To tutaj go znalazłem. Leżał na podłodze w kałuży krwi.– wszystko w porządku? – inspektor, pytając, rozglądał się dyskretnie po pomieszczeniu.– oczywiście – odpowiedział ojciec Grzesia. – Mam zainstalowany system ambulatoryjny

w domu. automatyczna pielęgniarka zdalnie zatrzymała krwotok i skontaktowała się ze szpitalem. ale ktoś grzebał przy kodach alarmowych.

– kogoś pan podejrzewa? – inspektor pochylił się nad planszą. zainteresowały go służby sani-tarne. Żołnierzyki posiadały wbudowany program znajomości anatomii człowieka, to pozwalało na prawdopodobną symulację operacji medycznych podczas bitwy. zainteresował go też generał niebieskich – czarnuch rozparty w fotelu głównego zamku zielonych. Było zbyt pokojowo na plan-szy, wyglądało to na świetnie zorganizowany zamach stanu.

– Ma pan opakowanie z tych zabawek? – zapytał ponownie, śledząc uważnie powolny ruch służb sanitarnych. Żołnierzyki podnosiły coś do ust. karetka otworzyła się i z wnętrza wysunęło się zdal-nie sterowane działo.

ojciec Grzesia szukał czegoś pod planszą, wreszcie podał puste opakowanie. inspektor, nie zastanawiając się wiele, szybkim ruchem pociągnął go za sobą w stronę drzwi.

– co pan robi? – ojciec wyraźnie był wzburzony takim traktowaniem.inspektor poprosił ruchem ręki o spokój. – widzi pan tę dziurę w planszy, w samym środku

lasu? – zapytał cicho. – daję głowę, że pod spodem, na podłodze, czai się grupa desantowa, która załatwiła pańskiego syna. Proszę spojrzeć w lewo, na ambulans. widzi pan, co sanitariusze trzymają w rękach? – pytał szeptem. – To pneumatyczne dmuchawki z zatrutymi strzałami plemienia suali z centralnej afryki. albo proszę spojrzeć na manifestację pokojową na podzamczu. Te żołnierzyki

52 Herbasencja

są dość blade, myślę, że pochodzą z kloniarki. Tacy nigdy nie walczą, nawalają przy najlżejszym starciu. To zmora fabryk zabawek. wołają: Pokój! Pokój!

– widzę, że nie na darmo jest pan specjalistą w dziedzinie kryminalistki zabawkarskiej.– człowiek od zarania dziejów zabijał. To nowe formy. Pytanie tylko, kto za tym stoi. – odwrócił

się w stronę drzwi. – dariusz, proszę, wejdź do pokoju.Barczysty drab ze służb specjalnych, w ochraniaczach i kasku, wszedł do wnętrza. kiedy stanął

bliżej planszy, ktoś nie wytrzymał i furknęła trująca strzała. wbiła się po bełt w ochraniacz piersi, nie robiąc krzywdy – była miniaturą strzały i śmierci, która się za nią kryła.

– zajrzyj tam, w rogu planszy – rozkazał inspektor. – co tam widzisz, pod konarami plasty-kowych drzew?

– Tutaj? – Mężczyzna siłował się ze zmieszanymi gałęziami. Były przyklejone. wreszcie oderwał powłokę. – To masowe groby. Jest tu pełno żołnierzy bez głów.

– widzi pan – inspektor notował coś pośpiesznie w elektronicznym notesie – zabawki nigdy nie puszczają płazem takiego zachowania.

– Myśli pan, że to mój syn? ale on ma dopiero sześć lat.– w tym wieku instynkt mordercy jest już doskonale rozwinięty. nawet bardziej niż u dorosłego

człowieka. Ta potrzeba zabijania jest wtedy wyzwolona i nieograniczona. nasza świadomość budzi się właśnie w sadyzmie.

inspektor przyglądał się opakowaniu po zabawkach.– czy to pan kupił? – zapytał, przeszywając ojca Grzesia spojrzeniem.– Tak, ja. – ojciec poczuł się zagubiony.– na pewno pan? – inspektor westchnął ciężko. – widzi pan, ja dlatego pytam, że to jest produkt

pochodzący z republiki konga. Jest on niedopuszczony do sprzedaży na terenie unii europejskiej.– Proszę mi to pokazać. – ojciec przez chwilę się zastanawiał. – nie, ja kupiłem mu zestaw woj-

skowy. nie był to zestaw wolny.– wszystkie funkcje w takim zestawie wojskowym są obsadzone, a ten zestaw zawiera figury,

które dopiero podczas gry obejmują odpowiednie stanowiska i uzyskują przywileje. Jest to zestaw plemienny. w ten sposób udało się zażegnać konflikty w zjednoczonej afryce, która przejęła rolę chin we współczesnym świecie jako masowego producenta wszelkiego rodzaju badziewia. wobec powyższych faktów, kto mógłby być zainteresowany śmiercią pańskiego dziecka, a w przeszłości przebywał lub nadal przebywa na terytorium republiki konga?

ojciec w zamyśleniu spojrzał na okno. - kolega z podwórka. nazywamy go kali – wyjaśnił, głośno przełykając ślinę. – Myśli pan, że już

w tym wieku jest terrorystą?Program zostaje nagle przerwany:- Proszę państwa, za chwilę połączymy się z naszym wozem transmisyjnym. nasz reporter,

krzysztof alebski, natknął się w krakowie na człowieka z siekierą zmierzającego w nieznanym kierunku. o, widzę, że już mamy połączenie. Halo, halo krzysztof, czy nas słyszysz?

Po chwili pauzy, na ekranie ukazuje się dziennikarz ubrany w gustowny czerwony krawat:- witam państwa. Jak już zostało zapowiedziane, kilka minut temu na jednej z krakowskich ulic

natknęliśmy się na zupełnie nietypową sytuację. obok naszego wozu transmisyjnego,

Bardzo patrzyli mu na ręce, od kiedy przejechał czołgiem aktywistę z Ruchu Sprzeciwu Wobec Walki..

53Kwiecień 2016

po-sto-słowieZwycięzcy

Wyzwanie #50 - Drabble

Krystyna Szczepańska(annaM)

w królestwie sTu słÓw panowała gorąca atmosfera. każdy zastanawiał się, czy odwieczne prawo zostało złamane i czy sprawca powinien zostać ukarany? każde pismo, czy to oficjalne, czy wypracowanie szkolne, czy nawet powieść powinno liczyć sto słów. ani mniej, ani więcej. niby wszystko na pozór się zgadzało. opowiadanie liczy sto słów. stanowi całość, ale powstało następne i następne, a każde jest kontynuacją poprzedniego.Powołano specjalne komisje, sprowadzono uczonych, prawników i etyków. zażarte dyskusje trwały sto dni, bo tak wymaga prawo królestwa, po czym zapadł wyrok. Jak zwykle podzielił on społeczeństwo. autor został oczyszczony z zarzu-tów. Tak powstała pierwsza powieść w odcinkach.

Wyzwanie #52 – Jesień

Renata Błażejczyk-L`Amico(Rebla)

wykresy na ekranie laptopa tracą ostrość, to znak, że na dziś powinnam skończyć, jed-nak praca daje mi siłę, aby nie zwariować. Pięściami pocieram oczy. Przez chwilę panuje kojąca ciemność, która wraz z otwarciem powiek rozpływa się niczym ziarenka granity na rozgrzanej plaży. wyobrażając sobie, jak wygląda życie za szczelnie zamkniętym oknem, wpuszczam kolejną dozę kropli i trzepoczę rzęsami. ulga nie trwa długo, niebieskie światło zamienia sztuczne łzy w miliony rozżarzonych igiełek. Poranione spojówki upodobniają mnie do królika kalifornijskie-go, jak on chciałabym pokicać po kwiecistym trawniku; wystawić twarz do słońca, objąć samotną brzozę. niestety, dla alergika przestrzeń otwiera się dopiero jesienią.

54 Herbasencja

Wyzwanie #53 – płynność

Anna Stańczyk(czarownica)

autyzm - dar widzeniawojtuś pochyla się nad stołem zapatrzony w biel papieru. Pochłania go i paraliżuje. nie może

się poruszyć. niepokojąca nicość, czystość, stateczność. niezdefiniowana materia, mogąca być jednocześnie wszystkim i niczym. dłoń chłopca coraz silniej zaciska się na pogryzionym ołówku. oddech znacznie przyspiesza. obsesyjna chęć płynności staje się niemal bolesnym pragnieniem. Przykłada rysik do nieskazitelnej powierzchni i postękując zaczyna wypełniać ją znaczeniami. Po wykrzywionej twarzy płynie łza. kreuje rzeczywistość kawałek po kawałku, kreska za kreską. cyfry, znaki, geometria, symetria, odcień. Tak wygląda prawdziwy świat - płynie, brzmi harmonią i znaczy. Powoli wszystko zaczyna nabierać sensu. oddech uspokaja się. o tak, teraz znacznie lepiej.

Wyzwanie #54 – Stara szafa

Ewa Grześkow(azazella)

nie bój się – zachęcała – będzie dobrze.ciekawe komu? niczym rasowy idiota wierzył i lądował zamknięty w szafie. w dzieciństwie

oszukiwała go tak bardzo często. no matka roku, bez kitu. Jakoś przed jego piętnastymi urodzina-mi, suka zwinęła się bez słowa. dręczyło sumienie, więc nawiała. z jednej strony, stara przestała kłapać dziobem, ale jakoś pusto się zrobiło. wreszcie po tygodniu postanowił zajrzeć do szafy. ot, w ramach przełamania dawnych traum, takie to terapeutyczne, więc czemu by nie?

najpierw uderzył go zapach kurzu i kulek na mole. Później smród. na jedynym wieszaku za-wieszona była skóra kobiety. Matka była z nim przez cały czas.

55Kwiecień 2016

pROFILE AuTORóW:aBi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39annaM http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=601

azazeLLa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=68czarownica http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=742forTaPacHe http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379

GinGer http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=598JaHusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16

Lidia VaranoVa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=659Marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70

oPTyMisTa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=569PodsTuwak http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87

reBLa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=608szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602

TJereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37unPLuGGed http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57werwena http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=732

zyrafa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=197

SKŁAD:agata sienkiewicz

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE:emilia Michniewicz

www.facebook.com/eMsilverarTevidriell.deviantart.com

wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o pra-wie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

W W W . H E R BAT K Au H E L E N y . p L

Stopka redakcyjna

Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z:http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza

http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!

Marianna Szygoń METASTAZA