104

Herbasencja - Grudzień 2013

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Zbiór najlepszych wierszy i opowiadań z portalu "Herbatka u Heleny", wzbogacony recenzjami książek.

Citation preview

Page 1: Herbasencja - Grudzień 2013
Page 2: Herbasencja - Grudzień 2013

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3Kalendarz 3PoezjaKATARZYNA STERNALSKA

Popełniam „się“ w deszczu 5AGNIESZKA KASPRZYCKA

koziorożec 7RomAN DYDuCh

Na niewiarę 8utwardzanie (baking in the oven) 9Dawka nieśmiertelna 9

ELżbIETA FELhAuERPrzestrzennie się zrobiło 10

mARCIN SZTELAKWariografia 11Wigilia żerców 11Survival. (Nie)Poważnie 12Tachykardia 12Wigilia dla apostatów 12

POJEDYNK I NA L IMERYK I : ZWYCIĘŻCZYN ILudzi dobrej woli jest więcej? - Anna Chudy 13

PojedYnK i na M in iaturY :

ZWYCIĘZCY PÓŁFINAŁUPara 1: To nie ja, naprawdę: Przemek morawski 86Para 2: bo tak musiałem: Władysław Ryś 88Para 3: Na pewno nie dzisiaj: Jarosław Sapierzyński 90

W saloniKubuRY_WILK

hell‘ena przyjmuje gościa 92

recenzjePiotr Kasperowicz „Łoskot Drogi mlecznej“ (monika) 98Wiesław myśliwski „Traktat o łuskaniu fasoli “ (Katarzyna Sternalska) 101

ProzaANDRZEJ TRYbuŁA

Granica rzeczywistości 14AGATA SIENKIEWICZ

Serce gołębicy 29JAREK TuRoWSKI

Czerwień, czerń, czerwień... 33ANToNI NoWAKoWSKI

Listy kochanków 40JAN mASZCZYSZYN

Las nawiedzonych 71

Spis treści

Page 3: Herbasencja - Grudzień 2013

3Grudzień 2013

Marudzenie HelliTo był bardzo pracowity rok. Jeśli dobrze pamiętam, nie trafił mi się nawet jeden dzień urlopu

od „herbatki“. Choć był taki, w którym pojawiłam się w saloniku dosyć późno i zastałam wnętrza „gustownie“ upiększone przez burego_wilka... były chwile w których rozpierała mnie radość i duma, ale i takie, w których myślałam, że dni portalu są policzone. Nawet dwa razy udało nam się zniknąć z internetu... Ale w ogólnym rozrachunku praca popłaciła. Salonik się rozrasta i nabiera popularności, o czym świadczy choćby fakt, że na dniach przenosimy się na większy serwer, bo dotychczasowy już ledwo daje sobie z nami radę. Nowy rok zaczniemy więc już bez spędzającego sen z powiek widma wyczerpania transferu.

Tyle o sprawach salonikowych, a co powiem o nowej „herbasencji“? Dopiero co cieszyliśmy się z rekordowej objętości osiemdziesięciu stron, a tu przekroczyliśmy setkę! Do tego mamy aż pięcioro autorów debiutujących na naszych łamach - dwoje w poezji, dwoje w prozie oraz jedną recenzentkę. osobiście życzyłabym sobie, żeby każdy numer był na takim poziomie jak ten, który właśnie czytacie.

Pora zostawić Was z lekturą i zabrać się za przygotowania do świąt, licząc na to, że w grudniowym pędzie „herbasencja“ pozwoli Wam przez chwilę oderwać się od obowiązków i odstresować. A same święta niech upłyną Wam tak, jak lubicie (na przykład ja lubię jeść i głównie to mam zamiar robić). Do „poczytania“ w przyszłym roku!

helena Chaos

PS. żeby nie było nieporozumień - ja jestem wielką fanką batmana :)

Kalendarz10.12.2013 (wtorek) ostatni dzień przyjmowania wierszy na konkurs „Jesienią czy zimą?“ostatni dzień głosowania na drabble w „Po-sto-słowiu“, temat - placki ziemniaczane

13.12.2013 (piątek) ostatni dzień głosowania na miniatury w finale „Herbatkowych pojedynków“

31.12.2013 (wtorek) ostatni dzień na zgłaszanie propozycji do styczniowej „herbasencji“

Jingle bells, Batman smellsRobin laid an egg

Page 4: Herbasencja - Grudzień 2013
Page 5: Herbasencja - Grudzień 2013

5Grudzień 2013

Popełniam „się“ w deszczuRano decyduję, czy dziś udaję kobietę, czy zostaję facetem, to zależy od trudności, komplikacji dnia.

Jeżeli wyjątkowo skomplikowany - wybieram kobietę. Łatwiejszy - spokojnie, jestem facetem i do tego wyjątkowo leniwym i niezależnym.

Krystyna Janda „Różowe tabletki na uspokojenie“

próbuję dowiedzieć się ile jest we mnie mężczyzny. lub jaką jestem kobietą. rano. wśród całego nieładu - zostaje tylko cień na szybie, w którym przeglądam najnowsze wiadomości i pogodę. ta ostatnia - ważniejsza.

zdecyduje jaki grad spadnie dziś na twoje barki.

Katarzyna sternalska(eyesOFsoul)

Rocznik ‘90. urodzona w Wadowicach. Z wykształcenia bez-robotny dziennikarz. Zawodowo technik ekonomista i specjalista ds. logistyki. uzależniona od filmów, książek, kawy i snu.

Jej wirtualne narodziny datuje się na październik 2009 roku. od tamtego czasu buja w obłokach i pisze. Często bezsensu, dla-tego w przyszłości planuje wydać… się tylko za mąż. Nazywa sie-bie aforyżystką (nie mylić z aferzystką), bo na koncie ma około ośmiuset myśli i aforyzmów.

Lubi ciepło, dlatego zbiera punkty do piekła. Wciąż szuka pomysłu na siebie.

Page 6: Herbasencja - Grudzień 2013

6 Herbasencja

Agnieszka Kasprzycka (Tomek i Agatka)

Słowem smoczego wstępu…

– Ano, łazi czasem takie wczepne drakoństwo za syjamskimi, jeść nie daje, spać nie pozwala, a i władzę w nogach odejmuje – bezradność, bezkrwistość, bezsenność, ups – kartka i grefelek obok poduszki, ale to nieporęt smokcz, a te gargamelskie niesfo-rza tak mają, że wena jak kapryśna panna – wybrzydza i niczem nie daje się przekupić. Zarzuca taki bezwiedny nieporęt wędkę, a ona po długim niewczasie – łups, i oto w tak drobny makcz, więc bierze się ten chłopcz z taką za kark, za wałek i na stolnicę – urabiać, i ani mru mru się wyśmignąć… mizdrzy się taka i w głowie zasadza, a i chytrze oko zapuszcza, chichocząc – głodem bierze, więc nic tylko potulnie i z całym dobrodziejstwem inwen-tarza, bo obraza majestatu i kwasek cytrynowy na amen. – Wypisz, wymaluj – samyj zrącznyj tomgatek, wypsotnik nie byle skąd, jak tylko z samiuteńskiego Pisza, zdąbski ma się rozumieć, wrzeszcz i bałamutnik, na ten czas akuratnie zwiślny. ;-))

il. Agnieszka Kasprzycka

Page 7: Herbasencja - Grudzień 2013

7Grudzień 2013

koziorożecPo rozżarzonych węglach w półpłynne wrota baśni,ledwie słyszalne kliknięcie – i maleńka zapadka uruchamiała szyfr, zamieniając pojedyncze impulsy w kawalkadę dziecięcej radości.

miedziany pieniążek wrzucony do kryształowej studni.Plusk! – Za twoje myśli wszystko co zechcesz: księżyc i słońce, i gwiazdy... Z zegarmistrzowską precyzją kolejne światy rozpadały się na fraktale, – wtedy jeszcze nie rozumiałam ciekawości zamkniętej w tak drobnych palcach.

Zapadnięte oczy chodzącej lalki – miała długie włosy i ręce, za które dawała się prowadzić, mechanizm okazał się zbyt kruchy.

Zerwane struny gitary... i blizna na czole noszona z godnością, druciki wystające z kalkulatorów, radia tracące głos, dźwięki trzeszczącej taśmy z zapisem – a ja lubię tam gdzie jest brudno.

Kiedy strumień suszarki brał górę nad zupą ogórkową,wszystkie te siostrzane obawy miały sens, bo przecieżkaleczyłeś stopy szkłem, rozbijałeś kolano czy łamałeś obojczyk.

uwielbiałam te twoje cyrkowe akrobacje i leśne wycieczkiz podglądaniem saren.

migawki zdarzeń wpisane w zębatki rozpędzonych rowerów, wyhamowywanych nie w porę; stępione ostrza łyżew, połamane narty, matczyny flakon, którego nie dało się poskładać.

Całe galaktyki wspólnych potknięć,i jednocześnie odłamkowa pamięć skazująca na strzępy,boleśnie kłująca ciszą i zamazanym tłem.

Adapterowa igła wciąż zacina obrazy, gdy ja w twoich oczach odkrywamzawsze ten sam kosmos.

Całe ga l a k t y k i w spó lnych po t kn i ę ć ,i j e dnocze śn i e odłamkowa pam ię ć s kazu jąca na s t rzępy

Page 8: Herbasencja - Grudzień 2013

8 Herbasencja

Na niewiaręśpiewam w myślach piosenkę o księżnych okurwionych jak ścięte drzewana spacer wychodzą marzenia fjutania do accapella matron w wieżach za wierzenia

uśmiecham się z nieboską pogardą przyssany do łona matki wgniecionej w cieniedo wschodu który zabija cierpliwe uda

jeszcze raz stoczą się w objęcia bałwana nim stopnieje jak amen

Roman Dyduch(Franca)

mam 46 lat. urodziłem się w Polsce. od 9 lat przebywam za granicą. Piszę głównie o proble-mach które umykają ludziom w życiu codziennym (liryka), i fantastyka - lekko oparta o mistycyzm i wiarę głoszoną przez kościół (mam negatywny stosunek do instytucji).

uśmiecham się z nieboską pogardą przyssany do łona

matki wgniecionej w cienie

Page 9: Herbasencja - Grudzień 2013

9Grudzień 2013

Dawka nieśmiertelnaNapisałaś, że czekasz na słowa opóźnione zimową porąobracając skrzące polana w dłoniach pełnych psalmów z odwyku. odpisałem - od czego? Przecież żale są zabitena głucho w myślach, wplecione we włosy i druty kolczaste, spłowiałe dla chwały niczym poranne modły.

Wagomiar sumienia jest różnicą ciał opuszczonychdla chwil innych - stwierdziłaś, oddając się fermentowi,odsiewając dusz-duszność do gramatury dni. Wierz mi- napisałaś - że noc rozbiera ojcze nasz na prostsze formywulgarne. Teraz wiem dlaczego skurwysyn był nad ranem

uśmiechnięty. Potrzebujesz wiary. Poszukamy jej podschodami. Najtrudniejszy jest żal za słowa zimową porągdy trzeba przynieść polana, odsączasz ją kiedy jesteś samai pozostawiasz w piwnicy by leżakowała. Klaruje się.Ty też.

Utwardzanie (baking in the oven)przyznaj że hipokryzja zawarta w modelinie słów funkcjonuje i utwardza samoistny proces tworzeniazapadłych interakcji z ciepłem rozmnażania

jestem bita otwartą dłonią - rzadkow twarz sporadycznie choć zaczynam doceniać czasnad ranem spocony strach zroszone plecy przywierają niezależnie ode mnie do mniestając się całością pod fluidem dnia po północ

schody wystraszone schnącą sosną mówiąusta lasu wycięte bezmyślnym rżnięciem mechanicznym bezlitosnym zwiastują zapachnasienia z którego nie wyrośnie szept czy psalm modlitwa o wzrastanie w spokoju nocy

jest przywiązana do miejsca w którym dorastamdo korzeni otaczających moje dłonie do wilgoci której nie rozumiem wlewanej we mnie iprzyznaję że zapadłe interakcje z ciepłem rozmnażaniafunkcjonują utwardzając samoistny proces tworzeniahipokryzji zawartej w modelinie ciała

Page 10: Herbasencja - Grudzień 2013

10 Herbasencja

Elżbieta Felhauer(elunia)mieszkam w Poznaniu od 59 lat [hihi - stara jestem], pracuję w h. Cegielski Poznań S.A. jako spe-cjalista do spraw gospodarki narzędziowej. Piszę od zawsze, bo lubię. Pierwsza Antologia Poezji Współczesnej - „Witraże niepokoju“ (1996 r.), potem „Księga Poetów - Księga Przyjaciół: Almanach biograficzny“ (1998 r.) i antologia „Drzewo dobrej nadziei“ (2001 r.). W 2011 roku wydałam wspólnie z siostrą tomik naszych wierszy „Siostry piszą“. W tym samym roku docenił moje wiersze portal Ogród ciszy i umieścił w antologii „ogro-dowe fantazje“.mam męża, dwóch dorosłych synów i córkę, która obdarowała mnie wnukiem. uwielbiam swój ogród, w którym się wyciszam.

Przestrzennie się zrobiłolubię stać po stronie obserwatora zamykać w nawiasy to czego nie mogę zmienić

jak czas spadania liści

coraz mniej tych twarzy które spotykałam jeszcze wczoraj witraże pełne wspomnień

przecież to tylko okna oddzielające mnie od postępującego rytmicznie tła

do mnie należy każda płyta chodnikowa w momencie gdy stawiam na nią stopę ubraną w stukające obcasy a dźwięk zagłusza zamyślenia

moje są chmury i deszcz gdy czuję jego dotykanie

tylko czasem wiatr przypomina mi jak bardzo tęsknię za dzieciństwem

Page 11: Herbasencja - Grudzień 2013

11Grudzień 2013

Marcin Sztelak(Marcin Sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu.Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu.

Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turo-wie oraz 18 Warsztatów Literackich biura Literackiego we Wrocławiu.

Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI ogólnopolskim Konkursie „o Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII ogólnopolskim Konkursie Literackim „o Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V oKP „o granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa miniatura).

Wigilia żercówTurkaweczko, leć do nieba

Poleciała.Na pohybel fizyce ciał stałych, grawitacjii prawu powszechnego ciążenia.Nas przyciąga zmarznięta ziemia w żałobnejbieli. Pod nogami chrzęści zwiastując rozpad,jak tu uwierzyć w stajenki, gwiazdy i trzechmężczyzn niosących prezenty.

może tylko połamać się chlebem z pierwszymlepszym, z nadzieją, że w łeb nie daposądzony o bezcelowość istnienia.

Albo zasiąść przy stole, otworzyć dwanaściepuszek śledzia. Podziękować za dary,zasnąć bez zakąszania.

Lub zapisać słowa na odwrocie zdjęcia ze śladamiszminki. Na wieczną pamiątkęw datach granicznych.

Turkaweczko, leć, gdzie cię oczy poniosą.

WariografiaPo drugiej stronie słońce świeci odwrotnie,deszcz pada do góry. Okna są zawsze skierowanedo wewnątrz.

Zasłużyłem, więc mów mi kim będęza te kilka lat.Czas się mocniej zazębi na twarzy,w zmarszczkach będzie można odnaleźćniewybrane drogi.

Coraz większa obojętność nie pozwolizasnąć, mimo że jeszcze by się chciało. Jednakkoniec.

Z odpowiednią dawką farmakologii.

Page 12: Herbasencja - Grudzień 2013

12 Herbasencja

Tachykardiamieliśmy nocne nieba, do przesytu. Pokrzywionelatarnie na kocich drogach. Zakręty,za którymi nie było prostych.

Na poczekaniu wiersze bez puenty i opowieścibez początków. Nogi niosące w perspektywęulic, dłonie po omacku w poszukiwaniuwzajemności.

oczy jeszcze nienawykłe do wiary we wróżby. Jednak koniec.

I odpowiednia dawka smutku.

Survival. (Nie)Poważnieu starego Niemca w piwnicy pająki, złoto, miśnieńska porcelana, szkielety.u żyda pascha.

bimber.Taki bal po końcu świata, na trzy czwartegwizdka.

Nie ma złego wilka w szafie, ani pod kanapą.Pasjans z piątym asem w łapie.bez szulerki.

Te i inneumiejętności przydatne na czas apokalipsy.Przepite - niczym lakowa pieczęć.Cyrograf.

A za piecem baba.Powróżyć nie zaszkodzi, co komu pisane.ma wisieć - nie utonie.basta.

A kysz myszko do dziury.Całkiem dobra bajka, tylkobimber w gardło drapie. I łojowa świeca.

Wigilia dla apostatówNie ma internetu.Zapewne babcia na drutach plecie moherowecuda albo spadł śnieg. Pierwszy w tym rokukarp w galarecie wytrzeszcza oczy. A łuski w portfelu już przynoszą szczęście.

Nawet przed pasterkąchoinka się sypie. Chwiejny mikołaj znika za kominem,prezentów nie będzie. Przepite ze szczętemgłosy chórów wzywają na msze.

Na szczęście są szczere życzenia na facebooku,od garstki przyjaciół widzianych przynajmniej raz w życiu. Jeszcze opłatek za zdrowiepotrzebujących. Wszystko gotowe,

pierwsza gwiazdka zaprasza do stołu.Zwiastowanie on - line.

A za piecem baba.Powróżyć nie zaszkodzi, co komu pisane.Ma wisieć - nie utonie.Basta.

Page 13: Herbasencja - Grudzień 2013

13Grudzień 2013

Anna Chudy(tjereszkowa)urodziła się w roku Ajatollaha Chomeiniego – przynajmniej tak twierdzi magazyn Time.mieszka w opolu, gdzie oddaje się nienawiści do tępych noży. Namiętnie grzebie w akwarium, cza-sem pisuje prozę. Jest ofiarą spisku, mającego przedstawić ją jako autorkę poezji – co oczywiście jest wierutnym kłamstwem.

Ludzi dobrej woli jest więcej?Raz ludzi dobrej woli (z piosenki Czesława),postanowiono zliczyć i zastrzec do nich prawa.ochoczo wszyscy przybyli, na scenie się przedstawili. Na końcu, wszyscy trzej, dostali gromkie brawa.

Pojedynek na limerykiZwyciężczyni

Page 14: Herbasencja - Grudzień 2013

14 Herbasencja

Granica rzeczywistościWirobezwładniający, paniczny strach przed nieznanym. Niech Istoty Najwyższe zachowają nas

w swej opiece! Stało się! Nie ma już odwrotu. Zbliża się Granica, wyraźnie odczuwamy pierwsze skutki oddziaływania Pola zmian. Zaczyna działać czarna fizyka! Nieznane, potężne siły na prze-mian: miażdżą nas, i rozciągają, w gwałtownych, spazmatycznych skurczach mocy. bańka ener-getyczna, dotąd skutecznie chroniąca przed przestrzenią przestaje spełniać swoje funkcje. Zna-ny wszechświat zanika stopniowo potęgując jedynie wrażenie chaosu. Zanika Jedność. Zanika światłość, świadomość i cała znana rzeczywistość.

Czy już... JESTEm materialny? ostatkiem sił woli, wywołanych jedynie desperacją istoty walczącej o przetrwanie czepiamy

się form przyswojonych jeszcze przed kwarantanną. Za wszelką cenę należy podtrzymać chociaż złudzenie indywidualności. Chcemy... Nieee! ChCĘ istnieć nadal!

Całkowita nicość...

***

Głos Świadomości Zastępczej jest bardzo pomocny. Towarzyszy mi od samego początku. od momentu, kiedy przęsło - jedyny środek transportowy Kolonii - przejęło funkcję bańki energe-tycznej, uśmierzając w jednej chwili niewysłowiony ból towarzyszący procesom materializacji. Świadomość Zastępcza uczy w najbardziej przystępnych i zrozumiałych słowach, zapełniając przy okazji pustkę po utracie Jedności. Strach przy niej jest... odrobinę mniejszy.

- Świat materialny definiuje się poprzez ograniczenia. Ciągłe ograniczenia. Zewnętrzna powłoka organiczna zwana ciałem musi cały czas uzupełniać energię. Inaczej przestaje funkcjonować, kończąc swój byt, nieodwracalnie. musisz jeść i uzupełniać płyny! - nalega coraz bardziej.

- Ale... to jest... nieprzyswajalne! - Kolejna porcja wymiocin z chlupotem ląduje na podłodze, powiększając sporych już rozmiarów mozaikę. moje ciało szarzeje tracąc swój naturalny blask.

fantastyka

Andrzej Trybuła(andrzejtrybula)

Rocznik 1970. Absolwent Wydziału Prawa uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodowo zajmuje się zarządzaniem. miesz-ka z rodziną na przedmieściach opola. Powieściopisarz amator, kochający swoje miasto, co często znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Zwolennik kawy, świętego spokoju i starej, dobrej fantastyki – najlepiej czytanej zimą, przy kominku. Swoje opowiadania publikuje na portalach: herbatka u heleny i Nowa Fantastyka. obecnie, bardzo zajęty intensywnymi pracami nad swoją drugą powieścią kryminalną zatytułowaną „majowa pora sucha”. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy jej w formie książkowej.

Page 15: Herbasencja - Grudzień 2013

15Grudzień 2013

- Pełnowartościowy, zbilansowany pokarm. Idealny, najlepszy. Świadomość Zastępcza się nie myli.- Nie mogę. Więcej wydalam niż przyswajam. Jak Koloniści mogą wchłaniać... coś takiego?- Jeść! Proces przyswajania pokarmów skrótowo nazywamy posilaniem się lub jedzeniem.

Koloniści nie jedzą takich pokarmów. Nie w formie przetworzonej. Nie ten poziom rozwoju. Są zbyt prymitywni, w żaden sposób nie możesz czerpać z ich wzorców zachowań. Pamiętaj, kim jesteś!

- A kim jestem? - pytam rozeźlony, choć doskonale znam przecież odpowiedź. Słyszałem tę opowieść już setki razy i wciąż nie mogę zaakceptować. Jest tak odmienna od mojej prawdy.

- Jesteś Istniejący! W pełni inteligentna, istota materialna wyższego rzędu. Stworzona z połą-czenia cząstki świadomości zbiorowej zwanej Jednością i czarnej materii. To tacy jak ty, pierw-si Istniejący, zbudowali przęsło i powołali do życia Kolonię. ustanowili także zasady odżywiania, których teraz należy bezwzględnie przestrzegać. Zachowania pozostałych, zrodzonych z czarnej materii istot żywych zamieszkujących Kolonię i tylko dla porządku zwanych Kolonistami nie mają dla nas żadnego znaczenia. To istoty całkowicie pozbawione zdolności rozumowych. Nie wiadomo nawet, czy są świadome swojego istnienia. Z analizy obrazów wynika, że wszystkie siły życiowe kierują wyłącznie na przetrwanie. ogranicza ich czas i przestrzeń zamknięta. Po prostu są.

- żyją! Więc zużywają energię. muszą coś przyswajać? - nie daję za wygraną.- Przede wszystkim zjadają siebie nawzajem. Niektóre egzemplarze potrafią co prawda

przekształcać materię organiczną na poziomie zupełnie podstawowym, uzyskując w ten sposób przetworzony, syntetyczny pokarm, ale nie jest on tak zbilansowany jak nasz.

- Chcę jeść to, co oni! - Jestem zdesperowany, bliski przekroczenia progu wytrzymałości.- Program asymilacyjny nie przewiduje możliwości zmiany zasad żywienia. To nielogiczne, grozi wyłu...- Chcę! - Jeść! - To! - Co oni! Groźba działa. Nie wiem, dlaczego. Na stole pojawiają się nowe rzeczy. Feria nieznanych

dotąd doznań ponownie przygina organizm do podłogi. To chyba zapach, myślę plując żółcią z opróżnianych żołądków. Wstaję z trudem i siadam na ławie. Doznania już nie drażnią. Są? Jak to określić... nawet przyjemne. Z lękiem, ale i nadzieją łapię za coś ciepłego i miękkiego w dotyku. Delikatnie przygniatam palcami. Dotykam na próbę końcem języka. Wsadzam do ust. Nareszcie!

***

- musisz założyć oko! Inaczej nic nie zobaczysz. Światło Granicy jest zbyt silne.Głos Świadomości Zastępczej dyktuje co mam robić. Skrupulatnie wypełniam jego polecenia.

Tak jest lepiej. Nauczyłem się tego na własnych błędach. żmudna nauka werbalizacji zewnętrznej pojęć i kontroli zmysłów, zrobiła wreszcie swoje. bez problemów siadam wygodnie na gnieździe nie łamiąc sobie nóg jak poprzednio. Wzrok kieruję ku górze. Dziwne pojęcia definiujące przestrzeń: góra - dół, daleko - blisko, przód - tył, same ograniczenia. mimo intensywnego szkolenia, nie za bardzo mogę się jeszcze przyzwyczaić. osłony przęsła otwierają się bardzo powoli. Stopniowo, warstwa za warstwą przepuszczając coraz więcej i więcej obrazu, rozproszonego w poszczególne widma światła widzialnego. Dostrajam oko i widzę. Wyciągam rękę chcąc dotknąć tego co przede mną. Granica jest tłem wszystkiego - jest wszystkim. Przenika mnie. Cały czas pulsuje energią odczuwalną każdą cząstką mojej obecnej postaci. Przyciąga. Zatapiam się w niej bez reszty. Dopie-ro po jakimś czasie jestem w stanie dostrzec inne rzeczy. Zaczynam widzieć Wir. mała plamka na oceanie jasności. Daję zbliżenie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę jaki jest ogromny, większy niż przypuszczałem. Sięgam głęboko pamięcią do pokładów mojej nowej wiedzy. Co wiem o Wirze? Niewiele. Wir pulsuje. Jego ruch jest zmienny, ale tego nie mogę zobaczyć używając tylko swoich obecnych zmysłów. Nie mogę też poczuć. ogranicza mnie czas i czarna fizyka. Wir z ogromną siłą zasysa przestrzeń całego znanego wszechświata transformując ją w czarną materię. Widocznym przykładem zmiany jest wydłużający się coraz bardziej szpic Wiru. Trasa, wzdłuż której może teraz poruszać się przęsło. Kolejne zbliżenie na koronę Wiru. Jest Kolonia, przytłacza rozmaitością form, których większość nie ma nawet nazwy. Z trudnością rozpoznaję niektóre z nich. Kopuły. Struktu-

Page 16: Herbasencja - Grudzień 2013

16 Herbasencja

ry gwiaździste: pentagonalne, heksagonalne, oktagonalne - wielokrotnie złożone. Z lękiem patrzę na burze energetyczne swobodnie miotające materią, jak niczym. Podziwiam twory cylindryczne i stożkowe. Triangule. Wszelkiego rodzaju sfery i geoidy. Próbuję choć trochę zrozumieć zasady działania korytarzy gazowych i tuneli, zakrzywiających i nakładających na siebie wielkie kwartały przestrzeni. odkrywam małe, czarne plamy, pochłaniające światło w sposób doskonały. od nad-miaru bodźców zaczyna boleć mnie głowa. Potrzebuję rozmowy. Przywołuję Głos.

- Czy to jest... piękne? - pytam, wskazując na Wir.- To zależy. Czy chaos nieokiełznanej materii może być piękny? Co prawda znane nam jest

pojęcie piękna, tyle, że odnosimy je do zupełnie innych wrażeń. Na pewno nie do obrazów.- Ale, obrazy mogą przekładać się na odczucia?- brak modeli porównawczych.- opowiedz mi jeszcze raz o Jedności, Istniejących i powstaniu świata materialnego - odpowied-

nio nastrojony widokiem proszę dalej, niezrażony wcale brakiem odpowiedzi na poprzednie pytanie. - Dobrze. - Głos Świadomości Zastępczej staje się teraz ciepły i pełniejszy. Przykuwa uwagę

w sposób niemal doskonały. Dopełnia obrazy generowane przez oko. - Na początku była tylko pusta przestrzeń - zaczyna. - Pusta przestrzeń wypełniała wszystko i cały wszechświat był pustą przestrzenią. Potem, za sprawą Istot Najwyższych z przestrzeni zrodziła się Jedność, istota zbiorowa obdarzona iskrą świadomości. Jedność była żywym dzieckiem przestrzeni skupiającym całą inteligencję wszechświata. Przemierzała pustkę w poszukiwaniu sensu istnienia i tak trafiła wreszcie na Granicę.

Świadomość Zastępcza przerywa, pozwalając przez chwilę działać wyobraźni wspomaganej pamięcią. - Dla Jedności, odkrycie istnienia tej przeszkody było wielkim szokiem. Czymś niepojętym. - mówi

dalej. - Dotychczas uważała bowiem, że przestrzeń jest pustką nieskończoną, tymczasem Granica była końcem wszechświata, zamykała go. ograniczała coś, co z samej swojej natury powinno być wolne od wszelkich ograniczeń. Zdziwiona Jedność próbowała dotknąć przeszkody swym umysłem, zrozumieć istotę jej istnienia, jednak kontakt zakończył się niepowodzeniem. Spowodował potężny wybuch, który rozerwał Granicę i odrzucił Jedność daleko w pustkę. Gdy wróciła istniał już Wir i Pole zmian. Kolejna pró-ba dotknięcia zakończyła się równie tragicznie co poprzednia. Pole zmian pochwyciło Jedność wyrywając z niej tysiące małych części, które złączone z czarną materią dały początek życiu pierwszych Istniejących.

W oddali błyska coś bardzo mocno. oko reaguje błyskawicznie dając zbliżenie na zjawisko. Świadomość milknie. Jedna z gwiazd granicznych Wiru rozjarza się białym, zimnym światłem, by po chwili rozpęknąć na kawałki i rozpuścić całkowicie w otaczającej przestrzeni. Przez chwilę czuję nagły przypływ energii i wyraźne mrowienie w całym ciele. Tak, jakby w jednej chwili wniknęło w nie tysiące małych, żyjących stworzeń, dodając sił. uczucie mija jednak tak szybko, jak się pojawia. Po gwieździe nie pozostaje nawet najmniejszy ślad. Jaka piękna katastrofa. Jakie piękne uzupełnienie słów.

- Istniejący byli bardzo mocno związani z Jednością, bardziej, niż mogli przypuszczać. - Zasty-gam w bezruchu, gdy zaczyna ponownie snuć swą opowieść. - odziedziczyli pamięć zbiorową i silne poczucie przynależności do wspólnoty. Nie stali się częścią świata materialnego. bardzo szybko nawiązali kontakt z Jednością. Zaczęli działać. Ich wspólnym celem stało się teraz ponowne zjedno-czenie. Razem zbudowali przęsło, maszynę transportową umożliwiającą kontakt i wymianę poglądów poza zasięgiem Pola zmian. Zaczęli badać Wir. odkryli bramy ułatwiające przemieszczanie się w świecie czarnej materii. Postanowili dotrzeć do samego jądra Wiru i ponownie zbadać Granicę. Niestety, nie dane im było dokończyć dzieła. Świat materialny rozrastał się coraz bardziej. Podczas któregoś z kolejnych spotkań Jedność ponownie dotknęła Pola zmian. Rozczłonkowało ją. Powstały nowe rzesze Istniejących. Po tym zdarzeniu, zraniona wycofała się daleko w głąb przestrzeni decydując o objęciu świata materialnego całkowitą kwarantanną. Istniejący pozostali sami i w końcu także odesz-li w głąb Wiru. Przęsło pozostało. miało odbywać swoją drogę, aż do momentu zakończenia izolacji.

Głos milknie. Siedzę cicho na gnieździe wsłuchany w bicie własnego serca. - Czy Jedność przekazała jakieś instrukcje? Kwarantanna jest zakończona? Pierwszy raz po przemianie po prostu zamieram ze strachu. Pytanie zadane przez Świadomość

Zastępczą, jest tak niespodziewane, że aż odbiera dech w piersiach. Nie wiem co odpowiedzieć. Nie

Page 17: Herbasencja - Grudzień 2013

17Grudzień 2013

byłem przygotowany. Przęsło, miało mnie jedynie dostarczyć do Kolonii, nic więcej. To ja miałem odbyć szkolenie. To ja miałem zadawać pytania.

- Priorytetem misji jest poszerzenie zbioru informacji - odpowiadam, klucząc wymijająco. Na twarzy czuję wyraźne ciepło, które nasila się z każdym wypowiadanym słowem. - Zdaniem Jedności kwarantanna nie może być stanem permanentnym... (bzdury). To sprzeczność sama w sobie. Jest tylko środkiem prowadzącym do przywrócenia stanu idealnego, sprzed pierwszego dotknięcia... (bzdury). I tak, jak każdy środek powinna wypełnić swoje funkcje w sposób optymalny. Jeśli ich nie wypełnia, należy rozpatrzyć możliwość zastąpienia jej innym środkiem... - Same bzdury. Coraz bar- dziej brnę w kolejne kłamstwa. Nie mogę się zdradzić. To zbyt niebezpieczne. muszę coś wymyślić...

- opowiedz mi, czy Istniejący odczuwają piękno? Jeżeli są tacy sami jak ja, to powinni odczuwać. Ja odczuwam. obrazy wyraźnie na mnie oddziaływają, i to w sposób nie budzący żadnych wątpliwości. - Szybko zmieniam temat, obawiając się jej reakcji i dalszych, niezręcznych pytań.

- Istniejący, to spora grupa różnorakich, indywidualnych form żywych. Każdy z nich jest inny, odmienny od drugiego. Wir transformuje w sposób chaotyczny i nieuporządkowany. To, że pierwsi Istniejący tworzyli formy trochę podobne do twojej o niczym nie świadczy i o niczym jeszcze nie przesądza. była kwarantanna. Kontakt został zerwany. Istniejący zniknęli, odcinając się od przęsła i Jedności. Nie wiadomo nawet czy nadal jeszcze... istnieją. Teraz transformuje się już tylko przestrzeń.

Świadomość Zastępcza wraca do swego, normalnego tonu szkolenia. oddycham głęboko rozluźniając zastygłe gwałtownie mięśnie. Właśnie nauczyłem się czegoś nowego. Teraz już wiem, że najlepszym sposobem na trudne pytania..., jest zadanie własnego.

KoloniaZdaniem Świadomości Zastępczej jestem już gotów. Ja tego bym tak nie ujął. opuszczam przęsło z drżą-

cymi rękami, pełen najgorszych lęków i obaw o dalszy los. Specjalny kokon ląduje u podnóża potężnej góry, wyrastającej z bieguna geoidy, niczym samotna, siedząca istota. Jej głowa niknie gdzieś wysoko, w ciężkich chmurach gazu szczelnie otulających całą bryłę. Wychodzę z kabiny dopiero, gdy pył opada na tyle, że można już cokolwiek dostrzec. Przesadna wiara w prawdziwość obrazów generowanych przez narząd wzroku kiedyś mnie zgubi. Na wszelki wypadek sprawdzam okrycie wierzchnie i broń. Wielka masa zbitej materii leżąca nieopodal rozpęka się na kawałki, jak najbardziej kruche tworzywo. Tarcza skutecznie odbija wszel-kie odłamki oddając energię otoczeniu. Jestem spokojniejszy, choć w dalszym ciągu z trudem akceptuję samą ideę broni. To bardzo trudne dla kogoś, kto jeszcze niedawno istniał bez świadomości niebytu.

- I jak? - pytam, sprawdzając wszczep. Świadomość Zastępcza postanowiła towarzyszyć mi w podróży. To był jej pomysł. Podobno długotrwała samotność może prowadzić do zaburzeń umysłu.

- Wszystkie parametry w normie. - Jest jakoś dziwnie oszczędna w słowach. Czyżby także odczuwała strach?- Na pewno?- Potwierdzam. Należy jak najszybciej rozpocząć zbiór danych. Istnieje duże prawdopodobieństwo,

że posiadane przez nas zasoby informacji mogą okazać się niewystarczające do przetrwania. Z ana-lizy otoczenia wynika, że nadciąga burza.

Stoję przed dużą szczerbą wyrytą u podnóża górotworu. Do wyżłobienia tej rany pierw-si Istniejący użyli niewyobrażalnie wielkiej siły. Z tej perspektywy konieczność posiadania broni staje się coraz bardziej oczywista. Zwlekam z wejściem do ostatniej chwili. Strach przed niezna-nym, ciemnym światem wewnątrz, skutecznie paraliżuje członki. muszę nauczyć się z tym walczyć. Świadomość Zastępcza pogania coraz bardziej, grożąc przejęciem kontroli nad okryciem wierz- chnim. odwracam głowę do tyłu. burza jest tuż, tuż. Kipiące bałwany mocy mielą świat: tnąc, kru- sząc i przetwarzając w sobie niczym mniejsza odmiana Wiru. od tarczy zaczynają odbijać się pierwsze okruchy materii. Pędzą w stronę burzy z prędkością przęsła pozostawiając po sobie liczne, paraboliczne smugi cienia. Zamykam oczy i wchodzę. Pierwszy krok, drugi, następny. okrycie błyska rozświetlając mrok korytarza stale rozszerzającego się na boki. Świadomość Zastępcza aktywuje mapę.

Page 18: Herbasencja - Grudzień 2013

18 Herbasencja

***

- Pieczara była pierwszym światem Kolonii. To tutaj Istniejący zaczęli mierzyć czas. - Ciągłe przypominanie o rzeczach oczywistych zaczyna już być irytujące.

- Gdzie mogą być teraz? - pytam obcesowo, nie oczekując w odpowiedzi niczego odkrywczego.- mogą być wszędzie i bardzo prawdopodobne, że są wszędzie. Pierwsza brama uruchomiła reakcję

łańcuchową trwającą zapewne do dzisiaj. Najbardziej aktualna mapa obejmuje obszar nie sięgający nawet połowy promienia Wiru. Rozpoczęcie przez Jedność kwarantanny zakończyło proces mapowania. Zakła- dam, że jeśli utrzymali dawne tempo prac, to powinni zbliżać się właśnie do jądra... Czy istnieje jakiś związek między obecną misją, a możliwością ponownego dotarcia przez Istniejących do jądra Wiru i Granicy?

Kolejne, niepokojące pytanie. Teraz, kiedy Świadomość Zastępcza została wszczepiona do moje-go własnego organizmu muszę zachowywać większą ostrożność. Niby nasze umysły są rozdzielone i w pełni autonomiczne, jednak stale trzeba uważać na to, co i jak się myśli.

- Przypomnij mi, jak działa brama? Czy można kontrolować skok? - uciekam w inny temat.- brama rozprasza materię na cząstki tak małe, że mogą być jednocześnie w kilku miejscach

naraz. Wola obiektu podświadomie decyduje o tym, w którym miejscu cząsteczki materializują się na nowo. Skoki zawsze następują tylko o jeden poziom. W dół lub w górę. my będziemy kierować się bezpośrednio w stronę jądra. Ta zasada dotyczy tylko Istniejących. byty pozbawione świadomości istnienia materializują się w miejscach wybranych losowo, chociaż zawsze jest to podróż w głąb.

- Co by się stało, gdyby wola obiektu zdecydowała się na materializację w dwóch miejscach naraz?- brak odpowiednich danych. - No, pięknie - wzdycham wsłuchany w swój własny głos, zwielokrotniony odbiciem sklepienia pieczary.

***

Idziemy już tak długo, że nie pamiętam początku podróży. Za każdą bramą jest następna, a po-tem kolejna i tak bez końca. Ciągłe przechodzenie z jednego stanu w drugi wyczerpuje bardziej, niż cokolwiek innego. Przestrzenie są jednolite: ciemne, zatęchłe nory bez końca. ohydna karma przetwarzana przez okrycie wierzchnie, mimo pozoru zbilansowania nie wystarcza do tego, by do-statecznie uzupełnić zapasy energii. odczuwam chroniczne zmęczenie. Jestem znużony. Dobiegam kresu sił. Rozmowy ze Świadomością Zastępczą nie spełniają już swej funkcji ochronnej, więc milczę.

Widok pierwszego, w pełni ukształtowanego Kolonisty wyzwala we mnie nowe pokłady energii. biegnę za nim. Podnoszę do góry. oglądam z każdej strony. Nic wielkiego a radość przeogromna. Pierwsza żywa istota na mych rękach. Przypomina trochę jedzenie z przęsła, ale teraz w żaden sposób nie mógłbym jej przecież spożyć!

- Widziałaś?! - przywołuję Świadomość Zastępczą krzycząc w euforii.- Teraz będzie ich tylko więcej - odpowiada.Świadomość Zastępcza nigdy się nie myli. Wkrótce Kolonistów jest tak wielu, że zaczynają

powszednieć. Przynajmniej nie jesteśmy sami, nie mówiąc o urozmaiconej diecie. Skończyła się mapa, ale nie jest nam już potrzebna. Wystarczy tylko włączyć się w nurt podziemnej rzeki ciał, sunącej zawsze w tym samym, dobrym kierunku, a na pewno dojdzie się do kolejnej bramy. Teraz częściej rozmawiamy ze sobą. Zmęczenie nie jest już problemem. Dopisuje mi humor. Dla zabawy zadaję skomplikowane pytania dotyczące Kolonii śmiejąc się w głos z odpowiedzi. Świadomość Zastępcza nie pozostaje mi dłużna. Spieramy się o detale. Toczymy zaciekłe dysputy o nic nie znaczące szczegóły. omawiamy najciekawsze przypadki. Klasyfikujemy. To znaczy: ona klasyfiku-je, ja tylko wymyślam nazwy. Pokonywane przez nas przestrzenie zmieniają się z każdym krokiem. Stają się coraz bardziej doskonalsze. bardziej przestronne. bardziej przystosowane do podróży. Co dziwne, istoty idące z nami zmieniają się razem z przestrzenią. Ewoluują, jak określa ten fenomen Świadomość Zastępcza. Niektórzy wyglądają naprawdę groźnie, sprawiając, że częściej niż dotych-czas sprawdzam broń. Jednak, to nie wygląd Kolonistów niepokoi najbardziej.

Page 19: Herbasencja - Grudzień 2013

19Grudzień 2013

- Czy ty także, masz to dziwne odczucie, że cały czas jesteśmy obserwowani? - pytam, kiedy nie mogę już zapanować nad lękiem.

- Niestety nie! Jako istota świadomościowa, korzystająca z cudzych zmysłów, nie posiadam zdolności pozarozumowych, w tym także odczuć porównywalnych z twoimi. Ale wydaje sie, że ro-zumiem, co chciałeś przekazać. Niektóre osobniki faktycznie zachowują się tak, jakby obserwowały, i to od dłuższego czasu. Spójrz na tego małego, po lewej, tuż przy ścianie. Ten sam egzemplarz to-warzyszy nam już od dobrych kilku skoków.

odwracam się i widzę. Nie jednego, ale całą grupę Kolonistów ukrytych sprytnie po obu stro-nach groty, w cieniu leżących na ziemi okruchów skał. Rozglądam się dokoła. Są wszędzie: z przodu i z tyłu, wzdłuż całej trasy przemarszu. Nie zachowują się jak inni. Nie przemieszczają się. Tylko siedzą i patrzą. Wyraźnie w moją stronę, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Przyglądam im się uważniej i nieruchomieję. W zimnych, błyszczących oczach, prócz swego krzywego odbicia zauważam też coś, czego dotąd nie widziałem u innych stworzeń. Iskrę świadomego bytu przynależną tylko Istniejącym.

Kolejna nauka. Strach obezwładnia, lecz może być też siłą sprawczą działania. Ręka sama składa się do broni. W tej sytuacji wydaje się to całkowicie uzasadnione. Koloniści nie uciekają, nie rozumieją. W dalszym ciągu, bez ruchu wgapiają się w to, co robię. Pierwsze trafione osobniki eksplodują z hukiem w jednej chwili zmieniając się w kupkę popiołu. Wkrótce cały korytarz przede mną wypełnia jedna, wielka kula ognia. odwracam się by dokończyć dzieła zniszczenia za mną. Ze zdziwieniem i strachem zauważam, że nie ma czego kończyć. Wszyscy zniknęli. Szybko się uczą, za szybko! Idziemy dalej, lecz teraz staramy się zachować czujność.

Atak następuje w najmniej oczekiwanym momencie. Świadomość Zastępcza mylnie interpretuje całą sytuację przypisując nagłe zwiększenie liczby Kolonistów, efektowi zbliżania się kolejnej bramy. Gdy wy-krywamy błąd jest już niestety za późno. Zaczynam biec przed siebie, jednak robię zaledwie kilka kroków. Zatrzymuje mnie fala ciał przelewająca się przez korytarz wprost na mnie. Nie ma gdzie uciekać. Stwory są wszędzie. Włażą mi na plecy. oblepiają, uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Tłam- szą, przygniatając swą masą do podłoża. Świadomość Zastępcza w akcie obronnym uruchamia broń i w tym samym momencie ją wyłącza. Siła ognia jest tak wielka, że zagraża także nam samym. Zrezygno-wany i przerażony leżę jakby bez ruchu, miotając się jedynie wewnątrz wyraźnie trzeszczącej już tarczy, która po chwili pęka ze zgrzytem. Gwałtowny napór ciemnej ściany splątanych, skręconych, tłustych ciał Kolonistów w jednej chwili wydusza z płuc cały zapas powietrza. Prawie słyszę jak pękają mi kości. Coś, a może ktoś wgryza się z furią w bark rwąc na strzępy umieszczony tam wszczep. Głos Świadomości Zastępczej zanika powoli, grzęznąc w ciszy jak tonący w błocie. Znowu zostałem sam. Znowu ciemność.

Istniejącyotwieram oczy i widzę. Rozpostarta nade mną, szara płachta przepuszcza jaskrawe światło

drażniąc źrenice. Z wysiłkiem przekręcam głowę w bok. Leżę na szerokim łożu, w jakimś dużym, jasno oświetlonym namiocie (Namiot? Łoże? - nie znałem wcześniej takich pojęć). Nic nie rozu-miem. bezskutecznie próbuję połączyć się ze Świadomością Zastępczą. Na moje błagalne prośby odpowiada jedynie martwa cisza. odwracam głowę z ukosa zerkając na bark. Wygląda tak jak daw-niej, jakby nic się nie stało. Ale przecież pamiętam? Chyba, że... umysł płata mi jakieś figle. Głowa ponownie opada na poduszkę. Ściany wejściowe namiotu łopoczą poruszane lekkim wiatrem. Dochodzące z zewnątrz, kojące, orzeźwiające powietrze łagodzi niepokój uspokajając ciało. Zapa-dam w coś, w rodzaju letargu wypełnionego majakami. Szybko przemijające obrazy rozpływają się w falującej mgle. od czasu do czasu opar rozwiewa się pozwalając dojrzeć rzeczywistość. Widzę Kolonistów. Różne, żywe istoty, o formie mniej lub bardziej zbliżonej do mojej. Tułów; Głowa; oczy; Kończyny - dwie lub więcej par. Przychodzą i odchodzą. Pochylają się. myją moje ciało. Dają pić. Niektóre twarze widzę wyraźniej niż inne. Zapadają głęboko w pamięci. Jest istota świetlista bardzo podobna do mnie. Czyżby Istniejący? Wyniosła i piękna. W jej migdałowych oczach czai się cała głębia wszechświata. Nabrzmiałe usta szepczą kojące słowa wprost do ucha. Czarne, jak samo

Page 20: Herbasencja - Grudzień 2013

20 Herbasencja

jądro Wiru włosy, upajają swym zapachem. Jest jak rozjarzony drogowskaz w ciemności. Chcę za nim podążyć, muszę! Słyszę jakieś głosy.

- Nie możesz z nim jeszcze rozmawiać. Cały czas jest w szoku pourazowym. To trwa już zbyt długo. Czy ta brutalna interwencja była naprawdę konieczna?

- Konieczna? Nie! Nie była konieczna. była niezbędna. Jak inaczej mieliśmy sprawdzić, co to za istota i jakie są jej prawdziwe zamiary? To, że jest trochę podobna do nas nie oznacza jeszcze, że jest jednym z nas. że jest taka sama jak my. że ma te same myśli. Takie same pragnienia. Zresztą, to nie była moja decyzja, tylko Rady.

- Twoja, czy Rady, co za różnica? Przecież Rada, jeśli już w ogóle jest zwoływana do podejmo-wania decyzji, nigdy nie głosuje inaczej niż ty.

- Czyżbym słyszał wyrzuty w twym słodkim głosie Gnialbe. Wiesz dobrze, że jeśli w Kolonii ma panować porządek, musi być zachowana jakaś hierarchia. Decyduje Rada, lub ten, kto ma największą wiedzę w danej dziedzinie. myślałem, że ustaliliśmy to już dawno temu. Ja się nie mie-szam do prac badawczych nad Granicą, albo twoich medycznych eksperymentów z niewolnikami, chociaż lubię znać ich wyniki. Nie możesz stale winić mnie za to, że sztukę dyplomacji posiadłem akurat w stopniu najwyższym. Na poziomie niedostępnym dla innych Istniejących.

- I to, ta twoja sztuka dyplomacji sprawiła, że o mały włos nie straciliśmy szansy na zbawienie, prawie unicestwiając emisariusza Jedności?

- Emisariusza? Zbawienie? A może zagładę, albo i coś zupełnie innego? Na twoim miejscu trochę bym uważał Gnialbe. Nieuzasadniony optymizm może mieć wpływ na trzeźwość osądów.

W dalszym ciągu nic z tego nie rozumiem. Jednak czuję, że rozmowa w jakiś sposób dotyczy mojej osoby. - Czy ktoś mógłby mi wreszcie wyjaśnić, co tu się dzieje? - pytam słabym głosem, jakby to była

najnormalniejsza rzecz na świecie. - No i po szoku pourazowym! - W moim polu widzenia pojawia się wspaniale odziany Istniejący.

Jego widok robi wrażenie budząc natychmiastowy, naturalny respekt. Jest wysoki. Potężnie zbudo-wany. Co najmniej dwukrotnie wyższy ode mnie i chyba piękny. błyszczące, gęste loki opadają mu kaskadą na ramiona ograniczając krągłą twarz: do płynących błękitem, hipnotycznych oczu, dużego prostego nosa i wąskich ust z przyklejonym na stałe grymasem, skutecznie imitującym uśmiech. Jest inny. Jego aura zamiast promienieć pochłania częściowo światło nadając mu mrocz-nego wyglądu. Tak, jakby cała postać zatopiona została w półprzeźroczystej, ciemnej, pulsującej rytmicznie mgle. Przemieszcza się też inaczej. Dokonując krótkich przeskoków w przestrzeni. Zni-ka w oparze, a chwilę potem pojawia się w innym miejscu.

Istniejący znienacka materializuje się tuż przed moją twarzą. Pochyla nade mną, przygniatając pierś trzymaną w rękach laską, zakończoną błyszczącą głowicą w kształcie głowy jakiegoś strasznego zwierzęcia.

- Jeszcze się spotkamy! W innych okolicznościach - grozi, patrząc zimno prosto w oczy. odwracam twarz nie mogąc znieść jego palącego oddechu. mroczny Istniejący uśmiecha się

szerzej. Z wyrazem triumfu na ustach wychodzi z namiotu odsuwając teatralnym gestem płachtę wejściową. Teraz podbiega świetlisty ze snów zwany Gnialbe. Jest wyraźnie podniecony, ale i szczęśliwy. Na twarzy nie ma śladu poprzedniej wyniosłości. Drżącą ręką łapie mnie za nadgarstek sprawdzając puls. Dotyka czoła zewnętrzną częścią dłoni. Jego śniada twarz ciemnieje na policz-kach. oczy zamykają się w dziękczynnym geście, a usta szepcząc bezgłośnie jakieś niezrozumiałe słowa. Szczery, słodki śmiech wypełnia cały namiot. Gnialbe klaszcze w dłonie przywołując sługi. Wchodzą do namiotu pokorni, z nabożnym lękiem przyglądając się dziwnemu zachowaniu swego pana. Stają za jego plecami oczekując na dalsze polecenia. Siadam na łożu i patrzę równie zdziwi-ony co oni. Istniejący podchodzi do mnie, czule gładząc po twarzy. Po policzkach ściekają mu łzy.

- To takie piękne - mówi, przytulając mnie do swej piersi.

***

Page 21: Herbasencja - Grudzień 2013

21Grudzień 2013

- utrata kontaktu z przęsłem i Jednością była dla wszystkich szokiem porównywalnym je-dynie do pierwszego dotknięcia Granicy. Nikt z nas nie wiedział co ona oznacza. Pierwszy raz od czasu materializacji odczuliśmy tak naprawdę głębię samotności. To było... niczym impuls. Słoneczny rozbłysk pozbawiający energii w sposób nagły, i co gorsza długotrwały. mogliśmy tylko siedzieć i czekać. Więc siedzieliśmy. bez słowa, bez ruchu, bez myśli. Nie wiem jak długo. Jednak wystarczająco długo by ponownie poczuć głód życia. Nie pamiętam już, który z nas wstał jako pierwszy. Za nim powstali inni. Nikt nie wiedział co dalej robić, więc robiliśmy to, co dotychczas. Zadania wyznaczone przez Jedność. Codzienne, żmudne zajęcia związane z eksploracją korony Wiru. Dopiero później, znacznie później zaczęliśmy przekształcać ten świat dla naszych potrzeb.

Słuchając gorzkich słów Gnialbe nie mogę nieodczuwać współczucia, choć okoliczności w jakich je wypowiada sprzyjają raczej innym, bardziej przyjemnym doznaniom. Siedzimy sobie na wygod-nym kobiercu, otoczeni gromadą sług spełniających każde, nawet te najbardziej dziwne zachcianki. Dokoła, jak okiem sięgnąć rozpościera się sielski krajobraz zielonych, łagodnych wzgórz pokry-tych kwiatową mozaiką kolorów. Prowadząc rozmowę wygrzewamy się w kojących promieniach południowego słońca. Leniwym ruchem sięgam po kolejny kawałek pysznego ciasta.

- Zauważyłem, że nic nie jesz? - pytam ze zdziwieniem.- Nie muszę - odpowiada, podnosząc drugi kawałek ciasta z tacy. - Widzisz ten pokarm? To

nic innego jak materia. Podobnie jak nasze ciała, ziemia, powietrze, gwiazdy i cała przestrzeń. Nauczyliśmy się pobierać energię życiową wprost z otoczenia. Ale jeśli sprawi ci to przyjemność mogę jeść razem z tobą. Lubię smak jagód.

- Dlaczego ja tak nie potrafię? - Próbując wchłonąć choć trochę energii z otoczenia, zachłannie łapię powietrze ustami, przypominając przez chwilę stworzenie wodne siłą wyciągnięte na stały ląd.

Gnialbe śmieje się w głos rozbawiony moim widokiem. - Nie przyznano ci prawa do pełnego zasobu wiedzy - tłumaczy. - Twój umysł wypełniają

w tej chwili jedynie pojęcia podstawowe. Ale nie martw się przyjacielu. To, co masz w głowie w zupełności wystarcza do poprawnego funkcjonowania w Kolonii.

- Nie ufacie mi?- mastema ci nie ufa. Pamiętasz? Poznałeś go pierwszego dnia... w namiocie. To on przekonał

Radę, by nie obdarzać cię świadomością kompletną. Nigdy nie widziałem, żeby się kogoś tak bał. Przerażasz go. uważa, że tkwi w tobie jakaś tajemnica. Ale on zawsze był przewrażliwiony. Gdyby to ode mnie zależało, już od dawna byłbyś pełnoprawnym członkiem naszej wspólnoty

Postanawiam uciec od niewygodnego tematu. Kiwam na sługi wskazując palcem tacę z owo-cami. mały niewolnik rodzaju żeńskiego podbiega, natychmiast spełniając moją niemą prośbę. W podziękowaniu kiwam do niego głową.

- Do usług, It-hayen - odpowiada cicho, prawie bezgłośnie.- Co ona powiedziała?- Nazwała cię - śmieje się Gnialbe. - I to przewrotnie. W języku niewolników zbitka słów It-hayen może

oznaczać: „Ten, który jest wszystkim“, lub... „Zazdrośnik“. Wybieraj, które znaczenie lepiej ci odpowiada.- Ale, dlaczego mnie nazwała? - pytam dalej.- musiała. To istota niewolna. Dla takich jak one istnieć mogą tylko rzeczy nazwane. Wszystkie-

mu nadają imiona. Tacy już są. - Kiedy ostatecznie przestaliście wypełniać zadania wyznaczone przez Jedność? - zmieniam te-

mat, wracając do poprzedniego wątku. Intuicja niewolników stworzonych przez Gnialbe niebez-piecznie oscyluje wokół mojej prawdziwej natury.

- Nigdy! Dalej wykonujemy te same czynności co wtedy. ostatecznie, tylko to nadaje sens nas-zemu istnieniu. Tyle, że teraz robimy to troszkę... inaczej. Pokażę ci.

Gnialbe podnosi się z ziemi. Spogląda w dal z ogniem w oczach i zachęcającym uśmieszkiem na twarzy. - Patrz uważnie, coś się wydarzy - mówi tajemniczo, wznosząc ręce ku górze. Po chwili nierucho-

mieje. Jego twarz zastyga w oznace koncentracji. usta szepczą niezrozumiałe słowa. Nad naszymi głowami zaczynają kłębić się chmury. Wzmaga się wiatr. Jest coraz mocniejszy. Szarpie ubraniem.

Page 22: Herbasencja - Grudzień 2013

22 Herbasencja

Zrywa koce, przewracając ułożone tam rzeczy. Słowa wypowiadane przez Gnialbe stają się coraz bardziej doniosłe. Pokrywająca wzgórze trawa faluje przyginając się do podłoża. Ziemia zaczyna drżeć niepokojąco i pękać powodując osuwanie się w dół zbocza zbrylonych, podskakujących gru-dek. W oddali narasta jakiś dziwny dźwięk. Łoskot przechodzący w potężny grzmot. hałas jest już nie do wytrzymania, a jeszcze się wzmaga. Stoję z rękami przytkniętymi do uszu osłaniając się od wiatru. Pomiędzy palcami czuję ściekającą krew. Przerażony patrzę na Gnialbe. mój przewodnik po świecie Wiru wygląda, jakby spał na stojąco pogrążony w słodkim, destrukcyjnym śnie. Wyraźnie promienieje. Pogłębiający się odblask zwiększa optycznie jego postać i tak górującą już nad wszys-tkim w okolicy. Rozglądam się wokoło. usługujące nam istoty leżą na ziemi. W grupach. Przyciśnięte do siebie, dygocząc ze strachu. odwracam wzrok. Na horyzoncie zaczyna coś się dziać. migotanie powietrza. Ledwie widoczny ruch. Wytężam wzrok. Chciałbym widzieć to trochę lepiej i... widzę. mój zmysł reaguje jak oko przęsła. W jednej chwili jestem nad miejscem zdarzenia. bezcielesny? Jak to możliwe? Czuję się prawie tak, jak dawniej. mimo braku materialnych narządów wszystkie zmysły działają poprawnie. Nawet lepiej. Są jakby wyostrzone. odczuwam intuicyjną jedność z otaczającym mnie, nowym światem. Teraz naprawdę jestem już jego częścią. bardziej niż kiedykolwiek.

Spoglądam w dół. Pode mną dzieje się coś wspaniałego i groźnego zarazem. Zmienia się przestrzeń. Łagodne, porośnięte trawą wzgórza pękają rozrywane olbrzymią siłą, tworząc bruzdy ciągnące się po horyzont. bruzdy załamują się pod własnym ciężarem, zapadają w ziemistą topiel. Z wyrwy zaczynają wyłaniać się skały. Zrazu pojedyncze, odległe od siebie punkty. Wznoszą się w górę wypychane potężną siłą twórczą. Wypływająca z wszystkich otworów, gorąca magma: kipi, nadyma się i bluzga, jak wielki, pękający ropień. Nagrzane powietrze pływa i faluje zamazując obrazy. Już wiem, co się dzieje. To akt twórczy. Tuż pode mną, na niezmierzonej przestrzeni równinnej tworzy się... nowe. Coś, co na zawsze zmieni oblicze tej krainy. Coś, co mogło powstać tylko w wyniku aktu destrukcji i całkowitego zatracenia dotychczasowej rzeczywistości. Nie jestem w stanie tego zaakceptować. Strach jest zbyt silny, a ja jestem zbyt słaby. Przede mną nie ma już rzeczywistości, widzę jakieś obrazy, majaki, jak w chorobie. Nie jestem w stanie dłużej utrzymać stanu napięcia.

-Nieeeeeeeeee! mój krzyk jest teraz wszystkim. Wypełnia całą, otaczającą przestrzeń. Emanuje siłą. Przeraża,

a zarazem daje ukojenie. Znów jestem materialny. Krzyk więźnie w gardle. Wyraźnie czuję ból, jakby jakaś kamienna obręcz miażdżyła mi czaszkę. Ze zdumieniem odkrywam, że to ja, sam. Z wielkim trudem odrywam ręce od głowy przesuwając jej wolno po twarzy. upadam na kolana. moje dłonie grzęzną w trawie. Klęcząc rozglądam się wokół, w dalszym ciągu nie rozumiejąc co się stało. Jestem w tym samym miejscu co poprzednio? Porośnięte soczystą trawą wzgórza falują spo-kojnie kołysane łagodnym wiatrem. Jak dawniej, jakby nic się nie wydarzyło. Gnialbe leży tuż obok, nie rusza się. Jego podkurczone nogi stykają się kolanami z podbródkiem. Podpełzam pełen nie-pokoju. upadam twarzą przy jego twarzy. Wygląda okropnie. Jedna wielka plama czerwieni, Krew, jak w leniwej fontannie wypływa mu wolno ze wszystkich otworów ciała. Przesącza się przez pory na skórze.

Coś szepcze.Przysuwam się bliżej, chciałbym zrozumieć.- Jedno słowo! - przerywa krztusząc się krwią. - To niemożliwe. musisz...- Cśśś - uciszam go kładąc palec na ustach. - Nie trzeba. Nic nie mów. odpoczywaj.

***

Zamek mastemy zaprojektowany jest tak, by przytłaczać. Przytłacza wszystkim. Nie tylko swoim ogromem. Również użytą materią, formą, lekkością kształtów, kunsztem wykonania zdobień i szczegółów. Kamienne postacie wyrzeźbione na blankach przerażają swoim upiornym wyglądem. Przebywająca w pobliżu osoba ma poczuć się mała, brzydka i nic nie znacząca. Tak jak ja... teraz.

Wchodzimy do wnętrza. Gospodarz prowadzi mnie długimi, niekończącymi się korytarzami. Wypełniają je liczne, wymyślne przedmioty, których zastosowania nawet nie mogę się domyślać.

Page 23: Herbasencja - Grudzień 2013

23Grudzień 2013

Cały czas mijam setki, tysiące sług zajętych wypełnianiem swoich codziennych obowiązków. uwijają się w mozole i trudzie. Przerywają jedynie na moment, klękając, gdy jesteśmy blisko. Potem wstają i znów wracają do pracy.

- No i dopiąłeś swego. - Na ustach mastemy od dłuższego czasu gości ten sam, kpiący uśmieszek, umniejszający znaczenie jego rozmówcy. - musisz wiedzieć, że byłem przeciwny temu zaproszeniu. Podobno przeważyły twoje niezwykłe umiejętności. Rada uznała że jesteś zbyt cenny. że możesz nam pomóc. że możesz być użyteczny. użyteczność, rozumiesz?!

- Potrafię już panować nad mocami w sposób kierunkowy. Gnialbe jest dobrym nauczycielem.- Nic nie rozumiesz - wzdycha teatralnie, wskazując ręką na korytarz. - Popatrz na niewolników, Te

wszystkie marne istoty wokół. Największe dzieło Gnialbe stworzone w chwili słabości. Tylko po to... I to akurat podoba mi się najbardziej, by wypełniać zadania, które my, Istniejący uznajemy za niegodne nawet naszego splunięcia. Popatrz na nich It-hayen. Każda z tych istot jest użyteczna, na swój sposób. Niektóre nawet bardzo. Niektóre nawet potrafią robić to, co my. mają moce: widzenia, stwarzania, przekształcania. Ale to nic nie znaczy. Nic nie zmienia. Ich użyteczność nie czyni z nich istot równych nam, Istniejącym. To my jesteśmy władcami Wiru, nie one. To my jesteśmy długowieczni, nie one. To my mamy siłę i zdolność kreacji. Pamiętasz ideę boskości It-hayen? - mastema wyraźnie się teraz ożywia. - Jeśli byłeś kiedyś częścią Jedności to musisz ją pamiętać. Wyabstrahowany mit o boskiej kreacji. Zdolności przynależnej jedynie istotom wyższego rzędu. one stworzyły nas, ich z kolei stworzyły istoty jeszcze wyższe, ich jeszcze wyższe, i tak dalej, aż dochodzimy do Istot Najwyższych, zdolnych do kreowania samych z siebie. Tutaj, w Świecie Wiru nadaliśmy tej staromodnej idei, nowe, praktyczne znaczenie. Nie zapominamy o naszym dziedzic-twie. Doskonalimy je, rozwijając twórczo. Dziś wiemy już, że istota boskości nie polega tylko i wyłącznie na zdolności kreacji. Stwarzania... Dawania życia. Polega też na tym, że to życie można odbierać.

Nieoczekiwanie mastema przystaje przy grupce kobiet zajętych czyszczeniem umieszczonych w gablo-tach, ozdobnych naczyń. Stuka dwa razy laską o podłogę, wywołując tym głośny dźwięk odbijający się echem od sklepienia. Przyzywa palcem do siebie. Kobiety przerywają pracę. Z nabożnym lękiem podchodzą do swego pana trzymając głowy pochylone nisko do ziemi. ociągają się, jakby wiedziały co się stanie. Laska mastemy świszcze cicho w powietrzu lądując z głuchym trzaskiem na czaszce jednej z nich. Ciało wiotczeje padając jak ścięte na podłogę. mroczny Istniejący odwraca się kontynuując swój spacer tak, jakby nic się nie stało. Ja muszę nadążać za nim, choć po tym co zobaczyłem wcale nie mam już na to ochoty. Jeśli miała to być lekcja pokory, to zdecydowanie odniosła swój zamierzony skutek. Znowu zaczynam się bać.

***

Klucząc w milczeniu, w labiryncie otwartych korytarzy i schodów dochodzimy wreszcie do ol-brzymich drzwi. W otwartych przestrzeniach zamku ta nagła, i solidnie wykonana przeszkoda jest elementem na tyle niespodziewanym, by wzbudzić dodatkowy, uzasadniony niepokój. odruchowo rozglądam się wokół. Pierwsze co przychodzi do głowy to pustka. Dotychczas otaczały nas tłumy istot. Nienachlanych. Nieprzeszkadzających. Prawie niezauważalnych, jednak wyraźnie obecnych. W tym miejscu nie było nikogo. mastema wyczuwa mój stan ducha. Napawa się nim, wyraźnie zwlekając z udzielaniem jakichkolwiek wyjaśnień. Wreszcie podnosi w górę trzymaną laskę i szep-cze słowa, w języku którego nie dane mi było do tej pory poznać. Solidne skrzydła drzwi rozsuwają się bezszelestnie wpuszczając nas do wnętrza olbrzymiej rotundy. Półokrągła galeria wyposażona jest w setki wejść, identycznych jak te, które przeszliśmy dopiero przed chwilą. Szerokie schody prowadzą w dół przecinając wygodne tarasy zastawione rzędami siedzisk o jednakowym kształcie. Na dole jest sce-na. Pośrodku niej widzę coś znajomego. Coś, co miałem okazję przekraczać już niezliczone ilości razy.

- To przecież? - zaczynam mówić wskazując palcem przed siebie.- Tak. Nie mylisz się. - mastema uśmiecha się tajemniczo. - To brama. Tyle, że specyficzna. ostat-

nia. Za nią pulsuje już tylko Granica. Ale nie ma się co bać - dodaje, myląc wyraźnie mój nagły wzrost podniecenia ze strachem przed dotknięciem Granicy. - brama jest solidnie zabezpieczona specjalnym polem energetycznym. Najmniejszy okruch materii się nie przeciśnie. Podoba ci się wystrój? - zmie-

Page 24: Herbasencja - Grudzień 2013

24 Herbasencja

nia nagle temat. - Jak dla mnie jest zbyt oszczędny. moim skromnym zdaniem w prostocie nie ma ani krzty piękna, a sama funkcjonalność nigdy nie zastąpi wyrafinowania form ozdobnych. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? To wnętrze projektowali podobno lepsi ode mnie - kończy złośliwie.

- Wyjaśnisz mi gdzie jesteśmy? - pytam zżerany ciekawością. - To Sala Posiedzeń Rady - odpowiada. - Kiedy ponownie doszliśmy do Granicy. A było to już

jakiś czas temu. musieliśmy się zatrzymać i zdecydować co dalej. Dotknięcie to kolosalne ryzyko. Nie wiadomo czym może się skończyć. może nawet całkowitą, natychmiastową zagładą naszego wszechświata. Zobacz, co wydarzyło się przy pierwszym kontakcie, a było to ledwie muśnięcie. Świat dosłownie wywrócił się do góry nogami. Nagle, prawie z niczego powstała nowa, materialna rzeczywistość, której musieliśmy się dopiero nauczyć i ciągle się jeszcze uczymy. Kiedyś byliśmy odkrywcami - wzdycha nostalgicznie. - Teraz jesteśmy już tylko badaczami otaczającego nas świata, dbającymi jedynie o to, by powstrzymywać stale poszerzającą się szczelinę.

- Więc nie wiecie, jak odwrócić ten proces?!mój wymuszony krzyk wywołuje grymas złości na twarzy mastemy.- Nie wiedziałeś? - pyta złośliwie. - Przyznaję, że naiwne pragnienie powrotu do tego co było i złudna

nadzieja ponownego zjednoczenia w Jedności, jest w dalszym ciągu główną siłą sprawczą i motorem napędowym naszej wspólnoty. Gdyby było inaczej, nigdy byś tu nie trafił. Twoje szczątki gniłyby sobie teraz w korytarzach pierścieni zewnętrznych Wiru, służąc za pokarm dla mniej wy-brednych Kolonistów. Na szczęście ten silnik już gaśnie, choć tylko nieliczni widzą to tak wyraźnie, jak ja. Co za szkoda. Zresztą sam zobaczysz... Tylko głupiec chciałby przestać być bogiem, It-hayen. Tylko głupiec - dodaje po chwili.

Moc słowaCzekamy przy scenie - tylko na co? Amfiteatr powoli zapełnia się Istniejącymi. Zamkniętą

przestrzeń wypełnia narastający z każdą chwilą gwar rozmów. Nie wiedziałem, że jest ich aż tak wie-lu. Kilkadziesiąt tysięcy! Szkoda. Co prawda, z punktu widzenia Jedności to tylko, nic nieznaczący ułamek promila, jednak zawsze to jakaś strata. A gdyby tak... Ze strachem rozglądam się wokół strwożony własnym pragnieniem. brama kusi swą obietnicą. Swym dzikim pięknem. Lecz muszę jeszcze poczekać. uzupełnić szkolenie. Zdobyć wiedzę nabierając pewności. Granica jest kluczem do odrodzenia, ale o tym wiem tylko ja. Inni nie mieli wieczności poza czasem, żeby to pojąć. Większość z przybyłych Istniejących spogląda w moją stronę z nieukrywaną ciekawością, ale też i z wyraźnie wyczuwalną życzliwością. Staram się odwzajemniać tym samym. oceniam ich zewnę-trzne powłoki. Z pozoru są bardzo podobni do mnie; świetliści lub mroczni. mają część mocy, lecz sami nie są mocą. mimo rojeń niektórych o boskości nie dotykają nawet pięt Istot Najwyższych. Jed-nak są też różnice. Przede wszystkim są tacy... osobni. Jednostki w pełni autonomiczne. Tak bardzo interesowne. Agonistycznie, wręcz bojowo nastawione do otoczenia, jak mastema. Ale, jak to w ogóle możliwe? Jeszcze niedawno nie było nawet pojęć na określenie czegoś jednostkowego, a teraz...

Pojawia się Gnialbe. Widok znajomej twarzy pozwala ukoić stargane nerwy.- Widzisz, to wszystko z twojego powodu - mówi nie ukrywając podniecenia.- Jak to, z mojego?- uroczystość inicjacyjna. mastema nic ci nie mówił?materializująca się tuż obok nas, mroczna postać, kwituje pytanie lekkim wzruszeniem ramion. - No tak. Tego się można było spodziewać. biedaku - Gnialbe głaszcze mnie po twarzy - Dziś

jest radosny dzień. Zostaniesz przyjęty do wspólnoty. Zbliża się Erach tu ha. Czas przesilenia. Rada uznała, że czas najwyższy obdarzyć cię pełną wiedzą. Nauczysz się mocy słów. będziesz jednym z nas. Pomożesz nam zasklepić Granicę.

- Erach tu ha?- I komuś takiemu mamy powierzyć swój los?! - wtrąca po swojemu mastema. - Słuchaj ignoran-

cie. Granica i Wir są ze sobą ściśle związane. Jedno oddziaływuje na drugie... i odwrotnie. Erach tu ha, to czas okresowego wzrostu aktywności Granicy. Szczelina powstała z pierwszego dotknięcia

Page 25: Herbasencja - Grudzień 2013

25Grudzień 2013

niebezpiecznie się wtedy rozszerza, zagrażając całej materialnej rzeczywistości. To między innymi wtedy transformuje się przestrzeń wydłużając szpic Wiru. Swoją drogą bardzo pozytywne zjawis-ko. Im więcej materii tym lepiej. Dzięki lepszemu poznaniu natury świata Wiru nauczyliśmy się blokować ten proces, ale jak już wspomniałem wcześniej, sił starcza tylko na powstrzymanie dal-szego rozszerzania szczeliny. Całkiem liczni spośród tu zgromadzonych - choć na szczęście jednak nie wszyscy - są przekonani, że dzięki twoim, niezwykłym zdolnościom, zdołają doprowadzić do regresu całego procesu. moim zdaniem tkwią w błędzie, ale nie chcą mnie słuchać. Dlatego wcale nie zamierzam ich pocieszać, kiedy wreszcie poznają smak poraż...

mastema przerywa nagle, w pół słowa. Razem z nim cichną i inni. W jednej chwili ucicha gwar wypełniający całą Salę Posiedzeń Rady. Taka wspólna reakcja potwierdza jedynie istnienie niewi-dzialnych więzi łączących przebywające tu istoty. oczy wszystkich zwracają się teraz na scenę, na którą wkracza nowy Istniejący. Większość z tych istot widziałem tu po raz pierwszy. Trudno by było spamiętać twarze wszystkich, lecz tego jednego po prostu nie sposób zapomnieć. Jest inny niż wszyscy. Zupełnie niepozorny... a jednak. bez żadnych atrybutów zewnętrznych. Ani świetlisty, ani mroczny. Wręcz chorobliwie blady. Niskiego wzrostu. bardziej podobny do niewolnika niż do istoty wyższej. A mimo to, jego wejściu towarzyszy aura i powaga należna jedynie największym wśród równych.

- To Głos, główny inżynier słowa - szepcze Gnialbe.- Kto?- Głos! Nie pytaj, sam zaraz odczujesz dlaczego.Istniejący, zwany Głosem wychodzi na środek sceny, odwraca się w stronę zgromadzenia. Twarz

mastemy spowija kolejny cień. Pogłębia jeszcze wrażenie mroczności. Jest dla mnie jasne, że taką reakcję wywołać może tylko największa niechęć.

- Witajcie - mówi Głos, unosząc ręce do góry. Wibracje powstałe po wypowiedzeniu tego jedn-ego słowa rozchodzą się po sali z siłą i szybkością fali uderzeniowej. Przestrzeń przede mną migo-cze zmniejszając wyraźnie przejrzystość powietrza. Cała sala zgromadzeń; Strop; Podtrzymujące go, solidne filary; brama; Schody i wszystkie sprzęty zaczynają falować. Tak, jakby nagle straciły podstawy trwałości. Przez ciało przechodzi fala ciepła. Jestem pewien. Tak! Z całą świadomością odczuwam prawdziwość i szczerość przekazu płynącego ze sceny. To dopiero moc słowa.

***Pomimo złożonej nazwy „Transfer Zasobów Wspólnych Wiedzy Kolonii Do umysłu biorcy“,

to nie jest jakiś skomplikowany proces. Jedna wizyta w świecie Gnialbe. Kładę się spać. Wstaję nazajutrz rano... i już. Wiem wszystko. Wiem, jak to zrobił. W teorii wydaje się to nawet dość pros-te. Idea pokrewna Jedności. Każdy Istniejący potrafi sam sięgać do zasobów wspólnych. Ciekawe, czy ja też, bym potrafił? Wiedza zgromadzona w zasobie jest przeogromna. Ze zdziwieniem, ale i sporym zadowoleniem odkrywam we własnym, rozszerzonym umyśle echa bytności Świadomości Zastępczej przęsła. mimo braku bezpośredniego kontaktu czuję się tak, jakbym ponownie, po latach spotkał się z kimś bardzo drogim mojemu sercu. To miłe i pocieszające. Po zakończeniu transferu czas jakby przyspiesza. Co innego wyczuwać pewne zależność, a co innego wiedzieć. Nie muszę już analizować, co, z czego wynika. Szukać po omacku. Intuicyjnie, jak niewolnik dochodzić do prawdy. Porównywać. Teraz wiem prawie wszystko. Tyle, że wiedzieć, a umieć wykorzystać wiedzę, to dwie zupełnie inne sprawy.

Rada wyznacza mi nauczyciela... to Głos. mój nowy mentor zabiera mnie do swojej samotni, jak pieszczotliwie nazywa pustą, niebieską planetę zdominowaną przez pozbawione wszelkiego życia, ciemne oceany. Lądujemy na gołej, pionowej skale, otoczonej ze wszystkich stron bezkresem wody. Na skale nie ma nic, prócz dziury w ziemi z ledwością chroniącej od wiatru.

- Twój nowy dom - oznajmia Głos wskazując na środek skały. - Nie ma zbyt wielu wygód, ale na początek powinno wystarczyć. musisz od czegoś zacząć. Na szczęście czasu do nauki mamy aż naz-byt. Do Erach tu ha pozostało około tysiąca pięciuset cykli. mój dom znajduje się po drugiej stronie planety. Zbudowałem go na skale bliźniaczo podobnej do twojej. odwiedź mnie, jak już się urządzisz.

Page 26: Herbasencja - Grudzień 2013

26 Herbasencja

- Jak to... odwiedź? - Zatrzymuję go w miejscu widząc, że najwyraźniej zamierza opuścić to straszne, puste miejsce, pozostawiając mnie samego na pastwę chłodu i lęku.

- Normalnie. Przecież wiesz już wszystko co trzeba. Zbuduj sobie dom. Zapoznaj z otoczeniem. A jak będziesz gotowy, po prostu przyjdź do mnie i dalej będziemy kontynuować naukę.

- Ale ja, tak naprawdę... nic nie wiem - ostatnie słowa szepczę w oznace bezsilności.Głos patrzy na mnie z wyraźnym zadowoleniem- Dobrze - mówi. - Widzę, że pierwszą i najważniejszą lekcję mamy już za sobą. Dla większości

Istniejących zrozumienie prostego faktu, że są tylko nic nie znaczącym pyłkiem na oceanie wszechświata przychodzi naprawdę z wielkim trudem. Niektórzy nigdy nie dostąpią takiego oświecenia jak ty. Nie ma w nich wystarczających pokładów pokory. Są zbyt zapatrzeni w siebie, jak mastema. Na szczęście my, mamy to już za sobą. możemy przystąpić do nauki. - Głos rozgląda się wkoło z dezaprobatą. - Z tym domem to było na serio - dodaje. - Chyba nie masz zamiaru mieszkać pod gołym niebem. To niekomfortowo. Nie da się niczego zrobić dobrze w takich warunkach. musisz zbudować jakąś siedzibę. Najlepiej dla dwóch osób.

- Ale jak?- Wsłuchaj się w siebie. Twój organizm jest, jak delikatny instrument muzyczny. Dobrze nastro-

jony potrafi wydać z siebie muzykę tak piękną i różnorodną, jak różnorodne może tylko być życie. Wiesz już, że natura naszego świata mimo pozorów materialności jest tak naprawdę zupełnie inna?

- Wiem... mistrzu - To słowo jakoś samo weszło mi w usta. uznałem, że jest najbardziej odpo-wiednie. - Czarna materia to tylko efekt uboczny zderzenia strumieni czarnej energii. Ilościowo niewielka, lecz bardzo istotna część świata Wiru. Czarna materia i czarna energia są ze sobą ściśle związane. materia pozwala na kumulację i ukierunkowanie chaotycznie przepływających strumi-eni energii. Z kolei, pojęcie zasad rządzących przepływami strumieni energii jest kluczem do pełnej kontroli nad materią. Każdy obiekt materialny złożony jest z cząstek, które można dowolnie przestawiać zmieniając jego naturę. Dzisiejszy motyl jutro może być skałą, skała częścią planety, planeta chmurą gazową, chmura gwiazdą, a gwiazda czarną nicością przetwarzającą materię na powrót w czarną energię. Wszystko co materialne podlega przemianie...

- Dość, dość! - przerywa Głos. - Dość tej ogłupiającej teorii. Powiedziałeś przed chwilą, że to materia pozwala na kierowanie strumieni energii. Czym jesteśmy my, Istniejący?

- materią?- Właśnie! Nie jesteśmy niczym innym, tylko materią. Do tego materią świadomą. uzbrojoną w czą-

stkę świadomości zwanej Jednością. Ta właściwość pozwala nam ukierunkowywać strumienie energii w sposób jak najzupełniej świadomy. Wprawiając odpowiednie cząsteczki materii w ruch. Popatrz na to.

mistrz zamilkł. W jednej wspaniałej chwili, tuż przed naszymi oczami zmaterializował się dom. Drewniany, z dużą werandą. Dom sprawiający wrażenie ciepłego i solidnego schronienia. Ku mo-jemu największemu rozczarowaniu, zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił. Rozwiał się w szarej mgle, niczym pustynny miraż ze świata Gnialbe. Cały czas patrzyłem na swego mistrza. Zdziwiło mnie, że podczas aktu kreacji Głos nie wypowiedział ani jednego słowa.

- Ale jak? - pytam ponownie.- magia, albo nauka. Sam nie wiem, które określenie bardziej mi odpowiada. Czasami nie trzeba

robić wiele, by tworzyć. Jak zdążyłeś zauważyć w sprawach tak prostych jak budowa domu wystar-czy sama myśl. Przynajmniej dla kogoś biegłego w sztuce magii, jak ja. Do ukształtowania grupy gwiazd i planet sama myśl niestety już nie wystarczy. Do zatrzymania procesu rozszczelniania Gra-nicy, też nie. Potrzebne są wtedy odpowiednie wzmacniacze. Gesty i słowa, lub całe grupy specjal-nie intonowanych słów, które potęgują przyrodzone zdolności naszej materialnej powłoki. Niestety, nie ma jakiejś ogólnej reguły dla czynność wzmacniających. Każda istota musi wypracować sobie swoje własne mechanizmy. Najczęściej są to słowa, ale nie wiem czy można to nazwać zasadą. Jes-tem tu właśnie po to, by pomóc ci odnaleźć klucz do własnego ciała.

Patrzę na mistrza bez zrozumienia.- Nie można zrobić tego inaczej jak ćwicząc - wyjaśnia. - Praktyka! Ćwiczenia, ćwiczenia i jesz-

cze raz ćwiczenia. Praktyka jest najważniejsza. Tylko praktyka czyni mistrza. żeby dojść do perfek-

Page 27: Herbasencja - Grudzień 2013

27Grudzień 2013

cji potrzeba tylko dwóch rzeczy: czasu i ćwiczeń, a jak powiedziałem już wcześniej, czasu mamy aż nadto. Spróbujemy zacząć od spraw elementarnych. Na początek może... zmień kamień w ziemię. - Głos wyciąga rękę przed siebie. Na jego otwartej dłoni materializuje się kawałek błyszczącej skały. - musisz tylko pomyśleć - dodaje po chwili. - To nie powinno być trudne dla kogoś, kto jednym słowem powstrzymał deformację całej planety.

Czas zgromadzeniaDo Sali Posiedzeń Rady wracam jako prawdziwy bohater. Wielka nadzieja całej wspólnoty

Istniejących na powrót do Jedności. Wcale nie bezpodstawna, przynajmniej dla innych. Już daw-no przerosłem mistrza. Dziś jednym słowem. Jednym gestem. Jedną myślą potrafię tworzyć całe wszechświaty. Stałem się wszechwładny i wszechpotężny. mogę wpływać na wszystko i wszyst-kich. Jestem znawcą strumieni energii. Panem materii. Królem Wiru. Demiurgiem. Dawcą życia i jednocześnie szafarzem śmierci. Potrafię z zimną zawziętością tworzyć i niszczyć jedynie dla sa-mego aktu kreacji. To miara wielkości, ale czy jestem naprawdę wielki? mam też skrywane słabości. Jako istota wspólna nie potrafię być długo sam. moja natura jest inna. Samotność potęguje we mnie uczucie lęku, którego mimo nabytej wiedzy nie jestem w stanie zwalczyć do końca. by zmniejszyć napięcie stale muszę otaczać się innymi, żywymi istotami. Przypadłość determinuje moje działania. mimo oporu mistrza, zaledwie po kilku cyklach przeobraziłem jego pusty świat w tętniącą życiem wodnym planetę. Tęsknię za Jednością w jej dawnej postaci, ale to przeszłość, która już nigdy nie wróci. Nie w tej rzeczywistości. Co za ironia. Z jaką łatwością przychodzi mi teraz akceptować istotę czasu. Jako jedyny Istniejący zgłębiam naturę tej anomalii świata materialnego. Znam prawie wszystkie ścieżki. Wszystkie skomplikowane odnogi korzeni i wszystkie rozgałęzienia konarów drzewa czasu. Rozpoczynają się w chwili pierwszego dotknięcia i kończą w chwili dotknięcia os-tatecznego. Nie było żadnego „wcześniej“. Nie ma żadnego „później“. W tym sensie, światy oddzie-lone Granicą się nie przenikają. Czas został nazwany z chwilą pierwszego dotknięcia. Wcześniej po prostu nie istniał. Najwidoczniej intuicyjna percepcja rzeczywistości niewolników pozwala zbliżyć się do prawdy bardziej, niż cokolwiek innego. Nie może istnieć coś, co nie zostało nazwane. Niepojęte.

Przez drzwi przechodzę jako ostatni. Witają mnie rzęsiste brawa. burza, prawdziwy monsun braw. okrzyki triumfu. Sala drży od hałasu i nadmiaru emocji. To przykre. Chciałbym krzyczeć razem z innymi. Wykrzyczeć prawdę: Jestem It-hayen! Ten, który jest wszystkim! Końcem wszys-tkiego! ostatecznym rozczarowaniem! Jednak nie mogę. Zamiast tego schodzę na scenę w milcze-niu. Czekają tam na mnie. mastema; Gnialbe; Głos, inni. Nie patrzę im w oczy.

- Erach tu ha. Zaczęło się - mastema wskazuje na bramę. Podnoszę głowę. mój główny wróg - a może, tak naprawdę sojusznik - jest dziwnie spokojny. Pogodzony z losem. Jakby wiedział. Czy to możliwe? uśmiecha się do mnie z tym samym, szyderczym grymasem co zwykle. Zapomniałem już, że przecież nie wszyscy pokładają nadzieję w Jedności. To bardzo pocieszające.

- Co mam robić? - pytam cicho, z pokorą.- Przyznano ci przywilej otwarcia bramy. Ściągnij osłonę. Potem wejdziemy do jądra Wiru aby

pokłonić się Granicy - mój mistrz, Głos, wygląda na szczęśliwego. ostatnie tajemnice do przekaza-nia zostawił sobie na sam koniec. Szkolenie jest zakończone.

- Wszyscy jesteśmy z tobą - Gnialbe próbuje pocieszać, wyczuwając moje wahanie.- Rób, co masz do zrobienia! Paradoksalnie, dopiero ostatnie słowa mastemy przywracają mi równowagę i pewność siebie. Znów

jestem sobą. mogę działać. osłona bramy, największe dzieło wspólnoty Istniejących znika, jak gdyby nigdy jej nie było. Nawet nie ruszyłem palcem. Światło Granicy wypełnia całą salę wszechogarniającym, intensywnym blaskiem. Przestawiam się na tryb ciemności. Inni robią to samo. Wchodzimy.

***

Page 28: Herbasencja - Grudzień 2013

28 Herbasencja

Jest Granica. Nigdy nie byłem tak blisko. I nigdy już nie będę. Tryb ciemności pozwala na dostrzeżenie każdego szczegółu. Pulsująca stłumionym blaskiem, lita ściana ma rysę, przez którą przesącza się czarna energia. Strumienie energii rozpraszają się snując leniwie niczym dym przygnie-ciony ciśnieniem. Im dalej od Granicy, tym stają się bardziej swobodne. Przyspieszają skręcając się w dymne spirale. Przetworzona materia zastygła tworząc szeroki pomost między Granicą a pierwszą bramą. Powierzchnia kładki jest gładka jak stół. odległość niewielka. Nie mogę wytrzymać. Puszczają wszelkie hamulce. Strach decyduje o wszystkim. Idę w kierunku Granicy. Przyspieszam, prawie biegnąc. Wyciągam ręce do przodu. Jest tuż, tuż. Na wyciągnięcie ręki. Już prawie czuję. Nareszcie!

- Co robisz! - krzyczy Gnialbe, łapiąc mnie z tyłu za ręce. odpycham go lekko na bok. Tylko tak. Nie chcę robić nikomu krzywdy, lecz nie do końca panuję teraz nad własnym ciałem. upada kalecząc się boleśnie. Jak wtedy, w swoim świecie. Jego gwałtowna reakcja wytraca mój pierwszy impet.

- Powstrzymać go! - rozkaz rzucony przez Głos mobilizuje szeregi Istniejących. Działają błyskawicznie. Razem są bardzo silni. moje kroki grzęzną w mulistej powierzchni w jaką zmienia się kładka. Nie mogę się już poruszać. Wyję z wściekłości.

- Niech robi, co musi! Nie jest nam do niczego potrzebny! - Tym razem krzyczy mastema. Sze-regi Istniejących wyraźnie się załamują. Jedni zwracają się przeciw drugim. Dochodzi do zwarcia. Przestrzeń eksploduje rozświetlona wyładowaniami mocy. opór słabnie. Droga znów jest stabilna. mogę iść dalej. Do Granicy. Ktoś łapie mnie za nogę. To Gnialbe. Przywiera z całych sił, nie chce puścić. Dlaczego, to musi być takie trudne?!

- błagam cię! - płacze. - Nie możesz! Co z Jednością?- Nie ma już żadnej Jedności! - mój krzyk rozpaczy wstrzymuje wszelki ruch. Świat zamiera.

Zrezygnowany siadam obok swojego przyjaciela. Przytulam go do siebie. Szlochamy obaj - Ja, ja jestem ostatni - mówię słabym, łkającym głosem, jednak w ciszy która nastała wyraźnie słyszalnym dla wszystkich. - Tam, nie ma już życia. Nie ma Jedności. Ja... Ja jestem Jednością.

Wyznanie prawdy łamie wszelki opór. Pozbawieni sił Istniejący słaniają się na nogach. Rozglądają wokoło mętnym wzrokiem. mastema i jego poplecznicy podtrzymują gotowość. Są czujni. Słuchają. Nie wiedzą, co się wydarzy.

- Ten świat wyczerpał swoje możliwości - mówię dalej. - Wir ogarnie wszystko. Nie da się go powstrzymać, żadną siłą. Nie można przetrwać. Nie można wrócić do tego co było. W końcu Gra-nica nas dopadnie, rozczłonkuje, przetworzy w kolejne byty indywidualne. miliardy słabych, sa-motnych Istniejących. Pozbawionych mocy, jak niewolnicy. Nie boicie się? Ta rzeczywistość jest już martwa. Przewidziałem to, Jedność to przewidziała. Wieczność na przemyślenia przyniosła tylko jedno rozwiązanie. Jedynym sposobem, jedyną szansą na odrodzenie jest przejście na drugą stronę. To możliwe. Wystarczy dotknąć Granicy. możecie iść z Jednością.

- Nieprawda! - krzyczy mastema. - Ten świat istnieje i będzie istniał. Jest bardziej żywy i realny, niż cokolwiek innego. Granica dała nam siłę, której wcześniej nie było. Po co nam, jakaś Jedność? Po co nam jej słabości? Zobaczcie, co z niej zostało. Przypatrzcie się dobrze. żałosna, pełna lęku istotka uciekająca jak szczur z tonącego okrętu przy byle okazji. Ja jestem Istniejący! - grzmi, a jego słowa są teraz pełne mocy. - Prawdziwy bóg i władca Wiru! Istota Najwyższa! Silna i pełna wiary! Zdolna do wszystkiego! Popatrzcie na mnie! by żyć, nie potrzebuję Jedności! Wyrzekam się Jedności... na zawsze!

mastema wygrywa. Jego stronników przybywa z każdym wypowiedzianym słowem. Nie mogę już dłużej zwlekać.

- możecie iść z Jednością - powtarzam cicho, pomagając Gnialbe stanąć na nogi. Razem id-ziemy w stronę Granicy. Wtuleni w siebie, drżący. Za nami idą inni. Nie wiemy ilu. To nieistotne. Wyciągam ręce. ostateczne dotknięcie.

***

obezwładniający, paniczny strach przed nieznanym. Niech Istoty Najwyższe zachowają nas w swej opiece!

Page 29: Herbasencja - Grudzień 2013

29Grudzień 2013

Serce gołębicyGet down, get down little Henry Lee

And stay all night with meYou won‘t find a girl in this damn world

That will compare with meNick Cave & The bad Seed, Henry Lee

o tej godzinie miasto było już opustoszałe. Choć w pomarańczowym świetle latarni wąskie uli-czki wyglądały całkiem przytulnie i bezpiecznie, to jednak jakaś niewypowiedziana groźba wisiała w powietrzu. bacznie zwracał uwagę na każdy najmniejszy szelest. Coś czekało przyczajone w po-rzuconych pod ścianą kartonach, ktoś obserwował go z dachów kamienic. Spodziewał się towa-rzystwa, prędzej, czy później.

Coś przeleciało nad jego głową i z lekkim tąpnięciem wylądowało w cieniu jednego z budynków. Z trudem wyodrębnił z ciemności zarys ptaka, którego sylwetka po chwili zaczęła się prostować

i wyciągać ku górze, aż osiągnęła wysokość dorosłego człowieka. Spod czarnej peleryny wychynęła blada dłoń i lekko uniosła do góry maskę w kształcie wielkiego dzioba.

Nie pomylił się w przypuszczeniach. Przecież nie przepuściłaby żadnej okazji, aby go sprowo-kować. usta kobiety zdobił przyjazny uśmiech, ale czarne jak węgiel oczy wzbudzały niepokój.

„Nie boję się ciebie. Nic nie możesz mi zrobić“ - przekonywał w myślach samego siebie, zanim znowu ruszył we wcześniej obranym kierunku. minął kobietę, jak najdłużej nie tracąc kontaktu wzrokowego. Najważniejsze, to zachować spokój.

- Idziesz do niej. Idziesz jej powiedzieć, że jej nie chcesz - usłyszał już za plecami. Przystanął i odwrócił się.Stała na środku uliczki. Czarna peleryna i szara suknia lśniły w świetle latarni. Cień dzioba

przesłaniał jej twarz, ale co chwilę przekrzywiała głowę na boki, więc widział, że ani na chwilę nie przestała się uśmiechać.

fantastyka

Agata Sienkiewicz(Helena Chaos)

bibliotekarka z wścieklizną mózgu, objawiającą się ciągłą potrzebą „robienia czegoś“. Inicjatorka portalu „herbatka u he-leny“ oraz miesięcznika „herbasencja“. Jednoosobowy dział DTP dwumiesięcznika kryminalno-fantastycznego „Qfant“. były członek Loży Nowej Fantastyki. W sieci osiagalna pod pseudoni-mami oke mani, Suzuki m. i helena Chaos.

Wielbicielka literatury klasycznej, fantastyki, mang i ani-me. Zwierzolub z poważną fiksacją w kierunku kotów. Potomek Dżyngis-chana.

Page 30: Herbasencja - Grudzień 2013

30 Herbasencja

- ona ci wydziobie oczy, wydziobie serce.brak reakcji z jego strony ściągnął z dachu drugiego ptaka i już po chwili druga kobieta świdrowała

go zdradzającymi liczne obsesje oczami. Podobieństwo do pierwszej było tak uderzające, że nie mogłyby się wyprzeć rodzinnych koligacji. Tylko biel sukni, jaśniejąca w rozcięciu peleryny, pozwalała na szybką orientację.

- masz piękny łańcuszek. błyszczy - powiedziała, ostrożnie robiąc krok w stronę mężczyzny. Jej głowa kompulsywnie poruszała się na boki, by oczy mogły oceniać ze wszystkich możliwych perspektyw. - Daj mi go! - zaskrzeczała, błyskawicznie podskakując na odległość wyciągniętej ręki.

- Po moim trupie! - odskoczył niezgrabnie w tył.Nagły ruch spłoszył kobietę. Cofnęła się, przylgnęła do ramienia siostry i podekscytowana szeptała:- Słyszałaś? Słyszałaś? Powtórzysz jej? Powiesz jej, że pozwolił mi zabrać łańcuszek? Powiesz?

Powtórzysz? ona mi nie uwierzy, będziesz jej musiała powtórzyć!Jednak starsza z sióstr nie zwracała na nią uwagi, zaaferowana szczegółem, który nie miał szans

umknąć jej wzrokowi. biały, subtelny drobiazg, który wyzwolony szarpnięciem, wysunął się z włosów mężczyzny i bezszelestnie spłynął na asfalt. Zaczęła głębiej oddychać, szerzej otworzyła oczy.

- Pióro... Pióro gołębicy... Idziesz od niej. ona jest tu, blisko...odsunęła siostrę i podeszła bliżej mężczyzny. Na tyle, by nie dosięgły jej muskularne ramiona.

Pochyliła się lekko do przodu i szeptała, patrząc spod dzioba prosto w jego oczy:- Jedna dostanie oczy i serce, druga łańcuszek, a ja... dostanę gołębicę!Zacisnął mocniej pięści i szczęki, ale to wściekły wyraz jego oczu był tym, co najbardziej ją

ucieszyło. Chichocząc skrzekliwie, zataczała po ulicy kręgi tanecznym krokiem, aż w końcu zaczęła radośnie śpiewać. Porwała siostrę za ręce i po chwili obydwie szybowały nad śpiącymi kamienica-mi, a w uliczkach jeszcze długo echem odbijał się wroni śpiew:

And the wind did howl and the wind did blow...

***

Lecąc, dotarły do gniazda dużo szybciej, niż spodziewany gość. Jemu zresztą nie zależało na cza-sie. Wprawdzie drżał z podniecenia na myśl o tej, którą chwilowo opuścił, ale wiedział, jak zgubny może się okazać pośpiech i roztargnienie.

Siostry, lądując na płaskim dachu pustostanu nie były w stanie ukryć emocji. Trzecia, najstars-za, leżała z zamkniętymi oczami na gigantycznej, misternie splecionej stercie rupieci, niczym na najwygodniejszym łożu. Wrona w kilku zręcznych susach znalazła się na wyciągnięcie jej ręki, szepcząc i chichocząc na zmianę.

- Pogardził... Słabnie twój czar... mija twój czas...Pozornie uśpiona postać niedbałym ruchem ręki poruszyła jedną ze splatających gniazdo metalowych

rur, przez co szepcząca musiała się ratować przed upadkiem powrotnym skokiem na stabilny grunt.- Przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz, która mogła wprawić cię w stan takiej ekscytacji -

odpowiedziała najstarsza, cała obleczona w czerń, otwierając wielkie, równie czarne oczy.- o tak. ona jest w mieście. ona jest w mieście i ja ją znajdę. A on idzie tutaj i mi nie przeszko-

dzi. Ty się nim zajmiesz.- Zajmę się - potwierdziła ze stoickim spokojem. - Ale ma was tu nie być.- Nas nie będzie, my będziemy szukać... Wiemy, że jest blisko, znajdziemy ją. ona świeci, błyszczy...ostatnie zdanie wypowiedziała głośniej i dobitniej. Najmłodsza z sióstr, która do tej pory

siedziała w pozornie bezładnej kupie żelastwa, srebra, złota i szkła, skrupulatnie rachując wszystkie skarby, wyprostowała się niczym w transie, a jej oczy przybrały nieobecny wyraz.

- błyszczy, świeci... - powtarzała bezwiednie - Jak gwiazda... - Wstała i przez moment krążyła z zamkniętymi oczami po dachu, przekrzywiając głowę raz w prawo, raz w lewo. Nasłuchując. Kie-dy znów podniosła powieki, wyjrzało spod nich z powrotem szaleństwo i gorączka. - Woła mnie!

Page 31: Herbasencja - Grudzień 2013

31Grudzień 2013

Nie czekając na pozwolenie, wskoczyła na parapet i po chwili leciała w stronę rzeki. W tym sa-mym momencie w drzwiach wyjścia na dach stanął wyczekiwany gość. Wrona obdarzyła go tym samym uśmiechem, co wcześniej.

- obiecał jej łańcuszek, sama słyszałam.Jeszcze chwilę smakowała jego nienawistne spojrzenie, po czym znów zasłoniła twarz maską,

lekko odbiła się od podłoża i ruszyła za siostrą.Zagryzł zęby. Najchętniej połamałby im skrzydła, poukręcał łebki. Gdyby to tylko coś faktycznie dało. Tymczasem czarna dama stąpała już lekko w jego kierunku. Krucha konstrukcja gniazda nawet

nie drgnęła pod naciskiem pełnych powabu kroków.I znowu była obok. Pachniała ziemią, grobem i śmiercią. Księżyc odbijał się w jej oczach jak

w czarnych jeziorach. Nieznacznie ustępowała mu wzrostem i siłą, ale daleko przewyższała spry-tem. młodsze siostry razem wzięte nie miały w sobie tyle uroku i dostojeństwa.

- moje towarzystwo przestało być ci miłe? - powiedziała, kładąc mu rękę na policzku. W oczach miała nieskrywany żal.

- Wiesz, że to nie o to chodzi - odpowiedział delikatnie ujmując jej dłoń i całując opuszki palców. Długi szpon przypadkowo zadrasnął jego policzek. Ranka natychmiast podbiegła krwią. - męczy mnie już miasto, to nie mój świat. muszę iść dalej,

- Pójdę z tobą...- oboje wiemy, że tutaj jest twoje miejsce. To twoje królestwo.Po policzku kobiety powoli potoczyła się łza.- Nie rób tego, najpiękniejsza - westchnął. - Nie każ zapamiętać cię w takim stanie.I już po chwili znowu ją obejmował. Znowu leżeli w gnieździe. Smakował jej skórę, usta i język.

Chłonął ciepło. Jego ręce sunęły w stronę jej piersi. Jej szpony sunęły w kierunku jego oczu.

***

Sroka wylądowała na dachu starej, opuszczonej hali z czerwonej cegły. Słyszała zew i nie panowała nad sobą. Lekko spóźniona Wrona z niemałym trudem usadziła ją na krawędzi i usiłowała skupić na sobie uwagę rozbieganych oczu.

- ona tu jest! Widzisz to, widzisz ten blask? Tak bardzo błyszczy, tak pięknie...- Zaczekaj tu, daj mi chwilę... - średnia siostra ostatkiem sił panowała nad nerwami.- Po co? Na co ci ona? Tobie nie jest do niczego potrzebna!- Chcę tylko jej serca...- Po co ci serce? Serce nie błyszczy. Jest miękkie, lepkie, czerwone...- Jest smaczne. - bezwarunkowym odruchem oblizała i zagryzła usta. Jej ręce zaczęły drżeć na

samą myśl, krew w żyłach buzowała. - Nie ma na tym świecie nic słodszego, niż serce gołębicy. Wezmę tylko serce. Reszta twoja. Weźmiesz każde pióro, tylko zaczekaj.

Niczym magik wyciągnęła z rękawa pióro, którym wcześniej nieopatrznie zdradził się kochanek siostry. błyszczało hipnotycznie. Sroka patrzyła na nie z otwartymi szeroko ustami. Kiedy deli-katnie wzięła je do ręki, jej towarzyszka błyskawicznie ruszyła w dół, by jak najlepiej spożytkować kilka kupionych właśnie chwil samotności.

Wrona drżała z emocji. Na parapecie wybitego okna wylądowała wyjątkowo niezgrabnie. ostrożnie przecisnęła się pomiędzy brudnymi resztkami szkła i zeskoczyła na zakurzoną podłogę. Pomarańczowe światło pobliskiej latarni wystarczyło, by wypatrzeć wydeptane w nagromadzonym brudzie ślady, wiodące tam, skąd skarb wabił srebrzystą łuną.

Ważąc każdy krok i przystając przy każdym szeleście, powoli zbliżała się do kąta sali, złudnie zasypa-nego zardzewiałym żelastwem i drewnianymi szczątkami. Za górą rupieci dostrzegła prowizoryczny po-kój. Gołębica leżała na zaimprowizowanym posłaniu. była piękna i delikatna jak płatek śniegu. Z białymi włosami rozrzuconymi na poduszce i w białej sukni w zupełnym nieładzie, lśniła niczym gwiazda. Wpatrywała się w gościa z przerażeniem. Nie miała żadnej szansy na ucieczkę, żadnej nadziei na obronę.

Page 32: Herbasencja - Grudzień 2013

32 Herbasencja

Wrona patrzyła oniemiała. Z każdą sekundą mniej panowała nad podnieceniem, które falami opanowywało jej ciało. Taka piękna. Taka niewinna. Taka bezbronna.

Wzięła głęboki wdech i skoczyła.mocny uścisk zatrzymał ją w miejscu jeszcze zanim dobrze odbiła się od ziemi. Wrzasnęła

wściekle, ale już po chwili dłoń ściskająca jej gardło zamieniła krzyk w bezsilne charczenie. Szarpała, kopała, biła skrzydłami. bezskutecznie. Kiedy była już u kresu przytomności, tuż przy uchu usłyszała znajomy, wściekły szept:

- będziesz następna...Ciało Wrony głucho uderzyło o podłogę. mężczyzna, ciężko dysząc, spojrzał na Gołębicę. Jej

twarz była mokra od łez. Zdawał sobie sprawę, jak koszmarnie musiał w tym momencie wyglądać. Po lewej stronie klatki piersiowej kurtka i koszula były podarte w strzępy, spod których wyzierało żywe mięso jeszcze nie zasklepionej rany. Prawą stronę twarzy przykrywała krwawa maska. Na miejscu jednego z bursztynowych oczu mrugało teraz czarne jak węgiel. mimo to, był na swój sposób szczęśliwy.

Gołębica szarpnęła się w więzach, wzbudzając jego uśmiech. Przygładził brudnymi od zeschniętej posoki dłońmi siwiejące już włosy. Na miękkich nogach ruszył w jej kierunku, po drodze zgarniając ze stołu nóż.

***

Taka piękna. Taka niewinna. Taka słodka.Przełknął ostatni kęs, oblizał nóż, wargi, potem każdy palec z osobna. Czuł się tak wspaniale.

Jego wzrok jeszcze karmił się widokiem Gołębicy. biała suknia nadal nasiąkała krwią, rozchylone usta nadawały delikatnej twarzy rys zmysłowości, martwe oczy upodobniały ją do porcelanowej lalki. Przymknął powieki, chcąc utrwalić sobie ten widok.

Wrona odzyskiwała przytomność bardzo powoli. Nie od razu przypomniała sobie gdzie i dla-czego jest. Próbując wstać, zaplątała się w suknię i upadła ponownie, wzniecając chmurę kurzu.

Kania otworzył oczy. mocniej ścisnął nóż i ruszył w jej kierunku.

fot. Agata Sienkiewicz

Page 33: Herbasencja - Grudzień 2013

33Grudzień 2013

jarek turowski (Hanzo)urodził się w 1990 r., mieszka na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literac-cy idole to: Stephen King, Cormac mcCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w self-publishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zade-biutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „Witamy po reklamach!“.

Czerwień, czerń, czerwień...- Kto pierwszy wyciągnie asa, przegrywa - mówi LaFleur, a my gapimy się na tańczące w jego

dłoniach karty.Siedzimy przy stole w jadalni. Pomieszczenie oświetla czerwona lampka awaryjna. Godzinę

wcześniej przecięliśmy kabel przerywnika, by światełko nie migało. Nie może być mowy o żadnym kancie. Stawka jest zbyt wysoka. Na czarnym blacie leży nóż. Właz za moimi plecami jest zamknięty.

W szkarłatnym, awaryjnym oświetleniu LaFleur wygląda jak nawiedzony marynarz, który zbyt długo przebywał na morzu. Zauważyłem to już dawno, kilka tygodni temu, lecz teraz skojarze-nie to wydaje się szczególnie trafne. Grzywka opada tłustymi strąkami na czoło. Niestrzyżony od tygodni, kręcony zarost na twarzy. Pośród tych skłębionych, miedzianych chaszczy wystaje tylko nos - złamany w połowie, z pokaźnym strupem na grzbiecie. Nieco powyżej błyszczą kaprawe ocz-ka. LaFleur to szaleniec, jestem tego pewny jak nigdy dotąd. Kosmiczny kapitan Ahab, którego białym wielorybem jest przetrwanie. Tfu! Czerwonym wielorybem! Nie widzieliśmy przecież nic białego od miesięcy. Tylko czerwień, czerń, czerwień... Nieustające miganie lampek awaryjnych z narastającym akcentem na czerń. Rezerwy słabną. Kiedy się skończą, pozostanie tylko śmierć.

Słychać szelest wysłużonych kart i miarowe kapanie wody do zlewu. Kran nie działa, jak i wszystko na tym jebanym statku. Włazy - otwierane i zamykane tylko ręcznie. okna widokowe - zatrzaśnięte na głucho. Panele sterowania zamienione w zwęgloną plątaninę przewodów i plastiku. Ster ani drgnie, nawet pod uderzeniami największego z młotów. Radiostacja nie działa. Radary też. Wodę trzeba pompować ręcznie. Padło wszystko oprócz awaryjnego oświetlenia, ale i ono padnie. Czerwień, czerń, czerwień... od kilku miesięcy to samo. Kurwa.

Gapimy się na dłonie LaFleura, od czasu do czasu zezujemy też na siebie. Nauczyliśmy się ostrożności. Cross zaciska szczęki, na łysej głowie pulsuje nabrzmiała żyła. oczy ma puste, lecz uważne. Zastanawiam się, jaki jest jego plan w razie przegranej. I czy w ogóle ma jakikolwiek. Wygląda na spiętego, lecz trzyma nerwy na wodzy - na pewno coś przygotował.

LaFleur kładzie przetasowaną talię obok noża.- Teraz kolejka idzie od najstarszego - przypominam.Wzrusza ramionami, a po chwili przytakuje, wykrzywiając wargi w podkowę. Z szerokich noz-

drzy dobiega świst głębokiego oddechu. Nie jest zadowolony, ale sięga po leżącą na wierzchu kartę. honorowo - tak jak ustaliliśmy.

Czas zamiera.

horror

Page 34: Herbasencja - Grudzień 2013

34 Herbasencja

LaFleur wpatruje się w wylosowaną kartę tak długo, jakby nie rozumiał wyrysowanych na niej symboli. Wreszcie odchyla się do tyłu i wybucha obłąkańczym śmiechem. Z kącików oczu ciekną mu łzy, a sadło trzęsie się pod koszulką z emblematem intergalaktycznej rozgłośni rockowej.

- Walet, kurwa, walet - charczy, rzucając kartonik na blat.Nie kantuje.Po kartę sięga Cross. Zagryza zęby tak mocno, że widać dokładnie każdy, napięty do granic możliwości

mięsień na jego szczęce. Sprawdza pospiesznie, jakby zaglądał pod spódnicę samej meduzie. Rzuca na stół.Król pik.Teraz moja kolej. Nabieram głębiej powietrza, powtarzając sobie w myślach, że cokolwiek się

wydarzy, muszę zachować pokerową twarz. muszę pozostać o jeden krok przed nimi. Dłoń drży mi tak bardzo, że o mały włos a przewróciłbym całą talię.

Wstrzymuję oddech.I sprawdzam.uśmiecham się od ucha do ucha, wypuszczając z ulgą powietrze. Spojrzenia LaFleura i Crossa

palą mnie jak lasery.- Dama - oznajmiam......rzucając asa trefl na blat.Nim orientują się, co jest grane, zrywam się z krzesła i kopię z całych sił blat od spodu. Stół po-

drywa się, zahaczając o podbródek Crossa i przewala się na LaFleura.Rzucam się na właz, w uszach dzwoni mi adrenalina. Kręcę żelaznym kołem jak wariat. Jeden

obrót. Drugi. Trzeci. mało. Czwarty. Piąty. Ciągle mało. Nie przecisnę się. Szósty. Słyszę LaFleura ryczącego jak łoś ze wścieklizną. Siódmy. Wypadam na korytarz, palce Crossa muskają mi szyję.

biegnę. Prawo. Lewo. Lewo. Prawo. Zza pleców dudni echo pościgu. Idiota Cross marnuje siły na wy-zwiska. obiecuje, że przetrąci mi kark. LaFleur po prostu ryczy. odbiło mu do końca. A ja biegnę. Przed oczami migają mi kolory. Czerwień, czerń, czerwień... Rozmazane smugi. Nie zwalniam. Ześlizguję się po drabinie o dwa poziomy w dół. Skręcam w prawo. Czerwień, czerń, czerwień... Dudnienie buciorów nad głową. Prawo. Lewo. Jeszcze poziom w dół. Więcej czerni, mniej czerwieni. Wpadam do maszynowni.

Zwalniam do szybkiego marszu. Nie słyszę pogoni. może połknęli haczyk i pomyśleli, że uciekłem na mostek. Po to właśnie kluczyłem, zamiast skierować się od razu tutaj. A może zaczaili się gdzieś i czekają, aż wpadnę im w łapy? Niedoczekanie! może zwyczajnie się zmęczyli? Albo sami skoczyli sobie do gardeł? Takie rozwiązanie pasowałoby mi najbardziej.

W powietrzu kłębi się gorąca para. Zwaliste kształty silników stoją, rozmazane pośród krwistych obłoków, niczym jakieś surrealistyczne żuki-olbrzymy. żaden nie działa. Sprawdziliśmy je kiedyś centymetr po centymetrze. ocieram czoło. Zawilgotniała koszulka przykleja mi się do pleców. Wreszcie docieram do schodów.

Stopnie prowadzą jeszcze głębiej, na najniższy, w połowie zalany wodą pokład. Schodzę jak długo to możliwe, a potem płynę. Awaryjne oświetlenie odbija się w delikatnych falach, jakie wzburzyłem na powierzchni. Czerwień, czerń, czerwień... można dostać świra. Naprawdę. LaFleur dostał. Cross pewnie też. A ja? Nie zastanawiałem się. Nie chcę. Płynę.

Czy przewidują, że spróbuję przedrzeć się na tylną część statku? może tak, a może nie. Jakby nie było, wiem, że nie uda mi się ukrywać dłużej niż dobę. Za mało tu miejsca na gierki w chowanego. Docieram do przeciwległych schodów, prowadzących w górę. Zatrzymuję się na chwilę. Nabieram wody w drżące dłonie i piję. Garść. Dwie. Trzy. Jest ciepła, ale dobra. Przywykłem do metalicznego posmaku.

od kiedy padła większość systemów naszego statku kosmicznego, nigdy nie brakowało nam wody. Gorzej było z jedzeniem. Gorzej? mało powiedziane. Z zapasami jedzenia było fatalnie! Skończyły się dawno temu. Nie potrafię ocenić jak dawno.

W chwili awarii załoga liczyła sobie dwadzieścia cztery osoby. Dzisiaj jest nas tylko trzech.Pozostałych dwudziestu jeden ludzi zjedliśmy.

***

Page 35: Herbasencja - Grudzień 2013

35Grudzień 2013

Nie ma szans, żeby obecny stan rzeczy trwał dłużej niż dobę. Statek jest za mały. Któryś z nas zginie, by posłużyć pozostałym dwóm za obiad. Nie ma innego wyjścia. I tak dziwię się, że było nas jeszcze stać na w miarę cywilizowane zachowanie. Karty - kto by pomyślał! Spodziewałem się, że już dawno temu zapanuje chaos. beztroska masakra. byleby zaspokoić głód. Cholera, to będzie długi dzień.

Statek („Priscilla“, co za nazwa) znajduje się gdzieś na rubieżach Drogi mlecznej. Trudno określić dokładniej, od miesięcy nie mamy zielonego pojęcia o niczym, co dzieje się na zewnątrz. Liczę, że ktoś nas odnajdzie. Kosmos się skurczył. odległości, które jeszcze kilkanaście lat temu uwa- żano za niemożliwe do pokonania, dziś są niczym niedzielna wycieczka za miasto. Kurwa, muszą nas uratować! Nie po to żyliśmy jak plemię zdziczałych kanibali, by zdechnąć w tej żelaznej puszcze. mógłby przeżyć chociaż jeden, by opowiedzieć, co tutaj zaszło. Przekazać światu informacje o ak-tach odwagi, parszywych zdradach i nieludzkich mordach. Chociaż ja... boże, błagam! Nie zwario- wałem! Gdybym miał możliwość, zjadłbym cokolwiek innego, a nie ślinił się na myśl o golonce z LaFleura. Jestem człowiekiem! Wykształconym. Kulturalnym. Nie wariatem. Nie bestią. uratujcie!

Siedzę w pomieszczeniu, które mieściło kiedyś nasz mały ekosystem. Rosły tu piękne rośliny. Produkowały tlen. opieram plecy o metalową ścianę i patrzę na pobojowisko strzaskanych doniczek. Zjedliśmy te roślinki. Nawet korzonki. Pozostała ziemia i odłamki tworzywa sterczące z niej niby kości. Kiedy zabraknie tlenu? To kolejna zagadka. burczy mi w brzuchu. Kiszki palą żywym ogniem. Czuję się, jakby mój osobisty kwas żołądkowy chciał zeżreć mój osobisty żołądek. Kurwa, nie jest to miłe uczucie.

Wiem, że nie powinienem tego robić, ale wpycham do ust garść gleby i żuję. Zęby kolebią mi się w dziąsłach na wszystkie strony, a po brodzie ścieka zabłocona ślina. Gapię się przed siebie. Czerwień, czerń, czerwień... uciec i się schować. Czekać bezczynnie. Jestem pizda. Powinienem coś zrobić. Cokolwiek. Zasadzić się na LaFleura i Crossa. odwrócić role. Ze zwierzyny zamienić się w myśliwego. Poszukać kluczyka, który kapitan schował gdzieś na rPriscilli“, kiedy zamknął wszelką dostępną broń palną w sejfie. Cholera, gdybym dorwał się do karabinów, załatwiłbym tamtych dwóch czubków! o ile sami się już nie załatwili. Niepewność dobija.

Siedzę tu już parę godzin i niczego nie słyszałem. Powinienem wstać i coś zrobić. Walczyć. Nie spałem od kilku dni. Jeżeli będę tylko tak bezczynnie siedział, to zasnę. A wtedy znajdą mnie jak na talerzu...

...i zjedzą.To ja muszę przeżyć, a nie oni. Te kreatury. Te bydlaki. mordowali i jedli przyjaciół!Siedzę. Patrzę. Czerwień, czerń, czerwień... Nie mogę zwariować. uratują mnie. Kiedyś...Wypluwam przeżutą glebę, a razem z nią dwa zęby.Czerwień, czerń, czerwień...Przysypiam.

***

- Przecież wiesz, gdzie znaleźć kluczyk, cymbale.- hę?unoszę głowę i z trudem otwieram jedno oko. mija dłuższa chwila, nim wirujące kleksy

krystalizują się w wyraźny obraz.Dwa kroki przede mną siedzi po turecku Emily. Jest taka, jaką zapamiętałem: młoda, pociągająca, fał-

szywie niewinna. Pod wzorzystą piżamą rysuje się kształt małych, ale sterczących piersi. Przeszło rok wcześniej kochaliśmy się w jej kajucie. była pijana po urodzinach kapitana. Następnego dnia nakazała mi, żebym zapomniał o tym, co między nami zaszło i nie robił sobie nadziei na powtórkę. Częściowo usłucha-łem. Przestałem marzyć, że kiedykolwiek jeszcze pójdziemy do łóżka. Ale jej piersi będę pamiętał zawsze i wszędzie.

- Przecież wiesz, gdzie znaleźć klucz od sejfu, cymbale - powtarza i wgryza się w mięso.Ślina napływa mi do ust. Patrzę na nią jak urzeczony.Trzyma w drobnych dłoniach ludzką nogę. Dziewczyna pałaszuje, jakby jadła udko kurcza-

ka. Spod czerwonego mięsiwa wystaje okrągłe zakończenie kości udowej, a zwisającą luźno skórę porastają czarne, kręcone włoski. Na stopie ciągle tkwi czarny bucior. Po brodzie Emily ścieka krew.

- Ty nie żyjesz - mówię cicho i powoli, bardziej do siebie, niż do niej.

Page 36: Herbasencja - Grudzień 2013

36 Herbasencja

- żyję - odpowiada, przeżuwając łapczywie.- Powiesiłaś się... Zjedliśmy cię miesiąc temu, kurwa mać! - Tym razem wrzeszczę. Z oczu ciekną mi łzy.- mhm - mruczy, kręcąc głową. Policzki ma wypchane pokarmem.- Czyja to noga?Śmieje się.- Czyja to noga?! - pytam ponownie. - Crossa? LaFleura?!Gryzie udo i rży jak czarownica.- Twoja - mówi wreszcie.Spoglądam w dół.Tak. moja.

***

- Khy!Zrywam się na równe nogi. Rozszalałe serce tłucze o żebra. Zdrętwiałą szyję żądlą setki igiełek.

uświadamiam sobie, że to był tylko koszmar. Podła, obleśna scenka wykreowana przez mój mózg. Emily nie żyje od miesiąca - jadłem przecież steki z jej ciała.

Przechadzam się po rozsypanej ziemi, by doprowadzić się do używalności. Staram się poruszać bezgłośnie. Nie słyszę niczego prócz własnego oddechu i skrzypienia gleby pod podeszwami butów.

Wydaje mi się, że spałem całkiem długo. Czuję się niezwykle wypoczęty. Głodny, ale rześki i gotowy do działania.Postanawiam poszukać tego kluczyka. Stary, dobry huck zamknął w sejfie wszystkie karabiny i pistole-

ty, żebyśmy nie powystrzelali się jak kaczki. Dzień później znaleźliśmy go z podciętymi żyłami. Wiedział, że ktoś zechciałby w końcu wydusić z niego torturami, gdzie ukrył klucz, więc skończył ze sobą sam. huck był porządnym facetem. Widziałem, że odkąd przeszliśmy na kanibalizm, jest mu źle. Wypalał się z dnia na dzień. Czułem się fatalnie, kiedy pomagałem obrabiać go z mięsa. To było do dupy. Ale musiało tak być.

Emily nazwała mnie cymbałem i twierdziła, że wiem, gdzie huck ukrył klucz. Niby to tylko sen, ale czy na pewno? może to podświadomość chciała mi coś przekazać w ten sposób?

Drepczę w tę i z powrotem, rozmyślając gorączkowo. Karabin mógłby uratować mi życie. odmienić los. Pocieram obolałe skronie. Nie mogę zebrać myśli.

Wspominam imprezę, która zaowocowała seksem z Emily. Czterdzieste urodziny hucka. Wszy-scy mieli mocno w czubie, kiedy kapitan przyniósł jeszcze kilka butelek whisky. Wtedy ululaliśmy się już na całego, a Emily zaczęła się do mnie kleić. Skąd huck wytrzasnął nadprogramowy alkohol? Reguły lotów kosmicznych są purytańskie, zatem musiał trzymać gorzałę w ukryciu. Tylko gdzie?

- Skafandry.Słyszę, jak spomiędzy moich warg dobywa się to jedno, z pozoru niewinne, słówko - słówko,

które może uratować mi życie.Skafandry. Kurwa, to oczywiste! Śluz nie da się otworzyć ręcznie. odkąd uświadomiliśmy sobie,

że jesteśmy zamknięci w „Priscilli“ jak szczury w klatce, nikt nie zwracał nawet na nie uwagi! Dwa tuziny grubych i szczelnych, srebrnych kombinezonów... pełnych najróżniejszych kieszeni i skrytek.

Podniecenie wzbiera w moich żyłach. Próbuję się uspokoić. Tłumaczę sobie, że to tylko przy-puszczenie. bardzo prawdopodobne, ale jednak tylko przypuszczenie. muszę zachować spokój. Jeśli dam ponieść się emocjom - zginę.

Nawet jeżeli moje rozumowanie ma sens, czeka mnie sporo pracy, by dostać się do karabinów. Przede wszystkim muszę zachowywać się cicho. Nie dać się namierzyć. Działając skrycie i z rozwagą, mam szansę. Jeżeli polecę „na hurra“, LaFleur i Cross dorwą mnie w mig. bez paniki, stary. miej na uwadze, że nawet, kiedy będziesz cichutko jak mysz pod miotłą, możesz napatoczyć się zupełnie przypadkowo na któregoś z tych dupków. Są silniejsi. musisz się zabezpieczyć. mieć pod ręką jakąś broń, jakikolwiek kawałek żelastwa, którym będziesz mógł się posłużyć w razie wpadki.

Zaciskając pięści, rozglądam się po pomieszczeniu. Dawno nieobcinane paznokcie wbijają się w spody moich dłoni i spuszczają trochę krwi. Przypływ nadziei sprawił, że boję się jeszcze bar-

Page 37: Herbasencja - Grudzień 2013

37Grudzień 2013

dziej. mam szansę ujść z życiem i nie mogę tego zmarnować. mam szansę! uspokój się, uspokój! Czerwień, czerń, czerwień... Czerwień, czerń, czerwień...

W najdalszym kącie dostrzegam zwalisko porozpieprzanych lamp, które oświetlały kiedyś rośliny. Wyciągam jedną i zapierając się nogami o klosz, odrywam długi pręt. Drżącymi palcami odkręcam śrubki mocujące podstawę stojaka. Jestem wyczerpany i pracuję jak mucha w smole, ale wreszcie mi się udaje. unoszę nagi pręt o długości prawie dwóch metrów. W czerwonym świetle prezentuje się on niczym dzida jakiegoś dzikusa.

Dzida ludożercy.Chichoczę cicho. Czeka mnie sporo roboty.

***

magazyny, w których przechowywane są skafandry, znajdują się w przedniej części statku: nieda-leko mostka kapitańskiego, gdzie odbyła się pamiętna impreza oraz w pobliżu jadalni - ponurego miejsca, w którym losowaliśmy, kto „odpada“, odkąd pozostało nas siedmiu (wtedy jakakolwiek ucieczka z góry skazana była na porażkę - zbyt wiele uważnych oczu i silnych rąk).

Postanowiłem, że tym razem nie będę szedł przez maszynownię, ale przez górne pokłady. Zaufałem w tej kwestii instynktowi.

Wspinam się po zimnej, stalowej drabinie. Jestem tak zmęczony, że muszę odpoczywać co dwa poziomy, a potem nawet częściej. żelastwo, które ściskam w prawej dłoni, nie ułatwia wspinaczki. muszę uważać, by nie zastukało o szczeble. Kurestwo jest ciężkie, ale niezbędne. Jeżeli LaFleur lub Cross tropią mnie z nożami, ten pręt utrzyma ich w razie czego na dystans. modlę się jednak, by do tego nie doszło. Chcę ich spotkać dopiero z karabinem w garści. Co jeżeli w decydującym momencie zabraknie mi sił, by zrobić użytek z tej prowizo- rycznej dzidy? Zarżną mnie. I zjedzą. Karabin jest pewniejszy. Wystarczy nacisnąć spust. To moje wybawienie.

Wreszcie docieram na najwyższy pokład. Siadam na podłodze z żelaznej kratki, oddycham ciężko. Ześlizgiwanie się w dół nie kosztowało żadnego wysiłku. Wdrapywanie pod górę wyzuło mnie z sił. mięśnie palą żywym ogniem. Z trudem zginam i prostuję palce. Nie przewidziałem tego, kurwa mać! Jakim cudem? Czy głód i brak snu rzuciły mi się aż tak bardzo na mózgownicę?

Nie ma się czym zadręczać. Czas to najcenniejsze co mam i szkoda tracić go na banialuki. Później będzie mi potrzebny bardziej, by przetrząsnąć te wszystkie skafandry. Zaciskam zęby i z trudem wstaję. Z prętem w dłoni ruszam przed siebie.

Czerwień, czerń, czerwień... mijam rzędy kajut. Drepcę wąskim korytarzykiem, nad głową migają lampki awaryjne, a po prawej i lewej swe bezzębne paszcze szczerzą otwarte na oścież włazy. Czasy, kiedy spaliśmy tutaj - dwadzieścia cztery osoby bez większych problemów na głowie - wydają się prehistorią. Czuję w powietrzu ulotny zapach damskich perfum, który już chwilę później ro-zwiewa się pod odorem niemytego, męskiego ciała.

- Gdzie wędrujesz, kochaneczku?Staję wpół kroku, a serce zamiera mi w piersi. Korytarz wiruje wokół własnej osi. Znowu rozmaza-

ne smugi. Czerwień, czerń, czerwień... Nie wierzę, że mój plan wziął tak szybko w łeb. odwracam się.Cross. Suszy zęby jak pies gończy. W czarnych oczach odbija się rząd awaryjnych lampek. Przy-

czajony do ataku, stoi w lekko pochylonej pozycji. W jednej garści ściska pręt podobny do mojego, palce drugiej zaciska na nożu, który leżał wcześniej na blacie jadalnianego stołu.

Cofam się, by za plecami mieć tylko ścianę. odruch, którego nauczyły mnie ostatnie tygodnie. Nie spuszczam Crossa z oczu.

- Jesteś mój - mówi cicho, oblizując wystające zęby długim jęzorem. Jest głodny.Zauważam, że dłoń, w której ściska nóż, drży nieznacznie. Zalewa mnie przeświadczenie, że

najpierw rzuci we mnie tym nożem, a od razu potem doskoczy, by zdzielić prętem.Gram na czas.- Gdzie LaFleur?- W dupie.

Page 38: Herbasencja - Grudzień 2013

38 Herbasencja

Wysuwa lekko do przodu jedną stopę i bark. Teraz jestem już pewny, że nie mylę się co do jego planów.

- Pojemna dupa - mówię.Napinam mięśnie całego ciała, by uskoczyć od razu po tym, jak Cross zaatakuje. Staram się nie

patrzeć na ostrze, aby nie zrozumiał, że go przejrzałem. Wbijam wzrok w jego twarz, szukając ja-kiejkolwiek zapowiedzi walki.

Sekundy wloką się jak godziny.- Rozbiłeś mi...Cross urywa w pół zdania. otwiera szerzej oczy. Wygląda, jakby ktoś przekręcił pokrętło emoc-

jonalne w jego mózgu z pozycji „zuchwała czujność“ na „skrajne przerażenie“.Czuję się tak samo. Ciarki przechodzą mi po plecach, a włosy stają dęba. W jednej paskudnej

sekundzie dociera do mnie, że obaj mamy przejebane: i ja, i Cross.od dziobu „Priscilli“ dobiega terkot karabinu maszynowego. Roznosi się po wąskich, klaustro-

fobicznych korytarzach niczym lawina skalna. Kiedy ustaje, długo jeszcze słychać huczące echo.A potem dziki ryk LaFleura. Ryk obłąkańca.- Chodźcie do tatuśka, skurwysyny!Przełykam ślinę.Patrzę na Crossa.Cross patrzy na mnie.moja mina mówi: błagam...Jego pozostaje bezgranicznie zdumiona i wystraszona. Kalkuluje coś pod tą łysą glacą. Wiem, że

to robi, mimo iż wygląda, jakby zaraz miał popuścić w spodnie. Znam go nie od dziś. Cross - cwa-niaczek. Łysa, chuda ciota, która przetrwała tak długo tylko dzięki podstępnym układom.

- Cross...Nie słucha. Wypuszcza z dłoni nóż i łapiąc się oburącz za pręt, zaczyna tłuc nim o podłogę.- Tutaj! LaFleur! Tutaj!Cross drze mordę cienkim, łamiącym się głosem w takt uderzeń. Po czole spływa mu pot.

Wygląda, jakby zapomniał o całym, bożym świecie.Wykorzystuję to. Trzema długimi susami dopadam do niego i dźgam żelazną dzidą niby średnio-

wieczny rycerz kopią. Wkładam w pchnięcie resztki sił.- urgh - charczy, wypluwając spomiędzy warg strumyk krwi. Spogląda na mnie zdziwionym

wzrokiem i osuwa się na ziemię.martwy. Przebiłem go na wylot.- Cross?!Krzyk LaFleura dochodzi z bliższej odległości. Skubaniec nie marnował czasu. Słyszę w jego

tonie nutkę zaniepokojenia.- Cross?!Krótka seria z karabinu. Znowu odrobinę bliżej.Chwytam tylko nóż i rzucam się do ucieczki...

***

Czerwień, czerń, czerwień...Ześwirowałem. Kurwa, wreszcie.Jestem w ciasnej klitce. Nie pamiętam, jakie było jej pierwotne przeznaczenie. od tysięcy godzin

pełnych strachu i rozpaczy składujemy tu szczątki...Siedzę pośród połamanych, obdartych z mięsa kości i czaszek. W głowie mam pustkę. Jedyna

lampka awaryjna, która wisi nad otwartym na oścież włazem, mruga powoli, jakby wiedziała, że to już koniec.

Czerwień... Czerń... Czerwień...

Page 39: Herbasencja - Grudzień 2013

39Grudzień 2013

Przeglądam się w ostrzu noża. Szeroki, błyszczący jak lustro kawałek metalu, z którego spogląda na mnie para matowych oczu, osadzonych na wychudłej twarzy. oczy są czarne. Twarz czerwona. Jakżeby inaczej... Czy to ja?

Płaczę jak małe dziecko.Zostało nas dwóch. Ja i LaFleur.on ma karabin. A ja nie. on najadł się ciałem Crossa. A ja nie. on czuje się zwycięzcą. A ja nie.on zwariował. I ja też.Przytykam ostrze do szyi, a potem odsuwam i zaglądam zaciekawiony, czy ciągle widać na nim

moje odbicie.Próbowałem wyssać cokolwiek szpiku z kości, ale najwidoczniej ktoś pomyślał o tym wcześniej.Głód. Co za uczucie! Gorsza jest tylko porażka.Czerwień, czerń, czerwień... odbija się w ostrzu noża. Wychudzona twarz robi dzioba. Puszcza

oczko. Wywala jęzor. Kpi ze mnie. Kurwa mać.- Wiedziałem, że zastanę cię tutaj.unoszę głowę.LaFleur. Kopniakiem odtrąca czyjeś żebra w bok i siada naprzeciwko mnie. W prawej, zwisającej

luźno dłoni trzyma karabin. Palce lewej zaciska na kawałku mięsa, które pałaszuje niczym kanapkę. Czerwone światło zalewa potężne bary i mieni się w miedzianej szopie.

- Łydka - mówi. - moje ulubione.Z kącików ust sączy się krew. Ginie pośród skołtunionej brody.Siedzimy w milczeniu. Słychać tylko mlaskanie LaFleura. Nie mogę oderwać oczu od posila-

jącej się gęby.- Nigdy bym nie pomyślał, że to ty zostaniesz razem ze mną na sam koniec.Kiwam głową. Automatycznie jak cyborg. mięso wygląda na soczyste.- myślisz, że mnie znajdą? - pyta.- Nie.- Ja też. To byłby cud.- Nie będzie.Spoglądamy na siebie.- Zro...Rzucam się do przodu jak atakująca kobra. Tnę grube paluchy zaciskające się na karabinie. bryz-

ga krew. LaFleur tłucze mnie pięścią w głowę. miażdży mi ucho. Leżę oszołomiony. Widzę karabin i cztery ucięte serdelki. LaFleur próbuje sięgnąć po broń. Kopię go w bark. I jeszcze. I znowu. Potężny bebech przyciska mnie do podłogi. Duszę się. Szamotanina. Dźgam nożem na ślepo. Seria z karabi-nu. Dźgam. Kolejna seria. Krew rzyga wszędzie dokoła. Dźgam. Dźgam. Dźgam. Czerwień, czerń, czerwień... Ciało LaFleura nieruchomieje. odtaczam je na bok. Chłepczę krew. moje prawe ramię rwie bólem. Śmieję się i płaczę, a nade mną suną rozmazane smugi. Czerwień, czerń, czerwień... Nie wierzę, że to prawda. Nie wierzę. Załatwiłem skurwysyna. Załatwiłem wszystkich. Szlocham i ryczę ze śmiechu. Lampka miga jakby szybciej. Czerwień, czerń, czerwień... Czerwień, czerń, czerwień...

***

Siedzę przy stole w jadalni. Pomieszczenie oświetla czerwona lampka awaryjna. Godzinę temu naprawiłem kabel przerywnika, by światełko znowu migało. Przyzwyczaiłem się do tego. Czerwień, czerń, czerwień... To koi nerwy. Właz za moimi plecami jest otwarty.

Dzień wcześniej wyciągnąłem przy tym stole asa trefl, a jednak żyję i mam się dobrze. Zmiażdżone ucho i przestrzelone ramię pulsują miarowym bólem, ale poza tym wszystko jest w porządku. Czy mnie znajdą? Nie wiem. Chyba nie wierzę już w ratunek. Jestem potwornie głodny. I zmęczony. Z kuchni słychać bulgotanie. Gotuję gulasz. Czuję, że będzie pyszny.

W końcu byłem kiedyś kucharzem na tej kosmicznej łajbie!

Page 40: Herbasencja - Grudzień 2013

40 Herbasencja

Listy kochanków„Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek”

(sygnał do wszystkich okrętów, podniesiony na „Victory” przed rozpoczęciem bitwy obok przylądka Trafalgar)

– Lady hamilton jest uznaną, szanowaną kochanką admirała Nelsona, a nie żadną tam tancerką, nabierającą ciała modelką czy też zwykłą metresą. – Jarvis wydał z siebie odgłos, przypominający końskie parsknięcie. – Na boga, barrow, pamiętaj o tym. Wszyscy wiedzą, że horry ostatnio kupił jej dom w merton Place. Dał swoje nazwisko niedawno urodzonej córce.

Pierwszy lord Admiralicji, stękając, poprawił się w fotelu. – Przeklęta podagra. – Syknął z bólu. – Panie barrow, będę wdzięczny, jeżeli podsunie pan ten

wyścielany stołek. Gruby palec wskazał dość wysoki puf, stojący obok wielkiego biurka z mahoniu. William barrow, sekretarz Admiralicji, w milczeniu spełnił prośbę. – Łaskawie podnieś jeszcze moją lewą nogę i delikatnie ułóż na tym małym katafalku dla

stetryczałych łydek dowódcy wielu okrętów liniowych. – Jarvis machnął ręką. – Powiem ci, barrow, że gdybym wiedział, co mnie czeka na stare lata, nigdy nie zaciągnąłbym się do floty. Łamiąca moje cielsko podagra to wynik ciągłego kontaktu ze słoną wodą. Tylko nie mów, że jest inaczej.

brwi barrowa uniosły się nieznacznie. John Jarvis, teraz hrabia i lord St. Vincent, par Anglii, dożywotni członek parlamentu, nie powinien narzekać na swój los. Właściwie, sądził sekretarz, pierwszy lord Admiralicji mógłby się martwi

jedynie tym, że nie posiada orderu Łaźni, tak jak jego dawny podkomendny, wiceadmirał Nel-son. Do tej pory Jarvis zresztą nigdy tego nie czynił. Nie roztkliwiał się nad sobą.

W milczeniu spełnił kolejną prośbę człowieka, kierującego flotą, pływającą po morzach i ocea-nach całego świata. Jarvis prawie cale życie spędził na okrętach wojennych, częstokroć wpatrując się w paszcze ciężkich armat, wypluwających w salwach burtowych pocisk za pociskiem. Z pokładu

thriller historyczny

antoni nowakowski (RogerRedeye, FortApache)

Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieo-graniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudio-wane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś pró-buje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

Page 41: Herbasencja - Grudzień 2013

41Grudzień 2013

rufowego spoglądał na francuskich lub hiszpań-skich żołnierzy piechoty morskiej, celujących w jego kierunku. Wykonanie życzenia admirała nie uwłaczało godności barrowa – wyświadczał po prostu drobną przysługę schorowanemu boha- terowi zmagań ze śmiertelnym wrogiem Anglii.

Sekretarz doszedł do wniosku, że reumatyczne dolegliwości muszą być wyjątkowo silne, jeżeli Jar-vis o nich wspomniał. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto dzisiaj poruszyć sprawę, męczącą jego umysł od ponad dwóch miesięcy.

Zdecydował, że tak. Sprawa stawała się ważna, bardzo ważna. barrow wiedział, że nie może dłu-żej czekać. Zresztą, oględnie napomknął już o niej, prześmiewczo wspominając lady hamilton. uczy- nił tak w pełni świadomie. Niezależnie od hu-moru Jarvisa, nadszedł czas, aby Pierwszy Lord Admiralicji poznał prawdę.

Admirał niecierpliwym gestem poprawił starą, przekrzywioną perukę z końskiego włosia. mimo delikatnych namów, za nic nie chciał jej zmienić. uważał, że i tak uczynił wielkie ustępstwo, godząc się ją nosić. Tego wymagała urzędowa etykieta i lord St. Vincent musiał się jej podporządkować. Lecz teraz zdążył się już przyzwyczaić do nielubianego nakrycia głowy. Za nic w świecie nie chciał go zmienić na bardziej modne. Wszelkie sugestie w tej sprawie zbywał pogardliwym fukaniem.

Niebieskie oczy Jarvisa z uwagą studiowały kolejne pismo, wyjęte z teczki barrowa – zamówienie na budowę dziesięciu wielkich fregat, wzorowanych na jednostkach francuskich. Lord St. Vincent starannie, bez słowa, podpisał dokument. Sprawę wielokrotnie omawiano i nie budziła wątpliwości.

Anglia tonęła w długach, lecz parlament wyasygnował dodatkowe środki na nowe okręty. brytyj-czycy musieli mieć przewagę na morzu i nawet opozycja nie miała w tej sprawie cienia wątpliwości.

mowa lorda St. Vincent w Izbie Gmin przeważyła szalę. – Dopilnuj, barrow, aby szkutnicy użyli dobrze przesezonowanego i należycie wyschniętego

drewna. – Jarvis zmarszczył nos. – Nie chcę, aby kadłuby piły wodę jak gąbki. To długa wojna. Te okręty mogą być potrzebne przez wiele lat.

– oczywiście, sir. – barrow uśmiechnął się lekko. – Wydałem już odpowiednie rozkazy. Pierwszy Lord Admiralicji podpisywał teraz polecenia dla pozostałych komisarzy floty,

zajmujących się sprawami szczegółowymi. Nakazywały one odtworzenie zapasów dębiny, odlanie nowych kotwic i dział, zakupienie lin, żagli, okuć, łańcuchów, gwoździ, beczek, płatów blachy miedzia- nej odpowiedniej grubości. Zlecały zwiększenie produkcji sucharów i solonej wieprzowiny w becz-kach, stałego pokarmu załóg królewskiej marynarki wojennej. Przypominały o obowiązku nadzoru nad budową okrętów i baczeniu, czy wszystko jest tak, jak życzy sobie i za co płaci Admiralicja.

Każdy podpis Jarvisa na starannie wykaligrafowanym dokumencie, zatytułowanym ceremonial-nie „Niniejszym prosi się Pana i nakazuje” uruchamiał skomplikowaną maszynerię, obejmującą niemal cały świat. Drwale w dalekiej Finlandii, władztwie rosyjskiego cara, nie przypuszczali na-wet, że niebawem znajdą zatrudnienie, a wielowiekowe dęby legną pod ciosami ich toporów. Agenci handlowi, posługując się szablonami, sprawdzą, czy grube konary mają właściwe kształty i nadają się na krzywulce, niezbędne przy formowaniu wręg i podłużników kadłubów. Polecą je obciąć i starannie zabezpieczyć. Na zachętę sypną nieco grosza, i tak wliczonego w cenę nowej fregaty.

Jarvis wiedział, że ambasador Anglii w Sankt - Petersburgu uczyni wszystko, co możliwe, aby odrębne kontrakty zostały szybko zawarte. Wiele sztuk złota przejdzie przy tym z rąk do rąk, lecz konwoje drewnowców przewiozą w przyszłym roku wielkie, grube pnie do Portsmouth.

Page 42: Herbasencja - Grudzień 2013

42 Herbasencja

Dokument za dokumentem, każdy sporządzony w dwóch egzemplarzach, w milczeniu wędrował do teczki barrowa.

Admirał przed podpisaniem kreślił na jednym z nich ceremonialny zwrot „Pański posłuszny sługa”. Skryba Admiralicji starannie wykaligrafował na każdym piśmie pełne brzmienie urzędu, pias- towanego przez zwycięzcę bitwy obok przylądka Saint Vincent. Papiery bez tego dopisku stawały się kopiami, odkładanymi przez barrowa na bok.

W końcu sekretarz opróżnił teczkę. Jarvis westchnął z ulgą. Pozostawał do załatwienie drugi zestaw, wyglądający znacznie skromniej.

– Sir, nie powiedziałem, że lady hamilton jest zwykłą kochanicą admirała Nelsona. – bar-row posypał miałkim, suchym piaskiem ostatni dokument zaparafowany przez pierwszego lor-da Admiralicji. – Nadmieniłem tylko, że nasza nadzieja, bożyszcze Anglii i najlepszy dowód-ca morski nadal traktuje ją niezwykle czułe, troskliwie, jak niedawno poznaną, czarującą kochankę, pomimo tego, że nieco przytyła. Zostałem źle zrozumiany, milordzie. Nadmienię jesz- cze, że przed chwilą słyszałem mowę w jej obronie, wygłoszoną przez człowieka znakomicie znającego Nelsona.

Sekretarz uśmiechnął się w duchu. Krytyczne, rzucone mimochodem słowa o długoletniej przyjaciółce Nelsona odniosły spodziewany skutek. uczynił pierwszy krok w przedstawieniu skry-wanej do dzisiaj sprawy. uznał, że należy kontynuować.

– Lady Emma hamilton jest dla niego wszystkim – ciągnął, delikatnie zdmuchując piasek na podłogę. – Ich związek uczuciowy w niczym się nie zmienił, przeciwnie, nabrał intensywności. To silna namiętność dwóch osób, czule się kochających i niemogących bez siebie żyć. Przynajmniej do pewnego czasu tak to pojmowali i sprawiało im to radość. Sytuacja uległa teraz zmianie. obawiam się, że zmiana może okazać się radykalna.

Lord St. Vincent chrząknął niezobowiązująco. ostrożnie poprawił ułożenie ciała w fotelu. – Kobiety! – machnął ręką. – Emma winna się cieszyć, że horry nadal jest w niej zadurzony po

uszy. Nie jest już taka młoda. Sekretarz w milczeniu pokiwał głową. Najtrudniejszą część dzisiejszej wizyty u Jarvisa zostawił

na koniec. Wzmianka o uczuciach lady hamilton miała być tylko przygrywką do przedstawienia problemu, mającego, zdaniem barrowa, kluczowe znaczenie do dalszych losów wojny.

mały arkusz lichego papieru, położony teraz na biurku, wcześniej spoczywał na wierzchu paru-nastu kartek z drugiego pakietu.

– Prośba o ułaskawienie? – Jarvis z uwagą studiował petycję, napisaną kaligrafowanymi literami. – Piękny charakter pisma.

– Apelacja Jacka Fincha, fałszerza kwitów depozytowych floty. Syn pastora, niestety, zszedł na złą drogę. Swego czasu pracował dla nas, z doskonałymi efektami. – barrow zmrużył oczy. – Sąd Admiralicji skazał go na powieszenie. To przestępstwo staje się częste. Nie możemy dalej pobłażać temu procederowi. Rekomenduję jednak przychylne rozpatrzenie błagania Fincha, z uwagi na dawne zasługi. Nie został skazany za zabójstwo, więc zmiana wyroku jest możliwa.

– Egzekucja zostałby wykonana na lądzie? – Jarvis umoczył czubek gęsiego pióra w kałamarzu. – Chłop ma szczęście, że nie powiesiliby go na noku rei, jak to jest w zwyczaju na morzu. ułaskawię tego Fincha, barrow, tym bardziej, że wstawiasz się za nim. Wyląduje na pokładzie jakiegoś okrętu Royal Navy i odkupi winy. Każdy nowy marynarz nam się przyda.

mocno dociskając pióro do papieru, lord St. Vincent napisał na prośbie „ułaskawiam. Wcielić do floty – jako prostego marynarza”.

– Sir, prosiłbym o przekazanie Fincha na jakiś czas do mojej dyspozycji. – barrow ostrożnie wziął do ręki dokument. Inkaust schnął dość długo, a w miseczce zabrakło piasku. – To wiąże się ze sprawą lady hamilton i admirała Nelsona.

Jarvis spojrzał uważnie na sekretarz. Stękając, przesunął nogę na stołku. – o cóż chodzi, Williamie barrow? – Głos szefa Admiralicji zabrzmiał twardo. – Nie znam

żadnej sprawy związanej z horrym i jego piękną kobietą, mogącą przykuć uwagę komisarzy flo-

Page 43: Herbasencja - Grudzień 2013

43Grudzień 2013

ty. Kochają się, to wszystko. Dopóki ich miłość nie wpływa na wykonywanie przez Nelsona jego obowiązków, to uczucie nie ma żadnego znaczenia.

Jarvis sapnął. – Podobno stale pisują do siebie listy – kontynuował rozbawionym tonem. – Dość niewinna

rozrywka. Doskonale ją rozumiem, tym bardziej, że teraz pozostają w znacznym oddaleniu od siebie. Jakbyś popływał parę miesięcy po morzu, nie stawiając stopy na lądzie, zrozumiałbyś, co oznacza przybycie zaopatrzeniowego brygu czy szkunera, przy okazji przewożącego pocztę.

– Idzie o niezwykle doniosłą kwestię, sir. – barrow zabębnił palcami po gładkim jak lustro bla-cie biurka. Nadszedł czas, żeby bez ogródek wyjawić zamysł, mogący spowodować upadek jego kariery. Sekretarz sądził jednak, że jest to jedyne wyjście z sytuacji, napawającej go coraz większym niepokojem. Ciągnął śmiało dalej. – Zamierzam zacząć fałszować listy lady hamilton do admirała Nelsona. Dokładniej rzecz ujmując, zlecić komuś pisanie ich we właściwym duchu. Nie wyklu-czam, że będę musiał podobnie postąpić z listami lorda Nelsona. Nie wiem jeszcze, komu zlecę to zadanie. Rozważam kilka kandydatur.

Sekretarz zamilkł na chwilę. – Wiem jednak, że Jack Finch wykona je doskonale. To prawie genialny fałszerz. Jeżeli tego nie

uczynię – wypowiadając kolejne zdania, barrow patrzył wprost w oczy admirała – Nelson może wystąpić z floty. Wystąpić z rezygnacją, aby ułożyć sprawy z lady hamilton.

Twarz Jarvisa wyrażała tylko jedno uczucie – osłupienie. Tępym wzrokiem wpatrywał się w sekretarza. – Wtedy… - barrow zagryzł wargi. Wahał się, czy dokończyć zdanie. W końcu je wypowiedział.

– Wtedy możemy przegrać wojnę. Jest wielce prawdopodobne, że bez Nelsona nie damy sobie rady. Doświadczenie Jarvisa pomogło mu szybko się opanować. Dowódcy i oficerowie Royal Navy

wielokrotnie spotykali się z nietypowymi sytuacjami. musieli umieć je rozwiązywać, i to właściwie, a zarazem skutecznie.

– Załatwmy najpierw resztę spraw – przemówił spokojnym, chłodnym tonem. – Widzę, że pozostało ich niewiele.

Wyciągnął rękę w stronę sekretarza, gotów odebrać kolejne pismo. – oczywiście, sir. – barrow podał od razu plik dokumentów. Pozostawił tylko jeden. – Przenie-

sienia. Kilka awansów na stopień mianowanego kapitana, sir. To znani dowódcy, rokujący spore nadzieje. Jednakże przy okazji poproszę, aby dalszą część rozmowy traktować poufnie, milordzie. Nalegam na to.

Jarvis ponownie sapnął, tym razem z irytacją, nic jednak nie powiedział. Podpisywanie „spraw różnych” poszło w piorunującym tempie.

– mów! – Jarvis ograniczył się do wypowiedzenia tylko jednego słowa. oparł dłonie na biurku, wpatrując się uważnie w twarz barrowa

– George Fitzpatrick, pułkownik, z irlandzkiej gałęzi znanego rodu. – Sekretarz zmrużył oczy. – Jedyny syn bardzo majętnego landlorda. młody, inteligentny i przystojny. od dłuższego czasu spotyka się z lady hamilton. Jest nim zachwycona. Zaczyna pisać do lorda Nelsona coraz bardziej chłodne i zdawkowe listy. Coraz krótsze i coraz bardziej banalne. Parę razy wspomniała nawet o znajomości z Fitzpatrickiem, dość oszczędnie, lecz z wystarczająco pochlebną nutą zachwytu, żeby admirał wpadł w wściekłość.

– Po prostu Fitzpatrick zawrócił jej w głowie – kąśliwym tonem zauważył Jarvis. – To się przecież zdarza, nawet, powiedzmy to tak, w rodzinach admirałów, nie mówiąc o innych. Nic wielkiego.

– Nie stanowiłoby to problemu, gdyby nie fakt, że lord Nelson zaczyna się obawiać rozpadu tego dotychczas tak silnego związku – odparował barrow. – W kolejnych listach dyskretnie dał wyraz zaniepokojeniu, w trzech ostatnich wyraźnie. Nelson kocha lady hamilton. Jest gotów prawie na wszystko, aby uczucie przetrwało.

Zamilkł na chwilę. – Rozważa rezygnację i wystąpienie z floty – ciągnął spokojnym tonem. – Zwierzył się z tego hardy’emu,

dowódcy „Victory”. hardy oczywiście natychmiast nas o tym poinformował. Dysponuję jego raportem.

Page 44: Herbasencja - Grudzień 2013

44 Herbasencja

Palec barrowa uderzył lekko w okładkę teczki, nadal leżącej na biurku. Sekretarz wyjął ostatnie pismo i podał admirałowi.

– Wiem, kto jest kapitanem flagowca Nelsona – poirytowanym tonem zauważył Jarvis, studiując uważnie dokument.

– Powtórzę, sir. – Teraz barrow chrząknął głośno. Nie zwrócił uwagi na słowa lorda St. Vincent. – Admirał Nelson jest już prawie gotów, aby odejść. bez niego możemy sobie nie dać rady. Dum-na Anglia stanie się satelitą krwawego, napoleońskiego cesarstwa. musimy uczynić wszystko, żeby temu zapobiec. użyć wszelkich, możliwych środków, aby zatrzymać Nelsona we flocie.

***

– Puree z ziemniaków, wołowina i kapusta z grochem. Do tego półkwaterek dobrze wystudzo-nego guinnessa. Potem, dziecko, poproszę o przypalenie cygara w kuchni.

Garkuchnia nie należała do najlepszych, oferowała proste jedzenie, przeważali klienci z gmi-nu – woźnice, stangreci, młode służące pośledniejszych urzędników – lecz Foster chciał w końcu napchać sobie brzuch. bywał tu już od dłuższego czasu, jeżeli wpadł mu jakiś grosz, w głębi ducha przyznając, że jedzenie jest całkiem smaczne.

John Foster czuł się bosko. Twarda krągłość koron mile obciążała kieszeń surduta. uregulował czynsz za nędzny pokój pod dachem kamienicy pani Forbes. Zalegał z opłatą już od trzech miesięcy. Nawet najlepsze, najbardziej wystudiowane i przekonywające mowy Fostera nie odwiodłyby gospo-dyni od zajęcia jego kuferka z odzieżą i rzeczami osobistymi. musiał się liczyć z tym, że niebawem zostanie po prostu wyrzucony na bruk, a podniszczona skrzynka wraz z zawartością przepadnie. Straci też ukochane książki miltona i Drydena, tomiki poezji i powieść z czasów walk Lancasterów z Yorkami, pisaną od prawie dwóch lat.

Foster nie po raz pierwszy znalazł się pod ścianą. Zastawił już wcześniej w lombardzie złoty zegarek, kilka pierścieni, a nawet najlepszy frak i kapelusz. otrzymana od lichwiarza sumka poszła na spłatę starych długów. Tylko krok dzielił go od stoczenia się na dno.

Nie miał przyjaciół. ostatnia kochanka, Judy brown, porzuciła go dla porucznika królew-skiej gwardii pieszej, dającego jej całkiem przyzwoite utrzymanie. oficer szczycił się tym, że jest młodszym synem jakiegoś barona, nosi piękne nazwisko, a w armii czeka go świetna kariera. Judy urządziła Fosterowi gorące i długie pożegnanie, na zakończenia wręczając kilkanaście srebrnych monet, część daru otrzymanego od nowego przyjaciela – na pamiątkę, jak to określiła, „naszej wielkiej miłości”. Zakazała jednak jakichkolwiek dalszych kontaktów. Foster ją rozumiał – Judy emanowała temperamentem i urokiem młodości, a pensja wydzielana porucznikowi przez dobrot-liwego ojca pozwalała dostatnio żyć. Dobrze też wiedział, że „pamiątka wielkiej miłości” to w isto-cie rzeczy zapłata za to, że będzie milczał i nie opowiadał nikomu o dawnej znajomości. Przyjął dar bez żenady, ale nie mógł się przemóc, aby poprosić byłą towarzyszkę szalonych eskapad o ponowne wsparcie finansowe.

Po stracie kochanki Foster miał wyłącznie liczne grono znajomych. Los Johna obchodził ich tyle, co zeszłoroczny śnieg na szczytach gór Szkocji. Kilka dni dłużej, a musiałby szukać pracy w dokach albo zacząć żebrać – ze wszelkimi tego konsekwencjami. Zdawał sobie sprawę, że z tego upadku mógłby się już nie podnieść.

Pomógł przypadek, i powtarzający się, szczęśliwy układ kart. Foster dobrze grał w wista. Często, jeżeli siadając do stolika miał wenę, oceniał, że zdarza mu się

grywać fenomenalnie. odwiedzał klub na West Endzie, jedno z licznych przytulisk wielbicieli hazar- dowych rozrywek. W pierwszej sali siadywali gracze w wista, toczący rober za robrem walkę w grze o niskie stawki. W drugiej królowały faraon, kości i nieczęsto spotykana ruletka. Tutaj z rąk do rąk przecho- dziły zwitki papierowych funtów, a często rodowe sygnety, złote zegarki i naszyjniki z drogich kamieni.

Zastawił ostatni cenny przedmiot, będący w jego posiadaniu - pierścionek zmarłej matki, choć przysięgał sobie, że nigdy tego nie uczyni. Starczyło na kupno kilku miedzianych żetonów. Postawił

Page 45: Herbasencja - Grudzień 2013

45Grudzień 2013

wszystko na pojedynczy numer. I wygrał. A potem miał szczęśliwą passę w faraonie. Wychodząc z sali, cały zlany potem, czuł w wewnętrznej kieszeni kamizeli przyjemny ucisk sporego zwitka pięciofuntowych banknotów – dla Fostera malej fortuny.

W przejściu spotkał znajomego, Francisa Smitha, młodego poborcę podatkowego. Smith, do-wiedziawszy się, że Foster para się dziennikarstwem, poprosił go kiedyś o pomoc w napisaniu kilku listów do córki jakiegoś drobnego właściciela ziemskiego. urzędnik skarbowy szukał kandydatki na żonę. Człowiek o tak pospolitym nazwisku i zajęciu musiał się czymś wykazać, żeby zainteresować swoją osobą córkę, jakby nie było, dziedzica.

Foster wypytał dokładnie Smitha o charakter ich stosunków. Napisał kilka listów. Francis oniemiał, czytając je. hojnie sypnął wtedy szylingami. Taką samą prośbę powtórzył w klubie. Znajomość się rozwijała, lecz, jak wyjaśnił młody poborca, należałoby ją utrwalać.

Foster pociągnął łyk chłodnego piwa. Smakowało wybornie. Doszedł do wniosku, że życie jest jednak piękne.

Powrócił do wspomnień wczorajszego wieczoru. Na stoliku przy wyjściu napisał od ręki sześć kolejnych listów, czułych, oszczędnych w stylu,

a jednak pulsujących wyrazistą nutą miłości. Leżała tam ryza papieru, kałamarz i dobre, indy-cze pióra. Często z nich korzystano, sporządzając weksle i potwierdzenie zobowiązań finansowych w przypadku przegranej. Kartki papieru wypełniły zwierzenia, opisy stanu uczuć, wyrażających radość z powodu możliwością spotykania się z córką pana niewielkiej posiadłości, zachwyt nad jej charakte- rem i pięknem postaci. Foster czuł podniecenie wygraną i odmianą losu – i przypływ literackiego natchnienia. Piegowata, nijaka twarz młodego Smitha pałała wzruszeniem, kiedy czytał listy Fostera.

bez słowa uścisnął mu mocno dłoń. Dwa kolejne banknoty, wyjątkowo znaczna zapłata, trafiły do wewnętrznej kieszeni zwierzchniego okrycia. Foster nie zastanawiał się, skąd Francis ma pieniądze. Sądził, że młody poborca w porywie zadowolenia pozbył się karcianej wygranej.

Porucznik marynarki wojennej i dwóch młodych midszypmenów, kandydatów na oficerów, zajęli sąsiedni stolik. Chuda dziewczynina w lichej sukience, z burzą niesfornie układających się włosów na głowie, natychmiast do nich podeszła.

– mamy całkiem niedawno wyciągnięte z kopca kartofelki, sir – mówiła z przejęciem. – Dobre kotleciki siekane. Naprawdę dobre, świeżutkie mięso, sir. Polejemy wszystko sosikiem z masełka, sir. Nałoży się sporo drobno pociętego, cebulowego szczypiorku, sir. Trochę go jeszcze zostało. Lepiej smakuje od czosnkowego. Do tego świeżo gotowana, dobrze przechowywana kapusta. będzie smakować, sir. Wszystko dla chłopaków z marynarki wojennej, sir.

Wielkie oczy w chudej twarzy z uwielbieniem wpatrywały się w opaloną twarz młodego porucz-nika. Policzek przecinała dobrze już wygojona szrama, może blizna po ciosie kordem, a może tylko ślad po niespodziewanym zetknięciu z nagle zwolnioną talią okrętową.

oficer z zadowoleniem pokiwał głową. – Przypalisz w końcu to cygaro? – Foster pociągnął następny łyk piwa. Smak guinnesa i tytonio-

wego dymu stanowiłby doskonałe ukoronowanie sutego posiłku, pierwszego od kilku dni. – Poczekaj se pan chwilkę – gburowato odpowiedziała służąca. – oni strzegą nas przed bonapartusiem.Wiotka ręka wyciągnęła się w stronę trzech młodych mężczyzn. – Dzięki nim – w głosie dziewczyny zabrzmiało uniesienie – bonapartuś nie ustawi gilotynki

przed pałacem buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego o głowę. oby bóg błogosławił królowi i admirałowi Nelsonowi. Chłopaki z marynarki pod wodzą sir horatia dadzą se radę z Francuzika-mi, bądź pan tego pewny. musisz pan się wstrzymać z paleniem, oni mają pierwszeństwo.

Nie czekając na odpowiedź, pobiegła w stronę kuchni. Foster wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że będzie musiał sam pofatygować się tam, gdzie

udała się obsługująca gości dziewczyna.Nie czuł gniewu, tylko zadowolenie. Frazesu o gilotynie przed królewską siedzibą, wypowiedzia-

ny z przejęciem przez służącą, użył w jednym a artykułów w „Naval Chronicle”. Wyglądało na to, że wszyscy zaczynają się nim posługiwać.

Page 46: Herbasencja - Grudzień 2013

46 Herbasencja

Powoli dopił resztę piwa. uśmiechnął się sam do siebie. Coś mu jeszcze przyszło do głowy. Dawno nie odwiedzał gmachu Admiralicji. Dostawał lichutką pensyjkę z „Naval Chronicle” za

solenne opisywanie zwycięskich starć z francuskimi okrętami korsarskimi, polującymi na statki handlowe i pompatyczne sprawozdania z zawinięcia do portu konwojów Kompanii Wschodnioin-dyjskiej. Czasami wpadał mu do kieszeni niezły grosz za zredagowanie obwieszczenia, odezwy, opisu znaczniejszego starcia fregat i korwet. Gazeta drukowała raporty kapitanów, lecz czytelnicy woleli bardziej udramatyzowane, pełne życia dziennikarskie relacje.

Kilku urzędnikom pomógł w napisaniu listów do kobiet ich życia i być może poproszą o sporządzenie następnych. Nie powinien zaniedbywać źródła niewielkich, lecz stałych dochodów. mógł przecież otrzymać nowe zlecenie.

Foster doszedł do wniosku, że paleniem cygara może się rozkoszować po drodze, a mała przechadzka całkiem dobrze mu zrobi.

Raźno ruszył w stronę budynku przy ulicy Whitehall. Nadal przepełniała go radość. Teraz, kiedy los się nagle odmienił, będzie mógł wieczorami usiąść

do pisania powieści o wojnie Dwóch Róż. W końcu kupi porządne, grube świece. oczy przestaną łzawić, zmęczone nikłym płomykiem nędznej łojówki. będzie mógł skupić się tylko na tekście.

Najbardziej cieszyła Fostera myśl, że funduszów wystarczy na długo. Praca przy ukochanym utworze powinna teraz pójść sprawnie.

***

– Ilu ludzi będzie wiedzieć wszystko? – Jarvis z namysłem podrapał się po brodzie. – Nie więcej niż pięciu, co najwyżej sześciu, sir – bez wahania odpowiedział barrow. – Nas

dwóch. Finch, bo on będzie na nowo pisał listy. oczywiście człowiek układający ich treść. W su-mie – cztery osoby. Zakładam jednak, że może będziemy musieli poszukać nowego literata, jeżeli próby pierwszego okażą się niezadowalające. Dopuszczam możliwość dwukrotnej wymiany, potem będziemy musieli zrezygnować, bo krąg wtajemniczonych za bardzo się rozszerzy.

Admirał St. Vincent z roztargnieniem pokiwał głową. Widać było, że jego umysł systematycznie przetrawia wszystko to, co podczas długiej rozmowy wyłożył sekretarz Admiralicji. Chciał poznać więcej szczegółów, odkładając chwilę podjęcia decyzji.

– Chyba jednak więcej – Jarvis chrząknął. – Ktoś musi przejmować te bajdurzenia dwojga kochanków, nadal traktujących się jak Romeo i Julia, usuwać pieczęcie, lakować nowe listy, ekspediować.

– Nie, sir. – Sekretarz pokręcił głową. – Ci ludzie nic nie będą wiedzieć. my i tak już czytamy lis-ty Nelsona, o czym kiedyś już wspomniałem, sir, choć do tej pory nie czytaliśmy listów lady hamil-ton. – Zmrużył oczy. – Chodzi o sprawy bezpieczeństwa. Admirał Nelson sporo pisze o swoich pla-nach, posunięciach, przemyśleniach. Chciałem wiedzieć, czy nie za dużo, bo kobiety często bywają gadatliwe, a domyślamy się obecności kilku agentów korsykańskiego tyrana w otoczeniu kochanki admirała. Lecz Nelson nigdy nie przekracza w tych sprawach pewnej granicy, podobnie jak lady hamilton. Jej listy czytamy od niedawna. Zaczęliśmy tak czynić dopiero wtedy, kiedy pojawił się ten Fitzpatrick, a admirał Nelson zaczął się skarżyć na obojętność kobiety swojego życia.

– Fitzpatrick to goguś i bawidamek – sapnął Jarvis. – Damski pieszczoch. mydłek. oczywiście z gwardii irlandzkiej, nie mogło być inaczej. Rude włosy, niebieskie oczy, usta pełne gadaniny o miłości.

– Ludzie zajmujący się sprawami, powiedzmy, pomocniczymi – ciągnął spokojnie barrow – będą sądzić, że kontynuujemy dawną działalność. Tylko Finch i człowiek, układający od nowa listy, będą znali prawdę.

musiał także odnieść się do wcześniejszych słów lorda St. Vincent. były niesprawiedliwe, a na-wet niebezpieczne. barrow sądził, że Jarvis zdaje sobie z tego sprawę. Po prostu admirał dał upust przepełniającej go irytacji.

– Fitzpatrick to lojalny poddany króla, gotowy oddać za niego życie w walce – stwierdził z na-ciskiem. – Szczery brytyjczyk. bardzo inteligentny człowiek. Zna na pamięć wiele sonetów Szek-

Page 47: Herbasencja - Grudzień 2013

47Grudzień 2013

spira. Interesuje się sztuką malarską, zbiera obrazy. Jest znawcą teatru. Zwykły bawidamek nigdy nie zainteresowałby lady hamilton.

barrow dobrze wiedział, że zarzewie buntu w Irlandii ciągle się tli, a cesarz Francuzów tylko cze-ka na sprzyjającą okazję, aby na Zielonej Wyspie wzniecić płomień zbrojnego oporu. Pułk gwardii irlandzkiej demonstrował przywiązanie mieszkańców tych ziem do korony brytyjskiej. Nieopatrz-na wypowiedź mogła Jarvisa wiele kosztować, gdyby dotarły do niepowołanych uszu, co najmniej srogą reprymendę premiera Addingtona.

– A więc, przeproś go za to, co rzekłem, jeżeli go spotkasz. – Jarvis rubasznie zarechotał. – Pamiętaj tylko, że musisz dochować tajemnicy tej rozmowy, co sam wcześniej podkreśliłeś.

obaj zaczęli się śmiać. Lord St. Vincent przetarł załzawione oczy. Wiedział, że barrow o niczym nikomu nie wspomni.

– Koszta i gwarancje zachowania tajemnicy? – zadając kolejne pytanie, Jarvis oparł ręce o biur-ko. barrow osądził, że admirała znudziło długie siedzenie i zamierza wstać.

– minimalne, a pewność dochowania sekretu więcej niż wystarczająca – bez wahania odpowiedział sekretarz. – od dawna wypłacamy pensje ludziom, otwierającym, fałszującym i po-nownie pieczętującym różne listy i dokumenty. To dawni przestępcy, ale złożyli przysięgę wierności królowi. Za jej złamanie grozi stryczek. Za lojalną służbę czeka ich gratyfikacja. Znajdą też u nas inne zatrudnienie, jeżeli ich usługi w końcu okażą się niepotrzebne.

Jarvis pokiwał głową. – Finch zostanie wcielony do floty, więc nie musielibyśmy mu dużo płacić, gdybym przystał na

pańską propozycję, barrow – stwierdził z uśmiechem. – Jednakże, oczywiście, musi otrzymywać jakieś niewielkie pobory, żeby nie świecił dziurami w spodniach na Strandzie. odczytaj mu też od razu regulamin floty.

Początek służby marynarzy na okrętach Royal Navy zawsze wyglądał tak samo – któryś z ofi-cerów czytał na głos regulamin floty. Tę czynność powtarzano często, przeważnie na zakończenie przeglądu stanu okrętu przez dowódcę. oznaczała jedno – podporządkowanie się twardym prze-pisom i drakońskim represjom nawet za drobne przewinienia. Zwrot „kara śmierci” w regulaminie floty nie należał do rzadko używanych określeń.

barrow w milczeniu pokiwał głową. Rozmowa nieuchronnie zbliżała się do chwili, kiedy padnie pytanie o nazwisko człowieka, mającego uzupełniać listy kochanków albo nawet pisać je od nowa. Sekretarz wiedział, że jest to najsłabszy punkt planu. Nie mógłby na żądanie Jarvisa podać nazwiska tej osoby. W zaciszu gabinetu rozważał kandydatury kilku znanych mu postaci z dziennikarskiego i literackiego światka, Wszystkie odrzucił. Znani mu literaci mogli tworzyć dobre artykuły, obwies-zczenia i odezwy, lecz nie sprostaliby niezwykłemu wyzwaniu.

Skłamał, mówiąc Jarvisowi, że zastanawia się nad wyborem. Lecz barrow nie mógł dalej działać bez akceptacji lorda St. Vincent. Czym innym było kontrolowanie prywatnej korespondencji Nel-sona, zupełnie czym innym jej fałszowanie, nawet w interesie brytyjskiej korony. Gdyby okazało się, że barrow sam podjął taką decyzję, jego kariera ległaby w gruzach.

Szef Admiralicji, stękając boleśnie, z trudem dźwignął się z fotela. Kuśtykając, wolnym krokiem zbliżył się do kominka. Wrzucił do środka dwa dodatkowe polana. Wielkim pogrzebaczem staran-nie uformował zgrabny stosik palących się szczap.

barrow poczuł, że zaczyna się pocić. – Sir, jeżeli pan pozwoli, uchylę na chwilę okno – poprosił wielce śmiało. Wszyscy znali

przywiązanie Jarvisa do mocno buzującego ognia w kominku. – Powiew wiatru znad Tamizy odświeży nasze umysły – wielkodusznie zgodził się lord St. Vincent.

– Dokładnie jednak potem je zamknij. Poczekaj chwilę, zaraz znowu usadowię się na swoim miejscu. barrow stał przy otwartym na oścież oknie, z przyjemnością wdychając świeże, nieco chłodne powietrze.Widział i doskonale słyszał dwóch ludzi, rozmawiających na dziedzińcu zaledwie trzy kroki

dalej – porucznika z naszywkami oficera sztabowego na kapeluszu i kogoś, kogo sekretarz znał i czasami się z nim spotykał, lecz jego nazwiska nie potrafił sobie teraz przypomnieć.

Page 48: Herbasencja - Grudzień 2013

48 Herbasencja

– Napisałeś mi trzy znakomite listy, Foster – głos mężczyzny w mundurze brzmiał protekcjo-nalnie, ale bardzo ciepło. – Przywołanie strof miltona zrobiło na mary bardzo dobre wrażenie. To córka handlarza skór i hurtownika mięsa, odebrała jednak staranne wykształcenie. W pewnych kręgach stajesz się sławny, John.

Sztabowiec wybuchnął śmiechem. W tym wesołym, młodzieńczym chichocie dominowała jed-nak niekłamana nuta uznania.

– mary wyjechała z ojcem do Szkocji. Jej rodziciel poszukuje sporej ilości wołów. Zamawiam u ciebie pięć listów. Szukałem cię, ale nie mogłem znaleźć. Dzisiaj spadłeś mi po prostu z nieba. Dogadamy się, jeśli idzie o cenę.

Kordialnie poklepał Fostera po ramieniu. – Słyszałem, Foster, że piszesz jakąś powieść – rzucił na odchodnym porucznik. – Jeżeli jest tak

dobra jak twoje listy, może okazać się naprawdę ciekawa. Glos lorda St. Vincent zmusił barrowa do odwrócenia się. – Podsumujmy. – Jarvis głośno chrząknął. barrow, uśmiechając się sam do siebie, starannie zamknął okno. Admirał nie cierpiał przeciągów. – upierasz się przy twierdzeniu, że horry może wystąpić ze służby, chcąc spędzić resztę życia

z lady hamilton? – Jarvis zaczął nabijać tytoniem gruby cybuch. – Tak, sir – zdecydowanie odpowiedział barrow. – Admirał Nelson uczynił już dla Anglii aż nadto

dużo. Stracił przy tym rękę. Nie widzi na jedno oko. odniósł szereg zwycięstw, a przy okazji, o czym nie pamiętamy, nieco lżejszych ran. Ta blizna na czole… Ledwo uszedł śmierci. ma pełne prawo zrezygnować, a nikt nie ma prawa powiedzieć mu złego słowa. Kocha lady hamilton i uczyni wszystko, żeby jej nie stracić. A finansowo jest już zabezpieczony, mimo tego, że często nękają go wierzyciele.

– hm. – W pomruku Jarvisa nadal brzmiał ton namysłu. Kciukiem starannie ubijał tytoń w fajce. – Prawdą jest, że horatio szybko się decyduje. umie wykorzystać szansę. Nie znam innego dowódcy na morzu, mogącego pod tym względem dorównać Nelsonowi. W tej sprawie też może błyskawicznie podjąć i wykonać taką decyzję, jaką uzna za właściwą.

Westchnął ciężko. Niewyraźnie wymienił kilka nazwisk. barrow pochylił się, żeby lepiej słyszeć. – James Saumarez, Collingwood… – kontynuował Jarvis. Prychnął i pokręcił głową. – To nie są

admirałowie, posiadający umiejętności i talent horry’ego. – Po prostu, sir. – barrow spojrzał Jarvisowi prosto w oczy. – Admirał Nelson jest nadal potrzeb-

ny Anglii. Więcej – jest niezbędny. musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby przestał wątpić w uczucia lady hamilton, a listy kochanki muszą napawać go otuchą. Stać się źródłem nowych inspiracji.

– Tak, barrow. masz rację, choć na początku, przyznaję, wątpiłem w nią – w głosie Jarvisa zabrzmiało zdecydowanie. – Naturalnie wybrałeś już kogoś, kto układałby listy?

– oczywiście, sir – bez wahania opowiedział sekretarz. – To John Foster, jeden z naszych dzien-nikarzy, znawca twórczości autora „Raju utraconego” i początkujący, lecz bardzo obiecujący pisarz.

barrow dawno już przypomniał sobie imię mężczyzny, rozmawiającego z porucznikiem ze szta-bu. miał świetną pamięć do twarzy, imion i nazwisk.

– W pewnych kręgach jest uważany za znakomitego fachowca w dziedzinie pisania listów do kobiet – dodał z uśmiechem. – Nie wątpię, że da sobie radę ze tworzeniem czułych i pełnych miłości wyznań niewiasty do mężczyzny. Jestem przekonany – w głosie sekretarza zabrzmiało rozbawienie – że z przyjemnością przyjmie nowe, nieoczekiwane zlecenie.

***

– Finch, co sądzisz o takiej frazie: „Najukochańszy horatio, wiem, że wszyscy oczekują od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Niepokoi mnie, co może się wtedy stać z Tobą.”? barrow podkreślił ją falistą linią.

John Foster odczytał na głos wyimek listu lady h. Goniec Admiralicji przyniósł epistołę rano, wraz z kolejnym zestawem ksiąg rachunkowych i kwitów depozytowych Admiralicji.

Page 49: Herbasencja - Grudzień 2013

49Grudzień 2013

Listy lady hamilton określano „listami lady h.” Pisma admirała Nelsona do kochanki „listami horry’ego”. Nikt nie pamiętał, kto pierwszy je tak nazwał.

– Pompatyczne i suche. – Finch pokręcił głową. – Nasz pryncypał ma rację, podkreślając ten fragment. Środek niezły, ale początek i koniec – fatalne.

Finch starannie wypisywał na karcie papieru szeregi kolejnych złączeń liter „t” i „h”. Wierne ich odwzorowanie znowu, zdaniem Fincha, zaczęło sprawiać pewien kłopot. Przypuszczał, że lady hamilton zaczęła się posługiwać nowomodnym wynalazkiem, indyczym lub gęsim piórem z osadzo- ną na końcu złotą stalówką, i stąd wzięła się niewielka, lecz wyraźna zmiana charakteru pisma.

Całkiem niespodziewanie Finch stał się doskonałym pomocnikiem Fostera. Syn pastora odebrał staranne wykształcenie, nigdy jednak nie zamierzał pójść w ślady ojca. Pragnął zostać malarzem. Pilnie studiował rysunek, zasady perspektywy, kaligrafię, stale ćwiczył pewność ręki. Próbując malować pierwsze portrety, zaczął przebywać w środowisku dziewczyn, między innymi zajmujących się profesją modelek. może i dlatego świetnie znał kobiety.

– Słyszałem ciągle rozmowy tych panienek i wiele się przy tym nauczyłem – skwitował kiedyś ze śmiechem uwagę Fostera.

– „Najukochańszy mój” brzmiałoby chyba lepiej – Foster podrapał się po nosie. – „mój” pisane dużą literą, jak to jest przyjęte.

– „mój ukochany”. – Finch podniósł palec. – „ukochany” dużą literą. Tamten początek pisała w miarę troskliwa metresa. Ten – kochająca kobieta. Wielka litera w wyrazie „ukochany” pokazuje siłę jej uczucia. Pisze szczerze, od ręki, nie bawiąc się w znajdywanie ładnych określeń. Akcentuje miłość. Tak pisze osoba kochająca. Napijemy się herbaty?

– Z przyjemnością – radośnie odpowiedział Foster. Finch pomógł rozwiązać kolejny problem. – Czemu kwestionujesz koniec tego zdania?

– „Drżę ze strachu, co może się wydarzyć” – mruknął Finch, stawiając czajnik na żeliwnym piecyku. – „mdleję na myśl, że może Cię, ukochany skarbie, trafić kula wroga.” „Przenika mnie zimno, kiedy myślę, co może tobie, ukochany, się przytrafić”. To byłoby to, o co nam chodzi. Policz wyrazy, Foster. W nowym zakończeniu musi ich być mniej więcej tyle samo.

– Zdania, podane przez ciebie, wypisałem sobie na liście zmian, oczywiście nie w identycznym brzmieniu. – Foster zatarł dłonie. – mam ich jeszcze dziewięć. Wybio-

rę najlepsze. Jesteśmy na dobrej drodze. Nie podoba mi się też środek. „ Wszyscy oczekują…” Gdzie w tym zdaniu jest lady h? ona nie oczekuje? można odnieść wra-żenie, że opisuje to, co usłyszała od innych.

– Na przykład od tego niedoszłego, ir-landzkiego kochasia – ironicznie zauważył Finch. – I tak dobrze, że pisze w liczbie mnogiej, dość bezosobowo.

on i Foster wiedzieli, kim jest George Fitzpatrick i znali jego rolę.

Listopad rozpoczął się opadami deszczu ze śniegiem. Prawie nie zauważyli, że minęło ponad pól roku od czasu, kiedy dowiedzieli się o czekającym ich zadaniu. Padało prawie bez przerwy i nie wyglądało na to, że pogoda się poprawi. W niskim, obszernym pomiesz-czeniu nie odczuwali jednak chłodu. Sporej wielkości żeliwny piecyk dawał przyjemne uczucie ciepła. mieli pod dostatkiem drewna i obficie z niego korzystali.

Page 50: Herbasencja - Grudzień 2013

50 Herbasencja

Wszystko od samego początku układało się dobrze. Foster sądził, że znaczną rolę mógł odegrać w tym przypadek. Przyznawał jednak, że wiele zawdzięczają doświadczeniu i wiedzy Fincha, a także organizatorskim umiejętnościom barrowa. Sekretarz Admiralicji znalazł dla nich świetne locum – dwa pomieszczenia z tyłu stoczniowego budynku, zajmowanego przez kwestora Admi-ralicji, odpowiedzialnego za rozliczenia finansowe i jego nieliczny zespół urzędników. miejsce posiadało sporo zalet. W budynku zbierano listy i przesyłki służbowe dla floty, więc przejmowa-nie i ponowne ekspediowanie pism Nelsona i lady hamilton nie nastręczało trudności. barrow niezwłocznie wydał polecenia i dopilnował, aby ich korespondencja spływała do londyńskiego portu, nawet wtedy, kiedy szybciej dotarłaby do adresatów przez Portsmouth, główną bazę floty. Ponadto pokoje miały odrębne wejście.

barrow zastanawiał się nad sposobem zamaskowania działalności Fincha i Fostera. Pomysł Fin-cha okazał się genialny w swojej prostocie.

– Sprawdzamy księgi rozrachunkowe floty, a także kwity depozytowe, czy przypadkiem nie zostały podrobione – rzucił z krzywym uśmiechem podczas jednego z wielu spotkań. – To miejsce idealnie się do tego nadaje.

Gońcy Admiralicji regularnie dostarczali i odwozili do archiwum grube księgi i powiązane pacz-ki dokumentów finansowych. Foster rozpakowywał kilka przesyłek, po czym po upływie kilkunastu dni równie starannie je zawiązywał. Starał się niczego za bardzo nie przekładać, nie chcąc zburzyć idealnego porządku ich ułożenia. Nikogo nie dziwiły większe i mniejsze lupy, leżące na stole – ba-danie prawdziwości kwitów depozytowych w pełni uzasadniało ich posiadanie. Tak samo niko- go nie dziwiła obecność dwóch żołnierzy przy wejściu – strzegli ważnych dokumentów Admiralicji.

Szybko utarł się sposób postępowania z nadchodzącymi listami. otwierał je Finch przy użyciu rozpalonego do czerwoności noża, z wielką maestrią usuwając lakową pieczęć. okazało się, że nie jest potrzebny żaden dodatkowy pomocnik – syn pastora świetnie sobie radził. Nie chciał zdradzić, gdzie posiadł tę umiejętność.

– Rozgrzewasz ostrze, z tym, że sztych musi być plaski i dość cienki – poinstruował kiedyś Foste-ra. – Przedtem ostrożnie schładzasz pieczęć i papier wodą. Nie za dużo płynu, aby nie przesiąkł do środka i nie rozmazał atramentu. Delikatny, ale zdecydowany ruch tuż nad powierzchnią, i ostrze przechodzi przez wosk jak przez masło. Lak albo wosk się rozgrzewają, ale nie na tyle, żeby uszkodzić kartkę. Jeszcze ciepłym czubeczkiem rozwieramy pozostałości nadal miękkiej pieczęci. Spójrz tylko!

Foster zafascynowany przyglądał się leżącej na stole krągłej, płaskiej bryłce laku z nadal niena-ruszonym odciskiem metalowego znaku nadawcy.

– Dokument delikatnie osuszamy nad piecem, kładziemy na stole, przykładamy coś ciężkiego, żeby papier się nie pomarszczył. będzie taki, jak poprzednio – gładki. Pozostałości na złączeniu pokryje ponowne lakowanie. Ten sposób pozwala też na uzyskanie kopii pieczęci – z uśmiechem dodał Finch. – To nic trudnego, jeżeli ma się do dyspozycji czytelną odbitkę.

Pieczęcie używane przez lorda Nelsona i lady hamilton wykonał zaufany grawer Admiralicji. od razu barrow ustalił też, że lady h. i horry nie sporządzają kopii listów. Foster szybko

przekonał barrowa, jak bardzo rozszerza to możliwości zmiany treści. – Projektując nowy rozdział mojej powieści, mam w głowie prawie wszystko, łącznie z tym, co

kto komu powie – stwierdził zdecydowanie. – Po dwóch dniach zostaje mi tylko osnowa zdarzeń. oni będą pamiętać, co chcieli napisać. Nie będą pamiętali, jak to uczynili. Słowa szybko ulatują. oczywiście, muszę zachować umiar i ostrożność.

Sekretarz Admiralicji dał Fosterowi wolną rękę. Po otworzeniu listu Foster uważnie go czytał. Na odrębnej karcie notował spostrzeżenia i suges-

tie. List niezwłocznie wędrował do Whitehall. Wracał jeszcze tego samego dnia, z uwagami sekre-tarza Admiralicji.

Podkreślenie jakiejś frazy i znak zapytania oznaczały, że barrow akceptuje treść, jednakże należy ją nieco zmienić. Wzmocnić znaczenie, uczynić czulszą. Linia opatrzona wykrzyknikiem informowała, że konieczna jest zdecydowana przeróbka. Faliste podkreślenie zawiadamiało, że

Page 51: Herbasencja - Grudzień 2013

51Grudzień 2013

zaznaczoną frazę należy napisać od nowa. Te znaki barrow stawiał nie tylko przy źle brzmiących zdaniach, ale też przy pojedynczych wyrazach, Na odrębnej karcie sekretarz wypisywał uwagi, czasa-mi konkretne propozycje. Już po pierwszym liście opatrzył podkreślenia drobno stawianymi cyfer- kami, powtarzającymi się później na „karcie sugestii”. Tak Foster nazwał to, co pisał do nich barrow.

List wracał do niepozornego budynku na tyłach londyńskich doków. Foster, uwzględniając życzenia barrowa, pisał nowy. bardzo często sam wprowadzał dodatkowe zmiany, rozszerzenia i uzupełnienia. Czasami pisał list prawie od początku. Tworzył coś, co enigmatycznie określano „próbką”. „Próbka” lądowała na biurku sekretarza Admiralicji. barrow dość często nanosił ołówkiem kolejne uwagi. Wtedy Foster sporządzał drugą „próbkę”. Przeważnie okazywała się wystarczająca, choć niekiedy ich zwierzchnik jeszcze sugerował zmiany. bywało, że treść przeróbek i uzupełnień stawała się przedmiotem sporów, z konieczności szybko rozstrzyganych.

Po ostatecznym uzgodnieniu zmian Jack Finch przystępował do pracy. Pisał list kilka razy, porównując tekst z oryginalnymi listami lady h. lub horry’ego. Nie niszczono ich – Finch potrze-bował wzorców. W końcu sporządzał list, jak to określał, „na czysto”, lakował i odciskał pieczęć.

Foster podziwiał maestrię pracy Fincha. mimo używania lupy, nie potrafił odkryć żadnych różnic w charakterze pisma.

Pewnego dnia Finch wyjaśnił Fosterowi istotę popełnianych przez niego przestępstw. Chyba wziął pod uwagę, że towarzysz i tak mógłby poznać prawdę z ust barrowa.

– Flota wojenna to wielki i skomplikowany mechanizm. – Finch uśmiechał się skąpo, opowiadając o tym, jak wysłano go na deski szafotu. – Potrzebuje beczek, gwoździ, żywności, mąki, prochu, lin, płótna, cebuli, czosnku i grochu. mnóstwa rzeczy. Jesteś dostawcą beczek. Wykonałeś zamówienie na pięćdziesiąt sztuk. Nie dostajesz od ręki zapłaty. otrzymujesz kwit depozytowy na umówioną sumę. Podpisany, opieczętowany, zatwierdzony. Dopiero z nim udajesz się do urzędu kwestora, wte-dy, kiedy chcesz. To wygodne, bo odracza płatność, umożliwia kontrolę. Dla ciebie też – kwit ma określoną wartość, możesz go sprzedać. Jest właściwie pewnym wekslem, płatnym od ręki. Czemu jed- nak nie dostarczyć stu beczek? To znaczy, wypisać dokumentu, potwierdzającego następną dostawę?

– To trudne? – zapytał z ciekawością Foster.– bardzo – spokojnie odpowiedział Finch. – Wszystko musi się zgadzać. Podpisy, pieczęcie,

papier. Zatwierdzenia. Nazwisko dostawcy. Daty. Kwoty nie mogą być za duże, bo wzbudziłyby podejrzenia. Jedno na pewno jest nieprawdziwe – tych kolejnych pięćdziesięciu beczek flota nigdy nie otrzymała. Pojmujesz to?

Skąpy uśmiech Fincha pogłębił się. Foster nie zamierzał dociekać, skąd Finch tak dokładnie wiedział o różnych dostawach. od bar-

rowa usłyszał kiedyś, że w trakcie procesu nie chciał niczego ujawnić. może i dlatego, sądził Foster, otrzymał tak surowy wyrok.

– Wydała mnie moja modelka – rzucił na zakończenie rozmowy Finch. – Postanowiłem się z nią rozstać, a ona mnie zdradziła. Z zemsty, jak to kobiety.

Teraz Finch nalewał herbatę do filiżanek.– „ukochany mój, wiem, że Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Drżę jed-

nak na myśl, co może Ci się stać.” – Foster przeczytał dwa zdania. Przed chwilą zapisał je ołówkiem na kawałku papieru. – Znacznie lepiej to brzmi.

– Popracuj nad tym jeszcze. – Finch podał mu wyszczerbiony kubek. – mamy świeże suchary. Dość smaczne.

W milczeniu pili herbatę. Finchowi, formalnie marynarzowi, przysługiwało prawo do racji żywnościowych. Raz na jakiś czas otrzymywali niewielki worek sucharów.

– osiągamy spore postępy – zauważył Foster, sięgając po następny wytwór jednego z londyńskich piekarzy. – Rzeczywiście, niezłe. Dobra mąka.

– To stan równowagi. – Finch potrząsnął głową. – uczucia lady h. już nie gasną, ale też nie stają się gorętsze. Jeszcze sporo nam brakuje do sukcesu. Widzisz – jego oczy błysnęły – ona stanie się z powrotem kochanką admirała, kiedy wyśle mu, na przykład, kilka tych nowych piór. Drobny po-

Page 52: Herbasencja - Grudzień 2013

52 Herbasencja

darunek zakochanej kobiety dla mężczyzny, sprawiający jej satysfakcję, rozumiesz? Tak postępuje osoba zakochana. Dawanie drobnych prezentów miłości życia sprawia radość. Pamiętaj o tym.

– Wtedy – Finch odstawił filiżankę na stół – będziemy mogli stwierdzić, że wykonaliśmy zadanie.

***

– mamy silny, pomyślny wiatr z lewej ćwiartki rufowej. – Nelson mocniej osadził na głowie ka-pelusz. – Nie musimy halsować. Jeżeli się nie zmieni, do Tulonu dopłyniemy rankiem jutrzejszego dnia. może uda się wyciągnąć z portu kilka fregat.

on i Thomas hardy stali na rufowym pokładzie „Victory”. Wielki trójpokładowiec kołysał się mocno pod naporem porywów śródziemnomorskiego powietrza, lecz obaj nie trzymali się relingu, bez wysiłku utrzymując równowagę.

– Większość okrętów patrolujących redę Tulonu odpływa – ciągnął Nelson, z uwagą obserwując chorągiewkę, pełniącą rolę wiatrowskazu. – Wyglądać to będzie na koncentrację sił do wykonania innego zadania. Potem upozorujemy wypadek. Na jednym z nielicznych slupów pierwszej linii rekonesansu pęknie zużyty bramsel. oczywiście, nasza eskadra ukryje się za łukiem widnokręgu. Zadbam o to, aby obserwatorzy z lądu nie mogli dostrzec topów naszych masztów.

hardy dobrze znał admirała. Wiedział, że oczyma wyobraźni widzi całą sytuację. Słuchał z nieudawaną ciekawością – kiedyś sam mógłby wykorzystać ten pomysł.

– Aroganccy Anglicy – ciągnął Nelson – zamiast odpłynąć na bezpieczną odległość, zaczynają wymieniać żagiel pod nosem baterii brzegowych, oczywiście tuż poza zasięgiem strzału. Spuszczają reję na pokład. Francuzi mogą zechcieć ukarać zuchwalca.

Proporczyk załopotał kilka razy i zmienił położenie. Wiatr zaczynał dąć z nieco innego kierunku. – brasować marsle! – głos hardy’ego wypełnił rufę. Dowódca nie musiał jeszcze używać tuby. –

Z życiem, ludzie! Przeraźliwy świergot gwizdków i krzyki bosmanów wywoływały wachtę. Zrogowaciałe, bose

stopy załomotały na pokładzie środkowym. Twarde ręce ciągnęły brasy, grube liny, umocowane do końców ciężkich rej, zmieniając ich położenie tak, aby żagle ustawiły się idealnie w osi wiatru. Inni marynarze, walcząc z naporem mas powietrza, ciągnęli za szoty, przywiązane do rogów płótnisk marsli, korygując ich ustawienie.

Porucznik wachtowy z zadartą głową uważnie oceniał pracę żagli. machnął ręką. – obkładać! – zakomenderował. Kilkakrotnie przełożono liny na kołkownicach. Jedna z wielokrotnie wykonywanych dzisiejs-

zego dnia czynności została zakończona. Nikt nie mógł przewidzieć, czy za paręnaście minut nie trzeba będzie jej powtórzyć.

– mogą się na to nie nabrać, sir – spokojnie zauważył hardy. Przerwali rozmowę, w milczeniu obserwując wysiłki marynarzy.

– Wielce prawdopodobne. – Nelson wzruszył ramionami. – Nie są głupcami. Ale każda okazja jest dobra – ciągnął z widocznym ożywieniem – aby podnieść ducha walki. ostatecznie wyjdzie na to, że przeprowadzimy ciekawe ćwiczenie. Zapamiętaj, hardy – nakażę, aby na pokładzie tego slupa mierzono czas. myślę, że ustanowią rekord szybkości wymiany żagla. To też się przyda w przyszłości.

Podmuchy powietrza wzmagały się, powoli przechodząc w wichurę. Kątem oka dowódca „Vic-tory” dostrzegł biel pierwszego grzywacza na coraz to wyższej fali. Niebawem należało wydać po-lecenie refowania marsli.

Jeszcze miał na to nieco czasu. Siła wiatru wzrastała w jednostajnym tempie. – Jak się czuje lady hamilton, sir? – zapytał. od wielu dni admirał przejawiał niezwykle

ożywienie. Rozpierała go żądza czynu. Wypad pod Tulon stanowił zaledwie tylko jedną z wielu akcji, starannie opracowywanych przez Nelsona.

Długi okres przygnębienia admirała zdawał się nieodwracalnie odchodzić w przeszłość.

Page 53: Herbasencja - Grudzień 2013

53Grudzień 2013

– bardzo dobrze, hardy. – Zęby Nelsona błysnęły w uśmiechu. – ostatnio otrzymałem od niej wspaniały prezent – aż cztery pióra z tymi złotymi stalówkami. Wspaniały wynalazek – łatwo się pisze, atrament nie brudzi palców, stalówka wystarcza na długo. Weź jedno, Emma ucieszyłaby się, wiedząc, że ci je ofiarowałem.

Sprawna ręka Nelsona zanurzyła się w wewnętrznej kieszeni mundurowej kurtki.– Dziękuję, sir. – W głosie hardy’ ego zabrzmiało wzruszenie. – Cudowny i niespodziewany dar. – Ja też tak odebrałem tę przesyłkę. Cóż za podarunek! – Nelson przeszedł kilka kroków. –

otrzymałem też inny. Napisała w jednym z listów coś takiego: „Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek”. Zamierzam użyć tego zdania w nieco innej formie. Jeżeli w końcu do-jdzie do starcia z Francuzami i hiszpanami, przed walką polecę podnieść sygnał: „Anglia oczekuje, że wszyscy spełnią swój obowiązek”.

– może jeszcze coś zmienię – dodał z zadumą. – może pani mojego życia coś mi podpowie. Sądzę jednak, że ta fraza naprawdę dobrze brzmi.

***

mieli mniej pracy, więc coraz częściej rozmawiali ze sobą. Znajdowali nawet chwilę na omawia-nie plotek, na przykład tej, że admirał Jarvis zamierza ustąpić ze stanowiska. Krążyły słuchy, że premierem ponownie zostanie William Pitt.

– hrabia St. Vincent odejdzie, barrow pozostanie. – Finch krótko skomentował niespodziewaną wieść. – Jest zbyt cenny i za dużo wie. Zobaczysz, w końcu otrzyma tytuł szlachecki i ozdobi drzwicz- ki swojej kolaski całkiem zgrabnym herbem.

W rozpieczętowanych listach nie widniały już liczne podkreślenia ołówkiem. Zniknęły faliste linie. Foster prawie ze od ręki pisał nowe wersje kwestionowanych zdań i wyrazów. Finch doszedł do takiej wprawy, że wystarczała jedna próba, aby napisał tekst ‘na czysto”.

Właśnie tym się teraz zajmował. Foster przeglądał słowniczek zwrotów, najczęściej używanych w korespondencji pomiędzy lady

h. a horrym. Zaczął go dla wygody tworzyć już dość dawno, chcąc uniknąć powtórzeń, a teraz przypominał sobie jego treść.

– Czasami zastanawiam się, czemu zajmujesz się tym, czym się zajmujesz – rzucił od niechcenia. od kilku miesięcy próbował zrozumieć, co skłoniło Fincha do zostania fałszerzem. Do tej pory

nie potrafił sformułować odpowiedzi. Podrapał się za uchem. obaj z Finchem nie nosili peruk, a barrow na to nie nalegał. – Poprosiła mnie Admiralicja – spokojnie odpowiedział Finch. Akurat skończył jedną stronę

i mógł sobie pozwolić na rozmowę. Listy stawały się oraz bardziej obszerne, a Finch zaczynał szczycić się tym, że potrzebuje zaledwie jednej próby do przepisania kolejnej epistoły, opracowanej przez Fostera. – Fałszowałem francuskie pisma urzędowe. Sporo paszportów. Polecenia. Z tego barrow bardzo się cieszył. Często też relacje i listy. Różnie.

Zamilkł. Nieznacznie przesunął kartę pierwszej, fałszerskiej próby listu lady h. Poruszając bezgłośnie ustami, wodził piórem po papierze.

– Przecież do tego trzeba znać francuski. – Foster pokręcił głową. – mówić jak rodowity Fran-cuz. malo, myśleć jak mieszkaniec równin nad Sekwaną,

Finch nie odpowiedział. Wydawał się, że w ogóle nie zwraca uwagi na to, co mówi Foster. Sta-lówka skrzypiała na welinowym arkusiku. minuta upływała za minutą i tylko jednostajny, cienki odgłos mocno dociskanego pióra zakłócał ciszę.

Finch przerwał pisanie. ostrożnie umoczył pióro w kałamarzu. Jednym pewnym, śmiałym ruchem dłoni skreślił podpis.

– Niech wszystko wyschnie. – Wstając od stołu, kręcił głową dla rozluźnienia mięśni szyi. Twierdził, że przy dłuższej pracy zaczynają go boleć. uważał, ze to uboczny, nerwowy efekt skupie-nia i napięcia. – ona nie używa już piasku. może czyta list jeszcze raz, zanim inkaust wyschnie, bo

Page 54: Herbasencja - Grudzień 2013

54 Herbasencja

pewne słowa zaczyna podkreślać, innym kolorem atramentu. To kolejny, dobry znak. Coraz bar-dziej angażuje się emocjonalnie. Wróciła do horry’ego, to pewne.

Foster pokiwał głową. Rozmawiali już o tym parę razy. barrow oszczędnie wyraził kilka słów uznania. Zastanawiał się nad tym, co powiedział Finch. – urodziłem się i wychowałem na Guernsey. – Finch kawałkiem irchy wycierał stalówkę. Lubił

porządek. Wsadził pióro do dzbanuszka z chińskiej laki. – Tam jest bardzo wielu Francuzów. I Francuzek, łącznie z moją matką. Jednocześnie uczyłem się mówić i pisać po angielsku i francus-ku. Z matką rozmawiałem tylko w języku moliera, Pascala i Woltera. Znasz „myśli” Pascala?

Foster skonstatował, że Finch ma ochotę na nieco zwierzeń. może chciał coś z siebie wyrzucić.– Nie, choć o samym autorze słyszałem. – Pokręcił głową. – Naprawdę twój ojciec był pastorem?– Prezbiteriańskim. – Finch wzruszył ramionami. – Stary głupiec. Interesował się tylko Panem

bogiem, niczym więcej. Chciał, żebym dobrze prawił kazania, bo jemu to nie wychodziło. I przez całe życie, tak jak on, udawał się raz w miesiącu na proszony obiad do miejscowego dziedzica, zajmując miejsce przy końcu stołu. może przez to wszystko zapragnąłem zostać malarzem.

Ciągnął dalej w zamyśleniu. – Jedyna mądra rzecz, jaką ojciec uczynił w życiu, to przeniesienie się do Londynu, zresztą dzięki

protekcji dalszej rodziny. Znaleźli mu lichą parafię. Inny krewniak zaprotegował mnie do Admi-ralicji. Potrzebowali tłumacza. Wiesz – oczy Fincha błysnęły – przejmowaliśmy wiele dzienników nawigacyjnych, przesyłek, listów, pism ze zdobytych okrętów francuskich, głównie korsarskich, bo papierów nie zdążono wrzucić do morza. barrow otrzymywał też sporo tego z kontynentu. Nazywał to „literaturą”. – Zaśmiał się. – Zabawne określenie. Ciągle wspominał, że dobrze byłoby zacząć tworzyć francuskie dokumenty o odpowiadającej nam treści.

Foster słuchał w napięciu. Spodziewał się podobnej historii. uchylała ona szerzej zasłonę niez-nanego dotychczas świata. on też znalazł w nim miejsce wtedy, kiedy przystał na propozycję sekre-tarza Admiralicji, nie za bardzo się jeszcze orientując, o co właściwie idzie, i dał słowo honoru, że dochowa tajemnicy.

– Pewnego razu – mówiąc to, Finch wygodnie wyciągnął nogi – z ciekawości spróbowałem przepisać jakiś list. Doskonała próba!

Jego śmiech wcale nie brzmiał wesoło. – Potem już coraz częściej wykorzystywano moje umiejętności, Ćwiczyłem je. Szybko okazało

się, ze niewielu może mi dorównać. Jeżeli zaś idzie o dokumenty w języku francuskim, to nikt. Foster pokiwał głową.– Sprawdź, czy pismo wyschło – zauważył. – Zalakujemy list. Skrzeszę ogień, żeby zapalić świecę.Ciepła, prawie letnia aura spowodowała, że rzadko palili w żeliwnym piecyku. Za każdym ra-

zem do zapalenia łojówki Finch albo Foster musieli używać krzesiwa i hubki. Nie chcieli korzystać z kaganków, tlących się w sąsiednich pomieszczeniach, żeby ograniczyć nieuniknioną konieczność towarzyskiej pogawędki z pracującymi za ścianą urzędnikami komisarza Admiralicji.

– Starczało ci na życie? – Foster zadał od niechcenia kolejne pytanie, pracowicie dmuchając w rozżarzającą się wątłym płomykiem wysuszoną podpałkę w cynowym pudełeczku. – W Admi-ralicji nie płacą za dobrze.

– mnie płacili suto. A poza tym, szybko opanowałem sztukę wykonywania stalorytów, miedziorytów i drzeworytów. Ludzie to kupują. – Finch się uśmiechnął, tym razem z wyraźną dumą. – Karykatury i ry-sunki dla dzienników. Nie narzekałem. Ciągle uczyłem się czegoś nowego. Przy okazji ćwiczyłem pewność ręki. Namalowałem też trochę pejzaży. Jeden nawet sprzedałem – stwierdził z wyraźną satysfakcją.

Finch zamyślił się. – Pewnie nadal wisi w jakimś salonie – dodał z zadumą. ogieniek zaczął żwawiej pełgać. Foster przyłożył knot.– Jeszcze adresat. – Finch ponownie wziął pióro do ręki. Jego twarz przybrała wyraz skupienia. Wypisanie adresu należało do najłatwiejszej części pracy dawnego pejzażysty. Sposób kreślenia liter

prawie wcale się nie zmieniał. mimo to Finch zawsze wykonywał ostatnią czynność niezwykle starannie.

Page 55: Herbasencja - Grudzień 2013

55Grudzień 2013

– Finis coronat opus – mawiał przy tym. – Poza tym, są to pierwsze wyrazy widziane przez odbiorcę. Należy o tym pamiętać.

– Nie za bardzo jednak wszystko rozumiem. – Foster rozgrzewał czubek pałeczki laku nad płomieniem świecy. – Wyrzucili cię z Admiralicji? Za co?

Często pieczętował listy. Prosta, zwykła czynność nie wymagała żadnych specjalnych umiejętności, tylko nieco uwagi.

– Pokój w Amiens w tysiąc osiemset drugim roku, ponad dwa lata temu. – Finch wykrzywił wargi. Foster pomyślał, że jeżeli jest to uśmiech, to dość gorzki.

– Po prostu znalazłem się na bruku. Z dnia na dzień przestałem być potrzebny. Na pewno też to źle przeżyłeś – ciągnął Finch. – Rozpuszczano całe załogi. okręty stały puste. marynarze się cieszy-li, oficerowie już nie. Też zaczynali wegetować na połowie pensji, bez perspektyw dalszego zajęcia.

milczeli chwilę. Foster dobrze pamiętał tamte lata. Liczył wtedy każdą pięciopensówkę, za-nim ją wydał. Przypomniał sobie, z jakim zapałem opisywał starcie lugra straży celnej z łodzią przemytniczą, przewożącą kontrabandę z Francji – głównie brandy, koniak i jedwabne pończochy. Czuł się taki szczęśliwy, że ma przez dwa dni zajęcie. Padł tylko jeden wystrzał i sześciu przemytni-ków z łodzi, odciętej w zatoce, natychmiast się poddało. A on opisywał niewartą nawet wzmianki utarczkę tak, jakby szło o sporą operację morską. Przypomniał sobie, jak się uradował na wieść o zawiązaniu się kolejnej koalicji anty – napoleońskiej i wybuchu wojny. życie wróciło do normal-nego biegu i znowu często pracował do późnego wieczora.

– musiałem znaleźć źródło dochodów. Wykorzystałem tylko swoje umiejętności. – Finch pokiwał głową – Najgorsze, że nie potrafiłem we właściwym momencie zakończyć. A ty, Foster, jak zostałeś fałszerzem?

Foster zamrugał. Nie pojmował, o co pyta Finch. Cieszył się z nowego zlecenia. miał nadzieję, że nie zakończy się zbyt szybko.

– Ja jestem tylko narzędziem. – Fosterowi zdawało się, że Finch tłumi wybuch śmiechu. – Ty i barrow – mózgami. W sumie, wykonujemy to samo.

Foster nie zamierzał podejmować tego tematu. – Wszystko zawdzięczam matce – stwierdził z zadumą. – ojca właściwie nie pamiętam. Zostawił

po sobie nieco grosza i niewielki domeczek z ogródkiem. W przeciwieństwie od twojego, będąc poborcą podatkowym, zajmował się sprawami najzupełniej doczesnymi. A matka nie wyszła po-nownie za mąż

– To ciekawe. Czemu? – Finch słuchał z uwagą. – Pewnie nie chciała, żebym został niechcianym pasierbem – z namysłem odpowiedział Foster.

– miała tylko mnie jednego. Pięcioro sióstr zabrała ospa, rok po roku. Ciężko to przeżyła.obaj dobrze wiedzieli, że śmierć rodzeństwa dziennikarza ”Naval Chronicle” nie stanowiła nad-

zwyczajnego wydarzenia. ospa zbierała obfite żniwo wśród dorastających dzieci. – bardzo jej zależało, żebym stał się kimś znanym – ciągnął Foster. – Zrobił karierę. Nie chciała,

abym odziedziczył zajęcie ojca. Łożyła sporo na moją naukę, a spadek topniał. Imała się różnych zajęć – dama do towarzystwa, guwernantka, nauczycielka w szkółce parafialnej. Coraz niżej i niżej, ale pewnie chciała też być między ludźmi. W końcu zmarła na suchoty.

Foster rzadko myślał o przeszłości. żył teraźniejszością i podobało mu się to. Nie chciał wracać do wspomnień. Nagle, w czasie rozmowy z Finchem, okres dzieciństwa i dorastania stanął mu przed oczyma.

– Sprzedałem domek – mówił powoli. - Starczyło na pokrycie kosztów pogrzebu, opłacenie utrzymania grobów i beztroskie życie przez dłuższy czas. Teraz żałuję – miałbym oprócz kuferka z odzieżą i książkami coś swojego.

uśmiechnął się smętnie. Przypomniał sobie, że niedawno mógł bezpowrotni utracić nawet i tę pospolitą, drewnianą skrzynkę, właściwie cały jego majątek.

Nie chciał o tym myśleć. Wolał odpowiedzieć do końca na pytanie Fincha. – Jak już mocno chorowała – kontynuował opowieść – napisałem sporo wierszy. bardzo się jej

podobały. Wybrała jeden i powiedziała, że jest najlepszy. Włożyłem jej do trumny. Prosiła mnie o to.

Page 56: Herbasencja - Grudzień 2013

56 Herbasencja

– Słyszałem, że piszesz książkę? – Finch wstał i rozłożył szeroko ręce. Na dzisiaj skończyli pracę. Foster musiał jeszcze tylko odnieść list do barrowa. – Jestem już bardzo daleko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” uśmiechnął się z dumą. – Prawie

skończyłem. Wiesz, pół roku temu zacząłem pisać powieść od nowa. Powiem szczerze – praca tutaj wiele mnie nauczyła. Konieczność wynajdywania nowych wyrazów, innych zdań, nasycenie tekstu uczu- ciem… Zwięzłość opisu. Wykorzystałem to. Nawet motyw otwierania listu, w sposób opisany przez ciebie.

Ręce Fostera wykonały w powietrzu kilka nieskoordynowanych ruchów. – Sądzę, że jest teraz zdecydowanie lepsza. Zadedykuję ją matce. może i dlatego zacząłem ją

tworzyć. Chciałem pewnie pokazać, że jej starania nie poszły na marne. – Z pewnością byłaby szczęśliwa. – Finch pokiwał głową. – byłaby z ciebie dumna, Foster. Znowu przez chwilę nic nie mówili. Wargi Fostera ułożyły się w niepewny, trochę zakłopotany uśmiech. – Kuter celny przechwycił ostatnio kontrabandę z kontynentu. – W jego głosie wyraźnie

brzmiało wahanie. – Kupiłem od załogi kilka butelek dobrego, hiszpańskiego wina. Zawitasz do mnie któregoś wieczoru? Przeczytam ci kilkadziesiąt stronnic.

– Z przyjemnością. – Finch zatarł dłonie. – Nieco odmienności bardzo się nam przyda. Szykowali się do wyjścia. Pozostawało jedynie zwolnić żołnierzy, nadal cierpliwie pełniących

wartę, odnieść list i klucze od pomieszczeń. Jeżeli nie czynili tego gońcy, obowiązek ten obarczał Fostera. Finch nie chciał się tam za bardzo pokazywać.

– Poczekaj chwilkę, zanotuję coś. Pewna myśl przyszła mi do głowy, a wolałbym, żeby nie uciekła. – Gotowy już do opuszczenia pokoju Foster położył kapelusz ma stole, wolno kreśląc litery na górnej karcie ryzy lichego papieru, leżącej na sekreterze. Zawsze mieli do dyspozycji kilkadziesiąt kart, wykorzystywanych na notatki, szkice listów i cyzelowanie poszczególnych zdań. – „Wiem, ukochany, że nie pozwolisz, aby wrogowie Anglii wylądowali na łąkach Dover, paśli konie w Co-vent Garden i wyprawiali te okropne rzeczy z prostymi niewiastami” – mówił głośno do siebie, jakby sprawdzał brzmienie wyrazów.

Dociskane do papieru pióro skrzypiało mocno. – Naturalnie „ukochany” dużą literą – dodał po chwili, zacierając radośnie dłonie. – może być. Zdecydowanym ruchem zamknął wieczko pojemnika z inkaustem. – bardzo proste zdanie – zauważył Finch wątpiącym tonem, starannie wiążąc pod brodą węzeł

szala. – Lepiej użyj zwrotu „miłości moja” – bardziej tkliwy. – Za to wyraźnie sugerujące, że może uczynić prawie wszystko. – Dziennikarz „Naval Chro-

nicle” wzruszył ramionami. Pokiwał głową. – oczywiście, wymaga dopracowania, ale pewnie je wykorzystam. Pamiętaj: Anglia oczekuje, że każdy z nas wykona swój obowiązek.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. – Wynajmiesz łódź czy dotrzesz do mostu? – zapytał Foster, wkładając kapelusz. Finch mieszkał

po drugiej stronie Tamizy. – uczę się oszczędzać. – Zaśmiał się dawny malarz. – Za przejście przez most płaci się tylko pół

pensa. Kawałek drogi, ale co tam. Idąc w stronę mostu westminsterskiego, Jack Finch przypomniał sobie, że dzisiaj znowu nie

zaproponował Johnowi czegoś, o czym myślał od kilku tygodni – mówienia sobie po imieniu. In-stynktownie czuł, że Foster przystanie na tę propozycję.

Mamy na to czas – skonstatował w myślach. – Mamy na to jeszcze naprawdę sporo czasu.

***

Trzewiki prochomistrza i jego dwóch pomocników – chłopców okrętowych – wolno kłapały po pokła-dzie „Victory”. Filcowe nakładki, wzute na buty, przypominały po prostu nieporęczne bambosze i w zetknięciu z kołyszącym się śródokręciem, zlanym już wodą i posypanym piaskiem, wydawały mlaskający odgłos, drażniący uszy. utrudniały też chodzenie nieprzyzwyczajonym do nich ludziom, więc, chcąc nie chcąc, szli wolno, podobni nieco do dzieci, próbujących dokonać pierwszych samodzielnych stąpnięć w życiu.

Page 57: Herbasencja - Grudzień 2013

57Grudzień 2013

Stojący na pokładzie rufowym Nelson, hardy, pozostali oficerowie i midszypmeni odprowadza-li wzrokiem wolno człapiącą grupkę. Dobrze znali ten widok i oglądali go wiele razy. Tylko dwaj marynarze, mocno trzymający w zrogowaciałych dłoniach uchwyty koła sterowego, nie zerkali w stronę nieporadnie poruszających się postaci, bacząc na pracę żagli i starając się wyzyskać najm-niejszy nawet podmuch wiatru.

Każdy z kroczącej nieśpiesznie trójki trzymał w dłoni mosiężną lampę o trzech litych ściankach, ze szklaną przesłoną zamiast czwartej, osłaniającą osadzoną w środku świecę. Ruchomy pierścień, przymocowany u góry, ułatwiał niesienie – i zawieszanie, a w kieszeniach bluz tkwiło jeszcze sporo zapasowych łojówek.

Zmierzali do komory prochowej – ciemnych pomieszczeń w głębi kadłuba, położonych pod najniższym pokładem bateryjnym, wypełnionych baryłkami z prochem. Tam, w zaduchu dol-nych partii korpusu okrętu i półmroku, rozświetlonym tylko płomykiem grubej świecy lampy, dla bezpieczeństwa postawionej w bocznej klitce za zasłoną z serży, będą podczas bitwy napełniali i wydawali ładunki chłopcom okrętowym, donoszącym je potem do ciężkich armat – nieśpiesznie i starannie, zważając na to, aby niczego nie rozsypać. Filcowe nakładki na chodakach zabezpieczały przed poślizgiem w chyboczącym się pomieszczeniu. Chroniły też przed skrzesaniem iskry. buty często nabijano metalowymi ćwiekami, a te w zetknięciu z gwoździami, wiążącymi deski międzypokładów z poprzecznicami, zawsze mogły spowodować pojawienie się maluteńkiej skry – prawie niezauważalnej, zwykle nieistotnej, lecz tutaj bardzo groźnej.

Prochomistrz i jego podwładni podczas starcia uważali na wszystko, unikając rozsypania pro-chu, lecz nie zawsze okazywało się to możliwe na okręcie, niejednokrotnie, bez chwili przerwy, wstrząsanym uderzeniami ulewy okrągłych kul, ważących po kilkadziesiąt funtów.

Ludzie, patrzący w milczeniu na ten powolny przemarsz dobrze wiedzieli, co stanie się potem. Przed opuszczeniem dolnej kazamaty działowej i zejściem w mrok najniższych części okrętu

podoficer prochowy zapali świeczkę, wykorzystując jeden z kilku długich lontów, tlących się juz w pojemnikach, umieszczonych w cebrzykach z wodą. Tutaj, tak jak wszędzie, wychluśnięto na pomalowane na czerwono deski wiele wiader morskiej wody, aby zmniejszyć ryzyko pożaru i rozsypano pia-sek, żeby krew rannych i zabitych nie utrudniała kanonierom poruszania. Przy schodni wiodącej do magazynu amunicyjnego stanie czterech uz-brojonych żołnierzy, przepuszczających w dół tylko chłopców odbierających prochowe ładunki – i nikogo więcej. Tyle samo mężczyzn w czerwo-nych kurtkach zajmie pozycję przy innym luku – przejściu w dół kadłuba. Ci umożliwią zejście niżej tylko ledwie wyrośniętym młodzikom, służącym w flocie, mającym obowiązek znoszenia ciężko ran-nych – i nikomu więcej.

Jeżeli świeca prawie się wypali, jeden z pomoc-ników prochomistrza od ogarka rozżarzy następną, w drugiej lampie. Potem może w trzeciej – i osadzi nowe łojówki w dwóch pierwszych.

Wszyscy o tym wiedzieli, lecz pomimo tego w milczeniu i z widoczną fascynacją patrzyli na nieśpieszny pochód trzech ludzi, obwieszczający ko-niec przygotowań do boju.

Wykonano wszystko: zwalono przepierzenia, wy-niesiono meble z kajut, wygaszono piec w kambu-zie, a barkasy, szalupy i gigi wypełniono aż pod dulki

Page 58: Herbasencja - Grudzień 2013

58 Herbasencja

morską wodą – stanowiły teraz zbiorniki przeciwpożarowe. Reje dodatkowo podwiązano do mas-ztów ciężkimi łańcuchami – stropami, a w koszach na śródokręciu tkwiły piki, kordy i pistolety. Starannie nabito działa, wiedząc, jakie znaczenie ma pierwsza salwa. Głęboko w dole kadłuba zes-tawiono skrzynki midszypmenów, tworząc z nich stoły operacyjne, a chirurg rozłożył narzędzia i przygotował wiadra na odcięte kończyny.

żołnierze piechoty morskiej stali już wzdłuż burt, pocąc się niemiłosiernie i zastanawiając, kie-dy użyją swoich muszkietów.

Pozostawało tylko jedno – czekać. Nelson rytmicznie zabębnił palcami po balustradzie relingu. odwrócił głowę w stronę dowódcy

„Victory”, stojącego obok. – Nie wiem, dlaczego, kapitanie hardy, ale zawsze wydawało mi się, że stąpanie pana pod-

komendnych, tak dziwacznie obutych, przypomina kroki Nemezis. – Admirał potarł palcem ko-niuszek nosa. – Przyznaję, że to dziwne wrażenie, bo nikt nigdy nie sprawdził, jak poruszała się bogini przeznaczenia. być może, jeżeli ktoś zaczął się nad tym zastanawiać, oznaczało to początki tworzenia czegoś, co obecnie nazywamy poezją. Chociaż sądzę też – ciągnął admirał z lekkim, lecz wyraźnym uśmiechem – ze stąpnięcia Nemezis zapewne charakteryzowała lekkość, wdzięk, może i piękno – i jednak niesłyszalność.

– Niewykluczone, sir – poważnym tonem odpowiedział dowódca „Victory”. – mniemam jednak, że teraz bardziej przydałoby się nam przybycie Eosa, boga wiatru. Jego chyże kroki przybliżyłyby nas do Francuzów i hiszpanów – szybciej przełamalibyśmy ich szyk. Zdałaby się pomoc władcy powietrza. Dzisiaj jest jednak wyjątkowo niełaskawy.

Nelson przeszedł dwa kroki w stronę sterburty. Pokiwał głową. W kąciku ust admirała nadal igrał kpiarski uśmieszek.

– mają taki sam wiatr, jak my, hardy, dobrze o tym wiesz – zauważył sucho. Powoli wyjmował coś z wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej. Spojrzał uważnie na złożoną

na kilka części, nieco pogiętą kartę papieru. Twarz admirała spoważniała. – W końcu dopadliśmy Villenuowe’a – i już się nam nie wymknie – rzucił, rozprostowując ar-

kusik. – Przełamiemy w dwóch miejscach linię wroga, a potem rozprawimy się z nim. Z pewnością nie okaże się to tak łatwe i przyjemne, jak przejażdżka łodzią w wiosenny poranek po Tamizie, ale poradzimy sobie. A teraz – ciągnął – dysponujemy chwilą wolnego czasu, więc rzucę okiem na nie-dawno otrzymany list lady hamilton. W natłoku zdarzeń ostatnich dni nie mogłem dokładnie go przestudiować, a nie wykluczam, że nie zaistnieje już taka możliwość.

– oczywiście, sir. – hardy natychmiast się cofnął. Jego twarz przybrała wyraz zatroskania, w przeciwieństwie od Nelsona, znowu łagodnie

się uśmiechającego. obaj tak beztrosko rozmawiali, bo, tak jak zwykłym marynarzom, też pozostawało im tylko czekanie. I zajęcie się czymś, najgęściej nonszalancką pogawędką, pełną dezynwoltury, jak sugestia

admirała, że może zginąć. Pozostawało zimne ukrywanie emocji – i szarpiące nerwy wyglądanie chwili, kiedy czołowe

okręty dwóch kolumn angielskich liniowców wreszcie zbliżą się na odległość strzału do długiego szeregu jednostek przeciwnika, a w kadłub i maszty „Victory” uderzy grad ciężkich pocisków.

W niekontrolowanym geście hardy, zwolniony z obowiązku rozmowy z Nelsonem, mocno zacisnął wargi.

uważnie rozglądał się na boki, a potem spoglądał przed siebie, jakby chciał dojrzeć niewidoczną z rufówki drewnianą statuę bogini zwycięstwa, umocowaną na dziobie. Widok jednak pozostawał niezmienny, taki sam, jak ciągle słabo dmący wiatr.

Dwie kolumny angielskich liniowców, prawie trzydzieści trój- i dwupokładowych okrętów, parły przed siebie kursem na zachód, rozpaczliwie wolno, z rozwiniętymi wszystkim żaglami, wykorzystując najmniejszy nawet ruch mas powietrza. Długa linia ponad czterdziestu francuskich

Page 59: Herbasencja - Grudzień 2013

59Grudzień 2013

i hiszpańskich okrętów, w tym kilka czteropokładowych, zwrócona burtami w stronę nadciągającego wroga, równie ospale zmierzała na północ, jeszcze próbując się wymknąć.

usta hardy’ego zacisnęły się mocniej, na podobieństwo wąskiej kreski, przecinającej twarz. – Porażą nas pełnymi salwami, waląc jak w tarczę strzelniczą – wyszeptał do siebie. – Czym im

odpowiemy? Jeszcze ten słabieńki powiew… Zanim się przebijemy, zmasakrują nas. Kapitan ”Victory” wyglądał tak, jakby gdzieś w gęstwie kadłubów i masztów widniejącej na ho-

ryzoncie długiej linii przeciwnika, pośród wielu setek kwadratów furt działowych dojrzał Nemezis, nieubłaganie zmierzającą w stronę jego okrętu. ujrzał boginię przeznaczenia, pragnącą unicestwić żaglowce dumnego Albionu.

– Wygłoszę mowę do załogi – oczekiwanie się wydłuża. u wielu rodzi się niepewność, więc rozwieję ją. Wszystkim to się przyda.

Głos Nelsona zabrzmiał pewnie i stanowczo. Z uwagą wpatrywał się w twarz hardy’ego, jakby odkrył coś, co go zaniepokoiło.

– Przemówi admirał! – kapitan stanął na skraju tylnej nadbudówki. – Werbel! – zakomenderował, chcąc mieć pewność, że wszyscy skierują wzrok ku rufówce. – oficerowi, marynarze i żołnierze króla! Synowie Anglii! Głos Nelsona, zaprawiony do wydawania rozkazów podczas huczącego wiatru i ryku fal

zabrzmiał donośnie na całym pokładzie. opalone twarze zwróciły się w stronę szczupłej sylwetki, stojącej obok schodni.

– Płyniemy ku bitwie, wiecie o tym! Francuziki i Diegowie uciekają przed nami, lecz nie dadzą rady nam umknąć.

Admirał zawiesił na chwilę głos. Nabrał powietrza do płuc. – Przełamiemy ich szyk w dwóch miejscach, odcinając najsilniejsze jednostki – ciągnął. – Nadejdzie

chwila, może nawet dość długa, kiedy będą mogli strzelać ze wszystkich pokładów, a my odpowiadać tylko z dziobowych pościgówek. Nadleci sporo okrągłych kuferków. – Głos przybrał sarkastyczne brzmienie. – Naprawdę dużo. Znacie to. uderzą i popękają na wiele większych i mniejszych kawałków.

Sprawna ręka Nelsona wykonała okrągły gest w powietrzu. – Łapcie je i zabierzcie sobie! Na to zezwalam! osiągną wysoką cenę na Picadiilly i w Ports-

mouth, naprawdę znaczną, bo staną się pamiątkami wielkiego zwycięstwa. Każdy je nabędzie – sporo na nich zarobicie!

Wybuch serdecznego śmiechu przerwał mowę. Wszyscy doskonale wiedzieli, co może uczynić żeliwny pocisk armatni. Prawie wszyscy już oglądali, niektórzy wielokrotnie, jak rwie ciało ludzkie na strzępy krwawiącego mięsa – i dobrze pamiętali plamy, a nawet kałuże krwi, brukające pokłady podczas walki.

Wszyscy, spoglądając na wyprostowaną, szczupłą postać, rozumieli, że admirał najlepiej się o tym przekonał.

Słowa Nelsona zabrzmiały tak absurdalnie, że reakcją mógł stać się tylko rozładowujący napięcie rubaszny rechot.

– Jednak wtedy, kiedy zaczniemy przepływać pomiędzy nimi, sytuacja się zmieni – kontynuował admirał. – Przeorzemy im tyłki salwami z obu burt, od ich dziobów aż do ruf. Celujcie dobrze, odpalajcie działa w dolinie fali! Zalejemy ich potokami naszych pocisków – a oni znowu poznają, cóż oznacza starcie z brytyjczykami! Pamiętajcie też o jednym!

Nelson machnął w powietrzu sprawną ręką. – musimy zwyciężyć i zwyciężymy, aby pogrzebać na dnie morza głupie nadzieje cesarza Fran-

cuzów. bonaparte już nigdy po naszej wiktorii nie pomyśli o tym, o czym marzy – o przepłynięciu Kanału Angielskiego i podboju naszej ojczyzny. Dzisiaj wybijemy mu to z głowy, a okręty, mogące tego dokonać, staną się naszym łupem! Cennymi pryzami!

Ktoś z obsługi dziobowej armaty dziewięciofuntowej zaczął machać kapeluszem, a po nim inni. – Anglia oczekuje, że każdy z nas wypełni swój obowiązek – od chłopca okrętowego aż po mnie,

admirała. – Głos stwardniał. – oczekuje tego od nas, bo wtedy bandy Francuzów, Włochów, ho-

Page 60: Herbasencja - Grudzień 2013

60 Herbasencja

lendrów, Polaków i innych dziwnych nacji nie zdepczą zielonych łąk starej Anglii, nie będą paść koni w Covent Garden i gwałcić naszych niewinnych kobiet, a krwawy korsykański tyran, cesarz Francuzów, zrozumie wreszcie, że nigdy nie zapanuje nad dumnymi synami wielkiego Albionu!

Głos Nelsona zabrzmiał jeszcze donioślej. – bonaparte nie ustawi gilotyny przed pałacem buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego

o głowę! To zależy właśnie od nas, oficerów i marynarzy króla. Nigdy do tego nie dopuścimy! mu-simy tylko się z nimi rozprawić!

Gdzieś w głębi świadomości człowieka z jedną tylko sprawną ręką zatliła się myśl, że dobrze wie, skąd bierze zwroty, tak łatwo schodzące mu z ust, ale nie miał czasu się nad tym zastanowić.

Nie w tej chwili – nie teraz, kiedy wszyscy go słuchali i na niego patrzyli, a on z pasją zagrzewał ich do walki.

– Powtórzę to! – ciągnął z uniesieniem. – Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek! Jeżeli tak uczynicie, zwyciężymy – i na zawsze pogrzebiemy w morskim mule śmieszne marze- nia Francuzów. I pamiętajcie – w Londynie albo w Portsmouth, jeżeli zejdziecie na ląd, zabierzcie ze sobą kawałki tych okrągłych kuferków! będą w cenie, większej od pryzowego, sami się przekonacie!

Głośna salwa śmiechu przetoczyła się przez pokład. Dłonie mocno uderzały o wręgi, podłużnice i dębowe tarcice nadburcia. Kanonierzy zawzięcie stukali wyciorami i ciężkimi handszpakami, gru-bymi drągami służącymi do nataczania armat na cel, w spiżowe korpusy dział.

– Trzy razy „hurra” na cześć lorda Nelsona i starej Anglii! – Jeden z nich wskoczył na karonadę, usytuowaną tuz przy uskoku rufowym. miał długie, siwawe włosy i sporej długości baki.

marynarze i podoficerowie krzyczeli i wiwatowali.Admirał wytężył wzrok. Starał się przypomnieć sobie nazwisko starego już marynarza. Dla bar-

dzo wielu angielskich dowódców ludzie, obsługujący armaty, ciągnący liny, bez przerwy rozpinający i zwijający żagle stanowili bezkształtną, nierozpoznawalną masę – bez nazwisk, bez historii, nieo-mal bez człowieczeństwa. W razie potrzeby, przynajmniej na początku służby, bezlitośnie gnano ich knutami na maszty.

Ale nie dla niego – szczupły mężczyzna rozumiał, że tak jak on, zwykli członkowie załogi decydują o losach bitew. Starał się ich zapamiętać.

– Johnie hodson, starszy marynarzu, pamiętam cię z wielkiego starcia pod Abukirem. – Postać o jasnych włosach, wystających spod ronda trójgraniastego kapelusza pokiwała głową. – Spraw się dziś tak samo dobrze, a zostaniesz podoficerem.

Wiwaty nie ustawały. Wzmagały się. hardy chrząknął głośno. Jego twarz straciła wyraz zasępienia – teraz się uśmiechał. Nelson moc-

nym kiwnięciem głowy i machnięciem dłoni dal znak, że skończył. – Zajmijcie z powrotem stanowiska! – zakomenderował kapitan „Victory”. – Dajcie im, kiedy

przerwiemy ich linię! I wcześniej! Ręka Nelsona z nadal tkwiącym w uścisku palców listem powędrowała do góry, pewnie po to,

aby włożyć go z powrotem do kurtki. Zatrzymała się. Admirał jeszcze raz coś odczytywał, bezgłośnie poruszając wargami. – Kapitanie hardy – głos Nelsona zabrzmiał sucho, oficjalnie, jak winien brzmieć głos zwierzchnika

zwracającego się do podkomendnego. – Nada pan sygnał do wszystkich okrętów floty. Podyktuję go. – Tak jest, sir. – Thomas hardy wyprostował się. Przyłożył dłoń do kapelusza. Często on i Nelson

rozmawiali przyjacielsko, lecz hardy nigdy nie zapominał, jaka przepaść dzieli kapitana od człowieka, mającego admiralski stopień, kierującego dziesiątkami, a czasami setkami okrętów i tysiącami ludzi.

– Porucznik wachtowy! Przygotować się do nadania sygnału! młody oficer z twarzą naznaczona blizną – może śladem po uderzeniu kordem, a może tylko

po niefortunnym zetknięciu się z nagle zwolnioną talią okrętową – wykonał kilka kroków, gotów zanotować treść rozkazu rysikiem na tabliczce. Do tej pory, tak jak pozostali, stał po nawietrznej stronie pokładu rufowego. Stronę zawietrzną tradycyjnie rezerwował sobie dowódca – i admirał.

midszypmeni przy stermaszcie już otwierali skrzynie, mieszczące flagi kodowe.

Page 61: Herbasencja - Grudzień 2013

61Grudzień 2013

Sprawna ręka Nelsona zniknęła za zapięciem mundurowej kurtki. – Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek – wolno dyktował admirał. Kolejne chorągiewki szybko wędrowały do góry na jednej z lin otaklowania bezanmasztu,

utrzymującego ciężkie i grube pale drewna, złączone ze sobą, w pozycji pionowej, a potem spływały w dół. Wiadomość wcale nie zadziwiała długością – Wielokrotnie przekazywano znacznie bardziej skomplikowane polecenia.

Na „Royal Sovereign”, okręcie Cuthberta Collingwooda, admirała dowodzącego drugą kolumną, najszybciej podniesiono pojedynczy proporzec, oznaczający przyjecie i zrozumienie sygnału.

– Potwierdzający, sir. – hardy odsunął lunetę od oka. – Podnoszą flagi! – dodał z wyraźnym zdumieniem. – Sir horatio, przyznam, że nie wiem, kto pierwszy to uczynił.

Na wszystkich żaglowcach prawie jednocześnie zaczęto wciągać w górę masztów wielkie flagi z herbami Anglii, Szkocji i Irlandii, używane rzadko, przy wyjątkowych okazjach.

– No cóż, zróbmy to samo. – Nelson uśmiechnął się lekko. Nie patrzył na okręty. Spoglądał na coraz wyraźniejszy szyk francuskich i hiszpańskich liniow-

ców, widoczne już najniższe partie żagli i kadłuby z coraz bardziej wyraziście ciemniejącymi pla-mami ambrazur. Jeszcze nikt, okiem niewspomaganym przez lornetę, nie mógł dostrzec armatnich luf, tak samo, jak i krzyży zdobiących topy masztów hiszpańskich liniowców.

– Niech zobaczą nasz zapał i gotowość do walki. Już blisko, hardy – ciągnął Nelson. – Przeko-namy się, czy porównanie dziwacznego sposobu poruszania się naszego prochomistrza do kroków Nemezis okaże się trafne.

Nelson zaśmiał się. Stał bokiem do hardy’ego i nie mógł dostrzec, co kapitan „Victory” trzy- ma w dłoniach.

– Płaszcz, sir. Niechże pan założy płaszcz – przerwał mu wielce śmiało dowódca „Victory”. Nikt nie pozwalał sobie na przerywanie słów, wypowiadanych przez jakiegokolwiek admirała, a tym bardziej Nelsona. I nikt nie ważył się czegoś od niego żądać, tak, jak przed chwilą uczynił Thomas hardy. – Proszę, sir. Pańskie życie jest zbyt cenne dla Anglii.

Teraz jego słowa nabrały właściwej formy. Wyciągnął rękę do admirała. Podawane okrycie trudno byłoby nazwać eleganckim płaszczem. hardy chciał wręczyć Nelso-

nowi sutą, długą opończę o nieokreślonej barwie, nieco już zrudziałą od deszczu i mgły, używaną wtedy, kiedy z nieba lały się potoki wody, a gwałtowny wiatr, łamiący grzywacze, ciskał na des-ki pokładu bryzgi fal. Gruba tkanina, nasączona olejem lnianym, dobrze chroniła przed wilgocią i wichurą, a teraz, w jaskrawym blasku słońca, równie skutecznie mogła ukryć złote szamerowa-nie kurtki admiralskiej, rzucające się w oczy galony i przetykane złotą nicią guzy. mogła uczynić admirała jedną z niewyróżniających się postaci licznej grupy osób, zgromadzonych na pokładzie rufowym – tam, gdzie mieli obowiązek pozostawać w czasie bitwy.

– Jeżeli tak uważasz, hardy… – Nelson nie dokończył zdania. Wyciągnął dłoń, aby odebrać sztor- miak. hardy stał nieruchomo – wszyscy wiedzieli, że admirał nie znosi prób pomocy przy ubieraniu.

Człowiek w bogato zdobionym złotem mundurze nadal trzymał w palcach już złożoną kartkę, tak, jakby nie mógł się z nią rozstać, a może też po prostu zapomniał ją wsunąć do wewnętrznej kieszeni kurtki.

Przyjrzał się welinowemu zwitkowi papieru – i pewnym gestem umieścił za mankietem rękawa. – mamy dzisiaj wyjątkowo piękną pogodę. – W kąciku ust admirała znowu zaigrał kpiarski

uśmieszek. – A nie wydaje mi się, kapitanie hardy, abym cierpiał na przeziębienie, chociaż niektó-rzy twierdzą, ze mój stan zdrowia nie jest najlepszy. Dziękuję za troskę i ją doceniam, lecz zabierz to. Rzucę okiem – ciągnął – na zespół Collingwooda, czy trzyma odpowiedni kurs. Proszę wykonać namiar – chcę wiedzieć, czy przetną szyk Francuzów w wyznaczonym miejscu.

Nikt nie słyszał słów Nelsona, wypowiedzianych cicho do siebie, kiedy podnosił do oka teleskop. Czułego tonu jego głosu, kiedy szeptał prawie niesłyszalnie:

– I cóż jej napisałbym? że kryłem się jak szczur za plecami innych? Cóż napisałbym mojej pani, miłości mojego życia, tak mnie kochającej i piszącej cudownie piękne listy, będące dla mnie nieus-tannym źródłem inspiracji?

Page 62: Herbasencja - Grudzień 2013

62 Herbasencja

***

– Ktoś straszliwie wrzeszczy – cierpkim tonem rzucił Finch, z uwagą oglądając w lusterku swoje długie baki. – miejmy nadzieję, ze nie wybuchł pożar. Pewnie przy gaszeniu zniszczyłbym moje doskonałe buty i nowe pończochy.

Zerknął na złote klamry niedawno kupionych trzewików. Szczupłą, zwykle pochmurną twarz dawnego pejzażysty rozświetlił uśmiech szczerego zadowolenia.

Przez uchylone okno niepokaźnego budynku dobiegał gwar podnieconych głosów i niezro-zumiałe okrzyki.

Nie ustawały, a nawet nasilały się, niczym wzbierająca fala przypływu. – Pewnie marynarze odbierają pryzowe. – Foster, doskonale znający zwyczaje panujące w Royal

Navy, przecząco pokręcił głową. Wzruszył ramionami. – Zawsze tak okazują radość. oczywiście, potem większość się upije. żebyś tylko wiedział, iluż ludzi wzbogaciło się na pryzach…

Każdy statek albo okręt wroga, zdobyty przez królewską marynarkę wojenną, formalnie stawał się własnością załogi. Admiralicja natychmiast go odkupywała, płacąc pryzowe według ściśle określonych reguł. Korzystali wszyscy – od kapitana do chłopców okrętowych, łącznie z admirałami i komodorami, jeżeli tylko ich flagowce znajdowały się w polu widzenia załogi zwycięskiej jed-nostki. Wielu na pryzowym zbiło bardzo pokaźny majątek, stając się legendami floty. Kanonier albo marynarz, patrzący na nieprzyjacielski żaglowiec widział w nim źródło pewnego dochodu, obiecującego – co prawda nieraz za cenę krwi lub kalectwa – godziwe profity.

Foster westchnął – fałszerz odrywał go od pracy. Z uwagą studiował zapiski barrowa na aktual-nej „próbce”. W kolejce czekały jeszcze dwa listy, wyjątkowo długie. burrow pilił – żądał, aby nic nie odrywało Nelsona od jego obowiązków. miał bez zwłoki, regularnie, otrzymywać wyznania miłości swego życia – i podobnie lady hamilton.

Niezbyt mocne poczucie irytacji ugasił solidnym łykiem madery. ocenił, że smakuje doskonale.Całkiem niedawno – i zupełnie niespodziewanie – otrzymali sowite gratyfikacje: pokaźne zwitki pa-

pierowych funtów i sakiewki ze srebrnym koronami. Sekretarz starannie odliczył jeszcze kilkanaście sztuk złotych gwinei, wyjętych z sekretery, podzielił na równe części i z uśmiechem wręczył każdemu z nich. Finch, ubierający się jak dandys, natychmiast kupił tuzin jedwabnych pończoch z ekstrawaganckimi zawiązkami, wytworne trzewiki ze złotymi klamrami i wchodzące w modę nakrycie głowy – niezwykle szykow- nie wyglądający cylinder. Nabytki uzupełniły wzorzyste kamizele, przeszywane złotą nicią i hebanowa laseczka ze srebrną gałką – część stroju członków wyższych sfer, robiąca furorę za sprawą księcia Walii, wyroczni męskiej mody. Finch sporo też wydatkował na gruby i miękki kobierzec, wytwarzany w Indiach.

– moja nowa kochanka uwielbia wraz ze mną tarzać się nago po dywanie – z rozmarzonym uśmiechem odpowiedział na uwagę Fostera, ze zaczyna szastać groszem. – Narzekała, ze ma za twardo. Spełniłem tylko jej życzenie – razem przeżywamy cudowne chwile. Przekonałem się – ciągnął z mocno teraz ironicznym wyrazem twarzy – że życie ludzkie może nieoczekiwanie szyb-ko się zakończyć, w niezbyt przyjemnych okolicznościach – więc korzystam z niego najlepiej, jak umiem. Wierz mi, jesteśmy niezwykle zadowoleni z nowego sprawunku.

Foster, podobnie jak Finch, uzupełnił garderobę, ale wydał niewiele. banknoty i gwinee ułożył na dnie swojej skrzynki, wraz z tym, co dawno juz temu wygrał w klubie na West Endzie. Raz na jakiś czas starannie wszystko przeliczał, ciesząc się, że oszczędności przybywa. burrow wyznaczył mu przyzwoitą pensję, a Foster, pochłonięty pracą i pisaniem powieści, nie miał czasu, żeby, tak jak dawniej, trwonić pieniądze bez umiaru.

Nie zaniedbywał też źródeł dodatkowych dochodów – zgłaszali się starzy i nowi klienci, proszący o napisanie listów do kobiet ich życia.

odbył rozmowę z burrowem po pierwszej takiej propozycji, kiedy już zajmował się tworzeniem listów lady h. i horry’ego.

– Twoi znajomi sądzą, ze Admiralicja wyciągnęła jednego z lepszych dziennikarzy z finansowej ruiny, proponując bardzo potrzebne, ale niezwykle nudne zajecie – stwierdził sekretarz po długiej

Page 63: Herbasencja - Grudzień 2013

63Grudzień 2013

chwili milczenia. – Przy okazji upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu – znalazła niewolnika do odbębniania przez nikogo niechcianego zajęcia… Przyjąłeś propozycję, bo stoczyłbyś się na dno – i chcesz się wykazać, aby ponownie pozyskać względy lordów-komisarzy floty. Dyskretnie, ale stanowczo potwierdzam te przypuszczenia, a za mną inni.

Swoim zwyczajem uśmiechnął się skąpo. – bardzo dobrze. Korzystaj z próśb kandydatów na mężów, kochanków, lowelasów i opiekunów

cnotliwych dziewic. – Wolno pokiwał głową. – byłoby dziwne, gdybyś je odrzucał. Wszyscy będą sądzić, że nic się zmieniło. możemy na tym nawet skorzystać: poszerzenie źródeł inspiracji wydaje się cenne. Przy okazji mocno ponarzekaj na nudę i trywialność nowego zlecenia.

Strumyczek dodatkowych profitów wartko płynął do trzosika Fostera. Wszyscy, nawet sekretarz Admiralicji, prorokowali, ze wojna szybko się nie zakończy. Foster tez

tak uważał: na lądzie wojska Napoleona ciągle szły od sukcesu do sukcesu. Przewidywał, że niebawem uzbiera tyle, iż kupi coś własnego – zaciszną parcelę z niewielkim domkiem i ładnym ogrodem.

Planował, ze wtedy szparko weźmie się za kontynuację powieści – i wzorem miltona, większość dzieła napisze, siedząc pod jakimś rozłożystym drzewem owocowym.

Przyszłość, jak sądził, rysowała się w bardzo różowych barwach. Finch zaraz po otrzymaniu nagród zaproponował, żeby wspólnie nabyli nieco wyposażenia

i wiktuałów. W lombardzie kupili przyzwoity serwis do kawy, eleganckie sztućce, kilka karafek, poręczny młynek, a John zakrzątnął się nad dostarczeniem, jak je określił Finch, „artykułów pro-wiantowych”. Teraz dysponowali parunastoma gatunkami herbaty i kawy, sporym zapasem cygar i kilkunastoma butelkami świetnych win i brandy.

Dawny malarz z lubością mieszał poszczególne gatunki herbat, uzyskując niezwykłe efekty smakowe. Sprawa dodania lub odjęcia szczypty jakiegoś rodzaju indyjskiego produktu stawała się niekiedy przedmiotem wcale niekrótkiej dyskusji.

Foster zakonotował sobie w pamięci, ze powinien uzupełnić zapas madery – kończył się, a bar-dzo przypadła mu do gustu. Tak jak dawniej, nadal korzystali z dostaw darmowych sucharów – i nawet je polubili.

otwarte z rozmachem skrzydło drzwi wejściowych huknęło głośno, uderzając o mur. – otrzymaliśmy wiadomość! Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem! Lord Nelson zginął. Twarz żołnierza pałała podnieceniem. bezceremonialnie oparł karabin o stół, a łokcie na otwar-

tej księdze rozrachunkowej Admiralicji. – Szkoda admirała. Łebski był z niego gość – ciągnął z wyraźnym walijskim akcentem. – Wy-

baczcie szczerość, dżentelmeni, bo pewnie nimi jesteście: zajmujecie się tutaj tą nudną, chociaż na pewno ważną pracą, więc wszedłem, żeby was rozweselić. Cóż za sukces! boniuś dostał naprawdę solidnego łupnia.

Jednym haustem wypił resztę wina z kieliszka Fostera. – bardzo przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. – otarł dłonią wargi. – Już wracam na

posterunek. Jakież zwycięstwo! Finch wolno zakręcił wieczko kałamarza z zielonym inkaustem. od paru miesięcy lady

h. używała atramentów o różnych barwach, nawet seledynowej. burrow dostarczył spory ich za-pas. Dawny fałszerz kwitów depozytowych narzekał na jakość zielonego: twierdził, ze zdecydowa-nie różni się odcieniem.

Dzisiaj zamierzał sprawdzić nową partię – właśnie się do tego zabierał. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Cóż teraz? – rzucił Foster, starannie składając nieprzeczytaną do końca „próbkę”. Nag-

le zdał sobie sprawę, ze stała się bezwartościowym i nikomu niepotrzebnym świstkiem papieru. Powstrzymał chęć jej zmięcia i wrzucenia do skrzyni na odpadki i śmiecie. – może teraz zajmiemy się sprawdzaniem ksiąg rozrachunkowych i kwitów depozytowych?

– Na pewno nie… Skończyliśmy… – wolno odpowiedział Finch. Pokręcił głową. – Po pros-tu skończyliśmy – odnosząc sukces. ocaliliśmy ich miłość i zatrzymaliśmy Nelsona we flocie –

Page 64: Herbasencja - Grudzień 2013

64 Herbasencja

kontynuował z widocznym namysłem. – Wykonaliśmy zadanie. Pewnie jeszcze parę dni zajmie wywożenie wszystkiego z powrotem, a potem burrow odbierze od nas przysięgę milczenia. Za jej złamanie grozi stryczek, o czym oczywiście nie omieszka poinformować.

uśmiechnął się krzywo. – Skąd wiesz, ze tak postąpi? – Foster zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy, chociaż

myślał o czymś innym. Dziwnie przykre spostrzeżenie zaabsorbowało jego umysł – wcześniej zastanawiał się nad nim już kilka razy, ale zawsze porzucał rozważania, odsuwał od siebie, tłumił.

– Tak postąpił ze mną, kiedy zawarto pokój w Amiens i wyleciałem na bruk. – Finch staran-nie przeczesał szylkretowym grzebieniem włosy. – Z innymi, parającymi się podobnym zajęciem, uczynił podobnie. opowiedziałem ci trochę o mojej przeszłości, bo zajmujemy się tym samym, a dałeś sekretarzowi słowo, ze nic nie zdradzisz. Przekonasz się, że prędko podpiszemy jakiś pompa-tycznie brzmiący dokument.

Wygodnie wyciągnął nogi. – Gdyby Nelson wystąpił z floty, mógłby żyć. – Foster zmienił temat rozmowy. – może i długo.

Pewnie tez uratowałby miłość lady h… mam wrażenie, że prowadziliśmy go ku śmierci. Poczuł ulgę. Nareszcie głośno wypowiedział myśl, od jakiegoś czasu męczącą jego mózg. Finch z uwagą przyglądał się zestawowi kałamarzy pośrodku stołu. Porządkował je, ustawiając

w jednej linii. Nieco przesunął dzbanuszek z chińskiej laki – nadal przechowywał w nim pióra – jakby dotychczasowe położenie ładnego pojemnika psuło symetrię ułożenia narzędzi jego pracy.

– on sam wybrał przeznaczenie – odpowiedział po długiej chwili milczenia. – Pomogliśmy mu ocalić miłość Emmy, a tego właśnie pragnął. Dobrze o tym wiesz. Wybrał uczucie – i o nie walczył – ale wybrał też wojnę. Sam dokonał wyboru. Chciał, aby ciągle otaczał go nimb sławy. Chwały. Też o tym dobrze wiesz – poznaliśmy horry’ego, czytając jego listy, a potem je przerabiając.

– Lorda Nelsona – poprawił Foster. – horrym stał się tylko dla nas i dla burrowa. To się już skończyło. Jednakże, gdyby zgłosił dymisję, żyłby.

– Niechże tak będzie… – Finch ostentacyjnie wzruszył ramionami. – Lorda Nelsona. Posłuchaj mnie – nasilił głos. – otrzymał wszystko, czego pragnął. mógł zginąć w każdej chwili. Sam nieraz opowiadałeś o takich zdarzeniach. mogła go zmyć fala z pokładu, zdruzgotać armata, urwana z uwięzi podczas sztormu, powalić złamany maszt, zabić źle przymocowany linoblok. mogła go trafić przypadkowa kula wroga – i tak się pewnie stało. on wybrał, czego chce. I otrzymał, a my tylko pomogliśmy. Wiedział, co może go spotkać. Dobrze znał ryzyko zawodowe, a jednak nie zrezygnował, kiedy ona do niego wróciła. Sam wybrał los.

W zamyśleniu przyjrzał się kałamarzom, jakby w ich ustawieniu jeszcze dostrzegł skazę. mini-malnie przesunął jedną z buteleczek, a potem zdmuchnął z blatu niewidoczny pyłek.

Finch pisanie ostatecznej wersji „próbki” nieodmiennie zaczynał od dokładnego wytarcia blatu – twierdził, ze najmniejszy nawet brud go dekoncentruje.

– Nie myśl już o tym wszystkim: nie warto – podjął po chwili. – Przejdźmy się lepiej do burrowa po dyspozycje. Na pewno wie już wszystko. Pochowaj to, co przeznaczono tylko dla naszych oczu.

Sekretarz Admiralicji niedawno wyposażył pomieszczenia w kilka bardzo przydatnych sekreter. W trzech z nich znajdowały się dobrze zabezpieczone i trudne do wykrycia skrytki. uważał, ze tak będzie bezpieczniej – coraz częściej Fincha i Fostera odwiedzali sąsiedzi za ściany, pragnący zawrzeć ściślejszą znajomość z nowymi urzędnikami Admiralicji.

Teraz przed opuszczeniem niepozornego budyneczku chowali we wnętrzach masywnych meb-li oryginalne epistoły kochanków, listy sugestii, próbki i jeszcze nieskończone czystopisy Fincha. Rankiem wyjmowali wyłącznie to, nad czym aktualnie pracowali – i pilnie baczyli, aby ukryć karty papieru w opasłych tomach ksiąg rozrachunkowych.

Jedną ze skrytek wypełniały równo ułożone pierwotne listy horry’ego i lady h. Foster dość często po nie sięgał – do przypomnienia sobie czegoś, porównania, znalezienia opisywanego wspomnie-nia, a także pobudzenia swojego literackiego natchnienia. Rankiem też wyjął jeden z nich.

Nazwał schowek bardzo zwięźle – „archiwum”. Z każdym tygodniem pęczniał.

Page 65: Herbasencja - Grudzień 2013

65Grudzień 2013

– Dobra myśl. – Foster szybko się zdecydował. Poumieszczał listy i pismo burrowa we właściwych miej-scach i starannie pozamykał sekretery. – Pewnie jeszcze dzisiaj wrócimy, więc nie zwolnię wartowników.

Szli szybko. Finch, jak zwykle, kręcił laseczką zawadiackie młynki. Foster uważał, że dawny pejzażysta zbytnio się popisuje swymi umiejętnościami, ale nie zamierzał zwracać mu uwagi – sądził, że w ten sposób Finch rozładowuje napięcie. Formalnie nadal pozostawał marynarzem i za parę dni mógł wylądować na pokładzie jednego z królewskich okrętów.

– Wyjątkowo piękny dzień jak na październik – skonstatował lekkim tonem Finch. – bardzo odpowiedni na wspaniałą wiadomość o wielkim tryumfie. Prawie jak na zamówienie…

Koniec hebanowego trzonu kreślił w powietrzu skomplikowane figury. – Nawet burrow nie posiada takich możliwości. – John wzruszył ramionami. – Chociaż, lepiej

teraz go znając, nie wykluczyłbym, ze podjął próbę przekupienia Pana boga. oczywiście, w intere-sie brytyjskiej korony. Jak myślisz, co burrow postanowi?

Finch przystanął, ale zaraz ruszył dalej. – Wrócisz do swojej profesji. – Delikatnie pogładził się po brodzie. – Wojna jeszcze długo po-

trwa – jedna jaskółka nie czyni wiosny. myślę, ze nie będziesz narzekał na brak zajęcia, zwłaszcza teraz. Proklamacje, odezwy, artykuły żałobne, wspominki o bohaterze… możliwe, ze spłodzisz na-wet jakąś mowę pogrzebową – kto jak kto, ale my chyba najlepiej znaliśmy Nelsona. burrow to wie – i wykorzysta, a życie potoczy się zwykłymi koleinami.

– Cóż stanie się tobą, Finch? – Dawny dziennikarz westchnął. ostrożnie sformułował myśl, ze przyzwy-czaił się do towarzystwa znawcy kobiet i źle przeżyłby rozstanie. – Pamiętaj: nadal pozostajesz marynarzem.

– Nie zapomniałem. – Jednym ciosem laseczki Finch ogołocił gałąź mijanego drzewa z kilku liści. – Za paręnaście dni mogę trafić na pokład jakiegoś zapchlonego slupa. Powiem szczerze: nie zniósłbym tego. Nie wytrzymałbym spania w hamaku, cegiełkowania pokładu i znoszenia bez słowa razów jakiegoś bosmana albo chłosty kilkurzemiennym biczem. Najpewniej, po pierwszym takim doświadczeniu, skoczyłbym do morza.

Kilkoma uderzeniami sprawnie ściął rozległą kępę wybujałych pokrzyw. – Sądzę jednak, ze nasz pryncypał wykorzysta moje umiejętności – nadal jestem najlepszy

i wątpię, aby ktoś szybko mi dorównał. Pewnie będę dla niego tworzył literaturę... – Finch prychnął. – Najgorsze, ze trzyma mnie na krótkiej smyczy – jestem zdany na jego łaskę.

– Nie będzie ci płacił tak suto, jak kiedyś… – Foster poprawił fontaź. – To i tak o wiele lepsze od wspinania się na maszt, kiedy grabieją ci dłonie z zimna, a masz wrażenie, ze wicher, jak żywa istota, chce jednego – cisnąć cię w dół.

Foster wielokrotnie przy biesiadach w oberżach i gospodach, wspominanych przez niego z przyjem- nością, wysłuchiwał opowieści midszypmenów i młodych poruczników o początkach służby. Zapamiętywał je, bo przydawały się przy tworzeniu dziennikarskich relacji. Każdy z z tych zuchów śnił, że kiedyś dochrapie się admiralskiej rangi. Traktowano ich inaczej, ale zaczynali tak samo, jak zwykli marynarze – od opanowania podstawowych umiejętności. Wspinali się na maszty, refowali żagle, ciągnęli brasy, skakali z pokładu do chyboczącej się łodzi, mającej wykonać pilne zadanie. Za przewinienia poznawali smak bosmańskiej trzciny, jeżeli kapitan tak zdecydował.

Przytoczył jedno ze stale powtarzających się wspomnień. – Jest na to za mądry. – Finch pokręcił głową. – Pewnie wysupła mniej koron z królewskiego

trzosa, ale całkiem pokaźną ilość. Ale może mnie wysłać z misją do Francji, może i hiszpanii. Wiesz, że mówię jak rodowity Francuz – parę lat temu już to dobrze sprawdził, i to kilka razy. Nie mógłbym teraz odmówić, bo sam przez zbytnią pewność siebie wykułem topór, wiszący nad moją głową – a on trzyma w ręku stylisko. Nie wiem, czy śmierć na gilotynie jest lepsza od zawiśnięcia na szubienicy, ale nie zamierzam tego sprawdzać.

Starannie wytarł batystową chusteczką laseczką, zabrudzoną zielskiem, a potem niespodziewa-nie cisnął spłacheć pięknej tkaniny na ziemię i zdeptał butem.

– Nie rozmawiajmy o tym – zdecydował, znowu zwykłym dla niego, spokojnym i nieco ironicz-nym tonem. – Niebawem wszystko się wyjaśni.

Page 66: Herbasencja - Grudzień 2013

66 Herbasencja

Kroczyli dalej już w milczeniu, swobodnym krokiem młodych dżentelmenów, śpieszących na spotkanie, dla rozrywki korzystających z przechadzki i uroku wyjątkowo słonecznego dnia.

Zatrzymali się, kiedy przy ulicy Whitehall napotkali szpaler ludzi – dziewczyn w lichych sukniach, służących w liberiach i perukach, niepewnie rozglądających się na boki wyrostków, nierozumiejących, cóż się dzieje, grupę murarzy z zabrudzonych wapnem kaftanach. Wzrok Fostera napotykał jednak i członków innych klas społecznych – fircyków w pięknych strojach, rozmawiających o czymś przy-ciszonymi głosami, damy w kapeluszach z woalkami, oficerów w mundurach, błyszczącymi bogatymi szamerowaniami. mężczyzn i kobiet, starannie, ale pospolicie odzianych, wyglądających na najzwyk-lejszych mieszczan, nieśpiesznie ze soba gawędzących. Wymieniali jakieś uwagi.

Wszystkich łączyło jedno: w skupieniu zdawali się cierpliwie na coś czekać. Wśród najbliżej stojącego grupki świetnie wyglądających młodych mężczyzn z rąk do rąk krążyła złota, ładnie in-krustrowana tabakierka. oni też zachowywali się dziwnie poważnie.

Tłum gęstniał z każdą minutą. Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach, wyglądający na pomniejszego dziedzica, raz po raz zerkał na zegarek, a potem machał rękoma, jakby tymi gestami potwierdzał podejmowaną od nowa decyzję o pozostaniu na miejscu.

Konstable Jamesa Shawa, tegorocznego Lorda mayora Londynu, przechadzali się wolno, utrzymując pusty środek traktu. Foster ocenił, ze mają bardzo zdezorientowane miny. Parunastu żołnierzy wspomagało ich starania.

Kilkanaście eleganckich koczy stało z boku, wzdłuż ulicy, ale kozły ziały pustką – najwidoczniej stangreci także dołączyli do tłumu.

Literat i fałszerz patrzyli w milczeniu, nie rozumiejąc przyczyny dziwnego zbiegowiska. – Czyżby miał przejeżdżać król? – Foster zwrócił się do stojącej bokiem chudej dziewczyny

w lichej sukience. miał wrażenie, ze skądś ją zna. Jerzy III od czasu, kiedy zapadł na dziwną chorobę, będącą przedmiotem dysput całej Anglii,

rzadko pokazywał się publicznie. odwróciła się. Po szczupluteńkich policzkach spływały łzy. Wolno otarła oczy. Teraz dawny dziennikarz ją poznał – służącą z garkuchni, obsługującą gości. W czasie nędzy

i poniewierki napychał tam brzuch. Już w niej nie bywał – stołował się w dobrej jadłodajni, często odwiedzanej przez znaczniejszych urzędników i dowódców okrętów.

– ona przejedzie… – prawie wyszeptała. Chlipnęła. – ona – powtórzyła głośniej i śmielej. W głosie dziewczyny zabrzmiała niezachwiana pewność,

ze wszyscy wiedza, o kim mówi.Kilka twarzy obróciło się w stronę młodziutkiej pracownicy lichej gospody dla gminu. – Nasz król, poruszony wieścią o śmierci sir horatia, wysłał powóz po lady Emmę. – Słowa

przerywało łkanie. – osobiście złoży jej kondolencje. biedaczka, jeszcze nic nie wiedziała o tej wiel-kiej bitwie. Wiadomość ją poraziła, jak piorun z nieba.

Szlochała coraz głośniej. Foster podał chusteczkę, ozdobioną monogramem. Dwa tuziny niezbędnego uzupełnienia

stroju nabył wraz z pozostałymi częściami garderoby, a zmyślna i fertyczna pomocnica modystki, mieszkająca nieopodal kamienicy pani Forbes, drobniutkim ściegiem wyszyła jego inicjały. Foster hojnie jej zapłacił – miał wobec młodej szwaczki bardzo sprecyzowane zamiary.

– Zabierz sobie – rzucił, machając ręką. – Przyda ci się. Przejedzie lady hamilton? Nie wiedział, co sądzić o słowach młodej służącej. Spojrzał na Fincha, jakby u niego szukał

wyjaśnienia dziwnej wiadomości. Ten zdecydowanie pokręcił głową, dając znać, ze tez nie rozumie, dlaczego Jerzy III tak zdecydował. – możliwe, ze to kolejny nawrót szaleństwa… – stwierdził z namysłem dawny malarz. – Nel-

son nigdy jej przecież nie poślubił. możliwe jednak, ze królem wstrząsnęła jedna sprawa: Anglia zwyciężyła, ale bohater i zwycięzca zginął…

ostry dźwięk trąbki przeciął powietrze, jeszcze daleki, ale już wyraźnie słyszalny.

Page 67: Herbasencja - Grudzień 2013

67Grudzień 2013

– Dziękuję, paniczu. Śliczna. – Dziewczyna otarła mokre policzki. Z zadowoleniem oglądała kawałek batystu. – Jakież wielkie uczucie! moja znajomka z merton Place – ona sprząta w domostwie admirała – czasami opowiadała, jak pani Emma głośno czytała do siebie listy sir horatia. Czasem sobie pogadywaliśmy w niedzielę, kiedy znajomka mnie odwiedzała. Jak ona go kochała, żebyś pan wiedział!

mocno pociągnęła nosem. Dźwięk fanfary przybliżył się. Stępa nadjeżdżał foryś w liberii dynastii hanowerskiej, niespo-

dziewanie skocznym sygnałem obwieszczając przejazd królewskiej karety. – Jedzie! Nareszcie!Człowiek w tabaczkowym surducie i sztylpach nieco podniósł głos. Kilka osób zwróciło się

w stronę człowieka, zamykającego wieczko zegarka, mierząc go wzrokiem z widoczną dezaprobatą. – uspokój się pan! – syknął jeden z młodych fircyków, wolno zdejmując kapelusz. – oddaj

w milczeniu hołd jej nieszczęściu i bólowi, kiedy wszyscy szaleją ze szczęścia. Zza zakrętu wyłoniła się kareta, zaprzężona w czwórkę czarnych koni z białymi pióropuszami nad łbami. herold przystanął, ściągając wodze i czekając, aż zbliży się wolno przemieszczający się pojazd

o wielkich szybach, lśniący w promieniach słońca. młody koń, pewnie znudzony wielokrotnie powtarzającym się postojem, niecierpliwie uderzał kopytem o bruk.

Woźnica i dwaj lokaje w liberiach przepasanych wstęgami czarnej satyny, stojący na podeście z tyłu karocy, wyglądali jak zastygłe ludzkie statuty, ozdobione suto posypanym pudrem peruka-mi i ciemnymi kapeluszami z białymi lamówkami. Tylko nieznaczne pociągnięcia pęku wodzy zdradzały, że stangret zwraca uwagę na ruchy karych ogierów.

W środku pięknego ekwipażu siedziała kobieta w sukni z krepy, z misternie ułożonymi puklami długich wło- sów, bladą twarzą bez rumieńców – i wzrokiem wbitym w arkusik papieru, zaciskany w dłoni, ułożonej na podołku.

Poruszała ustami.Siedząca obok młoda dziewczyna, tez w ciemnym stroju, trzymała na kolanach kapelusz

z woalką. Wpatrywała się w twarz swojej pani, tylko niekiedy przenosząc wzrok na bok, na szpaler mężczyzn i kobiet, w milczeniu obserwujących przejazd.

Pewnie widziała, jak mężczyźni zdejmują kapelusze i czapki. Dziewczyna z garkuchni, mnąc w palcach chusteczkę Fostera, przeżegnała się ukradkiem. Drżącym gło-

sem zaczęła się modlić, a potem, nawet się nie odwróciwszy, dołączyła do tłumu, idącego za powozem. – Który list trzyma w dłoni? – Foster patrzył uważnie na piękną karetę. Zadał pytanie szeptem,

ale miał pewność, że stojący ramię w ramię Finch dobrze je słyszy. – Wydaje się, ze z minionego piątku. Pewnie dzisiaj go otrzymała. Dobrze pamiętam treść..

Niespodziewanie poczuł dłoń Fincha na ramieniu. – Chyba tak… – równie cicho odpowiedział towarzysz. – Zostały jeszcze trzy w naszym budynku, i to ob-

szerne. Po opracowaniu je wyekspediujemy – za dużo osób o nich wie. Wieści i wyznania zza grobu, znane tylko mnie, tobie i burrowowi… Jeżeli napisali nowe, pewnie trafią do pieca, jak cała reszta. Popiół nic nie zdradza.

uścisk ramienia zelżał. Dokładny i precyzyjny Finch od dłuższego czasu prowadził dokładną ewidencję listów – z datami

napisania, przechwycenia przez ludzi burrowa, sporządzenia nowych wersji i ponownego wysłania. Założył książkę, bardzo ułatwiającą orientację w coraz obfitszej korespondencji dwojga kochanków.

Sekretarz Admiralicji przyznawał, ze Finch wpadł na doskonały pomysł. Teraz duże i szare oczy dawnego malarza wpatrywały się w twarz towarzysza. Finch, kiedy się

nad czymś głęboko zastanawiał, odruchowo pocierał kciukiem lewej dłoni czubek nosa. Teraz uczynił tak samo. – Chodźmy, Foster – rzucił, zdejmując swój piękny cylinder. Wsadził laseczkę pod pachę. – Chodźmy.

Zostawmy wszystko na parę naprawdę długich chwil i dołączmy do ludzi, idących za tym pięknym powo-zem. Decyzje burrowa mogą poczekać do jutra – nic się nie stanie. Raz zróbmy coś dla siebie i dla niej, a nie tylko dla Anglii. Jej się to po prostu należy – zwłaszcza od nas, a może przede wszystkim od nas.

– masz rację. – John także zdjął kapelusz. – Finch, jak zwykle masz rację. ona na to naprawdę zasługuje. odprowadźmy ją w ciszy i skupieniu do pałacu buckingham. Jej się jednak coś od nas należy.

Page 68: Herbasencja - Grudzień 2013

68 Herbasencja

Tak jak inni, wolno ruszyli za karetą. Narastał tupot stąpnięć wielu ludzi, idących w milczeniu, krok za krokiem, za królewską karocą.

Dołączali inni. Grube kopyta czwórki koni głucho łomotały o kamienie bruku. Strumień milczących postaci płynął powoli za pojazdem z siedzącą nieruchomo kobietą w czer-

ni i bladą twarzą, ciągle kurczowo zaciskającą palce na gęsto zapisanym arkuszu pięknego welino-wego papieru.

***

Po twarzy Williama barrowa ściekały kropelki potu. W ciągu dzisiejszego dnia, a może nocy, postarzał się o pięć lat. W kominku tlił się wątły ogień, obszerny gabinet zionął chłodem, lecz bar-row ocierał czoło chusteczką.

od wczoraj wszędzie naklejano na murach obwieszczenia: ”Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem”, ”Flo-ta francusko - hiszpańska całkowicie zniszczona”. Wydrukowany mniejszą czcionką napis głosił: „Admi- rał horatio Nelson poniósł śmierć w walce”. Jeszcze drobniejsze rzędy liter informowały o przebiegu bitwy.

Idąc w stronę Whitehall Finch z satysfakcją zauważył, że pojawiają się płachty papieru ze zmienioną treścią trzeciej informacji. „Admirał horatio Nelson oddał życie za Króla i Anglię” – tak teraz brzmiał napis. Pomyślał, że sugestię Fostera natychmiast wcielono w życie.

Siąpiła październikowa mżawka, lecz mimo deszczu ludzie ciągle gromadzili się przed proklamacjami. Na rogu ulicy ktoś przejętym głosem czytał treść odezwy, otoczony wianuszkiem pilnie słuchających osób.

Finch przybył do gmachu Admiralicji na wezwanie posłańca. Wcześniej pracował sam w bu-dyneczku w londyńskich dokach, ekspediując księgi rachunkowe i pakiety kwitów depozytowych. barrow natychmiast po otrzymaniu wieści o zwycięstwie zabrał rozpieczętowane listy Nelsona i jego żony, słowniczek oraz przechowywane w sekreterze „próbki”, więc tym Finch nie musiał się kłopotać.

Foster wcześniej uzyskał od barrowa dwa dni wolnego. Natrudził się ostatnio przy redagowaniu zawiadomień i po prostu chciał odespać zaległości.

Teraz Finch siedział przed biurkiem barrowa. Cierpliwie czekał na pierwsze słowa sekretar-za Admiralicji. Nie za bardzo rozumiał, po co barrow go wezwał. Sprawa listów horry’ego i lady h. została zamknięta. on i Foster stali się niepotrzebni – co do tego Finch nie miał złudzeń.

Na blacie biurka leżał postrzępiony, przybrudzony kawałek papieru. Wydawało się, że sekretarz Admiralicji myślami jest bardzo daleko. Czasami jego wargi zaciskały

się w dziwnym, spazmatycznym skurczu. – mam dwie bardzo złe wiadomości. – Najważniejszy urzędnik Admiralicji w końcu przerwał

milczenie. – John Foster nie żyje. Wczoraj po południu wpadł pod koła furgonu, przewożącego beczki z soloną wieprzowiną do magazynów portowych. Szedł w stronę doków. Zdaje się, że zmienił zdanie i chciał ci pomóc w pracy. Dowiedziałem się o tym dziś rano. Nadal nie mogę uwierzyć w jego śmierć.

– Jak się to stało? – Finch potrząsnął głową. Przedwczoraj umówił się z dawnym dziennikarzem „Naval Chronicle” na czytanie kilkudziesięciu

dalszych stron jego powieści, przy dobrym winie, kawie i cygarach. A dzisiaj dowiedział się, że au-tor „Wojny Dwóch Róż” zmarł.

Nic nierozumiejącym wzrokiem wpatrywał się w barrowa. – Głupi przypadek. – Sekretarz głośno wytarł nos. – Konna orkiestra regimentu gwardii irlandz-

kiej jechała ulicą wiodącą do portu. Grali marsze żałobne. Zdaje się, że ćwiczyli przemarsz podczas pogrzebu admirała Nelsona.

Wszyscy wiedzieli już, że zwycięzca spod Trafalgaru zostanie uroczyście pochowany w lon-dyńskiej katedrze św. Pawła.

– orkiestra pułku z Zielonej Wyspy? – tępo powtórzył Finch. – Tak. – barrow pokiwał głową. – Pobliską uliczkę przemierzał ciężki furgon z beczkami, zaprzężony

w czwórkę silnych koni – ciągnął z widocznym trudem. – Zwierzęta wystraszyły się muzyki i poniosły. możliwe, że nigdy nie słyszały wojskowej kapeli. Tak twierdzi woźnica. Foster przechodził na drugą stronę, czytając list. Ten.

Page 69: Herbasencja - Grudzień 2013

69Grudzień 2013

Palec sekretarza wskazał na postrzępiony karteluszek, leżący miedzy nimi. – To ostatni list lady h. – kontynuował barrow. – Już nie ma potrzeby go wysyłać. Zaprzęg poniósł nagle.

Foster nie zdążył uskoczyć. Stratowały go perszerony. Potem przejechały po nim dwa kola. Zginął na miejscu. Westchnął ciężko.– Przykro mi, Finch. Zdaje się, że John Foster został twoim przyjacielem. – Chyba trochę się polubiliśmy – wolno powiedział dawny fałszerz kwitów depozytowych floty.

– Wspólna działalność mocno nas zbliżyła. To prawda, że często zabierał pracę do domu. Twierdził, że wieczorami lepiej mu się myśli. możliwe, że po drodze jeszcze sprawdzał, czy list ma właściwą treść, choć wcale już tego nie musiał czynić.

Finch nie chciał pytać, w jaki sposób pogięta karta papieru znalazła się tak szybko w rękach jego zwierzchnika. Zdawał sobie sprawę, że nie uzyska odpowiedzi.

barrow nieruchomym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Nadal głęboko się nad czymś zastanawiał. – Druga wiadomość, sir? – cicho zapytał Finch. – Właściwie ona ciebie nie dotyczy. – Sekretarz potrząsnął głową. – Niepotrzebnie o niej wspominałem.

Dowiedziałem się dzisiaj, ze mój najstarszy syn, Patrick barrow, zginął w bitwie pod Trafalgarem. Przeszedł kilka kroków. – W ostatnim liście napisał do mnie, że został wyznaczony na dowódcę obsady marsa grotmasz-

tu – mówił z trudem barrow. – mieli tam działko. Na okręcie podczas bitwy nie ma bezpiecznych miejsc, wiem o tym, ale to należało do bezpieczniejszych, oczywiście, pod warunkiem, że nie wali się maszt. Trochę się z tego cieszyłem.

Przerwał na chwilę. Głośno przełknął ślinę. Z wyraźnym wysiłkiem, powoli, zaczął formułować kolejne zdania.

– Wraz z innymi pochowali go w morzu. A teraz – głos sekretarza Admiralicji nagle się załamał – nawet nie będę mógł iść na jego grób.

Twarz mi stężała, jakby chciał powstrzymać paroksyzm bólu. – Przykro mi, sir. – Jack Finch nie wiedział, co powiedzieć. – Ryzyko zawodowe, sir. Nagle przypomniał sobie, ze zaledwie kilka dni temu w rozmowie z Fosterem też użył tego określenia. – Tak – potwierdził sekretarz. – Po prostu – ryzyko zawodowe. Już zdążył się opanować. Stał się z powrotem chłodnym, pewnym siebie wysokim urzędnikiem Admiralicji. – Pozostała do załatwienie jedna sprawa – teraz mówił już wyraźnie. – Trzeba sprawdzić mies-

zkanie Fostera. może mieć u siebie jakieś dokumenty związane z naszymi pracami. Nie mogą się dostać w niepowołane ręce. udasz się tam, Finch i przejrzysz wszystko. Przynieś skrzynkę z jego rzeczami. Chyba miał coś takiego. Chcę ją obejrzeć. oto adres.

Z szuflady biurka barrow wyjął podłużny pasek papieru. – Jak wiesz, mieszkał blisko. Weźmiesz dwóch żołnierzy piechoty morskiej dla podkreślenia, że

to oficjalna wizyta. Spojrzał przez okno. – Przejaśniło się, więc nawet nie zmokniecie. – uśmiechnął się skąpo. – Właścicielką domu jest

niejaka pani Forbes. Sądzę… Przerwał i krytycznym wzrokiem przyjrzał się Finchowi. – myślę, że ubrania Fostera pasowałyby na ciebie, Jesteście podobnej postury i wzrostu. John

nie miał rodziny. Zabierz je potem. Pewnie Foster byłby z tego zadowolony. – może i tak. Dziękuję, sir. Wiem, gdzie on mieszkał. – Finch wstał. Ciągle miał przed oczyma

widok rozpędzonych koni i wielkie koła, bezlitośnie miażdżące ciało Fostera. Zastanawiał się, cóż takiego mogło znajdować się w liście lady hamilton, że Foster czytał go z takim zainteresowaniem. Nie pytał – wiedział, że barrow już nie udzieli odpowiedzi.

– Załatwię to szybko, sir – powiedział zdecydowanym tonem i wyszedł.Pani Forbes, pospolita kobieta w niemodnym czepku, wyróżniająca się tylko otyłością, nie

stawiała oporów. Widok czerwonych mundurów i karabinów z bagnetami przekonał ją natychmiast, że Finch jest przedstawicielem Admiralicji.

Page 70: Herbasencja - Grudzień 2013

70 Herbasencja

Posłusznie wyszła z ciasnego pomieszczenie na poddaszu, gdy tylko Finch powiedział, że chciałby zostać sam. Równie prędko zjawiła się, kiedy ponownie otworzył drzwi.

– bardzo dobry lokator. bardzo dobry najemca - podkreślała teraz z emfazą. – Strasznie zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci. od dawna regularnie otrzymywałam czynsz, chociaż poprzednio często z nim zalegał. Parę razy chciałam go nawet wyrzucić. Jednakże od ponad roku płacił naprawdę bardzo sumiennie. Nie uiścił jeszcze opłaty za ostatni miesiąc, ale otrzymałam od pana należność, więc wszystko w porządku. będę musiała poszukać nowego użytkownika.

Nalane oblicze właścicielki domu przybrało niekłamany wyraz zatroskania.myślący o wszystkim barrow wręczył Finchowi na zakończenie rozmowy sakiewkę z kilkunas-

toma sztukami srebrnych monet. okazały się potrzebne. Finch nieuważnie pokiwał głową. Przejrzał już wszystko. Rzucił okiem do wnętrza drewnianej

skrzynki. Przez chwilę przyglądał się kilku sakiewkom i paru zwitkom banknotów, ale nawet ich nie dotknął – nie chciał brać ich do ręki. Starannie poskładał kilkanaście sztuk odzieży, wiszących w szafie i na hakach w ścianach, umieszczając je w zniszczonym kufrze Fostera.

Nie znalazł żadnych papierów. Przyjrzał się trzem indyczym piórom ze złotymi stalówkami, leżących na lichym stoliku przy

równie lichym łóżku i wsadził do kieszeni kamizeli. Chciał mieć pamiątkę. – Zmarły trzymał w tym pokoju swoją powieść – szorstko przerwał wynurzenia pani Forbes. –

Gdzie ona jest? Chcę ją zabrać.być może – pomyślał – to najcenniejsza rzecz, jaką John pozostawił po sobie. Właściwie jedyna. Twarz właścicielki wyrażała zakłopotanie i niepewność. – mówi pan o jego pisaninie? – Kobieta głośno westchnęła. – Często siedział do późna

w noc i coś tam skrobał na papierze. Zużywał jednak tylko swoje świece – zaznaczyła z wyraźną satysfakcją. – Pocięłam to wszystko na części, pozwijałam i sprzedałam do dwóch okolicznych szynków. Przydadzą się do zapalania fajek i cygar.

– Nie wiedziałam, że ktoś zapłaci czynsz za pana Fostera – nadmieniła pośpiesznie obronnym tonem. – Chciałam trochę zrekompensować stratę z tego miesiąca.

– Skręcone zwitki papieru, służące do przypalania cygar – głuchym głosem powtórzył Finch. Potrząsnął głową. Nic już nie mógł uczynić.

– Potrzebny mi będzie ktoś do przeniesienia skrzynki pana Fostera – stwierdził po chwili. – młody Andrew z sąsiedztwa z chęcią pomoże – rzeczowym tonem stwierdziła właścicielka

domu. – Za kilka pensów przeniesie pozostałości po panu Fosterze tam, gdzie tylko pana zechce. Nigdy się już nie dowiemy, co napisał John Foster – pomyślał Finch, miarowym krokiem zmierzając

w kierunku budynku Admiralicji. musiał jeszcze zdać relację, a barrow podjąć decyzję o jego dalszym losie. Rudy wyrostek, trzymając skrzynkę Fostera na ramieniu, ze szczęśliwą miną dziarsko maszerował

obok żołnierzy piechoty morskiej. Czekał go niespodziewany zarobek, a mina chłopaka wskazywała, że już teraz rozważa, na co wyda pieniądze.

Mógł być jednym z najlepszych pisarzy angielskich. – Finch nagle poczuł w ustach gorzki smak. – Nawet Barrow już tego nie sprawdzi. Wiemy tylko, że Foster umiał pisać naprawdę piękne listy, ale o tych najlepszych i najczulszych i tak nikt nigdy się nie dowie. I nigdy nie zwrócę się do Johna po imieniu.

Coś spłynęło mu po policzku. mała kropla wilgoci.Chyba nie uroniłem łzy – pomyślał. – Nie ja, Jack Finch, człowiek, długo stojący o krok od szubie-

nicy. Człowiek, wiedzący, że jego umiejętności zostaną wykorzystane, chroniący wspólników, z zimną krwią czekający na łaskę. Najlepszy fałszerz Admiralicji.

Starł ją ruchem dłoni. Podniósł głowę. ucieszył się, że znowu zaczął padać deszcz.

Czerwiec 2012 r. – listopad 2013 r.

Page 71: Herbasencja - Grudzień 2013

71Grudzień 2013

Jan Maszczyszyn(jahusz)urodzony w 1960 roku w bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował w „Fantastyce“, „Politechniku“, „Faktach“, „merkur-iuszu“, „odgłosach“, w fanzinach: „Somnambul“, „Fikcje“, „Kwa-zar“, „Feniks“, „Spectrum“, kwartalniku literackim „matafora” oraz w prasie Polonii Australijskiej. W roku 2013 ukazała się an-tologia jego opowiadań pt. : „Testimonium”.

Kilka opowiadań opublikował w antologiach „Spotkanie w przestworzach” (1977), „ Sposób na wszechświat” (1983), „Pożeracz szarości” (1991), „ Dira necessitas” (1988) i „bizzaro bazar” (2013).

był jednym z założycieli pierwszego w Polsce klubu fantastyki „Somnambul”, wydającego per-iodyk o tej samej nazwie.

W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, publikuje na różnych portalach fantastycznych i w czasopismach.

Las nawiedzonych1.Lotnisko Tullamarine jest niewielkim portem lotniczym. Ponad płytą lądowiska górują sczerniałe

od wyziewów spalin parkingi i wieża hotelu Park Royal. Dwa mosty rozpięte ponad ruchliwą drogą łączą je z główną halą lotów. To wszystko, co zbudowano tu dla pasażera.

Jeśli mowa o serwisie, to muchy stają na wysokości zadania. mieszkają na poręczach schodów, na kulkach przeżutej gumy, w puszkach z niedokończoną colą. W spiekocie pory lunchu zajęte są spijaniem wilgoci z ust spieszących ludzi. Niektórym wystarcza krótki, natarczywy taniec łapek na lepkiej od potu skórze. W temperaturze czterdziestu stopni, jakie panują tu w styczniu, nazwałbym to dreptanie złośliwością matki natury. Inne gubią się w małżowinie ucha. Wypluwają tam swoje brzęczące żale, jakby na dobre oczadziały w jaskrawym do bólu słońcu.

Nastał rok 2012. Każdy oczekiwał końca świata. Ale kto może przewidzieć wydarzenie podob-nej rangi? Na pewno nie starożytna cywilizacja, która nigdy nie poznała koła. Nie kultura, która w codziennym życiu kierowała się obłędnym rytuałem krwawego bóstwa. Nie ludzie przerażeni wykroczeniami myśli. Przewidywalność wymagała perfekcyjnej lotności umysłu. A tego brakowało wszystkim cywilizacjom Ziemi począwszy od zarania dziejów aż do obłędnego dzisiaj.

Pozostało mi trochę zaległego urlopu i parę dolarów na skromnym koncie. Panująca wokół mania nadchodzącego kataklizmu, w specyficzny sposób napędzająca koniunkturę, udzieliła się również i mojej niespokojnej duszy, popychając do czynów ostatecznych. Kupiłem najtańszy bilet, spakowałem niewielką walizkę. odnalazłem zakurzony pokrowiec na laptopa. iPhone a wrzuciłem

science fiction

Page 72: Herbasencja - Grudzień 2013

72 Herbasencja

w boczną kieszeń spodni i stanąłem w wielkiej hali lotniska w kolejce do automatu obsługującego. Parę minut później maszerowałem już w refleksach szyb do właściwego rękawa odlotowego.

Wszędzie tłoczyli się ludzie. Jakby całą tę hołotę nagle ogarnęła przemożna chęć latania. Górował chaos dziecięcych krzyków. Jakieś wyścigi z lodami, upadki, krzyki i płacz. Słyszałem ciągłe przestrogi przed złodziejami bagażu, tkliwe jak niecierpliwe instrukcje matki. Informacje o statusie lotów w tym kontekście brzmiały jak uderzenia przeciągłego werbla. Kłótnie, pożegnalne pocałun-ki, okolicznościowe milczenia, rozpacz i nadzieje wypełniały pejzaż ludzkich twarzy w dalekim tle. Zdawały się zamglone. Zlewały się w oddalony o kilometry chaos dźwięków... Przysnąłem na stojąco.

obudził mnie rozbłysk światła. uaktywnił się rękaw odlotowy. bramka numer siedem stanęła otworem z miłą stewardesą na końcu dusznego korytarza. Nie było nas zbyt wielu. Port mores-by nie stanowił ulubionego punktu docelowego dla poszukiwaczy odpoczynku. Kilku posiwiałych inżynierów górniczych, grupa wielbicieli Kokoda Trail, gdzie australijscy żołnierze wraz z zaprzyjaź-nionymi plemionami nowogwinejskimi spuścili łomot japońskiej armii inwazyjnej podczas drugiej wojny światowej.

Jakaś ładna dziewczyna zaledwie mignęła w tłumie. Nie wiadomo, skąd się tu wzięła, pośród tego kwaśnego zapachu męskiego potu i papierosów. Wyglądała jakby była filigranowo wykończona, w każdym drobiazgu doskonała, jednocześnie zagubiona i zmieszana. miała jakiś cień uśmiechu na twarzy, ale nasze oczy już więcej się nie spotkały. Zginęła gdzieś poza brudnym okapem siedzenia.

miałem miejsce w parszywie roztrzęsionym ogonie samolotu i obserwowałem srebrne iglice wieżowców w City. Domy uparcie opierały się o ołowiane niebo. malały, kiedy maszyna ociężale wspinała się na swój bezpieczny pułap lotu. Jeszcze przebłyskiwały refleksami szyb, gdy resztę rozciągniętych w nieskończoność dzielnic już dawno przykryła mgła oddalenia.

mieliśmy swoją wysokość. Samolot pochodził z jakiejś zapomnianej rodziny DC-10. Wiedziałem, że ta wibracja wcześniej

czy później zaprowadzi mnie na krawędź przeciągłej sraczki. Silniki ryczały, podłoga drżała, a wraz z nią moje kolana i wspomnienia, w których to drżenie mnie w końcu zatopiło.

odkąd pamiętam, moje życie na tym lądzie wypełniała fascynacja sztuką plemiennej maski. Nie wszystkie okazy mnie interesowały. I nawet nie zawsze te najbardziej intrygujące wizualnie sprawiały mi przyjemność patrzenia. Główną rolę odgrywało coś jeszcze. Coś przedziwnie nieokreślonego, wstrząsające zimnem i jednocześnie wywołujące jakieś przyjemne mrowienie. Doznanie niemal o seksualnym podtekście.

W artyzmie tkwiła, jak zwykle, przyczajona groza. Tajemne wzory posiadały... Świadomość? Cała gorączka kolekcjonerska sporadycznie wybuchała i gasła.

Czym były maski? Według wierzeń Papuasów rodziły się z inspiracji wyobraźni, z rozdwoje-nia kreatywności jaźni. były zatem tworem absolutnie duchowym, o własnej, niezależnej percepcji świata. Rodziły się w potrzebie zaistnienia i wpływania na losy żyjących ludzi. Dla Papuasów głowa była siedliskiem duszy i jako taka, nawet odcięta, spełniała funkcję opiekuńczego ducha. Zbyteczna więc była owa zniewalająca wiara w pomocne towarzystwo ubezpieczeniowe. Wystarczał prawidło-wo odrąbany łeb wroga, umieszczony na wybornym kawałku bambusa, aby skutecznie chronić poletko, powiedzmy, bratków przed atakiem szarańczy, bądź znienawidzonych dzieci sąsiada.

Posiadałem w skromnej biblioteczce wszystkie opracowania zajmujące się szczegółowo bada-niem sztuki plemiennej Nowej Gwinei. Wybitnym dziełem było trójjęzyczne opracowanie wydaw-nictwa Konemann - Sztuka oceaniczna Anthony‘ego JP meyera. Prawdziwa biblia kolekcjonerska. Stamtąd czerpałem niezliczone chwile natchnienia i paranormalnego pouczenia.

Rok wcześniej nabyłem przedziwną maskę pochodzącą z nieprzebytego gąszczu tego lądu. Nie istniała żadna dotycząca jej informacja. Katalogi milczały. Zdobiące ją linie nie należały do żadnych znanych prądów artystycznych. A sama maska była szczególnie mała. Zaledwie zakrywała pół twarzy. W jakim celu ją wykonano? Do czego służyła? Czy noszeniu towarzyszyła jakaś pieśń? Czy magia

Page 73: Herbasencja - Grudzień 2013

73Grudzień 2013

słowa budziła kolory? miałem takie, które reagowały. Kilka słów w narzeczu Asaru wyjaskrawiało, dodawało głębi i lśnienia! Ta zdawała się na swój sposób jałowa. Zagmatwana w wyrazie. materiał przypominał wyschniętą skórę węża. I tak właśnie twierdził jej dawny właściciel - antykwariusz.

- Pierdolona żmija naciągnięta na bambusową ramę - warknął obojętnie.Nie przekonało mnie to wyjaśnienie sprzedawcy. Przeszukałem Internet. było kilka artefaktów

o podobnym profilu artystycznym w Danii. Tam podobne tworzywo budziło podejrzenie, że skóra pochodzi z jakiegoś nieznanego praszczura. Sam pamiętam, że odnalezienie podobnego fragmentu w Ameryce Południowej swego czasu zrobiło furorę. okazało się autentycznym okazem megafauny tego kontynentu. Tylko gigantyczny leniwiec posiadał tego typu gruzełkowatą skórę.

Niezmiernie podniecony odkryciem, za kilkaset marnych baksów poddałem to coś analizie ge-netycznej. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że próbka posiadała odwrotną polaryzację białek kodu DNA. Czyżby obcy? A może analityczna pomyłka? To ostatnie było całkiem prawdo-podobne. Facet robiący analizy za flaszkę whisky zatańczyłby nago na środku Federation Square. Dodatkowo na poczekaniu zrobiłby z tej skórki fiuta aliena. Niektórym portfel zastępuje mózg. Nie wierzyłem w rezultaty ani trochę, a jednak... ciągnęło mnie do tego lądu jak cholera. Pragnąłem całą duszą tego spotkania trzeciego stopnia z kulturą tak archaiczną, że wręcz przerażającą.

2.W samolocie podano niewielki posiłek, który wytrącił mnie z zamyślenia. Jakiś niesforny żart

z jedzenia umieszczony w kartonowym gównie, pośpiesznie okraszony standardowym uśmiechem stewardesy. Zerknąłem przez okno. Ciągle jeszcze australijski kontynent.

Ta ziemia trwała w oczekiwaniu na jakąś inną, bardziej przychylną epokę geologiczną. Niewielkie rozbłyski wodnych tafli wyglądały tu jak pośpiesznie zagrabione diamenciki, w panice roztrzęsione przez złodzieja w gigantycznej twarzy przerdzewiałej skały. Długie godziny lotu zepchnęły wresz-cie ten upieczony do szaleństwa kontynent poza horyzont. Krajobraz orzeźwiła błękitno-lazurowa wstęga oceanu. Rafy koralowe i wtopione w nie wyspy.

Wreszcie Port moresby. mały, zatłoczony, wrzeszczący spoconym tłumem czarnuchów. miał mnie stąd odebrać przyjaciel plantatora kawy. Pojawił się wreszcie, zziajany i spocony do granic ciekłej możliwości, dopiero po godzinie. Przepraszał namolnie. miał kłopoty z realizacją czeków w banku. Ale przywiózł ze sobą niewielki kawałek tej rybiej skóry i krótki list polecający. Właśnie tego szukałem. To był nowy trop i prowadził do ludów Ramu.

Nasz samochód w końcu potoczył się wąskimi uliczkami. Wkrótce mknęliśmy pośród pól całkiem niezłą drogą w kierunku borea, gdzie przyjaciel miał dom i stojący na froncie samolot-awionetkę. Samolocik był w komplecie z czarnym, usłużnym pilotem. Po lunchu, zakrapianym przywiezioną w prezencie „Wyborową“ wódką, wrzucił moją walizkę na siedzenie i kazał usadowić się wygodnie na pozostałych kilku centymetrach. Jakoś najtrudniej przyszło mi zmieścić się w zaduchu kabiny.

Lot nie należał do przyjemnych, ale był najtańszym i najbezpieczniejszym sposobem dotarcia do stolicy prowincji madang, stamtąd udałem się zaś górniczym samochodem przez bogia do Awaru. Przewod- nicy mieli poprowadzić mnie do wioski pomiędzy muruken a Kwanga w dorzeczu Ramu, gdzie zdecydowałem się spędzić czas i doświadczyć gościnności ludu Ramu tuż przed końcem świata 2012 r.

Dobrze opłaceni przewodnicy to tak zwani porterzy. Wyspecjalizowani i doskonali w swojej profesji. Ci akurat nie prezentowali się okazale. Przez dobrą chwilę kłócili się, kto ma nieść mojego laptopa i stwierdzili, że dołączy do nas trzeci porter za sto dolarów ekstra. młody chłopak o imieniu mayolo. był chorobliwe chudy, a jego głowa, będąc niedorzecznie wielką, ledwo utrzymywała się na wątłej szyi. Chłopak szedł czwarty, tuż za mną, kiedy wkroczyliśmy w pierwsze pasma dżungli.

Nieraz byłem już w tego typu lesie, ale jeszcze nigdy w tak wściekłej plątaninie zieleni jak ta. Woda i parne powietrze napierały na nas jak szkło. Stopy wytaczały breję błota i martwych liści przy każdym stąpnięciu. Gdyby jeszcze nie insekty... Ale było ich wszędzie zatrzęsienie. Co cie-

Page 74: Herbasencja - Grudzień 2013

74 Herbasencja

kawe, w Australii nie wchodziły do nosa, a te tutaj wprost lubowały się we wtykaniu swych ciał w zasmarkaną głębię, drążąc i wiercąc się szybkim ruchem w poszukiwaniu smakowitości.

Ścieżka zwężała się. biegła teraz na szczyt lesistego wzgórza. Wkrótce pomknęła pomiędzy omszałymi głazami. Nieco dalej zamazała się, niemal ginąc w świeżych trawach. Raptem znów ostro zarysowana ciągnęła się pomiędzy palmami i leżącymi pniami spróchniałych drzew. Wszys-tko to było dla mnie nowe, ale jednocześnie czułem, że współgra z jakąś najgłębszą, dotąd ukrytą struną mojej duszy. Nastraja ją, rzeźbi na nowo, wygładza na niej zmarszczki i nagradza trudy.

W ciągu niespełna dwóch dni marszu pokonaliśmy dwadzieścia pięć kilometrów dżungli. Niezwykły wynik, muszę przyznać. Stanęliśmy u progu wioski późnym popołudniem. oparliśmy bagaże o wielki pal, zwiastujący istnienie chaty gdzieś powyżej. W koronach palm czaił się już po-nury mrok. Akurat lunął rzęsisty, tropikalny deszcz i przez chwilę słychać było tylko przewalające się krople wody. Szczeble drabiny były aż szkliste od nadmiaru wody. Ledwie pierwszy porter wdrapał się na wysokość płaszczyzny podłogi, a już krzyknął przeraźliwie. odskoczył. Wpadł na mnie. Strącił mnie z pierwszych szczebli wprost na mokrą ziemię.Wcale nie patrząc, pobiegł w dżunglę, wrzeszcząc niezrozumiałe komendy do reszty. mój laptop pomknął wraz z chłopcem, a złośliwie kopnięta walizka wysypała swą zawartość wprost do kałuży pełnej błota. Ręce mi opadły. Przecież jeszcze chwila i tragarze zginą w dżungli, a deszcz zamaże w błocie ślady. Stałem przez chwilę, nie widząc, co zrobić. Dręczyło mnie pytanie. Co ten kretyn tam zobaczył? Wspiąłem się ostrożnie po drabinie i w niekończącym się poszumie deszczu zajrzałem do wnętrza chaty.

Panował tu półmrok. ulewa szeleściła na słomianym dachu. Spływające chaotycznie krop-le pluskały na kałużach poniżej. Wzrok przyzwyczajał się. Zobaczyłem bezgłowe trupy leżące w całym tym pomieszczeniu jak wielkie, napuchnięte poduchy. Szyje były już dawno wyschnięte. Krew stężała w czarne, złowieszcze plamy.

Nieruchomość ciał i ruchliwość deszczu mnie już nie przerażały. ogarnęły mnie obojętność i spokój. Przemierzyłem wszystkie siedem chat i wszędzie napotkałem ten sam widok. Dzieci miały dodatkowo wyrwane ręce. To wzbudziło moją nienawiść do tych istot z głębi nieprzebytego lasu. Las był strażnikiem ich porządku, wiecznego obrzędu, usprawiedliwienia czynu, wzniecenia i na-rodzin barbarzyńskiego gniewu.

W naszym świecie prawo, sprawiedliwość, kordony policji, mury więzień. W ich przypadku las deszczowy, jako jedyny oskarżyciel i obrońca. Tam ukrywali swoje troski, ból i samotność. on wyznaczał im kary za zbrodnie, których nie było, bo istniał las. Las wiecznie wydzierający życie wszystkiemu, co żywe, i oddający zgromadzony skarb temu wszystkiemu, co tak niecierpliwie oczekuje ponownego ożywienia.

W końcu pobiegłem za moimi porterami w dżunglę, próbując pośpiesznie zamknąć zabłoconą walizkę. Zupełnie mokry w strugach deszczu, nie miałem pojęcia, czego jest więcej w tej przejmującej wilgoci, obcej wody czy swojskiego potu.

W dżungli nie było już żadnych śladów po moich tragarzach. Tylko rozrzucone w jakimś sza-lonym bezładzie puzzle wprasowanych w błoto liści, patyków i kamieni. Kiedy trącałem gałęzie, wybuchały chmurą złośliwych insektów. Jakaś roślina poszarpała mi skórę. Nie widziałem kolców, ale czułem, że mają się dobrze głęboko pod skórą, rozpalając ogień piekącego bólu. biegłem i przystawałem, nasłuchując. Walizka ciążyła mi jak głaz. Deszcz zamienił się rozszalałą ulewę. Strącał lawiny liści. Gdzieś wysoko w górze wiatr szarpał korony drzew. Ptaki umykały w popłochu, milczące i głuche.

Dałem spokój tej bezsensownej pogoni... usiadłem na walizce. Droga wydawała się ślepa we wszystkich kierunkach. Pod stopami czułem coraz bardziej mięknącą ziemię, jakby chciała mnie wchłonąć, rozpoczynając trawienie od rozmoczonych już spodów butów. Ziemista masa była wewnątrz gęsta od świeżych korzeni i dopiero co zagrzebanych pnączy. Przypominała tkankę pełną nerwów i soczystych żył. Nie było w niej już miejsca na wetknięcie świeżego trupa. mogłem co najwyżej położyć się na powierzchni i wniknąć w nią jakiś czas później jedynie soczystościami wnętrza, pozostawiając wysuszone truchło kości na pastwę owadów i wiatru.

Page 75: Herbasencja - Grudzień 2013

75Grudzień 2013

Nie widziałem drogi ucieczki. Zdawałem sobie sprawę, że wioska będąca w pobliżu nosi nie-widzialne piętno zagłady, że to coś powróci i upomni się o wciąż żywych. Z drugiej strony las proponował perspektywę tułaczej śmierci. I to wybrałem, gdy w końcu przebrzmiał werbel deszczu. Ruszyłem pomiędzy drzewa, goniąc umykający szelest kropel. Walizka już teraz nie przedstawiała żadnej wartości. Wczoraj zjadłem ostatni kawałek sera, a torebki cukru z restauracji mcDonald‘s w Port moresby upchałem po kieszeniach spodni.

było tu całe mnóstwo palm. Prześcigały się w drodze do światła. Gigantyczne figowce oplatały każdy napotkany przedmiot. obojętne czy była to skała, obce drzewo czy żywy człowiek. Przy-puszczam, że gdybym zatrzymał się na dostatecznie długo, jakiś figowiec oplótłby mnie na swym szorstkim i seksownym korzeniu...

Droga wiła się w dół. Napotykałem strumienie, ale woda cuchnęła gliną. Wolałem spijać pozostałości deszczu z szerokich liści filodendronów. Prawdziwy głód dał mi się we znaki dopiero późnym popołudniem. Nie znalazłem nic, czym mógłbym go zaspokoić.

Wieczorem dotarłem do pierwszych wzgórz. Ale wzniesienia były inne niż te, które mijaliśmy z tragarzami. Szczyty wypełniały omszałe głazy, połamane drzewa, kłębiące się liany i rzędy świeżo w nie wetkniętych młodych palm. Tam nocowałem. Pierwsza prawdziwie samotna noc na mojej wyspie marzeń. Jakby los postanowił mnie tu zaciągnąć tajemniczą siłą i uśmiercić dla zwykłego kaprysu.

Noc nie przyoblekła szaty z gwiazd dla nieproszonego gościa. Nadeszła uzbrojona w kłębiastą zbroję chmur. upuściła delikatną mżawkę, która nie wybudzała ze snu życia, tylko zachęcała do nękania owady. Całymi chmarami lepiły się do mojej twarzy, ramion i nóg. Rankiem byłem czerwony od ukąszeń jak najwspanialszy wschód słońca. uciekałem od tego miejsca do późnego popołudnia. Zauważyłem też pijawki na skórze. były wszędzie. odrywałem je z obrzydzeniem. barbarzyńskie stworzenia pozostawiały niegojące się rany. Pod wieczór odnalazłem zupełnie przy-padkiem roślinę, której liście przytknięte do skaleczenia przynosiły krótkotrwałą ulgę.

Wieczorem znów wypełniały tłumnie moją skórę. Łydki były naprawdę biedne. Wątpiłem, czy została tam kropla krwi. Wtedy odkryłem nowe przeznaczenie pijawek. Kiedy głód stał się prob-lemem nie do zniesienia, ostrożnie rozgryzałem je w ustach i szybko połykałem, kiedy umierały w konwulsjach. owszem, czułem posmak krwi, ale to była w końcu moja własna, swojska krew. Stano- wiłem niezłą przynętę. Zebrałem dobre dziesięć dekagramów przysmaku. miały gorzki, kwasko-waty smak. Wtedy przypomniałem sobie o torebkach cukru z mcDonald‘s i postanowiłem osłodzić sobie resztę kolacji. był to pierwszy posiłek od dwóch dni zjedzony w tym piekielnym lesie.

Czas odmierzał deszcz. był dokładny jak zegarek. Noce spędzałem na omszałych głazach. Dni w podobnych do siebie wąwozach. Powoli zatraciłem poczucie rzeczywistości. buty zamieniły się w kule zaschniętego błota. Nogi piekły od zadrapań, wolno zamieniających się w przewlekle zainfekowa-ne rany. Pozostałem już tylko w swojej ulubionej podkoszulce i szortach. Kapelusz mokry od potu i ciężki od soli już tylko mi przeszkadzał. miałem wszystkiego dość. Drzewa wydawały się wszystkie takie same. Ścieżki wiły się w dal jak labirynt wiecznej zasadzki. Jadłem jakieś grzyby, żułem orzeszki, próbowałem owoców podobnych do wielkich jagód. Pragnąłem już tylko przerwać jak najszybciej to zjawisko zwane życiem. Siła, która mnie tu przyniosła, była niewątpliwie szaleństwem i obłąkaniem mojego umysłu. Nie istniało sensowne wytłumaczenie nieracjonalnego zachowania. maska? Teraz pragnąłem tylko od tego lasu śmierci. Pragnąłem, aby stał się wyrocznią i mądrym do niej przewodnikiem.

3. Naprędce pożerane owoce mnie jednak nie zabiły. Wyostrzyły mi tylko zmysły, naćpały mnie

jakąś niebywałą wrażliwością. Nieoczekiwanie doznałem krótkotrwałego olśnienia. Ptaki ponad moją głową nie nawoływały się tak bezmyślnie i jałowo jak dotąd myślałem. Wydawały dźwięki zachęty do magicznie natchnionego tańca. Wybijały rytm dla nóg, dla moich nieustających kro-ków w błocie i mazi z liści. usłyszałem tę nagłą, wybuchającą wzniosłymi tonami muzykę, która

Page 76: Herbasencja - Grudzień 2013

76 Herbasencja

wypełniła mnie nadzieją na zmianę. ucieszyłem się i wkrótce zatańczyłem. Nagle objawiły mi się wszystkie ścieżki i kierunki, i cele. Wszystkie najbliższe wioski i te najdalsze.

Poczułem zapach oceanu zaledwie o setkę kilometrów przed sobą i runąłem kolanami w błoto. Za-dyszany tańcem, chichoczący. Potem zawstydzony... Niespodziewanie upadłem na wznak. Tak trwałem godzinami, poruszając ramionami jak zbłądzony pływak. maź przepływała ponad ręką ciepłą falą.

Nagle zauważyłem pochylającą się postać. Twarz miała zamazaną i starą jak kora drzewa. bezzębne, głębokie w rozwarciu usta. oczy przymrużone i mocno zapadnięte w czaszkę. Zamknąłem powieki, kiedy poczułem ręce tego człowieka zaciskające się na moim gardle. Wahał się.

„No dalej“ - myślałem. Przyduszał delikatnie i puszczał, jakby z szyi wyrabiał ciasto. Znów spróbował. o ile dotąd miałem jakieś mętne pojęcie o rzeczywistości, to teraz straciłem przytomność na dobre.

budziłem się kilkanaście razy. Zawsze w jakimś duszącym dymie. były to wnętrza chat. możliwe, że tylko różne jej pokoje, ale odnosiłem nieprzeparte wrażenie, że były to odrębne chaty. małe, większe, czasem zwykłe szałasy. Ludzie wpatrywali się we mnie osłupiali, z niedorzecznym zachwy-tem, a czasem z wręcz bogobojnym lękiem. były to wszystkie wioski, które znałem z mapy i też te, których na mapie nie było. Skąd wiedziałem? hm... Śniłem?

Pewnego dnia znalazłem się w duszącym dymie sam. Panująca cisza mnie zaszokowała, ale nie przejęła lękiem. Czekałem. Czułem, że coś nastąpi. Po godzinie dostrzegłem rysy znajomej twarzy. Ten człowiek zdawał się być wyciosany w grubej warstwie niezmiernie starego drzewa. Niezwykła chudość tworzyła wizję nieregularnego w zarysie ciała. Kości miał chaotycznie i bez sensu wystające. Z zapachu starzec przypominał stare, wilgotne książki na półkach mojego domowego stryszku. mrużył oczy. Sapał. Kasłał przeciągle i ciężko. Poruszał się momentami jak ślepiec, dorzucając pachnących ziół do palącego się ogniska, ale jednocześnie jego kroki posiadały wiele magicznej precyzji. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że pełen był tych wizualnych sprzeczności i niezgody z jakiegoś ważnego powodu. Trwało misterium... mamrotał chłopięcym głosem i chrypiał jak starzec. Wyśpiewał jakiś fragment pieśni głosem młodej indonezyjskiej praczki, by po chwili zaklinać w dymie ogniska tonem zatrutej fanatyczną gorączką wiedźmy. Znów milczał i kołysał się na skrzyżowanych nogach. Zatrząsł się w malarycznym jasnowidzeniu i... Nagle spos-trzegł mnie. Jego usta drgnęły i wydały ciche cmoknięcia. To były krótkie wyrazy języka ludu Ramu.

„mój boże, co się ze mną dzieje?“ - pomyślałem z dzikim przestrachem. Nie rozumiałem ani słowa!

obudziłem się innego dnia. Dym niósł z sobą ostry zapach palonej ptasiej skóry. Gryzł w oczy. budził odruch kaszlu i wymiotów, wyostrzał percepcję niemal do granic ostrego bólu. Wte-dy poczułem... Ją! miałem na sobie jakąś przedziwną suknię. Chyba żywą! Co ja mówię? żywą? Przypomniała mi dziecięcą zabawę w ducha z długim prześcieradłem narzuconym na głowę. Tym razem wszystko doskonale widziałem, jakby tkanina przyrosła do czaszki albo zabrakło jej w miej-scu głowy! Czyżby zaszeleściła zaintrygowana? Spała setki lat. Zesztywniała nieco i wyschła od tego leżenia, ale na powrót wracała do pełni życia.

Starzec mówił do mnie.Ignorowałem jego wołanie. Zatańczyłem w tej ciężkiej szacie zupełnie pozbawiony poczucia

rzeczywistości. Tkanina przypominała śliską i lepką skórę ryby. Tę samą, z której wyprodukowano moją miniaturową maskę.

Nagle poczułem, jak moje wirujące nogi zdrętwiały i, na boga, odpadły z przedziwnym, długim stukiem kolan o drewniane bale podłogi. Słowa starca brzmiały teraz jak magiczne wezwania. Pętały mnie! osaczały. może po prostu śniłem?

Starzec śpiewał. Płomień ogniska lizał mu brzuch, niemal opalał nagie przyrodzenie, łasząc się do brudnych kolan. Nagle krzyknął, a mi odpadły wirujące ręce, zapadły się piersi i ciało pozostało w jednym momencie bez oddechu. To był krytyczny moment. Poczułem odkręcającą się szyję i usłyszałem głuchy łoskot padającego ciała. Rozpadło się jak części plastikowej lalki.

Page 77: Herbasencja - Grudzień 2013

77Grudzień 2013

W sumie było to bez znaczenia. Ciągle wirowałem w tańcu. Czułem się wyzwolony, radosny i lekki. Suknia była teraz wszystkim. To ona pozwalała na tę szaloną, swobodną lewitację.

- Janie?Ktoś wołał mnie po imieniu? Któż mógł mnie tu znać?- Janie? - pytał powtórnie zwiędły, aczkolwiek uroczystym tonem.- Tak, słucham cię - odpowiedziałem niechętnie, bo już grała we mnie inna, nowa nuta. Samo

powietrze poniosło mnie tam, gdzie naprawdę chciałem pójść. Stanowiliśmy nierozerwalną, wyzwoloną całość. Co z tego, że stary mnie znał? odnalazł mnie i wykradł ze społeczeństwa materi-alistycznego, zaszczutego konformizmem i wieczną pogonią za ulotnym poczuciem doskonałości? Wszył w materię duchowości wszechświata Papuasów, napoił ich dosłownym postrzeganiem świata i szukał wdzięczności w w formie mojej bezkrytycznej uległości?

- masz w sobie tę potencję, której oni poszukują od wieków - mówił starzec. - Głowa normaln-ego człowieka potrafi uwięzić duszę tylko na krótki okres życia. Ty, wypełniony tym wyjątkowym dualizmem osoby chorej psychicznie, posiadasz pełnię płaszczyzn odrębnych rzeczywistości, czego obcy właśnie poszukują.

- Dlaczego nie ruszasz ustami, kiedy mówisz? - zapytałem zaintrygowany zaciętą nieruchomoś-cią jego warg.

- A skąd wiesz, że ty ruszasz ustami?- Wiem, bo mówię.- Wiesz, że ja cię słyszę.- A więc to nie jest rozmowa?- To jest rozmowa.Nic z tego nie rozumiałem.- Wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytał ponownie starzec.Rozejrzałem się uważnie.- To jest pojedyncza, długa chata. Widzę setki masek opartych o ściany. Niektóre z nich

wypełniają duchy zmarłych, inne zawierają zasoby niespożytej nienawiści. To demony. Są jeszcze puste maski. Te są najpiękniejsze. - odwróciłem się w przeciwległą stronę. Ruchowi towarzyszył delikatny dźwięk dzwoneczków. - Widzę półki z głowami przodków, z głowami naszych najwspa-nialszych wrogów, z ornamentami uroczystości i chwały. Tam mieszczą się totemy klanów i tabore-ty dla słuchających chłopców. Widzę rzeźbione pale i broń. Czuję w tym ducha Yiamin i Ramu. To jest uświęcony dom mężczyzn - zakończyłem opis.

Starzec kiwnął głową z uznaniem.- Dobrze. Po to cię tu sprowadziłem. Zabrało mi to wiele lat poszukiwań. Tysiące snów wysyłanych

do podświadomości setek tysięcy ludzi i miliony szepczących zachęceń.- Wezwałeś? Po co? - zapytałem, ciągle wirując w coraz powolniejszym tańcu. Za każdym obro-

tem omiatałem wzrokiem to zadymione pomieszczenie. Przez krótkie chwile widziałem moje leżące ciało. Pozbawione rąk i nóg, przypominało gigantyczną porcję związanego sznurami żeber baleronu. było dla mnie obce i teraz, i wtedy, gdy mogłem nim w dobrej wierze kierować.

Ale serio... Naprawdę wierzycie, że udaje wam się każdego dnia precyzyjnie kierować tym biologicz-nym złomem? Przecież jest niedokładne. Złośliwie przekomarza się z poleceniami ducha jak tani, chiński zegarek. Dlatego, wierzcie mi, obojętny był mi jego widok. No, hm... miałem patrzeć na proces owej, prowadzonej z dokładnością do jednej molekuły, dekompozycji organizmu? I może jeszcze go żałować?

W odpowiedzi na moje pytanie starzec dźwignął się ociężale. Podszedł do skalistej ściany, o jaką opierała się cała konstrukcja chaty, i nie wiadomo jak spowodował, że zamieniła się w taflę precyzyjnego lustra. oniemiałem z zachwytu, widząc siebie rozigranego w ferii tajemniczych ogni.

- Podoba ci się? - spytał.No i do dziś nie wiem, dlaczego pytał. Przecież widział mój bezgraniczny, milczący podziw.- To nie jest maska. To nie jest nawet suknia. To nie demon, którego zapewne się spodziewasz...

To Eleonorianin - dopowiedział.

Page 78: Herbasencja - Grudzień 2013

78 Herbasencja

4.Co za głupie pierdolenie?! Przecież ja już od pierwszego rozwianego w tańcu rąbka tej rybiej skóry,

od chwili, gdy tak dziwnie stanęła moja noga, wiedziałem o tej istocie. Kiedy odpadły stopy i łydki, i kolana, poczułem, że pozbyłem się czegoś prawdziwie zbytecznego! Jakbym odrzucił kule! Wyzbył się kalectwa i podeptał nędzne, przyziemne człowieczeństwo. A sama suknia? Tak, dobrze pamiętam to nagłe stwardnienie wokół mej szyi, przypominające w ruchach ciepłe i wilgotne ruchy brzytwy.

Patrzyłem w lustro ciągle urzeczony pulsującymi kolorami. moja głowa była gdzieś wewnątrz pięknego latawca z długimi mackami aż do ziemi. Nawet koniuszkami jej nie dotykał, a sunął w powietrzu wspaniale zbalansowany. Jakże zachwycające monstrum!

Lustro nagle obrzmiało. Zagotowało się wewnątrz, zabulgotało i wylało się z ramy srebrną cieczą. Tak naprawdę było wejściem do pierwszej komory statku kosmicznego. Nieco dalej, w długim korytarzu, wisiał cały rząd tych przedziwnych ubrań, kombinezonów, sukni. Nie wiem, jakbyście chcieli, żebym je nazwał. Grunt, że wszystkie były olśniewająco piękne. Nie, nie! To nie był sa-lon Dotti, gdzie zwykle moja córka traciła głowę. Te suknie, jak prawidłowo przeczuwałem, były uśpionymi Eleonorianami. Czekały na taki zakuty łeb, podobny do mojego, żeby wczepić się w de-mona duszy i móc żyć na nim jak pasożyt. bez tego, przepraszam bardzo, ale, kurwa, nie istniały...

Dlaczego mnie to tak poirytowało? bo wyobraźcie sobie technologicznie wysoko stojącą rasę, która jest zdolna do podróży międzygwiezdnej, a jest uzależniona od organizmu, na którym pasożytuje i, co gorsza, nie potrafi odnaleźć takiego organizmu z całego dostępnego wachlarza życia na Ziemi. Dopiero później dowiedziałem się, że to wina przekonań filozoficznych i wpojonej wiary o dobrowolności. Ja się, do pizdy pańskiej, pytam! Kto mnie pytał o zdanie? Jaka wolność wyboru została mi zaprezentowana?

Nagle zdałem sobie sprawę, że rozmawiamy. boże! To był pierwszy kontakt z obcą cywilizacją! Ja tu byłem ambasadorem Ludzkości! To nic, że oderwali mi głowę od tułowia, że siedzieli na mnie jak na ośle. miałem kontakt z Nimi! Psiakrew, kto by pomyślał, że będą w formie sukienki i będą szukać niszy ekologicznej, w tym przypadku bagna o rozmiarach sto na sto kilometrów. my, ludzie biali, zamieniamy całą planetę w gigantyczną niszę ekologiczną. bez pardonu niszczymy objawy życia innego niż nasze. Wynajdujemy miliony usprawiedliwień. Nawet do sracza wlewamy morder-cze środki bakteriobójcze. Niech w imię higieny popłyną do morza i wykastrują mikroorganizmy z reprodukcyjnej potencji, płynąc na czubku naszej śmierdzącej kupy.

Świat, z którego przybyli obcy, był, owszem, zatłoczony. Dwie pełne galaktyki. Ale nie! oni nie znali słowa „inwazja“. Inwazja może wystąpić na głupawym filmie science fiction, bo przecież walka o swoją niszę ekologiczną nie oznacza zburzenia zastanego porządku świata. Planeta po-ddana procesowi terraformacji w przypadku tych istot nie wchodziła w grę. Potrzebowali bagna i niekoniecznie miało ono obejmować cały glob. Po prostu potrafili się dzielić i nie mieli tego chams-kiego, wrodzonego pędu do zasiedlenia swoją jedynie słuszną formą życia wszystkich możliwych dziur w ekosystemie. Inwazja była nonsensem. Ich statek był przeniesieniem, niszą ekologiczną poszukującą wsparcia symbiozy. Tylko tyle i aż tyle. Patetycznie wzniosłe założenie.

5.budził się kolejny dzień w czerwieni. Im bardziej asymilował się we mnie mój towarzysz, tym

bardziej korzystałem z jego zmysłów odczuwania. Zaznałem kolorów zmian prędkości biegu cza-su. Dziwny zmysł. Jednak całkiem sensowny. W wyniku ruchu ciał niebieskich w obrębie naszego systemu słonecznego powstaje w przeciągu sekundy miliony, miliardy drobnych zakłóceń grawita-cyjnych, nakładających się na otaczający świat jak warstwy farby.

Statek wyglądał dzisiaj jak ślimak przylepiony do skały. Z łatwością rozgraniczałem jego zama-zane kontury, wchłaniałem barwy i dziwny zapach, jakby świeżo parzonej kawy. Na pewno nie była to kawa. moja niczym nieograniczona percepcja poszukiwała środków odwołania, skali porów-

Page 79: Herbasencja - Grudzień 2013

79Grudzień 2013

nawczej bliskiej istocie ludzkiej. Ta feeria odczuć, przepełnienie bogactwem skali należały do per-cepcji obcego! Jakże byłem szczęśliwy...

Spacerowaliśmy po dżungli w towarzystwie setki dzieci. Eleonorianin wypluwał z ust z szybkością karabinu maszynowego swoją ślinę krystalizującą się w ostre igły szkła i ta zabijała przelatujące pta-ki. Ziemię pokrywały poszarpane ptasie ciała, z których bezlitosna dziatwa wyrywała olśniewająco kolorowe pióra. Zabite zwierzęta wzbudziły mój żal. Szczególnie że darzyłem wielką sympatią żółto-brązowe kokomo. Wkrótce malcy biegali ogarnięci gorączką podobną do tej, jaka opanowała ich szalo- nych ojców. Ciała lśniły naoliwione potem. Przerażały dygotem. Wiły się, poplamione kredą i farbą. Wszystkich porwał dziękczynny taniec. Pieśni i krzyk pośród ptasiej krwawej czerwieni i jaskrawej żółci. Demon sunął pośród nich niczym mesjasz. Śmierć wydawała się poskromiona raz na zawsze.

obcy magią, jakiej nie znał mój świat, starał się wyrwać mi duszę. Zagarnąć jaźń. Zgnieść objawy niezależnej woli. Podkupić swawolne inystynkty. Dławiłem natręctwa jego myśli. Dusiłem w zarod-ku i kiedy mnie przypadkiem przeraził, sam atakowałem. Wtedy milczał osaczony. Kurczył się w na-jdalszym kącie jaźni i mamrotał. ośmielałem się wówczas i rewidowałem zasoby jego wspomnień, bo odsłaniał się w tej regresji myśli. obnażał się głupio i długo pozostawał dziecinnie bezbronny. Intrygowała mnie jego rodzinna planeta. W końcu wydarłem z niego ten obraz. Wstrząsnął mną dogłębnie. Pochłonął niczym ciemny tunel. Nawet żałowałem tego doświadczenia, bo na długi czas ogarnął mnie przemożny strach i chłód, jakiego dotąd nie zaznałem w życiu.

mgły i niekończące się mokradła, zatopione w ponurym półmroku. Pasożytowali wszys-cy na wszystkich. Zupełnie jak w naszym chrześcijańskim społeczeństwie. Ten jednak rodzaj pasożytnictwa duszy pozostawał dla mnie ciągle niezrozumiały. brzydził mnie. Wiem, że my, tu na Ziemi, jesteśmy nieświadomymi organizmami symbiotycznymi. Naszym uznaniem o wyższości jaźni zaniedbujemy współżyjące miliony komórek ciała i miliardy współpracujących bakterii. To one decydują o naszym życiu. Jesteśmy im winni konsultacje w myśli o samobójstwie, w decyzji o wszelkiego typu zamroczeniach.

mój obcy nazywał się uoloyi.- Duch, tłoczący się w jaźni twojej głowy, jest tworem perwersyjnie wirtualnym. można na

nim oprzeć budowlę eleonoriańskiej duszy jak na fundamencie szkieletu. może więc działać kil-ka płaszczyzn świadomości jednocześnie. Wieloświadomość jest w naszym świecie najzupełniej normalna, ale zupełnie wyjątkowa w waszym. „Człowiek opętany“ to tutaj określenie pejoratywne. Dwoistość istoty ludzkiej we współczesnym świecie chrześcijańskim jest potępiona. A skrajna, che-micznie wyzwolona inspiracja prowadzi do zagubienia i niezrozumiałego przerażenia.

Rozmawiał ze mną! Naprawdę fascynujące.- To dlaczego musiałeś pozbawić mnie ciała?- Ja? Przecież to ty sam odrzuciłeś zbędne części.Wiedziałem, że, kurwa, kłamie. Czułem to w jego skórze. Robił to z jakichś pobudek cwania-

ckiego bezpieczeństwa. W sumie prosta reguła zagarnięcia i utrzymania za wszelką cenę. Poza tym uczynienie mnie całkowicie zależnym było mu na rękę. Czyżby bóg, który ich stworzył, zapomniał zaopatrzyć ciało w duszę? Dlaczego potrzebowali takich jak ja, potrafiących wytrzymać tę dualizację osobowości bez konsekwencji immunologicznego odrzutu? Czy jestem dla nich programem opera- cyjnym? Jeśli tyle wiedzieli, czyż nie potrafili dokonać cudu samowystarczalności?

Następny poranek był różowy. Przypuszczałem, że to mars zbliżył się do Ziemi na odległość pozwalającą wizualnie zaobserwować zmiany w czasoprzestrzeni. Sumujące się pola grawitacyjne obu planet spowalniały obowiązujący je czas. Zadziwiające, że mogłem to precyzyjnie zaobserwo-wać. Apogeum zjawiska zanurzyło dzień w ciemności głębokiego fioletu. byłem podekscytowany.

odnalazłem starca w domu mężczyzn. Jego usta zamieniły się w nowym świetle w ruchome, czarne kreski. Nie witał mnie. Raczej mamrotał odpędzające zaklęcia. Jego oddech był nie mniej

Page 80: Herbasencja - Grudzień 2013

80 Herbasencja

śmierdzący niż on sam. Zapomniałem wspomnieć, że miał na imię Imohtu. Tyle że równie dob-rze potrafił zmieniać imiona jak czas kolory. Twierdził, że zmienione, utrzymują swoją wartość w krzywiźnie czasoprzestrzeni. Skąd taki chudy Papuas mógł o tym wiedzieć?

Czekałem. W nowej skórze byłem bardzo cierpliwy.- Wyrosłeś - powiedział po tygodniu, patrząc na mnie z powierzchni odległej podłogi.Rzeczywiście. Ledwo mieściłem się pod strzechą chaty. Zrobiłem się szerszy, płynniejszy

w ruchach i trochę bardziej agresywny. bił ze mnie żar jak z otwartego pieca, a on dygotał z zimna.- uoloyi chce pójść ze mną na rajd. Co to znaczy? - zapytałem.Przecież wiedziałem... Szukałem usprawiedliwienia dla grzechu. Znałem rajdy ludów Anga.

Jeszcze przed drugą wojną światową spustoszyli w kanibalistycznej gorączce ogromne obszary południowo-zachodniej części wyspy. To tam powstały trzymetrowe maski o mocy przerastającej nasze wyobrażenie o magii. Zostały wściekle i doszczętnie zniszczone przez ogarniętych paniką niemieckich misjonarzy. Nie po raz pierwszy zresztą. Palili artefakty od pierwszego kroku na tej ziemi. bożych adwokatów ogarnia strach na widok niczym nieograniczonej ekspresji artystycznego wyrazu. Teraz wiedziałem, że źródłem ich przerażenia nie był artyzm prymitywnego ludu. Nie był nim również zmaterializowany szatan. Nic z tych religijnych bzdur. był nim... obcy, w swej najczar-niejszej, najbardziej przerażającej formie osaczającego duszę jestestwa. Czy było to nawiedzenie?

- Posłuchaj. musisz już dokonywać wyborów sam - przerwał moje rozmyślania starzec. - Is-tota jest świętym ucieleśnieniem naszych plemiennych marzeń o kontakcie z duchami praojców. W zamian pragnie rozbudzić resztę swego ludu. może zamieszka z nami tutaj, na Ziemi, i nauczy nas szeroko patrzeć w zaświaty? Sam chciałbym uszczknąć nieco z tych mrocznych mocy. Pomóż mu wybrać ofiary. Ludzie biali, dobrze wykształceni byliby idealni.

- Czy mam rozumieć, że ten rajd oznacza polowanie na głowy?Wiem, że moje słowa były pełne... entuzjazmu. Ale czułem się tak silny, ba, bezkarny, że

mógłbym zrobić wszystko. miałem za sobą dzikich, ten gigantyczny deszczowy las i przede wszys-tkim technologię voodoo obcych. Gdybym mógł, to już zacierałbym ręce.

- Spokojnie. Wiem, co robię. - Też kłamałem. Jak mogłem wiedzieć? W życiu zabiłem parę kur, karpi i na pewno sporo much, ale nigdy nie zabiłem człowieka. A tutaj nie był potrzebny tylko bier-ny udział. Liczył się zamysł i wykonanie. Stary uśmiechał się z politowaniem. on już kochał mnie na swój papuaski sposób. No bo w końcu ilu znał podobnie jak ja jebniętych w naszym wyeduko-wanym na biało świecie?

Droga przez dżunglę w wykonaniu eleonoriańskim była czystą przyjemnością. Ledwie muskałem grunt w locie. Wydawaliśmy z siebie głęboki, wyostrzony dźwięk instrumentu. mógłbym porównać go do pisków fletu. Towarzyszyły nam akordy muzycznego podkładu, kwilenia i harmonijne po-hukiwania zwierząt i roślin. Falowanie głosów, dotąd jednostajne i nużące, zamieniło się nagle w ekscytujące i porywające. braliśmy udział w tej kakofonii dźwięków. ogarnął mnie trans i eufo-ria. Chciałem zawisnąć w tym locie na wieki.

Las gęstniał. młode palmy niemal stykały się ze sobą. Przemknęliśmy przez nie jak przez kordon z papieru. Szybko i z dzikim szelestem przerwaliśmy bariery trawy i giętkich trzcin. mknęliśmy jak spiętrzona fala błyskawic. Splątane liany, powalone drzewa, omszałe głazy i nieprzeliczone, rozszerzające się strumyki były jakby klawiszami fortepianu, które muskałem rąbkiem sukni, by wydobyć subtelną różnicę dźwięków.

Dostrzegłem drogę biegnącą równolegle do krawędzi lasu. Drobinki szarego kurzu już były obecne w błyskotliwych migotach słońca. Nie padało od kilku dni. To niezwykłe na tym obszarze.

Wpadliśmy na szosę dokładnie w tym samym momencie, kiedy pojawił się na niej terenowy Nissan. Zapach przeciążonej klimatyzacji i smród rozgrzanego oleju były szokującym zestawem po miesiącu przebywania tylko pośród roślin. Jednym skokiem wystrzeliliśmy nasze ciała w powiet-rze. Czułem się jak przelatujący na spowolnionym filmie zwierz. odczuwałem cierpkość smaku, kiedy mój obcy formował w płytkich ustach język w kształt lejka. Doznawałem dreszczy podniece-nia, kiedy toksyczna, żrąca substancja raz po raz wypełniała tę przestrzeń.

Page 81: Herbasencja - Grudzień 2013

81Grudzień 2013

W oczy uderzył nowy obraz. Rozbłysk szyby widziany pod ostrym kątem. Wykrzywiona przerażeniem twarz kierowcy i ślina z mojej perspektywy. Poleciała jak strzałka z bawełnianym łebkiem. Nawet usłyszałem dźwięk podobny do odgłosu bambusowej dmuchawki. Jad skrystalizował się w powietrzu do twardości diamentu. Z łatwością przebił szybę i wgryzł się w ludzkie czoło. Tam błyskawicznie przeobraził się ze szkła we mieszającą się w krwioobiegu truciznę. mężczyzna tężał w paraliżu. Sztywniał jak ptasie truchło. A mój obcy, przelatując obok kierowcy, zręcznym ruchem otworzył drzwi. Sprawnie poderwał ciało i niezwykle sprytnie wyłuskał je z wnętrza, za-nim rozpędzona maszyna z hukiem uderzyła w przydrożny martwy pień drzewa.

6. Imohtu zajął się ciałem australijskiego inżyniera bardzo pieczołowicie. Z uwagą obserwowałem,

jak dokładnie zaszywa usta starymi nićmi, wydłubuje oczy dziwną łyżką, zastępując je drobnymi muszelkami. Jak wciska głęboko w nos wygładzone kamyki, a uszy napełnia woskiem. Najdziw-niejsze, że człowiek ten nagle powstał i począł ostrożnie się przechadzać. Szedł wzdłuż chaty w dy-mie wieczornego ogniska. mruczał coś do siebie. Klął pod nosem. Ale dźwięk wydobywał się z jego brzucha i brzmiał jak szelest garści żwiru wrzuconego do wnętrza wirującego bębna pralki. musiał być rzeczywiście poirytowany tą sytuacją. biedak nie zdawał sobie jeszcze sprawy z doniosłości pierwszego, dobrze udokumentowanego kontaktu z obcymi.

Imohtu chwycił go w ostatniej chwili na krawędzi kończącej się podłogi. Frankenstein był ni-czym w porównaniu z tą poczwarą. Z oczu i ust wyciekały stróżki krwi. Sklejone włosy pełne były mrówek, a skórę ramion pokrywały magiczne nacięcia papuaskiego noża.

Imohtu bardzo uroczyście zaprowadził go do skalnej ściany. Z sykiem otworzył się lustrzany właz. Starzec długo szukał pośród specjalnych wieszaków pierwszej komory statku. W końcu wybrał. Suknia spadła nazbyt nieoczekiwanie na zaskoczonego inżyniera. Całym ciałem wstrząsnęły drgawki, a wzdłuż prawej nogi potoczyła się kropla popuszczonego moczu.

Co stało się powodem mojego wściekłego wybuchu gniewu? Nie to, że nowy Eleonorianin miał piękniejsze wzory na ciele. Nawet nie to, że posiadał dwie pary cudownych, niemalże kobiecych oczu, z których biła cierpliwość i rozwaga. Przebaczyłbym i zapomniał. Ale ten inżynieryjny głąb dalej spokojnie chodził! Korzystał z dobrodziejstw pełni cielesności! Pozostał zniekształconym, ale ciągle kompletnym człowiekiem! Dlaczego tak szybko zrezygnowałem z ciała? Jaka siła, do kurwy nędzy, zmusiła mnie do poświęcenia własnego życia dla dobra tego kontaktu? Nie mogłem uwierzyć we własną głupotę. Patrzyłem i życzyłem mu, żeby pod wpływem natchnienia odrzucił kończyny z tą samą łatwością, z jaką zdejmuje się buty. Albo żeby zagarnęła nim myśl o zbyteczności cielesnej skorupy! Niechby tułów stał się ciężarem nie do udźwignięcia!

Próżne zaklęcia. Nic się nie wydarzyło. Inżynier dalej ze stoickim spokojem paradował w tym, zapewne nie w pełni szczęśliwym, eleonoriańskim płaszczu.

Wieczorem Imohtu zwołał starszyzny plemienne siedemnastu wiosek dorzecza Ramu. Wywle-kli z podziemia chaty maski, o jakich nie śniło się światu. To one sprawiły, że zwątpiłem w rzeczy-wistość. maski nie były wystrugane w pradawnym drewnie. były na wpół materialne, jakby wyryte z galarety o twardości górskiego kryształu. Fizjonomie podlegały ciągłej zmianie. usta drżały, oczy pokrywały ruchome powieki, nos wydmuchiwał dziwną mgłę czy gaz. może dlatego pachniały słodkim kadzidłem. Dotknięte, ożywały na moment i wtedy inicjowały zwrotki krótkiej pieśni. Gromada dzieci stojąca u podnóża chaty chórem kontynuowała melodię. Śpiewali do ułaskawionej śmierci. brzmiało to jak miłe bogu modły.

Stałem z inżynierem najbliżej starca. Kiedy mówił, wyglądał na wykręconego, jakby stanowił jedność z szarym dymem ogniska.

- Tysiące lat temu, jeszcze zanim krokodyl Nuga nadał imię człowiekowi i wysłał go na stały ląd, niebo posiało setki gwiezdnych ziaren. Wielu użyli praojcowie. Nieliczne pozostałe ciągle tkwią zagrzebane w bagnach Asmatu. oczekują przebudzenia, jakie może im dać tylko martwy człowiek.

Page 82: Herbasencja - Grudzień 2013

82 Herbasencja

W wioskach ludu Ramu oczekiwanie dobiegło końca. Demony szczęśliwie zamieszkały pośród nas.mieszkańcy zawtórowali mu jednogłośnym rykiem. Patrzyli na nas wzrokiem pełnym miłoś-

ci i podziwu.- W naszym lesie nie ma organizmów, z którymi obcy mogliby przejść w fazę asymilacji. Pozosta-

je człowiek i limitacja jego percepcji. Już wcześniej ludy Asaru, bogia i Sylarii wydobywały ziarna z błota. Wykorzystując moce magii najstarszych klanów, otwierały włazy i rabowały zawartość. od setek lat egzoszkielety obcych służą nam przy krwawych mordach. Zawsze niosą sprawiedliwy wyrok w plemiennych waśniach. Są najcenniejszą monetą w przetargach o granice wpływów. biali nie mają zielonego pojęcia o prawdziwych źródłach kanibalizmu. Przejęcie ducha miałoby być zrozumiałe dla tych, którzy nigdy nie oderwali się od wyłącznie materialnej konsumpcji dóbr tego świata?

Imohtu mówił dalej przez godzinę. Ja nie mogłem tego słuchać. Po pierwsze, to jakaś degradacja wizji. Jak to? Wysoko rozwinięta cywilizacja chce skolonizować sto kilometrów ziemskiego bagna? Co za głupota? Każdy kraj arabski za ich technologie udostępniłby im tysiące kilometrów pusty-ni. bez mrugnięcia okiem zamieniłby je w dobrze prosperujące bagno. A zresztą oni... Dlacze-go potrzebują błota? Powinni już dawno odnaleźć odpowiedź na proste pytania. Nie wiem, może farmakologia, aromaterapia, hipnoza - żeby pozbyć się odwiecznej chcicy do taplania w błocie i dokonać wreszcie inwazji jak się patrzy na suche lądy jakiejś planety.

Inwazja na San Francisco?! Już widzę zakamuflowane w rzędach ciuchów renomowanych ga-lerii sklepowych eleonoriańskie suknie. Słyszę ten wrzask w przebieralniach i widzę te porzucone odnóża młodych dziewcząt. może dresiarnia Wall Street albo przebieralnia Katedry Świętego Piot-ra na wzgórzu watykańskim? To rozumiem. Ale tu, wpaść na zależność od ludu dotkniętego obsesją śmierci? Na celebrantów cielesnej martyrologii? Inwazja wioski zdrowo pojebanych Papuasów? Jaki kontrast w zestawieniu dwóch kosmicznych kultur? ujrzałem oczyma wyobraźni ludzi z planety Ziemia biegających po lesie z piórami rajskiego ptaka wepchanymi w każdy zakamarek głupiego łba. Dmuchawy, oszczepy? Krew? Strzępy porwanych ciał rozrzuconych pośród traw jak muchomory? Dlaczego automatycznie pilotowane statki wybrały tę planetę? Jak głupi był automatyzm zasiedlania?

Następnego dnia spotkaliśmy się nieopodal rzeki w bitwie nie mającej precedensu w historii tego zakątka. Jak dowiedziałem się później, myliłem się w tej sprawie. Nie pierwszej i nie ostatniej z udziałem demonów z głębokiego wszechświata.

W dżungli rozstawiły się dwie potężne armie, wspierane eleonoriańskim sprzętem militarnym. Nigdy, nawet w najczarniejszych snach, nie wyobrażałem sobie walczących gigantycznych masek. Wyglądały jak samobieżne działa. Zniekształcały czasoprzestrzeń, wywracały las i pluły korzenia-mi zmieszanymi z błotem i ludźmi.

Stałem wraz z australijskim inżynierem nieopodal gigantycznego figowca. Wspierały nas tłumy szalonych wojowników, naćpanych po granice szerokich nosów. Rząd gwinejski dbał o młodzież w wioskach, wysyłając najzdolniejszych na australijskie uniwersytety. A oni powracali z wiedzą o tym, jak w warunkach dżungli wyprodukować alkohol bez udziału bezzębnej babci lub założyć po-letko wiecznie zielonej marihuany. Teraz ten ogromny tłum, masa lśniących ciał, wył w gorączce wal-ki. Długie strzały furkotały w powietrzu. mój Eleonorianin wysyłał swoją zatrutą ślinę, a ja obserwo- wałem w milczeniu martwych wojów Asmatu, leżących we krwi wypływającej spod ich wspaniałych, błotnych masek. Cała wyspa oszalała. Ludzie na pewno chorowali tu psychicznie. Śmierć zanosiła życie do innego świata. Jakże to podobne i chrześcijańsko żałosne. Ten brak szacunku i pogarda dla ciała. W kanibalistycznym Asmacie panował cudowny obyczaj nadawania imienia po zmarłym. Należało imię ukraść, najlepiej wrogowi. Wydrzeć wraz z życiem i samym gardłem. Przyswajając imię, zagarniało się i duszę. Imię, dla nas również, jest przecież zaklęciem mocy?

A sama śmierć? Z tym wiąże się interesująca legenda. W mitologii gwinejskiej pewnego dnia nieśmiertelny człowiek wyrzeźbił drewniane figury. Papuasi wierzą, że inspiracja pochodzi od

Page 83: Herbasencja - Grudzień 2013

83Grudzień 2013

ducha, który z zaświatów dopomina się o zaistnienie. Tak było i teraz. Nocą w rzeźbach rozbudził się złośliwy prabyt. Zamienił drewno w gnijące trupy. Inspiracja była pretekstem. Poraziła nie tylko myślą, ale i rozkładem, samego artystę. Szybko umarł. Zapach gnijącego ciała przeraził ludzi. Co więcej, demon rozsmakował się w cierpieniu innych i rozmnożył wśród dotąd nieśmiertelnych or-ganizmów Ziemi. ustanowił życie przemijającym, krótkim i pełnym bólu. Nigdy jednak nie udało mu się złamać ducha. Pozostał na wieczność niepokonany przez śmierć.

Nasz mord był więc miły demonom. Czułem słodki zapach ich lepkich stóp w koronach drzew, gdzie magią szelestu liści zaklinały nawet rajskie ptaki. Znów wszystko wirowało, oddane igrasz-kom zagłady. Krew, fragmenty ciał, niegdyś bezcenne, każdy tu rzucał jak ochłap na szalę przezna-czenia. mój boże, jak obcy nas postrzegają w tym zagubieniu wartości istnienia?

Pierwszego martwego Eleonorianina znaleźliśmy na polanie. Leżał dobrze rozgrzany słońcem, cuchnący i w połowie objedzony przez kleszcze. Człowiek, którego zasiedlał, posiadał kompletne ciało. byłem wściekły na siebie. Zbyt łatwo poddałem się władzy tego pajaca. Teraz wątpiłem już nawet w istnienie mojej wolnej, odrębnej woli. Przemykałem wraz z nim przez ten uciszony las i to on zabijał. Ja tylko liczyłem twarze. I aż dreszcz mnie przechodził, kiedy malutkie głowy dzieci wirowały w powietrzu jak po przejściu żywej gilotyny.

Wiedziałem od starca o śledztwie policji federalnej ściągniętej z kontynentu. badali sprawę. Wojna na taką skalę nie mogła przejść niezauważona. Tym bardziej, że doszło do wycięcia w pień rodziny plantatora kawy, Stevena macRoya. Plantator był biały, a to w kraju takim jak ten nie uchodzi na sucho. Zupełnie się nie zdziwiłem, widząc w wiosce nieopodal mundury policji. A kie-dy zobaczyłem wycelowany w siebie rewolwer, nawet nie potrafiłem przeciwstawić się obojętności. Do tej pory wszystko się udawało. Kolosalna szybkość, odskok, czas na kontratak. Ta kula musiała być przypadkowa. ból głowy był nie do zniesienia...

I w tym punkcie historii pochłonęła mnie mętna, przedśmiertna rzeczywistość, pełna urojeń i dziwnych smaków. Tylko z podań ustnych i pieśni wiem, co się wydarzyło dalej.

Nasz statek, pilotowany przez australijskiego inżyniera - Eleonorianina, widowiskowo wystarto-wał, zabierając ze sobą całą tę szatnię i pół męskiej chaty. Resztę pojazdów i pięciometrowe samobież- ne maski na powrót zagrzebano w odmętach błot. Prymitywy i opierzeni psychopaci w samą porę uchronili kulturowe dziedzictwo niebios przed zarazą białych kupczyków i religijnych fanatyków - misjonarzy. Policja i wojskowi maruderzy wrócili z niczym, nie licząc ran kłutych i ciętych. A kadra naukowa pozostała w swoich laboratoriach, trawiąc czas na leniwych symulacjach i założeniach.

Pamiętam urywane myśli i pieśni kobiet o dalszej części tej historii. Dolatywały do mnie z głębi chaty, gdy stary Imohtu próbował załatać dziury w mojej głowie woskiem i tuzinami cennych musze-lek. byłem mu wdzięczny za tę hojność. Zwykle używano gliny zmieszanej z kolorowymi ziarnami zbóż. Wiem, że naprawa udała się wyśmienicie. Jakiś zachwycony niemiecki antropolog zakupił za bajońską sumę na festynie w Goroka moją głowę do złudzenia przypominającą muszelkowe żelazko.

Jak już uprzednio wspominałem, ostrość mojej świadomości była uzależniona od intensywności zapachów, jakie mnie otaczały. Wyostrzały lub przytępiały percepcję aż do mroźnego niebytu. Kie-dy mój nowy właściciel schował mnie przed swoją żoną w starej szafie, ogarnął mnie smród zdolny obudzić trupa. Spoglądałem na otoczenie z obojętnym zainteresowaniem, gdy oto zupełnie niespo-dziewanie spadło na mnie olśnienie. obok wisiały dziwne płaszcze z kapturami, poncha, jesionki i wyleżane prochowce. Zapierały dech w piersiach okrycia wierzchnie pozbawione otworów na głowę, o kompletnie zaszytych bądź lejkowato zwężających się rękawach. Ciemność rozjarzyła się guzikami wielkimi jak oczy. Przez chwilę nie mogłem pojąć, co się dzieje. Nieoczekiwanie nastąpiło szokujące objawienie. Egzoorganizmy! Rozwieszone egzoszkielety w zróżnicowanej formie, barwie i delikatności faktury skóry. Roznosiły woń nieskazitelnie doskonałą w natłoku zalotnych komu-

Page 84: Herbasencja - Grudzień 2013

84 Herbasencja

nikatów. I te zapachy orzeźwiły mnie na dobre! boże, kogo tu nie było? Przedstawiciele ras całej galaktyki. A najbliższe: Fomalhaut, 55 Cnc, 51 Pegasus? Widziałem ich planety. Zadawałem pytania i uczyłem się intensywnie. Ta wiedza przyda się ludzkości. Sami przecież kiedyś ruszymy w gwiaz-dy w poszukiwaniu naszego bagna...

Von Truppen rozbroił mnie zupełnie, kiedy obojętnie ubrał jeden z płaszczy i wyszedł w nim na spacer z psem. Skąd znałem jego nazwisko? Sam go tak nazwałem ze względu na beznadziejną chudość i przenikliwy wzrok sępa, którym mnie przewiercał za każdym razem, kiedy otwierał skrzypiące drzwi. Wał pierdolony, odwiesił płaszcz po przyjściu i nawet nie przeprosił. Dziwne, że nie odpadły mu ręce i nogi. Wiem, ja byłem za łagodny. Eksplozja gorączki euforii... Kontakt trzeciego stopnia? Ten odwieszony prochowiec był egzociałem Formianina, wysłannika cywilizacji z Gliese 674 b. Wał! Zupełnie się nie orientował, jakim skarbem dysponował w swojej szafie. usilnie proszę, sprawdzajcie wasze płaszcze! I przenigdy nie odrzucajcie odnóży.

7.Po miesiącu mój nowy właściciel usunął mnie z przyjemnego haka w szafie i powiesił na małym

gwoździu wbitym w ścianę swojego gabinetu. Tłumaczył coś...- Stara mątwa zdechła... Nigdy więcej pożółkłych dyplomów! - wydzierał się zgorzkniałym głosem.

Potem te niemieckie komunikaty, że lubi patrzeć na mnie. Kocha wydłubane oczy i zaszyte usta.Zasypiał, siedząc z wielką fajką w zębach. Godzinami chrapał w fotelu naprzeciw. W sumie dym

wyostrzał mi zmysły i mogłem znów całą sytuację przemyśleć. Czy dać mu do zrozumienia, że po-siada taki skarb kontaktowy w swojej szafie?

Za każdym razem jego nałóg palenia rozbudzał moje zmysły na nowo. Ale jednego dnia zabrakło staruszka i jego fajki. odszedł. Córki nawet nie zatkały nosa muszelkami, a oczu trupa nie zastąpiły woskiem. Przykre.

W tydzień później ktoś litościwy zakopał mnie pod drzewem. Skąd wiem? Przecież czuję tysiące wżerających się w czaszkę robali. Wciąż nie potrafię pozbyć się wrażenia, że jestem na tej planecie dualistycznie obcym.

Starzec śpiewał. Płomień ogniska lizał mu brzuch, niemal opalał nagie przyrodzenie, łasząc się do brudnych kolan. Nagle krzyknął, a mi odpadły wirujące ręce, zapadły się piersi i ciało pozostało w jednym momencie bez oddechu.

Page 85: Herbasencja - Grudzień 2013
Page 86: Herbasencja - Grudzień 2013

86 Herbasencja

Pojedynek na miniaturyZwycięzcy półfinału

Para 1: To nie ja, naprawdę

Przemek Morawski(podstuwak) Efekt Pigmaliona

marcin ściskał w rękach pomięte zdjęcie i wciąż powtarzał:- To nie ja, naprawdę. To nie mogę być ja. To jakiś dowcip.I rzeczywiście, to nie mógł być on. Zdjęcie przedstawiało ofiarę wypadku - zmasakrowane

zwłoki, prawdopodobnie mężczyzny. Zwłoki były co prawda ubrane dokładnie tak samo, jak on, ale to o niczym nie świadczyło. I gdyby nie inne rzeczy, które znajdowały się w przyniesionej rano paczce, marcin pewnie by się tak nie przejął.

Przesyłkę znalazł na progu. Niewielkie pudło, opakowane w szary papier. bez nadawcy i adresata. Kiedy tylko ją podniósł, ogarnęło go uczucie niepokoju. Kiedy ją otworzył, zaczął trząść się ze strachu.

W paczce znajdował się portfel, telefon komórkowy, pęk kluczy, parę zdjęć i akt zgonu. Akt zgonu został wypisany na jego nazwisko. Podobnie jak dokumenty w portfelu. Przyczyna zejścia: potrącenie przez samochód ze skutkiem śmiertelnym. Czas: dzisiejsza data, godzina 11:46. Spraw-ca zbiegł z miejsca wypadku.

W momencie w którym marcin przeczytał te informacje, była 10:01. Początkowo nie traktował ich poważnie. bał się, ale potrafił zracjonalizować ten lęk. Wszystko zmieniło się, kiedy obejrzał dokładniej znalezione w pudle przedmioty. Z niepokojem stwierdził, że klucze pasują do drzwi jego mieszkania. Nie mógł też znaleźć swojego pęku. Podobnie jak telefonu i portfela. Wywlekając wszystko z szaf i szuflad, odsuwając każdy mebel, zajrzał we wszystkie kąty, by przekonać się, że jego klucze, jego portfel i jego telefon muszą być tymi, które znalazł w paczce.

Drżącą ręką sięgnął po aparat. Wyświetlacz był pęknięty, ale kiedy włączył go wszystko wydawało się być w porządku, bo pojawiła się prośba o PIN. marcin wpisał kod do swojego telefonu. Zadziałał. Kiedy przejrzał listę ostatnich wiadomości i połączeń, nie znalazł niczego, czego by nie pamiętał. Nawet zegarek spieszył o piętnaście minut. Na telefonie była teraz 11:12, na zegarze w kuchni 10:57.

marcin znał miejsce, które widział na zdjęciach. Jeśli wyszedłby z domu teraz, zdążyłby dostać się do niego w dwa kwadranse. może wcześniej. Tylko po co powinien to zrobić?

żeby wiedzieć. żeby wiedzieć, co się tam stało. Ciekawość była silniejsza niż wszystko inne. marcin wstał, telefon, portfel i klucze schował do kieszeni poczym wybiegł z mieszkania.

Nawet po piętnastu minutach nie czuł zmęczenia. Poruszał się jak wytrawny sprinter. Krew pulsowała mu w skroniach tłumiąc odgłosy miasta. Zupełnie, jakby nie istniało nic poza nim i drogą, jaką miał do przebycia. Zerkając co chwilę na telefon liczył upływ czasu. Na wyświetlaczu dochodziła pełna godzina, ale przecież ten zegarek spieszył. Nie potrafił teraz dokładnie obliczyć czasu, ale wiedział, że będzie tam wcześniej.

Page 87: Herbasencja - Grudzień 2013

87Grudzień 2013

Na ulicę trzeba było zejść po stromym zboczu. Droga skręcała w tym miejscu, opadając niezna-cznie. Z góry marcin widział, że teraz jest pusta. Nie słyszał też, żadnych samochodów.

Na zdjęciu jego zwłoki leżały powyżej zakrętu. marcin skierował się w tamto miejsce. Nie chcąc tracić czasu na dojście do schodów, przeskoczył barierkę i sunąc po wyschniętej ziemi ruszył na dół. Dłonie zapiekły go, gdy oparł się nimi o podłoże, próbując złapać równowagę. W butach poczuł rozgrzaną słońcem ziemię.

Nie wiedział, kiedy się to stało. Prawdopodobnie źle ocenił stromość zbocza i prędkość, ja-kiej nabrał, ześlizgując się z niego, okazała się zbyt duża. Jeszcze zanim przeleciał przez pogiętą, metalową barierkę był pewien, że nie zdoła się zatrzymać. Potem usłyszał głośne plaśnięcie i całe ciało zapiekło go. Na asfalcie zobaczył swoją krew. unosząc się na poranionych rękach dostrzegł, że nie leży w miejscu, w którym jego zwłoki znajdowały się na zdjęciach. że wylądował trochę poniżej, bardziej na łuku drogi. Przy jego głowie leżał telefon, który musiał wypaść mu z kieszeni w czasie upadku. Przez mgłę zasnuwającą oczy marcin dostrzegł, że jest już po dwunastej.

Więc może nic się nie wydarzy? - pomyślał.I wtedy nadjechał samochód.Kierowca stał przez kilka minut, wpatrując się w lusterko odbijające leżące za nim ciało. Sądząc

z ułożenia, musiał je wlec jakiś czas za sobą. Czy ten człowiek jest już martwy? Nie potrafił wyjść z auta, by to sprawdzić. Ściskając kierownicę trwał w bezruchu, jak dotknięty katatonicznym ata-kiem. Jego oczy zaszły łzami. Zęby szczękały jakby było mu zimno.

W końcu drżącą ręką przekręcił kluczyk w stacyjce, zmienił bieg i odjechał. Wiedział, że jest to bezcelowe. Teraz miał już pewność. Według aktu oskarżenia, który leżał na siedzeniu obok, złapią go za dwa dni. Jeszcze dziś rano w to nie wierzył, ale teraz nie mógł mieć wątpliwości. mimo tego jechał przed siebie, jakby naprawdę mógł uciec. Czy gdyby tu nie przybył, to wszystko by się nie wydarzyło?

- Wciąż mnie zaskakuje, że oni za każdym razem dają się na to nabrać - jeden z siedzących na tylnym siedzeniu demonów roześmiał się, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Niezależnie od wie-ku, zawsze są głupi, jak małe dzieci. Tak niewiele trzeba, żeby wzbudzić ich ciekawość. Wystarczy podrzucić im kilka rzeczy, a idą jak po nitce ku własnej zgubie.

Jego towarzysz nie odpowiedział. Cieszył się widokiem twarzy kierowcy, uwypuklonej w luster-ku, w które tamten co chwilę spoglądał. bawił go jego strach, rysujący się w oczach obłęd, a przede wszystkim to, że on nie mógł go dostrzec.

- Czy ty zawsze musisz psuć taką chwilę? - zapytał wreszcie.Pierwszy z demonów obruszył się i splótł wszystkie cztery ręce na piersiach.- Chciałbym zaznaczyć, że to był mój pomysł - powiedział po chwili.- Tak? Ale gdyby nie ten facet od bomby, którego JA podkusiłem, nigdy byś na to nie wpadł!- o! I jeszcze czego?!Kierowca przycisnął mocniej pedał gazu. Ryk silnika przybrał na sile. mężczyzna napierał stopą,

jakby zamierzał przebić się przez podwozie. Chciał, żeby silnik wył jeszcze głośniej. żeby hałas stał się nie do zniesienia. żeby mógł zagłuszyć głosy, które teraz słyszał w głowie.

Bał się, ale potrafił zracjonalizować ten lęk. Wszystko zmieniło się, kiedy obejrzał dokładniej znalezione w pudle przedmioty.

Page 88: Herbasencja - Grudzień 2013

88 Herbasencja

Para 2: Bo tak musiałem

Władysław Ryś(stary krab) Pigwa 2013

Przystąpię chyba do drugiego etapu, takie łatwe hasło - bo tak musiałem. Wystarczy opisać któreś wydarzenie z przeszłości, nawet odległej. Jurorzy znają narrację, jaką się zwykle posługuję, niczego nie będę zmieniał, pójdę tym tropem. o, choćby ten przypadek sprzed stu pięćdziesięciu lat, udokumentowany cywilnym dokumentem sądu limanowskiego. Napiszę, jakie liczne były ro-dziny, jakimi kierowano się zasadami, żeby podejmując ostatnią wolę, nie doprowadzić do nad-miernego rozdrobnienia gospodarstwa. Już samo wyjaśnienie, dlaczego praprababka Katarzyna zmieniła swój testament, wystarczająco dotyka hasła, pod które napiszę tę prozaiczną miniaturę. A może wyeksponuję szczegół sądowej ugody, który ukazuje nie tylko dobrą wolę obojga spad-kobierców, iżby pospłacać wymienione w testamencie siostry i zobowiązać się do opieki nad nieletnimi półsierotami po najmłodszej. Nie, rozpiszę szerzej fragment, ukazujący swoisty gest najmłodszego brata wobec wydziedziczonego przez matkę pierworodnego. Wprawdzie złożona śmiertelną chorobą zdobyła się na gest dobrej woli, wybaczyła Janowi dawne sprzeniewierzenia. Zapisała mu zagony na wyrębie, o powierzchni „pod obsiew trzech ćwierci owsa“. Adam poprosił w sądzie o dokonanie wpisu, żeby z jego części roli dołożyć bratu Janowi tyle, aby starczyło pod wysiew całego korca ziarna.

być może większe zainteresowanie wzbudziłaby historia z życia pradziadka, owego Adama właśnie. Jego żoną, czyli synową Katarzyny, była Anna z bulandów. urodziła ona trzynaścioro dzie-ci, w tym jedenaścioro żywych. Ponieważ teściowi na imię było Wojciech, chciała też mieć syna o tym bardzo zacnym, jak sądziła, imieniu. Fakt, że imię to po łacinie brzmi Adalbertus, jeszcze ją w tym postanowieniu bardziej utwierdził. I stało się, iż w księdze chrztów, obok daty urodze-nia pierwszego syna Anny napisano owo tajemnicze imię Adalbertus. Tyle, że tuż obok widnieje wyraźnie krótki krzyżyk, oznaczający, że dziecko zmarło przy porodzie. Później urodziła trzy pod rząd zdrowe córki, zaś po siedmiu latach - syna. I temu dano na chrzcie Adalbertus. żył tydzień. Następnie rodziła na przemian, to córkę, to syna, zwykle co dwa lata. Rodzice nadawali im różne piękne święte imiona, za wyjątkiem tego jednego. Wreszcie przy trzynastym porodzie powiła znowu zdrowego chłopca. Przemogła w sobie strach i uprzedzenia. oboje z mężem mieli świadomość, że chyba im już Pan bóg nie da więcej dzieci, jednak zaryzykowali. Najmłodszy zapisany jest w pa-rafialnej księdze chrztów jako Adalbertus. Wojtuś bawił się i wychowywał z dziećmi najstarszych swoich sióstr, zaś jako Wojciech uniknął zaciągu do cesarskiej armii, wyjeżdżając za wodę. bywało, przysłał matce turecką chustkę na plecy lub kilka dolarów. Nigdy jednak z Ameryki nie wrócił.

Tak, chyba o tym napiszę. Albo... może coś z przygód wojennej tułaczki Franciszka Kosiarskie-go. Wszyscy w okolicy znali epizod jego powrotu, jak to piechotą szedł z Wiednia. miał zresztą przydomek Wideńczyk. Nielicznym natomiast było dane słuchać osobiście jego relacji z forsow-nych marszów, przypadkowych potyczek, a zwłaszcza przygód podczas stacjonowania w uro-kliwych krainach dalekiego południa Cesarstwa Austriackiego. Najchętniej opowiadał o tym, że miesiącami zalegali naprzeciw okopanych jak oni Italiańców, wreszcie odwiedzili ich na wrogich pozycjach, żeby połamać się opłatkiem w Wigilię. I jak bardzo, prowadząc później ostrzał uważali, żeby nie trafić przypadkiem włoskiego żołnierza. Czasem podobno nucił piosenkę, którą po wielu latach usłyszałem w wykonaniu czołowego szwejkologa, Leszka mazana w Telewizji Kraków:

Page 89: Herbasencja - Grudzień 2013

89Grudzień 2013

Hercegowina - piękna kraina- musimy ją zawojować dla Cesarza Pana!

odśpiewując podkreślone należało stanąć na baczność, po czym następowała kolejna zwrotka, w rodzaju:

Wojewodina - piękna kraina- musimy ją zawojować dla Cesarza Pana!

Jak kołysankę słyszałem niekiedy kolejne zwrotki, traktujące o tym, że piękne, ciepłe krainy zawojować trzeba dla Cesarza Pana i Pani Cesarzowej. Pewnego razu, starając się nie usnąć, nim córka zaaplikuje Xaloptic, wydawało mi się nawet, iż usłyszałem - i Jego Rodziny. Tak się bowiem ułożyło, że o tym, jaką to miniaturę napiszę, myślałem między wysłuchaniem wieczornej prognozy pogody, a przedsenną porą na zakrapianie. obmyśliwałem właśnie, odkładając samo pisanie na później, przecież to będzie krótka proza, zdążę. Nigdy nie zaczynałem się uczyć, później pisać, choćby o dzień wcześniej, niż to było konieczne.

Codziennie natomiast dojeżdżaliśmy na działkę, do podopiecznych krzewów, bylin i jedno-rocznych kwiatów. Na pięć dni przed terminem wysłania konkursowej pracy, sąsiad, pracowity i przyjazny nam pan Janek, przyniósł żonie piętnastolitrowe wiadro owoców pigwy. Chyba tylko on jeden na całych działkach ma starą, owocującą corocznie pigwę. urodzaj i w tym roku piękny, owoce dorodne i tyle ich, że wdowiec sam nie jest w stanie wszystkiego spożytkować. obieraliśmy więc pachnące pigwy, wybierali z nich gniazda bardzo licznych nasion. Pokrojone owoce żona obgotowywała lub prażyła, ja przecierałem miazgę przez sito. Córka dwukrotnie dokupowała w markecie nowych słoików, napełnione zaś czkały na pasteryzację. ostatnim etapem było przy-lepienie drukowanych w zielono żółtej tonacji naklejek z napisem PIGWA 2013.

Nie wpadłem w panikę, wprawdzie zdałem sobie sprawę, że nie uda mi się rozwinąć żadnego z tych ciekawych wątków historyczno - rodowodowych, jednak wystarczy usiąść na pół dnia, żeby napisać konkursowe wypracowanie. o tym, że musiałem z pigwą. I przeczytać je ze dwa razy, dokonać ewentualnej korekty. W piątek rano oznajmiłem żonie, że mam wizytę u hematologa, wtedy mi przypomniała, że w sobotę rano przychodzi umówiony pan, żeby pomalować sufity w po-kojach. Wprawdzie to ten pan będzie malować, jednak wypada czuwać w gotowości, a i z dostępem do komputera mogą być problemy zasadnicze. Przykre to, lecz cóż mogę poradzić. Przychodzi ową potyczkę na drugim etapie oddać bez walki.

Najchętniej opowiadał o tym, że miesiącami zalegali naprzeciw okopanych jak oni Italiańców, wreszcie odwiedzili ich na wrogich pozycjach, żeby połamać się opłatkiem w Wigilię.

Page 90: Herbasencja - Grudzień 2013

90

Nic z tego! Trzymała mocno, a element walki jeszcze bardziej ją podniecił.

Herbasencja

Para 3: na pewno nie dzisiaj

Jarosław Sapierzyński(bury_wilk) test

Pojedynczy kaganek nie dawał wiele światła, a ona nie miała najlepszego wzroku, lecz teraz nie o patrzenie przecież chodziło. Podchodziła ostrożnie, powoli. Nie, nie chodziło o wynikającą ze strachu rezerwę, lecz o ekscytację, o pełną emocji niepewność. Czy otrzyma to, czego pragnie? Czy spełni swoje od dawna odkładane marzenie? Podchodziła ostrożnie, powoli, jakby bała się, że może spłoszyć te wszystkie uczucia.

Kiedy była już tuż, tuż, wyczuła przed sobą delikatny ruch. usłyszała cichy, urywany oddech. on też czekał. Drżał.

Teraz pożałowała, że jest tak ciemno, że nie może go dostrzec, nacieszyć się widokiem młodziutkiego ciała. Zapewne, to jeszcze spotęgowałoby i tak rozbuchane pożądanie, choć z dru-giej strony tajemnicza aura mroku zapewniała cudowną nutę pikanterii.

- No chłopczyku, czas sprawdzić, do czego się nadajesz... - sucha z emocji krtań nadała słowom lekkiej chrypki. - No już, nie każ mi czekać, pokaż go, wyciągnij...

W ciemności coś się poruszyło, a ona szybko sięgnęła ręką i pewnie chwyciła nieśmiało wysuwający się ku niej kawałek ciała.

- och...Dobiegające z mroku jęknięcie świadczyło, że pociągnęła trochę za mocno, ale nie zluzowała

uchwytu. Drugą dłonią pogładziła delikatną skórkę, powoli przesunęła starając się ocenić długość, mięsistość i obwód.

Już podjęła decyzję, już wiedziała, czym to się skończy, ale na razie chciała przeciągnąć tę niesamowitą chwilę jak najdłużej. ot, choćby dlatego, że miała teraz niesamowitą władzę nad emocjami drugiego człowieka. Sadystycznie cieszyło ją, że młodziutkie serce bijące tuż obok wciąż trzepotało w niepewności.

Rozmasowała dotychczas bezlitośnie ściskany kawałek ciała, jednak wciąż nie miała zamiaru puścić.- A może cię posmakuję? Tak na dobry początek...Pochyliła się, musnęła językiem, wessała. Rozpływające się po ustach ciepło, znajomy, ale już

prawie zapomniany smak sprawiły jej więcej przyjemności niż się spodziewała. odrobinę silniej zacisnęła szczęki, jakby zaraz miała kawałek odgryźć, a ten, którego w ten sposób próbowała chyba naprawdę się przestraszył, bo szarpnął mocno próbując się wyrwać.

Nic z tego! Trzymała mocno, a element walki jeszcze bardziej ją podniecił. Nawet za bardzo, bo teraz czuła, że i ona staje się niewolnicą pożądania.

Polizała go jeszcze raz i z niechętnym jęknięciem wypuściła.- Jeszcze nie dzisiaj, mój mały. Na pewno nie dzisiaj...baba Jaga westchnęła i wróciła do parzenia ziółek. Paluszek Jasia był nadal za chudy.

Page 91: Herbasencja - Grudzień 2013

k

Jedyny w Polsce magazyn grozy i hor roru !!!

OPOWIADANIA, WYWIADY, FELIETONY, ARTYKUŁY

zamówienia: www.horrormasakra.pl

„W nocy nie pozwolimy wam zasnąć, zaś za dnia

zmienimy wasze życie w koszmar!”

Page 92: Herbasencja - Grudzień 2013

92 Herbasencja

bury_wilkHell‘ena przyjmuje gościa

blade światło poranka szturmem wdzierało się przez mleczne firanki i zalewało salonik zwiewną, ulotną i mglistą jasnością. Impresjoniści musieliby strasznie cieszyć się na ten imponujący po-kaz, zaraz chcieliby chwytać za pędzle, płótna i sztalugi, by uchwycić piękno chwili, jednak taki podniosły i pełen urzeczenia nastrój nie udzielał się każdemu.

hell‘ena przetarła zaspane oczy i wykonała kilka chwiejnych kroków. bose stopy zaczłapały na wiś-niowym parkiecie, potem zanurzyły się w miękkości dywanu. Przystanęły, znów ruszyły do przodu.

- Kurwa! - Wiedziona sennym rozkojarzeniem niefortunnie zahaczyła o nogą o komodę. Trafiła małym palcem i teraz gwałtownie, wręcz brutalnie wyrwana z półsnu wyła z wściekłości i bólu. Dzień się zaczął...

***

- To co tam w twoim kółku gospodyń wiejskich?- Spadaj.- Nie naburmuszaj się, tylko opowiadaj. masz coś do picia?- herbatę.- Wódkę?- mam likier kawowy.- może być.hell‘ena otworzyła lekko przykurzoną komodę, wyjęła dwa kieliszki i pękatą butelkę. Napełniła obie

lampki, po czym swoją osuszyła jednym łykiem i napełniła ponownie. Dopiero potem poczęstowała gościa, a sama zasiadła na fotelu obitym imitacją skóry zebry grevy‘ego (tak naprawdę, to była praw-dziwa skóra, tyle, że zebry granta, ale hell‘ena uparcie wypierała ten fakt ze świadomości).

- Ale na ciasto nie licz. - Wraz z postępem błogosławionego działania alkoholu wściekłość mijała, jednak musiało jeszcze chwilę potrwać, zanim odejdzie zupełnie. ostatecznie niezapowiedziany gość, choć może nieświadomie, ale jednak zrobił naprawdę dużo, żeby wyprowadzić hell‘enę z rów-nowagi. To, że przyszedł niezaanonsowawszy się uprzednio, to jeszcze pikuś. Potem było gorzej. bez pytania zjadł wszystkie pistacje, które miały w znaczny sposób umilić dzisiejsze popołudnie, zajął miejsce przy kominku i zażądał obiadu. hell‘ena już wtedy miała dość, ale postanowiła być grzecz-na. Poczęstowała gbura świeżutką sałatą ze szpinakiem polaną sosem koperkowym i posypaną siekaną trawą żubrową, na co ten skrzywił się niemiłosiernie i bez skrępowania zamówił pizzę pep-peroni i dwa piwa. oba wypił sam, pizzę zeżarł, a nie zjadł i jeszcze strasznie nakruszył.

- A jakie masz?- Szarlotkę, ale nie dla ciebie.- Szkoda, wolałbym sernik, ale niech będzie. Dawaj.Sama nie wiedząc dlaczego to robi hell ena wstała i ukroiła kawałek pachnącego cynamonem ciasta.- mało. Daj dwa... albo trzy.Zagryzła zęby, ale spełniła i tą prośbę (żądanie?).- No to jak z tym twoim kurnikiem? Interes się kręci?- Jaki tam interes. - Po chwili milczenia przełamała się i jednak postanowiła podjąć rozmowę. Po pros-

tu miała słabość do tego zgryźliwego bydlaka i nie potrafiła nic na to poradzić. - To nie jest komercyjne przedsięwzięcie. Postawiłam na kameralne, ale bardziej wyrafinowane grono. Tu ma się unosić duch artyzmu.

W saloniKu

Page 93: Herbasencja - Grudzień 2013

93Grudzień 2013

- I jak, unosi się?- Jasne. może nie czujesz, bo... Ty chyba w ogóle mało co czujesz, ale mój salon, to świątynia sztuki.- Ło ho ho, bohema, że klękajcie narody.- żebyś wiedział. Jeszcze likieru?- Naprawdę nie masz wódki?- Nie, wczoraj wypiłam.- Ech, żebym wiedział, to bym przyniósł... No nic, polej tego czegoś. Do ciasta nawet dobrze wchodzi.hell‘ena rozpromieniła się w szczerym, choć nieco głupawym uśmiechu. To był pierwszy komple-

ment jaki dziś usłyszała! I to od niego! och, przecież był ostatnią osobą, od jakiej mogła spodziewać się czegoś miłego! Więc może jednak ma choć okruch serca w tej bryle lodu ukrytej pod klatką piersiową (ach, ta klata...)? A może nawet ją troszeczkę kocha? Tak, tyci, tyci?... No dobra, bez przesady, ale i tak było się z czego cieszyć. Dla tej chwili warto było przetrzymać te dwie godziny upokorzeń.

- Naprawdę ci smakuje?- Za słodkie. Za to ciasto niedosłodzone, wiec się względnie równoważy.- Aha...- No dobra, to skoro tu tak artystycznie... Pokaż mi coś, co ciekawego. Coś z tego, co ci tu znoszą.

byle nie jajko.Wredny gość zaśmiał się z własnego dowcipu, ale hell‘ena puściła to mimo uszu. Podeszła do

szafy i chwilę wertowała ustawione tam segregatory. Wybrała jeden, niezbyt opasły. otworzyła. Powiało chłodem, a cały salon natychmiast stał się bardziej mroczny. Wyjęła kilka kartek.

- myślę, że ci się spodoba.- Zobaczymy, czy także w tej kwestii jesteś bezguściem. - uśmiechnął się pod wąsem. - Nalej mi

jeszcze, a w czasie jak będę czytał możesz skoczyć po wódkę.- Niedoczekanie twoje - parsknęła hell‘ena i poszła do monopolowego.Tymczasem przykry gość wziął kartki i zaczął czytać. Czytał i czytał, nieruchomy, jakby

skamieniały. Nawet wydawał się teraz bardziej szarawy, ostrzejszy w rysach, jakby naprawdę był wyciosanym w skale posągiem, a nie żywą istotą. Z drugiej strony, czy on był żywą istotą? Czytał, a czas mijał. Salonik panny hell‘eny pogrążał się w wieczornym mroku, lecz jemu zdawało się to w niczym nie przeszkadzać. Za oknem zaczął prószyć śnieg, ale i to nie zwróciło jego uwagi. Czytał.

Skończył dokładnie w chwili, gdy hell‘ena wróciła ze sklepu. Ze zdziwieniem przyjął nagłe zapa-lenie światła i lekko nieprzytomnym wzrokiem powiódł po pomieszczeniu, jakby widział je pierw-szy raz w życiu. Równie ciekawie przyjrzał się gospodyni.

- Czemu się tak przyglądasz? - miała cichą nadzieję, że usłyszy coś pozytywnego na temat swoje-go wyglądu, bo przecież specjalnie dla tego bydlaka przebrała się w bluzkę eksponującą niebanalny dekolt i mini spódniczkę, spod której frywolnie wystawały koronki pończoch.

- Nie pasujesz tutaj.- Co?- No, nie pasujesz. Ten salonik i ty... To dwie różne bajki.- Przecież to mój salonik! Dokładnie taki, jaki chciałam, żeby był.- Nie mówię, że nie. Ale ty i tak tu nie pasujesz. Wygląda na to, że marzysz o czymś... Albo inaczej,

że w marzeniach jesteś kimś innym niż naprawdę i postrzegasz się przez pryzmat tych wyobrażeń.- No, ja pierdolę... - hell‘ena uniosła się i przez chwilę nawet rozważała pokazową furię, ale

gdzieś w zakamarkach umysłu zrodziła się myśl, że może coś w tym jest? Programowo wyśmiewała blondynki i słodkie niunie, ale przecież po cichutku wyobrażała sobie, jakby to było cukierkowo, gdyby miała na imię Jessica albo Paris... Kiedyś nawet zamknęła się w łazience, przymierzyła blond perukę i różowe szpilki, ale przecież to była tajemnica! Zaraz... Przecież taka blondi tym bardziej nie pasowała do tego saloniku... o czym ten gbur mówi? - o czym ty mówisz?

- heh... Nieważne. Przyniosłaś wódkę?W jednej chwili wydało się, że z kameralnego sanktuarium słowa pisanego ktoś zdjął ciężką kotarę

mroku i niepewności, duszną aurę niewypowiedzianego strachu, prowokacji i bóg wie, czego jeszcze.

Page 94: Herbasencja - Grudzień 2013

94 Herbasencja

- Przyniosłam, ale ciepłą.- Ty, to jednak jesteś głupia. Ciepłą to sobie sama pij.- Ale skąd miałam ci wziąć zimną? - hell‘ena nie lubiła się tłumaczyć, ale czuła się zbesztana jak

bura suka i na siłę szukała jakiegoś usprawiedliwienia.- Nie obchodzi mnie, skąd. obchodzi mnie efekt, a efekt jest taki, że znów dałaś dupy.Z trudem powstrzymała się od płaczu. Jak on może ją tak traktować! Powinna z tym skończyć,

wyrzucić go na zbity pysk i jeszcze dać kopa w żyć na rozpęd... ale jakoś nie potrafiła.- Jak ci się podobało opowiadanie?- opowiadanie? Aaaa, tak, faktycznie dałaś mi opowiadanie, ale chyba usnąłem... - Prawda była

taka, że wcale nie usnął i doczytał do samiusieńkiego końca, prawda była taka, że opowiadanie było świetne i naprawdę mocno go poruszyło, zwłaszcza, że trąciło delikatne struny jego prywatnego, tajemniczego świata, skrywanej wrażliwości i pasji... Ale nie zamierzał się wywnętrzać.

- Ach, tak... Pewnie miałeś ciężki dzień... - Teraz hell‘ena gadała już całkiem bez sensu, nie wiedząc, jak powinna się zachować: rozryczeć się, wybiec na śnieg, oby jak najdalej, nawrzeszczeć na to wredne bydle, grzmotnąć go sierpowym, czy może obsypać żarem pocałunków?

- Taki sobie. bywały już cięższe.- A powiedz... Proszę... Dlaczego właściwie dziś przyszedłeś? Nie umawialiśmy się... - Wydu-

szenie z siebie tych kilku słów kosztowało ją mnóstwo siły woli, zwłaszcza, że nie liczyła na żadną rozsądną odpowiedź. Najpewniej odpowie, że przyszedł do salonu, żeby zagrać w salonowca... hmmm, to by jeszcze nie było najgorsze... Właściwie, jakby zaczął od klapsa, a potem przeszedł do innych kar, mogłoby być całkiem ciekawie... była przecież bardzo niegrzeczną dziewczynką...

- miałem ochotę zagrać w salonowca.- Naprawdę? - hellena poczuła, że się czerwieni, a jej dłonie bezwiednie zsunęły się na pośladki,

jakby już chciały rozmasować rozkosznie piekący ból.- oczywiście, że nie. Wyraźnie dziś ciężko ci się myśli. żartów nie łapiesz... Właściwie, to rzadko

kiedy łapiesz.- W takim razie po co?- Skoro to salonik literacki, to przyniosłem... Literaturę. masz, możesz z tym zrobić co chcesz.

Spalić w kominku też możesz, choć podobno rękopisy nie płoną.Ku niepomiernemu zaskoczeniu hell‘eny gość poszperał za pazuchą i wydobył stamtąd lekko

pognieciony plik kartek. Stronice zapisane krwawym atramentem wydawały się gotowe poparzyć czytelnika, wydawały się płonąć i żyć, tętnić własnym życiem.

bliska palpitacji serca wyciągnęła dłoń i przyjęła podarunek. Spodziewała się, że natychmi-ast przeszyje ją ból, przeniknie trucizna lub lodowate zimno, ale jednak nie. Zupełnie nie. Wręcz przeciwnie. W salonie zrobiło się przytulnie, zapachniało korzennie i pomarańczowo, zaszumiał świerkowy las, ogień w kominku zatrzeszczał weselej.

- Co... Co to jest?- och, drobiazg. opis dolegliwości żołądkowych. Wiesz, biegunka, torsje i takie tam...To było jednak coś zupełnie innego i to na tyle wyjątkowego, że nawet ten wredny komentarz

nie potrafił zabić klimatu.- mogę teraz przeczytać? No powiedz, co to jest! Teraz, teraz, teraz... Powiedz, powiedz, po-

wiedz, powiedz...Skurczybyk uśmiechnął się z dziką satysfakcją, że znów udało mu się zdobyć władzę nad uczu-

ciami i zachowaniem hell‘eny. Właściwie powinien już do tego przywyknąć, ale za każdym razem cieszyło go to tak samo. Ależ on był wredny!

- Ech... To jest przypominajka. Wiem, że już nie jesteś młoda, ba, jesteś stara, jak świat, jak chaos wręcz, ale mimo wszystko nie spodziewałem się po tobie takiej sklerozy.

- Sklerozy? o czym zapomniałam?- Poczytasz, przypomnisz sobie. Ja tym czasem już pójdę. Szkoda, że nie miałaś zimnej wódki... To cześć.hell‘ena zbaraniała.

Page 95: Herbasencja - Grudzień 2013

95Grudzień 2013

- Ale... Jak to? Zaczekaj... No, kurwa, no... Cześć... - ostatnie słowa wymówiła już tylko pro for-ma, bo ich adresat zniknął za drzwiami, gdzieś, w śnieżnej zamieci, która nie wiedzieć kiedy objęła władanie nad światem.

usiadła w fotelu, łyknęła z gwinta ciepłej wódki i z celebracją przeczytała początek tekstu:„blade światło poranka szturmem wdzierało się przez mleczne firanki i zalewało salonik zwiewną,

ulotną i mglistą jasnością. Impresjoniści musieliby strasznie cieszyć się na ten imponujący pokaz, zaraz chcieliby chwytać za pędzle, płótna i sztalugi, by uchwycić piękno chwili.“

Coś jej to mówiło, ale nie bardzo wiedziała, co. o czym to miało przypominać?„Nie tylko salon, ale cała kraina umarłych była tego dnia jakaś inna. mimo trzaskającego mrozu

wydawało się cieplej, błąkające się dusze miały dla siebie cień szczerego uśmiechu. Czarownica również wydawała się odmieniona. Kruczoczarna burza splątanych włosów towarzysząca jej na co dzień, była poskromiona gustowną wstążką z purpurowego jedwabiu, a miast wyuzdanej i zarazem mrocznej kreacji miała na sobie śnieżnobiały fartuch. Zagniatała makowca, a w kolejce czekał już farsz na pierogi i warzywa do ryby po grecku. Teraz musiała jednak zrobić sobie przerwę, bo Cha-ron przyniósł obiecaną choinkę i wypadało by go wpuścić do domu...“

No tak! Przypominajka! Cóż za cudowna przypominajka! hell‘ena aż podskoczyła z radości. Już nie była w fotelu, już prosto na mgiełkę pończoszek wciskała walonki, już zakrywała dekolt robotniczą kufajką, już gnała przedzierając się przez zaspy. Z wrażenia zapomniała uszatki z króli-czego futra i teraz mróz boleśnie szczypał ją w uszy, ale nie zważała na takie drobiazgi.

Punkt sprzedaży świątecznych drzewek był już zamknięty. Na pustym placu walały się odłamane gałązki świerków i jodeł i już tylko przyjemny zapach igliwia i żywicy wspominał, że jeszcze kilka godzin temu roiło się tu od choinek. Cholera! Jak mogła zapomnieć, że to już święta, że trzeba zadbać o odrobinę nastroju! była szczerze wściekła.

A jeszcze ten wredny bydlak siedział u niej przez tyle czasu, z pełną świadomością pastwił się nad nią i złośliwie nie wspominał o wigilii, mimo, że przecież wiedział, iż zapomniała. Gdyby dał jej znać odrobinę wcześniej, przynajmniej choinkę zdążyłaby kupić! Teraz pewnie siedzi przy wie-czerzy, objada się kutią, a ona została sama ze swoim pustym salonem i zimą za oknem...

Nie poddała się. Wyrwała tuje rosnącą na klombie pod domem sąsiadów i z pyszną miną zabrała zdobycz do salonu. Kilka bombek, jabłko, świeczka i już stoi choineczka. od razu zrobiło się milej.

Zadowolona z siebie hell‘ena miała już wrócić na fotel by dokończyć lekturę zaskakującego prezentu, kiedy coś zaszurało, zafurczało, syknęło, pierdnęło, a potem zdrowo pierdolnęło. Salo-nik wypełnił się kłębami czarnego dymu. Przestraszona tym nagłym zdarzeniem hell‘ena padła na podłogę i udając, że wcale jej nie ma, czekała, co będzie dalej. Tymczasem, zza kłębów sadzy doszedł stukot butów.

Najpierw zobaczyła wysokie za kolano kozaki z czarnej, lakierowanej skóry, potem krwistą czerwień krótkiego, wykończonego gronostajowym futerkiem płaszczyka.

Sexy mikołajka rozejrzała się po salonie. Nie dostrzegła zalegającej na parkiecie hell‘eny, za to bezbłędnie odnalazła ozdobioną świecidełkami tuję. Podeszła do niej, zostawiła coś między plątaniną korzeni i... Zniknęła...

Dłuższą chwilę trwało, zanim hell‘ena pozbierała się na tyle, by wstać. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a ręce dygotały niczym w zaawansowanej czarnej febrze, a jednak dotarła do swojej choinki i przepełniona ciekawością sięgnęła po czekający na nią prezent. Karton zwinięty w rulon i przewiązany wstążką z purpurowego jedwabiu. Ta wstążka coś jej przypominała, ale nie była żadną wskazówką. Kolejne opowiadanie? No, no, literacki salonik rozwijał się jak trzeba i na co, jak na co, ale na klimat nie mogła narzekać. Ale, nie, to nie tekst...

Pisnęła z radości, odtańczyła papuaski taniec kulawej kuropatwy, a potem nie panując nad sobą zaczęła obcałowywać postać na plakacie. był taki śliczny! uroczy! Słodki! Dokładnie taki, jak na żywo! Dokładnie taki sam, jak go widziała jeszcze kilka godzin temu, gdy pił likier kawowy i zagryzał ciastem. I ten cudowny napis!

„Z świątecznymi pozdrowieniami - Vald Em Ar“

Page 96: Herbasencja - Grudzień 2013

96 Herbasencja

A potem wszystko było jak w bajce. hell‘ena ocierała łzy szczęścia, jadła szarlotkę i popijała ciepłą wódką. o północy przemówiła nawet ludzkim głosem, a pół godziny później już nie była sama, bo odwiedziła ją buka. Czytały wiersze, śpiewały piosenki Jurka Połomskiego i uprawiały dziki, lubieżny seks. o takich świętach zawsze marzyła!

***

Kolejny świt przyniósł biegunkę i torsję. Głowa też pękała od bólu, co generalnie nie było fajne, ale mogło sugerować, że przynajmniej ciepła wódka z wigilijnego wieczora nie była ułudą.

Wkrótce okazało się, że reszta również nie jest imaginacją. Pijana w trzy dupy buka leżała pod stołem, a wkurwiony sąsiad klnąc wcale nie pod nosem właśnie wynosił swoją tuję.

hell‘ena wstała. Wiedziała, że nie dokończyła jakiejś sprawy i męczyło ją ta bardziej, niż kac. Przypadkiem jej wzrok zbłądził w okolicach kominka, gdzie na wiśniowym parkiecie walały się zapisane krwisto czerwonym atramentem kartki. Ach tak! Nie dokończyła czytać!

Z wypiekami na twarzy podbiegła po opowiadanie, zżerana ciekawością, co też będzie dalej... Niestety, ciekawość, to pierwszy stopień do piekła. Czasem pierwszy i zarazem ostatni. Przyszła gruba, brzydka diablica, nadziała hell‘enę na widły i zabrała, żeby wsadzić do kotła ze smołą...

LCF12.2011

il. Alice Rossi

Page 97: Herbasencja - Grudzień 2013
Page 98: Herbasencja - Grudzień 2013

98 Herbasencja

Piotr Kasperowicz „Łoskot Drogi Mlecznej“

Miniatura Kraków 2013

Ilustracje: Adam Fiala

ostatnio urządziłam mały pokaz moich wynurzeń na temat poezji. Wszystko po to, aby moją kos-micznie niewielką wiedzę z lekka poukładać, usystematyzować myśli i podjąć się poniekąd dużego wy-zwania: zmierzenia się z wierszami poety, który odbiega od naszych szkolnych stereotypów. możliwe, że starszy czytelnik (znaczy się osobnik podchodzący pod miano mohera) nie zrozumie metafor tworzonych na bazie słów określających nowoczesne techniki. możliwe też, że księżniczka z tipsami po kolana, lubująca się w czytaniu opisu na nowym błyszczyku oraz posiadająca doktorat z pstry- kania słit foci z rączki, również nie pojmie przesłania autora. Pozostali podołają, wynosząc z twór-czości Piotra Kasperowicza dużo, a nawet więcej – w szczególności, gdy naprawdę kręci was poezja.

Autor, bloger, zacny poeta podjął się dzieła trudnego nie lada – czemu by nie napisać powieści? Ją zawsze ktoś łyknie, czasem nawet wykona parę ochów i achów, a poezja? Gruby mur do przes-koczenia, szczególnie, gdy w co drugim programie (telewizyjnym czy internetowym) przedmatu-ralnym okazuje się, że mało kto „kpw“ kim Słowacki czy mickiewicz był. Jednakże do odważnych świat należy, jak szaleć to na całego! Tym sposobem do naszych rąk trafia „Łoskot drogi mlecznej”.

recenzja

Page 99: Herbasencja - Grudzień 2013

99Grudzień 2013

Okładka kluczem do serca czytelnika (albo przynajmniej kołatką)uwaga – spostrzeżenie godne Kolumba: Zanim zapałamy do lektury miłością, pożeramy jej okładkę.

Każdy praktycznie tak ma – nie zapierajcie się, bo mi słoń się zerwie z nitki i wyskoczy przez balkon. Książka poetycka pana Kasperowicza jest tego najlepszym dowodem. Sama najpierw dotarłam do treści, ale gdy dostałam tę niepozorną pozycję, całkiem przypadkowo wykonałam mały eksperyment.

Po raz pierwszy w domu, kiedy zostawiłam ją na parapecie. Wtedy to mój brat wziął „Łoskot Dro-gi mlecznej” i przez dziesięć minut gapił się na okładkę. Potem (rzecz dziwna) otworzył książkę na chybił trafił i zaczął się wczuwać w klimat stworzony przez poetę. Później nawet podyskutowaliśmy trochę, na temat zamieszczonych wierszy, co pokazało mi jak nawet mała różnica wieku (i doświad-czeń) potrafi rzutować na interpretację.

Drugi raz to wynik mojego roztrzepaństwa, przez które naraziłam książkę na problemy zdrowot-ne. (Drogi Autorze, jeżeli teraz to czytasz, nie panikuj! Sytuacja została opanowana, dzieło twe oca-lone, przetrwało bez żadnego szwanku – poza paroma twórczymi bazgrołami ołówkowymi.) Z racji tego, że w do niedawnej pracy miałam godzinną przerwę, wykorzystywałam ją na czytanie oraz (cze-go Kulfon pożałował, pamiętam do dziś, jak ten odcinek bajki mnie przeraził) szamanie. Dlatego też oprócz księgi zabrałam sałatkę, która zapałała do „Łoskotu Drogi mlecznej” tak wielką miłością, że zburzyła mur folii i przywarła do okładki majonezowym sosem. Szczęśliwie, moja przyjaciółka woda załatwiła sprawę i majonez spłynął, może nie radośnie, ale za to z pluskiem do zlewu. Tym sposobem książka suszyła się tuż obok mojego komputera, tak aby żadne zło jej już więcej nie dosięgło. Trzy osoby, które w przeciągu ośmiu godzin przechodziły koło mojego miejsca spo-czynku zagadywały o to, co się pod tą piękną okładką kryje, bez pardonu mi ją podkradając – i tak przerwę skończyłam z resztkami sałatki, patrząc jak inni wertują mój nabytek. Gdy wzrok mógł zabijać, albo chociaż usypiać…

Wniosek z tego taki, iż okładka jest jak twarz super ciacha z reklamy – wydawcy pamiętajcie o tym. Jeżeli was nie pociąga oprawa graficz-na, nas też nie skusi. Wydawnictwo miniatura o tym pamiętało, za co biję ciche brawo.

O tym cO w trawie piszczy – O treści kOchana, pOwalaj na kOlana!Przez treść właśnie ten wpis tak długo się wykluwał, aż napadł mnie o drugiej w nocy narażając na

represje ze strony śpiącego domownika. Wszystko dlatego, że nie łyka się jej tak łatwo, jak powieści. Dla porównania: powieść to witamina C, którą zażywamy profilaktycznie – w szczególności teraz. Poezja zaś, to seria bolesnych zastrzyków, prosto w serce (ależ ze mnie romantyczka). oprócz serca, działa również na duszę. Jednakże, aby tak prosto, humanistycznie i całkowicie odrębnie od nauk ścisłych nie było, poezja to też matematyka. Fu, łe, fu i jeszcze łe. Na sam dźwięk tego słowa przestaję myśleć, moje czoło oblewa pot, a przed oczami pojawia się funkcja kwadratowa, albo jakiś inny szatan.

Szczęśliwie, na mój rozum w poezji nie ma zbędnych do życia obliczeń, które tylko do świstka są po-trzebne. Jej figury, proste, krzywe i inne koła mają w sobie coś pięknego. Dlatego, gdy sięgałam (w sumie na-dal to robię) po wiersze Piotra Kasperowicza, przełączałam się na tryb matematyczno – duchowy, mażąc tu i ówdzie ołówkowe uwagi na marginesach. (Tak, to mnie szukają listem gończym wszystkie bibliotekarki.)

Co też z tego sięgania i powrotów wyniosłam? Zabójstwo przeświadczenia, że dzisiejsza poezja powstaje jedynie w tajnych dzienniczkach gim-

nazjalistek, bądź zasłużonych, wiekowych polonistów. Nadzieję, że ktoś potrafi podążać w sekret-nym kierunku malowania słowem, nie tylko po naszym umyśle, nie tylko na chwilę.

il. Adam Fiala

Page 100: Herbasencja - Grudzień 2013

100 Herbasencja

Moja interpretacja – oby autor nie dostał boleści, tudzież rozstroju żołądkaKażdy wiersz jest inną historią, w której znajdziemy sporą dawkę cynizmu, ironii, smutku, bywa

też brutalnie, gdyż prawda ukazana przez autora ma to do siebie, że potrafi ranić. Każdy z wierszy to także wyprawa na nieznane lądy, kosmiczne planety, to też groźna cela naszej uwagi, pochłaniacz czasu na długie godziny intensywnego, acz nie wymuszonego, a pobudzonego myślenia. To wzdy-chanie i łezka w oku. momentami szok i oszołomienie – nie raz autor uderzył mnie bejsbolową pałką prosto w potylicę. Liczne metafory, które początkowo wydają się formami niezrozumiałymi, po jakimś czasie dają się pogłaskać, zaczynają uśmiechać się do nas z zaufaniem, tak abyśmy mogli spokojnie dojść do naszej interpretacji. Jest to operacja długa, jednakże bardzo owocna.

Poeta poprzez “Łoskot Drogi mlecznej” pokazuje nam, jak dobrym jest obserwatorem sza-rej codzienności tłumu, jednostki zagubionej w dzisiejszym świecie owczego pędu po trupach. Poznając wiersze zamieszczone w tej książce czułam ograniczenia ciasnych schematów, w których przychodzi nam się dusić, a nawet umierać z niedotlenienia, gdyż sami nawet nie zauważamy, jak bardzo wąska jest przestrzeń naszych uczuć. Praktycznie jej brak.

Wierszom nie brakuje melodyjności, abstrakcja wynurza się z kolejnych wersów, omotana niekie-dy prostotą wyrazu. Za każdym razem podmiot liryczny kwaśno się do nas uśmiecha, wskazując na z pozoru najprostsze błędy jakie popełniamy w życiu. Zamiast być ludźmi zachłannymi na uczucia, doznania i poznanie tego co nas otacza, gubimy swój dziecięcy zapał odkrywcy, co czyni nas zimną częścią struktury szybkiego świata. Robotami z trybikami nastawionymi na produkcję kolejnych ofiar walki o bytowanie, nie zaś dzielenie się emocjami.

Każdy odnajdzie w “Łoskocie drogi mlecznej” kawałek siebie, może nie tak drastyczny, jak wy-prane z życia roboty, ale chociaż mały pierwiastek z pewnością ukrywa się pomiędzy wersami. Każdy też na chwilę przystopuje, zastanowi się, przez krótki moment zapatrzy niewidzącym wzro-kiem w okno. może przekaz poety zostanie w nim na dłużej? obudzi z letargu nijakiej egzystencji? Wtedy zapewne książka poetycka Piotra Kasperowicza spełni swe zadanie.

monikawyrazoneslowami.wordpress.com

Piotr Kasperowicz„Powstrzymaj oddech przed śmiercią“ („Łoskot Drogi Mlecznej“, str. 32)Powietrze zastygłodławi zduszone od środkapowstrzymaj oddech przed śmierciąz braku tchu umieraszumierasz gdy nic tchu nie zapierachociaż tlen chłonieszspragnioną zachłannościąłapczywiepo tysiąckroci stokroćon twój oddech wypełnia nicościąod samotności głębipo życia wzniosłego wątłość. il. Adam Fiala

Page 101: Herbasencja - Grudzień 2013

101Grudzień 2013

Wiesław Myśliwski„Traktat o łuskaniu fasoli “

Wydawnictwo ZNAKKraków 2007

między przypadkiem a przeznaczeniem„Niech pan zauważy, co znaczył zawsze powrót z wojny. Ktoś wrócił, ktoś nie wrócił, już to samo

wyznacza skalę naszemu doświadczeniu. Ktoś wrócił, ktoś nie wrócił, urasta do rangi naszego roz-darcia. Jakby los ludzki nieustannie się huśtał między radością a bólem. Jeśli spojrzeć na wojny z tej perspektywy, mogłoby się wydawać, że jedynie dla takich powrotów toczone są wojny. Jakby nie było wyższej miary dla radości człowieka. Czy dla większego bólu, jeśli ktoś nie wrócił [1]”.

Wiesław myśliwski za powieść „Traktat o łuskaniu fasoli“ otrzymał statuetkę Nike. Książka również została wyróżniona Nagrodą Literacką Gdynia. Autor jest mistrzem we władaniu piórem. Z początku nie jest się pozytywnie nastawionym do lektury, widząc czterystu stronicową powieść. W dodatku prowadzony dialog – bo to są jakby ramy powieści – nie jest ping pongiem. Nie ma się do czynienia ze zwartą akcja, że ktoś coś powie, inny o coś zapyta i tak się to będzie ciągnąć.

recenzja

Page 102: Herbasencja - Grudzień 2013

102 Herbasencja

Głosy krytyczne mówią, że pisarz wcisnął do dzieła za dużo mądrości. Jednakże nie jest to prawda. Wiesław myśliwski nie przedstawia, ani też nie komentuje starożytnej filozofii. Pokazuje ze swo-jej perspektywy, co sądzi na temat życia, wojen, muzyki, zwierząt. I nawet jeśli przemyca w tym mądrość, jest ona wyłożona tak łopatologicznie, by po książkę mogli sięgnąć nie tylko starsi ludzie, ale i młode pokolenie. W dodatku nie nakazuje, by czytelnik wyciągał wnioski z przytoczonych historii. Raczej wskazuje jedną z wielu dróg. mówi, by zadawać pytania. Zawsze. I tylko po to, by na wiele z tych pytań nie usłyszeć nigdy odpowiedzi.

Książka nie bez powodu nosi taki tytuł. Rozliczenie, które widnieje na stronicach powieści, za-czyna się od pytania o fasolę. Tajemniczy ktoś, o którym nie dowiadujemy się zupełnie nic, wraz z narratorem siadają, jak to dawniej robiono, do łuskania fasoli. Kim jest przybysz? A może pytanie powinno brzmieć: – Czym? – bohater przy tej robótce, jaką było łuskanie fasoli, zrobił bilans swo-jego życia. Chociaż bilans zazwyczaj wychodzi na zero, bo lewa strona musi równać się prawej. Nie można powiedzieć, że w życiu jest tak samo. być może była to raczej spowiedź przed Nieznajomym. Narrator nie szukał u niego pocieszenia, zrozumienia, czy też gestów współczucia. może po prostu chciał z kimś porozmawiać. bo przecież wyrzucenie z siebie ciężaru życia łatwiej przychodzi, gdy mówi się o tym z osobą obcą, niż bliską. Powieść nie toczy się w jednym czasie. Jest przeplatanką wątków, historii, wspomnień. mówi o losie ludzkim, który przeżył wojnę. Przebywał w wielu do-mach poprawczych. I imał się każdego zawodu, byleby tylko zarobić. Jego cel stanowiła muzyka. Jako saksofonista, jednakże nadal amator, jeździł po kraju. Aż w końcu zatoczył koło. I wrócił do początku. Do domu. Do wsi, gdzie ocalał jako jedyny, bo wioskę tą spacyfikowali Niemcy. mówi o zwierzętach. Psach, które są porzucane przez ludzi. Pyta: „Czy człowieka stać na takie przywiązanie do psa, jak psa do człowieka?” Po czym odpowiada: „Wątpię. O, to nie takie samo przywiązanie. Według mnie, psy mają wiele przewag nad człowiekiem. Psy nie prowadzą na przykład wojen, nie łamią praw, bo ich nie muszą ustanawiać, mają je w sobie[2].”opowiada o młodości, że ona rządzi się swoimi prawami: „Młody jest gotów na wszystko, aby starszych wyprzedzić. Młodemu się śpieszy. Młody nie ma tej cierpliwości, której nabiera się z doświadczeniem. Nie ma zrozumienia, że i tak zmierzamy ku jednemu. Młodym zawsze się wydaje, że zbudują nowy, lepszy świat[3].” Po czym usprawiedliwia młodość: „Młodość ma prawo chcieć, czego nie ma, a nawet, co jest niemożliwe[4].” Jednakże nie odpowiada na pytanie, dlaczego. mówi też o miłości, że na nią nigdy nie jest za późno. Jednak z wiekiem człowiek inaczej na nią patrzy, co innego jest dla niego ważne…

Po przeczytaniu człowiek czuje niedosyt. bo budzą się w nim różnorodne pytania. I niby to historia zwykłego człowieka, naznaczonego przez życie dwudziestowiecznymi tragediami. Ale to też historia każdego, kto ma okazję sięgnąć po tę książkę. Powieść metafizyczna, traktat egzysten-cjalny czy też po prostu spowiedź… Nadal ta książka będzie jednym wielkim niedomówieniem, niejasnością i zbiorem pytań, na które życie może kiedyś nam odpowie. Warto chcieć przeczytać „Traktat o łuskaniu fasoli“. może tylko po to, by po jej przeczytaniu dojść do wniosku, że jest się właśnie w tym samym punkcie rozmyślania o życiu. Lub po to by okiem wręcz krytycznym stwierdzić, że autor się myli. może po to, by zadać sobie pytanie do czego to wszystko zmierza i czekać, aż przeznaczenie da w stosownym momencie odpowiedź.

Katarzyna Sternalskarecenzencki.wordpress.com

[1] Wiesław myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2006, str.264[2] Ibid., str.137[3] Ibid., str.102[4] Ibid., str.325

Page 103: Herbasencja - Grudzień 2013

103Grudzień 2013

PROFILE AUTORÓW:ANDRZEJTRYbuLA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59

buRY_WILK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8ELuNIA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=386

EYESoFSouL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=167FoRTAPAChE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379

FRANCA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=301hANZo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401

hELENA ChAoS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2JAhuSZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16

mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70PoDSTuWAK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87STARY KRAb http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139

TJERESZKoWA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37TomEK I AGATKA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93

SKŁAD I OKŁADKA:Agata Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je

w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,

możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

WWW.HerbatKauHelenY.Pl

Stopka redakcyjna

Page 104: Herbasencja - Grudzień 2013