16
1 Nr 3/2009 cena 0 zł POLITYKA KOSZTEM DZIECI s. 10 ZAPRASZAMY NA NASZ PORTAL www.inferia.com.pl dyrektor Ogniska Plastycznego w Nysie s. 6 s. 4 s. 8

INFERIA 5

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Magazyn Stowarzyszenia Ad Astra w Nysie

Citation preview

1

Nr 3/2009 cena 0 zł

KULTURA WALCZY Z KÓLTÓRĄPOLITYKA KOSZTEM DZIECI

s. 10

ZAPRASZAMY NA NASZ PORTAL

www.inferia.com.pl

M AMIŃSKAONIKA

dyrektor Ogniska Plastycznego w Nysie

s. 6

s. 4

s. 8

Zoo m na domy kultury

ZŁOTY sms

2

NR 3

/2009

Kontakt z nami:STOWARZYSZENIE AD ASTRA w Nysie

Mail: [email protected] graficzny wydania Michał Baraniewicz

LewNyski lew, wmurowany w Wieżę Bra-my Ziębickiej, jest zdobyczą wojenną zagarniętą przez mieszczan nyskich w wyprawie na Ziębice w 1489 r. Wg pewnej anegdoty, dawniej był on usta-wiony przy wejściu do pasażu między jezdniami ulicy Chopina, w miejscu, w którym dziś znajduje się kiosk Ruchu. W jego bezpośrednim sąsiedztwie znajdowały się dwie piwiarnie, serwu-jące znakomite nyskie piwo. Wiado-mo – piwo i skutki jego nadmiernego spożycia! Lew znosił to cierpliwie, lecz pewnego dnia miara się przebra-ła. Rankiem zdumieni nysanie ujrzeli rozwinięty nad nim ogromny transpa-rent, na którym prosił o zaprzestanie oblewania szacownej, bo przecież kil-kusetletniej, facjaty. Nysanie nie prze-stali sikać, więc lew powędrował nad furtę wieży.Wg innej legendy lew jest obdarzony szczególną właściwością. Ponoć zary-czy, gdy go minie 16-letnia dziewica. Na razie milczy jak kamień.

Stara WagaW trakcie swej 400-letniej historii Sta-ra Waga dwukrotnie bardzo poważ-nie ucierpiała. Pierwszy raz w 1807 r. podczas oblężenia Nysy przez wojska napoleońskie, kiedy to została poważ-nie uszkodzona w trakcie ciężkiego ostrzału artyleryjskiego. Pamiątką po tych wydarzeniach jest wmurowana w południową elewację, na wysokości pierwszego piętra, żeliwna kula armat-nia. Po raz drugi została zburzona w marcu 1945 r. Odpadły wówczas tyn-ki z najcenniejszymi polichromiami. Przeprowadzona w latach 1947-48 odbudowa pozostawiła ją w stanie surowym. Co ważne, z przebogatego wystroju zachowała się jedynie figura Iustitii (rzymska alegoria Sprawiedli-wości), która czuwała nad uczciwością handlu w książęcej metropolii. Przy ta-kiej figurze kupców nie wypadało łupić

Impreza w dawnym styluW podcieniach budynku Starej Wagi stała jeszcze w latach 20. ubiegłe-go stulecia imponujących rozmiarów waga. Stała sobie lat 300 i nie zmogły jej wojny napoleońskie, mongolskie ani husyckie. Zmogli ją natomiast zacni nyscy mieszczanie. Podczas jednego z piwnych festynów, jaki miał miejsce w naszym grodzie, zaczęli sprawdzać, który z nich wypił więcej piwa. Wpadli na pomysł, by to stwierdzić za pomocą wagi. Pomysł wart Nobla. Okazało się to fatalne w skutkach dla wagi wyko-nanej z solidnego drewna dębowego. W wyniku pomiarów pozostały z niej połamane fragmenty i drzazgi, a sama waga przeszła do historii.Na podst. opowiadań Kazimierza Staszkowa

foto. M. Baraniewicz 3

4

NR 3

/2009

Stowarzyszenie Ad Astra powstało rok temu z inicjatywy ludzi chcących wspierać działalność kulturalną w Nysie. Działa w myśl zasady „non for profit”, czyli wszyst-kie pozyskane środki przeznacza na cele statutowe, i nie po to, aby wchodzić w pa-radę NDK, lecz po to, aby wspierać kultu-rę w Nysie, realizując zadania, których nie mogą wykonywać instytucje (m.in. NDK), czyli programy dla organizacji pozarządo-wych (tzw. NGO).

Pomimo tak krótkiego okresu istnienia Stowarzyszenie złożyło już wiele wnio-sków o dofinansowanie projektów. Brało udział w konkursach ogłoszonych przez UM w Nysie, Fundację Batorego, FOP, FRSE Grundtvig, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz in-nych. Dzięki dobrym projektom pisanym wolontarystycznie przez członków Sto-warzyszenia udało się w tym roku między innymi zdobyć dofinansowanie na orga-nizację półkolonii letnich dla 60 dzieci z gminy Nysa.

Jednak nie wszyscy są zadowoleni. W niedawnym wydaniu prasy lokalnej, głoszącej „nowinę nyską”, znajduje się ogromny artykuł na temat tych właśnie półkolonii letnich, wyrażający zdecydowa-ne niezadowolenie. Artykuł zawiera wiele nieprawdziwych zdań, bezpodstawnych insynuacji i kuriozalnych sformułowań, takich jak „wydojenie gminnej kasy” itp. Cytuję: „Kasa została ‘wydojona’” - pani redaktor Hołota opowiada z wypiekami na twarzy o rzekomych nadużyciach, jednak przezornie nie docieka, gdzie trafiły pie-niądze, bo nawet ona nie jest w stanie zaprzeczyć, że w całości zostały prze-znaczone na letni wypoczynek dzieci, które dzięki temu miały świetną opiekę, ciekawe zajęcia i dobre wyżywienie, gdyż Ad Astra zadbała o dobre wykorzystanie gminnych pieniędzy.

Projekt ów nie generował żadnych zy-sków. Oprócz społecznej pracy swoich członków Stowarzyszenie dopłaciło sto

kilkadziesiąt złotych w postaci opłat ban-kowych z własnych pieniędzy składko-wych (wpłaty gotówkowe i prowizje).

Więc o co pani chodzi, pani redaktor? Po-zazdrościła pani sławy? Dobrego imienia? Przecież Stowarzyszenie nie zrobiło tego dla chwały. Półkolonie letnie to nie jest ja-kiś medialny temat (co innego sprzedaż działek w rynku). Niewiele osób wiedziało o trudach i wysiłkach. A pracy było sporo, projekt trzeba było napisać, zawrzeć umo-wy, zrobić zakupy zgodnie z budżetem, zorganizować wyżywienie, opracować plan wypoczynku i wystąpić o pozwolenie do kuratorium i sanepidu. A potem trzeba było jeszcze rozpisać sprawozdania i opi-sać liczne faktury. I to wszystko ktoś zrobił za darmo, w czynie społecznym! Po co? Po to by dzieci mogły przez dwa tygodnie szaleć i cieszyć się życiem!

Nie jest to jedyny nasz projekt. Stowa-rzyszenie pozyskało również w tym roku środki na program pracy z trudną mło-dzieżą i rodzicami, tzw. „wild children” z FRSE Grundtvig. Czy to też przeszkadza pani radnej i dziennikarce Hołocie? Czy przeszkadza jej działalność wszystkich innych stowarzyszeń w Nysie? Może więc następny będzie artykuł o Stowarzysze-niu Pro Schola Musica, działającym przy szkole muzycznej i realizującym projekty dofinansowane przez gminę, na bazie nauczycieli, instrumentów i sal szkoły mu-zycznej? Nauczycielom przygotowującym dzieci do koncertów w ramach projektu płaci szkoła muzyczna i pani to w ogóle nie przeszkadza? A co z licznymi stowa-rzyszeniami działającymi przy szkołach podstawowych? O co chodzi? Może o to, że Stowarzyszenie Pro Schola ani dzie-siątki innych nie wydają gazety, a Ad Astra i owszem!Gazeta stowarzyszenia Ad Astra ma pięk-ną szatę graficzną, fantastyczne zdjęcia, pełny kolor i nie opluwa ludzi, lecz pisze o ich talentach.

Stowarzyszenie przejęło wydawanie ni-

niejszego czasopisma od NDK, ale Nyski Dom Kultury dotychczas nie zapłacił ani złotówki za reklamy swoich imprez za-mieszczane w „Inferii”. Jesteśmy bodaj jedyną gazetą w Nysie, która nieodpłatnie zamieszcza reklamy imprez kulturalnych organizowanych przez NDK. „Inferia” nie przynosi pieniędzy, daje jednak satysfak-cję – i co pani na to?

Pani radna Wąsowicz-Hołota nie pisze wniosków o wypoczynek dla dzieci, ale bardzo jej przeszkadza, że ktoś inny to zrobił. Czy jej wyborcy wiedzą, że tak jest? Czy rodzice tych dzieci, wiedząc to, pójdą do urny wyborczej w przyszłym roku i zaznaczą krzyżykiem jej nazwisko?

Ciśnie się na usta pytanie: dlaczego do konkursu gminnego o organizację let-niego wypoczynku nie stanęło Nyskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne? – znane szerzej jako wydawca „Nowin Nyskich”, pracodawca pani redaktor na-czelnej Wąsowicz-Hołoty, (pani Danuta jest również skarbnikiem Towarzystwa). Przecież „społeczno” oraz „kulturalne” świetnie wpisują się w organizację półko-lonii letnich, zatem dlaczego nie wy?!Nie lubią państwo dzieci?

Macie państwo bardzo wiele zastrzeżeń do nas. Zalecamy chwilę nieszkodliwej autorefleksji. Czy w kontekście absurdal-nych oskarżeń pod adresem Ad Astry or-ganizującej półkolonie dla dzieci nie dziwi fakt, że władze Nyskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego same siebie za-trudniają? A ponadto używają stowarzy-szenia społeczno-kulturalnego do orga-nizacji własnych kampanii politycznych! I robią tak od lat!

Zapraszamy państwa do kolejnego kon-kursu gminnego na organizację półkolonii letnich dla dzieci, na który na pewno napi-szemy projekt również w przyszłym roku. Jejku! To będzie na chwilę przed wybora-mi! Może jednak się państwo skuszą?

Feliks

KULTURA WALCZY Z KÓLTÓRĄ!Polityka kosztem dzieci

ARCHITEKTURA BAROKU ZABYTKOWEJ ZABUDOWY NYSYMichał Baraniewicz

foto. M. Baraniewicz

5

Barok w Nysie pojawił się w drugiej połowie XVII wie-ku i panował do drugiej połowy wieku XVIII. Wznie-siono wtedy liczne budowle świeckie i sakralne, które należą do czołowych dzieł śląskiej architektury tego okresu i zaważyły w dużej mierze na rozwoju baroko-wego budownictwa tego regionu.

Nyski Pałac Biskupi sięga początkami lat panowania biskupa Karola, arcyksięcia austriackiego. To właśnie on polecił rozpoczęcie budowy reprezentacyjnej rezydencji. Budowę ukończono w 1729 roku. Cechy fasady pałacu, formy stylowe i artystyczne wskazują, że projekt prawdopodobnie pochodził od wybitnego architekta Christophorusa Tauscha. Tausch wy-konał również projekt gimnazjum jezuitów i szpitala Świętej Trójcy, jemu przypisywany jest także projekt architektoniczny kościoła św.św. Piotra i Pawła w Nysie.Kościół ten (dawny kościół Bożogrobców) to najwspanialsza barokowa świątynia nyska z lat 1720-

Najważniejszymi bu-dowlami barokowy-mi w Nysie są: Pa-łac Biskupi, kościół Wniebowzięcia Pan-ny Marii wraz z kom-pleksem „Carolinum”, kościół św.św. Piotra i Pawła, Fontanna Trytona i studnia na ul. Wrocławskiej.

Fontanna Trytona została wzniesiona w latach 1700-1701 ze sławniowickiego marmuru. Jej pier-wowzorem była rzymska Fontanna del Tritone (wykonana w 1637 r. przez Giovanniego Lorenzo Berniniego dla papieża Urbana VIII Berberiniego, usytuowana na placu Berberini).

Piękna Studnia (Schöne Brunnen) jest jedną z kilku dawnych studni miejskich. Jest arcydziełem barokowej sztuki kowalskiej. Cembrowina wykonana jest ze sławniowickiego marmuru i została nakryta wspaniałą, wykutą z żelaza kratą. Wykonał ją w 1686 r. Wilhelm Helleweg - zarząd-ca nyskiej mennicy. Fundatorem był ówczesny burmistrz Nysy Kasper Naas.

27 wykonana przez M. Kleina i F.A. Ham-merschmita. Bogactwo dekoracji oraz wspa-niała polichromia iluzjo-nistyczna na sklepieniu

(1730) autorstwa Krzysz-tofa Tomasza i Feliksa Antoniego Scheflerów czynią wnętrze świątyni jednym z najwybitniej-szych na Śląsku.

Paulina Capała: Mówiąc o nowo-czesnym domu kultury, podkreśla pan, że powinno być to miejsce au-torskie. Jak to rozumieć?

Janusz Byszewski: Koncepcja domu kultu-ry jako miejsca autorskiego jest w pewnym sensie zaczerpnięta od analogicznej sytua-cji dotyczącej galerii lub muzeum. Najważ-niejsza jest pewna koncepcja, którą ma i realizuje autor: kurator, krytyk sztuki, ani-mator kultury albo dyrektor instytucji kultu-ry. Polskie domy kultury mają złą tradycję. Nadal tkwią w starym systemie. Szczegól-nie w mniejszych miejscowościach nara-żone są na polityczną manipulację.Uważam, że istnieją proste, demokratycz-ne zasady, które pozwalają takiej sytuacji uniknąć. W Polsce niestety one jeszcze słabo funkcjonują. Mam na myśli kaden-cyjność stanowiska dyrektora. W przypad-ku muzeów, wielkich festiwali, np. Bien-nale w Wenecji lub Documenta w Kassel dyrektorzy wybierani są na 2 czy 4 lata. Elementem weryfikującym ich kompeten-cje są konkursy. Zwycięża po prostu naj-lepsza oferta, pewna idea - autorska wizja. Później dyrektor odpowiada za realizację swojego konceptu. Wiem, że teraz prze-noszę dom kultury ze sfery administracji w obszar sztuki, ale uważam, że właśnie tak powinno się myśleć o nowoczesnej insty-tucji kultury.

Wywrócić dom kultury do góry no-gami?

- W niektórych przypadkach tak! Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że są domy kul-tury, w których na przykład świetnie funk-cjonują pracownie plastyczne albo sekcje muzyczne. Nie namawiam do tego, żeby co cztery lata robić zwrot o 180 stopni.

Liczyłbym raczej na to, żeby moment wy-boru nowego dyrektora stał się pretekstem do refleksji nad funkcjonowaniem takiej instytucji. Powodem do zadania sobie py-tania - czy idziemy w dobrym kierunku, czy jesteśmy otwarci na zmieniającą się rze-czywistość, czy podążamy za zmianami, czy zauważamy to, co dzieje się za oknami domu kultury.

Jest pan zwolennikiem wizji domu kultury, który pracuje w sposób podobny do organizacji pozarządo-wych...

- Praca metodą projektu jest tu niezwykle istotna. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: praca metodą projektu to szybkie reago-wanie na zmieniającą się rzeczywistość. I znowu poprzez analogię do sztuki: od-wołajmy się do pojęcia sztuki aktualnej. Program domu kultury musi być aktualny. Musi reagować na to, co wokół niego się dzieje. Sztywna struktura, często niezmie-niona od lat 50. z podziałem na pracownie, kluby seniora, kluby szachowe, brydżowe i panie, które haftują... To wszystko jest bardzo cenne, tylko nie wyczerpuje całego programu takiego miejsca.

Kiedy wchodziła pani do Zamku Ujaz-dowskiego, może zwróciła pani uwagę na tekst, dzieło amerykańskiego artysty Lawrence‘a Weinera, który brzmi: “O wiele rzeczy za dużo, by pomieścić w tak małym pudełku”. Skoro sztuka już się nie mieści w “białym sześcianie” i wychodzi poza to “małe pudełko”, to podobnie musi się stać w przypadku domów kultury. One nie mogą tkwić w tych samych strukturach i salach. One muszą wyjść ze “swojego pudełka”. Płynna rzeczywistość, ciągła zmiana, to o czym mówił już jakiś czas temu Zygmunt

Bauman - to także dotyczy domów kultury.

Czy to znaczy, że dom kultury po-winien wyjść ze “swojego pudełka” dosłownie, czy może myślał pan także o wyjściu symbolicznym. O tym, żeby dom kultury poszukiwał i budował partnerstwa lokalne, żeby wychodził do społeczności lokalnej z pytaniem o jej oczekiwania? W jaki sposób dom kultury może wy-chodzić poza własne ramy?

- Dziwi mnie, że muzea - które w świa-domości większości ludzi są symbolem skostnienia, wyprzedziły w takim myśleniu domy kultury. Sposób umocowania muze-um w świadomości lokalnej jest w tej chwili na bardzo wysokim poziomie. Są przykła-dy znakomitych instytucji w Polsce i na świecie, które będąc globalnymi, znakomi-cie funkcjonują lokalnie. Chodzi więc o to, żeby domy kultury przestały być wyciętym fragmentem rzeczywistości, wykrojonym z mapy miasta, który stracił kontakt z teraź-niejszością. Żeby tak się mogło stać, dom kultury powinien dzielić się wolną prze-strzenią i pozwalać tę wolną przestrzeń kreować innym.

Wolna przestrzeń do wypełnienia przez odwiedzających dom kultury ludzi?

- Tak. Mówiąc krótko, chodzi o to, żeby wchodzić w interakcję z ludźmi mieszka-jącymi wokół. Na przykład jeśli są młodzi chłopcy i chcą założyć kapelę hardrocko-wą czy punkową to musi się dla nich zna-leźć miejsce! Nawet jeśli jest to forma kul-tury, która pracownikom domu kultury jest bardzo odległa.Coraz więcej jest świetnych pedagogów, animatorów kultury czy animatorów spo-łecznych i przecież nie ma wątpliwości, że w swojej pracy oni muszą wychodzić poza szkołę, siedzibę, salę; że muszą czasem pracować na podwórkach - w przestrzeni publicznej. Taki animator wie, że tam, na ławeczkach siedzą ludzie i warto z nimi porozmawiać i porozumieć się. Otwarta struktura domu kultury tylko ułatwi takie spotkanie.

Nie wymaga to nawet wielkich nakładów finansowych, domy kultury są w tej kom-fortowej sytuacji, że dysponują swoim bu-dżetem i nie muszą za każdym razem apli-kować o środki. A dookoła są graficiarze, młodzi muzycy... i ci, którzy chcą coś robić, tylko nie wiedzą co.

m

Janusza Byszewskiego, animatora kultury, współtwórcę Laboratorium Edukacji Twórczej py-tamy o jego wizję idealnego domu kultury.

6

NR 3

/2009

Czyli jednak dom kultury powinien wyjść poza swoje ramy nie tylko w sferze projektowania działań, ale także dosłownie. Po prostu powi-nien na te podwórka pójść...

- Oczywiście że tak. Weźmy pracę stre-etworkerów, czyli działaczy społecznych, którzy są ulicznymi pedagogami, budują-cymi zmianę postaw. Przecież dom kultury ma pełnić również taką funkcję.

W tej chwili jest raczej tak, że do domu kul-tury przychodzą tylko wybrani. Ci uzdolnie-ni muzycznie, ci, którzy chcą nauczyć się lepiej rysować... Dom kultury nie zaprasza osób ze środowisk zagrożonych, wyklu-czonych, takich do których trzeba wyjść z inicjatywą.To jest niepokojące. Nie można doprowa-dzać do sytuacji, kiedy dom kultury staje się miejscem dla wybrańców! Nie można zapraszać tylko grzecznych dziewczynek i chłopców, żeby śpiewali w chórze na aka-demiach ku czci... Jak jest grupa punków, albo graficiarzy, to dom kultury powinien być też miejscem dla nich.

Znowu nasuwa mi się skojarzenie z tym, co obecnie dzieje się w muzeach. Od ja-kiegoś czasu dostrzegamy, że ważnym adresatem działań proponowanych przez te instytucje jest rodzina. Dzięki temu ro-dzice z dziećmi mogą w sobotę albo nie-dzielę w atrakcyjny i twórczy sposób spę-dzić czas.

Tu pojawia się kolejny problem, bo domy kultury najczęściej są za-mknięte w soboty i niedziele...

- Oczywiście jest to wynik siedzenia w gor-secie struktury, o której mówiliśmy wcześ-niej. Większość domów kultury wciąż jest pod silnym wpływem lokalnych uwarunko-wań politycznych. Nic dziwnego, że w ta-kiej sytuacji dom kultury staje się de facto producentem różnego rodzaju akademii, rocznic i festynów. Tego typu działania po-chłaniają dużo czasu, energii i pieniędzy. Dyrektorom, którzy nie pochodzą z kon-kursów i nie wygrali stanowiska autorskim programem, trudniej jest oprzeć się poli-tycznym naciskom.

Podkreśla pan, że w pewien spo-sób autorski program prowadzenia domu kultury pozwala na wizjoner-skie budowanie programu tej insty-tucji.

- Tak. Chciałbym odwołać się do animacji kultury; do koncepcji kultury czynnej Jerze-go Grotowskiego. Zgodnie z nią dom kultu-ry powinien być miejscem praktykowania, a nie odbierania kultury. Większość tych instytucji oferuje dobry kabaret, koncert piosenki biesiadnej, spotkanie z ciekawym człowiekiem. Warto wyjść poza ten sche-mat i zacząć generować własne, unikalne “fakty kultury aktywnej”.

Czy właśnie dlatego uważa pan, że autorskość i odpolitycznienie są jednym z ważniejszych elementów zmiany?

- Oczywiście, bez takich zmian będziemy tkwili w przeszłości.

Jest jeszcze jedna kwestia, która dotyczy “etatyzmu”. W domach kultury wielu pra-cowników ma 20 - 30-letni staż. Szczegól-nie w małych, lokalnych ośrodkach widać, że dom kultury to taka przechowalnia dla lokalnych twórców i działaczy. Dopływ no-wych ludzi i pomysłów bywa ograniczony. Warto zastanowić się, czy taki model dzia-łania jest rzeczywiście skuteczny? Może warto szukać wsparcia również poza moż-liwościami etatowych pracowników, zapra-szać do współpracy niezależnych anima-torów, działaczy i oddolne projekty, które wpisują się w misję instytucji, a wypływają z lokalnych potrzeb.

Ważnym aspektem, który pan poru-szył, jest potrzeba włączania, zapra-szania do domu kultury osób, które wcześniej nie myślały o sobie, że są twórcze. Czy taka refleksja związa-na jest z pańskim doświadczeniem jako animatora kultury i wynika z pracy metodą, która nie uruchamia mechanizmów rywalizacyjnych?

- To wiąże się z tym, o czym mówiliśmy wcześniej. Dom kultury nie powinien być tylko dla tych “uzdolnionych”. Dom kultury w żadnym wypadku nie powinien dzielić społeczeństwa na utalentowanych i bez talentu! Jesteśmy w tej chwili wyposażeni w taką wiedzę, że nikogo nie powinno już dziwić, że żeby być artystą wcale nie trze-ba być świetnym rysownikiem.Sztuka współczesna odrywa nas od obo-wiązku posiadania tradycyjnie rozumia-nych umiejętności. Wielu artystów to z wy-kształcenia antropolodzy czy filozofowie. Podział na utalentowanych i nieutalento-wanych już w żaden sposób się nie broni.

Wciąż mamy tradycyjne kółka i pra-cownie plastyczne. Nie odważyła-bym się wziąć w nich udziału, bo zawsze wydawało mi się, że np. nie potrafię rysować.

- Podczas warsztatów, które prowadzimy w Laboratorium Edukacji Twórczej, oka-zuje się, że ci, którzy wcale nie potrafią rysować, robią ważne instalacje czy per-formance. Nie trzeba umieć narysować ko-nia, żeby móc opowiadać o otaczającym świecie!Koncepcja rzeźby społecznej Josepha Beuysa rozszerza myślenie o dziele. Czym jest rzeźba społeczna? Jest to postawa kształtowania, zmieniania, tworzenia świa-ta w którym żyjemy.

Czyli dom kultury powinien być...

- Rzeźbą społeczną!

Janusz Byszewski od 1989 roku razem z Mają Parczewską prowadzi Laboratorium Edukacji Twórczej w Cen-trum Sztuki Współczesnej Zamek Ujaz-dowski w Warszawie, gdzie zajmuje się projektowaniem sytuacji twórczych i edukacją kreatywną. Oboje są wykła-dowcami w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego; autorzy kilkudziesięciu wspólnych i indywidual-nych projektów społeczno-kulturalnych w Polsce i na świecie; autorzy licznych publikacji na temat edukacji kulturalnej.Raport z badań nad domami kultury na Mazowszu można przeczytać na www.zoomnadomykultury.pl. Już wkrótce dostępna będzie publikacja zbierająca dobre praktyki z Polski i zagranicy oraz proponująca wizje idealnego domu kul-tury. Publikacja będzie podsumowa-niem projektu Zoom na domy kultury.

7

„Wprost” odkrył, że grupa zaledwie kilku-dziesięciu osób w Polsce zdominowała wszystkie SMS-owe konkursy i zgarnia pełne pule nagród. Grę traktują jak za-wód, inwestują nawet po kilkadziesiąt ty-sięcy złotych, wysyłają SMS-y 24 godziny na dobę. Przeciętnemu Polakowi nie dają cienia szansy na wygraną. Dotarliśmy do człowieka, który z kilkoma wspólnikami wygrał aż dziewięć spośród stu merce-desów, które były do zdobycia w głośnym konkursie sieci Era.Najnowszy telewizor plazmowy, odtwa-rzacze MP3, kilka iPodów, luksusowy lap-top Lamborghini, cyfrowy projektor, rowery Kross, zestawy kina domowego, aparaty fotograficzne – tak wygląda oferta sklepu internetowego Łukasza S. z Warszawy. Na pierwszy rzut oka nie ma w niej nic dziw-nego – ot, normalny asortyment. Ale tylko kilka osób wie, że cały ten sprzęt, wart po-nad 20 tys. zł, został wygrany w konkur-sach. Bo Łukasz S. to zawodowy gracz. Zwycięzca SMS-owych kwizów. W najbliż-szych tygodniach wystawi na sprzedaż kil-ka mercedesów, które wygrał w konkur-sie zorganizowanym przez sieć Era. - Od ośmiu lat gram i wygrywam wszystko jak leci. Po spienięże-niu nagrody i opła-ceniu podatków za-bawa przynosi do-brą warszawską pensję – mówi. Ale nie jemu jednemu. Takich zawodow-ców jak Łukasz S. jest w Polsce kilku-dziesięciu. Od kil-ku lat obstawiają wszystkie konkur-sy SMS-owe z naja-trakcyjniejszymi na-grodami. Jeszcze do niedawna nawet do głowy by im nie przyszło, aby wchodzić sobie w dro-gę. Spotykali się na wygranych w biurach podróży wycieczkach, wspólnie pili wódkę i wyśmiewali naiwność przeciętnego Kowal-skiego, który narzeka, że nic nie może wy-grać w żadnym telefonicznym kwizie. Po-trafili nawet podzielić się nagrodami i kon-kursami. Ten błogi spokój trwał jednak do czasu. A konkretnie do marca 2009 r., kie-dy Polska Telefonia Cyfrowa, operator sie-ci Era, zorganizowała konkurs „100 merce-desów od Ery”. - To był największy w histo-rii konkurs dla posiadaczy komórek. 100

mercedesów o wartości 118 tys. zł każdy na wyciągnięcie ręki to brzmiało jak bajka. Do gry rzucili się właściwie wszyscy – opo-wiada jeden z graczy.Szansę, by wygrać luksusowe auto, teore-tycznie miał każdy. Wystarczył jeden SMS za 4,88 zł, by zarejestrować się w konkur-sie. Potem trzeba było odpowiadać na ko-lejne pytania (a to kolejne SMS-y po 4,88 zł) i gromadzić punkty. Co tydzień (konkurs trwał przez 100 dni od 30 marca) sied-miu zdobywców największej liczby punk-tów wygrywało po samochodzie. Abonen-ci zostali dosłownie zasypani wiadomo-ściami zachęcającymi do udziału w za-bawie. Ktoś, kto odpowiadał na SMS bez zapoznania się ze szczegółami regulami-nu, mógł nie zdawać sobie sprawy z tego, że 4,88 zł to dopiero początek wydatków. Konkurs nie był loterią, w której jeden los mógł wygrać. Trzeba było odpowiadać na pytania i gromadzić tysiące punktów. Już w pierwszych tygodniach konkursu sfru-strowani klienci Ery zaczęli wylewać swo-je żale na internetowych forach. - Jestem frajerem. To nie jest konkurs, tylko perfid-na gra hazardowa. Pewnego dnia zawzią-łem się i przez cały dzień odpowiadałem

na przysyłane pytania. O północy koniec – zdobyłem ponad 82 tys. punktów. I co? Gów...! Nawet żadnego: „Dziękujemy za udział, jesteś piąty, dziesiąty...”. Tylko la-wina dalszych SMS-ów: „Jesteś blisko..., wyślij SMS na nr 7404”. Wkur... się. Cała moja nagroda to rachunek na 1200 zł – tak na jednym z portali opisuje swoje konkur-sowe doświadczenie internauta o pseudo-nimie Francek.Skoro on nie wygrał, to co trzeba było zro-bić, aby zdobyć mercedesa? Era tego nie ujawnia. My dowiedzieliśmy się tego od tych, którzy wygrali. To była najbardziej brutalna gra na brudne chwyty i licytowanie

się na gotówkę utopioną w SMS-ach. Zwy-kły człowiek nie miał czego szukać w tym konkursie. Już w pierwszym tygodniu, aby się znaleźć w finałowej siódemce, należa-ło zainwestować ponad 20 tys. zł – mówi Barbara N. z Jaworzna, która zawodowo w SMS-owe kwizy gra już od pięciu lat. Wal-cząc o mercedesy, wyłożyła w sumie 200 tys. zł. Wygrała trzy auta i jedno na spółkę z innym graczem. Sprzedając samochody poniżej ich ceny salonowej, np. za 100 tys. zł, odzyska zainwestowane pieniądze ze sporym zyskiem, ale mimo to zadowolona nie jest. – Liczyłam na pięć, a nawet sie-dem aut – wyznaje.

Zainwestowanie sporej gotówki w kon-kurs to dopiero początek. Potem zaczy-na się ciężka, wręcz katorżnicza praca. W szczycie popularności konkursu Ery, by się znaleźć w czołówce, trzeba było wy-słać 10-15 tys. SMS-ów w ciągu tygodnia, czyli po mniej więcej 120 na godzinę. I tak przez 18 godzin dziennie. – Nie zajmowa-łam się dziećmi, nie gotowałam, nie pra-łam, nie sprzątałam. 18 godzin na dobę siedziałam w domu otoczona telefonami i wstukiwałam wiadomości – mówi Barba-ra N. Jej mieszkanie wygląda jak hurtow-nia z artykułami AGD. W korytarzu stoi 16 rowerów, w pokoju dziecięcym 30 prze-nośnych lodówek, a na kuchennym stole trudny do zliczenia rząd żelazek i czajni-ków bezprzewodowych. – Przez ostatnie 5 lat wygrałam 10 samochodów, kilkadzie-siąt wycieczek, sporo gotówki i tyle sprzętu elektronicznego i domowego, że nie potra-fię go zliczyć. Codziennie odbieram nowe nagrody – chwali się konkursowiczka i nie

przesadza ani tro-chę. Co pół godziny dzwoni któryś z kil-kunastu telefonów, które nosi w toreb-ce. Po odebraniu pierwszego szcze-biocze wesoło: „Hi, hi, nową komórecz-kę właśnie wygra-łam”. Kolejny tele-fon to wiadomość o wygranym odtwa-rzaczu mp3 i zaraz następny – od ku-

riera, który pyta o dokładny adres, ponie-waż za chwilę przywiezie markowy skuter Vespa. Co dalej? – Z 16 rowerów zupy nie ugotuję. Moim marzeniem jest skończyć budowę domu za pieniądze pochodzące z gier i promocji – mówi zawodowa konkur-sowiczka i przyznaje, że po wygraniu mer-cedesów już jest bliska zrealizowania swe-go celu.

Grzegorz Witerski – prezes firmy Inter-netQ, organizującej SMS-owe konkur-sy na zlecenie największych koncernów w Polsce potwierdza, że zawodowi gra-cze to zmora wszelkich akcji promocyj-

Jeżeli choć raz w życiu wziąłeś udział w SMS-owym konkursie, koniecznie przeczytaj ten tekst. Tym bardziej zrób to, jeśli jeszcze nic nigdy nie wygrałeś.

ZŁOTY SMS

MILIARD W SMS-ACHZabawa w SMS-owe konkursy i gry stała się w ostatnich latach główną rozrywką Pola-ków. Więcej wydajemy tylko na grę na automatach z niewielkimi wygranymi (w 2008 r. do jednorękich bandytów gracze wrzucili 8,5 mln zł). Z kolei mający swoich wiernych fanów totolotek (wg badań Totalizatora wciąż gra połowa Polaków) uzyskał 3,2 mld zł przycho-du. Tymczasem według ostrożnych szacunków przedstawicieli branży rynek tzw. SMS-ów premium (głosowania w programach telewizyjnych, sondy, gry, konkursy i loterie) wart jest znacznie ponad miliard złotych. Ile dokładnie, trudno oszacować, ponieważ operatorzy te-lefonii komórkowej skrzętnie ukrywają dochody z tego tytułu. Jeden z organizatorów takich konkursów – spółka EL2 wchodząca w skład notowanej na giełdzie grupy PPWK – podała, że rocznie jej komputerowe platformy przetwarzają 100 mln SMS-ów. W 2008 r. przycho-dy EL2 wyniosły ponad 43 mln zł, a zysk 3,2 mln zł. Inne znane w branży firmy to Mobijoy!, spółka notowanej na giełdzie grupy teleinformatycznej One to One, MNI, Avantis (jedna z pierwszych firm na rynku marketingu mobilnego), a także InternetQ.

8

NR 3

/2009

nych. W kilka godzin są w stanie rozszy-frować organizacyjny know-how konkursu. Na zimno kalkulują, ile trzeba zainwesto-wać w zdobycie głównej nagrody i czy pre-mia za ryzyko będzie dla nich zadowalają-ca. Zdobycie przez nich głównych nagród to już tylko formalność – mówi. Sposób na mercedesa Ery znaleziono już w pierw-szych tygodniach. Organizator, grecka fir-ma Upstream, przygotowała ponad 2 tys. pytań, z których większość wymagała wy-szperania odpowiedzi w Internecie. Ktoś, kto wysyłał kilka tysięcy SMS-ów dziennie, już w pierwszych dniach zabawy stworzył sobie w komputerze bazę pytań i odpowie-dzi. Dzięki temu przesłanie odpowiedzi na pytanie, ile goli strzelił Zbigniew Boniek podczas mundialu w Meksyku albo ile me-dali zdobyła Otylia Jędrzejczak w Atlancie, zajmowało zawodowym graczom mniej czasu niż wypowiedzenie tych kwestii na głos. - Pracowaliśmy na zmiany. Tak, aby kilka osób wysyłało z jednej komórki od-powiedzi 24 godzi-ny na dobę. Dzięki temu właściwie by-liśmy nie do pobi-cia. Choć i tak nie wiem, kto sprzątnął nam kilka samocho-dów sprzed nosa w trzech ostatnich ty-godniach gry – zdra-dza Łukasz S. Nie-dawno zdecydował, że swoje doświad-czenia wykorzysta we własnej firmie zajmującej się SMS-owymi kwizami. Jego zdaniem 90 spośród wszystkich 100 mercedesów trafiło w ręce za-wodowych graczy. Zdobywcy pozosta-łych dziesięciu mieli po prostu ogromnie dużo szczęścia.Firmy na ogół świa-domie dają się łupić z nagród w konkur-sach. Zorganizowa-nie loterii wymaga uzyskania zezwole-nia Ministerstwa Fi-nansów i odbywa się pod urzędowym nadzorem. Organi-zator musi przed-stawić gwarancje bankowe zabezpie-czające pieniądze na nagrody, zapła-cić 10% puli nagród za licencję, a często bierze na siebie tak-że 10% podatek od nagród. Ze zorganizo-waniem konkursu sprawa wygląda znacz-nie prościej. To tylko kwestia wynajęcia fir-

my, która ma gotowe know-how: finanso-wanie, regulamin i sprzęt do obsługi wpły-wających SMS-ów. Przedsięwzięcia są tak skalkulowane, aby koszty „zabawy” i tak fi-nansowali jej uczestnicy.

Ile na konkursach z mercedesami mogła zarobić ERA? Według naszych niepotwier-dzonych oficjalnie szacunków na konto operatora mogło wpływać nawet 100 tys. wiadomości tekstowych dziennie. Wystar-czy pomnożyć to przez czas trwania kon-kursu (100 dni) oraz cenę jednego SMS--a (4,88), aby uzyskać szacowaną kwo-tę – 48 mln zł. Od tego trzeba oczywiście odjąć koszt zakupu 100 mercedesów (wy-niósł on po uwzględnieniu rabatu na tak duże zamówienie – 8-9 mln zł) oraz kosz-ty przygotowania reklamy i zakupu czasu antenowego w telewizji, szacowane na kil-ka milionów złotych. Pozostaje więc ponad 30 mln do podziału między PTC a Upstre-am. To oczywiście kropla w morzu 7,9 mln

zł przychodów uzy-skanych w 2008 roku przez opera-tora. Specjaliści od marketingu mobil-nego jednak pod-kreślają, że w tym wypadku prawdzi-wym zyskiem firmy jest wzmocnienie świadomości marki i wciągnięcie klien-tów do zabawy, w której mogli wygrać nagrody, jakich w Polsce jeszcze nie było. – Era z pew-nością zanotowa-ła gigantyczny skok sprzedaży. Takiemu bombardowaniu re-klamami nikt się nie oprze. Nawet jeśli nie kupowano ma-sowo nowych telefo-nów na abonament, to na pewno świet-nie poszły wszyst-kie prepaidy – mówi jeden z analityków rynku.

Fenomen szybkie-go rozwoju mar-ketingu mobilnego (tak branża ochrzci-ła wszelkiego rodza-ju akcje, konkursy, głosowania i sondy skierowane do użyt-kowników telefo-nów komórkowych) wynika z łatwości, z jaką można wcią-

gnąć klientów do gry. – Kluczem do suk-cesu tego biznesu jest jego prostota. Nie trzeba szukać automatów do gry, wypeł-

niać kuponów totka itd. Wystarczy ruszyć palcem i wysłać SMS. Szczęście jest na wyciągnięcie ręki – mówi Grzegorz Witel-ski z InternetQ. Organizuje on m.in. loterie „Wyślij pusty SMS” której twarzą jest aktor Artur Stockinger.

Jak zgodnie przyznają zawodowi gracze, Era przynajmniej się wysiliła i stworzyła obszerną bazę niekoniecznie oczywistych pytań. Najczęściej zawarte w regulaminie sformułowanie „konkurs oparty na wiedzy” zakrawa na żart. Firma Henkel produkują-ca kosmetyki do włosów urządziła konkurs, w którym można było wygrać zestaw złotej biżuterii. Pytanie konkursowe było – mó-wiąc dyplomatycznie – dla inteligentnych inaczej: ,,jak nazywa się przednia część włosów: a – przedziałek; b – warkocz; c – grzywka”. Wygrywał ten, kto po przesłaniu kodu z promocyjnego opakowania farby do włosów najszybciej odpowiedział na SMS z pytaniem. Znana wszystkim pracowni-kom konkursowym infolinii Barbara N. z Jaworzna zgarnęła kilkadziesiąt zestawów biżuterii. Przyznaje, że w jej pracy liczy się przede wszystkim szybkość działania, im wcześniej wie o starcie jakiegoś konkursu, tym większe ma szanse na wygraną. Tego typu informacji szuka m.in. w portalach dla zawodowych graczy. Na jednym z nich – e-konkursy.info – codziennie pojawiają się tam informacje o najnowszych konkur-sach. Z punktu widzenia firm sięgają-cych po narzędzia marketingu mobilnego konkursy to kury znoszące złote jajka. Po-trafią podbić sprzedaż produktów lepiej niż jakakolwiek inna akcja promocyjna. Kiedy zawodowi gracze z Tarnowskich Gór za-częli „rozgryzać” akcje producenta wędlin, półki z promocyjnymi opakowaniami paró-wek zostały wymiecione do czysta. Z kolei w jednym z miasteczek na Górnym Śląsku jeden z graczy wykupił wszystkie promo-cyjne opakowania papierosów. Wydane na ten cel 20 tys. zł częściowo odzyskał, sprzedając papierosy po 2 zł taniej niż w sklepie, a do tego wygrał luksusową wy-cieczkę do Stanów Zjednoczonych. Nie miał zamiaru oglądać Wielkiego Kanionu. Odebrał równowartość wygranej – 34 tys. zł w gotówce – i ruszył do kolejnej gry.Możliwe jednak, że zarówno on jak i Łu-kasz S. czy Barbara N. niebawem już nie będą mieli w co grać i czego wygry-wać. Wizja tysięcy zawiedzionych kon-kursami zwyczajnych klientów już skłania niektórych organizatorów konkursów do powiedzenia zawodowym graczom „nie”. – Loteria to jedyny uczciwy sposób na zor-ganizowanie promocji dla klientów. Inaczej główne nagrody padną łupem doskonale znanej nam garstki osób – mówi Wilhelm Rożewski z EL2. Właśnie dlatego loterie, a nie kwiz, zdecydowało się zorganizować Orange. Swoich klientów kusi właśnie 150 autami marki BMW. Mechanizm pozostaje jednak ten sam – to klienci Orange sami fundują sobie nagrody.

KONKURSY SĄ DLA PROFESJONALI-STÓW, LOTERIE DLA SZCZĘŚCIARZYJacek Santorski, psycholog biznesuWszelkie konkursy to jedna z najbardziej wyrafinowanych pułapek zastawianych na klientów przez specjalistów od marketingu. Cała ta gra jest nierówna – z jednej strony mamy marketing, który tworzy swego ro-dzaju „bank”, podczas gdy po drugiej stro-nie stoją profesjonaliści, którzy ten bank próbują rozbić. Tracą na tym oczywiście ci przeciętni i malutcy gracze, którzy skusze-ni szansą łatwego zarobku dają się wcią-gać w grę i zanim z niej zrezygnują, stra-cą kilkaset albo nawet kilka tysięcy zło-tych. Najlepsza rada dla nich jest krótka i prosta: nie grać. Choć oczywiście może to być trudne, ponieważ udział w SMS-owych konkursach wielu Polakom wszedł w krew. W wypadku niektórych stał się nawet uza-leżnieniem, które może postępować. War-to wspomnieć, że w Polsce konkursy czy loterie nie mają kulturowego zakorzenie-nia, jak jest np. w krajach Ameryki Połu-dniowej. U nas są raczej przejawem chci-wości i chęci szybkiego zysku przy jedno-czesnym wykręceniu się od ciężkiej pra-cy. Zupełnie inaczej wygląda to w wypad-ku profesjonalistów, którzy uczestniczą w konkursach zawodowo. Dla nich to rodzaj pracy. I wbrew pozorom nie pracują wy-łącznie kciukami, lecz głównie głową – kal-kulują, obliczają i kombinują. Często są je-dynie mózgami operacji, a wystukiwanie SMS-ów zlecają innym osobom. W star-ciu z nimi przeciętny Kowalski, inwestując w SMS-y kilkanaście czy nawet kilkaset zł z nadzieją na wygraną, nie ma najmniej-szych szans. Jemu pozostaje loteria, bo w niej wygrywają ci, którzy mają szczęście. Z tego też powodu loteria jest społecznie bardziej odpowiedzialna i etyczna.

9

Brak nam snobów

foto. M. Baraniewicz

- Ludzi można podzielić na wszystko-wiedzących i normalnych. Jak wyjaś-nić normalnemu człowiekowi, że jakiś obraz jest dobry, a jakiś inny zły. Dla-czego tak często krytycy zachwycają się jakimś dziełem, a publiczności się ono zwyczajnie nie podoba. Dlaczego coś, co uważam za chłam, jest wielkim dziełem sztuki, takim z krytykami prze-krzywiającymi głowy w śmieszny spo-sób i ludźmi omijającymi obraz z dale-ka. Ja próbuję się kierować wyłącznie własnym zmysłem estetycznym...

- ...i tak powinno być...

- ...ale ze zdziwieniem zauważam, że ten obraz, który mi się w ogóle nie podobał, jest najdroższy.

- Większość ludzi lubi sztukę przedsta-wiającą, bo widzi, czuje to. To jest martwa natura, akt, pejzaż. Można założyć, że ok. 80% ludzi lubi coś przedstawiającego (mó-wimy o kulturze człowieka białego, bo w is-lamie ludzi przedstawiać nie wolno). Biały człowiek umiłował sobie przedstawienie czegoś, co widzi. Ze sztuką współczesną jest dużo trudniej, bo do jej odbioru musimy być przygotowani. Już dawno K.T. Toeplitz napisał, że brak nam przedwojennych snobów, czyli ludzi, którzy przychodzili na wystawy, koncerty, do teatru. Potem roz-mawiali na ten temat. Czy to rozumieli, czy nie rozumieli, to inna rzecz, ale mieli temat do dyskusji. Dziś jesteśmy tak zabiegani, zapędzeni, że nie ma takiej grupy.

- Ale sztuka nie istnieje wyłącznie dla wąskiej grupki snobów.

- Ale tak było zawsze. Przykładem może być salon odrzuconych, który po pewnym czasie sam stał się klasyką. Jedzie pan do Paryża, zobaczyć salon impresjonistów – bo to już jest klasyką, przyjęło się. Nato-miast w dobie, gdy obraz miał być nama-lowany gładko, gdy zawierał to, co mamy w zasięgu wzroku, wyjście w naturę było czymś rewolucyjnym. Sama nazwa „salon odrzuconych” świadczy o tym, że niko-mu to się nie podobało. To tak jak z na-rzekaniem na młodzież. Od Arystotelesa narzekało się na młodzież. Tak samo jest ze sztuką. Ona trafi do swego odbiorcy. Jeden będzie zafascynowany sztuką abs-trakcyjną, bo lubi zestawienia kolorystycz-ne (niekoniecznie musi być wykształcony artystycznie), inny będzie podążał bardziej w kierunku ekspresji – samego koloru czy samej formy. - No dobrze, ale czy da się oddzielić kicz

od sztuki wysokiej? Przecież każdy od-biera sztukę inaczej. Gdzie jest ta linia odgraniczająca? Dla mnie kiczem może być coś innego niż dla Pani, i zapewne właśnie tak jest...

- Oczywiście. Różnimy się wiekiem, płcią i wykształceniem – to wszystko powoduje, że czego innego będziemy szukali, inaczej patrzyli. Dobrych kilka lat temu byłam w Kolonii w muzeum i obserwowałam ludzi. Przychodzili przed obrazy np. Rubensa, siedzieli, leżeli, kontemplowali. Do rzeczy współczesnych tylko zaglądali, zupełnie

ich nie interesowały. Tak jest ze sztuką. Wi-dzowie często kierują się owczym pędem: „Aha, jeśli ci ludzie tak się zachwycają, to w tym musi być coś dobrego...”.

- I sami siebie przekonują, że to jest do-bre, wmówią sobie to...

- Na zasadzie fali wierzymy w to, bo jakiś tam procent wierzy. Ciągle odwołujemy się do tego, co już jest sprawdzone, bo nam jest wygodnie...

- Sprawdzone, czyli to, o czym więk-

Z Moniką Kamińską, dyrektorem Ogniska Plastycznego w Nysie, rozmawia Konrad Szcześniak

10

NR 3

/2009

szość powiedziała, że jest dobre...

- Tak. To, co przetrwało próbę czasu, na pewno jest dobre. Czas weryfikuje, co jest dobre, a co słabe. Choćby ten Rembrandt – wiemy o tym, że jego życie było cudow-ne, wspaniałe, nagle dramat – umiera w nędzy. Teraz, po czasie widzimy, że był jednym z najwybitniejszych twórców.

- Skoro jesteśmy przy Rembrandcie, przekornie powiem tak – staje człowiek przed jego obrazem, patrzy i myśli: „A po cóż on takie wielkie płótno wziął, jak wszystko dookoła czarne. Marnotraw-stwo”.

- To się tylko wydaje, że tła nie ma. W jego pracach są bardzo ciekawie malowa-ne przestrzenie. Jest dużo światłocienia, którego w książce nie widać. Rembrandt malował podkłady, malował biele, żółcie-nie i na to nakładał następną farbę, by były bardziej świetliste. Jest to cała filozofia malowania. Struktura farb – warstwa, na-stępna warstwa, następna... i powstawał obraz. Natomiast my przychodzimy, prze-chodzimy mimo, oglądamy jakieś założe-nie tematyczne i nic nas nie interesuje. Tak jak ze słynną Giocondą Leonarda da Vinci – nie wiemy, o co chodzi, ale wszy-scy wiemy, że to jest najciekawszy obraz. Intrygujący. Na temat jej uśmiechu i tego, czy była w ciąży, czy to była mieszczka itp. napisano mnóstwo. I jest to jeden z nielicz-nych obrazów, do którego tłumy ciągną, by oglądnąć. A w tej samej sali w Luwrze jest kilka innych obrazów Leonarda i nikt ich nie ogląda. A propos ciemnego tła – my także mamy obraz Leonarda – słynną Damę z łasiczką. I też jest problem – czy ten obraz ma powrócić do stanu pierwotnego, czy należy pozostawić ciemne tło za Cecylią Gallerani, czy odsłonić. Jedni historycy mówią: odsłońmy tło, będzie oryginał. Inni mówią: nie, wszyscy się już przyzwyczaili do tego.

- Przecież czarne tło nie było zamierze-niem artysty. Czy jest możliwość ściąg-nięcia farby bez szkody dla dzieła?

- Oczywiście. Konserwatorzy to potrafią zrobić, przedublować płótno, naciągnąć na następne płótno... Bez obawy, że coś się stanie. W końcu to najdroższa kobieta w Polsce.

- To chcemy mieć obraz Leonarda da Vinci czy Leonarda da Vinci i Józka Ko-walskiego?

- Aby obraz przywrócić do poprzedniej wersji, musi wyrazić zgodę jakaś grupa ludzi. Analogiczny przykład: jesteśmy w Egipcie i mamy mumie. Czy zostawić je na miejscu, w którym zostały zdeponowa-ne i gdzie leżą tysiące lat, czy przenieść do muzeum, gdzie będą je mogli wszyscy oglądać. Tu jest dylemat: czy sztuka jest dla wszystkich, czy dla jakiejś grupy ludzi.

- Ten problem rozwiązuje wojna. Zwy-cięzca sobie rabuje, bo takie prawo sil-niejszego. I teraz mamy bogate zbiory

w Berlinie, Londynie czy Sankt Peters-burgu.

- Akurat dałam taki przykład, ale jest jesz-cze mnóstwo rzeczy, które znajdują się gdzieś na miejscu lub wędrują do muzeów. Pocięte na kawałki arcydzieła zostały prze-wiezione i znajdują się w British Museum. Czy pocięty tympanon powinien zostać w Grecji?

- Ale to tak, jakby pytać złodzieja, czy dobrze, że ukradł.

- No właśnie to są takie dylematy ludzkie. Ja nie mówię, że zrabowali...

- ...zrabowali.

- ...ale np. Napoleon, który był wybitnym mężem stanu, z sobą wiózł bibliotekę, naj-nowszy księgozbiór, który czytał. I oczy-wiście z nim jechała grupa architektów, filozofów, archeologów, którzy gromadzili i odczytywali znaleziska. Dzisiaj kamień z Rosetty możemy oglądać w Luwrze. Czy on powinien się znaleźć w Egipcie? Dzię-ki temu kamieniowi Champollion odczytał hieroglify. Ślęczał nad nimi przez kilka lat, aż odczytał. Teraz, gdy archeolodzy odkry-wają kolejne teksty, mogą już odczytać i przedstawić nam te wiadomości.

- A jeśli mówimy o przekazie zawartym w obrazie – w języku uniwersalnym, ję-zyku sztuki, który każdy jakoś po swo-jemu, lepiej czy gorzej, ale odbiera?

- Proszę zauważyć - ludzie przychodzą na wystawy i pierwsze co robią, to odczytują tytuł. Szukają tego rozwiązania, które autor sugeruje. Kiedyś byłam na wystawie prac abstrakcyjnych i widzę jak dwie starsze pa-nie podchodzą do obrazu, czytają, wresz-cie podchodzą do mnie i pytają: „Proszę pani, co ten obraz przedstawia?”. Mówię, że wielu rzeczy można się w tej abstrakcji dopatrzeć. A one: „bo tam jest napisane ‘Zachód słońca’”. No i musiałam zinterpre-tować temat „Zachód słońca”. Tytuł często sugeruje odbiór dzieła. A przecież nie jest to najważniejsze.

- Widziałem kiedyś takie arcydzieło: czerwone kółko na białym tle. Nic wię-cej. Gdybym wiedział, że takie coś moż-na wieszać w galerii, to na przerwie przed lekcją plastyki w podstawówce bym naskrobał. Ale nie wiedziałem. No i coś tam było podpisane. Ale przecież to można podpisać w dowolny sposób. Choćby ten „Zachód słońca”.

- Tak, ale dla znawcy jest ważne, kiedy to dzieło powstało.

- Współczesne toto było.

- Jeżeli dzieło powstało np. na początku ubiegłego wieku, to będzie na miarę tam-tego okresu intrygujące odcięcie się od realizmu.

- No właśnie nie wiem, co by się musiało

stać, bym to uznał za coś wielkiego...

- Czyli pan doszukuje się piękna w rze-czach przedstawiających.

- Ale ja bym bardzo chciał się doszukać piękna w tym kółku, tylko go nie widzę. Patrzyłem wnikliwie i z przodu, i z boku, i cały czas widziałem tylko czerwoną kropę.

- Ale czy dla Japończyka jego flaga – czer-wone koło na białym tle – jest czymś złym?

- Ależ oczywiście, że jest czymś wznio-słym, ale teraz mówimy o symbolu. - Ale dla kogoś to może być symbolem. Ja mogę się w tej kropce doszukać czegoś pięknego. Owa kropka może mi się koja-rzyć z jakimś doznaniem estetycznym. Dla kogoś ta kropka może być tym punktem ważnym, który będzie działać na podświa-domość. Ja bym sobie kupiła taki obraz, zawiesiła na ścianie i codziennie byłby dla mnie elementem mobilizującym. Byłby ta-kim elementem, który budzi mnie do życia. Mówiąc brutalnie, wysyłałby sygnał „wsta-waj!”. Mówiąc inaczej, mamy tutaj zesta-wienie bieli i czerwieni, które jest mocnym zestawieniem barwnym. Od starożytności element okrągły, koło, był tym ideałem piękna. Nie miał początku, nie miał końca. Możemy sobie taką filozofię do tego dopa-sować – byłoby to szukanie czegoś piękne-go. Starożytni twierdzili: „Kalos kagathos” - wszystko, co jest piękne, musi być i dobre. Ktoś inny powie: „No tak, intrygujące ze-stawienie, tu już nic dodać, nic ująć. Mini-malizm”. Inny powie: „O, czerwona kropka, to symbol miłości, symbol nadziei”. Chiń-czyk stwierdzi: „A nie, to symbol wieczne-go życia, wiecznego szczęścia”. Każdy na to samo będzie się inaczej patrzył.

- Proponuję, byśmy teraz zeszli na zie-mię. Gdyby pani dzisiaj spadło z nieba, powiedzmy, 100 000 zł, które można wydać wyłącznie w polskiej galerii na obrazy – co by pani kupiła?

- Z polskich malarzy... Malczewskiego. A ze współczesnych Sasnala...

- I zmieścilibyśmy się w budżecie?

- Nooo, Sasnal kosztowałby, powiedzmy, 70 000 zł. Ale poza Polską kosztowałby więcej. Maluje bardzo ciekawe obrazy. In-trygujące. To jest nasza dobra współczes-na polska wizytówka.

- Inną mógłby być rzeźbiarz Igor Mito-raj...

- Tak. Bardzo mi się podobają jego dzieła. Bardzo dobry rzeźbiarz. Umiał coś staro-żytnego przeinterpretować tak, że można oznajmić: „To jest Mitoraj”. Każdy sam tworząc, powinien szukać czegoś (nawet w twórczości kogoś innego), swojej osobo-wości. To cechuje dzieła wielkich ludzi.

11

12

NR 3

/2009 Ja

nina

Jan

ik

- Halo? Czy rozmawiam z dyrektor NDK?- Przy telefonie.- Organizuję imprezę charytatywną i w związku z tym potrzebuję sceny, wi-downi, nagłośnienia, oświetlenia, re-klamy, banerów, plakatów, zespołów artystycznych, ekipy technicznej, po-rządkowej i sprzątającej. Oczywiście wszystko za darmo, bo to impreza cha-rytatywna.- Przepraszam, ale tym ludziom trzeba zapłacić, przecież nie będą pracowa-li za darmo. Ogrzewanie i oświetlenie także kosztują. Skoro to impreza cha-rytatywna, to nic nie chcemy zarobić, ale kto zapłaci koszty?- Jak to, pani nie zapłaci? Pani serca nie ma!

Pojedynczą osobę trudno namówić na większy wydatek – no bo zaraz się zastanawia, po co, czy aby ją stać, i w ogóle sarka. O wiele łatwiej jest prze-konać większą grupę, by zapłaciła symboliczną złotówkę na jakiś cel. Jaki jest ten cel, to tak do końca ważne nie jest – mogą to być szpitale, sierocińce, imprezy na rzecz potrzebujących, po-moc uchodźcom etc. Zastanówmy się nad kwestią techniczną tudzież organi-zacyjną takiego przedsięwzięcia.

Wyręczanie państwa?Nie sposób przecenić wartości akcji ta-kich jak WOŚP czy działalności chary-tatywnej Czerwonego Krzyża, a także innych, które rzeczywiście wspierają potrzebujących i zrzeszają ludzi w imię pięknej idei niesienia pomocy. Nawia-sem mówiąc, niedopuszczalne jest, aby działalność ta zastępowała pod-stawowe obowiązki państwa, takie jak zapewnienie obywatelom opieki lekar-skiej, socjalnej itd. Działania te jednak są wysoce zgodne z etyką europejską, chrześcijańską i nie tylko, są po pro-stu i przede wszystkim zewnętrznym

wyrażeniem potrzeby czynienia dobra, drzemiącej w każdym człowieku.

Przymusowy darczyńcaAle jak się ma do tego „impreza cha-rytatywna stowarzyszenia/fundacji/grupy inicjatywnej” , której celem jest „zrobić coś, żeby pomóc Nysie”? A wszystko „za darmo, czyli symboliczne dwa tysiące”, albo choćby po to, aby odfajczyć stosowną rubrykę w planie pracy własnej instytucji. Plan jest taki, że wszyscy mają kupić za 2 czy 5 zł kalendarzyk, krzyżówkę albo paciorek, a widownię, czyli kupujących, mają za-pewnić występy gdzieś tam w tle, „na wabia”. Jeśli jesteśmy w roli kupujące-go owe krzyżyki i paciorki, to jeszcze mamy wybór. Ale jeśli jesteśmy dyrek-torem domu kultury, do którego taki or-ganizator przychodzi z ową inicjatywą, to jest już gorzej. „Cooo, pani nie chce dać sceny na imprezę?! My zaraz do urzędu, do burmistrza, do gazety pój-dziem, bo my charytatywni, a pani co? Na biznes nastawiona, tak?! A co, ze-społy nie wystąpią? A czegoż to? To my już na panią sposób znajdziemy, że nas się traktuje jak szmaciarzy. Co pani gada, że nie ma sceny, przecież moż-na wystawić dzieci pod naczepą spod TIR-a, ja sam na takim koncercie by-łem, szkoła organizowała we wsi, i co? Wszyscy zadowoleni!”. Tu potrzeba już hartu ducha i wielkiej asertywności, by ataki odeprzeć. To tak, jakby „zrobić dobry uczynek” i zaprosić wszystkich znajomych na obiad do kolegi Kazika bez powiadamiania tego ostatniego. A jak Kazik zacznie narzekać, to usłyszy, że niechrześcijański, nie chce poma-gać, że nie ma serca dla potrzebują-cych. Kazik płacze, ale płaci, a i tak dobry jestem ja, bo to zorganizowałem. Kazik współorganizator i to mu ma wy-starczyć.

Jak to nie dasz?W dawnych czasach taka „inicjatywa

gospodarcza” nazywała się żebra-niem i była traktowana bardziej (istnieli słynni żebracy - właściciele kamienic - dający przyzwoite posagi córkom) lub mniej pobłażliwie (w XVII-wiecznej Anglii karą za żebranie była szubienica lub katorga). W dzisiejszych czasach, z powodów bliżej nieokreślonych, tako-we wyczyny są nazywane działalnością charytatywną i zaliczane do pozytyw-nych wzorców zachowań społecznych. Oczywiście nie zawsze działalność ta ma na celu zarobienie pieniędzy. Moż-na to robić i po to, by móc się czymś pochwalić wśród znajomych, zdobyć uznanie kolegów z pracy, szacunek teściowej, a przede wszystkim osiąg-nąć poczucie spełnienia. Fajnie, bo zrobiłem coś dla potrzebujących. Ale że zrobiłem, bo wymusiłem na kimś sprzęty, pracę i pieniądze, a jeszcze potrzebujący wcale na tym nie skorzy-stali - to już drobnostka. Non nobis Do-mine. Jam charytatywny.Nyski Dom Kultury organizuje imprezy charytatywne kilka razy w roku - już wkrótce, bo w grudniu tego roku, przy współpracy z inicjatywną grupą mło-dzieżową Format Nysa NDK zaprosi wi-dzów na widowisko artystyczne. Będą koncerty, występy i pokazy. Pieniądze są zbierane na rzecz wsparcia takich inicjatyw jak WOŚP i Nysa Dzieciom. Za tymi imprezami stoi wiele godzin pracy, potężna działalność organizacyj-na, koszty i wydatki, ale wszystkiemu przyświeca zbożny cel - pomoc tym, którzy jej naprawdę potrzebują. W akcji bierze udział wielu wolontariuszy – For-mat Nysa, pracownicy NDK, młodzież szkolna, zwyczajnie zaprzyjaźnione osoby, które w nyskiej placówce kultu-ry znalazły swój drugi dom. Nie robimy tego dla pieniędzy, bo to tylko wydatki, nie robimy tego dla chwały, bo nikt nas nie pochwali, robimy to, bo mamy taką potrzebę serca. My nie charytatywni, tylko mamy serce.I wszystkich ludzi dobrej woli ze szcze-rego serca zapraszamy.

Jam charytatywnyczyli co zrobić, aby się nie narobić, a w chwale pławić

13

puchaty zadek na ciepłym silniku. Wy-godny zelmer podwiózł go w końcu pod samą klatkę. Po chwili namysłu papug wlazł na szlak kluskowy, wiodący pro-sto do domku. Ciekawsko wszedł do środka, a druciane wrota zatrzasnęły się za nim złowieszczo.

Minęło kilka dni. Tuptak, bo tak go na-zwałem ze względu na upodobanie do długich spacerów, zaanektował domek i jakby złagodniał. Co prawda podzi-wianie z bliska wciąż zostawiałem tylko gościom. Lubiłem popatrzeć, jak podchodzą, niepomni wbitej w chle-bową skórkę ostrzegawczej tabliczki z zapałki i kartonika: „Nie głaskać zwie-rząt”. Jak klepią te swoje: „O! Jaka śliczna papużka, jaka słodka!” i jak z krzykiem cofają krwawiący palec. Wy-biegali z pokoju, kapiąc wściekłością, a Tuptak dostojnie wracał do matecz-nika, znaczy najbardziej upstrzonego paprochami kąta klatki, jedynego, w którym zgadzał się siedzieć.

To było jego wiekopomne gniazdo. Budowla reprezentacyjna, precyzyjnie stworzona geniuszem intelektu i ko-stropatego pazura, z oberwanej gałąz-ki prosa, łupek słonecznika i ludzkich paznokci. Kiedyś ścieliłem jeszcze klatkę gazetami, ale od razu darł je i ciamkał na kulki, którymi łatał dziury w budowli. Na tyle skutecznie, że dmuch-nięcie obracało je w zgliszcza. Trzymał w dziobku świeżo udarty kawałek prze-mówienia jakiegoś nadętego ważniaka i zastanawiał się, gdzie go wepchać. Myślowy ów proces, o ile nie został zakłócony niespodziewanym odda-niem stolca, przebiegał szybko. Papug potrafił wepchać paprocha w hałdę innych, by go zaraz, niezadowolony z efektów, szukać i wyciągać. Że w tym zapale budowlanym chwytał zupełnie innego i całe gniazdo się waliło, to nie-ważne. I tak mościł się zaraz na zglisz-czach, tryumfalnie podnosił skrzydła, niczym orzeł na złotówce, i spozierał na mnie, pytając wzrokiem, czy doce-niam. A gdy, zajęty czymś, nie podzi-wiałem, demonstracyjnie odwracał się do ściany i łypał bocznym okiem, cie-kaw czy odpowiednio wyraźnie widzę jego żal i ból. Cdn.

Co mnie podkusiło, by tego feralnego dnia wejść do sklepu zoologicznego – nie wiem. Ale stało się. Wnet otoczyła mnie zgraja kwilących, szczekających, bulgoczących (czy co tam mówią rybki) stworzeń. I on. Siedział na żerdzi i pa-trzył czarnymi węgielkami oczu gdzieś hen, za horyzont - w każdym razie na tyle daleko, na ile pozwalała ściana.Samczyk papugi nimfy – szybko przy-padł mi do gustu. Taki grzeczny i spo-kojny, z pewnością nie będzie piskał, a melancholijne usposobienie nie po-zwoli mu szaleć. Postanowiłem kupić. Że też nie dała mi do myślenia szczęś-liwa mina sprzedawcy, gdy mi go pako-wał w bure pudełko z dziurami...

Przyniósłszy do domu, postawiłem pudło na stole. Wnet wokół zgromadzi-li się ciekawscy domownicy. Jednym szarpnięciem otworzyłem i... tadaam!Wewnątrz siedziało coś innego. Napu-szona, wściekła jak kobra, siekająca wokół szpilami spojrzeń szara puchata kulka rozwarła paszczę, rozcapierzyła skrzydła i rzuciła się na nas sycząc. Zamknąłem w ostatniej chwili. Pudło kotłowało się jeszcze długo. Przeciągły syk nie brzmiał bynajmniej jak „witajcie, bardzo się cieszę, że mnie kupiliście”.Otworzyłem kijem od miotły. Nim wy-skoczyła, użarła go tak, że sypnę-

ło drzazgami. Papug błyskawicznie wzniósł się na maksymalny pułap i lotem koszącym zanurkował za szafę. I tyle go widzieliśmy. Ponieważ zapo-znawcze pukania wywoływały tylko ja-dowite syczenie, a ni prośby, ni groźby nie spotykały się ze zrozumieniem, da-liśmy za wygraną.

Godziny mijały, a papug tkwił w króle-stwie płyt paździerzowych i ani myślał wyściubić łebka. Wabiliśmy kolejno: ziarnem, chlebem, ryżem, pyszną jab-łkową skórą i prosem. W końcu, gdy podsunąłem buraka, wybiegł, wyrwał mi go z ręki i uciekł z powrotem w cze-luść zaszafia, rechocząc szyderczo. Z oddali dobiegły odgłosy ciamkania.

Wylazł na drugi dzień. Wrodzona cie-kawskość nie pozwoliła mu siedzieć w ukryciu, gdy wokół tyle się dzieje. Szybko znalazł przyjaciela. Głośnego, buczącego, ze śmiesznym długaśnym nosem. Obydwaj z odkurzaczem przy-padli sobie do gustu. Ptaszor siadał na nim i wspaniałomyślnie pozwalał się obwozić po mieszkaniu. Szczególnie cenił miejscówkę z tyłu, podwiewającą po kościach tropikalnym sawannowym powietrzem. Odkurzacz bez przerwy opowiadał ciekawe historie, ptaszor potakiwał ze zrozumieniem, moszcząc

PAPU GKonrad Szcześniak

foto. K. Szcześniak

JarosławnaCo to jest patriotyzm? Czy takie zjawisko istnieje w dobie powszechnej promocji kosmopolityzmu? Czy mieszkając w zjed-noczonej Europie, nie jesteśmy aby przy-padkiem podświadomie nastawieni na obywatelstwo europejskie jako lepsze od polskiego?Amerykanie uważają patriotyzm za swoją cechę narodową. Nie otrzymasz obywatel-stwa tego kraju, jeśli nie zaliczysz historii USA i hymnu, którego tekst musisz znać bezbłędnie, choćbyś śpiewał całość na jednej nucie. Jeżeli zostaniesz zatrzymany przez policjanta i nie znasz angielskiego - dostajesz mandat za “niemożność porozu-mienia się”. Będąc Polakiem studiującym na amerykańskim uniwersytecie, musisz podpisać oświadczenie, że zobowiązu-jesz się do stosowania zasad zawartych w Deklaracji Niepodległości. Amerykanie płaczą ze wzruszenia, słuchając hymnu narodowego, i noszą majtki z wizerunkiem swojej flagi. To się nazywa miłość do włas-nego kraju!Polacy za sprawą swojej historii również uważają patriotyzm za swoją cnotę naro-dową. “Rota”, “Piechota” i “Bogurodzica” są z nami od wczesnych lat szkolnych. „Newsweek” pisze, że ktoś jest zaniepo-kojony, bo młodzież już nie chce słuchać o powstaniu warszawskim, co oznacza zagrożenie dla naszej tożsamości naro-dowej. A może większym zagrożeniem dla naszej tożsamości jest potężna siła ekonomii, która wypycha młodzież w po-dróż za pracą do krajów, gdzie językiem ojczystym nie jest bynajmniej polski, gdzie większość jak najprędzej pragnie zetrzeć z siebie wszelkie ślady kraju pochodzenia, oderwać metkę, by nie uchodzić dłużej za podróbkę, nie wyróżniać się z tłumu, asy-milować, zwiększyć swoje szanse na obcy lecz słodki dobrobyt.Moja znajoma, mocno starsza już pani, ma

wnuczkę w Kanadzie, kupuje jej ciuszki à la strój ludowy w Cepelii, wnuczka dzwo-ni do dalekiej zagranicznej babci i przez telefon woła “Babooo, I love you”. Babcia zna na pamięć Kraszewskiego, a dla tego dziecka, zaledwie dwa pokolenia dalej, polskość jest egzotyką, a Polska - dale-kim krajem, gdzie się nosi słodkie barwne fartuszki. Czy rodzice tego dziecka nie są patriotami? Czy jednak są, bo nauczyli dziecko kilku słów w dalekim języku, który nigdy się nie przyda w karierze?Co to jest patriotyzm i gdzie się zaczyna? Naprawdę trudno czuć się patriotą, widząc na włoskich sklepach szyldy z zakazem wejścia dla Polaków? Albo gdy podczas śniadania na wycieczce w Niemczech cały autokar robi sobie kanapki “na potem”, wy-korzystując szwedzki stół zamiast własnej lodówki na oczach właścicielki hotelu?Znacznie lepiej być Polakiem na wschod-niej granicy. Ci za nią mają znacznie go-rzej, więc przy nich nasze problemy male-ją, a osiągnięcia rosną.Często łapię się na tym, że patriotką czuję się nie w domu, lecz za granicą. Patrio-tyzm przychodzi, kiedy z niejaką satysfak-cją stwierdzam, że to moja, polska grupa jest o wiele bardziej zorganizowana, kiedy stwierdzam czyjąś (niemiecką, belgijską, hiszpańską) niekompetencję, lenistwo czy ignorancję. Jednak kołacze mi w głowie fałszywa nuta, czy ta satysfakcja nie jest aby podszyta kompleksami, bo mam potrzebę porów-nywania się i udowodnienia sobie samej własnej wyższości, a przynajmniej równo-ści narodowej. To jak kompleks, głęboko ukryte obawy kogoś, kto przez wiele lat żył w gorszym świecie i czuł się jego częścią.Mojżesz prowadził Żydów przez pustynię tak długo, aż umarł ostatni urodzony w nie-woli. Czy mnie minie to wcześniej?

KonradOwszem, bardzo mi się podoba zwyczaj noszenia flagi na majtkach, skarpetach czy kalesonach – byle to nie była polska flaga. Bo po mojemu nawet najpiękniejsze gacie z godłem czy flagą to nie miłość do ojczyzny. Co najwyżej buractwo i prowo-kacja.Także wyjazdy „za chlebem” to nie przejaw braku patriotyzmu. Takich fal emigracyj-nych mieliśmy już w historii wiele, a jesz-cze Polska nie zginęła. O język także się nie martwię. Pewnie, irytują mnie zwroty typu „Kur... zajebiaszczo klawy i odpico-wany w kosmos sweterek”, ale oparł się nasz język rusyfikacji czy germanizacji, to i niedbalstwu, czy jak to teraz modnie się zwie – dysleksjom, dysortografiom i innym dysmózgowiom się oprze.

Owszem, śmieją się z nas za granicami Niemcy, a nie wiedzą, że ich piłkarze są jak niemieckie jedzenie – żeby byli dobrzy, muszą być przywiezieni z Polski.Anglik wspaniałomyślnie potrafi przerwać swą cotygodniową partię golfa, gdy go mija kondukt. Z żoną.Francuzi zapominają, że ich czołgi mają pięć biegów w tył i jeden w przód itd., itp. Tyle w tym wszystkim prawdy co i w resz-cie stereotypów. Śmiać się, a nie irytować, a najlepiej celnie ripostować, to się zagra-niczni zamkną.

Owszem, mam chwile zwątpienia, gdy wi-dzę, że politycy tracą czas na infantylne utyskiwania, podczas gdy Rosja zaciska wokół Polski gazowe szpony; gdy Anglicy „kradną” nam Enigmę, a my zamiast choć-by wykupić kilka billboardów w centrum Londynu i grzmieć, nie robimy nic; gdy uciekającego z ringu w sromocie Gołotę rozjuszeni widzowie obrzucają keczupem, a przecież wchodził tam z wielkim orłem na piersi...A potem widzę, jak na olimpiadzie przed całym światem wciągają polską flagę na maszt i grają hymn, i wiem, że nikim in-nym, tylko Polakiem chcę być.

W tej części Inferiiodpowiadamy nanajwiększe zagadkiludzkościDziś na pytanie:

14

NR 3

/2009

15

Franciszek NeckarPatriotyzm. Nie jest w Polsce obecnie w modzie. W najlepszym razie darzy się go obojętnością. O wiele częściej jest za to atakowany, lekcewa-żony, dyskredytowa-ny. Patriotyzm – po-stawa patriotyczna jest wstydem przynajmniej u młodego i średnie-go pokolenia jako postawa zacofana i szkodliwa. Dla kogo? Taki klimat wokół pa-triotyzmu w Polsce nie jest czymś wielce szokującym po latach wściekłej i uporczywej polityki antypolskiej wszechstronnie pro-wadzonej przez rzą-dzących namaszcza-nych przez Moskwę – Krym w latach 1944 – 1989. Dziwi natomiast jej kontynuacja w formie naturalnie złagodzonej, uładzonej – w białych rękawiczkach – przez ogrom-ną i przeważającą część pracy mediów i niektóre rządy w latach 1989 – 2009. A nawet jeśli nie jest to polityka antypolska, to nie jest też polska. Lecz abyśmy się w tak istotnej sprawie bezapelacyjnie poro-zumieli: czym jest patriotyzm? Patriotyzm to miłość do własnej ojczyzny. Czyli co? Patriotyzm jest aktywnym i twórczym – w myśli, w mowie i uczynkach – uznaniem i uznawaniem istnienia i trwania własnej ojczyzny (dla nas Polski). Jest naturalnie uznawaniem istnienia własnej ojczyzny za dobre, piękne i prawdziwe. Dosłownie tak jak Janek kocha lub powinien kochać Ilonę. Albo jak Ilona kocha własną córkę Agatę. Kochać, darzyć miłością własną oj-czyznę to przyczyniać jej dobra, piękna i

chwały. Chronić przed wrogami, zdrajcami kiedy potrzeba. Leczyć kiedy nie jest zdro-wa. Stale wychodzić naprzeciw potrzebom

życia i rozwoju ojczy-zny. To jest patrio-tyzm. To jest miłość do własnej ojczyzny. Aby zgubić zawsze możliwe wątpliwości. Ojczyzna to wszyst-ko: i ziemia, i krajo-braz, i dzieje, i język, tradycja, obyczaje, religia, to klimat i potrawy. Kultura! To kraj i ludzie. I ludzie – Polacy. To wszyst-ko jest niezaprze-czalnie ojczyzną. Widzimy oto wobec kogo i wobec czego

mamy obowiązki miłości, jeśli jesteśmy pa-triotami. I jeszcze kilka uwag dla nieśmia-łych i wyśmianych, dla ośmielenia ich i roz-wiania wątpliwości. Nikt kto ma albo miał rodziców – ojca i matkę – nie pyta nikogo o zgodę, by kochać własnych rodziców. Kocha i już. I my w takim razie nie musimy pytać nikogo o zgodę ani o opinię w przy-padku miłości do własnej ojczyzny!Nie kto inny jak Fryderyk Chopin (które-go 160. rocznicę śmierci obchodzimy) za swoim drugim pobytem w Wiedniu żałował bardzo, że nie jest w domu, w ojczyźnie, i nie bierze udziału w powstaniu listopado-wym. Starał się i nie dostał zgody na po-wrót. Od kogo? Od Rosji – ambasady ro-syjskiej. Dostał jedynie paszport do Francji bez możliwości powrotu do domu. Czyli z ojczyzną i z miłością do niej jest dokładnie tak jak ze zdrowiem: „...ten tylko się dowie, kto cię stracił...”.

Sąd o tym, że patriotyzm, czyli polskość, bycie aktywnym Polakiem jest szkodliwe (dla kogo? Dla Europy?) to sąd nie tyle fałszywy, co bezczelny. Właśnie bycie konkretnie kimś; bycie Francuzem, Ho-lendrem, Polakiem gwarantuje lub może zagwarantować w przyszłości jakąś głęb-szą tożsamość i osobowość w Europie, tj. Unii Europejskiej. Bycie kimś gwarantuje, warunkuje zdolność do miłości do tych innych. Pisałem o tym w tekście prezen-cie do spektaklu „Polskie wahadło”. Może ktoś był? Może tekst otrzymał? Wszyscy Polacy kochają Jana Pawła II. Niech on będzie przykładem wielkiego patriotyzmu. Wszystkim przeciwnikom i powątpiewa-jącym w patriotyzm proponuję takie ćwi-czenie. Proszę odtąd wyrażać swoje po-glądy antypatriotyczne, antypolskie bądź antyfrancuskie w języku nie polskim i nie francuskim, a w języku i w kulturze żadnej. Młodym matkom i ojcom natomiast takie ćwiczenie proponuję: proszę najpierw do swoich malutkich, a potem do większych dzieci odzywać się nie po polsku, nie po holendersku, a tylko, jedynie i zawsze łał łał, niu niu, grr grr (coś jak gołębie). Na pewno wyrosną z nich ludzie. Ostatnio, ale to zupełnie ostatnio obser-wujemy renesans, coś w rodzaju powrotu do wielowiekowej patriotycznej postawy Polaków. Rzeczywiście pogląd człowieka o sobie samym, że jest nikim, jest nie do utrzymania na dłużej.

Poszukującym już życzę szczęśliwego po-wrotu do tożsamości, czeka ich znacznie lepsze życie, sukcesy. A tych, którzy są już w drodze, proszę o kontakt ze mną – do-prawdy ogrom pracy w polonizowaniu Po-laków na nowo. Kontakt: 606 177 597, (77) 436 36 11

16

NR 3

/2009

Kogo słuchamy, tego zapraszamy

i n t e r n e t

www.ndk.nysa.pl

Nyski Dom Kultury wyszedł z pomysłem, by to nysanie sami wybierali gwiazdy najbliższych Dni Nysy. Na internetowym Forum Nysa, drogą esemesową i bez-pośrednio w NDK-u zgłaszano swe typy. Wyniki głosowania ujawniły dość nie-oczekiwane preferencje ziomków. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że w świecie elektronicznym panuje młodzież, a w realnym jest jeszcze miejsce (na szczęście) i dla starszych, więc ostateczny zestaw zespołów występujących na Dniach Nysy może się trochę różnić.

WynikiKolejne pozycje oznaczają artystę/nazwę zespołu, ilość głosów i wynik pro-centowy

Mrozu 1786 62,36%Kombii 1341 46,82%Myslovitz 890 31,08%Ani Mru Mru 731 25,52%O.S.T.R 224 7,82%Dżem 164 5,73%Ivan i Delfin 134 4,68%TSA 130 4,54%Kab. Moralnego Niepokoju 114 3,98%A. Chylińska 108 3,77%Łowcy.B 95 3,32%Perfect 85 2,97%Kult 69 2,41%Lady Pank 68 2,37%Strachy na Lachy 66 2,30%Akurat 55 1,92%Ira 40 1,40%Czesław Śpiewa 39 1,36%Hurt 39 1,36%Lao Che 36 1,26%Paranienormalni 36 1,26%Bracia 34 1,19%Modern Talking 34 1,19%Oddział Zamknięty 31 1,08%Piasek 29 1,01%A. Wyszkoni 28 0,98%HEY 25 0,87%A. Dąbrowska 24 0,84%Vader 24 0,84%Bajm 23 0,80%Boys 23 0,80%Doda 17 0,59%M. Rodowicz 15 0,52%Armia 14 0,49%M. Peszek 14 0,49%Pin (Lambert) 13 0,45%