74

Herbasencja - Październik 2015

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Ze wstępu: Pierwszy raz zdarzyło mi się, że już w momencie układania planu numeru wiedziałam, o czym będzie wstępniak. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego w Herbasencji dominują mężczyźni. Powstał nawet pomysł, żeby złożyć specjalny numer, w którym znajdą się teksty wyłącznie damskiej części Herbatki, ale nic z tego nie wyszło. Tymczasem październik zdecydowanie należy do Herbatkowych poetek. Z przyjemnością więc wykorzystam okazję i opowiem Wam o nich kilka słów od siebie, z nadzieją, że nikomu nie podpadnę… (...)

Citation preview

2 Herbasencja

Marudzenie HelliMarudzenie Helli 3PoezjaLaurie KraaiKamp

*** 5o sztuce utajonej krytyki 6

adam LadzińsKiszybkość kontra wolność 7

marcin szteLaKpanteon 8

marcin LenartowiczBackstage. 9

anna musiałday after 10

mirosław sądejplaster na raka 11

marioLa GraBowsKaminiatura 11 12

dorota czerwińsKawięź 13

syLwia machaLicaLita 14

Pojedynki literackie – liMeryki ZwycięZcy rundy pierwsZej 15moda- syLweK półGęseKdrozd - marcin soBiecKiłza - dorota czerwińsKiataniec - tadeusz haftaniuK

ProzajaKuB zieLińsKi

wizjoner 16joanna zając

miasto miłości 28piotr GrochowsKi

dzierżący życie - niosący śmierć 32GrzeGorz patroń

pragnienie (rozpamiętniczek) 48antoni nowaKowsKi

pieśń wilków 52

Pojedynki literackie – Miniatury ZwycięZcy rundy pierwsZejwilk- Bartłomiej dziK 62teściowa - seBastian stryjaK 63tabletka - marianna szyGoń 65Kredyt- renata BłażejczyK-L`amico 66dziecko - anna chudy 67Komputer - Bohdan waszKiewicz 69Komunia - jarosław turowsKi 70samochód - adrian tujeK 71

stopka redakcyjna 73

spis treści

3Październik 2015

Marudzenie Hellipierwszy raz zdarzyło mi się, że już w momencie układania planu numeru wiedziałam, o czym

będzie wstępniak. zawsze zastanawiało mnie, dlaczego w herbasencji dominują mężczyźni. powstał nawet pomysł, żeby złożyć specjalny numer, w którym znajdą się teksty wyłącznie dams-kiej części herbatki, ale nic z tego nie wyszło. tymczasem październik zdecydowanie należy do herbatkowych poetek. z przyjemnością więc wykorzystam okazję i opowiem wam o nich kilka słów od siebie, z nadzieją, że nikomu nie podpadnę…

otwierająca numer Laurie Kraaikamp jest jedną z najmłodszych herbasencjowych autorek. do tej pory pamiętam moją konsternację, kiedy okazało się, że prawdziwe imię i nazwisko portalowej „anny onichimy” brzmi dużo bardziej egzotycznie niż jej nick… wiersze Laurie zawsze zaskakują mnie dojrzałością i choć często bywają przygnębiające, to jednak cudownie jest mieć świadomość, że wśród młodzieży jeszcze zdarzają się osoby, które wiedzą, że poezja to nie tylko kwiatki, motyle i złamane serca.

anna musiał… ach, anna musiał. Będzie o niej głośno, na pewno. czytać jej wiersze, to jak na moment być wsysanym do zupełnie innej rzeczywistości, zaklętej słowami. poezja niczym absynt. i nie jest to tylko moje zdanie, co potwierdza srebrna łyżeczka naszego portalu za najlep-szy wiersz 2014 roku dla „sztuki odchodzenia”. w sierpniu ukazał się debiutancki tomik anny. mocno wierzę, że to początek niesamowitej kariery.

a teraz trzecia w naszym zestawieniu ania. tym razem ostrowska, choć tak właściwie mariola Grabowska. ania jest takim dobrym duchem poezji. w miejscu, gdzie nieustannie toczą się wojny (no tak to niestety z mojego punktu widzenia wygląda), osoba, która skupia się na poezji, a nie oso-bistych utarczkach i udowadnianiu własnych racji, jest naprawdę miłym widokiem. jakiś czas temu zniknęła z herbatki, ale z obietnicą powrotu i słowa dotrzymała. niezmiennie się z tego cieszę.

dorota czerwińska, herbatkowa „szara” to taki trochę paradoks. jako recenzentka i użytkowniczka wygadana, otwarta, zawsze chętna do rozmowy i niesamowicie pracowita (jako jedna z nielicznych komentuje praktycznie wszystkie ukazujące się na portalu wiersze). natomiast jako poetka – wprost przeciwnie - specjalizuje się w miniaturach. minimum słów – maksimum treści. czasem mam wrażenie, że szara-poetka a szara-użytkowniczka to dwie zupełnie inne osoby.

na koniec została sylwia machalica – datura. pamiętam ją jeszcze z bardzo dawnych, moc-no przedherbatkowych czasów. ale wtedy omijałam poezję bardzo szerokim łukiem. sylwię zapamiętałam z zupełnie innego powodu: jest autorką niesamowitych grafik i obrazów. często mrocznych, niepokojących, a jednocześnie głęboko zapadających w pamięć. jej poezję miałam okazję poznać dopiero na herbatce i nie ukrywam, że zaglądam do jej twórczości bardzo chętnie.

Korci mnie jeszcze, by do spisu październikowych poetek dodać marcina Lenartowicza, ale to jest temat na zupełnie osobnego wstępniaka ;)

życzę miłej lektury!helena chaos

Pracownia literacko-artystyczna„Herbatka u Heleny“

Zapraszamy do naszych butików!http://pl.dawanda.com/shop/HerbatkauHelenyhttp://allegro.pl/listing/user/listing.php?us_id=38869078

5Październik 2015

***odeszliśmy od zachwytu jak wszystkie dzieci, nauczone smakowania goryczy przez słomkę wykrzywionych ust.

będę kiedyś, zgodnie z prawem,mądrzejsza od hydraulika, głupsza od własnego potomstwai otwarta na każdą pozycję sztuki nowoczesnej.

jak zwykle.

a potem przyjdzie mi się tłumaczyć z rzeczy najprostszych:

że kochałam,

że kochałam za mało.

będę kiedyś, zgodnie z prawem,mądrzejsza od hydraulika,

głupsza od własnego potomstwa

Laurie kraaikamp (anna onichima )Lat osiemnaście i trochę. serce oddała muzyce, a zdrowie wenie twórczej.

6 Herbasencja

o sztuce utajonej krytyki- jesteś szczęśliwy,jeżeli już w trakcie uda mi się usnąć.nie musisz trudzić mojej dłoni, nakazywać emigracji i powrotu między wargi.

(a one wydarte na oścież od ostatniego razu, niewzruszone upomnieniami języka,wiszą na skraju twarzy)

-wczoraj świat był inny, wymykał się zgodnie z kolejnością, godzina po godzinie.

niewiele dzielił zachwyt kolorytu i kształtu od spełnienia w rzeczywistości, która pieściła koniuszki palców i nie miała mi nic za złe.

(przez okno wpada, drobiona przez kurz, ulica. migająca alfabetem pośpiechu, pojazdów z celem. zegary wyją bardziej niż kochającesię koty.)

-dłonie, w które chętnie zatracałabymkażdą siebie, przychodzącą na myśl.zapomniały, upojone wygodą dywanu, o swoim dziecku.

(nieukołysane zasypia.)

przez okno wpada, drobiona przez kurz, ulica. migająca alfabetem

pośpiechu, pojazdów z celem.

7Październik 2015

szybkość kontra wolnośćchcesz uciec, krok w przód zdaje się wiecznością;ona czeka licząc tańczące ziarenka piasku w klepsydrze,

widzisz to, więc jesteś bogiem, przeświadczenie wynika z reakcji na bodziec, przychodzi szybciej niż natychmiast.

rezultat zachwycenia długo oczekiwany, momentgdy sekunda zwiera nieokreślone poczucie piękna

jest bezcenny, na podobieństwo tworzenia obrazu,który, nim zaistniał, już został wryty w pamięć.

stąd po nieskończoność rozpościera się przestrzeńdla szybkich i wolnych, jedni nie widzą drugich,

a przecież nastaje czas, gdy mija krągłość zawieszonej kropli, która spada wraz z winą, wyłącznie na ciebie.

marzec 2014

adam Ladziński(abi-syn)

urodzony w zeszłym wieku, w mieście książęcym żagań, w rodzinie Ladzińskich jako pierwszy syn, stąd imię adam. poeźować zaczął późno, w nader dziwnych okolicznościach, aczkolwiek od zawsze zafascynowany Gałczyńskim i Leśmianem. Biolog z zamiłowania, takoweż wykształcenie. obecnie dzieli czas na pracę jako nieludzki doktor oraz na zamieszkanie w mieście biskupim, pułtusku. Lubi robić zdjęcia.

stąd po nieskończoność rozpościera się przestrzeńdla szybkich i wolnych, jedni nie widzą drugich,

8 Herbasencja

panteonwita nas bełkot nawiedzonych:Kto się boi złego wilka?Bogowie nie mają cieni, tworzą je w głowachprzygodnie spotkanych proroków.

jednak każde objawienie jest osobiste,bo wcale nie ma zakończeń,nawet gorzej – szczęśliwych.

są tylko podróbki, zgarbione plecy kopistów,zgrzyt papieru o papier. i niewiele znaczące:wycisnąć wodę z kamienia to sztuczka,odwrotnie – sztuka.

o tym właśnie śpiewa królowa nocy:Kto się boi złego wilka?Mój miły, nigdy nie wierz tej zimnej sucePoezji.

Marcin sztelak(Marcin sz)

urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we wrocławiu.interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną.pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie

zdecydował się około pięć lat temu. członek Grupy poetyckiej wars, uczestnik ii warsztatów poetyckich salonu Literackiego w turowie oraz XViii warsztatów Literackich Biura Literackiego we wrocławiu.

jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVii Konkursie poetyckim im. marii pawlikowskiej – jasnorzewskiej i Vi ogólnopolskim Konkursie „o wawr-zyn sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w iii ogólnopolskim Konkursie poetyc-kim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w Viii ogólnopolskim Konkursie Literackim „o Kwiat azalii”, wyróżnienie w Vii ogólno-polskim Konkursie poetyckim im. zdzisława morawskiego, wyróżnienie w Vii ogólnopolskim Konkursie poetyckim im. władysława sebyły. wyróżnienie w V ogólnopolskim Konkursie poetyckim „o granitową strzałę”, wyróżnienie w XiV ogólnopolskim Konkursie poetyckim „o Lampę ignacego łukasiewicza” oraz iX ogólnopolskim Konkursie poetyckim „czarno na biały”, iii nagroda w Viii ogólnopolskim Kon-kursie na prozę poetycką im. witolda sułkowskiego. zwycięzca XXi otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy słowa“. jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach.

w grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa miniatura).

9Październik 2015

Backstage. mieszają mi się fakty - mieszkają w pustych blokach, gdzie nie dociera światło czy bieżąca woda. ta tonie w fontannach z marmuru, dusząc się wszędobylstwem i brakiem naczyń, gdzie mogłaby znaleźć spokój. Bo przecież nie przestrzeń.

akapit czwarty - z wyraźnie naznaczonymi rogami kartek, w razie pytań. telefon zaufania, gdyby komuś zechciało się chociażby wykręcać. Kładziesz łeb na nieheblowanym, drzazgi wyciągają szyję, zerkając za winkle - skaczą do wody gęsiego, czy kolejno odlicz. już wiesz, że nie pozwolisz sobie uciec.

podzielisz świat na ten tuż przed i po utracie wzroku, słuchu, zdolności naprawczych. Będziesz rzucał hasła na wiatr, deszcz - pustynię bez ani grama pieprzu czy soli.

Ktoś powie, że to tylko złudzenie,a ty w to uwierzysz.

Marcin Lenartowicz(unplugged)

urodzony w Babilonie w roku kota - astygmatyk i pochodnia Boża. poeta, sporadycznie próbujący ubrać erato w strukturę prozy. od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu herbatka u heleny, gdzie się zadomowił.

Kładziesz łeb na nieheblowanym, drzazgi wyciągają szyję, zerkając za winkle

10 Herbasencja

day after metalowa ważka przecina komórki powietrza –w uszach trzask, chrzęst. echo wczorajszej imprezyodbija się od serca, płuc; przez wątrobę przemaszerowujepochód marskości. udrażniam otwory wentylacyjne,ten pet chce się wydostać – blokuję perystaltykę,ruch robaczkowy zwraca się do mnie po imieniu.

zakwitasz gdzieś między doniczką a szafą, tamcię pochowałem, tam znalazłem cię rano – masz terazwięcej światła i mniej kilogramów, twoimi włosamiopletliśmy dom. wiesz, mała, jestem skurwysynem,kiedy się odwracasz wchodzę w inne otwory,miększe usta, pojemniejsze policzki; fotografuję sprzętem, którego nie możesz zobaczyć;

za dwie dwunasta.

anna Musiał(annamusial)

urodziła się w poznaniu podczas stycznia stulecia. studiowała stosunki międzynarodowe w wyższej szkole nauk humanis-tycznych i dziennikarstwa. przez jakiś czas mieszkała w szczeci-nie. pisać zaczęła stosunkowo późno, dopiero pod koniec szkoły średniej, ale jak sama mówi: kiedy już zaczęłam, uświadomiłam sobie, że jest to coś, co chciałam robić od zawsze. dziś ma na koncie kilka wyróżnień portalu Fabrica Librorum, a także publikacje w „salonie Literackim“, „pocztów-kach Literackich odry“ oraz w kwartalnikach „szafa“ i „metafora“. prywatnie wielbicielka foto-grafii, kolarstwa i kina koreańskiego. prowadzi autorskiego bloga wiatrem pisane.

kiedy się odwracasz wchodzę w inne otwory,miększe usta, pojemniejsze policzki; fotografuję

11Październik 2015

Łu s k am m i ł o ś ć , l ę k , c o dz i e nno ś ćpow sze dn i e go dn i a .

plaster na rakatylko wariatom śnią się słoneczniki.pełne twarze z żółtymi włosami.łuskam miłość, lęk, codziennośćpowszedniego dnia.

tylko zakochanych nie kłują róże,drzazgi z parkowej ławki iigły, którymi zszywają mozolniekradziony czas.

tylko normalnym marzą się pieniądze,chichuachua i Lazurowe wybrzeże niczego.zgięty ober oraz prześcieradło z astoriipoplamione dziwką.

maluję słoneczniki.Głaskam parkową deskę.

Mirosław sądej(mirek13)- rocznik 64, to będzie dobry rocznik – mówili starzy winiarze, dopóki nie zobaczyli grona z dnia trzynastego, z godziny trzyna-stej, objawionego w piątek. i skwaśniało to dobrze rokujące wino. Lubi pisać i mówić prostym, współczesnym językiem, z nutą humoru, zabarwionego goryczą, zrozumiałym dla zwykłego od-biorcy. z wykształcenia jest historykiem (histerykiem) typu sien-kiewiczowskiego, toteż szabelkę wołodyjowskiego przedkłada nad sztylet Gombrowicza. ukończył również awf, aby naukowo i sprawnie uciekać przed wielbicielami jego talentu. jak na razie to potencjalni wielbiciele (i wielbicielki) uciekają przed nim. pe-symistyczny optymista lub odwrotnie – już nie pamięta. ma na-dzieję, że jaszcze kiedyś wszystkim pokaże...

12 Herbasencja

Miniatura 11wypogadza sięsuchy liść z pajęczynydrży jeszcze w srebrze

Mariola Grabowska(ania ostrowska)

urodziła się na podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. od trzydziestu lat mieszka w warszawie. za-wodowo związana z sektorem finansowym. prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. spontaniczna. niecierpliwa. od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się anią ostrowską. próbu-je sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. spektakularnych osiągnięć brak.

13Październik 2015

więźzatopiłeś mnie w lepkim bursztynie, niechcącyjestem pisanym wierszem, ty miodnym więzieniem,a przed nami horyzont zamknięty, tańczącecienie na nim szarzeją, przegrywają chwile,kiedy tkwię w twoim oku solą lub motylem.

dorota czerwińska(szara)

mieszkam i pracuję w warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. tu też wypracowałam własny styl. spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wielo-znacznych. uwielbiam bawić się słowami. mam duży szacunek do ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

14 Herbasencja

t a k a k s am i t ny ż e a ż m i ł ozanu rz y ć d ł on i e nu r za ć

s i ę w p y l e p r z y jmowa ć b ó l

sylwia Machalica(datura)

miłośniczka sztuki i poezji. pisanie traktuje jako odskocznię od sztuk pięknych, które są głównym polem jej artystycznych poszukiwań. uwielbia literaturę faktu. jej filmową fascynacją jest dobre science fiction. Głośniki wypełnia dziwnymi dźwiękami (industrial, ebm).

Litawmuszali we mnie miłość - piasektak aksamitny że aż miłozanurzyć dłonie nurzaćsię w pyle przyjmować bólz wdzięcznością

pamięć zbiła ziarnka w grudyciężeją ostrzeją im dalej od prawdy -

podobno wyrosłamna pustą kobietę

15Październik 2015

Moda

sylwek półgęsek(polliter)pewien fryzjer, gdzieś nad Kwisąswych klientów strzygł na łyso:- taka dzisiaj moda,włosy, to przeszkoda.ech, niewiedza rządzi ulicą.

drozd

Marcin sobiecki(gryzak_uspokajajacy)ornitolożka w swym gnieździe poznań,nie mogła zgrozo, ptaszka rozpoznać!wtem błysnął telewizor,„no przecież to nie bizon,śmiechu warte, witam pana drozda!“

ŁZa

dorota czerwińskia(szara)pamiątkapewna turystka, z wsi słodkie chwile,spotkała gada, w lipcu, nad nilem.ten wzruszył tak okrutnie,że talia do dziś puchnie,bo w niej zaległy łzy krokodyle.

pojedynki literackie - limerykiZwycięzcy rundy pierwszej

taniec

tadeusz Haftaniuk (optymista) Limeryk z tańcemraz w sprawie o pracę opodal Kolna,przyszła na casting panienka zdolna.Gdy na stole tańcowała,komisja ją strofowała:hej młoda, tu jest agencja rolna!

16 Herbasencja

thrillerwizjoner

chwilę po zaparkowaniu samochodu na skraju pola i zamknięciu drzwi, wysiadający ze środka jacek tokarski wzdrygnął się z zimna i zapalił papierosa. Beznamiętnym wzrokiem rozglądał po skutej lodem okolicy, starając po raz kolejny odpowiedzieć sumieniu na pytanie: dlaczego wciąż to robi? czemu nie zaprzestanie, odpuści? pozostawi zmarłych ich własnym, niebezpiecznym ścieżkom? ale jak wcześniej, tak i w tej chwili nie był w stanie odnaleźć ukojenia. rozcierając zmarznięte dłonie, zastanawiał się dodatkowo, co ma odpowiedzieć człowiekowi, który go tu zaprosił – i oczekiwał natychmiastowej pomocy.

zgasiwszy czubkiem buta niedopałek, wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer, czując gwałtowne skurcze w żołądku…

niecałe dwanaście godzin później, przemiła gospodyni burmistrza żarek – pani zofia – zaoferowała tokarskiemu pomoc przy wnoszeniu do środka bagaży i skrzyni z jego aparaturą naukową. pomimo silnego zmęczenia i dręczącego go od tygodnia bólu karku, jasnowidz zdecydo-wanie odmówił, niemalże wyrywając spore pudło z rąk zaskoczonej kobiety.

- miła pani, dziękuję za chęci, ale sam się tym zajmę. to bardzo drogi sprzęt. i do tego ciężki.- chciałam tylko pomóc – dodała, cofając się niczym przed źródłem nowej plagi egipskiej. ciężko sapiący mężczyzna ruchem głowy wskazał na białe drzwi obok stojaka i zapytał szorst-

kim głosem:- tam mam pokój? - nie, to wejście do spiżarni. pan będzie spał na górze, w gościnnym – dodała, uśmiechając

z politowaniem, gdy taszczył po schodach kolejne walizki i przedmioty. - niby taki mądrala, a jednak... Gbur i prostak – burknęła cicho pod nosem, machając ręką

w geście rezygnacji i wróciła do przygotowywania obiadu.

rozpakowywanie i ustawienie przez medium aparatu trwało do późnego wieczora. z racji małej licz-by zleceń w ostatnich miesiącach, zrezygnował z pomocy asystenta i zajmował wszystkim samodzielnie. zagryzając w akcie gorzkiej dumy zęby, tłumaczył to sobie przejściowym kryzysem „na rynku”.

jednakże, pomimo najszczerszych chęci i swego wielkiego daru, w żaden sposób nie potrafił określić dokładnego momentu, gdy ponownie wyjdzie na prostą.

jakub Zielińskiabsolwent wydziału filologii polskiej akademii im. jana długosza w częstochowie (obrona pracy magisterskiej w roku 2004). od lat fan groteski i horrorów, mający na koncie współpracę z największymi krajowymi serwisami internetowymi związanymi z tym gatunkiem (recenzje filmów i książek, artykuły itp.). tworzy od grudnia roku 1999, w ostatnich latach dryfując w stronę ese-jów i mrocznych thrillerów. wśród ulubionych autorów wymie-nia: samuela Becketta, rolanda topora, clive’a Barkera i tade-usza różewicza. rodowity częstochowianin, od jakiegoś czasu przebywający w anglii. niepalący wegetarianin.

17Październik 2015

a kiedy w poprzednim tygodniu ujrzał we śnie kalendarz, kończący na niezbyt odległej dacie, jego niepokój osiągnął wręcz niebotyczne rozmiary.

teraz jednak próbował skupić na wyznaczonym zadaniu – i stojących za nim korzyściach mate-rialnych, obiecanych przez dawnego przyjaciela.

ustawił budzik i zamknął okno, obserwując jeszcze przez moment ośnieżone drzewa i przesiekę między nimi, wiodącą do centrum miasteczka.

w tej dokładnie chwili, wszystko zdało mu się tak zwyczajne…tak proste. czemu zatem wciąż miotały nim dawne lęki?

i dlaczego, gdy przejeżdżał obok rzeki, całym jego organizmem wstrząsnęła fala spazmów i mdłości?

nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie po latach. owszem, w głosie burmistrza stachowiaka nie było już pokładu gorzkiego sarkazmu, jakiego nie szczędził w przeszłości dopiero zaczynającemu karierę znajomemu, jednak… czuł między nimi rodzaj niewidzialnej ściany, oddzielającej realia lokalnej polityki od zjawisk paranormalnych, którym teraz zawierzał bezgranicznie. Bardziej niż najsłodszym obietnicom z ust szczerego człowieka.

nic też dziwnego, że ich powitalny uścisk dłoni był tylko pustym gestem kurtuazji, popartym serią komunałów:

- jacku! Kopę lat! nic się nie zmieniłeś. dziękuję ci za szybki przyjazd.- nie ma sprawy. w końcu, czego się nie robi dla dawnych znajomych? – łgał, mając teraz przed

oczyma wyobraźni listę niezapłaconych rachunków i email, w którym uzgodnili pokaźną kwotę „znaleźnego” za usługi medium.

- jak się miewa twoja żona? acha, mam się do ciebie od teraz zwracać - panie burmistrzu?- nie przesadzaj, wystarczy waldek, jak zwykle. a maria…pytała o ciebie kilka razy, chciała

o czymś porozmawiać. ale w tej chwili jest zbyt roztrzęsiona. Bardzo to wszystko przeżywa…- przykre – odparł sucho tokarski, zastanawiając równocześnie, czy nie pakuje w aferę większą

niż tylko rutynowe poszukiwanie osoby zaginionej. spojrzał wnikliwie w oczy kolegi i delikatnym ruchem głowy wskazał stojącego obok burmistrza męż-

czyznę, ubranego w policyjny mundur. polityk dostrzegł jego gest i szybko przedstawił swego towarzysza.- wybacz, gdzie moje maniery? Komisarz piotr Brzecki – jacek tokarski. to właśnie o nim ci

niedawno pisałem. - miło mi poznać. słyszałem o pana niekonwencjonalnych metodach. i współpracy z policją na

pomorzu. to prawie moje rodzinne strony, urodziłem się w Grudziądzu – stwierdził, uśmiechając nieszczerze, na co tokarski odpowiedział dwuznacznym mrugnięciem oka.

- pan też zatem tutaj na gościnnych występach? waldku, muszę przyznać, że się nieźle ustawiłeś – zażartował jasnowidz, jednak obaj rozmówcy nie podzielili jego nastroju. po chwili niezręcznego milczenia, burmistrz zdecydował się rozładować napiętą atmosferę, zapraszając gości do swego gabinetu na wstępną naradę.

- piotrek zna już wszystkie szczegóły, a tobie opisałem część z nich w korespondencji. Kilka dni temu dwójka nastolatków – anna i maciek – wyszła ze szkoły. piątek, ostatni dzień przed feriami. wiadomo – młodzi lubią się wyszaleć, a okazji do tego ciągle pełno. niedaleko stąd, w Goleniowie, była tego dnia dyskoteka. Kiedy nazajutrz matka chłopaka zadzwoniła na policję, myśleliśmy że pewnie się upił i teraz boi wrócić do domu, został u znajomych… w niedzielę wieczorem – ko-lejny telefon. dalej nic, co gorsza – nikt ich nie widział na tej dyskotece. wysłaliśmy dwa patrole i samochód, przeszli z psem pod szkołę. wilczur nie chwycił jednak tropu…za dużo świeżego śniegu. dopiero w poniedziałek po południu babcia jednego z ich kolegów zadzwoniła z jaworzni-ka po tym, jak rozwiesiliśmy wszędzie ich portrety. widziała, jak w tamtą noc dzieciaki wałęsały się po okolicy, blisko przecinki prowadzącej w dół, do rzeki…

- rzeki? niedobrze… - mruknął skupiony tokarski, unosząc wzrok znad szklanki herbaty - ma-cie jakieś ich zdjęcia? coś, co do nich należało?

18 Herbasencja

- matka tomka powinna tu być za jakieś pół godziny – odparł włączający się do rozmowy Brzecki, do tego momentu nieobecnym wzrokiem gapiący na śnieg okrywający parapet za oknem. jacek zmarszczył brwi i wpatrując w zbiór trofeów myśliwskich na ścianie za plecami burmistrza, zapytał głośno:

- mówisz o jego matce. a co z rodzicami dziewczyny? - rozmawiasz właśnie z jednym z nich – odparł ponurym głosem waldek, drżącymi palcami

wkładając w usta papierosa.

resztę wieczoru spędzili na przygotowywaniu schematu operacji, mającej na celu zbadanie wszys-tkich możliwych tropów prowadzących do znalezienia nastolatków. tokarski nie potrzebował wcale swych paranormalnych zdolności, aby wyczuć zarówno niechęć ze strony Brzeckiego – jak i wielkie zaniepokojenie waldka, u którego pod maską zaradnego polityka tkwił niepokój rodzica jedynacz-ki. odwiedzająca ich zapłakana matka chłopaka nie była zbyt pomocną – owszem, dostarczyła swe-ter i podkoszulkę, jednak wyprane tuż po jego zaginięciu. rozmawiała przez chwilę na osobności z gospodarzem domu, co wprawiło go w sporą irytację. zamykając drzwi za kobieciną, wciąż kręcił głową z niedowierzaniem. wyjaśnił po chwili swym nowym współpracownikom, że ich gość wierzył w nadprzyrodzoną ingerencję utopca, wciągającego dwójkę zaginionych w wodne odmęty…

- Bo to, wiecie, był drugi lutego. matki Boskiej Gromnicznej. a dawniej ponoć jakieś inne, pogańskie święto. naprawdę, panowie, niektórzy ludzie stąd dalej wierzą w bzdurne gusła…

Kiedy tuż przed północą wyraźnie znużony policjant wstał od stołu i pożegnał ze współpraco-wnikami, stachowiak poczęstował jeszcze tokarskiego odrobiną brandy i zaproponował papierosa.

- nie wiedziałem, że palisz. Kiedy zacząłeś?- to ten ciągły stres. jak nie polityka, to utarczki z dziennikarzami i miejscowymi watażkami,

którzy obejrzeli za dużo filmów o mafii. nawet na takiej prowincji trafiają się debile.- jak Brzecki? znasz go równie dobrze, jak mnie? – spytał podchwytliwie jacek, przypatrując

uważnie reakcji waldka. ten zapewniał go jednak spokojnym tonem o profesjonalizmie swojego współpracownika, dodając:

- w Grudziądzu zajmował się sprawami dużo cięższej rangi. Gość burmistrza duszkiem wypił zawartość kieliszka, nie przestając spoglądać na wyraźnie po-

denerwowanego towarzysza. - tylko tyle…czy może coś jeszcze?- jacku, ufam ci, jak nikomu innemu. słuchaj, to moje dziecko! nigdy w życiu nie bałem się tak bardzo,

jak teraz. w każdej chwili myślę, co się z nią stało, gdzie może być… co godzinę budzą mnie koszmary.- a maria? jak ona to znosi?- o nią boję się nawet bardziej – uzupełnił zawartość kieliszków i wstał od stołu, podchodząc do

okna. – od początku tygodnia prosiła ankę, żeby się nigdzie nie włóczyła po szkole, wracała od razu do domu… opowiadała mi ciągle, że słyszała od ludzi wiele plotek o tomku. rozmawiała też z ich nauczycielami. ale wszyscy ją uspokajali, że to nic takiego, pierwsza miłość, każdy to przechodził i tym podobne… - odwrócił się w stronę skupionego tokarskiego, ocierając łzy z kącików oczu. nachylił się nad stołem i dotknął jego ramienia, szepcząc:

- chciała z tobą porozmawiać, kiedy będziesz gotowy. mam nadzieję, że nie odmówisz i jej prośbie. to może być nawet ważniejsze…

- oczywiście, waldku, zrobię to. dziękuję za poczęstunek, ale chyba pójdę już spać, jeśli pozwo-lisz. jutro czeka nas wszystkich cholernie ciężki dzień…

na twarzy stachowiaka pojawił się teraz cień uśmiechu – pierwsze tego rodzaju zachowanie od momentu, gdy powitał starego druha. łagodny ton głosu wizjonera od razu przypomniał burmistrzowi najlepsze chwile z ich przeszłości, gdy – wbrew przeciwnościom losu – starali się „zmieniać świat na lepsze”. pomyślał nawet, że być może tokarski nigdy nie porzucił tej idei, realizując ją na własny, nieszablonowy sposób? nie przestając się uśmiechać, poklepał gościa po ramieniu i pożyczył dobrej nocy. w jego sercu pojawiła się teraz kropla otuchy…

19Październik 2015

po zaledwie trzech godzinach snu, pragnąc wykorzystać energię związaną z pełnią Księżyca (powodującą u niego specyficzny niepokój), jacek włączył całą przywiezioną aparaturę. zaspana gos-podyni, obudzona przez dziwne brzęczenie i głośne stukanie, pojawiła się na progu jego pokoju krót-ko po trzeciej nad ranem. widząc jednak zaangażowanie tokarskiego w obsługę urządzenia, którego przeznaczenia nie pojmowała, z lękiem w sercu wróciła do siebie, zamykając drzwi na klucz.

punkt dziewiąta rano, zgodnie z wcześniejszym ustaleniem, w kuchni tymczasowej stancji wiz-jonera zjawili się Brzecki i jego młodszy asystent, sierżant Bielik. poczęstowani uśmiechem i mocną kawą z odrobiną świeżego mleka, na próżno jednak oczekiwali na przyjście tokarskiego. przekazali więc tylko zdziwionej zofii próbki materiałów, dostarczone przez rodziców zaginionego i pożegnali się, obiecując wrócić po południu.

do tego czasu, zaspany i podirytowany wdzierającym się przez szpary w oknach chłodem, stary znajomy burmistrza zajął miejsce na krześle i podłączył elektrody do swej głowy. sprzęt, jakim operował, we wszystkich krajach europy zachodniej był już od dawna uznany za przestarzały. to-karski odkrył jednak, że tylko za pośrednictwem takiego właśnie, lekko zmodyfikowanego aparatu, może przedstawić bardziej namacalny schemat miotających nim „wizji”. problem polegał na tym, że powstałe w efekcie wydruki – rodzaj mapy umysłu medium – potrafił odszyfrować tylko on sam, w dodatku ubierając w sformułowania przypominające naukowcom bełkot szaleńca.

wyjątkowo upartego i skutecznego szaleńca.dał Brzeckiemu znak ręką, że jest gotowy i poprosił o wręczenie przedmiotu należącego do

zaginionego. chwytając brudną koszulę maćka, zamknął oczy i pozwolił zalać falą szybkich, jas-krawych obrazów, wypełniających całkowicie jego czaszkę.

- wyczuwam tu związek z jakąś substancją. z płynem organicznym. nie jestem pewien – jedno z nich, czy oboje, mieli z tym powiązanie.

- o jaką konkretnie substancję chodzi? – zapytał obserwujący go uważnie Brzecki.skupiony jasnowidz drżał lekko, a jego umysł wysyłał kolejne impulsy do wnętrza maszyny.

pracowała równie głośno jak zwykle, kreśląc pionowe i poziome linie, w których wszyscy zebrani mieli nadzieję ujrzeć wskazówki pomocne w odnalezieniu dwójki młodych ludzi.

- może tylko pot. może sperma lub krew. wszystkie są ciepłe i związane z ludzkim ciałem. przynależne dla życia i wysiłku włożonego w ich przepływ w organizmie…

- mniej filozofii, więcej konkretów, człowieku! zmarnowaliśmy już dość czasu. czy oni żyją? – dociekał policjant, jednak indagowany gość nie miał wcale zamiaru udzielić mu jednoznacznej od-powiedzi. nienawidził, gdy przerywano mu trans – zwłaszcza tak szorstkim i bezczelnym tonem.

na sekundę przed ocknięciem, szepnął jedynie ponurym głosem:- Krew. i lód. Krwawy lód. obmyci zimnem, oboje. musimy szukać na dole…niżej, jeszcze niżej!

pół godziny później, cała trójka tkwiła już w salonie gościnnym burmistrza, częstując się pączkami i rozkładając zebrany do tej pory materiał dowodowy. jasnowidz słyszał głos burmistrza i co chwilę mu przytakiwał, jednak mętnym wzrokiem patrzył w przeszklony blat stolika. starał się ignorować siedzącego obok Brzeckiego, wciąż nie będąc pewnym, jak ma go traktować. przyjaciel czy wróg?

policjant najwyraźniej wyczuł emocje jasnowidza, gdyż zapytał bez ogródek:- Gdyby nie chodziło o kasę, chciałoby ci się tutaj tłuc i ich szukać? - nie rozumiem twojego pytania. wierz mi lub nie – robię to dla tych dzieciaków. i dla waldka. do tej

pory pomogłem w zlokalizowaniu ponad sześciuset ciał. same trupy. w każdym z tych momentów, przy kolejnym śledztwie miałem drobną iskrę nadziei, że odnajdę wreszcie żywą osobę. nadal na to czekam. i wiesz co? w tym przypadku wyczuwam coś innego niż do tej pory. Bardziej wyrazisty puls...

moment grobowej ciszy, po którym pada następne pytanie drążącego temat Brzeckiego:- z tych wszystkich ludzi…kogo najbardziej chciałbyś ocalić? odnaleźć żywego? tokarski wytarł lepkie palce w chusteczkę i sięgnął do kieszeni bluzy po papierosa. chwilę

przed udzieleniem odpowiedzi przygryzł górną wargę, jakby wahając, czy może być szczerym wo-

20 Herbasencja

bec rozmówcy. pomyślał jednak, że ten zapewne słyszał już to i owo od waldka, postawił więc na bolesną szczerość.

- moja żona. wracała z pracy, gdy rozpętała się burza śnieżna – opowiadał beznamiętnym głosem, wpatrując w ziemię – jej samochód wpadł w poślizg i wyłamał barierkę zabezpieczenia mostu. początkowo znaleziono tylko pusty wóz - jej ciało porwała woda. cały czas żyłem nadzieją, że udało jej się wyskoczyć. to trwało cztery dni i cztery noce. nie spałem, niemal wariowałem w tej matni. Godzinę po pogrzebie zemdlałem i trafiłem na oiom. ponoć przez kilka minut byłem w stanie śmierci klinicznej…ale nie, nie spotkałem jej po tamtej stronie – zakończył, uprzedzając możliwe ironiczne pytanie ze strony Brzeckiego.

na policzku tokarskiego pojawiła się teraz łza. policjant był jednak niewzruszonym i jakby ignorując emocje jasnowidza, zadał szeptem trzecie pytanie:

- oboje żyją? jedno z nich?- nie mogę ci jednoznacznie odpowiedzieć. tak i nie, czarne i białe, woda i ogień. nic nie jest

pewne i wybaczone w tym momencie…przerwał, obserwując wchodzącego do pomieszczenia burmistrza, ciężko dyszącego i rozcie-

rającego zmarznięte dłonie. przywitał się z grupą współpracowników, wyjmując z kieszeni małą kartkę z dziwnym rysunkiem i wręczając ją policjantowi.

- wracam z posterunku. jeden z twoich ludzi – ten mały, rudy – przesłuchał dziś staruszkę. podobno lekko szurnięta, ale znalazła to na śniegu, niedaleko swego domu. wygląda na rysunek tomka. jasna cholera, oni naprawdę poszli nad tę jebaną rzekę! – ujął twarz w dłonie i przez chwilę zastygł w tej pozycji, siadając ciężko na krześle. Gdy w końcu nieco oprzytomniał, spojrzał na to-karskiego i podetknął mu kartkę niemalże pod sam nos, niczym doświadczonemu psu gończemu.

- zbadasz to? proszę. za pół godziny robi się ciemno, więc nie ma sensu zaczynać teraz akcji poszukiwawczej. wyruszamy o świcie.

- dzwoniłeś do myszkowa? przyślą tu kogoś? – zapytał Brzecki, jednak stachowiak zaprzeczył ruchem głowy, wstając gwałtownie od stołu i nachylając w stronę policjanta.

- załatwimy to sami. nie potrzebuję nikogo innego, kapujesz? żadnych ćwoków od roboty pa-pierkowej. obu wam ufam. im – ani trochę. rozumiecie?

o ile ponury komisarz potwierdził swą akceptację dla kolei rzeczy skinieniem głowy, w sercu jacka pojawiło się nagle pełne zrozumienie decyzji burmistrza. względów czysto osobistych, ale i tych bardziej materialnych. sam nie darzył gliniarzy przesadnym uwielbieniem – zbyt często starali się przywłaszczyć jego zasługi. a Brzecki stał się w tym jednym momencie jego wrogiem w rywalizacji o największy sukces w całej karierze...

rozstali się w milczeniu, uzgadniając miejsce i godzinę porannego wymarszu.

tej nocy, jasnowidz śnił o emanującym dziwnym światłem ekranie telewizyjnym i spływającej po jego powierzchni szkarłatnej cieczy. monitor przemienił się nagle w taflę lodu, pokrywającą z każdą sekundą kolejnymi płatkami śniegu. odbijały się w niej drzewa, usypany niedaleko wał ziemi – a widokowi towarzyszył szum przepływającej wody. wszystko się przemieszczało… nie! to on widział obrazy w oczach ofiar, niesionych przez lodowaty prąd w dół rzeki…

przez cały czas trwania koszmaru odczuwał w skroniach wyraźny puls, wciąż obecny w ciele przynajmniej jednego z zaginionych. niczym światło latarni morskiej pośród najsilniejszej burzy, niczym potężny magnes…

obudził się cały zlany potem i kilka dobrych chwil dochodził do świadomości, wpatrując w jaskrawą tarczę Księżyca. chwycił za leżące obok łóżka kartkę i ołówek, starając zapisać resztki wizji, umykające w chaosie myśli.

Kiedy skończył notować, odkaszlnął i zamknął okno. nabrał teraz stuprocentowej pewności – kolejny dzień będzie dla niego przełomowym. w każdym aspekcie istnienia i dotychczasowej udręki, jakich doświadczył.

21Październik 2015

Gdy o świcie zameldowali się na progu domu burmistrza, żaden z mężczyzn nie był w stanie uwierzyć w podłość fatum, jakie zdawało drwić z ich planów. wszystko dookoła pokryte było grubą warstwą śniegu. tak przynajmniej domniemali, z trudem dostrzegając w białej zawierusze cokol-wiek na odległość dalszą niż trzy metry. Śnieżyca zmusiła ich początkowo do zatrzaśnięcia drzwi i wycofania w głąb domu, jednak determinacja ojca zaginionej wzięła górę. nakazał towarzyszom wyprawy zaczekanie na parterze, a sam wkroczył do zagraconej piwnicy, wyciągając stamtąd po kilku minutach parę latarek i małe saperki.

- panowie, nie mamy czasu do stracenia. to sprawdzony sprzęt, przebije się nawet przez tę zawieruchę. droga do rzeki jest nieco stroma, ale powinniśmy dać radę. najważniejsze to dokopać się do samochodu...

- waldku, poczekajmy jeszcze. trzy godziny temu wszędzie wokół było pusto. nie mogło aż tyle napadać. to jakiś koszmar! musimy poczekać na pług, a nie brnąć w tę zamieć! uwierz mi! – pod-niesionym głosem starał się go przekonać Brzecki, lecz na próżno. Głuchy na jego prośby burmistrz położył przed nim i tokarskim niezbędny sprzęt i sprawdzając poziom baterii w latarce i telefonie, wymruczał ledwie słyszalnym głosem:

- nie masz dzieci, to nie zrozumiesz…

po chwili, jacek przeprosił obu kompanów i wbiegł na piętro, aby wyłączyć niepotrzebną już teraz maszynę oraz zabrać dokumenty – i dodatkową podkoszulkę. nerwowo rozglądał się też w poszukiwa-niu ukrytego pod stertą rzeczy portfela. jednak uwagę medium przykuło ostatecznie coś zgoła innego.

mała beżowa koperta, położona na wygniecionej poduszce. mógł przysiąc, że nie widział jej w pomieszczeniu tego poranka. co oznaczało w zasadzie tylko jedno…

- przepraszam, że przeszkadzam. ale to list od pani marii. Była tu dziś rano, tuż przed świtem. cała zapłakana, biedactwo… Kazała to panu przekazać – wyszeptała smutnym tonem gospodyni i zanim tokarski zdążył cokolwiek wydukać, odwróciła na pięcie i wyszła.

w pierwszym odruchu, coraz bardziej zdenerwowany mężczyzna chciał po prostu schować korespondencję do kieszeni i pozostawić jej lekturę na później. jednak instynkt podpowiedział mu coś innego. szybkim ruchem rozerwał więc brzeg koperty i zaczął czytać:

„witaj jacku. chciałam z tobą pomówić na osobności, ale nie jestem w stanie. to wszystko boli zbyt mocno…”

nawet nie wiesz jak bardzo, mario – pomyślał, wodząc nerwowo wzrokiem po kolejnych słowach. Gdy dotarł niemal do końca strony zauważył, że w środku znajduje się jeszcze jedna kart-ka – a wiadomość od żony burmistrza ma ciąg dalszy na odwrocie…

„nie mamy już niczego więcej do ukrycia, żadnych sekretów. Gdy tylko dowiedział się o tym, że ania nie wróciła na noc do domu, pobiegł na strych. tłumaczył, że musi znaleźć jakiś list od ministra, z kodem aktywacji specjalnej jednostki poszukiwawczej. akurat zasnęłam – ale obudziło mnie walenie do drzwi i jego podniesiony głos. Gdy otworzyłam, już go nie było. na progu zostawił całą naszą korespondencję...

Boję się. jak nigdy w życiu. że stracę i anię, i jego. zawsze nienawidziłam samotności, a teraz…jest jeszcze coś. w tej kopercie znajdziesz drugą kartkę. to list od niego, wysłany do człowieka

z twojej miejscowości. przeczytałam tylko kilka zdań – i stanęło mi serce. nie mogę w to uwierzyć, ale jeśli to prawda...

uwierz mi, proszę. o niczym nie wiedziałam! nie potrafię już z tym wszystkim żyć. nie chcę więcej żyć w tym domu, z nim, pod jednym dachem…

nie ufaj nikomu.w szufladzie zostawiłam ci mały prezent. mam tylko nadzieję – i modlę się - że nie będziesz

musiał go użyć. przepraszam za wszystko, co się stało. i uważaj na siebie. może jeszcze zdążymy porozmawiać, zanim wyjedziesz.niech Bóg ma cię w swojej opiece.maria”

22 Herbasencja

wzruszony i przerażony zarazem tokarski wolno odłożył wiadomość od żony gospodarza i prędko zerknął na drugą kartkę.

znacznie starszą, pożółkłą na brzegach – ale z treścią nadal doskonale czytelną. wiedząc, że lada chwila do drzwi pokoju może zapukać ponaglający go Brzecki, szybko

powiódł wzrokiem po serii nakreślonych na papierze wskazówek, uporządkowanych w punktach – i wyjątkowo rzeczowych. wykalkulowanych z zimną, matematyczną precyzją…

włosy stanęły dęba na jego karku w sekundzie, w której zdał sobie sprawę, że rozpoznaje nie tylko charakter pisma autora ale, co gorsza, kojarzy wymienione w korespondencji imię ofiary… i zaplanowany schemat zbrodni.

- chryste panie – wyszeptał, upuszczając na ziemię nie tylko list, ale i trzymaną pod pachą latarkę. rozlegający się po całym domu łomot był jednak niczym w porównaniu z targającym jego sercem lękiem – i przeogromnym żalem.

sekundę później słyszał już kroki na schodach, w pośpiechu chowając oba papiery w kieszeni kurtki i ocierając łzy. zanim rozległo się pukanie, pomyślał jeszcze, że może jednak nie był aż tak znakomitym jasnowidzem, jak mu się przez lata zdawało?

a może to sam wszechmogący poddawał go tak niegodziwej próbie zaufania? - jacku? jesteś gotowy? chodź prędko na dół. przestało padać. Brzecki zaraz odpala samochód i jedziemy…- nad rzekę – dopowiedział szeptem, myśląc równocześnie: niech i tak będzie. niech się dzieje,

co nam jest pisane.Gdy otworzył drzwi i spojrzał na człowieka, którego jeszcze kilkanaście minut wcześniej uznawał za

swego godnego zaufania sojusznika – jego wzrok musiał najwyraźniej obrazować wewnętrzne cierpie-nie. zaskoczony waldek odwrócił bowiem głowę i gestem ręki ponaglił go do zejścia na dół, mrucząc:

- jedźmy, człowieku, prędko! Każda chwila się teraz liczy!wprawdzie tokarski miał w tym momencie ochotę na wbicie ostrego noża prosto w serce bur-

mistrza…lecz zacisnął zęby i rozluźnił pięść, podążając w milczeniu w ślad za nim.

dotarcie do skrzyżowania dróg na skraju lasu, prowadzącego w dół do rzeki, zajęło im niecałe czterdzieści minut. Śnieżna zawierucha ustała, jednak ogrom białego puchu na mało uczęszczanej trasie skutecznie opóźniał jazdę. do tego jeszcze, po drodze omal nie zderzyli się z wyskakującą tuż przed maskę pojazdu sarną…

Gdy wysiedli z samochodu, waldek szybko sprawdził, czy mają cały potrzebny sprzęt, wyciągnął ze swojego plecaka trzy krótkofalówki i rozdając im, zakomenderował:

- Komisarz już o tym wie, także to wprowadzenie jest głównie dla ciebie, jacku. od teraz będziemy się komunikować przez te radia. nie ufam do końca telefonom komórkowym. poza tym, na takim odludziu i przy dobrej pogodzie jest słaby zasięg. a stacja tych cacek jest w domu Bielika, o tam – wskazał palcem na dość typowy, murowany dom z kilkoma antenami na balkonie i dachu.

– i tu też wracamy po zakończeniu akcji. w razie jakichkolwiek problemów i znalezienia dzie-ciaków – wywołuj któregokolwiek z nas. Gdybyśmy nie odpowiadali – wciskaj ten czerwony guzik. wtedy połączysz się bezpośrednio z Bielikiem w centrali. wszystko jasne?

tokarski wziął do ręki czarną krótkofalówkę i w milczeniu przytaknął. większym zaintereso-waniem obdarzał teraz policjanta, zacierającego dłonie i sprawdzającego zawartość plecaka. miał wciąż w pamięci ostrzeżenie marii, doskonale korespondujące z jego własnymi uczuciami.

ostatnie spojrzenie na ich obu – i sprawdzenie zarówno sprzętu, jak i zaopatrzenia. według prognozy, śnieżyca mogła bowiem uderzyć ponownie w każdej chwili. nie mieli zbyt wiele czasu - który zresztą od początku był ich głównym oponentem.

- powodzenia – mruknął w stronę kroczącego szybko w drugą stronę funkcjonariusza i spojrzał na rozjaśnione śniegiem drzewa. ponieważ nie był tutejszym i nie znał okolicy, burmistrz poradził mu trzymanie się najbardziej znanej ścieżki, wiodącej do feralnej rzeki…

po kilku minutach przedzierania przez gęste krzaki i brnięcia w zaspach, tokarski trafił wreszcie na rozwidlenie dróg. w oddali widział jeszcze sylwetkę stachowiaka, decydującego na szybki marsz

23Październik 2015

w stronę tartaku. polityk dobrze jego właściciela i liczył, że ten będzie w stanie się odwdzięczyć za pomoc w sfabrykowaniu kilku dokumentów. dwa, trzy podpisy gwarantujące prawdziwość danych transportu– i podział dodatkowych zysków z tego płynących...

waldek wywołał przez radio Brzeckiego – ten był już niemal przy zamarzniętym strumieniu, prowa-dzącym z wysokości szkoły w dół, wprost do rzeki. wybrał najmniej uczęszczaną i zarazem najtrudniejszą trasę – liczył jednak na swoją krzepę i doświadczenie w wspinaczkach po jurajskich ostańcach.

- co tam, panowie? jesteście już przy rzece?- ja już widzę składowisko drewna przy przecince do masłońskich. cholera, to była przecinka,

dawno temu. Bardzo zarosła. jak będziesz miał chwilę, może przedzwonisz do leśniczego?- dobra, później. mamy teraz ważniejsze rzeczy do ogarnięcia. poza tym, znowu pada... mam

nadzieję, że zdążymy. jacku? słyszysz mnie?

wywołany przez krótkofalówkę jasnowidz wolno zbierał się teraz z ziemi, rozcierając obolałe kola-no. przeliczył swe siły – i próbując skrócić drogę do celu, wpadł w gąszcz, z którego potrafił wydostać się jedynie poprzez naginanie i łamanie grubych, sosnowych gałęzi. największa z nich stawiła opór i katapultowała, uderzając z pełnym impetem w jego nogę. ostatecznie jednak znalazł w punkcie, przed którym roztaczał się widok na dużo rzadziej obsadzone drzewa – i drogę, prowadzącą wprost w dół.

- jacku! halo! odezwij się!- jestem, jestem. wszystko w porządku. - co tam, zabłądziłeś? patrzysz na mapę? – ironizował Brzecki, a w tle jego komunikatu tokarski

z łatwością mógł usłyszeć przepływającą rzekę… ubiegł mnie, pomyślał z wściekłością. wyprzedził. nie ma daru – ale zna ten teren lepiej…

medium starał teraz uciszyć burzę swych myśli i brnął w gęstym śniegu, kierując w stronę wyznaczoną przez drogowskazy. rozgorączkowanym wzrokiem starał wypatrzyć jakąś przebitkę między drzewami, jasne niebo bez śladu gałęzi, czy choćby dym z komina nadrzecznego budynku.

wtem, usłyszał delikatny szept, który jednak niemal ogłuszył go swoją czystością – i uświa-domieniem tego, czyj głos słyszy:

- jacku, poczekaj. muszę ci coś jeszcze powiedzieć…w gęstniejącej śnieżycy bez trudu rozpoznał jednak oblicze marii, wyjątkowo bladej i szczelnie opatu-

lonej w gruby sweter oraz szalik. na ten widok, uśmiechnął się z niedowierzaniem i wyciągnął ramiona w akcie powitania, jednak kobieta zatrzymała się o kilka metrów przed nim, wciąż przenikliwie szepcząc:

- jestem już spokojna. ufam, że uda ci się ich znaleźć. dziękuję… i przepraszam. – zamknęła teraz oczy i odwróciła, nakazując jackowi gestem dłoni, aby za nią podążał. przez chwilę kroczyli w stronę rzeki, walcząc z oblepiającym twarz śniegiem – i cisnącymi na usta bolesnymi pytaniami. jasnowidz w końcu nie wytrzymał i krzyknął:

- czyli on wiedział o nas, tak? i dlatego…zabił…nie, to niemożliwe!- uwierz mi, proszę... o niczym nie wiedziałam. a teraz, nie chcę już żyć z tą świadomością. on

się zmienił. jacku, to nie jest ten sam człowiek, którego pamiętasz. uważaj na siebie.- zrobię to, ale tylko wzgląd na nas...na ciebie – wyszeptał klęczący teraz w śniegu tokarski,

pełnym obłędu wzrokiem wpatrując w zmierzającą w stronę wioski sylwetkę. – odnajdę twoje dziecko. rozumiesz?

nie odpowiedziała, już niemal całkowicie znikając w śnieżnej zamieci, przejmującej władanie nad leśną przecinką. doszczętnie załamany mężczyzna chciał za nią pobiec, wykrzyczeć nadal wypełniające serce uczucia, przytulić…lecz szybko uświadomił beznadziejność tego gestu.

z zamyślenia wyrwał go dramatyczny krzyk Brzeckiego, znajdującego najwyraźniej jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, obok stromego wału prowadzącego do koryta rzeki.

tokarski podążył jego śladem, niczym głodny drapieżnik wyczuwający zapach krwi ofiary. praktycznie zapominał już o pozostawionej na polanie żonie stachowiaka…choć nadal nie jest w stanie pojąć, jak tam trafiła? czyżby podsłuchała ich rozmowy? może i sam waldek nie wytrzymał napięcia i powiadomił ją o szczegółach akcji?

24 Herbasencja

- tutaj, biegiem! widziałeś gdzieś burmistrza? - nie. nie od momentu, kiedy się rozłączyliśmy. o co chodzi? znalazłeś coś?- Bielik odebrał właśnie telefon od zofii. zajrzała do pokoju marii... i znalazła ją z podciętymi

żyłami. ona nie żyje, rozumiesz? zabiła się! ja pierdolę!- jak…jak dawno temu? – wyszeptał z niedowierzaniem tokarski, na co funkcjonariusz prawa

zareagował pełnym nienawiści spojrzeniem, ściszając trzymane w kieszeni radio. - co? dwie godziny temu. próbowali ją reanimować w karetce, zrobili transfuzję… Kurwa mać,

co tu się dzieje?- to niemożliwe! – stwierdził zdecydowanym tonem, podzielając niedowierzanie Brzeckiego. –

rozmawiałem z nią pięć minut temu. Była tam, na tej polanie – wskazał palcem na ledwie widoczną wśród świerków przesiekę, ale gdy odwrócił wzrok w stronę podirytowanego komisarza, ujrzał już wycelowany prosto w twarz pistolet.

- zwariowałeś? odłóż to. przecież...- trzymaj ręce nad głową, albo dostaniesz kulkę. rozumiesz? od razu wyczułem, że jesteś lewy.

tylko kasa się dla ciebie liczy, prawda?- naprawdę myślisz, że zmyślam? że próbuję cię okłamać? - pytał zdenerwowany tokarski,

przypominając o ukrytej w kieszeni broni. wiedział jednak doskonale, że nie zdąży nawet kiwnąć palcem. miał do czynienia z pewnym siebie zawodowcem...

Byłem tak blisko celu – pomyślał, wbrew powadze sytuacji próbując uspokoić teraz swój oddech. w przygłośnionej do maksimum krótkofalówce usłyszeli dramatyczny ton Bielika, błagającego policjanta o natychmiastowy kontakt. Brzecki, wciąż obserwując uważnie zachowanie medium, nacisnął czerwony guzik i krzyknął:

- jestem. zgłaszam się. dawaj, co tam masz.- jest coraz gorzej. Ludzie ze szpitala już zadzwonili do burmistrza. próbowałem się z nim

skontaktować i dowiedzieć, jak to wszystko przyjął i co chce dalej zrobić... ale najpierw nie odpowiadał, a potem słyszałem już tylko jakiś wrzask i jego przeklinanie. masz jakieś pomysły?

- próbuj dalej, a jak ci się uda, daj mi znać. jeśli dotarł już do rzeki, to spróbuję go tam poszukać. Będę w kontakcie...

miał właśnie zamiar rozłączyć się i wrzucić odbiornik do kieszeni, gdy kolejne uderzenie silnego wiatru zdmuchnęło prosto w jego twarz znaczną ilość śniegu. na tyle dużą, że oślepiła go na kilka sekund, w trakcie których starał się zrzucić ją z oczu.

czas, który wystarczył zdesperowanemu jackowi do podjęcia radykalnej decyzji: rzucił się na rozkojarzonego przeciwnika, z całych sił uderzając kolanem w jego nos – i zaczął chaotycznie uciekać, co chwila klucząc i schylając, starając w ten sposób utrudnić Brzeckiemu ewentualny strzał.

Biegł na oślep, cały czas do przodu, bez oglądania. po kilkudziesięciu metrach nie był już w sta-nie w ogóle rozróżnić, czy ucieka na wschód czy zachód. i tym bardziej stwierdzić, czy uzbrojony stróż prawa nadal znajduje się za jego plecami.

przestał na to wszystko zważać w chwili, gdy ponownie ujrzał marię. znajdowała się przy ledwie widocznym pod śniegiem drogowskazie, wyciągniętą dłonią wskazując ścieżkę wiodącą do przys-tani. Gdy tylko dostrzegł sylwetkę dawnej ukochanej, z niedowierzaniem w głosie wycharczał:

- przecież...ty...nie żyjesz! on mi powiedział! mario!Blada postać na rozdrożu milczała – a gdy zbliżył się do niej na odległość raptem kilku metrów,

mocny podmuch wiatru sprawił, że jej oblicze rozmyło się niczym pył. co gorsza, mógł przysiąc, że na sekundę przed tym dostrzegł w gęstwinie krzaków i gałęzi również twarz swej byłej żony... ten widok sprawił, że na moment przystanął, aby złapać oddech. nie dowierzał już swoim oczom, posądzając je o prowadzenie wprost w ramiona śmierci...

zanim jeszcze zdążył choćby wypowiedzieć jej imię, poczuł piekący ból w lewym ramieniu. zobaczył na śniegu drobiny krwi, świadczące o tym, że został postrzelony. jakby dla potwierdzenia jego działań, usłyszał nieco zniekształcony przez wiatr krzyk policjanta:

- stój! łapy do góry! Bo ubiję jak psa!

25Październik 2015

jacek poczuł jednak, że w tym momencie nie musi wcale odwoływać do swych wizji – a je-dynie ogólnoludzkiego instynktu, nakazującego walkę o przetrwanie. schylił najniżej jak mógł i zaczął biec w stronę ostatniej gęstwiny krzaków przed zejściem na małą, drewnianą przystań. po-mimo głośnego oddechu i narastającego bólu, usłyszał szczęk przeładowywanej broni – i odwrócił gwałtownie, starając dostrzec, jak daleko za nim stoi policjant.

przeliczył się jednak w ocenie swej sprawności i stracił równowagę, potykając o ukryty w śnieżnej zaspie korzeń. zachwiał gwałtownie, starając w dramatycznym akcie chwycić za gałąź najbliższego drzewa. okazało się to być daremnym trudem – i tokarski spadł całym impetem ciała z dość wysokiej skarpy, rozpoczynającej ostrym wcięciem tuż przy drodze nad rzekę. przetoczył kilka razy w białym puchu, mając przed oczyma karnawał czerwonych i czarnych plam. usłyszał jeszcze huk wystrzału i stek przekleństw Brzeckiego, uświadamiającego sobie, że chybił celu. zimno śniegu otrzeźwiło to-karskiego jednak dość szybko – podobnie jak i perspektywa kolejnego, precyzyjniejszego strzału. tym bardziej, gdy usłyszał adresowany do siebie krzyk rozwścieczonego prześladowcy:

- myślisz, że cię nie widzę w tej dziurze? wstawaj! Bez sztuczek!Kątem oka dostrzegł jednak, że broczący krwią z rozbitego nosa Brzecki znajdował w spo-

rej odległości od punktu, w którym teraz się znajdował. nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni i zacisnął palce na zabranym z domu pistolecie. wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę – i musi ją wykorzystać. przestał oddychać i walcząc z bólem, nasłuchiwał skrzypienia kroków policjanta.

Kiedy ustały, raptem kilka metrów od miejsca w którym leżał, był już zdecydowanym na os-tateczny pojedynek. zdyszany i spocony Brzecki otarł czoło i wycelował broń prosto w leżący w rozpadlinie kształt, warcząc:

- słyszysz mnie, gnoju? pokaż mi swoje ręce!jacek błyskawicznie odwrócił się na plecy i widząc niczym przez mgłę twarz opresora, strzelił

w jego klatkę piersiową. ciało mężczyzny targnął spazm, potem kolejny – wraz z następną kulą, trafiającą tym razem w lewe ramię. instynktownie wycelował w głowę medium, ale trzeci i decydujący strzał jacka przeszył czaszkę policjanta na wylot...

Gdy tylko ucichło echo wystrzałów, wygrzebujący się z lodowatego dołu tokarski poczuł znaczenie słów „ogłuszająca cisza”. w jego głowie wciąż coś dudniło i wibrowało, jak gdyby wszystkie oddane wcześniej strzały odbijały w niej rykoszetem. nie spojrzał ani razu na martwe ciało Brzeckiego. nadal – i wbrew wszystkiemu – interesował go tylko najważniejszy cel, niczym drogocenny skarb ukryty na dnie ciemnej jaskini. ciężko oddychając, utykał w stronę wąskiej dróżki, prowadzącej do tartaku. nie był już wcale pe-wien, czy uda mu się tam spotkać waldka – czy może zrozpaczony ojciec znalazł już swoje dziecko?

trzy, cztery kroki – i oto ujrzał nurt rzeki. wodę, która w jakiś mistyczny sposób przyzwała go do tego miasteczka. żywioł, który w tej chwili skrywał przypuszczalnie jedyne żywe istoty, które mógł kiedykolwiek odnaleźć.

Gdy tylko sensacje w jego głowie ustały, do uszu wizjonera zaczął dobiegać coraz wyraźniejszy głos nawołującego przez radio Bielika, bezskutecznie próbującego skontaktować z przełożonym:

- halo? panie komisarzu! jest pan tam? co się dzieje?tokarski postanowił zaufać instynktowi i po naciśnięciu czerwonego przycisku, stwierdził

beznamiętnie:- tu jacek. Brzecki zgubił swoje radio. nie wiem, gdzie jest...- jesteście już nad rzeką? widzisz gdzieś burmistrza? on też nie odpowiada – dodał zaniepo-

kojonym głosem, z trudem przebijającym się przez falę zakłóceń i trzasków – powiedz mu, że nadciąga kolejny atak śnieżycy. macie jakieś dwadzieścia minut, żeby schować w tartaku. słyszysz?

- tak, słyszę. zaraz go znajdę. dzięki i bez odbioru.nie pozwolił już rozmówcy na odpowiedź i wyłączył radio, rozglądając po linii brzegowej.

utykając, podszedł nieco bliżej w stronę gęsto porośniętego sosnami meandru rzeki, u podnóża urwiska dostrzegając klęczącą nad wodą sylwetkę stachowiaka.

a więc dokonało się, pomyślał, ostrożnie zbliżając do nieruchomego burmistrza. Gdy znalazł ledwie kilka metrów od niego, ciszę rozdarło nagle dramatyczne nawoływanie Bielika, informującego ponownie

26 Herbasencja

o nadciągającej zamieci. ojciec zaginionego wydawał jednak być całkowicie niewzruszonym. do momen-tu, w którym but jacka nie złamał jednej z wyrzuconych na brzeg gałęzi, zdradzając jego obecność.

- spóźniliśmy się – oznajmił drżącym głosem waldek, zanurzając po chwili zakrwawione ręce w lodowatej wodzie. – widziałem jej twarz, przez chwilę. oboje byli tutaj – wskazał na pęknięta zaraz obok zakola rzeki powierzchnię lodu, pod którą tokarski dostrzegł pokaźną kolekcję osadzo-nych na mieliźnie gałęzi i zgniłych liści.

- woda zabrała ich w dół. musimy iść dalej. i to szybko, bo inaczej...śnieżyca... – stwierdził mo-notonnym głosem jasnowidz, choć w głębi duszy pragnął teraz wrzeszczeć i płakać na przemian. a nade wszystko – wyrwać język i wyłupić oczy swego dawnego przyjaciela, w akcie ostatecznej zemsty za zdradę. i wyrafinowane morderstwo.

- idź sam. ja już nie dam rady. moje serce tego nie wytrzyma – wyszeptał, po czym wstał gwałtownie na nogi i spojrzał prosto w oczy tokarskiego, nie kryjąc swego ogromnego zaskoczenia.

- Gdzie jest Brzecki? Był tu przecież wcześniej, przed nami. widziałeś go? - waldku, posłuchaj mnie uważnie. twoja żona, maria...nie żyje. popełniła samobójstwo. rozumiesz? - nie – odparł krótko i zdecydowanie burmistrz, podbiegając teraz do jacka i z wściekłością

uderzając pięścią w jego klatkę piersiową. – nie! mylisz się! Bielik mówił mi przez radio, że jest gdzieś tu, w lesie. przyszła za naszym śladem. mam tylko nadzieję, że zdąży się schować przed śnieżycą...

- człowieku, ona nie żyje. weź się w garść – parsknął, z trudem kryjąc swoje obłędne poczu-cie triumfu. za sprawą pojawienia w miasteczku, dość nieoczekiwanie wyrównał ich rachun-ki względem życia i śmierci partnerek. do tego jeszcze, miał decydujący atut – dar, pozwalający uratować jedyną córkę popadającego w obłęd polityka.

- co ty...dlaczego tak zimno? nie wierzę. pomóż mi! chodźmy, naprzód! oni tam toną, w tym lo-dzie! – kolejne słowa burmistrza były niczym krótkie serie z karabinu, wystrzeliwane w próżnię. tokar-ski nie miał bowiem zamiaru iść gdziekolwiek, dopóki nie usłyszy prawdy o swym największym kosz- marze. z najwyższym trudem powstrzymując się przed fizycznym atakiem na rozmówcę, wyciągnął z kieszeni obciążający stachowiaka list i rzucił go przed jego stopy, pytając oskarżycielskim tonem:

- waldku. dlaczego to zrobiłeś? dlaczego zabiłeś irenę?- ccooo? jezu. Kto ci o tym... nie, to nie ja! to był wypadek! nie chciałem jej śmierci – poczucie

winy mieszało się teraz w jego głosie z ogromnym smutkiem, jednak po chwili wstrzymał oddech i spojrzał z nienawiścią na oskarżającego go jasnowidza, zaciskając lewą dłoń w pięść.

- Kim ty jesteś, do kurwy nędzy, żeby mnie o to pytać? zdradziłeś mnie. znalazłem wasze listy. Kochałem marię, jak nikogo innego. tylko ją i moją córkę. a ty mi ją zabrałeś! to przez ciebie nie żyje!

- jesteśmy kwita. nie zbliżaj się do mnie. idę po ankę...sam. może choć ją ocalę. może jeszcze żyje... chłodny – lecz boleśnie trzeźwy - cynizm słów tokarskiego sprawił, że waldek osunął ponownie na

kolana i wyładował swą frustrację na zbitce lodu i śniegu, okładając ją pięściami do momentu, w którym jego ręce nie pokryły krwawymi plamami, dość wyraźnymi nawet na tle zaczerwienionej skóry.

Krwawy lód. spełniło się! muszę iść dalej, w dół rzeki. prąd wody pewnie zabrał te ciała już da-leko...nie mam czasu do stracenia!

jacek przestał już zwracać uwagę na bodźce świata zewnętrznego – kierowała nim tylko moc doświadczonej chwilę temu wizji. jak wyścig z samym sobą, pomyślał. nie chciał już ani uznania – ani też jakichkolwiek pieniędzy. jedynie odnaleźć żywych, uratować nieszczęsne dzieciaki. przełamać zły los.

coraz bardziej spocony i zdyszany tokarski nie przestawał biec, obojętny na słabnące nawoływanie i błaganie ze strony zrozpaczonego burmistrza. ojca, proszącego go z całych sił o uratowanie jedynej córki...i litość nad swoją duszą. wpatrywał już tylko obsesyjnie w taflę rzeki, starając wychwycić jakiekolwiek wskazówki, anomalie, może nawet i części ubrań zaginionych.

wreszcie – tuż za kolejnym zakolem nurtu czarki, przepełniony triumfalnym uczuciem jasnowidz dostrzegł pod taflą ośnieżonego lodu dwa ledwie zarysowane kształty, zatrzymane w miejscu przez plątaninę gałęzi i przyniesionych na mieliznę kamieni. na ten widok, z gardła tokarskiego wydobył się potworny ryk, symbol niemal zwierzęcego podekscytowania. energicznym ruchem sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego latarkę, strumieniem światła próbując wybadać teraz grubość lodu.

27Październik 2015

oblicza ani i marcina znajdowały się o zaledwie cztery centymetry pod jego warstwą. wizjoner przez chwilę zastanawiał się, czy nie spróbować dostać pod powierzchnię i ich stamtąd wyciągnąć. widok kilku potężnych kamieni ułożonych na brzegu rozwiewa resztkę jego wątpliwości.

zaledwie kilka mocnych uderzeń – i dopnie swego. dotrze do celu wieloletnich zmagań z losem, bezowocnych poszukiwań. zdejmie ze swoich barków ciążącą od lat klątwę...

- halo? panie burmistrzu? panie tokarski! słyszy mnie pan? za pięć minut śnieżyca dotrze do rzeki. Lepiej znajdźcie jakieś schronienie i to szybko. odbiór.

wyłączający natrętne radio, jacek spojrzał na niebo – i przypadkiem dostrzegł na przeciwległym brzegu dwie sylwetki, żywo dyskutujące i machające do niego rękami, jak gdyby w formie zwielo-krotnienia przestrogi Bielika. na ten widok, syknął z wściekłości i kontynuował rozbijanie lodu, starając się równocześnie celować w punkty odległe od ciał obu zaginionych.

pieprzeni gliniarze, pomyślał. chcą mi ich odebrać. pokrzyżować mój los. niedoczekanie!odwrócił się i przeładował broń, będąc już zdecydowanym na ostateczną konfrontację. nag-

le jednak poczuł na swojej kostce zimny dotyk, wyrywający go ze środka tej matni. sądząc, że być może to któraś z utkwionych pod lodem gałęzi wyłoniła spod pękniętego lodu, odwrócił i z wściekłością spojrzał na drugi brzeg...

w ułamku sekundy uświadomił sobie jednak, że łydkę obejmują teraz wydobyte z lodowej pułapki dłonie córki burmistrza – a oczy topielicy wpatrują intensywnie w jego przerażone oblicze.

chłopak uśmiecha się do niego lekko, wprawiając wizjonera w jeszcze większe osłupienie. a jed-nak życie, po tylu godzinach… Blady tomek chwyta go za grdykę i pociąga ku sobie, pod lód. Kra pęka z trzaskiem, powodując zapadnięcie lodu i poruszenie zablokowanych gałęzi. jacek szarpie się z nim przez chwilę, jednak dwie pary rąk i lodowata woda skutecznie blokują jego walkę o przeżycie.

mimo tego, jak i oni, uśmiecha się. w końcu przecież dopina swego. odnajduje dwie żywe osoby, choć zdawało się to ułudą, rodzajem cudu medycznego. duet poszukiwanych w końcu wycofuje się w głąb wody, a ich miejsce zajmuje uśmiechnięte oblicze ewy tokarskiej, gładzącej rozgorączkowane czoło swego męża i przyzywającej go do siebie, pod wodę. w czaszce jasnowi-dza pęka małe naczyńko krwionośne, powodując jego rozbrat ze światem żywych. Bardzo szybko wypełnia go też błogie ciepło...

***

pomimo natychmiastowej akcji i docierającej na miejsce w ekspresowym tempie karetki pogo-towia, jacka tokarskiego nie udało się uratować. znanego jasnowidza uznano także pośmiertnie za winnego zabójstwa funkcjonariusza policji, komisarza piotra Brzeckiego.

widziane przez świadków ciała dwójki młodych ludzi (którym znany jasnowidz pospieszył na ratunek) zostały porwane przez rzekę. akcję ich wydobycia spod lodu, ze względu na fatalne wa-runki atmosferyczne, przesunięto na termin bliżej nieokreślony.

Burmistrz żarek, waldemar stachowiak, również został uznany za osobę zaginioną. wprawdzie cztery dni później była gospodyni stachowiaków zameldowała o jego pojawieniu się w przedpoko-ju domu rodzinnego, jednak jej zeznania zostały usunięte z akt sprawy kilka dni po uznaniu kobiety za niepoczytalną. identycznie potraktowano także raport sierżanta marka Bielika, starającego się przekonać komisję, że w tydzień po tragicznych wydarzeniach nad rzeką, wciąż słyszał w odbiorni-ku radiowym głosy tokarskiego, Brzeckiego i żony burmistrza.

***

z braku innych, solidnych dowodów, oraz niemożności odnalezienia ciał, sprawę zaginionej trójki zamknięto po czterech miesiącach.

28 Herbasencja

humoreskaMiasto miłości

– ty, hultaju! ty! – przez plac pędziła korpulentna kobieta w średnim wieku, wymachując wielkim wałkiem do ciasta. dyszała przy tym okropnie i nie była w stanie wyrzucić z siebie nic więcej. wyglądała, jakby chciała wykorzystać wszystkie siły jakie jej zostały, by dogonić młodzieńca w podartej koszuli, pędzącego zaledwie parę metrów przed nią.

Ludzie przystawali, aby zobaczyć powód całego zamieszania. jedni się podśmiewali, a inni z roz-dziawionymi ustami czekali na to, co może się jeszcze wydarzyć. sam Benedykt wilczek, strażnik miejski, nie wiedział jak powinien zareagować. w pewnym momencie, ku ogólnemu zdumieniu, pulchna kobieta zmniejszyła dystans dzielący ją od chłopaka i zamachnęła się narzędziem trzyma-nym w ręce. wysiłek, jaki włożyła w uderzenie, był ogromny, jakby od tego miało zależeć jej życie. pod wpływem wymierzonego ciosu, młodzieniec padł na bruk.

– helenki ci się… zachciało… cholerniku… jeden! – krzyczała kobieta, ledwo łapiąc oddech. Gdy w końcu dorwała chłystka, nie zamierzała go puścić. – moją córeczkę zbałamuciłeś! ja ci dam nauczkę, jeszcze mnie popamiętasz! – okładała go raz za razem.

pierwszy ze zdumienia otrząsnął się Benedykt. podbiegł czym prędzej do rozwścieczonej kobie-ty w obawie, że ta, w przypływie złości, naprawdę wyrządzi krzywdę dzieciakowi. Gdy próbował ją odciągnąć, sam oberwał wałkiem parę razy. zarobił przy tym wielkiego, bolesnego guza, więc nie czuł wyrzutów sumienia, szarpiąc babiną. nie mógł jej jednak przywołać do porządku.. w końcu z pomocą przyszło strażnikowi kilku rosłych mężczyzn. po chwili odciągnęli kobietę na bezpieczną odległość od chłopaka. cały czas jednak nie przestawała się wyrywać.

– ja ci nie daruję! popamiętasz mnie jeszcze! – darła się, a pot spływał jej po czole.– droga pani, niech się pani w końcu uspokoi – powiedział Benedykt wilczek tak spokojnie, jak

było to tylko możliwe, trzymając ją w stalowym uścisku.– jak mam się uspokoić? on skrzywdził moją helenkę!– nieprawda, ja ją kocham! z całego serca! – odezwał się po raz pierwszy młodzieniec, nadal

leżąc na ziemi i pocierający guzy i siniaki. – jest miłością mojego życia!mówił to z taką pasją, że Benedykt, pomimo młodego wieku chłopaka, był w stanie mu uwierzyć na słowo.– ale moja helusia to jeszcze dziecko. sam pan wie, jak stanowi prawo. to jeszcze dziewczątko,

co do matczynego cyca lgnie. on zbałamucił mojego aniołka! – wykrzyczała kobiecina i wskazała oskarżycielsko grubym paluchem na winowajcę.

joanna Zając(asia)

amatorsko publikuję od około roku na portalu fantastyka.pl jako morgiana89. na swoim koncie nie mam na tę chwilę żadnych sukcesów literackich. wynika to z tego, że do tej pory nigdzie nic nie wysyłałam.

jestem typowym molem książkowym, który jak tylko czas i miejsce pozwala, czyta ile się da. poza fantastyką jestem wielką fanką kryminałów i horrorów. oprócz książek uwielbiam zwierzęta, jazdę na motorze i dalekie podróże (w szczególności do ciepłych krajów).

29Październik 2015

– nieprawda! to miłość! do grobowej deski – tłumaczył się chłystek. – to nie jednorazowa przygoda na sianie. – rozmarzył się na chwilę, po czym dodał: – ja muszę zobaczyć, co u niej! muszę tam wracać!

nie zważając na ból, poderwał się na równe nogi. zaskoczeni ludzie zrobili mu miejsce. chłopak, nie zwracając uwagi na nawoływania gapiów, popędził, jak gdyby nigdy nic, w stronę gospodarstwa ciapciaków. nikt za nim nie pobiegł.

nie było zbyt wielkim odstępstwem od normy, że dziewka podokazywała z pierwszym lepszym młodzieńcem. wiek dziewczyny nie miał tu żadnego znaczenia. to już była dorosła panienka i jeśli matka tego nie widziała, to już nie problem Benedykta. żal było kobiety, gdy ta zawyła i chciała rzucić się po raz kolejny w pogoń za chłopakiem, byle by tylko odciągnąć go od latorośli.

– droga pani, bardzo mi przykro, ale musi pani pójść ze mną – powiedział Benedykt. – zaatakowała pani tego młodzieńca i musimy panią odprowadzić do aresztu. wszystko wyjaśnimy na miejscu.

– ale… – próbowała jeszcze coś powiedzieć, jednak nie pozwolił jej dokończyć.strażnik pogorzeliska nie miał wpływu na sytuację kobiety. musiał dopełnić obowiązków

związanych z przekroczeniem prawa przez obywatela, mimo że wypadło to akurat w dzień wolny od pracy. w końcu nie tylko miał obowiązek pilnować bezpieczeństwa, ale był też naocznym świadkiem.

***

zwykle idealnie ułożone włosy Benedykta wilczka, od kilku dni znajdowały się w nieładzie, a koszula, którą nosił, przestała być świeża już dawno temu. nie to zaprzątało głowę głównego strażnika, ale wydarzenia odbywające się w pogorzelisku. problem Bożeny ciapciakowej był ni-czym jeden mały pryszcz, na całej pokrytej nimi twarzy.

Benedykt musiał przyznać, że młodziutka helenka ciapciakówna i wacuś Kopytek byli pierwszymi, których dopadła miłosna gorączka. zaraza szalała już po całym mieście. najgorzej było pierwszego dnia, gdy ulicami, ganiała się żona burmistrza ze stolarzem. Biegli tak szybko, że nawet najsprawniejszy mundurowy wilczka nie mógł ich dogonić, jakby miłosne szaleństwo dodało im skrzydeł. a mimo to wydawało się, że zamiast uciekać, tańczą i radują się swoim towa-rzystwem. nawet przez chwilę na twarzach dewiantów nie zagościł cień strachu. uniesienie, które im towarzyszyło, najwyraźniej porwało ich bez reszty.

sięgając ku sobie byli najszczęśliwsi. Burmistrzowej nie przeszkadzała okrągła łysina na czubku głowy stolarza i jego brudne palce, odkrywające najczulsze zakamarki pulchnej kobiety.

mundurowy łasica wszystko opisał kapitanowi. Był pod wielkim wrażeniem ich umiejętności. nie mógł wyjść z podziwu, że dwoje ludzi, jedno już w prawie emerytalnym wieku, a drugie z niemałą nadwagą, wykazało tak wielkie zespolenie i popis sprawności fizycznej, a żeby ich od siebie oderwać, potrzeba było trójki ludzi z każdej strony.

najgorsze nadeszło gdy na posterunek, blady jak ściana, wpadł sam burmistrz. wieści szybko się rozeszły po okolicy, a co gorsza, straż musiała posłać po rządcę miasta.

– Gdzie on jest! ja go zabiję! – wydzierał się już od samego progu mer pogorzeliska, antoni paluszek.– panie burmistrzu, proszę się uspokoić, sytuacja już jest opanowana – powiedział mundurowy łasica.– milcz, gnojku! chcę natychmiast zobaczyć to ścierwo! już on mnie popamięta! tak go załatwię, że

pracy nigdzie nie znajdzie! mam szerokie kontakty! – krzyczał, aż w końcu rozpłakał się na środku izby.Gdy zaczął łkać tak bardzo, że prawie nie mógł ustać na nogach, Benedykt kazał frankowi zobaczyć co

z więźniami. Kapitan uspakajał burmistrza dobre piętnaście minut, lecz wreszcie odwiódł go od pomysłu sprawdzenia, co słychać u małżonki. wilczek obiecał, że gdy minie to szaleństwo, a straż zakończy docho-dzenie, władyka będzie mógł zabrać ślubną do domu. zrezygnowany paluszek opuścił posterunek.

strażnik udał się do pomieszczeń z celami. na krzesełku siedział młody łasica i obserwował więźniów, świetnie się przy tym bawiąc. humor wyraźnie mu dopisywał. żona burmistrza, adela paluszkowa, i stolarz, Kazimierz piekiełko, znów stali bez ubrań. wyciągali do siebie ręce, mimo że byli oddzieleni kratami.

30 Herbasencja

adela wyginała się w – wedle jej własnego mniemania – kuszących pozach, posyłając raz po raz całusy w kierunku swojego kochanka. co kilka chwil delikatnie przesuwała rękami po ne- wralgicznych miejscach, jakby chciała w ten sposób zastąpić dotyk, którego nie mogła otrzymać. jej ręka delikatnie zsunęła się z piersi i prześlizgnęła po pulchnym brzuchu. omijając większe fałdki, powędrowała do, osłoniętych drobnymi włoskami, dolnych partii ciała. natomiast stolarz, z miną zbitego psa, przysunął się jak najbliżej do prętów celi, tak że spoza nich wystawały tylko wyciągnięte ręce, nos, kawałek brzucha i męskość napięta do granic możliwości.

– łasica, gdybym cię nie potrzebował, byłbyś zwolniony! – krzyknął wilczek na tyle głośno, że śmiejący się mundurowy, z wrażenia runął z krzesełka na plecy.

***

po tygodniu od tamtych zdarzeń, cele mieli przepełnione, a Benedykt wilczek nie bardzo wiedział, jak poradzić sobie z problemem. miasteczko zazwyczaj miało dosyć niski poziom przestępczości. poważne wykroczenia prawie nigdy nie miały tu miejsca. jednak to, co działo się teraz, było niczym choroba, plaga czy Bóg raczy wiedzieć jaka zaraza, której nie sposób było powstrzymać. najgorsze, że przez tę sytuację rozpadały się małżeństwa i miasto stawało się coraz bardziej sparaliżowane. zdrady były na porządku dziennym i nikt nie krył się ze swoimi uczuciami. Ludzie wprost oszaleli i wszystko odbywało się na ulicach. staruszkowie ganiali za młódkami, młodzi za staruszkami, a stogi siana w stodołach i na polach były tak uklepane, że przestały być wygodne. miejsca daw-niej ustronne i ciche, teraz wprost jęczały od nadmiaru zainteresowania. Każda wolna przestrzeń służyła dewiacji.

dochodzenie tymczasem utknęło w martwym punkcie. Benedykt nie wiedział, czy to wszystko jest dziełem jakiejś szczególnej choroby, czy ktoś za tym stoi. strażnik pogorzeliska zaczął podglądać pary, które nagle i nieoczekiwanie zrzucały z siebie ubranie, oddając się miłosnym uniesieniom. wstydził się tego okropnie. jego duma cierpiała, ale czuł, że tylko w ten sposób zdoła wyjaśnć tę anomalię. dlatego uważnie śledził osoby, u których zaczynała się dopiero objawiać erotyczna za-raza – gdyż tak właśnie nazwali szaleństwo ogarniające miasto. w opinii kapitana to już nie mogła być miłość, tylko czysty obłęd.

czuł, że rozwiązanie sprawy wciąż wymyka się mu z rąk. wierzył, że jest blisko, ale coś nie poz-wala mu dostrzec istoty całego zamieszania. Gdyby wiedział, z czym walczy, mógłby przeciwdziałać. w końcu od tego zależała przyszłość całego miasteczka.

w swoim śledztwie zawędrował na skraj lasu. tam spostrzegł młodą kobietę, całkiem ładną. o dziwo, była sama. nikt jej nie towarzyszył, a to mogło oznaczać tylko jedno. jest wolna od tej przeklętej epidemii. przez moment nawet zamierzał z nią porozmawiać, ale w ostatniej chwili się rozmyślił, delektując się nienachlną urodą i normalnością nieznajomej. Benedykt wilczek tak bardzo wpatrzony był w panienkę, że nie zauważył młodzieńca, który wynurzył się spomiędzy drzew i padł na kolana u stóp dziewczyny:

– o moja miłości, najdroższa, najpiękniejsza! – deklamował niczym poeta.ona spłoszyła się i odskoczyła, patrząc niepewnie na mężczyznę.– Kim jesteś? to wcale nie jest śmieszne!– jestem twój, ukochana! jam jest aleksy i będę walczył o twą miłość!dziewczyna wyraźnie się skrzywiła i chciała uciekać, byle jak najdalej od tego miejsca i od

chłopaka, który z obłędem w oczach czekał na jej reakcję.„to musi być ten moment” – powiedział sobie w myślach Benedykt wilczek. rozejrzał się nie-

pewnie. – „coś musi się wydarzyć”.nim zdążył zrozumieć, co się właściwie stało, było już po wszystkim.– och, kochany! tak, jestem twoja! – dziewczyna rzuciła się w ramiona mężczyzny.strażnik miejski obserwował jak młodzieniec delikatnie ją obejmował. jak czule obdarowywał

pocałunkami, lekko muskając kruczoczarne włosy. to było jak przyspieszona lekcja uwodzenia.

31Październik 2015

chłopak nie musiał się zbytnio wysilać, bo dziewczyna zupełnie się nie opierała, wręcz przeciwnie: kiedy rozpinał jej suknię, ona ściągała mu koszulę. wilczek nie mógł odwrócić wzroku, chociaż przyzwoitość tak nakazywała. wszystkie ruchy i gesty były pełne uczucia. wydawały się takie prawdziwe.

po chwili para kochanków leżała na listowiu, patrząc sobie głęboko w oczy. aleksy poruszał się po ciele czarnulki, delikatnie ściskając tu i tam. ona nie była mu dłużna i również oddawała piesz-czoty. ich oddechy przyspieszyły, a ruchy stały się bardziej intensywne. wilczkowi również zrobiło się gorąco i rumieniec wyszedł na jego blade policzki. po wszystkich tych wydarzeniach, nigdy by nie pomyślał, że zbliżenie dwojga ludzi może wywołać u niego jeszcze jakieś emocje.

młodzieniec położył się na dziewczynie, poruszając wolno biodrami, by po chwili przyspieszyć. uniósł się, tak aby móc spoglądać na jej jędrne, niezbyt duże piersi. Gdy jedną ścisnął, dziewczyna jęknęła cichutko. po chwili zrobił to mocniej i nieco intensywniej, nie przestając się poruszać. Kapi-tan, cichutko i z wyraźnym żalem, wycofał się. w końcu był stróżem prawa i nie mógł ulegać temu, co zadziało się w jego, na całe szczęście, dosyć luźnych spodniach.

przechodząc uliczkami, wilczek prawie przeoczył kolejną parę. przed sobą zobaczył burmistrza z jakąś kobietą, opierających się o budynek. dociskali się do siebie namiętnie, a zwierzchnik tego, pożal się Boże, miasteczka, spodnie miał spuszczone do kolan. Kobieta natomiast stała ze spódnicą podniesioną pod samą szyję.

Benedykt miał ich zignorować, ale antoni paluszek, o dziwo, się do niego odezwał. do tej pory ludzie pogrążeni w amoku nie zauważali innych.

– jak nie możesz nic z tym z robić, to musisz się do nich przyłączyć. pomyśl o tym, drogi Bene-dykcie. ohhh, taaaaaak…

„Świat zwariował. muszę się stąd wynieść” – pomyślał wilczek.– nic z tego kochanieńki. dla ciebie też coś przygotowałem. miłość jest wieczna, a to miasto jest

miastem miłości – odezwał się ktoś za jego plecami.nim się odwrócił, poczuł, jak jego ciało przeszywa strzała. zabolało. dotknął miejsca, w którym

powinien tkwić grot. poczuł coś na prawo od serca. Lekko się trzęsąc, skierował wzrok na małego mężczyznę wiszącego w powietrzu. Karzeł unosił się nad ziemią, a strażnik miał wrażenie, że śni.

– tak jak widzisz, słoneczko, jestem kupidynem. z wielkimi ambicjami… – powiedziało stwo-rzenie, po czym z radosnym śmiechem na ustach, odleciało.

Kapitan poczuł ciepło rozchodzące się po ciele. Gdy dotarło do mózgu, zobaczył nieprzerwa-ny ciąg obrazów, a w nich cudowną istotę. już wiedział, że nie będzie mógł bez niej żyć. oczami wyobraźni ujrzał ostry podbródek z drobną brodawką, usta wykrzywione w pogardzie oraz oczy w kolorze zachmurzonego nieba. skóra kobiety nie była już sprężysta, ale miała swój urok. Kreski i przebarwienia pokrywające ciało oraz białe jak śnieg włosy były jego marzeniem. sprawa ero-tycznej zarazy odpłynęła w niebyt. Benedykt z błogim uśmiechem na ustach ruszył w stronę skraju miasteczka, gdzie mieszkała jego wybranka, miejscowa stara wiedźma.

***

Śmiech niósł się po niebie, gdy kupidyn leciał nad miastem.– tak! zostanę zapamiętany! pfff! Kto by się przejmował zasadami. nikt nie zwolni z funkcji wie-

lkiego maritona! cholerny bóg miłości – mówił sam do siebie, a zadowolenie na chwilę zniknęło z jego twarzy. – cięcia etatów zachciało się wprowadzać. nazatrudniał słodkie, dziecięce amorki… jeszcze mnie popamięta! nikt mnie nie powstrzyma! najpierw jedno miasto, później cały świat!

Kołysząc się lekko w powietrzu, odleciał w siną dal.

32 Herbasencja

fantastykadzierżący życie - niosący śmierć

„trwaj więc młody Vendaryjczyku, wykuwaj swój Los, poprzez czyny, odwagę, poprzez słowa wybierane rozważnie i z czystym sercem. Bacz jednak na stary Świat, on zapragnie cię powstrzymać, będzie chciał zniszczyć twe marzenia. idź w przód, lecz rozglądaj się na boki. patrz mijanym lu-dziom w oczy. zwłaszcza starcom. po szaleństwie ich poznasz. niechaj starcy nie zdołają wciągnąć cię w swe obłędy”.

– z przemówienia rudigarda f. hexhama,podczas zaprzysiężenia na urząd prezydenta.

/Vendaria. późna wiosna roku 64./trudno byłoby znaleźć rzeczy bardziej przeciwstawne niż przemyślenia ebena Lynchee i krajobraz

widziany przez wąsko odsunięte drzwi drewnianego towarowego wagonu. Gdy chłopak opuszczał powieki, miał przed oczyma duszy czerń śmierci, symbole wyrażające niemoc sprawiedliwości i nieodgadnioną zapowiedź przyszłych dni. Gdy owe powieki unosił, widział spokój i życie – zieleń pól w różnych odcieniach, bezgłośnie szemrzące rzeki, kanały nawadniające i małe pojedyncze skupiska kolorowych farmerskich domków.

pociąg jechał na południe, parł przez trawiastą równinę ze stukotem i sapaniem, zostawiając za sobą warkocz dymu. od czasu do czasu ebena budził gwizd dobiegający z lokomotywy. Godziny zlewały się ze sobą, dni przechodziły jeden w drugi.

eben nigdy wcześniej nie znajdował się tak daleko od memorii; właściwie jedyny krajobraz jaki znał i z którym się utożsamiał był miejską plątaniną uliczek, trotuarów, schodów i wysokich, drapieżnie sięgających chmur budynków. szarość i czerń – te barwy kojarzył najsilniej, no i jeszcze czerwień krwi, tak wszechobecnej wśród miejskiej biedoty. Vendaria od zawsze była dla ebena miejskim piekłem, bo tymże właśnie była memoria. ze zdziwieniem i nieskrywanym zachwytem chłonął zieleń i złoto pól uprawnych, błękit wód i nieba, biel obłoków – nad miastem zawsze wisiała zasłona ciemnych, przygnębiających chmur.

Vendaria posiadała inne oblicze; eben, po raz pierwszy od kiedy pamiętał, uśmiechał się, ot tak, patrząc. jednak, gdy ogarniał go sen, pojawiały się wspomnienia, a z nimi powracała niepewność i ból.

piotr Grochowski(szeptun)

rocznik ‘79, urodzony i zamieszkały w Krakowie. historyk, pe-dagog i wychowawca. nałogowy gracz rpG i (częściej) mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. instruktor zhp i działacz na rzecz kultury hip-hopowej.

z pozostałymi opowiadaniami autora można zapoznać się na stronie: http://szeptun.blogspot.com

33Październik 2015

***

/dystrykt północny, wieś Logenberk, na południe od memorii. zima 63./Gdy wyciągnęli ich z wody, wyglądali jak trupy – twarze mężczyzn zsiniały, dłonie nabrały pra-

wie niebieskiego koloru. woda była lodowata, zresztą cudem ich znaleziono, Gregga Broomell i jego syn wydobyli nieszczęśników przez przerębel...

co robili na zamarzniętym jeziorze? nikogo to nie ciekawiło, bo svena i polliego nikt nie żałował. znani byli w okolicy z drobnych kradzieży; czasami posuwali się nawet do gróźb, wymachiwali nożami. z całą pewnością niektórzy mieszkańcy Logenberk odetchnęli z ulgą.

rupert pock orzekł, że „już po nich“. Każdy z zebranych przyjął to za pewnik – rupert wyuczył się leczenia ran na polach derry, w czterdziestym drugim.

eben nie myślał, nie szacował, wpatrywał się w ich przerażające, wytrzeszczone oczy. nikt nie fatygował się, by przymknąć topielcom powieki. teren wokół ciał opustoszał, bo gruchnęła wieść, że w jeziorze jest ktoś jeszcze... wszyscy rzucili się w stronę północnego brzegu, jednak ebenowi coś nakazało pozostać przy ciałach... Leżeli na śniegu, z rękami rozrzuconymi na boki; w mroźnym powietrzu próżno było szukać ich oddechów.

„zimne trupy, jak mawiają“. chłopak sięgnął do plecaka, wymacał szorstki materiał sztandaru – wyjął go mimowolnie, jak-

by jakaś nieznana siła kierowała jego rękoma. nakrył twarze zmarłych i poprawił marszczący się materiał, wygładził go delikatnymi ruchami...

od razu wyczuł zmianę: ciała zadrżały, głęboko wewnątrz piersi polliego coś zadudniło. ebena przeszył dreszcz, odskoczył. sven delikatnie poruszył palcami lewej ręki – na dłoń zaczęła powracać naturalna różowawa barwa.

chłopak zamarł w bezruchu, wykonał trzy głębokie wdechy, zimne powietrze wdarło mu się do płuc, zakłuło. szybko schylił się i szarpnął za materiał, odwracając wzrok od twarzy leżących. pognał co sił w nogach, prosto na farmę Bernarda.

w oddali, za plecami słyszał okrzyki, więc zatrzymał się na moment, wcisnął sztandar do pleca-ka i zakrył uszy dłońmi.

nikt go nie ścigał.

***

/dystrykt południowy. Veppen. Budzące się lato 64./„Veppen? to kontynentalna nazwa…”. eben zastanowił się. „po vendaryjsku, jak mówił Bernard,

to będzie… coś, jak żmijowiec?”.chłopak nie pragnął się dowiedzieć, skąd mogła pochodzić nazwa miasteczka, ale wygląd osady

od początku nastrajał negatywnie. stare drewniane domy, z rzadka podmurowane, wyglądały na pochodzące z czasów czarnej wojny. próżno było szukać jakichkolwiek prób restaurowania lub chociażby odświeżania tych domostw. Środkiem głównej ulicy biegła jedyna asfaltowa droga, także nie pierwszej już nowości.

„co za licho wymyśliło, że taki mieszczuch jak ja…”– przejazdem?eben odwrócił głowę gwałtownym ruchem. trzech starców, każdy wyglądający podobnie,

w zielonkawych uniformowych koszulach i potarganych drelichowych spodniach, okupowało jedną z werand. ten z najbujniejszą brodą wychrypiał ponownie:

– przejazdem, co?eben kiwnął głową.– czego szuka, he?chłopak westchnął. szczęście lub cholerny pech, a może jedno i drugie. postanowił zaryzykować.

34 Herbasencja

– mieszka tutaj profesor, wykładowca z uczelni. mam adres. – eben za wszelką cenę starał się uniknąć podania nazwiska. wyciągnął świstek papieru z kieszeni i pomachał nim.

– nie mieszka – burknął drugi ze starców, na głowie miał zawiązaną wściekle czerwoną chustę. – nie tutaj. naukowiec ma majątek za miastem. na bagnach.

chłopak zmarszczył czoło.– może…– Karl mądrze gada – włączył się trzeci starzec. – więcej naukowców, profesorów i pisarzy nie

mamy w okolicy. nijak się nie da pomylić. ziemia należy do hagenów od dawna, będzie jeszcze przed wojną, tą prawdziwą, ma się rozumieć…

„Bez pudła”, szepnął w duchu eben. „wszystko się zgadza. tylko, czymże zasłużyłem sobie na tę pomoc?”.chłopak sięgnął do kieszeni. wyciągnął dłoń i starał się przeliczyć srebrne i brązowe monety.

trzeci ze staruszków, chudzielec ze sportową czapeczką nasadzoną na łysą czaszkę, roześmiał się. – schowaj pieniądze, młodzieńcze. pomagamy ci dla zabicia nudy i z przyzwoitości... nasze

rachunki płacą prezydent i senat. – starzec popukał knykciem w swoje udo, dał się słyszeć głuchy, drewniany dźwięk. – w podzięce za zabijanie hildeńczyków. a wiesz, że Veppen to hildeńska na-zwa? paradoks, nieprawdaż...

– Bardzo panom dziękuję – rzucił szybko eben, zdając sobie sprawę ze swojego nieobycia. – nie przedstawiłem się, za co przepraszam. nazywam się den Gaalz, Kaspar den Gaalz. – chłopak zmyślił to w pociągu; nazwisko było jednym z najpopularniejszych w północnym dystrykcie, a imię nosił jeden z jego dawnych kumpli. eben nie sądził, żeby poszukiwano go, aż tak daleko na południu, jednakże postanowił być czujny. sztandar spoczywający w skórzanej torbie przewieszo-nej przez ramię posiadał ogromną wartość; zapewne dla wszystkich zainteresowanych.

starcy pozdrowili chłopaka skinieniem głów i sami podali swoje imiona: „bujna broda”– zwał się Bo, „fan sportu” – januz, o tym w czerwonej chuście, było wiadomo, że używał imienia Karl...

– a ile właściwie masz tam tych vendarionów? – zapytał starzec w czapeczce. – nie bądźże wścibski, januz – upomniał go Karl. – to nie tak, przecież hagenowie mieszkają na bagnach…– ano, fakt... to ile ma tych pieniędzy? – Karl zwrócił się do ebena. – dziesięć vendarionów… i trochę drobiazgów... – wystarczy – zawyrokował Bo. – najlepiej by było poprosić Guriona.Karl pokiwał głową i wyjaśnił: – potrzebuje łodzi… mój wnuk ma odpowiednią. – staruszek wskazał dłonią kierunek. – niech

idzie asfaltem, a kiedy minie bar, niech szuka drogi w lewo, nad jezioro. nie da się nie trafić. w zakładzie niech spyta o Guriona… i wspomni o nas.

eben podziękował, poprawił torbę na ramieniu i zrobił pierwszy krok. – no i nie daj się orżnąć. – Bo roześmiał się.– dziesięć vendarionów to dużo, spokojnie zejdziesz

do pięciu, no może sześciu…– wezmę to pod uwagę, proszę pana – odparł chłopak. – a co do hagena, to nie rób sobie nadziei. – staruszek pogładził brodę. – nie wiem jaką masz

do niego sprawę, ale możesz nie mieć okazji do rozmowy. nie wiadomo, kto tam teraz mieszka... hagenowie wysyłają tutaj swoich negrów po jedzenie i potrzebne rzeczy, ale żadnego z właścicieli majątku nie widziano w Veppen od dobrych pięciu lat, od czasu zarazy...

„zarazy? na otchłań! „ eben poczuł ucisk w żołądku. spojrzał na asfalt, na odrapane fasady domów, w końcu przeniósł

wzrok na staruszków. Kiwnął głową i rzekł: – jeszcze raz serdecznie dziękuję. spróbuję szczęścia...

***

35Październik 2015

/wieś Logenberk. wczesna wiosna 64./choroba przyszła zaraz po ustąpieniu pierwszych mrozów. Ludzie zastanawiali się, zgadywali,

skąd mogła pochodzić. ponoć przywlekli ją wędrowni sprzedawcy, podróżujący całymi rodzinami przez środek kraju.

wiadomo było tylko, że przenosiła się bardzo szybko, zabijała w męczarniach; gorączka była wyniszczająca, krew ciemniała i wytaczała się na zewnątrz nosem i ustami.

zachorował stary Larsen z czerwonego pagórka i jego dzieci. ich farma znajdowała się naprawdę blisko. szkoła została zamknięta siódmego dnia.

jak miało się okazać, zbyt późno...

***

/nieopodal Veppen. Budzące się lato 64./płaskodenna łódź Guriona Baho uderzyła o korzenie wystające z brzegu, szyper sprawnie

przeskoczył na suchy ląd i uwiązał linę. momentalnie uniósł dłonie w poddańczym geście. eben poszedł w ślad za nim. Kilka metrów

dalej, na ścieżce wykarczowanej w dżunglowej gęstwinie, stał czarnoskóry mężczyzna – w dłoniach trzymał dwururkę. pot perlił mu się na twarzy, skapywał na jasną koszulę. Broń wyglądała groźnie, a człowiek ów wyglądał na takiego, który nie zawahałby się jej użyć.

– spokojnie, negro-tio – odezwał się Gurion, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – tylko przewożę gościa do twojego pana. opuść broń… –palce szypra powędrowały w okolice pasa z rewolwerem.

– ta… tak jest – wydukał eben. – przybywam z polecenia. nie mam broni. – mówiąc to zdał sobie sprawę z kłamstwa, przypominając sobie automatyczny pistolet Bernarda, stalowego „orła” schowanego w torbie.

– więcej nie poproszę, czarnuchu. – Gurion splunął w wodę. – nienawidzę, gdy ktoś we mnie celuje, a tym bardziej, gdy robi to jakiś…

– panie Baho – przerwał mu eben. – pan pozwoli, że ja to załatwię. nie chciałbym kłopotów… negr wyszczerzył zęby w dziwnym grymasie, być może miał to być jakiś rodzaj uśmiechu.– chłopak niech zejdzie – odezwał się, a mówił płynnie, z nienagannym, północnym akcentem,

takim jakiego uczyli w szkołach. – ty płyń precz. – wykonał gest lufą, zwracając się do Guriona.eben przeskoczył, odwiązał linę i rzucił ją szyprowi. ten wpatrywał się w negra wściekle, w jego

wzroku czuć było pogardę, wyższość, nienawiść…odbił od brzegu, używając wiosła.– chłopcze – krzyknął.eben nadstawił ucha.– wrócę jutro, o tej samej porze, to pogadamy… chętnie się dowiem, co sądzisz o tej plugawej

ziemi, jej właścicielach i ich czarnych psach… – Gurion splunął po raz kolejny.chłopak pokiwał głową i uniósł dłoń na pożegnanie. miał nadzieję, że u hagena znajdzie odpo-

wiedzi, których poszukiwał. nie był zaś pewien, ile potrzebuje na to czasu i czy odpłynie stąd tak szybko, jak zakładał…

negr celował w łódź tak długo, aż nie zniknęła wśród bujnej bagiennej zieleni. potem zwrócił się do ebena:

– chodźmy do majątku, proszę pana, prosto za ścieżką. słońce już nisko nad ziemią. – uśmiechnął się, tym razem szeroko i chyba zupełnie szczerze.

– nazywam się moz-makai i… będę niezwykle kontent, jeśli pójdzie pan przodem.

***

marsz był krótki, ale moz-makai okazał się gawędziarzem. już po krótkiej chwili eben wiedział, że dom rodziny Brann-hagenów zwie się cruann i wybudowany został dobre dwieście lat wcześniej,

36 Herbasencja

gdy pierwsi biali osadnicy dotarli na te tereny. obecnym właścicielem przybytku był niejaki sig-mund Brann-hagen, co ucieszyło chłopaka, bo zgadzało się z informacjami od Bernarda.

zabudowania były zaniedbane, przynajmniej ich większa część. całość otaczał prawdziwy, iście kontynentalny mur wzniesiony z kamieni. sporo czasu i zachodu musiało wymagać dostarczenie takiej ilości budulca na bagienne tereny – cruann leżało na wyspie.

wewnątrz murów usytuowana była potężna dwupiętrowa willa. oprócz domu, eben dojrzał także dużą stajnię, rozległy ogród i kilka drewnianych magazynów. dziedziniec był brukowany, pośrodku tkwiła cembrowina.

na werandzie, w podcieniu, siedział mężczyzna o siwych, praktycznie białych włosach. Gdy zbliżyli się do niego, chłopak spostrzegł kolorowy koc okrywający mu nogi – wieczór zaczął się na dobre i wysoka przez cały dzień temperatura spadła znacząco – i zdał sobie sprawę z faktu, iż mężczyzna spoczywa nie na krześle, lecz na inwalidzkim wózku.

moz-makai ukłonił się i odszedł. siwy mężczyzna uniósł dłoń i przywołał ebena gestem. weran-da zaskrzypiała, chłopak zasiadł na wskazanym krześle.

w ciszy słychać było dobiegające zza murów odgłosy nocnych zwierząt, w oddali ktoś śpiewał w nieznanym języku, zawodząc wysokim, melodyjnym głosem, jakaś uparta ćma tłukła się o klosz nałożony na podsufitową lampę… eben nie był pewien, ale w chybotliwym niewyraźnym świetle zdawało się, że po ustach nieznajomego mężczyzny błąka się uśmiech.

– napij się wody, młody człowieku.eben wzdrygnął się. spojrzał na stolik, tacę, karafkę i dwa kubki z grubego kryształu.– tak. oczywiście. – Kiwnął głową i sięgnął po naczynia, niezdarnie dzwoniąc szkłem o szkło. – dla pana?mężczyzna uniósł dłoń w odmownym geście. poczekał aż chłopak opróżni szklankę i odezwał się:– co cię sprowadza, młodzieńcze, z aż tak daleka?jego głos hipnotyzował, od razu przywodził na myśl nauczyciela… albo remgarda Kriela. „na otchłań”, szepnął w duchu eben. „to brzmienie…”.wciągnął powietrze do płuc.– jeśli dobrze rozumiem, pan to sigmund hagen. Brann-hagen.– a jakże. rozumiem, że mój drogi moz opowiedział ci wszystko…– nie wszystko… to znaczy, fakt, mówił co nieco o pana rodzinie… ale ja nie dopytywałem,

chciałem jedynie…eben zamilkł.– mówże – szepnął Brann-hagen. – zżera mnie ciekawość.– nie obawia się pan obcych – wypalił chłopak. – wpuścił mnie pan… – przerwał, bo wtedy

właśnie zrozumiał, iż moz-malakai nawet nie spytał o szczegóły, a trudno było uwierzyć, iż negryj-ski służący sam podjąłby decyzję…

eben świdrował rozmówcę wzrokiem.– pan wiedział… w jakiś sposób spodziewał się pan mojej wizyty. jak to możliwe? Kim pan jest?Brann-hagen odchylił się, oparcie lekko zatrzeszczało.– nieee – stwierdził przeciągle. – ja nie jestem nikim istotnym. podstawowe pytanie powinno

brzmieć: „kim jesteś ty?”.

***

„jestem prostym ulicznikiem, miejskim chłopakiem, który pomyślał, że odnalazł swoje powołanie. Byłem bandytą, złodziejem, złym człowiekiem. uwierzyłem, że zmiana jest możliwa, że otrzymałem cel, drogę przed sobą… ale wychodzi na to, że się myliłem. albo coś, jakaś siła, zakpiła sobie ze mnie, raniąc przy tym otaczających mnie ludzi. mój los, choć bardzo chciałem wierzyć, że jest inaczej, nie zależy ode mnie”.

– wysłał mnie Bernard Ber heuven, z małej wsi pod memorią. jego dziadek – max i syn maxa, Kurt – znali pana rodzinę, pana krewnych. Bernard opowiedział mi o Kręgu Vendariona,

37Październik 2015

o żołnierzach-czarodziejach. powiedział, że jestem cenny i muszę uciekać, i że tylko sigmund z rodu Brann-hagenów jest w stanie odegnać ciemne chmury zbierające się nade mną. Bernard był dobrym człowiekiem, który przeze mnie stracił wszystko.

– czy aby na pewno? dlaczego tak sądzisz?– Źle się wyraziłem, nieprecyzyjnie. Bernard stracił wszystko, bo ja zawiodłem, nie byłem

w stanie mu pomóc…

***

/wieś Logenberk. wiosna 64./żar bijący od płonącego gospodarstwa był straszliwy. eben obserwował ogień pożerający dom,

płomienie zdołały już doszczętnie opanować stodołę i resztę zabudowań gospodarczych.Bernard Ber heuven stał obok, jego wzrok miał w sobie pustkę, przerażającą obojętność. – przepraszam – rzekł eben, przełykając ślinę. – Bardzo chciałbym...Bernard położył mu dłoń na ramieniu, zacisnął ją mocno.– nie... nic nie mów. to było poza nimi, mną i tobą, poza naszym wyborem.eben przetarł twarz wierzchem dłoni, dopiero teraz, trochę ze zdziwieniem, poczuł łzy. stary farmer zgarbił się, zakasłał. ogień huczał, ogłuszał, kradł oddech.– musisz odejść. – Głos Bernarda przedarł się przez szum płomieni. – nie jestem już w stanie

cię chronić. nie jestem... – co zrobisz?– nie kłopocz się mną. to już skończone. eben skrzywił się, płonące drobinki zawirowały mu przed twarzą.– co z Bassem? twój syn...– Bass zrobi to, co należy – przerwał mu Bernard. – to dobry chłopak, posłuszny. zrobi to, co

mu nakazałem. nie wróci do Logenberk, nigdy już... nie ma tu nic…eben zacisnął powieki. w ciemności dostrzegł twarze bliźniaczek. Greta śmiała się, camilla, jak

zwykle, zdawała się bardziej poważna. „przepraszam, Bernardzie, nie zdołałem”. farmer mamrotał coś pod nosem. eben otworzył oczy i dostrzegł skórzaną torbę, trzymaną

przez Bernarda. chłopak odegnał myśli mącące mu w głowie i skupił się. usłyszał:– w środku masz prowiant, broń, notes z adresem. zapisałem ci, jak dotrzeć na miejsce. odnajdź

tego człowieka – Brann-hagena. to mędrzec, o którym ci opowiadałem.eben otworzył usta, ale Bernard gestem nakazał mu ciszę. dodał: – spiesz się, przed północą złapiesz pociąg na południe, zwalnia na diablim zakręcie, jak wszys-

tkie. spiesz się i, na otchłań, nie oglądaj się za siebie. eben tak właśnie uczynił.

***

/cruann. Budzące się lato 64./– Byliśmy jak bracia. – sigmund Brann-hagen zadumał się. następnie dodał, szybko wypuszczając

z siebie słowa pełne pasji: – chociaż, tak naprawdę, moc, która nas połączyła, dawała nam chyba nawet więcej... więcej niż wspólna krew. dzieliliśmy marzenie, magię, nadzieję... wielu, tę nadzieję pokładało w naszych gestach, krokach, celnych oczach, silnych pięściach... dla kilku z nas stało się to brzemieniem, jednak mnie dawało siłę do działania. chyba, w tamtym okresie, mógłbym określić siebie jako „patriotę“. tak. chciałem walczyć za Vendarię, za jej ludzi... Byliśmy młodzi, niedoświadczeni, ale niewyobrażalnie potężni.

Brann-hagen przerwał na moment, by złapać oddech. eben odezwał się:– staruszek... znaczy się pan Kriel... nie wspominał o panu...

38 Herbasencja

na usta Brann-hagena przybłąkał się delikatny uśmiech.– cóż, to akurat moja wina – wyjaśnił. – zawiodłem go i to po dwakroć. Kazałem mu odpuścić,

pozbawiłem go marzeń, zmusiłem, by podkulił ogon. przybrał fałszywa tożsamość, ukrył się i stał się cieniem dawnego siebie... naprawdę nazywał się Gorion solberg i był z nas najodważniejszy. szedł przodem, wraz ze sztandarem niósł życie, ja wspierałem go, stałem u jego boku, dzierżąc ostrze. Vendarion i szermierz – tak nas zwali.

Brann-hagen zakasłał i dodał, a w jego słowach zabrzmiała gorycz: – znienawidził mnie. eben otworzył usta, ale nie wypowiedział żadnego słowa. chwila ciszy zawisła pomiędzy

młodzieńcem i starcem.– coś się jednak zmieniło – wyszeptał w końcu Brann-hagen. – słyszę to w powiewach wiatru,

czuję, gdy przykładam ucho do skał w podziemiach, widzę to w płomieniach…eben skrzywił się, a w duszy zaczął przeczuwać kiełkującą obawę. „po szaleństwie ich poznasz”, przypomniał sobie znane wszystkim słowa. „niechaj starcy nie

zdołają wciągnąć cię w swe obłędy”.sęk tkwił w tym, że jeden starzec już wpłynął na życie ebena, ukazał mu pozornie nieprawdopo-

dobne zdarzenia, puścił w ruch szaleństwo. ten obłęd chwycił chłopaka za kark i pchnął go na szlak. – zmiana jest nieunikniona. – sigmund Brann-hagen kiwał głową i wskazywał ebena palcem.

– a ty jesteś jej heroldem. to pewne.

***

Drogi Sebastianie (skreśliłem, bo zabrzmiało żałośnie).Tak, czy inaczej, wiadomo, do kogo kieruję moje słowa; teraz zapewne to czytasz i zastanawiasz

się, po jakie licho, ten tępak Lynchee bazgrał te bzdury ... Cóż, świat się zmienia, ludzie też - nie jestem już tym chłopakiem, którego znałeś. A na pewno nie do końca.

Ten list otrzymałeś bezpieczną drogą; ludzie, którzy go dostarczyli, są moimi kompanami, pomagają mi i zapewniają schronienie. Seb - wpadłem w bagno, po uszy, ale szczęście uśmiechnęło się do mnie i już jestem bezpieczny. Tak myślę. Ten list skierowany jest tylko do Ciebie. Nie waż się pokazywać go komukolwiek. Nie ma w Memorii ludzi godnych zaufania.

Co do listu, to tak naprawdę, to nie jest list i nie do końca jest skierowany do Ciebie. To pamiętnik, rodzaj mojego dziennika, napisałem go chyba dla siebie, ale przesyłam go Tobie.

Strasznie to zagmatwane, a przecież zawsze prosto stawiałem sprawy. Zmieniło się u mnie. I jeszcze o pisaniu. Przypominam sobie, jak uciekaliśmy z lekcji Pani Vonn. Ależ byliśmy głąbami,

mówię Ci. Cud, że nauczyliśmy się liter. Teraz bardzo mi się przydają. Mój nauczyciel Sigmund wymusił na mnie uczenie się wymowy i zapisu, pokazał mi wiele słów. To on nakłonił mnie do zapi-sania tych zdań, tego listu-pamiętnika. Mówi, że gdy w głowie panuje zamęt i chaos – tylko przelanie myśli na papier daje ulgę.

Wiesz co? To prawda. Pomaga.

---

(…) Pewnie będziesz się śmiał, ale przecież zawsze lubiłeś te opowieści o potworach i ludziach z nimi walczących; te małe historyjki z ostatnich stron gazet. Seb, one okazują się prawdą. Wiem, bo dane mi było poznać tajemnice. Ukryłem się w majątku zbudowanym na skalnej wyspie pośrodku mokradeł. Nie mogę Ci napisać, gdzie jestem, ale uwierz, to miejsce jest niezwykłe; budzi strach, ale i podziw. Bardzo bym chciał, żebyś mógł na to popatrzeć - niestety to niemożliwe.

Pan tego miejsca – Sigmund – pochodzi ze starego kontynentalnego rodu, ale cała jego służba to Negrowie; pięknie śpiewające kobiety oraz cisi, silni i dumni mężczyźni. Nie znajdziesz tutaj ani jednej zmarnowanej chwili, ani jednej kłótni – to tak bardzo inne od naszego miejskiego życia. Niebywałe.

39Październik 2015

I jeszcze o Sigmundzie. Kiedyś, dobre dwa tygodnie po przybyciu, jeden ze służących Malhik-Jelle pokazał mi hol z płóciennymi obrazami. Na jednym był mężczyzna ubrany jak wojownik, z mieczem przy pasie. Najdziwniejsza była jego tunika czy może opończa – wyglądała jak suknia, taka jaką noszą kobiety; czarna w grube pomarańczowe pasy, idące z góry do dołu.

Malhik pouczył mnie: „Panie, wzbraniaj się przed żartami na temat ich odzienia, w rodzie Sig-munda mówią na nie – kilt. To pradawny strój“.

---

(…) Ćwiczę się, Seb, uczę się i szkolę, po równo w pisaniu i czytaniu (biblioteka w podziemiach jest niewielka, ale wypełniona książkami i zwojami), jak i w walce. W takiej prawdziwej.

Najpierw pokazali mi pięści; Pan Maduu zna specjalną sztukę walki (kiedyś na tych terenach zmu-szano Negrów do walki na arenach) i powiem ci, że ciosy ma mocne, wcale mnie też nie oszczędzał.

Potem przyszła kolej na pałki i noże, ale wyszło na to, że raczej się nie nadaję... Tak sobie myślę, że to może jednak na szczęście...

I wreszcie, ćwiczyliśmy strzelanie. Wiesz, że rewolwery mi nie obce, więc lepiej się sprawiłem. Strzelby, takie myśliwskie i nawet wojskowe – mają tu wszystko, trzymane w prawdziwej zbrojowni.

Cóż to za miejsce...Jutro mam ćwiczyć jazdę konną...

---

(…) Pod majątkiem, głęboko w skale, ciągną się korytarze, z których tylko część wykuli przod-kowie Sigmunda. Bardzo dawno temu wyspę zamieszkiwały plemiona Lumitów; tak jak i ty, dotąd wiedziałem o nich tyle, co ze słuchowisk braci Mellville. Po tubylcach pozostały malowidła na ścianach podziemnych sal i korytarzy. Któż wie, co kryje się w głębinach?

Sigmund zabrał mnie tam kilka razy, skrzypiącą windą dostaliśmy się kilka poziomów w głąb. Pokazał mi miejsca zakazane, gdzie czaiły się nieznane Siły. Czułem je, gdzieś pod skórą, szeptały do mnie... Nie Seb, nie zwariowałem, choć tak możesz sobie pomyśleć, czytając moje słowa. Nasz świat składa się z tego, co widzialne, dostępne wszystkim, i z tego, czego nie dostrzeżesz od razu, co przema-wia tylko do nielicznych. Ci wybrańcy są po równi szczęściarzami, jak i przeklętymi.

Oto moje życie...

---

(…) Minęło sześćdziesiąt dni, a ja spoglądam na wszystko inaczej, jakbym zbudził się ze snu. To fascynuje, przeraża, rodzi nowe domysły. Nie mogę napisać Ci więcej. Nie wolno mi zdradzić Ci ta-jemnic vogatów, nie powinienem pisać słów wyjaśnienia o Dzierżących, o zdradliwym Burzomyśle, o Zmianach zapowiadanych przez znaki: szepty wiatru, odległe grzmoty poza horyzontem czy śpiew czarno-świerszczy.

Nie wolno mi.

---

(…) To, jak pisałem na początku, pamiętnik, ale i list do Ciebie. Słowa kreślone w tym miejscu, przez ten długi czas, ze świadomością, że kiedyś je odczytasz, bardzo mi pomogły.

Dziękuję.

--- Eben

40 Herbasencja

***

/cruann. Latem 64./eben pokręcił głową, co samo w sobie zdawało się bezsensowne, bo w kamiennym kręgu

ćwiczebnym stał samotnie. jedyne towarzystwo stanowiły cienie pełzające po ścianach dzięki mi-gotliwemu blaskowi pochodni. pan maduu nie zwykł się spóźniać, przez ostatnie trzydzieści dni zawsze przybywał punktualnie.

aż do dziś. na zewnątrz szalała wieczorna wichura, do rozleglej piwnicznej izby docierały stłumione

odgłosy zbliżającej się nawałnicy. cały dzień coś wisiało w powietrzu, eben praktycznie wyczuwał nadchodzącą zmianę, a sigmund miał całkowitą rację. przestrzeń pachniała magią...

w otworze wejściowym pojawił się jeden ze służących, skinął na ebena i szybko zniknął w mro-ku. chłopak pobiegł; czuł, że powinien sie spieszyć.

przedostał się do pogrążonego w ciemności ogrodu, silny wiatr targał mu czupryną. służący powiódł ebena na dziedziniec, później skręcił w stronę stajni. tam czekał pan maduu, dzierżąc w dłoni pochodnię. w jej blasku bardzo wyraźnie widać było umięśnioną sylwetkę negryjskiego pięściarza.

chłopak otworzył usta, ale od razu je zamknął. zastygł, obserwując postać wyłaniającą się z pomiędzy boksów dla wierzchowców.

w pierwszej chwili, choć wiedział, że to zbyt szalone, by okazało się prawdą, pomyślał, że któryś z przodków sigmunda zszedł z jednego z obrazów zawieszonych w holu. eben rozpoznawał zdo-biony napierśnik, koszulę z długimi, szerokimi rękawami i, nade wszystko, kilt w kolorach rodu. przy pasie nieznajomego wojownika wisiało długie, masywne ostrze – bezdyskusyjnie morlandz-kie; podczas zajęć szermierczych chłopak napatrzył się na ten rodzaj mieczy.

wtedy wojownik, czy może rycerz, odezwał się, a eben zadrżał. Głos należał do sigmunda Brann-hagena, sędziwego siwego staruszka, na co dzień poruszającego się na inwalidzkim wózku.

– czas na nas, musimy jechać... eben zrozumiał słowa, ale nie pojął ich sensu, głowę wypełniał mu mętlik. „na wszystkie otchłanie... jak?“. – nasza pomoc jest potrzebna. maduu ma twój vogat…chłopak otrząsnął się i zamrugał. sztandar, jak sądził, spoczywał w sejfie, wedle porady sig-

munda, a klucze posiadał ponoć tylko eben. „więc?”.pan maduu wyciągnął przed siebie lewą dłoń; pakunek owinięty w brezent emanował niezwykłą

energią. chłopak spojrzał na sigmunda, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. teraz twarz przyozdobiona pomarańczowymi malowidłami na brodzie wydała się ebenowi znajoma – starzec wyglądał niezwykle młodo, jakby odzyskał dobre dwadzieścia, może nawet trzydzieści wiosen.

– wybacz, nie było czasu. – wiatr targał siwymi włosami mówiącego. – nawet moje tłumaczenia powodują straty. chodź…

eben pochwycił vogat, pan maduu skinął mu głową. jeden ze służących wyprowadził ze stajni wierzchowca, koń parskał i rzucał grzywą; w chybot-

liwym świetle pochodni trudno było ocenić jego maść – niejednolitą, łaciatą, charakterystyczną dla dzikich zwierząt.

sigmund Brann-hagen chwycił wierzchowca za grzywę i leciutko, bez cienia wysiłku wskoczył na grzbiet, dał znak i eben poszedł w jego ślady. mieli jechać razem, koń był nieosiodłany – chłopak zdał sobie sprawę, że takiej jazdy się nie uczył.

pan maduu podał im sakwę, którą eben przerzucił przez koński grzbiet przed sobą; schował do niej sztandar, z zaskoczeniem odnajdując w środku swój pistolet i amunicję oraz trzy pochodnie, z ostro zakończonymi drzewcami.

sigmund nachylił się nad szyją wierzchowca i wypowiedział kilka słów w nieznanym języku, później odwrócił głowę i krzyknął, głośno, bo wichura wzmagała się:

41Październik 2015

– przywitaj się z shoho, ebenie. to będzie długa przejażdżka, trzymaj się i cokolwiek się stanie, nie zwątp…

chłopak nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć, zresztą starzec uderzył boki konia piętami i shoho zerwał się do biegu. eben chwycił sigmunda za pas i, starając się nie spaść, bił się z myślami:

„to lumickie imię, jestem pewien. tak jak i tego, że przejażdżka po wyspie nie może być długą… wokół tylko bagna, więc?”.

Brama stała otworem; w pełnym galopie wypadli przed mury, a tam, w nieprzeniknionej ciemności, drgała magia, kłębiła się i… zapraszała.

wjechali więc. eben postradał zmysły…

***

obudziło go bujanie, rytmiczne podrygiwanie. zdał sobie sprawę, że nadal siedzi na końskim grzbiecie; powieki miał ciężkie jak z ołowiu. zdawało mu się, że mruga, lecz nie był w stanie przebić wzrokiem otaczających ciemności. powyżej szalała wichura, gdzieś w oddali mruczała burza. wiatr trzymał się z daleka, więc musieli znajdować się w jakimś zagłębieniu.

sigmund szedł obok wierzchowca, eben bardziej wyczuwał obecność towarzysza, niż go widział. zatrzymali się.po chwili do chłopaka dotarło, że sigmund przegląda sakwę. moment później w ciemności dały

się słyszeć tajemnicze dźwięki – metaliczne trzaski i chrobot. Błysnął płomyczek, zasyczało; sigmund uniósł dłoń z pochodnią, która momentalnie zajęła się dziwacznym zielonkawym płomieniem…

z początku ogień pełgał zwyczajnie, by za chwilę zwariować: tańczył na wszystkie strony, choć wokół próżno było szukać silniejszego ruchu powietrza. moment później uspokoił się i wyraźnie wygiął w jedną stronę, nienaturalnie, jakby wskazywał kierunek.

sigmund pokiwał głową, w zielonkawej poświacie jego twarz wyglądała upiornie. łagodnie położył palce na końskich nozdrzach. wierzchowiec parsknął i ruszył przed siebie.

wspinali się na wzgórze. im wyżej się znajdowali, tym bardziej wiatr rósł w siłę. zielony płomień nie poddawał się i uparcie wyginał w jedną stronę.

Błysk zalał całą okolicę światłem, uderzenie serca później nadszedł huk grzmotu i pierwsze, ogromne krople pojawiły się w przestrzeni. w następnej chwili deszcz stał się nawałnicą, a kolej-ne zygzaki piorunów zaczęły zlewać się w jeden, przeciągły świetlny sygnał. następujące po sobie grzmoty zagłuszały walące serce ebena – nigdy wcześniej nie dane mu było przeżywać tak niezwykłej burzy. Gigantyczna siła kumulowała się ponad szczytem wyniosłości, jakby wierzchołek stanowił cel, pioruny trzaskały weń raz za razem.

Kolejna fala jasności potwierdziła podejrzenia chłopaka – w strugach deszczu, tuż pod szczytem wzgórza, dostrzegli ciało; mężczyzna leżał w mokrej trawie, z piersią przyciśniętą do gruntu, z sze-roko rozłożonymi rękami; miał na sobie czarną poszarpaną koszulę.

sigmund przyklęknął, oświetlił ciało trzymając pochodnię lewą ręką i musnął palcami pra-wej dłoni twarz leżącego. pochodnia nie dała się pokonać także ścianie deszczu - płonęła jasno i wyraźnie, ku górze. eben zeskoczył z grzbietu wierzchowca i rozejrzał się. Kolejny piorun rozdarł niebo, z hukiem trafił w ziemię nieopodal. chłopak mimowolnie zadrżał. nie śmiał odezwać się, nie próbował nawet nazwać istoty zagrożenia, którego tak blisko się znajdowali.

czekał, odgarniając mokre włosy lepiące mu się do twarzy.sigmund Brann-hagen wyprostował się i przywołał ebena skinieniem. przekrzykując nawałnicę oznajmił:– użyj sztandaru, ocal konającego... musisz przenieść go na sam szczyt. tam będziecie bezpieczni.zapewne dostrzegł wątpliwość w twarzy ebena, bowiem wyjaśnił:– tego człeka zrodziła Burza, będzie go strzegła. jego i jego towarzyszy. Będziecie bezpieczni, gdy...sigmund urwał w pół zdania. płomień pochodni szarpnął się i w jednej chwili zielonkawy blask

przemienił się w czerwień.

42 Herbasencja

– Będziecie bezpieczni. – sigmund wbił pochodnię w trawę i wolno wysunął miecz z pochwy. – a gdyby to, co podąża śladem naszego człeka niezbyt obawiało się burzy, zadbam aby zostało powstrzymane poprzez żelazo.

eben otworzył usta, wykrzywił się, ale nie zdołał wykrztusić ani słowa. potaknął.morlandzki szlachcic przechylił głowę to w jedną, to w drugą stronę. deszcz całkiem przemoczył

mu koszulę i kilt, dudnił o napierśnik. eben ruszył do leżącego, wytężył wszystkie siły i chwyciwszy mężczyznę pod ramiona zaczął wlec go w górę, w kierunku szczytu. poruszał się tyłem, więc doskona-le widział jak sigmund przytyka swoją głowę do łba wierzchowca. shoho szarpnął się, by w następnym momencie puścić się pędem w dół. tętent kopyt i rżenie zostały momentalnie zagłuszone przez burzę.

ani jeden piorun nie sięgnął już wierzchołka od momentu, gdy tam dotarli. eben oddychał głęboko i szybko - ciągnięty mężczyzna nie należał do najlżejszych. teraz stało się jasne, że nogi miał połamane, wiele kości zmiażdżonych, a krew mieszająca się z deszczem wypływała z licznych, głębokich ran na całym ciele. to, że nadal żył, było cudem.

eben wyciągnął sztandar, przy okazji dotykając rękojeści pistoletu. Bez namysłu wsunął broń za pasek spodni, płótno rozciągnął na piersi leżącego i zamknął oczy.

„czymkolwiek jesteś i z jakiegokolwiek powodu to właśnie na mnie trafiłeś, okaż mi przychylność. Błagam cię. ten człowiek jest ważny, czuję to, choć nie potrafię tego wyjaśnić. okaż mi przychylność, daj mu żyć. Błagam. uratowałeś... ocaliłeś szubrawców i złodziei, pozwoliłeś mi przeżyć, choć da-leko mi było, przez całe życie, do bycia dobrym...“

eben poczuł łzy.„i pozwoliłeś odejść niewinnym... dałeś mi pustkę, śmierć, gdy najbardziej potrzebowałem

życia. Gdy potrzebny był cud. może już czas... Błagam. niech stanie się tak, jak...“chłopak otarł twarz, załkał. a później uderzył pięścią w ziemię. przeklął i zawył, unosząc twarz

w górę. ulewa uderzyła go, smagnęła po policzkach orzeźwiającą, niewidzialną siłą. uśmiechnął się.„nie. zapomnij o tym. zapomnij, do cholery, że kiedykolwiek o coś poprosiłem. i uważnie

posłuchaj - jakkolwiek to działa - po prostu daj mi moc uzdrawiania ran. rozkazuję ci!“.

***

ebena obudziło zawodzenie, jakiś odległy krzyk, przeciągły, wywołujący dreszcze. „skowyt“.nie miał pojęcia dlaczego stracił przytomność, ale dotykając nosa czuł lepką maź. deszcz ani

myślał zelżeć. chłopak leżał na boku, z głową przytkniętą do ziemi, tuż obok ciała przykrytego sztandarem. Kolejny skowyt przebił się spomiędzy ryków burzy. eben gwałtownie uniósł się na kolana, widział jak przez mgłę, głowa pękała mu z bólu.

na zboczu wzgórza, w silnej czerwonawej poświacie, raz po raz rozjaśnianej przez rozbłyski, trwał krwisty taniec. czarne, zwinne kształty, przynajmniej w połowie przypominające istoty ludz-kie, otaczały sigmunda, co chwilę przypuszczając ataki.

morlandzkie ostrze spijało światło z piorunów sprowadzanych na ziemię, wirowało, trudne do śledzenia wzrokiem. Kąsało. odrąbywało kończyny zakończone szponami. napastnicy próbowali obalić wojownika, atakowali naprzemiennie, czasami w kilku na raz - ale wydawało się, że nie mieli szans. eben uśmiechnął się.

„niebywałe“. przed oczyma stanął chłopakowi staruszek Brann-hagen wylegujący się na ganku, w swoim inwalidzkim fotelu. „ty stary draniu...“

Gwałtowny ruch lekko z boku, po prawej, starł uśmiech z twarzy ebena. Błysnęło. postać pędziła prosto do szczytu, biegła, wspomagając się rękoma; wyglądała pokracznie, jak pół-pies odziany w czarne szmaty, tyle że ogromnych rozmiarów.

chłopak szarpnął za kolbę i wycelował ciężki srebrny pistolet, ujmując go obiema dłońmi, tak jak uczył go Kahela-Kweli.

43Październik 2015

Błysnęło.„pewny chwyt, szybka decyzja i spokój w duszy“.nacisnął spust, przytrzymał. wojskowy „orzeł“ Bernarda wypluwał z siebie nabój za nabojem,

łuski zawirowały pomiędzy kroplami, z sykiem przecinając powietrze. Grzbiet, ramię, błysk, grzbiet, pudło, błysk, pudło i jeszcze raz pudło.pół-pies warczał i pluł, sapiąc znalazł się trzy kroki przed ebenem. Głowa bestii przypominała

ludzką, ale była przerażająco zdeformowana, pośrodku kłapały zębiska.chłopak wciągnął powietrze, poprawił palce zaciśnięte na kolbie i ze zdumiewającym spokojem,

dokładnie wtedy, gdy jasność zalała okolicę, nacisnął spust po raz kolejny. pół-pies dostał w tors, w szyję i w głowę - duży kaliber spowolnił bestię, ale tylko nieznacznie. rozpędzone, śmierdzące monstrum wpadło na ebena, ścięło go z nóg i wydusiło oddech z płuc.

wzgórze pokryte było trawą, praktycznie pozbawione kamieni. Bezwładna głowa chłopaka trzasnęła w jedną z nielicznych, kamiennych powierzchni.

***

zbudził go chłód poranka, szare chmury pędziły po niebie, gdzieś spomiędzy nich wylewało się pierwsze światło dnia. eben siedział, pod ręką miał leżące ciało nakryte sztandarem. szybko obrócił głowę – plecami opierał się o plecy sigmunda. chłopak wstał, delikatnie przytrzymując starca za ramię i starając się go nie przewrócić. wyraźnie było widać, że sigmund powrócił do swojej zwykłej formy – twarz miał niezwykle bladą, zmęczoną, wychudzoną, powieki opuszczo-ne. eben nie dostrzegł u towarzysza żadnej widocznej rany, choć jego koszula przesiąknięta była posoką. napierśnik spoczywał w trawie, między bezwładnie rozrzuconymi nogami sigmunda, w lewej dłoni starzec ściskał miecz w odpiętej pochwie. oddychał spokojnie, powoli.

– udało ci się, młodzieńcze. nie dałeś mu umrzeć i sam nie postradałeś żywota. dokładnie tak, jak miało być...

eben szarpnął za ciężki mokry materiał, odsłonił twarz uratowanego. mężczyzna był nieprzytom- ny, powieki drgały mu nerwowo, kąciki warg poruszały się, marszczyły, jakby leżący miał zamiar zacząć warczeć. Bladość powoli ustępowała.

– jak? - eben dotknął tyłu głowy, poczuł krew i syknął z bólu. – co się właściwie wydarzyło?starzec nadal nie otworzył oczu. zacharczał i odparł:– chyba potrzebujemy więcej czasu, żeby ubrać to w słowa. tym, co powinno cię najbardziej

interesować, jest fakt, że nie zawiedliśmy.eben podejrzliwie powiódł wzrokiem po okolicy. wokół wzgórza kłębiły się opary mgły, niewie-

le można było dostrzec. sigmund musiał być świadom niepokoju trawiącego chłopaka.– już po wszystkim - wyjaśnił kojącym głosem. – powstrzymałem ich na zboczu; jedynego, któ-

ry mi umknął dopadłeś sam... wstaje dzień, a te bestie obawiają się światła. jesteśmy bezpieczni.– co z nim? jak zdołałem... – dosyć. – starzec syknął stanowczo, jakby wkładał w tę czynność ostatnie siły. – może braknąć

nam czasu. musisz ruszać...eben uniósł brwi.– sięgnij do mieszka, mam go pod koszulą. – sigmund gestykulował tylko prawą dłonią. chłopak

przypomniał sobie, że lewa ręka i nogi starca pozostawały niesprawne. nocna walka morlandzkim mieczem zatarła w pamięci ebena ten oczywisty fakt. – zabierz pieniądze i notes. znajdź telefon. sprowadź pomoc.

chłopak zacisnął dłoń na zawiniątku zabezpieczonym przed wilgocią. nie pytał już o nic więcej. rozmyślał o wybraniu kierunku, kiedy naszło go olśnienie.

– no niech mnie... przecież mógłbym... – Kucnął przy uratowanym mężczyźnie i dotknął sztan-daru. przeniósł wzrok na twarz starca.

– nic z tego. – sigmund otworzył oczy i posłał ebenowi smutny uśmiech. – nie zdołasz... magia, bogowie i wszystkie inne licha nie posiadają władzy nad mym ciałem. nic z tego.

44 Herbasencja

eben zagryzł wargi, sigmund opuścił powieki.– tylko ten cholerny vogat, tylko ten jeden, konkretny przeklęty vogat. trzyma mnie przy życiu,

wpędza ogień w zniszczone żyły, daje mi siły do pomsty, do zabijania... ale jest zaborczy; żadna inna moc nie może mnie tknąć. jest potężny, ale wczoraj mocno się napracowaliśmy. sprowadź pomoc, a my odsapniemy, nabierzemy sił.

eben pokiwał głową. półświadomie zaczął składać sztandar, zaginał materiał wyuczonymi ruchami.– Bardzo dobrze. – Głos sigmunda brzmiał, jakby docierał z otchłani. – trzymaj swój vogat

blisko, nigdy go nie zostawiaj... a co do kierunku, ja poszedłbym na wschód.

***

nim opuścił wzgórza, zrobiło się już całkiem jasno, a mgła zniknęła. na horyzoncie, lekko na południe, eben dostrzegł smużkę dymu. teren stał się płaski, pośród traw pojawiły się pierwsze krzewy i drzewa, zrazu karłowate, później już zwyczajne – wiele z nich powaliła nocna nawałnica. żywioł musiał dać się okolicy nieźle we znaki, po jakimś czasie chłopak zaczął napotykać ślady zniszczeń – kawałki dachówek, blachy, jakieś drewniane elementy; w korzeniach powalonego dębacza tkwiły drzwi od jakiegoś budynku. wokół walały się różnorakie śmieci i odpadki.

słońce wspięło się już dosyć wysoko, gdy eben, wiedziony przez dym, dotarł do farmy. trzy budynki usytuowane były pośrodku kukurydzianych pól, teraz prawie w całości zmiażdżonych przez burzę. dachy dwóch domów zostały zerwane; na podwórzu kręciła się grupka ludzi, z daleka słychać było warkot silników dwóch półciężarówek.

– dobrzy ludzie! – krzyknął eben, uprzednio porzuciwszy myśl, by zacząć konwersację od „dzień dobry“. farmerzy nie mieli przy sobie widocznej broni, ale zapewne ich samopoczucie było bardzo dalekie od „dobrego“. to, czemu poświęcili tak wiele, zostało w krótkim czasie zniszczone przez żywioł, ich nerwy musiały być bardzo słabe. – potrzebuję pomocy...

miny połowy z tuzina pracujących przy odgruzowaniu podwórza uświadomiły chłopakowi, że słowa, które wypowiedział zabrzmiały bezsensownie. reszta nawet nie przerwała pracy.

eben zbliżył się i uniósł w dłoni kilka banknotów.– musze zadzwonić. to pilne...postawny brodacz z czerwoną czapeczką z daszkiem nasadzoną na czubek łysej głowy łypnął

okiem, dał znak ręką swoim towarzyszom i ruszył w kierunku chłopaka. obejrzał go od stóp do głowy.– telefon – ponaglił eben. – musze wezwać pomoc.Brodacz rozłożył ręce i wyjaśnił:– nie mamy telefonu, zresztą wszystkie słupy w okolicy szlag trafił, a kable pozrywało. od

czterdziestu lat nie było tu tornada, aż do wczoraj.eben skrzywił się i mrużąc oczy spytał:– Gdzie jesteśmy? może jakieś większe miasto, gdzie mógłbym...– to carrander – przerwał mu brodacz. – tutaj zaczyna się dolina, jakieś dwie staje na północ

płynie carra i tam jest droga do edelltorn. w miasteczku mają wysokie budynki, to może i telefony będą działać...

– jak daleko do miasta?Brodacz wydął wargi, eben miął banknoty w prawej dłoni.– hmm. Gdybyś miał samochód... to po południu mógłbyś poszukać tego telefonu...chłopak przymknął oczy i przytknął palce lewej dłoni do czoła, następnie sięgnął drugą ręką do

kieszeni spodni i wymacał pieniądze. Kiwnął głową i zaproponował:– na zachód stąd są wysokie wzgórza, zabierz mnie tam swoją ciężarówką. jeśli pojedziemy od

razu, sami i z pustą paką, zapłacę ci wystarczająco dużo, byś przestał przeklinać tornado...

***

45Październik 2015

miejscowi nazywali wzniesienia „Kurhanami“, chociaż próżno było szukać pod nimi zmarłych. dalton morinn okazał się zarówno dobrym i sprawnym kierowcą, jak i gawędziarzem. eben wiedział, ze suma, jaką zaoferował farmerowi była znacząca, więc powody wylewności daltona były aż nader oczywiste.

ocalony mężczyzna nadal był nieprzytomny, ale wyglądał o niebo lepiej niż rankiem – pogrążony był w zdrowym śnie. także sigmund wydawał się silniejszy. dalton nie zadawał pytań, co było częścią umowy, pomógł ebenowi w załadowaniu nieprzytomnego i starca do samochodu, wręczył im pakunek zawierający ubrania na zmianę, po czym ruszył – prosto do miasta.

wieczorem dotarli do edelltorn, gdzie eben skorzystał z telefonu w miejscowym banku. w całym mieście ocalały tylko dwie linie; chłopak ucieszył się, że nie musiał dzwonić z posterunku straży. patrząc na mapę wyciągniętą ze schowka w półciężarówce daltona, ze zdumieniem uświadomił sobie jak blisko memorii się znajdowali – dolina carrander ciągnęła się przez centralną część dys-tryktu zachodniego wybrzeża. od miasta, w którym się urodził i spędził prawie całe życie, dzieliło ich nieco ponad trzysta staj, cztery razy mniej niż od cruann. to ostatnie szokowało ebena jeszcze bardziej – oznaczało bowiem, że w kilka chwil z bagnistych okolic Veppen w południowym dys-trykcie, shoho przeniósł swych jeźdźców na druga stronę kontynentu.

to nie miał być kres niespodzianek.eben zadzwonił pod zapisany numer i rzucił do słuchawki hasło w pradawnej mowie – po

shaeidańsku – której uczył się w przerwach między treningami. wymowę miał nadal koślawą, jak sądził, ale rozmówca uznał najwidoczniej, że wszystko gra, bo poprosił o podanie lokalizacji. chwilę później wskazał punkt – w pobliżu niedalekiego jeziora, dwie staje na zachód – i czas – świt. eben nie znał tego głosu, nie ufał mu, ale powtórzył sigmundowi wszystko, co usłyszał.

noc spędzili w samochodzie; eben w kabinie, czuwając obok chrapiącego daltona, staruszek i ocalony mężczyzna leżeli na pace, przykryci kocami. ranny nadal nie odzyskał przytomności, choć chłopak przez kilka godzin, po raz kolejny, okrywał go sztandarem. farmer zaparkował samochód na obrzeżach miasteczka, na zarośniętym placu, pomiędzy niszczejącymi przyczepami kempingowymi.

tuż przed świtem sigmund zastukał w kabinę, dalton odpalił silnik i pojechali w umówione miejsce. tam, nad jeziorem, obok pnia starego zniszczonego drzewa, eben wręczył farmerowi resztę obiecanych pieniędzy i podziękował mu za pomoc.

dalton omiótł wzrokiem starca i nieprzytomnego mężczyznę ulokowanych obok wystających korzeni, uścisnął dłoń ebena, życzył powodzenia i zdrowia; uśmiechał się pod nosem i kręcił głową z niedowierzaniem.

odjechał; po jakimś czasie warkot silnika ucichł, pochłonięty przez szum wiatru. wtedy sig-mund odezwał się:

– rozgryzłeś to...– co ma pan na myśli?– wiesz kim jest.eben spojrzał na nieprzytomnego, na skatowaną twarz okoloną czarnymi włosami, na której

pomimo wszelakich nieszczęść malował się spokój. mężczyzna oddychał, żył, wracał do zdrowia.– przed poznaniem pana Kriela gardziłem wiedzą o dawnych dniach, ale to się zmieniło. teraz

każdą informację ważę, doceniam, szanuję, łączę z innymi, wyciągam wnioski... muszę panu podziękować. otwarliście mi umysł, zdjęliście zasłonę z oczu.

eben usiadł obok starca. przez moment milczał, później zamknął oczy i zadarłszy głowę oparł ją o pień. – szalała burza, ale żaden z piorunów nam nie zagrażał, siły natury strzegły uciekiniera. dobrał

pan takie słowa… Gdy używałem na nim mocy sztandaru, wyczuwałem inny vogat. przynajmniej, tak mi się wydawało.

sigmund milczał.– to następca, jak ja. tyle, że przejął moc od kobiety. prawda?eben skierował wzrok na starca, ten uśmiechnął się delikatnie.– jednej z najwspanialszych na świecie – przyznał – bodaj najdzielniejszej.

46 Herbasencja

– Burzowładna – szepnął chłopak, ponownie opuszczając powieki. zdawało mu się, że wyczu-wa i słyszy dźwięki zbliżającej się nawałnicy. Gdzieś w oddali, za mgłą szumiała ulewa, być może grzmiało. zmarszczył brwi. – ale przecież ona zginęła...

sigmund przerwał mu:– duch nigdy nie daje się pokonać, moc przetrwa, vogat może usnąć na długi czas, ale zawsze

odszukuje nowego...szum nie był wytworem wyobraźni ebena. Kurtyna mgły rozstąpiła się gnana silnym podmu-

chem. spomiędzy szarych kłębów wyłonił się potężny kształt. Kilka metrów w górze zawisł stero-wiec, a już moment później z jego gondoli opuszczono specjalny transportowy kosz.

***

/cruann. Lato 64/eben Lynchee zamknął oczy i wystawił twarz na słońce, pozwalając ciepłu rozlewać się po po-

liczkach; ogród sigmunda pachniał, roje pszczół brzęczały w gęstwinie, gdzieś szemrał potok, żwir chrzęścił pod butami. spacerowali i rozmawiali, a czasem pozwalali zatriumfować ciszy – wtedy myśli, te czyste i pełne nadziei, ale i te mroczne, wypełnione niepokojem, wysuwały się na pierwszy plan.

„siedem dni. Ledwie siedem dni, od naszego powrotu, a czuję jakby minęły miesiące. a on wciąż nie odezwał się ani słowem, patrzy tylko przed siebie, pozwala się karmić i poić. jego rany zasklepiły się, ślad nie pozostał po bliznach, ale dusza tego nieszczęsnego człowieka… może sig-mund ma rację, że ciało goi się szybciej, duch potrzebuje czasu…”.

– troskasz się…eben otworzył oczy i spojrzał na starca, mocniej zacisnął dłonie na oparciach fotela i pchnął

wózek nieco energiczniej.– zastanawiam się, co będzie… – odparł. – co teraz? sigmund poruszył głową na boki.– zatrzymajmy się tutaj – zdecydował – pod krzewem jest idealne miejsce; niby zacienione, ale ciepłe.

Lato przyszło nam dobre, łagodne, bo widzisz, w tych stronach, na południu, upał potrafi zabijać…chłopak wypełnił prośbę towarzysza, sam usiadł na skraju żwirowej ścieżki i spojrzał starcowi w oczy.– wiemy kim jest… mam na myśli, że w pewien sposób rozumiem moc, którą włada. ale kim

byli jego prześladowcy? Kto zadał mu te straszne rany? pół-psy?sigmund wykrzywił usta.– to tylko ogary, pościg puszczony za zbiegiem… miałem już wcześniej do czynienia z takimi

bestiami. wysyłali je za linię frontu, by siały strach, by rozszarpywały gardła śpiącym wartowni-kom. służyły Legionowi, słuchały rozkazów czarnych magów. Byłem pewien, no prawie pewien, że zostały zniszczone… jakoś je przywołano. to daje do myślenia.

– czyli istnieją ich…– psiarze – dokończył starzec. – Bestie nie ruszają w pościg samoistnie, wyglądają prawie jak

ludzie, ale ludźmi nie są, choć może kiedyś, w jakiejś części, byli… muszą istnieć psiarze, a ci, z kolei służą komuś powyżej… obawiałem się tego…

– więc kim są jego – eben wciągnął powietrze – nasi wrogowie?sigmund zasępił się, odpowiedział chwile później:– to naśladowcy, słudzy cienia, być może tylko spaczeni szaleńcy, ale władają mocami, magią,

przywołaniami; nie wolno nam ich zlekceważyć. Legenda Legionu pozostała w wielu głowach, cra-nios został unicestwiony, jego ciało obróciło się w proch, sam dopilnowałem, by ów proch rozwiało siedem wiatrów… niemniej jednak, pamięć bywa silną bronią, motywuje do czynów. nie wolno nam zlekceważyć naśladowców, zwłaszcza tak potężnych. musimy być przygotowani, mocni…

starzec uśmiechnął się.– a skoro o tym, to coś obiło mi się o uszy, jakoby pan maduu nie zdołał zblokować kilku twoich

ciosów… jest w tym choć trochę prawdy?

47Październik 2015

eben rozłożył ręce i odparł:– uczyłeś mnie, by nie przechwalać się drobnostkami, ale notować je skrzętnie w pamięci. Lekko

podciągnąłem się w pięściach…– miło słuchać o twoim rozwoju, patrzeć na twoją zmianę. po ustach chłopaka błąkał się uśmiech.– dziękuję, pana słowa wiele dla mnie znaczą. znów zapadła cisza, tym razem przyjemna, wywołana pochlebstwami. eben na moment

zapomniał o troskach, ale cienie nie dały mu wiele czasu na radość. przypomniał sobie, o czym chciał powiedzieć:

– zastanawiałem się, jak bardzo nami rządzą? mam na myśli vogaty, rzecz jasna… wiem, że nie ma żadnej reguły, ale jednak… od wieków istniały te połączenia, więzi… jak bardzo?

sigmund spochmurniał i odpowiedział:– wszystko kręci się wokół posłuszeństwa, uległości, oddania się im… istotna jest siła, i ta

człowiecza i ta należąca do vogatu. nie istnieje jednoznaczna odpowiedź, nie ma prostej drogi, tak na prawdę nie wiemy przecież skąd pochodzą przedmioty, z jakim światem łączą nas swoją mocą, z jaką obcą rzeczywistością, czy może z którąś częścią otchłani… nie znamy ich motywacji, wiemy tylko, że zostaliśmy wybrani, a to, czym obdarzają nas vogaty, jest niezwykle cenne – może zmienić świat, zmienia losy ludzi. tak po prostu się dzieje… wiesz, że chciałbym móc, potrafić, dać ci wszystkie odpowiedzi, ale zwyczajnie, nie posiadam takowych…

eben milczał, obracał w palcach kamyczek, wreszcie cisnął nim w środek ścieżki i powiedział:– Vogat zsyła mi złe sny, ale słucha rozkazów.starzec rozciągnął usta w uśmiechu i opuścił powieki, teraz od cieszył się ciepłem promieni

słońca na twarzy. Kręcąc głową odparł:– to dobry układ mój chłopcze. niech mnie, to cholernie dobry układ…zza krzewów wychylił się moz-makai, skinął głową ebenowi, a chłopak dotknął palcami rami-

enia sigmunda. staruszek otworzył oczy i odszukał wzrokiem służącego. ich spojrzenia spotkały się na moment.

– nareszcie – szepnął siwowłosy dziedzic cruann. – mamy wiele pytań, a nasz gość zaczął nawiązywać kontakt z otoczeniem. pospieszmy się.

eben zacisnął dłonie na oparciach fotela i odetchnął. jego umysł i serce przepełniały niepewność i nadzieja. nie mógł się zdecydować, co miało przewagę, przygotowania do wewnętrznej batalii trwały, zbierały się zbrojne hufce.

niepewność dzierżyła czarny sztandar, na którym widniały liczne słowa w jakiś sposób powiązane ze śmiercią, strachem, niemocą.

nadzieja walczyła pod zielono granatowym, pod starym żołnierskim symbolem Vendarii, na tym wypisano tylko dwa hasła: „życie” oraz „przygoda”.

eben Lynchee miał niejasne przeświadczenie, że prawdziwa wojna właśnie się rozpoczynała.

Zawiodłem go i to po dwakroć . Kazałem mu odpuścić , pozbawiłem go marzeń, zmusiłem, by podkulił ogon.

48 Herbasencja

fantastykapragnienie (rozpamiętniczek)…teraz już mogła zwró cić buty. Utrzy my wał się sam, miesz kał na stan cji, nie wiel ki po ko ik w cen-

trum. Cie szy ła się ze spo tka nia. Wszyst ko wokół pod da ło się ra do snej at mos fe rze. Słoń ce miło przy-grze wa ło, było jasno i przej rzy ście. Do je chać do niego mogła tro lej bu sem, mu sia ła tylko do trzeć na tak do brze znany skwer. Czuła się szczę śli wa i bez piecz na. So lid ne, skó rza ne buty przy jem nie cią ży ły. Dziew czy ny cho dzi ły w su kien kach, chłop cy w szor tach i ko lo ro wych ko szul kach. Biel ko ścio łów kon-tra sto wa ła z na sy co ną głę bią nieba, gdzie nie gdzie tylko wi sia ła nie groź na chmur ka…

…cze ko lad ka z wi śnią pro sto z drze wa…

…bie ga li więc po stat ku, po mię dzy pa sa że ra mi, roz ra do wa ni dwu dzie sto lat ko wie, prze py cha jąc się i żar tu jąc, tylko jedna osoba odłą czy ła się, gdy wcho dzi li pod górę. Droga do skan se nu była długa, ale czas mijał we so ło. Koło od sło nię te go frag men tu ziemi – trwa ły tu wy ko pa li ska – cze ka ła na nich ko bie ta, z przy ga ną w oczach. Pew nie przed nią chciał się scho wać, po my śla ła o chłop cu, który się od-da lił, ale on za wsze cha dzał wła sny mi ścież ka mi, wie dzia ła prze cież o tym…

…bu dow la była so lid na, od wody od gra dza ły ją metry sza re go żel be to we go muru. Za po ra miała wiele kon dy gna cji, a na szczy cie, gdzie teraz się znaj do wa ła, czuć było groź ne po dmu chy, za po wia-da ją ce sztorm. Wkrót ce spie nio ne bał wa ny za czę ły wdzie rać się do środ ka, roz trza sku jąc szyby, nisz-cząc meble, za le wa jąc niż sze po zio my. Mu sia ła ra to wać matkę, wy pro wa dzić ją na górę, wy swo bo dzić z pu łap ki. Nie mogła jed nak przejść wąską, ra chi tycz ną kład ką, przez którą prze wa la ły się ol brzy mie fale. Zroz pa czo na z brze gu ob ser wo wa ła od da lo ną kon struk cję po śród ciem no ści po wstrzy mu ją cą napór wzbu-rzo ne go ży wio łu. Szu mia ło prze raź li wie i bez ustan ku. Obie opcje – że to wiatr, pod ju dza ją cy sztorm, lub gwar ulicy – przez chwi lę były rów no rzęd ne i rów nie praw do po dob ne. Do niej na le ża ła de cy zja.

ze wstrę tem wy bra ła war kot aut.

Le ża ła nie ru cho mo. sen jesz cze przez chwi lę ob le piał ją de li kat nym mu śli nem, z wszyst ki mi ta jem ni ca mi na wy cią gnię cie dłoni, lecz nie ocze ki wa nie za wi ro wał i znikł, po zo sta wia jąc pust kę. czuła się podle, par szy wie, jakby była po krzy wą, którą każdy dep cze z nie na wi ścią. ta bu ny ludzi.

Grzegorz patroń(Gapa)urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie wyznawca philipa Kindreda dicka.adres email: [email protected]

49Październik 2015

cóż, w pro sty spo sób można po wią zać ruch ulicz ny ze mną, po my śla ła. co robi auto – trąbi, co ja zro bi łam – na trą bi łam się, że hej. powód tej – z góry to wie dzia ła – nie roz trop nej i wpę dza ją cej w jesz cze więk sze po czu cie bez na dziei im pre zy pa mię tam do brze, tyle w te ma cie pa mię ci. film urywa się w knaj pie.

od dech, który sły szę, na le ży do mnie, czy do me tro sek su al nej na ro śli, z którą od paru lat po miesz ku ję?co było wczo raj? od na la złam pa mięt nik. wer to wa łam na iw ne wpisy, z tru dem po tra fiąc po-

wią zać ich au tor kę z wła sną osobą, aż do tar łam do krót kiej, we so łej no tat ki. „dziś tanio zdo by łam szkla ną kulę. przez chwi lę obraz był nie wy raź ny, ale wy re gu lo wa łam go spin ką do wło sów, tą bursz-ty no wą, znad morza, pre zent od m. prze kaz jest czy tel ny – za dwa na ście lat na stą pi… naj szczę-śliw szy rok w moim życiu!”. a jeśli w ja kimś pro fe tycz nym na tchnie niu pełna życia dziew czy na, któ rej była bla dym od bi ciem, ko rzy sta jąc je dy nie z ka wał ka szkła i jan ta ru, który – jak po wszech nie wia do mo – kryje w sobie pra daw ną moc, tra fi ła w dzie siąt kę? oczy wi ście ten rok się koń czył. i co, jeśli przy jąć, że ni ja ki, zbi ja ją cy się w jed no li ty rytm śnia dań, po wro tów z pracy, ga pie nia w te le wi zor, bez żad nych od stępstw, bez na dziej ny czas, może być fak tycz nie n a j s z c z ę ś l i w s z y m ro kiem życia? Któż mógł by na trzeź wo udźwi gnąć taki cię żar?

cię żar numer dwa rzecz jasna po wlo kłam ze sobą. mru kli wy ka me le on. jak można się tak zmie-nić? sko ko wo. pstryk i za cho wu jesz się zu peł nie ina czej. pie przo ny robot. ja sama – kon ty nu owa ła roz wa ża nia, od wle ka jąc, jak tylko mogła, mo ment wsta nia z łóżka – pod le gam cy klicz nym zmia-nom, ale re gu ła jest pro sta: mak sy mal ne wkur wie nie, dół, eu fo ria, tak co mie siąc. nie ma wyj ścia, dyk tat ciała. ale on? miesz kam z tym samym go ściem od lat, a mam wra że nie, jakby było ich kilku.

co mi w ogóle może za ofe ro wać? po wi nien wspie rać, pchać do przo du, mo bi li zo wać. Być mi opoką, pio trem ko ścio ła mnie samej. nic od niego nie do sta ję, a jak odej dzie, ot tak, bez słowa, pew nie dziś, ubra ny w uśmiech i skar pe ty, za bie rze się b e z n i c z e g o, po zo sta wia jąc wszyst kie swoje rze czy, ja je do sko na le wy ko rzy stam. Bo jak znik nie będę roz pa czać, za wo dzić nad każ dym ma te rial nym świa dec twem jego byt no ści. a potem będą ko lej ni, coraz gorsi, ni ja cy, za ma za ny po-chód znie kształ co nych syl we tek, bo jako towar będę tra cić na war to ści wprost pro por cjo nal nie do gru bo ści na kła da ne go ma ki ja żu.

jak się nie ze szma cić, kur czo wo trzy ma jąc się zera?coraz trud niej za cho wać bez ruch. ta swę dzą ca stopa, a smak w ustach po pro stu… jed no li cie

ohyd ny, bez szans na roz po zna nie, czy speł ni łam naj więk sze mę skie ma rze nie. jedna mi strzy ni porad mówi: „daj fa ce to wi wszyst ko, czego chce, do sta nie w domu, nie bę dzie szu kał”, druga „sza-nuj się dziew czy no, to i on bę dzie cie bie sza no wał”. jakby po cho dzi ły z dwóch zu peł nie róż nych wszech świa tów, ja kie goś ga lak tycz ne go plusa i mi nu sa. Któ rej słu chać? je stem gdzieś w ogóle jesz-cze ja sama? puk, puk, ist nie je taka osoba? czy sta łam się tylko zbio rem cy ta tów, mie nią cym się pat chwor kiem, do sko na le nie wi docz na na każ dym z teł, jakie ofe ru ją skle py wy sył ko we?

Bę dzie my krą żyć wokół sie bie, nie po zwa la jąc dru gie mu za znać szczę ścia, jak egip scy pół bo go-wie, lu dzie z gło wa mi sępa i twar dy mi dzio ba mi, tak po ręcz ny mi przy roz szar py wa niu ciał. cho-ciaż by seks. czer pię per wer syj ną przy jem ność z faktu, że musi upra wiać mi łość z osobą tak nie-atrak cyj ną, pa skud ną, jak ja. upa dlam go, po ni żam, ska zu jąc na seks ze mną. co to mówi do bre go o mnie lub złego o nim?

in ny mi słowy, męczy mnie kac. nie źle mi wali na czaj nik, po my śla ła smut no. ani ja taka ostat-nia, ani on taki pierw szy. je stem tylko zwy kłą dziew czy ną, on nor mal nym chło pa kiem. Ko cha my się, mo że my na sie bie li czyć. je ste śmy parą, do trzy mu je my słowa. to dobra, twar da wa lu ta. na tu-ral nie, cza sem jest się w dołku, nie ma co od razu hi ste ry zo wać. i mój umysł świet nie to ro zu mie, nie jest jed nak je dy nym miesz kań cem mózgu. tkwi tam coś jesz cze, co wyje z nie speł nie nia, bez-bron ne i nie zro zu mia ne, ukry te przed jego wzro kiem.

Bo on oczy wi ście gapi się na mnie, czuję to. nie jest to cie płe, po krze pia ją ce spoj rze nie – to rów-nież wiem. tak su je i oce nia. szuka wad, nie do sko na ło ści, tych wszyst kich de ta li, które utwier dza-ją go w po czu ciu, że towar nie jest zgod ny z umową. to dzię ki temu może się ode mnie w każ dej chwi li uwol nić, po jego stro nie jest bo wiem usta wa o ochro nie nie któ rych praw kon su menc kich.

50 Herbasencja

je stem prze cież wy bra ko wa na. mam swój sta ran nie ukry wa ny se kret. ranę tak bo le sną, że nawet boję się o niej my śleć.

Głupi fiut. Gnój. Gdzie się po dzia li ci twar dzi, pro ści męż czyź ni, na któ rych można było po le gać w każ dej sy tu acji? jakiż to był tytuł tego filmu, co to praw ni ka grał james ste ward, albo Gre go ry peck? nie złom ny, fan ta stycz ny koleś. wy ma rzo na opoka. tytuł, tytuł!

– zabić droz da! – wy beł ko ta ła dziew czy na.

ob ser wo wał ją od dłuż sze go czasu, po dej rze wa jąc, że skoń czy ła fazę snu, sam więc fakt wer bal-nej ko mu ni ka cji nie za sko czył go. z tre ścią jed nak miał pro blem. o ile pa mię tał, na tym ob sza rze geo gra ficz nym w du żych sku pi skach hu ma no idów nie prak ty ko wa no wła sno ręcz ne go uboju zwie-rząt, oprócz nie wiel kich ilo ści stwo rzeń uśmier ca nych w gro nie ro dzin nym do celów ry tu al nych. po nad to był nie mal prze ko na ny, n i e m a l pewny, że droz dem po ży wia ją się miesz kań cy we ne cji, a może wu wu ze li, ale nie lud ność za miesz ku ją ca teren na któ rym się znaj do wał. co praw da na stę-po wa ła coraz więk sza wy mia na in for ma cji, cho ciaż by wsku tek mi gra cji po pu la cji, asy mi lu ją cej się i prze ka zu ją cej tu byl com oby cza je i te pe, jed nak – o ile wie dział – ko bie ta, z którą miesz kał, nigdy wła sno ręcz nie nie uśmier ci ła isto ty o mniej szej lub rów nej ob ję to ści tkan ki mó zgo wia. jeśli już mia ła by to uczy nić, w ce lach re li gij nych lub za spo ko je nia głodu, za pew ne wy bra ła by kurę do mo wą, go łę bia, ewen tu al nie kar pia. zwy czaj uśmier ca nia kar pia był do brze udo ku men to wa ny i nic tu już nie było do wnie sie nia. jed nak wątek droz da…

zdał sobie spra wę, że na le ża ło zi gno ro wać ko mu ni kat. piel grzym ka, którą wczo raj od by li, a któ-rej celu nie był pe wien, wią za ła się z przy ję ciem przez nią dużej ilo ści środ ków osza ła mia ją cych. skru pu lat nie, choć bez przy jem no ści, ob ser wo wał zmia ny w za cho wa niu, mo to ry ce, ar ty ku la cji, któ rym pod le ga ła, od oży wie nia, roz luź nie nia, cze goś, co na zwał by bły sko tli wo ścią, aż po cał ko wi-ty roz pad oso bo wo ści. wy da wa ło się, że sub stan cje, które za ży ła, za kłó ci ły po strze ga nie przy czy no-wo-skut ko we jak i per cep cję, a być może i prze pływ czasu. wciąż wy da wa ła się nie obec na.

Być może taki wła śnie był cel wy pra wy – pod łą cze nie się do nie świa do mo ści zbio ro wej, opi sa nej przez junga, skąd za czerp nę ła wie dzę o war to ści prak tycz nej lub sym bo licz nej tego ptaka, a także ry tu ałów z nim zwią za nych. może na le ża ło by po wró cić do te ma tu w bar dziej sto sow nej chwi li.

mru gnął (nie kie dy n i e m a l za po mi nał o tym), nie prze sta jąc ob ser wo wać dziew czy ny, a kiedy spy tał:– a może spo ży je my na śnia da nie jajka? od kiedy stwier dzo no, że cho le ste rol… – prze rwa ła

mu ge stem.

mało się nie po rzy ga ła. Świ nia! wie dział do brze, że po takim ochla ju… zresz tą, sam kie dyś ostro ga ro wał, a teraz zero współ czu cia. pew nie wy my ślił sobie, że każ dym gra mem wy mio cin, który z niej wy du si, udo wod ni swoją wyż szość. zdep cze ją z kwa śną, wy nio słą miną. nie do stęp ny, wspa nia ły.

czuję, wiem, po pra wi ła się w my ślach, że mo gła bym go prze ga dać. uczęsz cza łam prze cież na za ję cia z re to ry ki, znam wy ra zy skła da ją ce się z wię cej niż czte rech sylab, i nie jest to wy łącz nie lo-ko-mo-ty-wa, jed nak że… wy ma ga ło to uży cia wielu słów. wy si łek, któ re mu nie po do łam.

wy to czy ła więc naj cięż sze dzia ła, wy sła ła po cisk, przed któ rym nie ma obro ny. Ko mu ni kat-pu-łap kę, na który nie ma wy star cza ją co do brej od po wie dzi… jeśli ata ku ją cy tak po sta no wi. jego obro-ną był za zwy czaj sło wo tok, który spo koj nie mogła zi gno ro wać, lu bi ła prze cież tembr jego głosu. po pro stu wy rze kła:

– nie ko chasz mnie już.

po wie dzia ła to skrze czą cym, nie wy raź nym fal se tem, za kasz la ła i od wró ci ła się tyłem. pod prze-ście ra dłem, któ rym była okry ta, ry so wa ło się jej nagie ciało o stan dar do wych wy mia rach i osią-gach. tuż obok dłoni leżał sta nik, nieco dalej na pod ło dze majt ki, potem krót ka spód ni ca (uszko-dzo na, ma te riał był nad dar ty, gdyż nie była w sta nie roz piąć su wa ka, z chi cho tem wy wra ca jąc się raz po raz ze spód ni cą zsu nię tą na ko la na). w przed po ko ju le ża ła jesz cze nie usz ko dzo na bluz ka, w ubi ka cji buty, w ła zien ce płaszcz i czap ka. trasa jej wczo raj sze go po wro tu, któ re mu to wa rzy szył.

51Październik 2015

za snę ła wtedy od razu, więc po zbie rał po roz rzu ca ne rze czy, po sor to wał i umie ścił w koszu na brud ne pra nie. miał już za miar przy stą pić do na pra wy spód ni cy, gdy zo rien to wał się, jak wiel kim by ło by to błę dem. umie ścił więc ele men ty odzie ży w miej scach, z któ rych je po zbie rał, sta ra jąc się wier nie od two rzyć ich po ło że nie. w majt kach zna lazł ślady moczu i śluzu. to wszyst ko ze bra ne ra-zem ozna cza ło, iż ciało wy sła ło jej sprzecz ne dys po zy cje: go to wość do spół ko wa nia i po trze bę snu. wbrew oczy wi ste mu na ka zo wi prze dłu że nia ga tun ku druga czyn ność zwy cię ży ła, z czego wy wnio-sko wał, że od po wied nio do bra ne wódka, wino i inne na po je mogą po sia dać moc prze zwy cię ża nia ba rier ewo lu cyj nych. Ko lej ny trop do pod ję cia.

cho ciaż, wła ści wie, co go to ob cho dzi ło? dry fo wał bez celu, pasji. mio tał się jak to stwo rze nie, które dy go ta ło obok w łóżku, mó wiąc miej sco wym slan giem, „na bur mu szo ne”. wy ra fi no wa nie, cała wie dza, którą mu prze ka za no, nie do star czy ła mu jed nej tylko rze czy: prze pi su na szczę ście. co zrów ny wa ło go z pry mi tyw ną isto tą obok.

czy mógł by jej przy nieść po cie chę? ostat nio za nu rzy ła się w ezo te ry kę, a także inne pseu do-nau ko we, cha otycz ne i roz pacz li we me to dy po szu ki wa nia od po wie dzi na nur tu ją ce ją py ta nia. od-na lazł w pa mię ci pa su ją cy tekst, usu nął z niego wszel kie wzmian ki do ty czą ce cie le sno ści, co wy da-wa ło się po żą da ną mo dy fi ka cją, wy cią gnął dłoń. roz pro sto wa ną de li kat nie umie ścił na szczy cie jej czasz ki. Gdy do kład nie przy le ga ła, prze cią gnął ją po wo li wzdłuż po licz ka i za czął mo no log.

– mia łem po wta rza ją cy się sen. na samym po cząt ku wi dzia łem wy łącz nie wiel ką plamę świa tła. Bił od niej spo kój, czu łem się bez piecz nie. po ja kimś cza sie zo rien to wa łem się, że z bieli wy ła nia ją się skrzy dła, aż uj rza łem zarys pięk nej, skrzy dla tej syl wet ki, wyż szej ode mnie o ja kieś dwie ście, dwie ście pięć dzie siąt pro cent. wciąż mia łem uczu cie, że je stem ko cha ny, nic złego mnie nie może spo tkać. oto spo ty kam czy stą mi łość. po trwa ją cej neony – ta kie go użył wy ra że nia, n e o n y – chwi li po czu łem, że ocze ki wa no ode mnie cze goś. Świe tli sta isto ta chce mi coś prze ka zać. otrzy ma łem pro sto kąt ny, pła ski przed miot. Byłem jed nak wciąż tak ośle pio ny, że nie mo głem zo ba czyć, co to ta kie go. Świa tło za czę ło bled nąć, a ja czu łem, że to coś nie zmier nie waż ne go. do pie ro dzi siej szej nocy byłem w sta nie do strzec, co to jest. Było to – dziew czy na wstrzy ma ła od dech – było to… twoje zdję cie.

Głup tas, po my śla ła, ale się stara. oczy wi ście nie tego ocze ku ję, ale jed nak na swój pry mi tyw ny, ego istycz ny spo sób pró bu je mi coś ofia ro wać. same słowa nie były ważne, prze cież tak łatwo mogły opu ścić czło wie ka, wio dąc nie za leż ny żywot. Li czy ła się jed nak in ten cja. p o c i e s z a ł mnie prze cież.

przy tu li ła się do niego na chwi lę, na gra dza jąc za pod ję tą próbę i za czę ła przy go to wa nia do pracy.mógł cho ciaż po sprzą tać, w miesz ka niu był chlew, ale oczy wi ście na mnie spo czy wa tra dy cją

uświę co ny obo wią zek dba nia o po rzą dek. cóż, wrócę jak po sprzą tam, to zna czy jak po sprzą tam, tak wrócę. do dia bła, słowa jej się plą ta ły, jak wrócę, po sprzą tam, po my śla ła. on oczy wi ście mnie opu ści, bo mój pech to jego szczę ście. pew nie z całym wy uz da niem, któ re go mnie skąpi, bę dzie nie stru dze nie mię to sił kopię ak tu al nie mod nej si li ko no wej gwiaz decz ki, nawet bla dym wspo mnie-niem nie za szczy ca jąc chwil, które dzie li li śmy.

– Lecę – po wie dzia ła mar kot nie i wy raź nie nie chęt nie opu ści ła miesz ka nie.

dźwi gnął się do po zy cji pio no wej. za dbał o po wło kę, ubrał się, wy szedł. długo pa trzył na drzwi, ide al nie nie ru cho my, po czym jed nym płyn nym ru chem dwu krot nie prze krę cił klucz w zamku. sto osiem dzie siąt wscho dów słoń ca. w tym od da lo nym od cen trum ga lak ty ki ukła dzie to pra-wie po ło wa peł ne go ob ro tu pla ne ty, na któ rej się znaj do wał, wokół ma cie rzy stej gwiaz dy. tę sk nił do nor mal ne go cią że nia, nor mal ne go świa ta, bez tych idio tycz nych ogra ni czeń form biał ko wych. ach, znowu być czy stą ener gią! ma rzył… zu peł nie jak ta pomoc na uko wa, ludz ka sa mi ca, która fan ta zjo wa ła o lep szym życiu. dzi siaj miał spo tka nie z opie ku nem roku. może ten świa tły mę drzec w końcu zde cy du je o za koń cze niu prak tyk? chciał by już zdać po wło kę, prze ka zać ją in ne mu stu-den to wi, albo niech prze łą czą ten ho me osta tycz ny ko stium w tryb au to no micz ny. miej sco we formy i tak nie wy chwy cą róż ni cy…

52 Herbasencja

fantasypieśń wilkówsłyszę pieśń wilków… wiem, czego chcą leśni drapieżcy. pojmuję jękliwe zawodzenie, i ten powtarzający się refren

błagalnego hymnu. dzisiaj obchodzę urodziny. samotnie...nie narzekam na życie… miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. szczeniackie lata bez

trosk, u boku wspaniałych rodziców. naprawdę mnie kochali. cieszyłem się każdym dniem. teraz męczy mnie tylko jeden problem, związany z tą kotarą. dobija… nie idzie o to, czy ją odsłonię, czy dam sobie spokój i przeniosę się daleko od rodzinnego domu. widzicie, tak naprawdę muszę zdecydować, jak dalej żyć. zostać, tak jak ojciec, farmerem, prowadzić gospodarstwo hodowlane, przejąć inne, bardzo ważne, zadania taty i mamy. musiałbym wtedy odsunąć tę zasłonę. nie każdy może tego dokonać – już zrozumiałem, że tylko ja.

teraz, gdy rodzice odeszli, muszę podjąć decyzję. ci, których pilnował ojciec, tam za ścianą, za tym murem przesłoniętym ciężką storą, pewnie się niecierpliwią. próbują przejść… wiem, że kilku ojciec przepuściłby. reszty nie. Gdyby się upierali, walczyłby z nimi. i dałby sobie radę.

– Thorwaldzie, znowu poradziłeś sobie z palcem w nosie…tak powiedziała do ojca moja mama, sigurd, gdy opatrywała mu ranę na przedramieniu. dziw-

ne imię jak dla kobiety, prawda? ojciec nigdy go nie zdrabniał. często dodawał: ”moja kochana”. a ona głaskała go po włosach.

siedziałem przy stole w kuchni, gdy mama przyprowadziła tatę. jadłem kogiel-mogiel. skłamałbym, pisząc, że się nie przestraszyłem, gdy zobaczyłem krwawiącego ojca. zamarłem z przerażenia. tak mocno zaciskałem zęby, że przeszył mnie ból. jednak szybko uspokoiłem się, bo tata się uśmiechał. wyglądał na bardzo rozbawionego. napomknął, wzruszając ramionami, że największy byk w stadzie przypadkowo uderzył go rogiem w przedramię, gdy nakładał paszy do żłobu. Buhaj cisnął się do jadła. mieliśmy mechaniczny dozownik karmy, jednak ojciec lubił sam wykonywać tę pracę.

tata zawsze, z nutą pobłażania, tak określał hodowane przez niego bydło – zwierzątka. jednak o naszym brytanie tobym, wielkim niczym potężny głaz, wyrażał się z wyraźnym szacunkiem, nawet respektem.

antoni nowakowski (rogerredeye, Fortapache)

prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieo-graniczonych… w chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania raymonda chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudio-wane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „wojnę i pokój” Lwa tołstoja i wszystkie książki fiodora dostojewskiego. ogląda też filmy z clintem eastwoodem i ”dyliżans” johna forda – no i coś pró-buje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… zdarza się, ze tworzy wiersze. całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

53Październik 2015

mama załatwiła wszystko w okamgnieniu. nożycami do cięcia owczej wełny obcięła rękaw ko-szuli. przemyła ramię spirytusem i cążkami kosmetycznymi wycięła zmartwiałe części skóry. po-tem zszyła ciało sporej wielkości igłą z nawleczoną nicią chirurgiczną. Ściągała szew z całej siły, a tata tylko się uśmiechał… na końcu zrobiła zastrzyk przeciwko tężcowi.

– Gdyby byczysko docisnęło cię do ściany, zgruchotałoby ci żebra – stwierdziła na zakończenie. – opatrzyłabym cię, ale długo musiałbyś poleżeć.

– odepchnąłbym go i pewnie połamałbym zwierzątku kości – odpowiedział ojciec, kręcąc przecząco głową. – nic by się nie stało… Byczysko nie zamierzało mnie skrzywdzić – po prostu straszny z niego łakomczuch.

mama już szykowała temblak. tata miał nosić przepaskę kilka dni. ojciec wolno zakładał świeżą koszulę, bo miał kłopoty z zapinaniem guzików. dostrzegłem, że

jego ciało pokrywa sporo blizn. szram.oblizałem łyżeczkę i zapytałem: – dlaczego tata ma na skórze wgłębienia i zgrubienia? nie bolą?usłyszałem perlisty śmiech mamy, jednakże odpowiedziała bardzo poważnie:– nie, są wygojone. to ślady po różnych wydarzeniach. – mama zręcznie wsuwała teraz guziki

koszuli taty w właściwe otworki. – z czasem zarosną, oprócz tych największych. ojciec z dumą może je pokazywać przyjaciołom.

wtedy po raz pierwszy usłyszałem pieśń wilków, wydobywającą się z wielu gardeł. siedzieliśmy w kuchni, późnym popołudniem. na dworze było jeszcze całkiem jasno. wiedziałem

już o istnieniu wilków, bo kilka razy słyszałem ich wycie. mama wyjaśniła, że w ten sposób zwołują się na polowanie. dodała z uśmiechem, że pewnie przekazują też jakieś wieści. dziwiło mnie, dlaczego zbierają się tak późno. sigurd powiedziała, że wilki w dzień drzemią, wylegują się, odpoczywają. wychodzą na łowy o zmroku, a nieraz później. jeden z nich daje pozostałym sygnał, a one go powtarzają, zwołując się na polowanie.

w piękny, letni dzień za ścianami naszego domostwa nagle rozległ się skowyt wielu gardeł. słuchałem tej melodii. dziwnie brzmiała, jakby zwierzęta po potężnych szczękach i ostrych kłach śpiewały jakąś pieśń. toby nastawionymi uszami też łowił dźwięki. a najbardziej uważnie wsłuchiwali się rodzice.

– szarzy bracia dziękują ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. ha!tata ładnie się uśmiechnął. wyglądał na bardzo zadowolonego.– dla mnie i oczywiście też dla nich – dodał po chwili, przewieszając temblak przez pierś. –

składają ci hołd. mama pokręciła głową. – skąd wiedzą? – rzuciła, wkładając swoje przybory do metalowego pojemnika. wygotowywała

je potem – kiedyś, gdy tata odniósł kolejną ranę, podejrzałem, że tak robi. – chociaż chyba jest coś w tym, co mówisz…

starannie poprawiła nieco potargane włosy.– wieści o nieproszonych gościach szybko się rozchodzą. – ojciec poruszył kilka razy ręką. chyba

sprawdzał, czy może jej używać przy codziennych pracach. – posłuchaj tylko, proszę. chwalą cię…oboje jakby o mnie zapomnieli, zajęci dobiegającymi do naszych uszu dźwiękami. wilki

z zapałem wyśpiewywały hymn. toby’ego też to zajmowało. otworzył wielki pysk i począł wyć. wtórował, jednak szybko chyba zaintonował coś samodzielnie, bo wilki powtórzyły jego melodię.

ponowiły dodatkowy refren… toby ochoczo uczestniczył w chórze basiorów, a ja nie wiedziałem, czy zjeść kogel-mogel do końca, czy coś mu pozostawić. postanowiłem podrapać brytana za uchem – uwielbiał takie pieszczoty.

zacząłem go głaskać, żeby zwrócił na mnie uwagę. mierzwiłem gęste i długie futro, głęboko wsu-wając palce. przekonałem się, że cielsko toby’ego też pokrywały zgrubienia i wklęśnięcia. Blizny…

miał pełno szram na grzbiecie, bokach i brzuchu, niektóre bardzo głębokie.

54 Herbasencja

***

słucham prośby szarych braci, rozważam ją… siedzę za biurkiem i spisuję tę historię, a one ciągle powtarzają błagalne proszenie. w szczególny dzień

– ukończyłem szesnaście lat. otrzymałem prezenty – mama przygotowała tort i placek ze śliwkami. tata wśród innych darów przekazał nowy wielki nóż – tak go nazywałem, kiedy byłem bardzo mały.

wielkie basiory proszą, żebym został. w poszczególnych zwrotkach mówią mi, dlaczego nie chcą, abym porzucił pusty dom. wiem już, kim naprawdę są te wilki. rodzice zostawili list. wielo-krotnie go czytałem.

Ktoś, kto przypadkowo w rozległej kotlinie usłyszałby wznoszące się i opadające wycie, pomyślałby, że wilczyska zbierają się na łowy. pewnie uznałby, że wywęszyły rannego jelenia albo sarnę – i zdecydowały się uderzyć o nietypowej porze, w blasku słońca.

wilki nie śpiewają pieśni zbyt często. słyszę ją dopiero trzeci raz. ponownie usłyszałem ich hymn, gdy grupa myśliwych spłonęła w samochodach. Byłem już wte-

dy znacznie starszy. niewiele brakowało, żebym stał się wyrośniętym młokosem. – Bezrozumni mordercy spiekli się na grzankę – powiedziała mama, gdy ojciec relacjonował

zdarzenie. – wilki, nasi przyjaciele, w większości uszły z życiem… Thorwaldzie, świetnie się spisałeś. milczałem, przełykając ślinę. wszystko widziałem, choć ojciec zakazał mi ruszać się z domu. – szykują rzeź szarych drapieżców. – tata wyraźnie się skrzywił, gdy usłyszał prośbę, abyśmy

wspólnie wybrali się na miejsce obławy. – pojadę tam, bo zasadzka obejmuje tez teren naszej farmy. Byłoby niedobrze, gdybyś oglądał mordercze wybijanie. chociaż…

spojrzał na mnie bardzo uważnie. po chwili potrząsnął głową. – jeszcze nie czas, żebyś zobaczył mordowanie… – z namysłem podrapał się po policzku. –

toby też tam poleciałby i wmieszał się we wszystko. zostań w domu. Brytan cały czas warczał, takim zduszonym charkotem. te dźwięki brzmiały groźnie i niena-

wistnie. tak samo wyglądały zjeżona na grzbiecie sierść i błyskające gniewem ślepia. ojciec uwiązał mastifa na łańcuchu, wsiadł do naszego land lovera i odjechał. wymknąłem się, przemierzając kotlinę znanymi tylko rodzicom i mnie ścieżynkami. policjanci twierdzili potem, że wydarzył się okropny wypadek, a splot okoliczności spowodował

śmierć pasażerów w strasznych katuszach. wycie myśliwych, smażących się w ogniu, słyszano daleko.ojciec prowadził gospodarstwo hodowlane – trzymał sporą ilość krów, byków i owiec, tylko

na mięso i wełnę. mieszkaliśmy daleko na północy, choć do kręgu polarnego pozostawała jeszcze spora odległość. dookoła domu pasma gór z ośnieżonymi szczytami, wydającymi się stanowić fi-lary nieba. Krótka wiosna, wspaniałe lato i bardzo długa, mroźna aż do szpiku kości zima. Kotliny pomiędzy stromymi wypiętrzeniami skalnymi, pełne trawy. w jednej z nich stała nasza sadyba. Lasy, w których młode drzewa desperacko walczyły o przeżycie, jednak, gdy wyrosły, porażały swoim ogromem. stojące w majestatycznej ciszy nieskończenie rozległe połacie jodeł i świerków, wyniosłych jak strażnicy spokoju tej północnej krainy. i bytujące tam wilki, watahy drapieżców, korzystających z obfitości zwierzyny. stawały się coraz bardziej zuchwałe, bo krowy i owce były łatwym łupem. długie pomieszczenia pośrodku hal, do których wiosną i latem zaganiano bydło na noc, otaczano teraz płotami z drutu kolczastego. wykładano wiele kawałów padliny, nafaszerowanych trutkami.

nic to nie dawało. wilczyska zaczęły zagryzać bydlęta za dnia. nie ruszały naszpikowanych truciznami świńskich półtusz.

wielkie stado wilków w końcu opuściło rozległe lasy. Koczowało na obrzeżach naszej kotliny. niczym dziwni najeźdźcy wataha atakowała cielętniki, miejsca wypasu i obory. nie ruszała jednak trzód ojca. mijała je obojętnie.

– są za bystre, żeby nabrały się na głupi podstęp z trutkami – skwitował podczas rozmowy z mamą nasz najbliższy sąsiad, stary Bjørn. – nie tak łatwo nabrać doświadczonych wojowników… próbują opanować kotlinę. zuchy!

dziwnie wtedy się uśmiechnął. ona też.

55Październik 2015

właśnie Bjørn przyniósł wiadomość o polowaniu. Ktoś zadecydował, że myśliwi radykalnie zmniejszą populację wilków.

wymyślono prosty plan rzezi. sprytnie odcięto watasze drogę odwrotu do odległych matecz-ników, rozpinając wzdłuż granic kniei liny z fladrami. zatarasowano odcinek, liczący ponad milę długości. flader jest chorągiewką, przedmiotem do machania. jednak wilki panicznie się ich boją. stanowią dla nich – dla zwykłych wilków… – zaporę nie do przebycia.

ukryty za sporym głazem wszystko widziałem i słyszałem. nagonkę i długą linię myśliwych ze sztucerami zaopatrzonymi w celowniki optyczne. Błyski i huki wystrzałów, przypominające inten-sywne walenie w blaszany bęben. Świdrujące uszy jęki trafionych zwierząt. patrzyłem na stado, na wilczyce, usiłujące przebyć łopoczące na wietrze flagi, rozpaczliwie wyjące, jakby płaczące z trwogi. cofały się… na młodziutkie wilczęta, srające ze strachu, krążące w kółko. też nie umiały okiełznać lęku przed falującymi chorągiewkami. na wielkie basiory, przewodników stada, zamykające szyk uciekającej watahy. poszły śmiało do przodu, i w parę minut pokonały zaporę, wydawałoby się, nie do przebycia. słyszałem wycie wilczych samców, donośne i rozkazujące.

zdawało mi się, że je rozumiem. teraz wiem, że dobrze odczytałem znaczenie jękliwych dźwięków. – nie bójcie się tych głupich szmat! – wykrzykiwały w swoim języku potężne wilczyska. –

uchodźcie w las, jak najdalej! młodsi z nas prowadzą resztę! osłonimy was! żegnajcie!stado przeszło linię flader. uchodziło z życiem… może tuzin tych rosłych wilków o posiwiałych już pyskach zawrócił i rzucił się do ataku.

patrzyłem na ten desperacki szturm. szare sylwetki, sadząc wielkimi susami, pędem zmierzały ku myśliwym, z rzężącym charko-

tem, wydobywającym się z szerokich gardeł. z wyszczerzonych kłów kapała ślina. w tym biegu, w tym naprężeniu masywnych ciał widać było, że wilczyska chcą tylko jednego – dopaść któregoś ze strzelców i zagryźć, zanim kule nie powalą ich na ziemię.

do moich uszu dobiegały okrzyki zdziwienia polujących, potem już przestrachu. widziałem liczne ogniki wystrzałów u wylotów luf strzelb, gorączkowe wymienianie magazynków nabo-jowych, słyszałem kanonadę huków.

trafione basiory wstawały, jęcząc niczym ludzie. ruszały dalej, brocząc posoką. z wysiłkiem truchtały do chwili, gdy kolejny pocisk pozbawił je życia. widziałem, jak oglądano zwierzęce tro-fea, dyskutowano nad jakością skór i obcinano uszy największych sztuk.

soczystą zieleń dna kotliny zasłały szare sylwetki, już milczące w spokoju i bezruchu śmierci.

***

potem oglądałem tę krwawą katastrofę. wracałem do domu gruntową drogą używaną do dojazdu na hale. nie chciało mi się przemykać

bocznymi ścieżynkami. wracali też myśliwi – paręset metrów przede mną jechały cztery land ro-very, pełne zabójców wilków.

piękny dzień, wspaniała widoczność, powietrze czyste jak kryształ. słyszałem śpiewy pasażerów samochodów, świętujących sukces.

na tym odcinku z wyłożonym kamieniami traktem graniczył nie za długi, jednakże głęboki uskok gruntu. jar, jak to w górzystym terenie. tata mówił, że w tym miejscu zimą i w dżdżyste dni trzeba uważać, żeby auto nie runęło w dół. Latem tylko nieco ograniczano prędkość.

Land rovery wcale się nie śpieszyły, prowadzone ostrożnie, bo pewnie kierowcy wiedzieli o mało widocznym wąwozie. wesołe piosneczki urwały się, gdy samochody spadały po kolei, jeden po drugim, jakby pchane w przepaść mocarną ręką niewidocznego olbrzyma. zbiorniki paliwa zdetonowały natychmiast, gdy kadłuby trzasnęły w skaliste dno żlebu.

cztery słupy ognia, zwieńczone koronami czarnego dymu. cztery płonące wraki. nękający uszy wrzask ludzi palonych żywcem, rozpaczliwe wycie niedawnych tryumfatorów polowania, teraz w męczarniach rozstających się z życiem.

56 Herbasencja

dziwnym trafem szyby nadwozi ocalały. policjanci mówili potem, że drzwiczki pozacinały się od wstrząsu, więżąc pasażerów w śmiertelnej pułapce.

potem nastała cisza, tylko płomienie jeszcze skwierczały. wszyscy zginęli, ale naprawdę długo umierali. w osłupieniu patrzyłem na katastrofę, nie mogąc oderwać oczu od widoku słupów ognia.

trwałem w bezruchu, aż poczułem ucisk ręki na ramieniu. dłoni ojca – stał obok mnie, w towa-rzystwie Bjørna.

ojciec uśmiechał się… – ci ludzie ponieśli słuszną karę – stwierdził szeptem. – nie powtarzaj jednak nikomu moich

słów. zamierzali urządzić rzeź – i prawie im się udało. Bjørn pokiwał głową. – Kilku z myśliwych pragnęło w podłej, podstępnej walce wybić tych, których kiedyś nienawidzili –

ciągnął ojciec po chwili milczenia. – skrzyknęli pozostałych, głupców, myślących, że jadą na zwykle polo-wanie. przywódcy watahy podjęli beznadziejny bój, ocalając resztę stada. Thorwaldzie, pamiętaj o nich.

zapomniałem napisać, że mam na imię tak samo jak ojciec. Bjørn dziwnie uśmiechnął się, z takim wyrazem zamyślenia na twarzy, jakby coś wspominał. – walczyli niczym berserkerzy, jak za dawnych, dobrych czasów – dodał, także szeptem. – szko-

da, że nie dopadli chociaż jednego z tych zbójów. słuchałem ojca, przetrawiałem słowa Bjørna, nic nie rozumiejąc. Ludzie spłonęli jak żywe

pochodnie, wrzeszcząc i jęcząc, a wyglądało, że tata cieszy się z ich śmierci. ojciec wyczuł mój nastrój. – nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje… – tata położył mi drugą rękę na ramieniu. –

nie zawsze zgon oznacza bezpowrotne odejście. niektórzy wracają, rzadko, bardzo rzadko, jednak wracają, przybierając inną postać. widzisz, tak stało się z tymi najzacieklejszymi wilkami. i z niek-tórymi z tych spalonych żywcem. jeśli jeszcze trochę podrośniesz, zrozumiesz wszystko. nikomu nie opowiadaj o naszej rozmowie.

pogłaskał mnie po włosach. ojciec nawet słówkiem nie wspomniał, że złamałem jego zakaz opuszczenia farmy.

mama czekała na tarasie. właśnie wtedy powiedziała do ojca: – dobrze spisałeś się, Thorwaldzie, naprawdę dobrze… Bardzo gorąco pocałowała ojca w usta. – myślę, że za jakiś czas usłyszysz pieśń – podjęła po chwili namysłu. – należy ci się.wiedziałem już, że rodzice byli kimś innym, niż mi się dotychczas wydawało. zastanawiałem się

także, czy naprawdę ojciec sprezentował mi długi kordelas, ostry niczym brzytwa, do zrealizowania dziecinnego marzenia o budowie szałasu.

może miał na oku inny, ukryty cel…

***

dzięki toby’emu zrozumiałem, że w kotarze jest coś bardzo dziwnego. od tej zasłony wszystko się zaczęło. Było też coś niezwykłego w wielkim i bardzo przyjacielskim psisku. Źle powiedziane – olbrzymim zwierzęciu.

toby zawsze wydawał mi się duży, jednak dziecko przerasta cały otaczający je świat. przynajm-niej ja tak odbierałem wnętrze domu i zabudowania farmy. Brytan stanowił element ukochanego otoczenia, więc nie dziwiłem się, że niczym tęgi odłam skały imponuje ogromem.

traktowałem toby’ego bardzo poufale. jeszcze nie pojmowałem, że potężnymi szczękami może w minutę zgruchotać grubą niczym wyrośnięty konar kość, żeby dostać się do szpiku. dla naszego mastifa rozłupanie krowiego gnata na strzępy stanowiło fraszkę – błyskawicznie rozgryzał goleń, szatkował na drobne kawałki i z wielkim smakiem wyjadał szarawą masę ze środka.

a ja liczyłem toby’emu zębiska… rączkami rozwierałem paszczę, dokładnie rachując kły i trzo-nowce. traciłem mleczne zęby, więc chciałem się przekonać, jak wygląda od środka psia szczęka.

57Październik 2015

sprawdzałem, czy nowe zęby będą równie mocne. Brytan cierpliwie znosił moje badania. stał z rozdziawionymi szczękami i czekał na koniec oględzin. czasami pomrukiwał.

– synku, jak myślisz, co chce ci powiedzieć? – kilka razy zapytała mama, widząc wkładanie rączki do psiej paszczęki. – coś chyba przekazuje…

– powiada, że nie bardzo podoba mu się to grzebanie, jednak pozwala mi, byle nie za bardzo długo – odpowiedziałem bez wahania. – trochę się nudzi.

rozumiałem psa… nie wiedziałem, skąd posiadłem tę umiejętność. wydawała mi się tak oczy-wista, że nawet słówkiem nie wspomniałem o niej mamie. rozumiałem kładziony przez toby’ego nacisk na poszczególne dźwięki, zmieniający ton wypowiedzi z dobrodusznej na przepełnioną lekką irytacją.

parę razy ojciec słyszał te rozmowy. zacierał dłonie… – doskonale… – skwitował kiedyś, kiwając głową. – o tym właśnie mówi toby. synu, słuchaj

go, wiele się nauczysz. myślałem wtedy, że ojciec żartuje, bo tata lubił żartować. Brytan wcale nie przebywał ciągle ze mną. znacznie później zrozumiałem, że pilnował mnie,

gdy w domu był tylko ojciec albo mama. jeśli rodzice nie wychodzili dalej, toby zajmował się swoi-mi sprawami. przeważnie polował na zające.

toby imponował wielkością i wagą. mylicie się, jeśli sądzicie, że był opasły i nieruchawy. patrząc na niego, miało się wrażenie, że składa się tylko z mięśni, kości, długiego futra i wielkiego pyska z imponującym zestawem zębisk. Był szybki niczym chart, a dogonienie biednego szaraka traktował jak zabawę. często je przynosił.

czasem zaglądaliśmy do pokoju z kotarą i wtedy toby stawał przed wielką storą, przesłaniającą ścianę. szczekał przynaglająco. odwracał łeb. już rozumiałem, że zachęca do spaceru. nie pojmowałem zachowania psa. dobrze znałem dom i wiedziałem, że za kotarą jest ściana, a za nią ogród. za każdym razem wyglądało jednak na to, że toby wybiera się w podróż i chce, żebym mu towarzyszył.

żąda odsunięcia kotary. Kilka razy spróbowałem. ani drgnęła. zasłona sprawiała wrażenie wykonanej z grubego,

fałdzistego materiału, ozdobionego mnóstwem znaków. przyciągały wzrok. uderzyłem w nią piąstką, gdy usiłowałem sprawdzić, co kryje się za grubą storą.

Krzyknąłem wtedy z bólu. Kotara była twarda niczym gruba blacha, spoista jak pancerz. moc-na jak korpusy naszych wielkich silosów z paszą. pobiegłem do mamy, pytając, czemu nie mogę odsunąć zasłony. i dlaczego jest taka dziwna.

spojrzała na mnie uważnie, tym razem wcale się nie uśmiechając. – synku, kiedyś przesuniesz ją bez trudu – odpowiedziała po chwili. – trzeba odczytać na głos

wyszyte na niej znaki. dowiesz się wtedy, co się kryje za tym murem. ogród, ale nie nasz, dobrze ci znany. inny, bardzo piękny.

– to bajka? – zapytałem z ciekawością. – opowiesz mi resztę wieczorem?mama na dobranoc czytała mi baśnie. czasami odkładała książkę i opowiadała jakąś historię.

uwielbiałem ich słuchać. – nie, choć dla wielu ludzi ta opowieść zabrzmi jak stara legenda, saga, może i bajda. – niespod-

ziewanie westchnęła. mówiła bardzo poważnie. – ucz się znaków wyszytych na kotarze. nazywają je runami. jeśli poznasz wszystkie i będziesz tego chciał, odsuniesz kotarę. podda się twojej woli i odsłoni przejście…

pomyślałem, że w tym innym ogrodzie zbuduję szałas. Śmieszne, ale takie miałem marzenie, też związane z tobym.

prędko poznawałem runy. pragnąłem wznieść szałas, bo chciałem spać z tobym. pies miał wspaniałe schronienie obok domu – półziemiankę z bali obłożonych darnią, w środku wysłaną grubą warstwą słomy. Liczyłem, że po postawieniu szałasu psisko będzie mi tam towarzyszyć i w nocy.

podskakiwałem radości, gdy stworzyłem z kilku runów pierwszy wyraz. mama krok po kroku wiodła mnie w świat znaczeń nieużywanych już znaków, często trudnych do zrozumienia. ojciec

58 Herbasencja

też mi pomagał. okazało się, że świetnie zna runy. tak dobrze, że wie o wielu nieznanych mamie. chyba nadal dla wszystkich okrytych szczelną warstwą pyłu zapomnienia.

tata podarował mi wtedy coś cennego – stary kordelas. długi nóż o rękojeści z rogu, z lekko zakrzywionym ostrzem, też z wyrytymi na klindze runami. mocno ciążył w dłoni.

– chcesz zbudować szałas, a brakuje ci narzędzi – stwierdził rozbawionym tonem. – ten nóż można wykorzystać do cięcia i obrabiania gałęzi, obciosywania, ale nie tylko… naucz się nim posługiwać.

cieszyłem się, że marzenia o przejściu do nieznanego ogrodu i wzniesieniu tam szałasu stają się coraz bardziej rzeczywiste. przygotowywałem już budulec, układając go w stosik za tarasem. wyprosiłem u mamy sporo lin i kilka koców.

ojciec z uwagą obserwował moje wysiłki. – usztywniaj rękę, gdy pracujesz przy obróbce palików – mówił, często pokazując, o co mu

chodzi. przecinał grubawą gałąź kilkunastoma dobrze plasowanymi cięciami. – łokieć sztywno, wtedy wkładasz w głownię całą siłę barku. ostrze wchodzi jak w masło tam, gdzie chcesz. pokażę ci jeszcze, tak dla zabawy, kilka pchnięć.

Byłem już na tyle duży, że zacząłem się nad pewnymi sprawami zastanawiać. niby rodzice moich kolegów ze szkoły prymarnej też zajmowali się hodowlą bydła, handlem czy

spedycją, jednakże ani nie znali runów, ani nie posiadali kordelasów. uznałem, że tata i mama po prostu są wyjątkowi. utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy niektóre runy na kotarze poczęły błyszczeć. czytałem na głos znane już wyrazy i nagle zauważyłem, że znaki jakby goreją. nabierają blasku. wyglądały pięknie i tajemniczo.

– Gdy poznasz wszystkie ich znaczenia, zapłoną – odpowiedziała mi mama na pytanie, czemu runy wyglądają tak wspaniale, a jednocześnie dziwnie. – wtedy zobaczysz ogród. dużo jednak pracy przed tobą.

Byłem zafascynowany runami, tobym, budową szałasu w nieznanym świecie za kotarą. i naszymi bardzo dziwnymi gośćmi.

***

mieliśmy wielu gości. cieszyłem się z ich przybycia, bo mama często urządzała przyjęcie powi-talne, choć nie dla wszystkich. zawsze przybywali pojedynczo. pytałem się, kim są.

– odwiedził nas kuzyn harald – odpowiadał ojciec, wyciągając korek z butelki wina. – dobrze, że do nas zawitał.

Kuzyn harald, daleki kuzyn sven, kuzynka frea, bo przybywały też panie. nigdy nie wracali. następnego dnia znikali i potem już nas nie odwiedzali.

przychodził też sąsiad, stary Bjørn. pomagał w przygotowywaniu pikników. włosy Bjør-na zaczynały już siwieć, więc dla mnie wyglądał na nieomal staruszka. rąbał drwa na ognisko. Lubiłem się przyglądać, jak macha siekierą o podwójnym ostrzu. wiedziałem już, że się popisuje, gdy długim i ciężkim styliskiem kreślił koła w powietrzu, jakby topór ważył tyle, co piórko. potem jednym ciosem rozrąbywał sękaty pniak. zazdrościłem mu, jak to chłopak.

– nauczę cię władać toporzyskiem. ta umiejętność ci się przyda. Gdy dorośniesz, będziesz przyjmował gości i piekł jagnię na rożnie – stwierdził kiedyś nasz sąsiad, kreśląc ostrzem ósemki nad głową. wzrok nie nadążał za ruchami jego ręki. – mam w domu starą siekierkę, dla ciebie bardzo odpowiednią.

przyniósł ją i pokazywał, jak się nią posługiwać. – mocno trzymasz rękojeść, pewnie stojąc na sztywnych nogach. wkładasz w uderzenie siłę barku –

stwierdził z naciskiem. – ciało idzie trochę do przodu. Ćwicz oko, nieomylnie trafisz tam, gdzie chcesz trafić.trenowałem… szło mi coraz lepiej. ojciec obserwował moje starania, z uznaniem kiwając głową. – całkiem łebski z ciebie chłopak – stwierdził kiedyś Bjørn, patrząc, jak szybko i pewnie

rozłupuję sosnowy pniaczek. – nauczę cię jeszcze płaskich uderzeń. przydadzą się przy ścinaniu uschniętych drzew. przy okazji stężeją ci mięsnie.

59Październik 2015

pokazał mi i strawiliśmy przy tym dużo czasu. ojciec obserwował moje pierwsze próby nowych technik łupania drewna i uśmiechał się…

Bjørn kiedyś powiedział, że takie ciosy działają nie tylko na konary i pnie. – słyszałem, że dawno temu, w zamierzchłych czasach, sprawny topornik bez wysiłku odrąbywał

przeciwnikowi rękę albo głowę – stwierdził z dziwnym naciskiem w głosie. – wiem też, że nie należy patrzeć na wroga. patrzy się na jego broń. Gdzie zmierza ostrze, grot… wtedy się wygrywa.

potraktowałem uwagę jako żart, jednak zapamiętałem, jak to młodzik, chłonący wszystko. pozostali goście byli szczególni. Budziłem się rankiem, a w salonie już trwała ożywiona rozmowa

ojca ze svenem, haraldem, freą, Vidkunem czy kimś innym. wizyty nie trwały długo. dziwiłem się, że kuzyni tak szybko opuszczają domostwo.

mama mówiła, że przybywają z daleka i dlatego zjawiają się w nocy. zastanawiało mnie, czemu nie mają samochodów, ale ojciec twierdził, że przywozi ich ze stacji kolejowej w miasteczku. po-rozmawiali, nasycili się doskonałym śniadaniem i wystawnym obiadem i odchodzili.

rodzice nie zawsze odnosili się do nich przyjaźnie. czułem ten chłodny nastrój, długie chwile milczenia przy stole, twarze ojca, mamy, gościa bez cienia uśmiechu. ci przybysze szybko się żegnali.

często zdarzało się, że ojciec następnego dnia źle się czuł. musiał kilka dni poleżeć w łóżku. niekiedy mocno krwawił. tłumaczył, że nieostrożnie obszedł się z transporterem podajnika pa-szy, jakiś buhaj zdzielił go łbem, spadająca z pryzmy bela karmy uderzyła w głowę. przybywał wtedy stary Bjørn, z różnym maściami, woreczkami ziół, jakimiś napitkami. wcale się nie smucił, tylko wesoło poświstywał. dziwiłem się, ze sąsiad nieraz też wyglądał, jakby spadająca dachówka potężnie rozorała mu policzek albo czoło.

parę razy zauważyłem, że po wizycie niezbyt miło przyjmowanego gościa ojciec i Bjørn nocą wynoszą do lasu podłużne toboły. płachta materiału, kryjąca coś w środku, obwiązana sznurem. Bór nie znajdował się daleko, ledwie parędziesiąt kroków od domu. wśród drzew przewijały się często szare kształty. nie mogłem ich rozpoznać i sądziłem, że w księżycowej poświacie widzę cie-nie uciekających saren.

pytałem się taty, co tam robił. z nikłym uśmiechem odpowiadał, że co pewien czas zakopu-je w ziemi zatęchłą paszę. zaznaczał, żebym nikomu o tym nie wspominał, bo ludzie z ochrony środowiska mogliby się pieklić. wierzyłem ojcu, bo naprawdę bardzo dbał o farmę.

mijały lata, mężniałem, poznawałem runy, świetnie posługiwałem się sporą siekierą. w tajemnicy szykowałem rodzicom niespodziankę na moje święto, choć porzuciłem już myśl o budowie szałasu.

coraz więcej znaków na kotarze rozświetlał blask. Gdy je odczytywałem, zdawały się gorzeć wewnętrz-nym ogniem. w tych miejscach zasłona stawała się miękka, poddawała naciskowi palców… ustępowała.

pracowałem jak szalony, żeby wyuczyć się znaczenia rzadko używanych znaków. szperałem w sieciach komputerowych, próbowałem odczytać najtrudniejsze wyrazy, coraz bardziej udanie. sądziłem, że w dniu mojego święta zdołam odsunąć kotarę.

wszystko runęło, obróciło się wniwecz, bo mama i tata odeszli. na zawsze. zostawili list i parę arkusików papieru. wraz z nimi zniknął toby. on też odszedł.

wszystko okazało się inne od tego, co sobie wyobrażałem. postawili mnie teraz przed koniecznością dokonania wyboru. podjęcia kluczowej decyzji. przerwę na chwilę pisanie…

***

rodzice nie umarli. po prostu wrócili do siebie. tak napisali w pozostawionym liście. jeśli zechcę, mogę jednak ich zobaczyć. tam zobaczyć…

siedzę w salonie przy stole, nakrytym obrusem z koronki, wydobywanym z komody na wyjątkowe okazje. pośrodku blatu stoi tort ze świeczkami. wystarczy je zapalić, a potem zdmuchnąć. trzeba jeszcze otworzyć butelkę włoskiego wina, nalać trunku do kieliszka i wznieść toast.

po co o tym opowiadać? przeczytajcie list.

60 Herbasencja

***

Kochany synu.jesteś już prawie dorosły, a według wyobrażeń z naszego świata stałeś się mężczyzną. dorosły

mężczyzna radzi sobie sam. z tego powodu wybraliśmy się w drogę powrotną – do siebie. poznaliśmy też już wszystko, co pragnęliśmy poznać.

cieszyliśmy się każdym dniem pobytu na farmie. trwał tyle lat! przeżyliśmy coś wyjątkowego, coś, czego w Valhalli nigdy nie doznalibyśmy – mogliśmy w końcu mieć dziecko. ciebie, ukochany synku.

naszym macierzystym światem jest Valhalla, miejsce pobytu dusz najdzielniejszych wojowni-ków, poległych w chwale. nadal istnieje… dawniej przybywali tam tylko mężczyźni, ale to się zmieniło. Kobiety też bywają wojowniczkami, nieraz dzielniejszymi od swoich mężów.

zapytasz, czemu pojawiliśmy się tam, gdzie się urodziłeś. przyczyna jest prosta – w tym wspaniałym pałacu każdy dzień jest podobny do następnego jak dwie krople wody. ciągle te same walki, wieczorne uczty, czekanie na ostateczną bitwę. i tak przez nieskończenie długie lata. Któryś z nadal nieumarłych bogów uprzyjemnił nam wieczność w świecie duchów. umożliwił zajrzenia tam, gdzie kiedyś wszyscy żyliśmy.

nie okazało się to łatwe. samo przebycie powrotnej drogi nie sprawia trudności, jednak nie wszys-cy wojownicy dowiedli, że ten zaszczyt im się należał. polegli w chwale, imponując odwagą, ale za życia byli złymi ludźmi. Bardzo złymi… przybierając nowe postacie, próbowali dokonać tego samego, czym dawniej się rozkoszowali – siali zamęt, wzniecali pożogę wojny, gwałtów, zwykłego zarzynania. mordowania dla samej przyjemności zadawania śmierci. mogli też wyjawić nową tajemnicę Valhalli.

odyn powołał strażników, i my do nich należeliśmy. przepuszczaliśmy tych, o których wiedzieliśmy, że są godni długich chwil odpoczynku w starym świecie, nasycenia się jego urodą, nowymi zwyczajami, nowym życiem.

przybywali jednak i inni. co do niektórych nie mieliśmy pewności, jakie mają intencje, więc ich przepuszczaliśmy. wiedz, że wszyscy wracają inną drogą, żeby nie wzbudzać podejrzeń. pozostałych zabijaliśmy. w dobrej, honorowej walce. też będziesz musiał tak postępować, jeśli zostaniesz strażnikiem. Kogoś zabijesz, i to niejednokrotnie. wbijesz nóż w gardło, odrąbiesz głowę, rozetniesz brzuch. utoczysz wiele krwi…

musisz też znaleźć w Valhalli żonę i spłodzić syna, żeby cię kiedyś zastąpił. odyn przyrzekł, że jeśli dobrze się spiszesz, trafisz ze swoją wybranką do nas. nie zestarzejesz się na farmie, staniesz się jednym z nas. nie wiemy, kiedy to nastąpi. wiemy jednak, że polegniesz w chwale, a twój syn przej-mie dziedzictwo. nie przerażaj się – śmierć w walce jest słodka, jeśli jesteś pewien wielkiej nagrody.

nigdy już nie powrócimy – tylko raz można wybrać się w taką drogę. przeżyliśmy tak dużo, że możemy opowiadać o tym przez wieki, a potem może i ty, synku, przekażesz nam i innym swoją historię.

mówiliśmy ci, czym jest kotara. odsłania przejście do wiecznie otwartej bramy w jednej z wielu wież Valhalli, wieży walgund. jeśli przeczytasz wszystkie wyszyte na zasłonie wyrazy, wypowiesz formułę zwalniająca zamknięcia. zabezpieczenia, jak je określają tam, gdzie niedawno jeszcze byliśmy. przybędziesz do nas i dowiesz się więcej, a potem wrócisz, eby wypełnić misję. załączamy karty ze znaczeniem jeszcze ci nieznanych runów.

masz już siekierę i kordelas, ale to mało. Broń znajdziesz po łóżkiem ojca. Bjørn przygotował ci świetny topór. nasz sąsiad strzeże wejścia do drogi powrotnej.

pamiętaj, że wilki są twoimi przyjaciółmi. mogą ci pomóc. mogą kogoś zagryźć. na naszą prośbę, tak zrobiły z wieloma niechcianymi gośćmi. pomagał im toby, a często przewodził. nie pozwól na ich wybijanie. widzisz, jeśli ktoś z Valhalli odwiedza stary świat, wcześniej czy później powraca. niektórzy z nas chcieli żyć stale w starym świecie i otrzymali taką szansę. ich duchy wcieliły się w drapieżniki: wilki, niedźwiedzie, rosomaki. ci wojownicy są szczęśliwi, cieszą się pełnią istnie-nia, walczą, kochają… jeśli padną w boju, wracają do Valhalli. opiekuj się nimi.

otrzymasz dar – cząstkę mocy odyna. nie szafuj nim i używaj rozważnie. wielka siła, zdol-na kruszyć i przenosić skały – i nie tylko. teraz już wiesz, w jaki sposób zginęli myśliwi. wśród

61Październik 2015

nich byli mieszkańcy Valhalli, niegodni przybycia do dawnego świata. chcieli mścić się na daw-nych przeciwnikach. Źle, że zginęli też ludzie, nie mający o niczym pojęcia. nie mieliśmy wyboru. możesz kiedyś stanąć przed taką samą koniecznością.

wiedz jednak, że wcale nie musisz przekroczyć ściany za kotarą, choć bardzo byśmy tego pragnęli. możesz wywędrować gdzieś daleko, bo wtedy zastąpi cię ktoś inny. zrozumiemy taką decyzję.

wraz z nami odszedł ten, który żył w ciele toby’ego. całe dawne, bardzo krótkie, ziemskie życie strawił na walce – i nie doczekał się syna. z radością przyjął naszą prośbę o sprawowanie pieczy nad naszym dzieciaczkiem, może przyszłym strażnikiem. jest bardzo zadowolony z tego, czego doświadczył. Bardzo cię polubił, może nawet pokochał. jeśli przyjdziesz tutaj, wyjdzie ci na spotkanie.

postąpisz, jak zechcesz, jednak gorąco cię prosimy: nie zawiedź nas. Bardzo cię kochamy i zawsze będziemy kochać. twoi rodzice – Thorwald i sigurd

***

zabij w trudnym boju niechcianych przybyszów, spraw się gracko, przejścia pilnując wytrwale,przepuszczaj tylko dusze godnych wojowników,wtedy twój duch wróci do Valhalli w chwale, wtedy duch twój zagości w Valhalli na stałe...

***

pieśń wilków brzmi zupełnie inaczej! chryste, wszystko wydaje się snem, fantasmagorycznym zdarzeniem ze świata dziecięcych

wyobrażeń. ułudą, która za chwilę pryśnie niczym bańka mydlana. jednak nie jestem już dziec-kiem, a topór Bjørna świetnie leży w ręku. na pewno jednym ciosem odrąbię komuś głowę.

przecież mam wybór! zniszczę domowe siedliszcze i wyjadę. upozoruję wybuch gazu. powiem potem policjantom, że przeprowadzam się gdzieś indziej, w ślad za rodzicami. Będą o nich pytać, szperać, nie znajdą jednak żadnych ciał. dadzą sobie spokój. wypadek, nieostrożność, właściciele i syn nie chcą tu mieszkać. stary Bjørn wszystko potwierdzi.

naprawdę mam wybór!patrzę na karty z nieznanymi dotąd runami. nie ma ich wiele. wszystkie rozumiem, wiem, co

oznaczają. wystarczy głośno przeczytać wyrazy wyszyte na storze, a znaki radośnie zapłoną. Kotara podda się mojej woli. ustąpi. otworzy drogę do bramy walgund.

jeszcze nie wiem, czy odczytam znaki. naprawdę jeszcze nie wiem!Kończę spisywać tę historię dziecka, potem już młokosa, wilków, dziwnych zdarzeń, bo jeśli ktoś

osiedli się w moim domu, dobrze byłoby, żeby wiedział, co go czeka. muszę go ostrzec. wilki znowu wyśpiewają nowy refren. szarzy bracia mają pewność, ze zostanę. przyrzekają

posłuszeństwo i pomoc. pierwszy raz składają mi hołd.skąd one wiedzą, że na farmie zagościł nowy strażnik? skąd znają ukryte myśli? skąd? jednak znają… pewnie niebawem ja, nowy wysłannik odyna, też dowiem się, o czym myślą wojownicy,

posługujący się ciałami wilków. zrozumiem, w jaki sposób ojciec przekazywał im rozkazy. tego też się nauczę – i dobrze wykorzystam.

25 maja 2015 r.

62 Herbasencja

pojedynki literackie - miniaturyZwycięzcy rundy pierwszej

Wilk

Bartłomiej dzik(dziko)

pośpiechderegulacja zawodów to generalnie bardzo dobra sprawa. jak tylko gildie straciły monopol,

ceny na miecze i zbroje spadły z miejsca o jedną trzecią, a magicznych zwojów to niemal o połowę. dobrze zatem postąpił nasz król, wszelako w jednym przesadził. profesja bajkatora, którą mam zaszczyt od lat uprawiać, to zbyt poważna fucha, by ją powierzyć wolnemu rynkowi.

Bajaktor czuwa, by w Bajkolandii wszystko się kończyło jak w bajce. Bo chyba nie myśleliście, że, na ten przykład, jakiś młody świniopas tak sam z siebie nabiera odwagi i ubija smoka. nie, takie rzeczy to w dziewięćdziesięciu procentach robota profesjonalistów, którzy czuwają, by dobremu nie stała się krzywda, a złemu – wręcz przeciwnie.

Kiedyś praca była spokojna, niespieszna, każdy bajkator miał swój rewir i godziny pracy. teraz jednak, kto pierwszy bądź tańszy, ten lepszy. Komunikaty o incydentach są rzucane w eter i zaczyna się wyścig o zlecenie. a kto się śpieszy, to…

ano właśnie.

Ledwo otwieram oczy o poranku, a tu ozywa się aplikacja w komórce, że niejaki wilk ma pożreć nieletnią zwaną czerwonym Kapturkiem, po uprzednim pożarciu i kradzieży tożsamości jej bab-ci. stary numer, w Bajkolandii „oszustwo na babcię” jest jeszcze popularniejsze niż gdzie indziej „oszustwo na wnuczka”.

do dzieła, zatem! jedną ręką wklepuję „wilk” w mag-google, drugą wyciągam z Bezdennej Sakwy zielony kubraczek myśliwego. wyszukiwarka wypluwa wynik. niezły fart – według wskazań Gps-a miejsce zbrodni jest dosłownie półtorej mili od młyna, w którym się zatrzymałem pod nieobecność młynarza! młynarzówna ziewa i przeciąga się w łóżku. wrócę przed obiadem.

pędzę co sił w nogach, wiążąc po drodze portki i przeładowując strzelbę. nie widać nikogo z konkurencji w pobliżu, więc pewnie zaklepię tę robotę. dopadam do chałupy, zaglądam przez okno kuchenne. rzekoma babcia szpetna jak siedem nieszczęść i gruba jak smok – nie wiem jak dziewczątko się na taki kamuflaż nabrało, chyba kapturek opadał na oczy.

Kiedyś to bym wszedł drzwiami, walnął gadkę moralizatorską i te sprawy, ale teraz nie ma cza-su na etykietę, gdy czujesz oddech konkurencji na plecach. z mojej strony zatem szybka akcja: rozpędzam się, wlatuję oknem w fontannie szkła i jeszcze w locie z dwururki rozwalam bestii łeb. Ledwo dotknę nogami posadzki, wyciągam bagnet i rozpruwam delikwenta od pępka po szyję.

63Październik 2015

nie ma czerwonego Kapturka.ha! taki jestem szybki Lopez, że aż za szybki! ukatrupiłem oszusta przed wizytą dziewczyn-

ki. cóż, takie rzeczy się zdarzają i nie jest to jakiś straszna zgrzyt, odkąd znowelizowana ustawa o szczęśliwych zakończeniach zliberalizowała kwestię egzekucji schematu bajkowego. najwyżej mi tam ze dwadzieścia procent honorarium potrącą. no chyba że… właśnie dostrzegam, że problem jest jednak nieco głębszy.

Bo nie ma też babci. tylko wyprute flaki.tak jak się teraz bliżej przyjrzeć, to ten zastrzelony wilk, choć za piękny nie jest, jednak mało

przypomina wilka. raczej po prostu starą, brzydką babę. nie, to bez sensu, żadną miarą nie mogłem zabić babci, bo babcie w bajkach są sympatyczne i na

swój sposób ładne. poza tym lokalizator wyraźnie wskazał wilka, przecież wiem, co wklepywałem.o, doprawdy? powiększam mapkę na ekranie komórki, klikam na mały niebieski krzyżyk, by

mieć szczegółowy podgląd:

wiLK daGmara – Biuro rachunKowe, mroczna puszcza 456, seKtor 5.

ooops!ach ten pośpiech! dobrze, że mam nam takie okazje ubezpieczenie odpowiedzialności cywilnej,

acz zniżki za bezszkodowość szlag trafi. zapowiadało się takie proste zlecenie, a tymczasem, jak to się zgrabnie mówi, nie ta bajka!

teściowa

sebastian stryjak(Zatrakus)

zupa mlecznatomasz z niesmakiem przyjrzał się zwisającemu z łyżki kożuchowi. posłał siedzącej naprzeciw

żonie nerwowe spojrzenie, lecz ta uśmiechnęła się tylko.- pachnie wspaniale mamo, dziękuję – powiedziała do niosącej drugi talerz kobiety. uśmiech

stał się szerszy i bardziej sztuczny, gdy poczuła woń postawionej przed nią potrawy. - nie ma za co - odparła staruszka, odpędziwszy ocierające się o jej nogi koty. usiadła, gestem

włączając wiszący na ścianie ekran. - nie ma za co, mamusiu – przedrzeźniał mężczyzna. tym razem żona posłała mu oburzone

spojrzenie. – ja i ania uwielbiamy jak gotujesz – dodał, przekrzykując telewizor.… analiza przewiduje wzmożony ruch w południowo-wschodniej części miasta. Kierowcom

doradza się…- prawda? jedzcie, zupa mleczna jest zdrowa. a jaka pożywna! – odparła staruszka, ignorując

złośliwości zięcia. – co za szczęście, że przydzielono nam wspólne mieszkanie i mogę się wami zajmować. ci urzędnicy bywając tacy bezduszni…

- wspaniale się nami opiekujesz, ale musimy już iść do pracy – przerwała matce córka. - Koniecznie – zgodził się tomasz, pospiesznie wstając od stołu. - oczywiście, oczywiście. nie przejmujcie się mną, poradzę sobie… idźcie pracować nad waszymi glu-

tami. - mężczyzna prychnął. – nie zapomnijcie kupić karmy dla kotów! – krzyknęła za wychodzącymi.

***

64 Herbasencja

- wystarczy! dłużej tego nie zniesiemy, a ja na pewno! – narzekał tomasz, gdy wraz z żoną prze-mierzali korytarze wiodące do laboratorium.

- jest nieco irytująca, ale… - anna odparła bez przekonania, otwierając drzwi do sekcji prac zautomatyzowanych, funkcjonowanie której mieli obserwować.

- nie do zniesienia! musimy coś z tym zrobić albo nas zagłaszcze i sami zaczniemy się do niej łasić. – wzdrygnął się. - dyrektor powinien pomóc, w końcu znalezienie jej innego lokum nie może być trudniejsze od urzędniczych cudów, jakie odprawił, by przenieść ją do nas.

- czy zechce spróbować? – zapytała znużona kobieta. jej mąż zatrzymał się w miejscu, uśmiechnął się z lekkim politowaniem. anna oprzytomniała, rozejrzała się – stali na platformie obserwacyjnej nad spz.

poniżej, przy wirówkach, mikroskopach i innych prostych w obsłudze urządzeniach uwijali się żelo-głowy. Ludzie w stanie śmierci mózgowej, przywróceni do sprawności przez wstrzykniętą w płat czołowy dawkę neuro-emulsji.

firmy nie płaciły odszkodowań rodzinom „martwych” pracowników, bo wśród bliskich za-chowywali się jak dawniej. w pracy nie sprawiali więcej problemów. produkcja toczyła się dalej.

wszystko dzięki formule anny i tomasza.wróciwszy do rzeczywistości, kobieta skinęła głową:- spróbujmy.

***

- udało się! wreszcie się z nią pożegnamy. – cieszył się tomasz, prowadząc w drodze do domu. - dlaczego milczysz?

- może źle robimy? – głos kobiety drżał.- o nie, na pewno nie. oszalelibyśmy, gdyby została dłużej. – zrobił krótką pauzę, zwalniając

przed włączającym się do ruchu pojazdem. - poza tym ma swoje koty.- nie żartuj! jest taka samotna. – westchnęła. - to ty nie żartuj. chyba nie myślisz, że… - dodał z irytacją, odwracając do niej głowę.- uważaj! – krzyknęła, ale było już za późno.

***

- Będą sami opuszczać mieszkanie o piątej i wracać około dwudziestej. proszę się nie bać, gdy nie zechcą rozmawiać tuż przed wyjściem, to normalne. aby przywołać ich stare osobowości, proszę użyć otrzymanego od nas słowa-klucza. ponownie ogromnie mi przykro z powodu tego, co spotkało pani córkę i zięcia.

staruszka kiwała głową, gdy mężczyzna w garniturze mówił. Gdy skończył, szybko wróciła do mieszkania.nasypała resztkę karmy kotom, podała zupę ludziom. ci siorbali, przykładając naczynia do ust.

Kobieta głaskała delikatnie córkę po głowie, ani myśląc o jakichś hasłach czy automatach.- dobra zupka, prawda? – odeszła, nie oczekując odpowiedzi.

- Oczywiście , oczywiście . Nie przejmujcie się mną, poradzę sobie… Idźcie pracować nad waszymi glutami .

65Październik 2015

tabletka

Marianna szygoń(salamandra)

zaradna— potrzebuję hajsu. — potrząsnęła głową. tłuste włosy wysunęły się zza ucha, zasłaniając

połowę twarzy.— nie ty jedna. — skrzywił się lekceważąco. spojrzała na niego spode łba jednym, odsłoniętym okiem, po czym opuściła głowę.— ale ja nie chcę dużo. — Błagalny ton zaprzeczał gniewnemu wzrokowi. — sto pięćdziesiąt

najwyżej. na koncert, wiesz.wsunęła dłonie do kieszeni bluzy, nonszalanckim odruchem usiłując ukryć kłamstwo. niepo-

trzebnie; nie zostało zauważone.— od czego masz starych? — spytał drwiąco.— nie zamierzam się chamstwa prosić.— a tego twojego boyfrienda... jak mu tam? Koniu?tym razem dumnie uniosła głowę.— nie zamierzam się chamstwa prosić — powtórzyła. — chociaż stówkę, wujek.— tak za nic?— mogę posprzątać, czy coś. no, wiesz.— już lepiej — uśmiechnął się pod wąsem.

***

pracę wykonała pod nieobecność ciotki. nie przykładała się zbytnio, wywołując po prostu wrażenie, że wszędzie jej pełno. mimo to, nie omieszkała okazać szczerego rozczarowania wypłatą.

— czego się spodziewałaś, młoda? normalna stawka godzinowa w tym parszywym kraju — zadrwił wuj. — myślisz, że ja więcej dostaję?

wyrwała mu z ręki pomięty dwudziestozłotowy banknot, obróciła się na pięcie i mamrocząc przekleństwa pod nosem, ruszyła ku drzwiom.

— żaden szef nie da ci więcej — zawołał za nią. — no, chyba, że dołożysz coś... od siebie.zatrzymała się w pół kroku.— co, na przykład? — spytała.— no, wiesz. — wuj stanął za nią, lekko klepiąc w tyłek.Bezbłędnie zrozumiała jego intencje. jeszcze zanim się pochyliła, usłyszała brzęk rozpinanej

sprzączki paska i zgrzyt rozsuwanego zamka. uniosła spódniczkę, rozważając, że drugi mąż siostry matki to przecież żadna rodzina. pospolity, obleśny typ, oby tylko szybko doszedł... zbliżeniu nie towarzyszyła żadna przyjemność — wuj głośno sapał, zbyt mocno dociskając brzuch młodej do blatu twardego stołu. Gdy skończył, ponownie wymierzył dziewczynie klapsa, by po chwili wręczyć jeszcze jeden banknot.

razem siedemdziesiąt złotych. połowa potrzebnej kwoty.nie narzekała więcej, zadbała tylko, by następny sponsor wziął ją na czymś miękkim. Bezro-

botny sąsiad w wieku przedemerytalnym, na przekór narzekaniom na chudość portfela, szybko przystał na propozycję sprzątania. sapał ciszej niż wujek, za to dochodził dłużej i płacił mniej. By powetować sobie zawód, korzystając z chwili nieuwagi gospodarza, na odchodnym zwinęła mu cały, wcale nie tak chudy portfel. nawet jeśli skąpiradło zauważy stratę, rozumowała, nie piśnie nikomu ani słowa — żona z pewnością wybiłaby mu wałkiem z głowy wizyty młodych dam.

66 Herbasencja

synowi sąsiada oddała się już całkowicie za darmo, dla samej przyjemności. skoro i tak zostało jej tylko kilkanaście godzin, uznała, że może przecież poużywać życia. uprawiali seks bez ograniczeń i bez zabezpieczeń w starannie stuningowanym, niemieckim wozie. właśnie tak, jak opowiadały młodej koleżanki. w nagrodę za sumienne wykonanie zadania została podwieziona do centrum handlowego; chłopak na pożegnanie uniósł dłoń do czoła, w geście podobnym do salutowania, po czym odjechał z rykiem silnika ku zachodzącemu słońcu.

młoda wygładziła pogniecioną spódniczkę, otarła z podbródka resztki spermy, przeczesała jesz-cze bardziej tłuste, lepkie od potu włosy i powędrowała do apteki. tam, najbardziej wyluzowa-nym tonem na jaki było ją stać, wypowiedziała magiczną nazwę. wygrzebała z portfela sąsiada z wysiłkiem zarobione pieniądze i zapłaciła, upewniwszy się co do czasu, który jej pozostał. potem poszła na zestaw do mcdonaldsa.

od wpadki z pękniętą prezerwatywą Konia nie minęły jeszcze siedemdziesiąt dwie godziny. zdąży zażyć tabletkę.

kredyt

renata Błażejczyk-L`amico(rebla)

nie drażnij ojca swegocholera, to chyba prawda – pomyślał, otworzywszy oczy. przyjemnie zaskoczony stabilnością

pokoju usiadł na tapczanie i kontynuował zwyczajową checklistę. Gruchanie gołębi za oknem nie rozsadzało czaszki, brzmiało równie przyjemne jak odgłosy dochodzące z kuchni, suchość w ustach absolutnie dopuszczalna, bez cech podrażnienia śluzówki, źrenice prawidłowo reagujące na światło poranka. zaanonsowane przez nowego barmana odkrycie wprawiło juliana w doskonały nastrój. po osiemnastoletnim chivasie faktycznie nie ma kaca! już bez lęku pochylił się i zgarnął porzu-cone na podłodze spodnie. wygrzebawszy z kieszeni rachunek z klubu Live your Life, zerknął na notatkę: Monika – blondynka z apetycznym tyłeczkiem, raczej warta postawionych drinków. Cycki sztuczne, ale nieźle zrobione. Obłędnie całuje! wyraźne wspomnienie minionej nocy wybrzuszyło bokserki z mikrofibry. podekscytowany wystukał na ekranie smartfona: Świat pięknieje, gdy słońce świeci blaskiem Twoich włosów. Zjemy razem lunch? dla pewności, zanim nacisnął przycisk „wyślij”, szerzej rozchylił zasłony. powitał go widok soczyście zielonych liści. wiosna rozkwitała czerwienią tulipanów, podobnie jak jego miłość własna śladami szminki na kołnierzyku koszuli od hugo Bossa. jęknął, nadepnąwszy bosą stopą na spinkę do mankietu, ale taka drobnostka nie mogła zepsuć cudownie zapowiadającego się dnia. nie licząc randki, miał przed sobą cztery spotkania służbowe, z których trzy musiały zakończyć się podpisaniem umów. w myślach obliczył należną prowizję. nieźle, skonstatował, sięgając po rachunek. dopisał na odwrocie: idealna na parę szybkich numerków i ułożył na szczycie pokaźnego stosiku poprzednich.

w drodze do łazienki dobiegł go kobiecy głos:- juluś, na śniadanie wolisz jajecznicę czy naleśniki?- zdecydowanie naleśniki – odparł. po chwili namysłu zawrócił i podszedł do matki. cmoknął

pomarszczony policzek. – uprasowałaś mi tę koszulę w niebieskie prążki? - wszystkie wyprasowałam.- cudowna jesteś, mamuś. co ja bym bez ciebie zrobił?

67Październik 2015

- może byś się wreszcie ożenił, spoważniał.- jeden poważny w rodzinie wystarczy – mruknął, nieznacznym ruchem głowy wskazując kory-

tarz, w którym ojciec szykował się do wyjścia. - tato, wezmę twój samochód – zakomunikował, spojrzawszy na zegarek.- znowu? a gdzie masz swój?juliana zaniepokoiło to pytanie. sprężystym krokiem niekwestionowanego władcy terytorium

wyszedł z kuchni. - przecież wiesz, że sprzedałem – powiedział, szukając na rumianej twarzy oznak starczej de-

mencji. odetchnął z ulgą, gdy usłyszał:- miałeś kupić nowy.- po co się spieszyć, przecież ty i tak używasz auta jedynie od święta.

przewodniczący składu sędziowskiego uważnie obserwował powoda. Lekkim pochyleniem głowy próbował ukryć załzawione oczy; przygarbione plecy i drżący głos świadczyły, z jakim bólem przedstawiał kolejne fakty poparte dołączonymi do akt dowodami.

- czara goryczy przelała się, proszę wysokiego sądu, kiedy syn na trzydzieste piąte urodziny zażądał nowego łóżka. z materacem masującym „relaks”. może gdyby dokładał się do czynszu albo przynajmniej opłacał rachunki, podołalibyśmy z żoną, a tak… musieliśmy odmówić. julek przestał z nami rozmawiać. a przecież sam mógłby kupić to cholerne łóżko. jednej nocy potrafi wydać równowartość mojej emerytury.

sędzia jan czyż przekartkował plik rachunków i zniesmaczony treścią notatek poprawił rogowe okulary. swego czasu z dużą dozą sceptycyzmu przyjął nowelizację prawa karnego. Bez wątpienia niektóre z przyjętych środków karnych wprowadzono pod wpływem silnego lobby środowisk biz-nesowych, ale w wypadku rozpatrywanej właśnie sprawy nie miał najmniejszych skrupułów. po krótkiej naradzie ogłosił wyrok.

- oskarżony, julian Bec, zostaje uznany za winnego rażącego nadużywania miłości rodzicielskiej oraz notorycznego uchylania się od społecznego obowiązku walki z niżem demograficznym na rzecz konsumpcyjnego modelu życia. wobec powyższego sąd skazuje pozwanego na zaciągnięcie kre-dytu hipotecznego z obowiązkowym ubezpieczeniem od utraty dochodów w celu zakupu miesz-kania i stworzenia odrębnej komórki gospodarstwa domowego.

dziecko

anna chudy(tjereszkowa)

między strunamiwakacje u babci anieli były dla janka zawsze wspaniałą przygodą. mały mieszczuch uwielbiał

przestrzeń pól i łąk, wspaniałe widoki z góry za stodołą i skrzypiący ze starości dom.jak tylko wydawało mu się, że babcia nie patrzy, zakradał się na strych. wdychał kurz, oglądał

stare obrazki, które ktoś litościwie tam zawiesił, gdy straciły swoje miejsce na dole, buszował w skrzyniach, workach, starym kredensie i niezliczonej ilości pudeł. teoretycznie strych był miej-scem zakazanym – deski, na przeżartych legarach, były niekompletne i gdzieniegdzie podłoga bez-wstydnie odsłaniała swoje trzewia. nieostrożny krok groził wypadkiem. janek nigdy się tym nie przejmował. Babcia, wiedząc, że nie powstrzyma wnuka, zawierzyła jego rozsądkowi i patrzyła przez palce na „tajne” eskapady. czasem nawet naprowadzała go na trop nowego znaleziska.

68 Herbasencja

- a wiesz, gdy byłam mała – mówiła, zerkając łobuzersko – po każdej większej ulewie, chodziłam z koleżankami w pole. wąwóz zmieniał się wtedy w gliniany potok. szło się ciężko, ale jakie skarby można było znaleźć!

- co babciu?! - janek patrzył błyszczącymi oczami.- a na przykład, kule ołowiane po powstaniu kościuszkowskim. do tej pory leżą gdzieś w kufrze

na strychu...

tego roku coś jednak było nie tak. przez trzy pierwsze dni, janek prowadził intensywne strychowe badania. aniela doskonale wiedziała, kiedy wnuk jest na górze. przenikające przez strop szuranie, postukiwanie słyszała aż za dobrze. czwartego dnia - cisza. chłopak od rana był blady i osowiały. to snuł się po domu, to siedział zamyślony. Kolejne dni wyglądały podobnie. mocno zmartwiona aniela w końcu przyparła wnuka do muru.

- Bo one mnie wołają – wydukał, patrząc w podłogę.- Kto?! - aniela przeraziła się nie na żarty.- skrzypce... znalazłem w skrzyni na strychu. zaraz zawinąłem i odłożyłem z powrotem, ale śnią

mi się i wołają. - co mówią? - Kobieta patrzyła nieprzeniknionym wzrokiem.- nie używają słów... one... jakby grają i wiem, że to wołanie. wbrew obawom janka, babcia nie śmiała się, ani nie próbowała bagatelizować. - chodź – powiedziała i pierwsza udała się w kierunku schodów na strych.

siedzieli przy stole, patrząc na instrument.- weź smyczek i graj. – słowa babci zabrzmiały dziwnie.- przecież ja nie umiem! - Graj!chłopak z wahaniem ujął smyczek. przeraźliwe piski rozeszły się po kuchni, ale janek już słyszał

prawdziwą melodię. skrzypce opowiadały:dorożki, gwar mieszczan, pracownia na dole kamienicy przy kościele. młody lutnik poleruje

zawzięcie cienki kawałek drewna. z jego twarzy bije szczęście – na dniach ma się stać ojcem. teraz robi skrzypce dla nienarodzonego jeszcze syna. to była jasna, piękna melodia, wybrzmiewająca spokojnymi tonami.

chwila przerwy i muzyka zabrzmiała bardziej skocznie. malec w śmiesznej koszuli, stawia nieporad-ne kroki, lądując co chwila na pupie. skrzypce zaśpiewały srebrzyście – to śmiech szczęśliwych rodziców.

znowu przeskok. trochę większy chłopczyk, patrzy, jak ojciec preparuje jelita – to będą struny. dziecko „pomaga” mu, przebierając tłustymi paluszkami. zza drzwi zerka na synka matka. Głębokie, niskie tony cudnie zabrzmiały w uszach janka: to miłość – zrozumiał.

a potem skrzypce zamilkły, zadrżały – jakby bały się opowiadać dalej. wreszcie - zawyły. chłopczyk, sam w izbie, bawi się, czekającymi na preparowanie, jelitami. owija jedno wokół szyi... cisza brzmi donośnej niż najmocniejszy dźwięk...

zapuchnięta twarz mężczyzny. Kobieta, próbująca rozbić skrzypce o ścianę. Boleśnie kaszlące dźwięki.

***

- ty też je słyszysz, babciu? aniela pokręciła głową. – ja nie, mój dziadek słyszał.- on był znanym skrzypkiem!- ty też będziesz, janku.

69Październik 2015

koMPuter

Bohdan waszkiewicz(Bohdan)

czerwony folderzatrzymał się na szczycie wypiska. wokół leżało mnóstwo plastikowych butelek, fragmentów

mebli oraz innych śmieci wszelakiej maści. rozglądał się uważnie, przymrużając oczy atakowane zaciekle przez promienie lipcowego słońca. zdawał sobie sprawę, że kilkugodzinne poszukiwa-nia po raz kolejny nie przyniosły pożądanych rezultatów; brodzenie pomiędzy stertami odpadków zdało się psu na budę.

– Gdybym chociaż wiedział, co chcę znaleźć – mamrotał pod nosem niepocieszony scott mu-rell. otarł pot z łysiny, po czym podrapał się po siwej brodzie. – ostatnio mieszkańcy waszyngtonu nie wyrzucają niczego ciekawego do śmietników.

wysypiska inspirowały go od lat. dzięki podobnym miejscom wciąż działał w swoim zawodzie, będącym jednocześnie wielką pasją. profesja nie przynosiła spodziewanego bogactwa i splendoru, lecz murell nie dawał za wygraną. Liczył na podobny sukces do tego sprzed dziesięciu lat, kiedy udało się sprzedać patent na elektryczną huśtawkę. od tamtego czasu jego wynalazki nie znalazły uznania w oczach potencjalnych producentów. najbliższy finalizacji interesu był rok temu, ale klient, który zainteresował się kupnem robota toaletowego, zrezygnował w ostatniej chwili, uznając napęd atomowy maszyny za zbyt ryzykowny podczas domowych porządków.

scott, wciąż ufając w swoje możliwości, nie ustawał w poszukiwaniach innowacji mogących ulepszyć ludzkie życie.

– może jutro pójdzie mi lepiej – mruknął, skierowawszy kroki ku stromemu zejściu. – wracam. powoli opuszczał teren wysypiska, gdy nagle jego uwagę przykuł fragment przedmiotu

wystającego z ziemi. zbliżył się do znaleziska, po czym wyciągnął z plecaka saperkę. chwilę później obracał w dłoniach twardy dysk. uniósł brwi na znak dziwienia, kiedy na obu-

dowie zauważył znajomy pięcioramienny kształt. – jeśli to nie żart – wyszeptał, usuwając palcami piasek z urządzenia – to na pewno warto

rzecz obadać.

***

do złamania haseł i zabezpieczeń wykorzystał jeden ze swoich wynalazków. nie nadał mu jesz-cze oficjalnej nazwy i nie zgłosił do urzędu patentowego, uznawszy, że urządzenie należy ulepszyć – kilkakrotnie spaliło na popiół obiekt poddany dekodowaniu.

tym razem udało się. murell spędził tydzień z okładem przed monitorem, chudnąc o kilka kilo-gramów i wypalając dwie setki papierosów. wreszcie dopiął swego.

– to rzeczywiście dysk pentagonu. – wpatrzony w ekran oblizał się lubieżnie. – zobaczmy, co zawiera.okazało się, że na dysku zapisano szereg haseł. większość okazała się zupełnie nieprzydatna ale

scott znalazł również takie, dzięki którym mógł śledzić w sieci poczynania departamentu obrony.

***

w ciągu kilku dni przeglądania tajnych plików pentagonu, murrel natknął się na projekty no-wego uzbrojenia armii stanów zjednoczonych. z niedowierzaniem lustrował schematy i opisy dronów oraz piechoty robotów bojowych. wszystko przywodziło na myśl raczej powieść fantastycz- no - naukową niż wojskową bazę danych.

70 Herbasencja

– to na razie melodia przyszłości – stwierdził, choć nie do końca przekonany swoimi słowami. – może za pięćdziesiąt lat ruszy produkcja. na razie to mało prawdopodobne – dodał nieco pe-wniejszym tonem.

jego wzrok skupił się na na modelu rakiety jonowej. wymiary pocisku nie były szczególnie imponujące, ale już siła rażenia jak najbardziej. wynalazca dowiedział się, że broń jest w stanie wytworzyć ogromne ilości zabójczego promieniowania, porównywalną do mocy czterdziestu bomb atomowych. „jak to możliwe?” – zadał sobie najprostsze z pytań.

ciekawość nie dawała mu spokoju. przeszukiwał folder po folderze, plik po pliku, aż wreszcie natknął się na czerwoną grafikę. Kliknął.

– co jest!? – zapytał zdumiony.obraz na monitorze zmienił się. po chwili pojawiły się kolejno następujące liczby:5... 4... 3... 2...1...

koMunia

jarosław turowski(Hanzo)

komuniaim bliżej dnia pierwszej Komunii, tym większa rozpierała go energia. Biegał po nierównych,

leśnych dróżkach i wyobrażał sobie, że mknie na nowiusieńkim, wypasionym rowerze górskim. a może na quadzie? czy to mógłby być quad? wujek tomek chwalił się przecież wszem i wobec awansem, więc czemu by nie?!

warczał, dodawał gazu wyimaginowaną manetką i biegł jeszcze szybciej, prawie na złamanie karku. wyskakiwał na wzniesieniach, oczyma duszy widząc cztery kółka zastygające na nieśmiertelną chwilę w powietrzu i pędził dalej, w dół. rozchlapując kałuże, nie zważał na wodę w trampkach. nie zważał na nic. mknął, a stalowy rumak w jego wyobraźni hałasował i pluł kłębami spalin.

Las wokół szumiał obojętny na te zabawy i z chwili na chwilę coraz mniej znajomy.chłopczyk nie martwił się możliwością zagubienia. oderwał się od rzeczywistości na tyle, że

taka ewentualność straciła swoje nieprzyjemne znaczenie.wszystko straciło znaczenie.nie zauważył, że zboczył z drogi na rozległą i zapuszczoną polanę. ukrytych między chwastami

ruin chatki również nie dostrzegł.ani kilku spróchniałych desek, zakrywających nieczynną od dziesięcioleci studnię...Gdy zdarzyło się najgorsze, poczuł po prostu, jakby otworzyła się pod nim ziemia. trzask

łamanego drewna zginął w jego dziecinnym warczeniu. sekundę później uderzył twarzą w kamie-nie otaczające brzeg studni. spadając w czeluść, zderzył się ze ścianami jeszcze kilkakrotnie, ale pierwszy, rozdzierający ból w okolicach szczęki zagłuszył pozostałe.

zanim upadł na wyschnięte, twarde klepisko – zemdlał.chłopczyk ocknął się w ciemności absolutnej. całe ciało pulsowało i zdawało się ułożone w

dziwacznej, nienaturalnej pozie. dolna połowa twarzy zamieniła się w jeden ociekający cierpie-niem zgorzel, a prawa noga rwała jak diabli. nie myśląc o niczym, spróbował wymacać kończynę. dotknął nagiej, strzaskanej kości i znowu zemdlał, w rozbłysku bólu nie do zniesienia.

71Październik 2015

następnym razem doszedł do siebie za dnia. Leżał na zaśmieconym klepisku, a wokół wznosiły się czarne, surowe ściany. widok piszczela wystającego z okrwawionej rany wydał się bardziej absurdalny i nierzeczywisty niż obrzydliwy.

spróbował zawołać o pomoc. nie dobył z siebie niczego poza ledwie słyszalnym jękiem. jego żuchwa była strzaskana w dziesiątki kawałków, niektóre przybiły język i podniebienie. nieświadomie spijał własną krew, która skapywała mu do gardła.

Budził się i mdlał, a ból przychodził i odchodził. mijały dni, mijały noce. czasami zdawało mu się, że słyszy nawoływania, lecz nie miał siły odkrzyknąć. trząsł się z bólu i gorączki.

po raz ostatni ocknął się w dzień swojej pierwszej Komunii. zatracił poczucie czasu, ale wiedział całym sobą, że to ten dzień.

nie był sam.na dnie studni siedział po turecku ksiądz. niby normalny duchowny w czarnej sutannie, ale po

uważniejszych oględzinach dostrzegało się zakrwawioną koloratkę i płonący w czarnych ślepiach ogień.wyciągnął szponiastą dłoń i złożył na strzaskanej żuchwie chłopczyka eucharystię.– ciało chrystusa – powiedział szatan, obnażając w uśmiechu oste zęby.chłopczyk nie odpowiedział „amen“.nie dla niego quady, rowery ani zbawienie.

saMocHód

adrian tujek(krolikdoswiadczalny)

jutro ranomam pociąg do pisania enigmatycznych, pięknie oprawionych bajek na dobranoc dla ciebie, ale

nie samochód. alka wchodzi do kuchni i ściera skórkę z pomarańczy. mówi, że ten zapach przypomina jej

czasy świetności. – pamiętasz? nie googlowaliśmy w tajemnicy przez babcią perspektyw rozwoju raka złośliwego

jelita grubego dziadka, nie szukaliśmy pracy, o której można powiedzieć, że nie istnieje, nie jedliśmy garmażerki z Lidla przy Królewieckiej.

alka wychodzi z kuchni i wyśmienity zapach ciągnie się za nią jak długa, powłóczysta szata, której na sobie nie ma.

pamiętam. pląsała do sypialni, w tumanie jakiegoś niesamowitego olejku eterycznego było coś, o czym nie potrafiłem mówić, kiedy mijała próg i lądowała z taką precyzją na lotnisku naszego łóżka, że usta układały się w kształt wow. z netbooka sączył się alternatywny bit napędzany przez rozgłośnię radiową, której nazwa wskazuje na otwartość. miałem pociąg, ale nie pisnąłem ani słowa i ruszaliśmy w całonocną podróż, która kończyła się mlaśnięciem powiek, właściwie mlaskaniem. szczerze mówiąc, była to na finiszu walka ze zmęczniem, ale z rodzaju nieagresywnych posunięć.

– wiesz, co mi się działo, kiedy już nie mogłem unieść kamienia tego snu? nie wiem, czy kiedyś ci opowiadałem. nie pamiętam.

wchodzisz do pokoju, nago, z pomarańczą po dokonanej rzezi i rozsypujesz ją jak płatki dorodnych róż wokół siebie. rozkładasz matę, włączasz muzykę do ćwiczeń, kładziesz się i zaczynasz rozgrzewkę. masz zgrabne ciało uporczywie przypominające mi szczyt zdobytej góry naprzemian z morzem o dnie, od którego wiele razy się odbiłem. złośliwość rzeczy martwych to ponoć codzienność, więc się nie przejmuję. zamiast tego zamykam oczy, ale nie zasypiam i nic mi się nie śni.

72 Herbasencja

Pląsała do sypialni , w tumanie jakiegoś niesamowitego olejku eterycznego było coś , o czym nie potraf iłem mówić , kiedy mijała próg i lądowała z taką precyzją na lotnisku naszego łóżka, że usta układały się w kształt wow.

– tak, pamiętam, opowiadałeś mi – mówisz nagle i niespodziewanie, a w tle mel B każe ci robić brzuszki. – to były przewlekane kryształy, dużo światła z jednej tylko strony, z zachodu, ale efekt i tak okazał się niesamowity. można było odnieść wrażenie, że to bęben pralki, do którego ktoś wrzuca kolory. nigdy nie widziałeś takich barw i jestem pewna, że ja też takich nie widziałam. i że już nigdy nie zobaczę – zawieszasz się przewidywalnie, a mel B mówi, że mięśnie powinny powoli pobolewać.

– „nie ma snów śnionych wspólnie” i to dlatego – mówię z wciąż nieruchomymi powiekami.tymczasem kończy się seria i wychodzisz wziąć prysznic. jest chwila, żeby wygooglować jakieś

porno albo najlepiej umówić się z kimś na jutro rano. jadę w delegację albo do chorego dziadka, ale nie bylejakim pociągiem, tylko samochodem, który ma opanowane do perfekcji boczne trasy, zjazdy na bardzo dobrą noc, a daj Boże jeszcze lepszą.

wracasz, wchodzisz do pokoju, do znudzenia, który to już raz? próbuję coś powiedzieć, ale chy-ba padło z moich ust już wszystko. zastanawiam się nad ryzykiem, co mnie ominie, jeśli pojadę. mrożone paluszki rybne z Lidla, a może czasy świetności? zaczynam śnić czarno-białe pomarańcze, pomarszczone skórki, starość i seks jako przeczytaną setki razy książkę, którą chciałbym jeszcze móc ocenić tylko po okładce.

73Październik 2015

proFiLe autorów:aBi-syn http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=39

ania ostrowsKa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403annamusiaL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=527

anna onichima http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=411asia http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=697

Bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50datura http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=628

dziKo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447fortapache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379

Gapa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=86GryzaK_uspoKajający http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=624

hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401jaKuB zieLinsKi http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=579

KroLiKdoswiadczaLny http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=609marcin sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70mireK13 http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=560

optymista http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=569poLLiter http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=625

reBLa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=608saLamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393

szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602szeptun http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=471

tjereszKowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37unpLuGGed http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57zatraKus http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=481

skŁad i FotoGraFia na okŁadce:agata sienkiewicz

wszystkie teksty zamieszczone w „herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o pra-wie autorskim. jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę.

„herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.HerBatkauHeLeny.pL

stopka redakcyjna

Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z:http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza

http://wydaje.pl/e/metastazahttp://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!

Marianna Szygoń METASTAZA