30
ISSN 2300–0694 KIH-α Kurier Instytutu Historii № 1 (97), R. XIII październik 2016

KIH-αsknh.uni.lodz.pl/kih/KIHa_97.pdf · jem Dawczykiem powitaliśmy nowych kolegów i zaprosiliśmy do wstępowania w sze- ... Tam uczył się i odbywał praktyki handlowo-bankowe

Embed Size (px)

Citation preview

ISSN 2300–0694

KIH-αKurier Inst y tutu Historii

№ 1 (97), R. XIII październik 2016

Spis treści

Piotr Budzyński, Kilka słów na dobry początek ............................................................................. 2Zaproszenie na Łódzką Jesień Młodych Historyków ...................................................................... 2Piotr Budzyński, Inauguracja roku akademickiego 2016/2017 ............................................. 4III Ogólnopolski Kongres Młodych Bizantynistów ......................................................................... 5

Artykuły, eseje, publicystyka:Mateusz Kowalski, Kupiec, bankier i przemysłowiec. Kilka słów o życiu i działalno-ści Leopolda Kro nen berga ....................................................................................................................... 5Paulina Fronczak, „W tej całej nędzy byliśmy razem” .............................................................. 11

Recenzje, sprawozdania, kultura:Nina Radzyńska, Między historią a srebrnym ekranem. Na przykładzie sylwetki Wil-liama Wallace’a ......................................................................................................................................... 12Hanna Zienkiewicz, Na pokładzie Titanica .................................................................................. 18

70 LAT SKNH UŁWspomnienia z obozów epigraficznych. Z doktorem Janem Chańko rozmawiała Nina Radzyńska .................................................................................................................................................... 20

REDAKTOR NACZELNY:Nina RadzyńskaKOREKTORZY:Mateusz Kowalski, Hanna ZienkiewiczSZATA GRAFICZNA KIH:Konrad Banaś, Tomasz PietrasPROJEKT LOGO SKNH:Kajetan RudnickiPROJEKT RYCERZYKA:Przemysław DamskiOPIEKUN NAUKOWY KOŁA:dr Tomasz PietrasKONTAKT Z REDAKCJĄ:[email protected] INTERNETOWA:http://sknh.uni.lodz.pl/podstrony/kih.htmlDrukowane ze środków SKNH UŁISSN 2300–0694

2

Kilka słów na dobry początek

Istotę Studenckiego Koła Naukowego Historyków najlepiej oddaje dewiza – studia et amicitia – nauka i przyjaźń. Można tu znaleźć wszystko, co najważniejsze dla ambitnego studenta: dobre towarzystwo i okazję do osobistego rozwoju. Relacje,

które zawiązują się między członkami trwają długo po zakończeniu studiów, a spotka-nia (nie tylko te oficjalne) to okazja do świetnej zabawy w doborowym gronie. Jednak SKNH to nie tylko grupa towarzyska, równie ważny jest aspekt naukowy. Dzięki radom starszych kolegów łatwiej przygotować się do egzaminów, rozpocząć własne badania, a nawet uzyskać stypendium rektora. Nasze spotkania stanowią też świetną okazję do wymiany doświadczeń. Dość powiedzieć, że większość pracowników naukowych wła-śnie tutaj zaczynało swoją karierę.

W Kole oddajemy się rozmaitym zajęciom: organizujemy konferencje naukowe i spotkania z interesującymi osobami, dyskutujemy na tematy związane z historią i dzielimy spostrzeżeniami, ale także gramy razem w paintballa i urządzamy „inte-gracyjne” wypady na piwo. Czasem przebieramy się w stroje z minionych epok i pro-mujemy historię na różnych imprezach, a czasem omawiamy najnowsze wydarzenia „z życia Instytutu”. W naszym pokoju zawsze można wypić kawę lub herbatę, a także przygotować się do zajęć lub przeczekać „okienko” rozmawiając z innymi członkami.

Wydajemy również miesięcznik „Kurier Instytutu Historii” (szerzej znany, jako KIH-a), publikować mogą w nim wszyscy studenci, nie tylko ci należący do Koła.

Plany na ten rok są niezwykle ambitne: zamierzamy urządzić kilka konferencji naukowych w tym jubileuszową „X Łódzką Wiosnę Młodych Historyków” oraz rozpo-cząć przygotowania do XXVI edycji Ogólnopolskiego Zjazdu Historyków Studentów, który (przy odrobinie szczęścia) odbędzie się w naszym Instytucie wiosną przyszłego roku akademickiego. Chcemy zorganizować spotkania samokształceniowe poświę-cone pisaniu artykułów czy abstraktów a także spotkanie integracyjne na przełomie października i listopada. Oczywiście to tylko niektóre z naszych pomysłów. Przed nami wiele wyzwań, ale jeszcze więcej dobrej zabawy. Serdecznie zapraszamy w nasze sze-regi wszystkich, którzy chcą dobrze wykorzystać ten czas. Na pewno nie będziecie żałować.

Piotr BudzyńskiPrzewodniczący SKNH UŁ

Zaproszenie na Łódzką Jesień Młodych Historyków

Studenckie Koło Naukowe Historyków Uniwersytetu Łódzkiego, przy współpracy z Centrum Badań nad Historią i Kulturą Basenu Morza Śródziemnego i Europy Południowo-Wschodniej im. prof. Waldemara Cerana – Ceraneum, Katedrą

Literatury i Kultury Niemiec, Austrii i Szwajcarii, Podatkowym Kołem Naukowym ADVISOR oraz Studenckim Kołem Naukowym Prawa Budżetowego i Podatkowego FINIS ma zaszczyt zaprosić na ogólnopolską konferencję studencko-doktorancką pt.:

3

„A więc wojna!” – działania militarne i ich kontekst polityczno-prawny, gospodarczy i społeczno-kulturowy na przestrzeni dziejów

Konferencja odbędzie się w dniach 17–19 listopada 2016 r. w Pałacu Biedermanna w Łodzi (ul. Franciszkańska 1/3).

Zapraszamy wszystkich zajmujących się problematyką wojenną oraz różnymi jej aspektami w historii, kulturze, sztuce, społeczeństwie, polityce i gospodarce. Referaty będą grupowane tematycznie, aby umożliwić prelegentom szerszą dyskusję. Wśród proponowanych przez nas zagadnień znajdują się m.in.:

• Bitwy, kampanie, powstania etc. na przestrzeni dziejów• Bohaterowie i antybohaterowie oraz ich wizerunek w społeczeństwie• Wojskowość na przestrzeni dziejów• Wpływ działań wojennych na życie wszelkich mniejszości społecznych• Konflikty kolonialne i postkolonialne w kulturze i sztuce• Alegoria wojny w dziełach sztuki i literaturze• Wpływ wojny na relacje międzyludzkie• Literatura okresu wojennego na przestrzeni dziejów• Zmiany obyczajowe i kulturowe okresu wojen• Świadkowie wojen – wspomnienia, relacje, opisy etc.• Decyzje polityczne w przeddzień wojen i w ich trakcie• Wojny ekonomiczne• Przełomy gospodarcze w trakcie wojen• Problematyka finansów państwa w obliczu kampanii wojennych• Skutki prawne traktatów pokojowych

Zachęcamy również do przesyłania własnych propozycji tematów.

Formularz zgłoszeniowy dostępny jest pod adresem:https://docs.google.com (pełny link na stronie http://sknh.uni.lodz.pl)

Termin zgłaszania referatów do 16 października 2016 r.

Opłata konferencyjna wynosi 70 zł (w cenę wliczone są: posiłki, napoje, materiały dla uczestników, a także druk publikacji pokonferencyjnej).

Wszelkie pytania prosimy kierować na adres mailowy [email protected].

Komitet Organizacyjny

4

Inauguracja roku akademickiego 2016/2017

Tegoroczna inauguracja roku akademickiego Wydziału Filozoficzno-Historycz-nego była wyjątkowa. Nie tylko dla studentów pierwszego roku. Chociaż forma uroczystości pozostała niezmienna, dało się zaobserwować wiele nowości,

świadczących o zmianach, które miały miejsce, lub właśnie się dokonują, w życiu naszej wydziałowej społeczności.

Po odśpiewaniu hymnu państwowego, zgromadzonych powitał nowy Dziekan Wydziału Filozoficzno-Historycznego UŁ, Pan Profesor Maciej Kokoszko. W swym przemówieniu wspomniał między innymi o sprawach niezwykle bliskich wszystkim członkom naszego Koła, o dobrym wykorzystaniu czasu studiów na rozwijanie swo-ich zdolności i integracji studentów, nie tylko w ramach jednej grupy czy roku, ale w ramach całych kierunków czy w skali wydziału. Następnie osoby rozpoczynające studia złożyły ślubowanie, a Pan Dziekan dokonał prezentacji kolegium dziekańskiego oraz władz poszczególnych instytutów.

Pewne zmiany dały się również zauważyć w trakcie wręczania pamiątkowych indek-sów dla studentów przyjętych z najlepszymi wynikami. Po raz pierwszy, obok przed-stawicieli znanych już kierunków, wystąpili przyszli wojskoznawcy. Zapowiedziano również, że przed rozpoczęciem sesji zimowej podobną pamiątkę otrzyma każdy roz-poczynający w tym roku naukę na naszym wydziale.

Kolejnym, tradycyjnym elementem był niezwykle ciekawy wykład inauguracyjny, poświęcony florze i faunie Peru w początkowej fazie eksploracji przez Europejczyków. Słuchacze dowiedzieli się między innymi, że spis leczniczych właściwości tytoniu obej-muje aż cztery strony oraz jak nazywano mieszkańców Ameryki Południowej – zależ-nie od koloru skóry i płci ich rodziców.

Również przedstawiciele studentów dostali swoje „pięć minut”. Wspólnie z Macie-jem Dawczykiem powitaliśmy nowych kolegów i zaprosiliśmy do wstępowania w sze-regi Koła. Zachęcał do tego również Pan Dziekan M. Kokoszko, podkreślając rolę, jaką tego typu organizacje pełnią w życiu studentów. W ten sposób dobiegły końca oficjalne uroczystości. Po odśpiewaniu Gaudeamus, studenci pierwszego roku udali się na spo-tkania organizacyjne ze swoimi opiekunami.

Piotr Budzyński

5

III Ogólnopolski Kongres Młodych Bizantynistów

Studenckie Koło Naukowe Historyków Uniwersytetu Łódzkiego ma zaszczyt zaprosić Państwa do udziału w III Ogólnopolskim Kongresie Młodych Bizanty- nistów, który odbędzie się pod hasłem:

Cesarstwo Bizantyńskie i bizantyński krąg kulturowy

Nasze wydarzenie, wpisujące się w obchody 60-lecia badań bizantynologicznych w Łodzi, stanowi kolejną edycję imprezy organizowanej do tej pory przez Sekcję Historii Bizancjum SKNH UAM. Tematyka konferencji dotyczyć będzie historii, kultury i innych szeroko pojętych aspektów funkcjonowania Cesarstwa Bizantyńskiego oraz państw i ludów pozostających pod jego wpływem. Podział na panele dyskusyjne zosta-nie przeprowadzony po selekcji abstraktów.

Konferencja odbędzie się w Instytucie Historii UŁ (ul. Aleksandra Kamińskiego 27a, Łódź) w dniu 26 listopada 2016 r. (sobota).

Opłata konferencyjna wynosi 50 zł – w cenę wliczone są obiady, serwis kawowy, materiały konferencyjne dla prelegentów, udział w imprezie integracyjnej oraz wyda-nie artykułu opartego na wygłoszonym referacie w kolejnym tomie serii wydawniczej SKNH UŁ pt. „Vade Nobiscum”.

Zgłoszenia prosimy przesyłać do 1 listopada 2016 r.

Formularz zgłoszeniowy dostępny jest pod adresem:https://docs.google.com (pełny link na stronie http://sknh.uni.lodz.pl)

Wszelkie pytania i wątpliwości prosimy kierować na adres: [email protected].

Zapraszamy do śledzenia naszego fanpage’a na Facebooku:https://www.facebook.com/KongresBizantynistyczny

Komitet Organizacyjny

ARTYKUŁY, ESEJE, PUBLICYSTYKA

Mateusz Kowalski

Kupiec, bankier i przemysłowiec – kilka słów o życiu i działalności Leopolda Kro nen berga

Leopold Kro nen berg urodził się w Warszawie 24 marca 1812 r. w rodzinie znanego żydowskiego bankiera, Samuela Kro nen berga. Był trzecim z ośmiorga dzieci. Jego ojciec przybył z Prus i osiedlił się w Warszawie po trzecim rozbiorze.

Przyszły przedsiębiorca spędził swe dzieciństwo w domu rodziców. Wychowywany był w duchu dążeń asymilatorskich. Uczęszczał do gimnazjum pijarów na Żoliborzu,

6

a następnie do liceum. W 1826 r. zmarł ojciec, a wychowaniem dzieci zajęła się wdo- wa po nim, Tekla. Dwa lata później młody Kro nen berg został oddany przez matkę do szkoły przygotowawczej warszawskiego Instytutu Politechnicznego w oddziale han-dlowym. W kolejnym zaś roku Leopold na życzenie matki udał się za granicę, począt-kowo do Hamburga. Tam uczył się i odbywał praktyki handlowo-bankowe w firmie Salmona Heinego. W 1831 r. podjął studia w Berlinie, a w rok później, zaraz po upadku powstania listopadowego, zdecydował się na powrót do kraju.

Nad Królestwem Polskim wsiały wówczas czarne chmury rządów feldmarszałka Iwana Paskiewicza. Warszawa pogrążona była w terrorze politycznym, który rzutował także na życie gospodarcze dawnych ziem polskich. Oznaczało to, że wszelkie inte-resy mogli robić tylko ci, których lojalność wobec nowych władz nie budziła nawet najmniejszych wątpliwości. Niewątpliwie wcześniejsza nieobecność Leopolda Kronen- berga w granicach Królestwa Polskiego, a zwłaszcza podczas powstania listopado-wego, była dla niego sprzyjająca.

Szybko, bo zaledwie rok po przybyciu na dawne ziemie polskie, przyszły bankier został wpisany do ksiąg kupiectwa warszawskiego, jako właściciel niewielkiego domu handlowego S. L. Kro nen berg wdowa i synowie, który odziedziczył po ojcu. Niedługo potem rozpoczął współpracę bankową ze starszym od siebie o pięć lat przedsiębiorcą, Matiasem Rosenem. W tym samym czasie udało mu się zbliżyć do samego Paskiewicza, poprzez kontakty z jego najbliższym otoczeniem.

Historycy nie dysponują zbyt wielkim materiałem źródłowym ukazującym życie prywatne młodego Kro nen berga. Leopold zajmował po śmierci ojca kilka pokoi w ofi-cynie przy ulicy Świętojerskiej. W wolnych chwilach uczył się języków obcych i przyj-mował gości. Co niedziela byli to bliscy przyjaciele i znajomi. Pewną bazą źródłową dla poznania tego okresu życia Kro nen berga, stanowi dla historyka pamiętnik jego lekarza. Czytamy w nim, że Leopold był osobą niezwykle przedsiębiorczą, chętnie podróżował – zwłaszcza do Petersburga, utrzymywał stosunki z Turkułłem, ministrem-sekreta-rzem Rady Administracyjnej. Zdaniem Ignacego Baranowskiego (lekarz) Kro nen berg prowadził zbyt lekkie życie, a jednym z jego atutów według współczesnych badaczy, była protekcja. Bowiem to podczas największego uścisku politycznego za Paskiewicza, majątek przedsiębiorcy rósł.

Zostawiając na chwilę dywagacje historyków, należy przejść do życia prywatnego Leopolda Kro nen berga, bowiem 4 września 1845 r. ożenił się z młodszą od siebie o 15 lat Różą Leo, córką znanego wówczas warszawskiego lekarza. Pan młody miał wówczas 33 lata. Wydarzenie zupełnie zrujnowało jego dotychczasowy, kawalerski tryb życia. Kro nen berg zmienił wówczas wyznanie – z żydowskiego na ewangelicko--reformowane. Młode małżeństwo początkowo zamieszkało przy ulicy Świętojerskiej. Zajmowali trzypokojowe mieszkanie, z czego jedno z pomieszczeń spełniało zarówno funkcję pokoju dziennego i sypialni, drugie przeznaczone było na pokój stołowy, a w trzecim mieściło się biuro młodego męża.

W 1845 r. Kro nen berg nabył swój pierwszy majątek ziemski, Brzezie i dzięki temu mógł zbliżać się do sfery ziemiańskiej. Tego samego roku wszedł w posiadanie obszer-nego pałacyku przy ulicy Długiej, za który zapłacił 240 tysięcy zł polskich. W 1846 r. Kro nen bergowie przenieśli się na Długą. Pod koniec tego samego roku parze urodziło się pierwsze dziecko, któremu nadano imiona Stanisław Leopold. Jako dziewięciolatek

7

Stanisław już uczył się języków obcych i tym samym przygotowywany był do podjęcia nauki w niższych klasach szkoły prywatnej.

Dom Kro nen bergów był otwarty. Często pojawiali się w nim goście. Dyskutowano na rozmaite tematy, przede wszystkim podejmowano kwestie, które w sposób szcze-gólny nurtowały ówczesne społeczeństwo Królestwa Polskiego, a więc problemy uprzemysłowienia oraz zniesienia pańszczyzny. Do grona dyskutantów należeli przede wszystkim pisarze i publicyści oraz ci zaangażowani w życie gospodarcze daw-nych ziem polskich. Wśród nich byli między innymi: Włodzimierz Wolski, Stanisław Moniuszko czy Walerian Zakrzewski.

Kro nen berg zatem żywo interesował się kwestiami politycznymi i gospodarczymi. Wobec młodych twórców chętnie występował w roli mecenasa. Czytywał sporo ksią-żek o najrozmaitszej treści – od historycznych po beletrystykę.

W pierwszej fazie kariery skupiał się na interesach z warstwą ziemiańską, obracał bowiem głównie kapitałem kredytowym udzielając jej pożyczek. W podjęciu działań na szerszą skalę, przede wszystkim działalności bankierskiej, przeszkodziła Kro nen-bergowi Wiosna Ludów. Co prawda ówczesne niepokoje społeczne ominęły ziemie Królestwa Polskiego, niemniej jednak zachwiały stosunkami finansowymi w Europie.

Po rewolucyjnych wydarzeniach, Kro nen berg przystąpił do realizacji wcześniej powziętych planów. Skromny kantor bankowy zajmujący się do tej pory interesami tytoniowymi, w 1851 r. przekształcił w dużą firmę bankową o rozległym zakresie dzia-łań. Dzięki temu przedsiębiorca zaliczał się do bogatej finansjery warszawskiej. Był także właścicielem fabryki tytoniowej, kilku cukrowni i innych mniejszych przedsię-biorstw przemysłowych.

W tym czasie nabył także pałacyk przy zbiegu ulic Hożej z Marszałkowską, z wielkim ogrodem ciągnącym się aż do Kruczej. Kraszewski pisząc o Kro nen bergu, wspomina, że ten od razu przystąpił do rozbudowy i upiększania pałacu. W tym celu zapraszał do siebie wielu artystów i architektów. Rodzina Kro nen bergów zamieszkała w odnowio-nej wilii w 1860 r. Od tej chwili siedzibę przy Długiej, rodzina zaczęła nazywać „starym domem”. Tam też znajdowała się siedziba firmy.

Budować prawdziwie wielkopańskie pałace zaczął Kro nen berg jednak dopiero po powstaniu styczniowym. W 1867 r. nabył za pól miliona zł polskich obszerną pose-sję przy ulicy Królewskiej, dwa lata później sąsiednią przylegającą do niej od ulicy Mazowieckiej. Postanowił zburzyć stare budynki znajdujące się na powstałym wielkim placu i wznieść nowy pałac. W latach 1867–1871 zbudowano tam ogromną budowlę zaprojektowaną przez berlińskiego architekta. Pałac utrzymano w stylu późno-klasy-cystycznym, wzbogacanym renesansowo-barokowymi elementami. Budynek zwró-cony był frontem w stronę pałacu Małachowskiego, a przy budowie wykorzystano głownie elementy konstrukcyjne z lanego żelaza. Warto dodać, że wówczas taki sposób budowy i wykorzystywane do niej elementy były bardzo drogie i popularne. Całością prac kierował warszawski architekt Józef Huss.

Budynek był dwupiętrowy. Wnętrze wyposażono we wszelkie nowinki epoki, w tym w centralne ogrzewanie oraz gazowe oświetlenie. Na parterze znajdowały się obszerne pomieszczenia przeznaczone na biura, a przyozdobiona marmurami klatka schodowa prowadziła do apartamentów mieszkalnych. Szczególnym przepychem wyróżniała się sala balowa, galeria obrazów i obszerna biblioteka. Pałac zachwycał warszawiaków,

8

a szczególnie przedsiębiorców, członków warstwy burżuazyjnej. Każdy budując wła-sny dom chciał dorównać Kro nen bergowi, a nawet przewyższyć jego dzieło. Kro nen-bergowie z trudem zapełnili dostępne pomieszczenia, przenosząc się Królewską.

Pochylając się nad sylwetką warszawskiego przemysłowca, nie można pominąć jego wyglądu zewnętrznego. Najlepiej w tym miejscu przytoczyć fragment wspomnień przywołanego już lekarza Ignacego Baranowskiego, jego bowiem zdaniem Kro nen berg w 1861 r. był otyłym i siwiejącym człowiekiem. Niskiego wzrostu, z nieregularnymi rysami i przymrużonymi oczami. Leopold uchodził za człowieka nadzwyczaj ruchli-wego, energicznego, nienawidzącego bezczynności.

W latach 1860–1861 zbudował przy zbiegu ulic Marszałkowskiej, Hożej i Wielkiej trzypiętrowy budynek fabryczny i wyposażył go w najnowsze urządzenia, np. w motor parowy, który poruszał osiem maszyn potrzebnych do krojenia tytoniu, cztery młynki i kamień do mielenia tabaki, cztery sita do niej oraz cztery kotły do suszenia tytoniu. W skład wyposażenia wchodziły także dwie prasy drukarskie, windy i wentylator. Cały gmach skanalizowano instalując ponadto centralne ogrzewanie. Na pierwszym piętrze mieściły się skład cygar i papierosów, sortowania oraz suszarnia i drukarnia. Na drugim natomiast fabryka cygar, trzecie przeznaczone było zaś na suszarnie liści. Przy dwuosobowych stołach roboczych na pierwszym piętrze pracowało około czte-rysta osób. Zazwyczaj były to młode kobiety. Ich praca polegała na zwijaniu cygar. Ogólna zaś liczba zatrudnionych w fabryce wynosiła 700 osób. Wśród nich znajdowali się lekarz i chirurg. Jeden z dziennikarzy, pracę u Kro nen berga nazwał swojego czasu, pracą skrzętną i cichą, a przede wszystkim niezwykle uporządkowaną, każdy bowiem pracownik musiał dbać o czystość na własnym blacie roboczym.

Fabryka dostarczała ogromnych dochodów. Już w 1867 r. produkowała towar o war-tości blisko 1200 tysięcy rubli, a więc 8 mln zł polskich. Zarobki zaś jej pracowników obliczono na od 1 tysiąca sztuk wykonywanych cygar lub papierosów. Według danych z 1872 r. wynosiły one od 1,5 do 8 rubli tygodniowo.

W przemyśle tytoniowym Kro nen berg pracował 27 lat. W kwietniu 1872 r. sprzedał warszawską fabrykę miejscowemu kupcowi Henrykowi Ollendorfowi. Lata te przynio-sły fabrykantowi milionową fortunę. Historycy dziś oceniając jego dorobek wskazują na to, że Kro nen berg doskonale potrafił zorganizować i zarządzać przedsiębiorstwem. Po zdobyciu pierwszego przysłowiowego miliona, Kro nen berg w oparciu o zdobyte doświadczenie, myślał nad otwarciem nowego przedsiębiorstwa – tym razem dużego banku handlowego i rozszerzenia operacji kredytowo-pieniężnych na sferę przemysłu. Do tej pory ograniczał się do służenia kredytem zamożnemu ziemiaństwu. Swoje kapi-tały lokował także w rolnictwie. Od dawna bowiem posiadał cukrownię Tomczyn koło Żychlina oraz cukrownię Ostrowy pod Krośniewicami, gdzie znajdowała się również jego fabryka tytoniu. Niedługo potem w pobliżu Żychnia wystawił kolejną cukrownię Walentynów.

Należy także wspomnieć o działalności, jaką Kro nen berg podjął wespół z hrabią Andrzejem Zamoyskim. Do ich bezpośredniej współpracy doszło w Spółce Żeglugi Parowej. Przedsiębiorstwo powstało w 1846 r. z inicjatywy Francuzów. Jego szybki rozwój nastąpił dopiero gdy do spółki dołączył wspomniany hrabia, w 1848 r. Kro nen-berg był jej udziałowcem natomiast od początku. Swój wkład do niej z 15 tysięcy rubli (100 tysięcy zł polskich) podniósł do 22,5 tysięcy rubli w 1854 r., a dwa lat później do

9

30 tysięcy rubli. Mimo wszystko przedsiębiorstwo żeglugi okazało się przedsięwzię-ciem chybionym biorąc pod uwagę względy finansowe. Przyczyna takiego stanu rzeczy leżała w katastrofalnie wysokich kosztach eksploatacji polskich rzek i ich złym sta-nie. Spółka ponosiła więc zbyt wysokie koszty na wszelkie naprawy. Przedsiębiorstwo w roku 1856 było w opłakanym stanie, a jego zadłużenie u samego Kro nen berga osią-gnęło w końcu 1859 r. prawie 2 tysiące 400 tysięcy zł polskich. Zdaniem interesują-cego nas udziałowca, taki stan rzeczy był wypadkową wielu czynników, między innymi nieprzemyślanego inwestowania i nieudolnego zarządu.

Zmianę sytuacji bankiera przyniosły czasy powstania styczniowego. W porę wyje-chał z kraju i w porę też podjął starania o powrót. Jeszcze zza granicy za pośrednictwem Jana Blocha złożył władzom ofertę na budowę kolei z Warszawy do Terespola. Następ-nie użył swoich wszelkich metod, by przeforsować projekt, przy czym nie odbyło się to bez akompaniamentu łapówek. U schyłku tego roku Kro nen berg tkwił już w wirze zajęć związanych z budową kolei Terespolskiej. Z pierwszymi kolejami spotkał się w czasie zagranicznych podróży. Wynalazek wzbudził w nim wówczas niemałe zainteresowa-nie, nie na tyle jednak by ryzykować własne fundusze w budowę pierwszej kolei. Bez-pośrednim dziełem Kro nen berga były dwie nowe i ważne linie kolejowe na prawym brzegu Wisły: warszawsko-terespolska wybudowana w 1867 i nadwiślańska w 1877 r. Wiemy, że sprawa budowy pierwszej z wymienionych zaważyła w sierpniu 1864 r. na przyspieszeniu powrotu bankiera do Warszawy. Koszty budowy wspomnianych kolei ustalono na 53 tysiące rubli od wiorsty. Terespolską zbudowano bardzo szybko. Prace rozpoczęto wiosną w 1865 r., a rok później, w październiku, oddano do eksploatacji odcinek z Warszawy do Siedlec, w grudniu przekazano odcinek do Łukowa, czerwcu do Międzyrzeca, w lipcu do Białej. Dnia 17 września 1867 r. został otwarty całościowy ruch kolejowy na trasie z Warszawy do Terespola. Koszty budowy były niższe od pro-jektowanych, co akcjonariuszom Towarzystwa dawało blisko 800 tysięcy rubli.

Kro nen berg zrzekł się na korzyść ogółu akcjonariuszy, udziału w zyskach z budowy. Ruch na nowo wybudowanej trasie kolejowej szybko wzrastał. Drogą tą eksportowano rosyjskie bydło i surowce. Służyła także potrzebom importu. W przeciągu pierwszych dziesięciu lat blisko pięciokrotnie zwiększył się przewóz ładunków na tej linii, dwu i półkrotnie ruch pasażerski, a ogólny przychód prawie czterokrotnie.

Jednym z największych dzieł Leopolda Kro nen berga było powołanie w 1870 r. w Warszawie Banku Handlowego. Inicjatywa ta pojawiła się znacznie wcześniej. Powo-łał grupę założycielską, w skład której weszli arystokraci i fachowcy gospodarczy. Z racji tego, że Leopold był zwolennikiem akcjonariatu, założycielami tego banku było 27 akcjonariuszy. Powołano w jego ramach trzynastoosobowy zarząd, jednak w istocie bankiem faktycznie zarządzał Kro nen berg.

Instytucja odegrała dużą rolę w gospodarczym rozwoju Królestwa Polskiego po 1870 r. Bank swoją działalność rozciągnął także na tereny cesarstwa rosyjskiego, dzięki ulokowaniu jednego z oddziałów w Petersburgu, Rydze, Odessie, Kijowie czy Char-kowie. Drugim kierunkiem jego ekspansji były Niemcy. W 1872 r. otworzone zostały agentury w Berlinie, Gdańsku i Szczecinie. Instytucje czerpała zyski przede wszystkim z przyjmowanych depozytów a także z udzielanych pożyczek dla handlowców i prze-mysłowców. Obroty utworzonego Banku w początkach XX wieku sięgały sum rzędu 2 miliardów rubli.

10

Także rok 1870 zaowocował zmianami w życiu służbowym Kro nen berg. Rzucił się on w wir działań mających na celu zakup rozległych terenów górniczych w pobliżu Porąbki. Kwestia ta już znacznie wcześniej zaprzątała uwagę przedsiębiorcy, bowiem już w połowie wieku. Wówczas górnictwo węglowe na południowym zachodzie Kró-lestwa rozwijało się niezwykle dynamicznie. W 1874 r. Kro nen berg doprowadził do przemiany spółki w Warszawskie Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów Hutni-czych. Towarzystwo niezwykle szybko się rozwijało, eksploatując głównie kopalnie na wschodnim krańcu Zagłębia Dąbrowskiego. Kro nen berg w tym czasie już nosił się z zamiarem nabycia części rządowych obiektów górniczo-hutniczych w okręgu wschodnim, jednakże rozgorzała w tym czasie walka o kolej Nadwiślańską pochłonęła go do tego stopnia, że plany te odłożył.

Należy także wskazać na aktywność Kro nen berga, na polu edukacji. W 1875 r. dzięki jego inicjatywie została powołana Warszawska Szkoła Handlowa. Celem tej placówki było kształcenie nowych pokoleń bankierów i kupców. Następnie dzięki jego stara-niom uruchomiono szkoły techniczne przy drogach żelaznych warszawsko-wiedeń-skiej i warszawsko-bydgoskiej. Celem tych działań było wykształcenie przyszłej kadry do obsługi kolei, a więc maszynistów i rzemieślników.

Omawiając gospodarczą aktywność Kro nen berga, raz jeszcze należy powrócić do wspominanych już cukrowni. W latach 70. XIX wieku, cukrownictwo przeżywało bowiem burzliwy okres rozwoju, osiągając po powstaniu styczniowym nienotowane wcześniej ani później tempo wzrostu. Produkt trafiał na chłonny rynek rosyjski.

Przedsiębiorca idąc z duchem czasu jeszcze w 1868 r. założył spółkę cukrowniczą, a rok później przekształcił ją w akcyjne Warszawskie Towarzystwo Fabryk Cukru – pierwsze tego typu zrzeszenie wielkich producentów.

Warto także wspomnieć o działaniach społecznych Leopolda Kro nen berga. Od 1851 r. był członkiem Reasury Kupieckiej, od 1864 r. zasiadał we władzach Warszaw-skiej Giełdy, wybrany także wówczas na stanowisko starszego Zgromadzenia Kupców. Był także inicjatorem utworzenia w 1875 r. Szkoły Handlowej w Warszawie, noszącej następnie jego imię.

W 1876 r. Kro nen berg wycofał się z bezpośredniego kierownictwa swoimi przed-siębiorstwami, a schedę po nim przejął najstarszy syn, który został prezesem trzech linii kolejowych: warszawsko-wiedeńskiej, terespolskiej i nadwiślańskiej, prezesem Zarządu Banku Handlowego w Warszawie i członkiem Komitetu Giełdy Warszawskiej. Kontynuował także społeczne pasje ojca, między innymi utrzymując „Gazetę Polską”.

Stan zdrowia Leopolda pogarszał się szybko. Cierpiał na wieloletnią cukrzycę i reu-matyzm. Zmarł podczas kuracji w Nicei 5 kwietnia 1878 r. Zwłoki przywieziono do kraju i pochowano na cmentarzu ewangelickim w Warszawie, w rodzinnym grobie.

BIBLIOGRAFIA

• Ihnatowicz I., Obyczaj wielkiej burżuazji warszawskiej w XIX wieku, Kraków 1971.• Kołodziejczyk R., Portret warszawskiego milionera, Warszawa 1968.• Szulc E., Szulc J., Cmentarz Ewangelicko-Reformowany w Warszawie, Warszawa 1989.• Żor A., Kro nen berg: dzieje fortuny, Warszawa 2011.

11

Paulina Fronczak

„W tej całej nędzy byliśmy razem”

W sierpniu tego roku w Łodzi obchodzono 72. rocznicę likwidacji Litzmann-stadt Getto. Z tej okazji w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w dniach 27–31 sierpnia 2016 r. miały miejsce liczne wydarzenia, mające na celu

upamiętnienie tragicznego okresu II wojny światowej. Bohaterem pierwszego dnia był jeden z Ocalałych z getta – Leon Weintraub. Urodzony 1 stycznia 1926 r. w Łodzi, dziś mieszkający w Szwecji, emerytowany lekarz, obdarzony ogromnym poczuciem humoru. Przedstawił on publiczności historię swojej młodości, następnie pobytu w getcie oraz losy po likwidacji zamkniętej dzielnicy.

Elegancki mężczyzna, mimo swojego wieku żwawo wkroczył na scenę, na której miało miejsce jego wystąpienie. Na początku przedstawił obraz swego rodzinnego domu – sylwetki rodziców oraz czterech sióstr, następnie sytuację rodziny po śmierci ojca, pracę matki w prowadzonej przez nią w ich domu pralni. Z ust mówcy padło stwierdzenie, że „dziecko żyje teraźniejszością” – rodzeństwo nigdy się nie skarżyło, potrafili oni zrozumieć, że ich żywicielki nie stać na nowe buty na zimę, czy też że muszą mieszkać w małym mieszkaniu pozbawionym większych luksusów.

Pan Leon był bardzo zdolnym dzieckiem – nauczył się czytać w wieku pięciu lat, lubił chodzić do szkoły, która była dla niego odskocznią od codzienności – nie chciał cho-dzić jedynie do chederu. Po wakacyjnym odpoczynku u rodziny w Warcie miał udać się na naukę do Gimnazjum im. J. Piłsudskiego przy ulicy Sienkiewicza. Niestety, wyda-rzenia z września roku 1939 zniweczyły te plany. Kilka miesięcy później, zimą, rodzina Weintraubów, której towarzyszyła siostra matki z synem, musiała przeprowadzić się na teren powstającego getta, którego ostateczne zamknięcie nastąpiło 30 kwietnia 1940 r.

Mężczyzna z nieukrywanym wzruszeniem podkreślał jak ważną rolę ogrywała dla niego w owym czasie matka – Natalia – wspierająca i pocieszająca swoich bliskich. „W tej całej nędzy byliśmy razem” – powiedział. Jego ukochana mama zginęła wraz ze swoją siostrą, równie bliską mu „ciocią Ewą z Konina” w komorze gazowej w Auschwitz (o czym dowiedział się po wojnie), gdzie trafiła cała rodzina w czasie likwidacji getta, po długim okresie ukrywania się. Leon po kilku tygodniach spędzonych w obozie wymknął się i dołączył do transportu do Wüstegiersdorf – filii obozu Groß-Rosen. Po wojnie dowiedział się, że wszyscy z bloku 10, w którym przebywał, zostali zgładzeni. Następnie Weintraub znajdował się do końca lutego 1945 r. w obozie pracy Dörnhau, gdzie, z racji doświadczenia nabytego w Litzmannstadt Getto jako elektryk, zakładał linie elektryczne dla organizacji Todt.

Wspomnienie „marszu śmierci” po upływie wielu lat wzbudza w Ocalałym wiele emocji, a obrazy otaczających go współwięźniów oraz strzały SS-manów prześladują go do dziś. Po tych wydarzeniach Leon został deportowany do obozu Flossenbürg, następnie do kolejnych obozów pracy, by ostatecznie zostać oswobodzonym przez wojska francuskie w okolicach Donaueschingen w dniu 23 kwietnia 1945 r. Przebywał tam przez kilka tygodni w szpitalu z powodu osłabienia i zdiagnozowanego tyfusu. Dowiedział się również, że trzy z czterech sióstr przeżyły w obozie Bergen-Belsen.

12

W 1946 r. Weintraub rozpoczął studia medyczne w Getyndze. W tym samym czasie poznał swoją żonę – Niemkę, dwa lata później małżeństwu urodził się syn. W 1951 r. matka i syn wyruszyli do Leona, który wrócił do kraju rok wcześniej, gdzie po studiach rozpoczął pracę w Warszawie na stanowisku ginekologa. 16 lat później doktoryzo-wał się. Niestety na skutek nasilającej się fali antysemityzmu, w 1969 r. stracił posadę ordynatora w szpitalu w Otwocku. Korzystając z nadarzającej się okazji wyemigrował z bliskimi do Szwecji.

Po przemówieniu pan Leon wyciągnął aparat i zrobił zdjęcia publiczności, która na stojąco odśpiewała mu „sto lat”. Ostatnim punktem wydarzenia było zadawanie pytań przez publiczność. Słuchaczy ciekawiła m. in. kwestia jego stosunku do nietolerancji na tle religijnym, pytali również o losy jego siostry Róży, którą po raz ostatni widział w getcie i która prawdopodobnie nie przeżyła do czasu deportacji.

Weintraub w czasie odpowiedzi na pytania nazwał siebie „zaprzysiężonym opty-mistą”, mówiąc, że po przeżyciach z Auschwitz nie odczuwa czegoś takiego, jak pro-blemy – są kłopoty, ale wszystko da się rozwiązać. Obecnych zastanawiało również to, jak mężczyzna postrzega zmiany zachodzące w Polsce oraz jego rodzinnym mieście – pytany stwierdził, że zauważa je podczas corocznych przyjazdów do kraju.

Myślę, że spotkania z takimi ludźmi – naocznymi świadkami historii – to dosko-nała okazja do poznania minionych wydarzeń. Opowieści przez nich przedstawiane są przepełnione emocjami, pełne osobistych przeżyć, nie są tylko suchymi faktami z pod-ręczników, ponieważ za każdą opowieścią kryje się ich prywatne życie. Na ich oczach, w miejscach, które codziennie mijamy, rozgrywały się ludzkie tragedie. Możliwość kontaktu z „żywą historią” jest bez wątpienia wspaniałym i kształtującym przeżyciem. Należy mieć nadzieję, że Leon Weintraub jeszcze długo będzie cieszył się dobrym zdrowiem i niejednokrotnie spotka się z ludźmi, którym przeszłość nie jest obojętna.

RECENZJE, SPRAWOZDANIA, KULTURA

Nina Radzyńska

Między historią a srebrnym ekranem na przykładzie sylwetki Williama Wallace’a

Film Mela Gibsona Braveheart waleczne serce Szkocji, sprawił że świat na nowo usłyszał o Williamie Wallace’sie. Imię, które ponad siedemset lat temu stało się głośnie w Europie. Na dźwięk którego, bez walki poddawały się garnizony. Imię

człowieka znikąd, który stał się bohaterem Szkocji, symbolem męstwa i niezłomnego charakteru. Kim był więc człowiek noszący to imię – William Wallace?

Autor poświęconej Wallace’owi monografii, Andrew Fisher w jednej ze swych prac pisał, że jest on w najlepszym przypadku niejasną postacią i prawdopodobnie taką

13

pozostanie1. Trudno się z tym nie zgodzić. Nie dysponujemy bowiem wystarczającym materiałem, by określi część, jeśli nawet nie większość faktów z jego życia. Śmiało możemy określić go jako człowieka owianego tajemnicą.

Nie ulega wątpliwości, że William był dla współczesnych człowiekiem znikąd. Do dziś nie jesteśmy nawet w stanie określić jego pochodzenia. Z jednej strony spotykamy się z tradycyjnym przedstawieniem Wallace’a, które wykreował minstrel – Ślepy Harry. Na podstawie jego przekazu możemy określić, że William urodził się 1272 r. w wio-sce Elderslie koło Ayer (według innych wersji: Killbarchan w hrabstwie Renfrew). Był kolejnym synem drobnego szlachcica Malcolma Wallace’a, wasala earla Jamesa Stuarta, dziedzicznego Wielkiego Stewarda Szkocji. Zdobył wykształcenie głównie dzięki swoim wujom mnichom i stryjowi pełniącemu urząd szeryfa.

Jednak obecnie koncepcja ta jest podważana. Fisher twierdzi, że rodzina Wallace’a nie posiadała ani tytułu szlacheckiego ani wpływów. Jako, że William nie był pierwszym synem, w celu zapewnienia mu lepszej przyszłości rodzina przeznaczyła go do stanu duchownego.

Wallace w źródłach pojawia się po raz pierwszy w 1297 r. w związku z morder-stwem szeryfa Lanark, Heselriga. Według kronikarza angielskiego Wallace był banitą, skazanym na wygnanie za zabójstwo angielskiego rycerza. Inna wersja mówi o karze za niezłożenie hołdu Edwardowi I królowi Anglii. Nie zależnie od powodu możemy założyć, że jeszcze przed wydarzeniami w Lanark nie należał on do „ulubieńców władz angielskich”.

Wśród wydarzeń z Lanark możemy być pewni tylko dwóch, śmierci żony (lub kochanki) Williama, Marion Bradford i wspomnianego już Heselriga. Podobno Wallace wdał się w spór z Anglikami i zabił kilku z nich, a następnie uciekł. W innej wersji, będąc banitą mógł jedynie pod osłoną nocy odwiedzać ukochaną. Natknął się jednak na angielski patrol. Pobił część z nich i uciekł do lasu. Haselrig w akcie zemsty kazał publicznie zgładzić Marion. Ukazana postać szeryfa pasuje do obrazu anglików jako okrutnych najeźdźców.

W tym miejscu pokuszę się jednak o próbę wybielenia szeryfa. Zostali zaatakowani żołnierze Edwarda I. Było to przestępstwo przeciw królowi. Winny musiał zostać uka-rany. W tamtych czasach często stosowano odpowiedzialność zbiorową. Jeśli morder-stwo popełniono w wiosce lub miasteczku, a sprawcy nie udało się schwytać, wówczas mieszkańcy odpowiadali za jego zbrodnię. Ich wina polegała na tym, że nie powstrzy-mali mordercy, a może nawet mu pomogli. Patrząc w takim ujęciu, Haselrig zabijając Marion chronił mieszkańców przed represjami.

Reakcja Wallace’a na śmierć ukochanej była gwałtowna. Zaatakował on w nocy Lanark i zabił szeryfa oraz stacjonujących tam żołnierzy. Nie mógł mieć wówczas poję-cia jakie przyniesie to konsekwencje. Wiliam kierował się uczuciami. Nawet szkockie źródła, choć niechętnie wspominają go jako człowieka gwałtownego, skorego do bija-tyk. Jednak w opanowanej przez Anglię Szkocji takie zachowanie przyniosło mu dużą popularność. Wokół Wallace’a zaczęli gromadzić się ludzie gotowi pod jego dowódz-twem walczyć o wolność. Napadali oni na angielskie garnizony, siejąc panikę.

1 A. Fisher, William Wallace. Waleczne serce Szkocji, Zakrzewo 2011, s. 9.

14

Wallace nie był jednak osamotniony w swoich działaniach. Powstanie objęło prawie całą Szkocję. Na północy dowodził Andrew de Moray, szlachcic wzięty przez Edwarda na zakładnika w razie buntów szkockich. Zdołał on jednak uciec z Tower i wróć do kraju. Podobnie jak Wallace zebrał wokół siebie ludzi i niszczył garnizony angielskie. Pozostawił pod władzą angielską tylko kilka większych zamków. Utrzymywał on rów-nież kontakt z Wallace’m głównie za pośrednictwem szkockich księży.

Edward początkowo ignorował działania w Szkocji nie zdając sobie w pełni sprawy z powagi sytuacji. W tym przekonaniu utwierdziła go bitwa pod Irvine, a w zasadzie jej brak. Armia angielska mająca zaprowadzić porządek w Szkocji spotkała się 8 lipca z armią dowodzoną przez panów szkockich Johna Stuarta, Roberta Bruce’a i Williama Duglasa. Do starcia jednak nie doszło. Mimo przewagi liczebnej panowie szkoccy nie wierzyli w możliwość odniesienia zwycięstwa. Bardziej niż na wolności zależało im na tytułach i posiadłościach ziemskich. Gdy więc zapewniono im zachowanie stanu posiadania, skapitulowali.

Anglicy nie wykorzystali sytuacji, a rozgoryczona ludność szkocka coraz chętniej do- łączała do oddziałów Moraya i Wallace’a. Zebrali oni znaczne siły zdolne do regularnej walki, a nie tylko działań partyzanckich. Dodatkowym czynnikiem, który sprzyjał Walla-ce’owi była jego niesława. Na wieść o jego nadchodzącej armii garnizon angielski opuścił i oddał Szkotom Aberdeen. W sierpniu 1297 r. doszło do spotkania Wallace’a z Morayem i połączenia sił. W rezultacie powstała armia nie najlepiej co prawda uzbrojona czy wyszkolona, za to pełna zapału, gotowa ginąć by osiągnąć swój cel.

Edward po zapoznaniu się z relacją biskupa Durham, zrozumiał jakie niebezpie-czeństwo niesie za sobą ta rebelia. Wysłał wojsko pod dowództwem earlów Surrey i Cressingham, by stłumiła bunt. Silna armia, doświadczeni dowódcy, wysokie morale, dobre uzbrojenie. Wydawało się, że rozgromienie Szkotów nie sprawi im większego problemu. Tym bardziej, że część panów szkockich podporządkowana Edwardowi, walczyła wówczas we Flandrii i nawet gdyby chcieli nie mogli by pomóc buntownikom.

We wrześniu 1297 r. armie Wallace’a i Moraya odniosły druzgocące zwycięstwo nad wojskami Surrey’a i Cressinghama. Pytanie na ile za ten sukces odpowiedzialni byli dowódcy. Największy wpływ na los bitwy miało ukształtowanie terenu. Kluczem do serca kraju był drewniany most na rzece Forth. Anglicy musieli przejść po nim by prze-jąć północną Szkocję.

Dnia 11 września Surrey wydał rozkaz przekroczenia Forth. Most był dość wąski. Tylko dwoje ludzi mogło iść obok siebie. Przeprawa trwała długo. Żołnierze, którzy zdążyli się przeprawić, czekali na rozkazy i resztę armii obserwowani ze wzgórza przez Szkotów. Rozkazy jednak do nich nie dotarły gdyż zmęczony Surrey zasnął. Dowódcy, nie wiedząc jak się zachować, postanowili się wycofać. Po przebudzeniu Surrey znów nakazał przekroczyć rzekę. Nim armia zdążyła ponownie się przeprawić, Surrey zmie-nił zdanie i kazał im zawrócić. Wysłał zakonników do Wallace’a z propozycją, by się poddał i ukorzył przed Edwardem. W zamian otrzymałby przebaczenie. William odpo-wiedział, że przybyli tu walczyć i są gotowi do bitwy.

W czasie narady jeden z szkockich panów, lojalny wobec Anglików zapropono-wał przekroczenie rzeki w innym miejscu. Nie zaakceptowano jednak tego pomysłu. Cresshingham nie posiadający wiedzy ani doświadczenia w walce uznał, że to prze-ciąganie sprawy. Nie dopuszczał możliwości przegranej choć w ujęciu strategicznym

15

był na bardzo niekorzystnej pozycji. Stanął na czele armii, która po raz trzeci prze-kroczyła rzekę.

Nie można jednak całkowicie odebrać chwały Wallace’owi i Morayowi. Wykorzystali pozycję na wzgórzach. Czekali na odpowiedni moment. Gdy mniej więcej pół armii angielskiej przekroczyło bród, Szkoci zaatakowali niespodziewanie. Anglicy nie zdą-żyli utworzyć szyku. Włócznicy spychali kawalerię na piechotę. Surrey w obawie przed Szkotami rozkazał spalić most i zarządził odwrót. Część Szkotów przeprawiła się jed-nak w Cambukenneth i ruszyła za nimi.

Zwycięstwo pod Stirling przyczyniło się do jeszcze większej popularności Wallace’a i Moraya. Nawet panowie szkoccy dostrzegli w nich swoją szansę. W paź-dzierniku 1297 r. doszło do zjazdu szlachty, w czasie, którego Wallace i Moray zostali pasowani na rycerzy i otrzymali tytuł Strażników Królestwa Szkocji w imieniu króla Jana Balliola. Prawdopodobnie jednak szlachta chciała ich wykorzystać do własnej polityki. Nie powiodło się to jednak. Moray zmarł na skutek odniesionych w bitwie ran a Wallace miał własne plany.

Nie wiemy czym się kierował. Być może sukces pod Stirling utwierdził go w przeko-naniu o sile jego armii. Może to ambicje czy nienawiść do Anglików sprawiły, że Wal-lace podjął decyzję o wypadzie na Anglię. Szkoci siali panikę. Mordowali miejscową ludność, kradli co tylko się dało, a resztę niszczyli.

W odpowiedzi Edward zebrał armię. Po zawarciu pokoju z królem Francji wrócił do kraju. Baronowie sprzeciwiali się jednak wyprawie na Szkocję, gdyż wiązało się to z nałożeniem nowego podatku. By uzyskać pieniądze na wojnę król musiał potwier-dzić Wielką Kartę Swobód.

Wiosną 1298 r. Edward przeniósł kwaterę do Yorku i zebrał tam armię. W lipcu wkroczył do Szkocji. Wallace zamierzał wykorzystać osłabienie związane z brakiem dostaw żywności, a także spory wewnętrzne w szeregach przeciwnika. Został jednak zdradzony przez część panów szkockich, którzy podali Edwardowi lokalizację obozu Wallace’a. W ostatniej chwili próbował zapanować nad sytuacją. Jednak tym razem zabrakło mu szczęścia.

W bitwie pod Falkirk 1298 r. nie można Wallace’owi przypisać winy za klęskę. Doszło do niej na skutek przyczyn od niego niezależnych. Został zdradzony przed bitwą. Pró-bował wykorzystać ukształtowanie terenu i włóczników. Jednak tym razem nie przy-niosło to skutku. Jego przeciwnik był zaprawiony w bojach. Miał silną armię, do której wprowadził łuczników. Głównie to oni zadecydowali o zwycięstwie. Rola kawalerii Edwarda ograniczyła się do tego, że jej szarża wywołał popłoch wśród lekkozbrojnych jeźdźców Wallace’a, którzy uciekli z pola bitwy. Dezercja ta była przyczyną oskarżania szlachty szkockiej o zdradę. Nie mamy jednak na to wystarczających dowodów.

Edward odniósł miażdżące zwycięstwo. Wallace ciężko ranny, ledwo zdołał uciec. Nie wiadomo co się działo z nim w ciągu następnych lat. Znajdujemy pewne informacje o spowodowanej porażką depresji. Nie zależnie jednak czy miała ona miejsce, pewne jest to, jak wiele utracił w oczach Szkotów. Zaczęto odsuwać się od niego. Prawdo-podobnie nadal działał w lasach, organizując napady. Jednak jego legenda pogromcy Anglików upadła. Dodatkowo szlachta odebrała mu tytuł Strażnika Królestwa Szkocji. Prawdopodobnie, gdyby na tym skończyła się historia Wallace’a szybko zostałby zapo-mniany, a Szkocja pogodziłaby się z angielskim panowaniem.

16

Kolejne informacje o Wallace’sie pochodzą z 1305 r. Został on wówczas aresztowany. W sierpniu tego roku spotkał się pod Glasgow z sir Johnem Monteihemem i kilkoma innymi szlachcicami w celu rozmowy o dalszych losach Szkocji. Nie przewidział jednak podstępu. Panowie szkoccy obawiając się kolejnej krwawej wojny z Anglią zawiązali spisek przeciw Wallace’owi. W czasie spotkania na znak Monteihema żołnierze angiel-scy schwytali Williama i zabrali go do Londynu. gdzie stanął przed sądem jako zdrajca i buntownik. Dnia 23 sierpnia 1305 r. został skazany na śmierć.

Wśród oskarżeń znalazły zarzuty o zdradę, nielegalne przejęcie funkcji Straż-nika Szkocji, zabójstwo szeryfa Haselriga, organizowanie najazdów, palenie świątyń i klasztorów, mordowanie angielskich księży. Wallace przyznał się do części zarzutów. Nie uznawał się na pewno zdrajcą, gdyż nigdy nie przyrzekł wierności angielskiemu władcy.

Edward popełnił zaś najgorszy błąd. Błąd, dzięki któremu imię Williama Wallace’a przeszło do historii. Wallace został skazany na śmierć. Wyrok wykonano publicznie. Najpierw go podwieszano na sznurze, później podtapiano. Następnie kat rozciął mu brzuch, wyjmował wnętrzności i palił je. W końcu ściął mu toporem głowę, która została zatknięta na palu w pobliżu London Birdge. Resztę ciała poćwiartowano i rozesłano po kraju gdzie wisiały na szubienicach.

Ta niezwykle okrutna śmierć miała służyć odstraszeniu potencjalnych, przyszłych buntowników. Jednak przyniosła odwrotny skutek. William Wallace został uznany za męczennika. Pojawiały się poglądy, że powinien on zostać kanonizowany jak Joanna d’Arc. Choć do tego nigdy nie doszło. Stał się on jednak symbolem szkockiego wojow-nika. Dumnego, walczącego swój kraj.

Pozostaje nam postawić jednak pytanie. Co sprawiło że to Wallace został bohate-rem? Czy miał jakieś szczególne uzdolnienia? Można by powiedzieć, że w zasadzie miał dużo szczęścia. Wielki sukces pod Stirling w dużej mierze nie zależał od niego. Z drugiej jednak strony potrafił wykorzystać zmęczenie Anglików, zły przepływ infor-macji. Wybrał dogodny moment żeby uderzyć. Być może gdyby nie zaatakował wów-czas, a w innym momencie, wynik bitwy byłby zupełnie inny. Mówiąc o jego sukce-sie należy wspomnieć, że znalazł sposób na pokonanie angielskiej konnicy w postaci włóczników.

Jednak Stirling jest jedyną wielką bitwą, którą Wallace wygrał. Jego krytycy często to podkreślają i zasługi strategiczne wolą przypisywać Morayowi, który z racji swego pochodzenia był przygotowywany do prowadzenia wojen.

Nie możemy też zapominać, że w 1297 r. powstanie objęło całą Szkocję. Oddziały Wallace’a i Moraya nie były jedyne. Nie pamiętamy jednak o przywódcach innych grup. Albo więc Wallace posiadał coś co go od nich różniło i pomagało wygrywać, albo po prostu znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, by pojawić się na kanwie historii. Bardziej to czynniki zewnętrzne wpłynęły na to, że został zapamiętany.

Wśród nich największą rolę odegrał Edward I. Najpierw zajęty wojnami z Francją nie zajmował się sprawą szkocką. A następnie wysłał dowódców, którzy z różnych względy go zawiedli. Gdyby sam zajął się rebelią na samym jej początku, odniósłby sukces jak pod Falkrik.

Niewątpliwie męczeńska śmierć Wallace’a sprawiła, że stał się wzorcem. Możliwe, że gdyby Edward się nad nim zlitował i uwięził w lochu, ewentualnie zabił po cichu,

17

nikt by o nim nie pamiętał. Okrutna egzekucja na długo pozostała w świadomości jej świadków. Zamiast odstraszyć stała się motorem do dalszej walki.

Dysponujemy stosunkowo małą ilością źródeł. Większa część życia Wallace’a osnuta jest tajemnicą. Pozostaje nam snuć domysły co do jego charakteru, przekonań czy nawet umiejętności. Być może w innym uwarunkowaniu politycznym nigdy by tyle nie osiągnął. Być może wiele zawdzięczał pomyślności losu. Ale może to właśnie szczęście było jego największym talentem.

Mel Gibson w swoim filmie ukazał historię Wallace’a w nieco inny sposób, jako genialnego stratega, kochanego przez prostych ludzi bohatera, którego upadek spo-wodowała jedynie zdrada. Film rozpoczyna zdanie Historycy nazwą mnie kłamcą2. Są to może zbyt mocne słowa. Bardzie odpowiednie jest stwierdzenie, że Braveheart zawiera wiele nieścisłości, a fakty historyczne przeplatane są fikcją wkomponowaną w klimat epoki.

Filmowy Wallace pochodzi z rodziny szlacheckiej. Jego ojciec, Malcolm umiera jak przystało na rycerza walcząc przeciwko Anglikom. Młody William dorasta pod opieką stryja, by po latach wrócić w rodzinne strony. Przepełniony jest on goryczą, niechęcią do najeźdźców oraz pragnieniem walki o wolność.

Przyczyną jednak jego pierwszego starcia z Anglikami, jest obrona ukochanej. Jak przystało na bohatera srebrnego ekranu, nieuzbrojony Wallace’e jest w stanie pokonać kilku rycerzy i uciec do lasu. Odpowiedzialność za jego czyn ponosi Marion. By pomścić jej śmierć William staje w pojedynkę do walki z grupą angielskich żołnierzy. Jego odwaga inspiruje mieszkańców miasteczka, którzy dołączają do niego w trakcie walki. Wkrótce sława Walace’a przyciąga do niego ochotników z innych klanów. Zaczyna się kształtować zbrojna grupa Szkotów zdolna zagrozić angielskim garnizonom.

Ten wątek życia Wallace’a został dość wiernie przedstawiony. Może dlatego że pasował do kinowej konwencji. Dalsze jednak losy młodego bohater musiały zostać odpowiednio skorygowane by sprostać wymogom srebrnego ekranu. W pierwszej kolejności usunięta została postać Moraya, który mógłby przysłonić głównego boha-tera. Filmowy Wallace, wykreowany został na wspaniałego przywódcę, osobę silną i wyjątkową, ostatnią nadzieję Szkocji. Twórcy Braveheart nie mogli więc ukazać go jako jednego z wielu walczących z angielską tyranią.

Również sceny bitew znacznie odbiegają od przyjętego przez historiografię prze-biegu. O ile jeszcze przedstawienie bitwy pod Falkrik mogłoby przy odrobinie dobrej woli zostać uznane za interpretację artystyczną to działania pod Stirling ukazane w fil-mie mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Starcie to miało ukazać Wallace’a jako odważnego mężczyznę, który dzięki swej charyzmie i woli walki potrafi nie tylko powstrzymać armię przed dezercją, ale jeszcze poprowadzić ją do spektakularnego zwycięstwa. Cel ten został spełniony więc któżby przejmował się szczegółami takimi jak to że choć kluczem do zwycięstwa pod Stirling był atak w momencie przeprawy przez rzekę Forth, twórcy Bravehearta pominęli zarówno mast jak i rzeką a do starcia doszło na otwartym terenie.

Kolejne niedokładności jakie pojawiły się w filmie to zdobycie przez Wallace’a Yorku, będącego siedzibą Edwarda I Długonogiego w trakcie pacyfikacji Szkotów czy zdrada Roberta Bruce’a. Pretendent do korony szkockiej, choć był podejrzewany o wspieranie

2 Mel Gibson, Braveheart. Waleczne serce Szkocji, 1995, 00:01:50.

18

Anglików, dotychczasowe badania nie są w stanie dowieść, że walczył on u boku angiel-skiego monarchy pod Falkrik, jak zostało to przedstawione w filmie. Kolejnym błędem jest umiejscowienie zasadzki na Williama w Edynburgu zamiast w Glasgow.

Najlepszym dowodem na usilne wpasowanie historii w konwenanse kinowe jest pojawiający się wątek miłosny. Oczywiście nie Marion nie mogła zostać w cudowny sposób wskrzeszona, więc należało znaleźć inną kobietę tamtej epoki, która na potrzeby sztuki filmowej mogłaby oddać swe serce Wallace’owi. Wybór padł na synową Edwarda I, Izabellę Francuską. Słynna Wilczyca, wysłana przez podstępnego teścia by negocjować ze szkockim przywódcą, zakochuje się w Wallace’ie i pomaga mu ostrze-gając przed zastawianymi na niego pułapkami. W filmie nie mogło zabraknąć również bardziej intymnego aspektu tej znajomości, którego owocem miał być późniejszy król Anglii Edward III.

Wątek ten jest jednak całkowicie fikcyjny. Teoretycznie Izabella mogła się spo-tkać z Williamem. Jednak przeszkodą ich romansu mógł być fakt, że w chwili śmierci Wallace’a przyszła królowa angielska miała około dziesięciu lat. Biorąc zaś pod uwagę, że według filmu ich pierwsze spotkanie miało miejsce wkrótce po bitwie pod Stirling, William zamiast intrygującej go młodej księżnej, powinien spotkać trzylatkę!

Ekranizacja losów legendarnego szkockiego bohatera pokazuje, że wobec oczeki-wań widzów i krytyków filmowych historia musi zostać dostosowana do ich upodo-bań. Czy jednak gdyby losy Wallace’a zostały odtworzone w wierniejszy sposób film nie zostałby tak wysoko oceniony? Czy ceną za popularyzację historii na srebrnym ekranie muszą być przekłamania i podniesienie kilku kwestii dla których wydarzenia historyczna są jedynie tłem? Pytania te pozostawiam pod rozwagę czytelników.

Braveheart. Waleczne serce Szkocji, reż. Mel Gibson, 1995

Hanna Zienkiewicz

Na pokładzie Titanica

Dnia 8 kwietnia 2016 r. w na IV piętrze Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie w sali im. Leona Kruczkowskiego została otwarta niezwykła wystawa. Jej tematyka, jak zapewne można domyślić się po tytule niniejszego tekstu, doty-

czy „niezatapialnego” giganta, który jednak zatonął 15 kwietnia 1912 r. – Titanica. Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami na temat wydarzenia, postanowiłam bliżej mu się przyjrzeć.

Już na samym wstępie czekała na zwiedzających miła niespodzianka, a mianowicie możliwość zrobienia sobie zdjęcia z rekwizytami na specjalnie przygotowanej kładce, odgrywającej rolę wejścia na pokład statku (zdjęcie było do odbioru przy wyjściu w zamian za niewielką opłatę w wysokości 20 zł). Każdy z odwiedzających otrzymał także zestaw audio, na którym nagrane zostały komentarze do poszczególnych eks-ponatów oraz olbrzymich i bardzo wyraźnych zdjęć zdobiących poszczególne części wystawy. W sali im. L. Kruczkowskiego zostały utworzone korytarze, dzięki którym wystawa była czytelniejsza, a także podzielona na swego rodzaju sektory.

19

Na samym początku zainteresowani historią Titanica mogli dowiedzieć się, jak się to wszystko zaczęło, zapoznać się z głównymi twórcami projektu, dokumentami z tego okresu, a także osobistymi pamiątkami. Kolejne części zostały poświęcone zagadnie-niom technicznym. Należy docenić w tym miejscu, że wszystko zostało doskonale zilu-strowane i poparte odpowiednimi przykładami, co było doskonałym rozwiązaniem dla tych, którzy nie orientują się w zagadnieniach związanych z przemysłem stocz-niowym. Pomocne w wyobrażeniu sobie ogromu tego giganta były wykonane z dużą precyzją makiety statku, a także rekonstrukcje olbrzymich śrub wykorzystanych do jego budowy.

Wystawa nie byłaby chyba tak interesująca, gdyby nie historie niektórych pasaże-rów. Poparte zdjęciami, listami, przedmiotami codziennego użytku. Opowieści nie-jednokrotnie wzruszały i skłaniały do refleksji. Niewątpliwie pozwalało to na jeszcze większe zrozumienie tej tragedii, która w tym momencie przestawała być suchym faktem, a zaczęła nieść ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny…

Olbrzymim zainteresowaniem cieszyły się także aranżacje wnętrz pomieszczeń I i III klasy, a także korytarza. Autorzy wystawy pokazali naprawdę ogrom eksponatów. Zwiedzający mogli cieszyć oczy dawną zastawą stołową, meblami, bielizną pościelową, ubraniami, fragmentami ścian a także oryginalnymi drzwiami ze statku wraz z pięk-nymi zdobieniami w postaci witraży. Wszystkie z nich zachowały się w doskonałym stanie.

Bardzo wymowną częścią wystawy była ta poświęcona pamiętnej nocy 15 kwiet-nia 1912 r. Organizatorzy odtworzyli krok po kroku moment zderzenia kolosa z górą lodową, a także opowiedzieli o cierpieniu ponad tysiąca osób, które zabiła hipotermia, rozpadająca się konstrukcja tonącego statku, panika lub które utonęły w lodowatej wodzie północnego Atlantyku. Zwiedzający wystawę mogli dotknąć atrapy góry lodo-wej i poczuć przenikające zimno. Z takim uczuciem musieli zmierzyć się ci, dla których zabrakło miejsca w szalupach…

Ogromne wrażenie wywarł na mnie także spis ofiar wśród pasażerów oraz załogi. Niejednokrotnie były to całe rodziny, dzieci… Świadectwo kruchości życia i nieprzewi-dywalności zdarzeń.

Chciałabym serdecznie zachęcić do odwiedzenia tego miejsca. Wystawa w PKiN będzie trwała do 9 października 2016 r. Aby zapoznać się dokładnie ze wszystkimi eks-ponatami potrzebnych będzie około 90 minut. Jedynym minusem, choć chyba niezbyt dużym, jeśli weźmiemy pod uwagę ilość eksponatów, może okazać się cena. Koszt ulgo-wego biletu wynosi 40 zł (35 zł jeśli zostanie zamówiony przez Internet). Z pełnym przekonaniem mogę jednak stwierdzić, że były to dobrze zainwestowane pieniądze.

Marzeniem twórców Titanica było to, aby statek był niezatapialny, niezniszczalny. Przytaczając i parafrazując myśl organizatorów tego przedsięwzięcia – Titanic nie zatonął, wciąż wracamy do jego tragedii i nie będziemy w stanie o niej zapomnieć.

20

70 LAT SKNH UŁ

Wspomnienia z obozów epigraficznych – z doktorem Janem Chańko rozmawiała Nina Radzyńska

W latach 1976–1994 łódzcy studenci historii mieli możliwość pogłębiania swojej wiedzy historycznej i rozwijania zainteresowań naukowych poza murami Instytutu. Wszystko dzięki organizowanym wówczas obozom epi-

graficznym. Jednak czy ich uczestnicy jedynie badali cmentarze i zabytki? Czym tak naprawdę były owe wyjazdy? Dlaczego tak wiele osób gotowych było zrezygnować z części wakacji by oddać się, często ciężkiej, pracy naukowej? Szukając odpowiedzi na te pytania zwróciłam się do jednego z uczestników obozów epigraficznych, emeryto-wanego pracownika naszego Instytutu, Pana Doktora Jana Chańko.

Nina Radzyńska (N. R.): Panie Doktorze, czy mógłby Pan przybliżyć czytelnikom genezę obozów? Jak i kiedy narodziła się ta idea i skąd brane były fundusze na takie przedsięwzięcie?

Dr Jan Chańko (dr J. Ch.): Pan Profesor Jan Szymczak i Pani Profesor Alicja Szym-czakowa zgodziliby się pewnie ze mną, że osobą, która zainicjowała na gruncie łódzkim to przedsięwzięcie, był Pan Docent Ryszard Rosin. Byłem z nim w 1973 roku na konfe-rencji w Wiśle i Katowicach. Została tam przedstawiona idea badań epigraficznych. Ale chodziło tylko o epigrafikę staropolską, czyli epigrafikę do końca XVIII wieku. Inicjato-rem był ówczesny docent z UMCS, dr Józef Szymański. Dowiedzieliśmy się, że organi-zuje obozy studenckie, gdzieś na południu Polski, gdzie studenci pod opieką pracowni-ków naukowych, zbierają materiał epigraficzny i analizują go. W rezultacie tych badań powstać miały kolejne tomy i zeszyty wydawnictwa Corpus Inscriptionum Poloniae.

Pan Docent Rosin przeniósł ten pomysł na grunt łódzki. Bardzo zainteresowali się nim Państwo Szymczakowie. I poproszono mnie (byłem wówczas pierwszy czy drugi rok asystentem) bym dołączył z problematyką epigraficzną XIX i XX wieku. Czyli cho-dziłoby o inskrypcje, głównie na nagrobkach, na cmentarzach, ale także w kościołach, jeśli są tam tablice czy nagrobki z wieku XIX i początków XX. One co prawda nie będą opublikowane w wydawnictwie źródłowym Corpus Inscriptionum Poloniae, ale…

N. R.: Ale zostaną uwiecznione?Dr. J. Ch.: Odnalezione i zinwentaryzowane, czyli opisane, sfotografowane. Oka-

zało się, że potrzeby w tym zakresie zgłaszają Biura Dokumentacji Zabytków (BDZ) i wojewódzcy konserwatorzy zabytków. No i faktycznie, to się później rozkręciło. I były z tego nawet spore pieniądze. Bywało tak, że Pan Rektor nie miał pieniędzy żeby nam w pełni obóz sfinansować, żeby chociaż jedzenie opłacić, a myśmy już mieli pieniądze z poprzedniego obozu.

N. R.: Czyli obozy same się finansowały?Dr J. Ch.: Po części. Na ogół jednak Uniwersytet wspierał obozy naukowe, raz więcej,

raz mniej. A jak dał więcej, to myśmy te pieniądze, które zarobiliśmy za inwentaryzację

21

zabytków XIX i XX w., przeznaczali na wynagrodzenia za przepisywanie kart inwentary-zacyjnych, na materiały i sprzęt. A nawet czasami studenci dostawali na koniec obozu maleńką wypłatę. Raz było to 300 złotych czasem 500, a siła nabywcza mniej więcej w latach 70. była taka sama, jak obecnie. A więc sobie Pani wyobraża, ile można kupić za 300 złotych? Coś tam można, jakiś kawałek wakacji można zagospodarować.

Od 1976 r. zaczęły się coroczne obozy. Pan Docent Rosin, który zajmował bada-niami osadniczymi w regionie łódzkim, działał w Komisji Badania Zbrodni Hitlerow-skich i był wybitnym filatelistą – miał niesamowite dojścia. Można powiedzieć „chody” we władzach administracyjnych. Akurat dokonała się wtedy reforma administracyjna (w 1975 r. powstało 49 województw) i okazało się, że w każdym województwie ma ważnych ludzi, z którymi jest „na ty”. I dużo rzeczy nam załatwiał. Np. to, że na tych pierwszych obozach, dopóki nie mieliśmy własnych samochodów, dostawaliśmy trans-port. Przyjeżdżała furgonetka z jakiegoś przedsiębiorstwa i mówili: „My dzisiaj jeste-śmy do waszej dyspozycji”. Nieodpłatnie! Najczęściej to władze administracyjne zmu-szały firmę, że w ramach posłuszeństwa dla owej władzy – musi i koniec. Przyjeżdżała raz taka furgonetka, raz inna. Ba, woziła nas Milicja Obywatelska, woziło nas wojsko. Autostop nie zawsze wypalał. Ekipa pojechała autostopem i albo nie dojechała, albo długo nie wracała.

Dopiero w latach 80. pojawiły się nasze samochody. Najpierw był to samochód jed-nego z fotografów – maluch, potem Fiat 126p studentki. Następnie (1983) pojawił się czerwony maluch Jana Chańko. Następnego roku zielony maluch Jana Szymczaka. Później, gdy dołączył do nas Pan Magister Marek Adamczewski – to był też i Fiat Uno.

Karty inwentaryzacyjne dla BDZ musiały być przepisane na maszynie (takie urzą-dzenie – maszyna do pisania), w trzech egzemplarzach. Na karty musiały być naklejone fotografie zabytków: ujęcie ogólne, zbliżenia inskrypcji, często jeden obiekt miał kilku zdjęciową dokumentację.

Pojawiła się potrzeba, żeby zwiększyć ilość sprzętu fotograficznego. Więc kupowa-liśmy aparaty fotograficzne z lampami błyskowymi. To też zupełnie odrębna historia. W Polsce sprzętu nie było. Pamiętam, że pojechałem prywatnie do NRD. Wymieniłem złotówki na marki. I w Schmalkalden, w Turyngii kupowałem na potrzeby obozowe, aparat wraz z lampą błyskową. Mogła być połowa lat 80. Sprzedawczyni udawała, że nie wie o co chodzi. Bo Polaków nie lubili – propaganda. Wobec czego ja się z tego sklepu fotograficznego wycofałem. Przyszedłem po południu. Zmieniła się ekspedientka. Wsze-dłem. I od wejścia: „Hello, I want to buy…”, w tym momencie oczy postawiła w słup, cała w skowronkach i dała mi wszystko, co chciałem, ze sprzętu fotograficznego oczywiście. Bo myślała, że z Zachodu.

N. R.: A co Panu Doktorowi w tych obozach najbardziej się podobało?Dr J. Ch.: To jest dobre pytanie. Bo podobało mi się wiele rzeczy. Chociaż czasami

człowiek był przemęczony. Bo bywały momenty, zwłaszcza pod koniec obozu, kiedy trzeba było np. zidentyfikować fotografie. Fotograf przynosił 500 ujęć, każde w trzech egzemplarzach, czyli 1500 zdjęć i trzeba było je połączyć spinaczami z kartami inwenta-ryzacyjnymi, które były jeszcze wykonane na brudno. A do tych przepisanych na maszy-nie – poprzyklejać. Wiec to był „obłęd w ciapki”.

22

Ale myślę, że najbardziej podobała mi się atmosfera. To były autentycznie obozy, na których nawiązywały się niesłychanie ciepłe relacje. Oczywiście pomiędzy studentami i studentkami, ale także pomiędzy opiekunami i studentami. Myśmy byli autentycznie zaprzyjaźnieni. Np. jeżeli spotykam studentów z lat poprzednich, to różnie się do mnie odnoszą, jedni cieplej inni chłodniej (pewnie im za skórę zaszedłem), ale najcieplej ci, którzy byli ze mną na jednym, czy kilku obozach. Ktoś, kto tego bakcyla, np. pomiędzy pierwszym a drugim rokiem łapał, potem jeździł do oporu. Zdarzało się, że przyjeż-dżali oldboye, weterani. A jeżeli już na taki obóz nie mógł się załapać, to przyjeżdżał w odwiedziny. Tam się go gdzieś przytuliło na noc.

N. R.: Czyli to nie były wyjazdy w ramach praktyk?Dr J. Ch.: Później, kiedy pojawiła się specjalizacja ogólnohistoryczna, to część osób

jadących na obóz zaliczała to jako praktykę, zamiast nudzić się w jakiejś instytucji. Ale to był margines. Generalnie jechali ochotnicy i najczęściej było tak, że jednak iluś osób nie mogliśmy zabrać. Było więcej chętnych niż miejsc. Wiadomo, weterani mieli jakieś tam przywileje, ale myśmy chcieli, żeby ciągle byli też i nowi epigraficy.

N. R.: Nowa krew?Dr J. Ch.: No właśnie, żeby następowała wymiana roczników. Najczęściej tutaj odpo-

wiedzialność spoczywała na Panu Szymczaku. Robił to z dużym taktem, ale czasami musiał ludziom odmówić.

Na jednym z obozów byłem z narzeczoną. Później na obozach była moja córka, jako dziecko (5–7 lat) i znacznie później, w Uniejowie, już jako studentka filologii rosyjskiej. Był Zbyszek, syn Państwa Szymczaków. Tu powiedzmy, że na pierwszym, czy drugim obozie, jeszcze nie umiał jeść samodzielnie, ja go karmiłem. A na ostatnim obozie Zby-szek reperował malucha ojcu, bo coś w aucie nawalało. To pokazuje pewną perspek-tywę. Przez kilka lat jeździła z nami Kora, suczka państwa Szymczaków. I była ogól-nie uwielbiana. Opieka nad nią trwała i wtedy, gdy Państwo Szymczakowie jechali na badania. Potem przez kilka lat ja jeździłem z takim lekko nierasowym terierem tybe-tańskim, Nilusiem, który miał trochę brzydkie psie obyczaje. Wszyscy byli przyzwycza-jeni. Niluś był wyprowadzany, Niluś był karmiony. Były na naszych obozach różne fajne momenty. Wspólne zabawy, wspólne imprezy i tańce, a także na niezłym poziomie siat-kówka oraz różne dziwne i przedziwne przygody.

N. R.: Czy mógłby Pan przedstawić jakąś anegdotę?Dr J. Ch.: Nie będę mówił o przygodach Państwa Szymczaków, bo myślę że kiedyś

poprosicie, a wówczas Pan Profesor czy Pani Profesor opowiedzą. Zdarzyła się taka historia, kiedy Pan Profesor Szymczak razem ze Zbyszkiem zostali uznani za złodziei kosztowności kościelnych (denucjacja proboszcza, akcja policyjna)...

Poważną przygodę ze strażą kopalnianą i MO miałem w Łęczycy na cmentarzu ewan-gelickim. W 1987 r. byliśmy na obozie w Kutnie. Ekipa miała wyruszyć gdzieś koło wpół do dziewiątej. Ja pojechałem wcześniejszym pociągiem; żona jechała do Łodzi do pracy. No to ten kawałek podjedziemy sobie jeszcze razem. Wysiadłem w Łęczycy, podrepta-łem na cmentarz, rozwinąłem cały sprzęt, czyli lampę błyskową, zasilacz plus aparat, włożyłem film i pomalutku te nagrobki z lampą sobie fotografuję. Zdążyłem obfotogra-fować ze cztery, z pięć z tych nagrobków, które miałem później wskazać studentom,

23

by je zinwentaryzowali. I nagle słyszę: „Stój bo strzelam! Ręce do góry!”. Z jednej strony nadlatuje człowiek z pepeszą, z drugiej drugi, już nie wiem, czy też miał jakąś broń. W każdym razie wzięli mnie w dwa ognie. Zatrzymali i zaprowadzili na wartownię, tej nieczynnej kopalni. Mówię, że mam upoważnienie od władz wszelakich: z kurii diece-zjalnej, także od biskupa ewangelickiego. Mówię, że mam dowód osobisty, mam pismo urzędowe od Dyrektora Instytutu, gdzie jestem uwierzytelniony jako opiekun badań. „Panie dobra, dobra. Siadaj tu i czekaj”. Dzwonią na komendę do centrum Łęczycy. Dzwonili i dzwonili. Trzymali mnie tam z godzinę. No, wreszcie ktoś z tej komendy przy-jechał. Zajechało chyba Warszawą, trzech czy czterech milicjantów i zastanawiają się, czy mnie skuć, czy mnie nie skuć. Ale w końcu doszli do wniosku, że jak posadzą mnie w środku, to nie muszą mnie skuwać i zawiozą mnie te parę kilometrów do komendy. Jest poniedziałek rano, godzina dziewiąta, dziesiąta i okazuje się, że na komendzie nie ma jeszcze dyżurującego oficera SB, który mógłby się tym szpiegiem zająć (bo oczy-wiście byłem podejrzany o szpiegostwo). Zostałem zrewidowany, zabrali cały sprzęt, odłożyli na bok. Mówię, że przecież mam papiery, może byście tak obejrzeli. „Eee, my się nie znamy. Przyjdzie oficer od tego. Ale wie pan co, to niech pan pisze wyjaśnienie”. I dali mi arkusz papieru. Zacząłem nań wylewać swoje pretensje. Próbowałem później po latach to odzyskać, bo to było wypracowanie napisane tak z duszy. A więc napisałem, że z żoną jechałem, że robiłem zdjęcia, że takie to nagrobki badałem, na czym badania polegają, że zostałem łagodnie potraktowany, że nawet mnie nie skuto, za co jestem wdzięczny, chociaż taki zamiar się pojawił. Po prostu myślę, że małe opowiadanko kry-minalne z tego było. Niestety nie odzyskałem tego dokumentu. Gdzieś koło południa zjawił się oficer. Przeczytał moje wypracowanie. Przejrzał wszystkie papiery. No i mówi, żebym sobie poszedł. Że jestem wolny, no bo przecież nic nie zawiniłem. Ale wtedy ja się też zaciąłem i mówię: „Ale chwileczkę tam jest na cmentarzu ekipa, która nie wie co robić. Do cmentarza jest może ze dwa, trzy kilometry. Wyście mnie tutaj przywieźli, to mnie odwieźcie”. I o dziwo, odstawili mnie z powrotem.

N. R.: Dziwne, że nie zareagowali gdy nowi „szpiedzy” pojawili się na cmentarzu?Dr J. Ch.: Tak. Bo oni już byli. Zresztą ta ekipa zaraz, gdy mnie nie zastała, zaczęła

odpoczywać. To byli młodzi epigraficy i nie wiedzieli, co robić. Ich już ta straż kopalniana nie aresztowała, myślę że dlatego, że to ja błyskałem lampą, co było widać z daleka i obu-dziło czujność strażników. Natomiast ekipa weszła cichutko. Była to przygoda dość spek-takularna – Chańko aresztowany. Oczywiście jak ja mówiłem, że zostałem aresztowany, to milicjanci natychmiast mówili: „Ależ nie, pan był tylko zatrzymany do wyjaśnienia”.

Drugi taki przypadek, kilka lat wcześniej miałem w Łowiczu. Był to z kolei cmen-tarz katolicki, kolegiacki dochodzący tyłem do jednostki radzieckiej. Weszliśmy z ekipą na ten cmentarz i kiedy zacząłem robić zdjęcia z lampą błyskową przeskoczyło dwóch czerwonoarmistów przez mur, który był raczej nędzny od tamtej strony i mnie drapnęli (studenci zbiegli), na wartownię zaprowadzili. Ale trwało to bardzo krótko, dlatego że ja jeszcze wtedy zupełnie dobrze pamiętałem język rosyjski i ich bardzo zwyzywałem po rosyjsku. Tudzież pokazałem im pismo z Archidiecezji Warszawskiej. Byli zadziwieni, jakby zachwyceni. Piękny herb. Te rekomendacje z kurii, które dostawaliśmy zwykle były na ładnym papierze, z herbami. Można powiedzieć, że to było zabawnie. Ale zatrzy-manie łęczyckie było dosyć poważne.

24

N. R.: Ale te aresztowania nie zraziły Pana?Dr J. Ch.: No nie, oczywiście że nie. Raczej były powodem do chwały. Ale wracając

do życia obozowego. Były jeszcze imprezy immatrykulacyjne, czyli jakby chrzest epi-graficzny. najpierw młodzi epigraficy, mieli do wykonania jakieś zadania. Różne, prze-dziwne. My czasem byliśmy poprzebierani, a to za jakieś diabły, a to za duchy. Był Pan Szymczak w Uniejowie przebrany za króla Jagiełłę, ja chyba za pachołka. Stanowiliśmy rodzaj jury, które przepytywało tych młodych. No i potem było parę butelek wina, kon-wersacje, tańce. Czasem gdzieś na świeżym powietrzu, z piwem takie imprezy. Co cie-kawe, ja sobie nie potrafię, proszę Pani, przypomnieć takiej sytuacji, żeby nam się ktoś na obozie upił. Może się zdarzyło, ale to do opiekunów nie docierało. Czyli konsumpcja raczej w umiarkowanych ilościach. To by znaczyło, że morale…? Albo że duch w naro-dzie, albo takie głowy wytrzymałe. Ale żadnych ekscesów alkoholowych nie kojarzę.

Natomiast inne się zdarzały. Na ten przykład, na drugim obozie sieradzkim, miesz-kaliśmy w internacie, a nad nami byli chłopcy z Ochotniczego Hufca Pracy. To na ogół młodzież z marginesu. Z jakimiś tam wyrokami, z jakimiś tam zaszłościami. I się zda-rzyła taka historia, przedziwna zupełnie. Wyszli nasi chłopcy z pokoju zostawiając na parapecie radiomagnetofon, wielka maszynę grającą z głośnikami, wtedy takie kom-bajny były w modzie. Okno było otwarte, bo gorąco. Ale pokój zamknęli na cztery spu-sty. Przychodzą, a maszyny nie ma. Okazało się, że ci skubańcy z OHP zorientowali się, że stoi coś takiego na oknie. Widzieli to z dołu. Z góry spuścili jakieś pętle. Zaczepili i to radio wciągnęli do siebie. Już się szykowali do sprzedaży. Ich wychowawca zrobił im niesamowitą awanturę i powiedział, że to się musi znaleźć. I gdzieś po paru godzinach się znalazło. Czy już opuściło budynek i było przygotowane do sprzedaży, czy też było gdzieś schowane w budynku? Nie potrafię Pani powiedzieć.

Z takich też ciekawych rzeczy – było to w Kaliszu. Poszedłem z ekipą, ale męską, chyba z pięciu chłopa, na cmentarz do krypty grobowej jednego z ważniejszych rodów kaliskich (Rohanów). Było tam trochę utrudnione wejście, ale jakoś weszliśmy do tej krypty. Szukaliśmy inskrypcji na trumnach, bo trumny były metalowe, żelazne i oło-wiane. Inskrypcje były, choć nie za wiele. W każdym razie byliśmy tam jakieś 40 czy 50 minut. Potem poszliśmy do internatu. I gdzieś po dwóch godzinach wszyscy byliśmy ciężko chorzy. Wymioty, jakieś nudności, bladość, czort wie co. Znaleźliśmy rozwiąza-nie, każdy dostał po setce wódki. Nie wiem, czy któryś lekarz uznałby to za prawidłowy sposób leczenia, ale pomogło.

N. R.: A jak miejscowi reagowali, że nagle jakaś grupa przyjeżdża i chodzi po tych cmentarzach. Nie mieli pretensji?

Dr J. Ch.: Można powiedzieć, że zainteresowanie „aborygenów” było duże. Ba zda-rzało się nawet zupełnie odwrotnie. Jakaś pani miejscowa mnie łapie, prowadzi do grobu rodzinnego: „Niech pan patrzy, jakie tu ciekawe rzeczy. Tutaj mój dziadek, pra-dziadek…”. A ja mówię: „No wie Pani, my to robimy tak…”. I tłumaczyłem, ze obiekt nie spełnia kryteriów do inwentaryzacji. A czasami dla świętego spokoju robiłem zdjęcie, prosiłem któregoś ze studentów, żeby podszedł i opracował notatkę. Tylko jak się nie zorientował i robił na poważnie inwentaryzację, bo trzeba wymierzyć cały grób, opisać bryły nagrobka, ustalić rodzaje pisma i technikę wykonania inskrypcji, to go szturcha-łem, że to nie konieczne.

25

Raczej były przyjazne kontakty z mieszkańcami. Czasem widoczna była pewna nie-ufność ze strony kleru. Bywało tak, że ksiądz stwierdzał, że nie ma czasu. Że jest bardzo zajęty. Ale myśmy się starali być grzeczni, układni. Raczej dobrym słowem próbowali-śmy takiego księdza przekonać. Czasami z kolei było tak, że ksiądz był nieufny i w ogóle można powiedzieć: trudny w obsłudze. Jak zobaczył pismo od biskupa czasem potrafił powiedzieć: „A biskup to mi może…. Ja tu jestem na parafii pan”. Ale ostatecznie ruszał z nami do kościoła. I wielokrotnie obserwowaliśmy taką oto metamorfozę. Mianowicie: „A co wy tam możecie, co wy tam wyczytacie”. I podchodzili studenci do nagrobka łaciń-skiego ze skrótami, z pismem już częściowo zatartym. Zaczynali odprawiać nasze cere-monie. Bo były pewne metody, żeby ten napis wydobyć. A to się go wodą polewało, a to się go oświetlało z ukosa halogenem. Różne takie sztuczki. Odczytywaliśmy inskrypcje z sufitów kościołów przy pomocy lornetki. I nagle, jak ksiądz widział ten nasz profesjo-nalizm, jeśli chodzi o odczytywanie, o układ słów, rozwinięcie skrótów, przetłumacze-nie tekstu, to zaczynał się zmieniać. I nie raz było: „Przepraszam, bo ja myślałem, że wy to jakieś palanty, a tu się okazuje, że jesteście przygotowani”. Więc to nam schlebiało i staraliśmy się jeszcze bardziej.

N. R.: Czy myśli Pan Doktor, że gdyby reaktywować obozy, cieszyłyby się one powo-dzeniem wśród studentów?

Dr J. Ch.: To jest dobre pytanie. Trzeba pamiętać bowiem, że przed obozami epigra-ficznymi była seria obozów poświęcona badaniom ruchu oporu. Nasi studenci docierali do uczestników ruchu oporu i tajnego nauczania (są sprawozdania we wcześniejszych „Rocznikach Łódzkich”) i przeprowadzali wywiady, a później próbowali z tego stworzyć referaty, edytować materiały źródłowe. Uczestniczyłem w dwóch takich obozach jako student piątego roku, byłem nawet komendantem naukowym takiego obozu, a później jako asystent – opiekunem (to był pierwszy rok mojej asystentury).

I myślę sobie tak, może by się środki finansowe znalazły, może by potraktować te wyjazdy po części jako obozy wypoczynkowe, żeby nie aż tak mocno eksponować aspekt naukowy. Ale myślę też, że musiałaby być zaproponowana jakaś fajna proble-matyka. Epigrafika już raczej nie. Kombatantów z II wojny światowej, też już nie da się przepytywać. Chyba, że tych ze stanu wojennego. Więc trzeba by było znaleźć jakiś pro-blem badawczy, na tyle interesujący, żeby zaciekawił studentów, a z drugiej strony, żeby można było wyjechać w teren i tam czegoś szukać.

Ostatni obóz, ten w województwie konińskim, w Uniejowie, miał już taki, można by powiedzieć, dwojaki charakter. Owszem nastąpiła inwentaryzacja epigrafiki staro-polskiej, ale nie z całego województwa tylko z Uniejowa i okolic. Zebraliśmy materiały epigraficzne z kilku cmentarzy. Powstała praca magisterska o epigrafice tego regionu. Ale zbieraliśmy też materiał archiwalny do monografii Uniejowa. Czyli studenci jeździli do archiwum pod moją opieką, taką miałem trzyosobową ekipę. Przeglądaliśmy akta komitetu miejskiego partii (PZPR), komitetu gminnego partii, gminnej rady narodowej. Później wykorzystałem te materiały do fragmentów monografii Uniejowa.

Może zatem ten kierunek, może architektura zabytkowa, ale tutaj bardziej studenci architektury, czy historii sztuki byliby zainteresowani. Sporo jest takich studentów, tak mi się wydaje, choć może się czasy zmieniły, dla których te trzy miesiące zerwania

26

z kolegami to jest trochę za długo. Byliby gotowi, ewentualnie bardziej na luzie, ale żeby pobyć razem i coś zdziałać. Ja to wtedy widziałem, nie chodziło tylko i wyłącznie o związki sercowe, czasem były przyjaźnie na długie lata, ba na całe dziesięciolecia. Te więzi zacieśniają się właśnie w trakcie czy to wspólnego mieszkania w akademiku, czy podczas takiego obozu.

Zawsze można myśleć o obozach czysto rekreacyjnych, ale to już nie jest zakres dzia-łań SKNH, prawda? Jak koło naukowe, to koło naukowe. Nie wiem, może coś w związku z rekonstrukcjami historycznymi. Pisałem z Panią Profesor Jolantą Daszyńską kilka tekstów na ten temat i w sumie uważam, że bardziej w rekonstrukcje powinni wcho-dzić studenci historii, a nie jacyś nawiedzeni amatorzy, zmierzający poprzez udział w grupie rekonstrukcyjnej do udowadniania słuszności swych politycznych przeko-nań, czy do dominacji nad innymi.

N. R.: Panie Doktorze, bardzo dziękuję za wywiad.Dr J. Ch.: Ja też dziękuję.

Więcej na temat obozów epigraficznych z tych lat:• J. Chańko, Obóz Studenckiego Koła Naukowego Historyków UŁ w Sieradzu (1–31 VII 1976 r.),

„Rocznik Łódzki”, t. XXII (XXV), 1977, s. 394–397.• D. Pysklak, Obóz epigraficzny Studenckiego Koła Naukowego Historyków Uniwersytetu Łódz-

kiego w Uniejowie (11–31 VII 1994 r.), „Rocznik Łódzki”, t. XLII, 1995, s. 294–295.

NA ZAKOŃCZENIE KILKA ZDJĘĆ Z OBOZÓW

Ekipa „cmentarna” na rynku w Łowiczu. Obóz epigraficzny w Skierniewicach w 1979 r.

27

Wycieczka statkiem po Wiśle. Obóz epigraficzny w Płocku 1984 r.

Zdjęcie grupowe przed internatem. Obóz epigraficzny w Płocku w 1985 r.

28

Niedzielny relaks pod Płockiem. Obóz epigraficzny w Płocku w 1986 r.

Pracownia fotograficzna w internacie. Obóz epigraficzny w Kutnie w 1987 r.

Studenckie Koło NaukoweHistoryków UŁ

[email protected]://sknh.uni.lodz.pl

ISSN 2300–0694