64
KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u 2 2016 W POGONI ZA RĄBANKĄ OSTATNI NUMER „KIKI” SZTUKMISTRZ Z KONSULATU cena 4 zł 20 gr (w tym 8% VAT) INDEKS 409367

T -u ĄBANKĄ KIKI” TU została zameldowana 14 grudnia. Portier przypomniał sobie, że przy ladzie recepcji nie była sama. Nie ona załatwiała wynajęcie pokoju. Wszystkim zaj-

Embed Size (px)

Citation preview

KRYMINALNY ŚWIAT

PRL-u

2 2016

W POGONI

ZA RĄBANKĄ

OSTATNI NUMER „KIKI”

SZTUKMISTRZ

Z KONSULATU

cena 4 zł 20 gr (w tym 8% VAT)

IND

EKS

4093

67

w wersji na czytniki

WWW.DETEKTYW.EU

WYDANIE SPECJALNE

68 stron4,20 zł (w tym 8% VAT)

1/WIoSNA

(74)

2016

Indeks 34222x

Żądze i paragrafy

tYLko hIStorIE PrAWDzIWE

3,90pln z VAT

R E K L A M A

3KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P I S T R E Ś C I O D R E D A K C J I

Do zobaczeniaw lipcu

Skąd bierze się w nas senty-ment do PRL-u? Czy rzeczy-wiście były to lepsze czasy? Czy działa tu prosty, psy- chologiczny mechanizm, polegający na tym, że to, co

zapamiętaliśmy, jest lepsze niż rze-czywistość? Zwłaszcza jeśli wspo-minamy swoje młode lata… Prze-cież w PRL-u nie brakowało ani bezwzględnych przestępców, ani problemów, o których dzisiaj na-wet nie pamiętamy: na przykład re-glamentacja towarów z mięsem na czele. Jego niedobór doprowadzał do napięć między społeczeństwem a władzą. Bardzo często był też po-wodem przestępstw. W jednej z war-szawskich gazet z tamtego okresu możemy przeczytać: Właścicielka budki z papierosami przy pl. Szembeka, Izabela P., nie czerpała bynajmniej docho-dów z handlu wyrobami PMT (Polskie-go Monopolu Tytoniowego). Kontrolerzy stwierdzili, że kiosk był zamaskowanym punktem sprzedaży mięsa z nielegalnego uboju, który odbywał się w gruzach posesji kioskarki, przy Zamienieckiej 39. Znale-ziono tam dobrze zamaskowaną skrytkę, a w niej około 100 kg słoniny oraz znacz-ne ilości cuchnącego mięsa. „Zapasy” te były przechowywane w wybitnie antysa-nitarnych warunkach.

O pomysłowości w „zdobywa-niu” mięsa i zarabianiu na nim mogą Państwo przeczytać w artyku-le pt. „W pogoni za rąbanką”. To tyl-ko jeden z kilkunastu tekstów opi-sujących PRL-owską rzeczywistość, często „wybitnie antysanitarną”. n

Monika Frączak

WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawatel. (22) 429 24 00, www.pwrsa.plADRES REDAKCJIAl. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawatel. (22) 429 24 [email protected] NACZELNAMonika Frą[email protected]ępca redaktora nacZelnegoKrzysztof [email protected] [email protected] [email protected]

proJekt graFIcZnYMonika Kamińska

skŁad I ŁaManIe: AKAPIT, Jakub [email protected]

reklaMa: tel. (22) 429 24 00, (22) 429 24 50

nakład: 138 345

oddano do druku: 01.04.2016 r.

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprze-daż aktualnych i  archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.Redakcja nie zwraca materiałów nieza-mówionych, zastrzega sobie prawo re-dagowania i  zmiany tekstów. Kopiowanie i  rozpowszechnianie publikowanych mate-riałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

OSTATNI NUMER „ K IK I” Helena Kowalik ........................................................................................................ 4SZTUKMISTRZ Z KONSUL ATU Agnieszka Żądło ......................................................................................................10WŁ ADZA SZUKA SKARBÓW Leszek Malec ............................................................................................................14MOJA ROBOTA TO KREW Anna Pacuła ............................................................................................................20W POGONI ZA R ĄBANKĄ Dariusz Gizak .........................................................................................................26DOK TOREK Komiks .....................................................................................................................31BL A SK MAMONY Tomasz Krzemień .....................................................................................................36ROMANS Z WROGIEM Małgorzata Lipczyńska ...........................................................................................40HISTORIA D WÓCH ZBRODNI Ryszard Bukowski ...................................................................................................46ZŁOTOGŁOWI Krzysztof Złonkiewicz .............................................................................................50KR YPTONIM „ KL IN” Marcin Cymerys ......................................................................................................54NAPAD NA OSTR YM G AZIE Krzysztof Strug .........................................................................................................58GDZIE S Ą DOL AR Y? Zagadka kryminalna .............................................................................................64

Helena KoWALIK

Ostatni numer „Kiki”

Kolor jej ciała nie różnił się od śniegu. Tylko z kącika ust sączyła się krew. Był 15 grudnia 1958 roku, godzina 20.45. Zmarła po północy. W oraganizmie miała 1,15 promila alkoholu.

4 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Recepcjonistkę Grand Ho-telu w Warszawie wyrwał z zadumy telefon.

– Na dachu kawiarni, pod oknem mojego poko-ju, leży naga kobieta – po-

informował jeden z gości hotelo-wych, zajmujący pokój numer 156 na pierwszym piętrze, pracownik rumuńskiej ambasady.

Kiedy po chwili w apartamen-cie zaroiło się od milicji i obsługi hotelu, obcokrajowiec zeznawał łamaną polszczyzną: Chciałem uchy-lić lufcik i w tym momencie coś mignęło w ciemnościach, rozległ się huk, jakby spadła pryzma śniegu z dachu. Wyjrza-łem zza firanki na położony kilka me-trów niżej dach kawiarni. A tam leżała z rozpostartymi rękami młodziutka dziewczyna o anielskiej wręcz urodzie.

Mówiąc to, dyplomata poka-zywał na okno i stojących obok kilku funkcjonariuszy, którzy osłaniali lekarza klęczącego na da-chu i pochylającego się nad nagą nastolatką.

Za ścianąPrzegląd pokoi gościnnych w po-szukiwaniu tego, z którego wypa-dła młoda kobieta, zakończył się pod numerem 635, na szóstym piętrze. Na pukanie nikt nie od-powiadał, zatrzaśnięte drzwi otwo-rzono zapasowym kluczem. Ktoś wychodząc z pomieszczenia, nie wziął klucza, który wisiał na koł-ku w przedpokoju. Za to starannie pogasił światła. W pokoju pano-wał bałagan; na podłodze i stole walała się damska garderoba oraz resztki jedzenia. Skotłowaną po-ściel na łóżku przykrywała byle jak narzucona kapa. Pod kołdrą le-żały „ciepłe” majtki – takie, jakie troskliwe matki każą nosić zimą dorastającym córkom. Stwierdzo-no też ślady spermy.

Ktoś ucztował przy małym stoliku przysuniętym do parape-tu. Stało tam pięć opróżnionych

butelek po piwie, trzy kieliszki, pusta karafka po wódce. W po-pielniczce piętrzył się stos niedo-pałków. Papierosowy zaduch był dość intensywny, ponieważ okno było zamknięte. Ktoś jednak mu-siał je otwierać, bo na zewnątrz fruwał kawałek przytrzaśniętej firanki. Na podłodze obok fotela leżała podróżna torba, a w niej tymczasowe zaświadczenie toż-samości 16-letniej Krystyny Ze-glickiej z Krakowa. Fotografia nie pozostawiała wątpliwości – to była dziewczyna z dachu nad ka-wiarnią.

Nazwisko dziewczyny od-szukano w księdze gości hotelu. Nastolatka została zameldowana 14 grudnia. Portier przypomniał sobie, że przy ladzie recepcji nie była sama. Nie ona załatwiała wynajęcie pokoju. Wszystkim zaj-mował się towarzyszący jej około 30-letni mężczyzna. On też opła-cił z góry pobyt przez półtorej doby. Ale nie zameldował się z dziewczyną. Wyjaśnił, że tylko ją odprowadza. Dostała pokój nu-mer 503, miała go opuścić naza-jutrz o godzinie 18.00…

Kelner z hotelowej restauracji – Adam Rokicki, zobaczył Zeglicką następnego dnia przed południem. Został wezwany telefonicznie do pokoju 503, aby zabrać naczynia po śniadaniu. Dziewczyna była sama. Nieskrępowana siedziała na łóżku, zupełnie naga. Po godzinie odebrał drugi telefon z tego nume-ru z prośbą, aby przyniósł butelkę jarzębiaku, kawę oraz wodę gazo-waną. Tym razem z dziewczyną był młody mężczyzna, który zapytał, czy dałoby się załatwić dla pani inny pokój, bo w tym nie chcą przedłużyć rezerwacji.

– Próbowałem dogadać się z recepcją, ale cały hotel miał ob-łożenie – zeznał Rokicki w czasie przesłuchania. – Już chciałem za-wiadomić tego mężczyznę, że nic nie mogę zrobić, kiedy w holu spotkałem Borkowskiego z Pod-

kowy Leśnej. To mój znajomy, taki wieczny student, często gości w Grandzie, załatwia tu różne in-teresy. Tym razem był prywatnie, z kobietą, ale ponieważ za kilka dni spodziewał się większego to-warzystwa, wynajął dwa pokoje. Zapytałem, czy na kilka godzin nie udostępniłby jednego pewnej parze, która nie ma gdzie się po-dziać.

Borkowski nie robił problemu – dał klucze do numeru 635, nawet nie zabrał stamtąd futra swej part-nerki. Kelner umieścił tam dziew-czynę z pokoju 503.

Przesłuchanie Borkowskiego niewiele dało: – Balangowaliśmy po sąsiedzku, w pokoju 636, ale było nas czworo i grała głośna mu-zyka. Nawet gdyby coś się działo za ścianą, nie usłyszelibyśmy. Tę relację potwierdzili pozostali bie-siadnicy: 26-letni Ryszard Gut-kowski i 24-letnia Zofia Rudek, kobieta Borkowskiego. Całe to towarzystwo zostało przewiezione do aresztu śledczego w Pałacu Mo-stowskich. Tam mieli wytrzeźwieć, by można było wydobyć z nich więcej informacji.

Gwiazdy i gwizdyNa miasto wycieka informacja z kręgów służb specjalnych: Zo-fia Rudek dużo mówi. Dostała jako towarzyszkę w celi utajnioną agentkę, która miała się zaprzyjaź-nić z aresztantką i skłonić ją do zwierzeń. Okazało się, że uwię-zionej wcale nie trzeba zachęcać do rozmowy. Mówiła nawet przez sen. Agentka, nie mogąc spamię-tać wszystkich informacji, dostała do pomocy jeszcze jedną „wtycz-kę”. Funkcjonariuszki pracowały non stop.

Śledczy dowiedzieli się, że „dokonano zrzutu dziewczyny z okna”, ponieważ zbyt dużo wiedziała. Konkretnie, była kochanką herszta bandy złodziei

5KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P R AWA N I E R O Z W I Ą Z A N A

D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

włamujących się do magazynów. Rudek podała przez sen adresy ostatnich kradzieży w hurtowniach. Natomiast na jawie wyznała swym współtowarzyszkom, że tak naprawdę z okna hotelu wyrzucono nie Krystynę Zeglicką, tylko Krystynę Żyłę, wicemiss Po-lonia.

Cenzurze udało się powstrzy-mać dziennikarzy od podania tak bulwersującej informacji. „Express Wieczorny” zamieścił tylko notatkę o domniemanym samobójstwie 16-letniej krako-wianki o imieniu Krystyna, która

przyjechała do Warszawy na prób-ne zdjęcia do filmu. „Życie War-szawy” jeszcze nic nie napisało, gdyż czołowy reporter śledczy tego dziennika – Jacek Wołowski, dopiero chodził wokół tematu.

Brak informacji w gazetach tyl-ko potęgował kawiarniane plotki o martwej dziewczynie na dachu Grandu. Wszyscy spekulowali, kto pomógł Krystynie Żyle wyskoczyć z okna szóstego piętra. Stugębna plotka wiedziała, dlaczego mu-siała zginąć wicemiss konkursu piękności sprzed trzech miesięcy. Bo stanęła na drodze do sławy in-nej kandydatce – Zuzannie Cem-browskiej. Aby usunąć rywalkę na zawsze, mordercy ściągnęli Żyłę do hotelu, rzekomo na rozmowy o jej karierze filmowej. Najpierw ją upili, a potem wypchnęli przez okno. A dlaczego prasa na ten te-mat milczy? Bo w hotelowej orgii uczestniczyli partyjni prominenci.

Wszystko to brzmiało prawdo-podobnie. „Warszawka” podczas gali finałowego konkursu o tytuł Miss Polonia jeszcze żyła skanda-lem. Nie bez powodu relacja z tej imprezy w „Życiu Warszawy” miała tytuł „Gwiazdy i gwizdy”. Konkurs organizowała Stołeczna Estrada w warszawskiej hali Torwar. W zgłodniałej rozrywki siermięż-nej Warszawie takie show, rodem z Ameryki, wzbudziło wielkie zain-

teresowanie. Tłumy przycią-gały znane nazwiska

w jury: Kazimierz Rudzki, Jerzy

Kawalero wicz, Adam Hanusz-kiewicz, Jan Brzechwa. Tor-war mógł po-mieścić 10 ty-sięcy widzów, ale sprzedano dwa razy tyle biletów. Już przy bram-kach wybu-chały awan-

tury, bo tłum napierał, a porząd-kowi nie mogli zapanować nad sytuacją – w końcu uciekli. Popu-larny aktor i konferansjer – Zenon Wiktorczyk, kilkakrotnie wycho-dził na scenę, aby ogłosić otwar-cie konkursu, ale publiczność nie pozwalała mu dojść do słowa. Gdy zbliżała się druga godzina opóźnienia, sala tupiąc i gwiż-dżąc skandowała: Oddajcie forsę! W reakcji na to żądanie, organiza-torzy skierowali silne reflektory na widownię, oślepiając zgromadzo-nych.

Wreszcie kandydatki do koro-ny pojawiły się na wybiegu. Ale publiczność nie była w nastroju do zabawy. Z sali raz po raz pada-ły złośliwe okrzyki, rozlegały się gwizdy. Kilka uczestniczek show wybuchło płaczem, trzeba je było zaprowadzić do garderoby. Fala niezadowolenia podniosła się po przerwie, kiedy wśród widowni ro-zeszła się plotka, że wybory Miss Polonia’58 są ustawione i wygra je kandydatka Cembrowska, tancer-ka z Operetki Warszawskiej. Ślicz-ną 19-letnią brunetkę przywitały na wybiegu gwizdy. Dla kontrastu gromkie brawa dostała Krystyna Żyła z Kobierzyna, zatrudniona jako ekspedientka w domu towaro-wym przy krakowskim Rynku.

Werdykt jury: Cembrowska pierwsze miejsce, Żyła drugie, rozjuszył publiczność. Na królo-wą piękności posypały się kulki z papieru, a nawet pomidory. Da-remnie o kulturalne zachowanie prosił aktor Ludwik Sempoliński. Publiczność nie czekała na zakoń-czenie imprezy. Łamiąc krzesła, opuszczała halę. Nim organiza-torzy wezwali milicję, najbardziej agresywni widzowie rozhuśtali, a następnie przewrócili wóz trans-misyjny.

Cembrowska wyjechała na konkurs Miss Universe w kali-fornijskim Long Beach. Zajęła miejsce w półfinałowej piętnast-ce, ale do Polski już nie wróciła.

6

S P R AWA N I E R O Z W I Ą Z A N A

Krystyna Żyła nadal pracowała za ladą w krakowskim Powszechnym Domu Towarowym. Jej nazwisko wypłynęło w Warszawie po ujaw-nieniu tragedii w Hotelu Grand.

Reporterskie tropyRedaktor Jacek Wołowski opo-wiadał mi (w latach 70. byłam jego redakcyjną koleżanką), że swoimi kanałami milicyjnymi zweryfikował kawiarniane plot-ki o gadającej przez sen Rudek. W rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca. Informacje o tym, że agentki notowały każde słowo uczestniczki hotelowej libacji, bezpieka puściła jako „przeciek kontrolowany” w porozumieniu z Gomułką. Chodziło o to, aby powiązać niedawne wybory miss piękności na Torwarze z tragicz-ną śmiercią dziewczyny z Hotelu Grand. Pierwszy sekretarz uważał wybory miss za zgniłą amerykań-ską modę, tylko demoralizującą uczestniczki. Zwyciężczynie przy pierwszej lepszej okazji zdradzały Polskę, pozostając na Zachodzie. A jeśli z racji zdobycia korony miss gościły w USA, też odwracały się od ojczyzny. Dowodem miało być zachowanie Alicji Bobrow-skiej – Miss Polonii z poprzed-niego roku, która uczestnictwo w konkursie Miss Universe zakoń-czyła słowami „God bless America and Poland too” (Boże, błogosław Amerykę i Polskę także).

Służby bezpieczeństwa uzna-ły, że dostarczą Gomułce dobrego argumentu, aby zakazać organi-zowania wyborów Miss Polonia. W miasto puści się informację, że naga, martwa dziewczyna na da-chu hotelu to dopiero co wybrana wicemiss Polonia. Nikt nie będzie plotki dementował, bo cenzura za-blokuje dostęp do mediów.

I tak się stało. Krystyna Żyła mieszkała w swoim Kobierzynie i chyba nawet nie słyszała, że sko-

jarzono ją ze śmiercią dziewczyny z Hotelu Grand. Prasa nie poda-wała prawdziwego nazwiska ofia-ry i w ogóle nie rozpisywała się na temat tragicznego wydarzenia. Natomiast pojawiły się publika-cje ogólnie potępiające młode kobiety bezkrytycznie zapatrzo-ne w Zachód. Artykuły wspierały „spontanicznie organizowane” li-sty od czytelników. Na tej fali roz-wiązano komitet organizacyjny wyborów Miss Polonia i konkurs zniknął na 25 lat.

Redaktor Jacek Wołowski nie byłby jednak sobą, gdyby zanie-chał węszenia reporterskim no-sem. Kiedy znajomi milicjanci powiedzieli mu w zaufaniu, że tra-gicznie zmarła 16-latka z Grandu nazywała się Krystyna Zeglicka, pojechał do Krakowa. Tam poznał rodziców dziewczyny – z zawodu nauczycieli i wysłuchał ich bole-snych zwierzeń. Nie radzili sobie z wychowaniem córki. Wyjątkowej urody, nad wiek rozwinięta, już od 13. roku życia wałęsała się po restauracjach, bywała nawet w Za-kopanem. Imponował jej świat fil-mowców i artystów. Chciała z ich pomocą zrobić karierę jako diwa filmowa. Po całonocnych poszuki-waniach ojciec znajdował ją pijaną nad ranem w kącie koło knajpianej szatni albo w hotelowym pokoju z przygodnie poznanym mężczy-zną. Często był to ciemnoskóry obcokrajowiec. Nikt nie znał praw-dziwego nazwiska nastolatki. Dla knajpianych bywalców była Kiką.

– Nie jestem prostytutką – za-przeczała z płaczem podczas ro-dzinnej awantury. – Ja tylko chcę się podobać i nie żyć jak wy, w bie-dzie.

Wierzyła zapewnieniom pod-starzałych lowelasów, że po wypa-trzeniu jej na dansingu stracili dla niej głowę. Podarowane po spędzo-nej nocy pończochy bez szwów (w latach 60. marzenie każdej dziewczyny), przyjmowała jako dowód tej miłości.

Z czasem było jej już ciasno w Kra-kowie, więc nie mówiąc nic rodzicom, wybrała się do Warszawy. Jak zwykle bez pieniędzy, ledwo starczyło na bilet. W stolicy szukała przygody i nowych znajomości. Wiedziona pragnieniami nastolatki, chciała zajść do prywatnych sklepików w podwórkach Śródmieścia, gdzie – jak słyszała – są towary takie jak na Zachodzie (do Krakowa odra-dzająca się po 1956 roku prywatna inicjatywa jeszcze nie dotarła).

★ ★ ★

Mimo sporego materiału zebra-nego do artykułu, reporter „Życia Warszawy” nie napisał tego tekstu. Po powrocie do redakcji został wezwany na przesłuchanie do Pałacu Mostowskich. Co więcej,

7KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P R AWA N I E R O Z W I Ą Z A N A

miał się tam też stawić redaktor naczelny Henryk Korotyński.

– Pytania, jakie nam stawiano, przesłuchując nas w osobnych pokojach – wspominał Wołowski – były tak dziwne, że zupełnie nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Dopie-ro po pewnym czasie wszystko się wyjaśniło.

Otóż służby bezpieczeństwa szybko się zorientowały, że re-porter z największego dzienni-ka w Warszawie podąża tropem Krystyny Zeglickiej. A przecież jej nazwisko miało nie wypłynąć do publicznej wiadomości. Po-stanowiono zablokować śledcze poczynania Wołowskiego z po-wodu… rzekomych rewelacji, ja-kie wyznała współwięźniarkom aresztowana Rudek. Miała ona się zwierzyć, że wie, kto porwał i za-mordował syna prezesa PAX Bole-sława Piaseckiego. Ciało chłopca znaleziono 8 grudnia 1958 roku w piwnicy budynku naprzeciwko warszawskich sądów. Rudek twier-dziła, że gangiem porywaczy kie-rował redaktor naczelny „Życia Warszawy” oraz jego podwładny, dziennikarz specjalizujący się w reportażach kryminalnych. Po-rwanego chłopca mieli przetrzy-mywać w… piwnicy redakcji.

Choć wszystko to wygląda-ło wręcz groteskowo, śledczy

zapytał przesłuchiwanych, czy pod redakcją są jakieś lochy. Zapewnili funkcjonariusza – owszem, w podziemiach mieści się drukarnia i jest tam tyle zakamarków, że lepiej samemu się nie zapuszczać. Wtedy dowiedzieli się, dlaczego ich wezwano.

Obaj redaktorzy wyszli z sie-dziby milicji ubawieni nawet absurdalnością pomówienia, ale podpisali zobowiązanie, że dla dobra śledztwa reportaż o Krysty-nie Zeglickiej się nie ukaże.

Znajomość z pociąguKiedy milicja przyprowadziła z celi na kolejne przesłuchania kelnera Rokickiego, ten przy-pomniał sobie, że ma w notesie numer telefonu gościa, który był z dziewczyną w pokoju 503 i pro-sił go o znalezienie innego. W ten sposób funkcjonariusze dotarli do 30-letniego Henryka Hyli, adiunkta filozofii marksistow-skiej w Wyższej Szkole Nauk Spo-łecznych przy KC PZPR.

Na skutek interwencji war-szawskich władz partyjnych wy-kładowcy nie zatrzymano, ale złożył obszerne zeznania. Dziew-czynę poznał w nocnym pociągu z Krakowa do Warszawy, kiedy

wracał z delegacji. Powiedziała, że jest po maturze, startowała na studia aktorskie, ale się nie do-stała. Wyznała, że jedzie do sto-licy załatwić sobie korepetytora, bo w przyszłym roku zamierza ponownie podejść do egzaminu. Kiedy wspomniał, że wykłada na uczelni, już nie odstępowała go na krok. Ponoć nie przedstawili się sobie, nie widział takiej potrzeby.

– Co działo się, kiedy przed północą pociąg wjechał na sta-cję Warszawa Główna? – zapytał funkcjonariusz.

– Panna Krysia, bo już znałem jej imię, wyznała, że nie ma gdzie spać. Oczekiwała, abym zabrał ją do siebie. Nie mogłem, w domu była żona. Prosiła, abym poczekał z nią do rana na tym brudnym dworcu. Przywołałem taksówkę i podjechaliśmy do restauracji Pa-tria na Mokotowie. Zachodziłem tam często na kieliszek, kelnerzy mnie znali i dlatego pomyślałem, że poszukają pokoju w znanych im hotelach.

Przesiedzieli przy stoliku do rana. O godzinie piątej musieli się wynieść, bo restauracja zamykała swoje podwoje na godzinne sprzą-tanie. Hyla dostał od kogoś z ob-sługi liścik polecający do hotelu MDM, ale mimo protekcji czło-wieka z branży nie znaleziono tam wolnego miejsca. Pojechali do Grandu. Tam też miał znajo-mych.

Zapłacił z góry za półtorej doby i położył się z dziewczyną do łóż-ka. Po niecałej godzinie musiał wrócić do domu. W hotelu pojawił się ponownie w południe. Zaprosił panienkę na obiad do restaura-cji, wypili ćwiartkę wódki. Mieli jeszcze dwie godziny sam na sam do opuszczenia pokoju. I wtedy adiunktowi trafił się kelner Rokic-ki, który za 200 złotych załatwił parze przeprowadzkę do pokoju 635. Co więcej, dostarczył na nowe miejsce kolejne butelki z wódką. Dziewczyna ledwo stała na nogach.

Kobiety oferujące usługi erotyczne określano jako: • Arabeski (najdroższe) – „orientowały” się na klientów z „petrodolarami”; • Polonistki – to te, które wystawały pod hotelem Polonia;

• Gruzinki – panie, które można było spotkać w nieuprzątniętych jeszcze ruinach Warszawy;• Rosówki – tzw. najgorszy sort, kobiety, które o świcie sprzedawały się za łyk wódki.

CZY

8 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

S P R AWA N I E R O Z W I Ą Z A N A

– Pomogłem jej rozebrać się, położyliśmy się – zeznawał Hen-ryk Hyla. Zadowoliłem się byle ja-kim seksem i zapadłem w drzem-kę. W pewnej chwili usłyszałem jakby trzaśnięcie, pomyślałem, że to pijana Krystyna uderzyła ręką w nocny stolik. Ale nie miałem siły, aby się podnieść. Zresztą po chwili ucichło, zapadłem w głę-boki sen. Kiedy obudziłem się, w pokoju panowała ciemność. Byłem sam. Wraz z wytrzeźwie-niem rosła moja irytacja, co ja tu robię, z kim się zadaję. Krystyna na pewno podrywa w barze kogoś, aby postawił jej drinka… Szybko się ubrałem i wyszedłem, nawet nie zaglądając do lokalu. Taksów-karzowi kazałem zawieźć się na rynek Starego Miasta do kawiarni. Zamówiłem lampkę wina i zate-lefonowałem po żonę. Miałem wszystkiego dosyć.

Hylowa podczas przesłuchania potwierdziła wersję męża w części, która jej dotyczyła. Dodała, że kie-dy siedzieli w kawiarni, Henryk kilka razy do kogoś dzwonił, ale bez sukcesu. Po sprawdzeniu oka-zało się, że był to numer kelnera z Grandu. Rokicki nie mógł go odebrać, gdyż siedział już „na doł-ku” w Pałacu Mostowskich.

Zamiast do aresztu adiunkt partyjnej uczelni został wysłany na badania do szpitala psychia-trycznego w Tworkach. Prokurator oczekiwał odpowiedzi na pytanie, czy takie ilości wódki, jakie wypił podejrzany przez dwa dni, mogły sprawić, że nie wiedział, co się wo-kół niego działo. Psychiatrzy po-twierdzili taką diagnozę i filozof wyszedł na wolność.

Dwa miesiące później proku-ratura uchyliła areszt tymczasowy w stosunku do pozostałych za-trzymanych i umorzyła śledztwo. Wykluczono wersję wyrzucenia dziewczyny przez okno, a także samobójstwo. Prawdopodobnie zamroczona alkoholem Krysty-na Zeglicka, nieświadoma tego,

skich „Kulis” zamknęła drzwi przed nosem. Do tragicznego epizodu ze swojego życia nie chciał wracać wykładowca fi-lozofii – Henryk Hyla. Jednak śmierć Kiki musiała nim wstrzą-snąć, bo zmienił tryb życia i za-szył się w bibliotece uniwersy-teckiej. Po roku 1968 odstąpił od filozofii marksistowskiej, naukowe zainteresowania skie-rował na myślicieli XVIII wieku. Jako Kaszub spod Kartuz wrócił do swoich rodzinnych korzeni. Publikował artykuły na temat zagmatwanej historii swej małej ojczyzny. Zmarł w 1991 roku. n

Helena Kowalik

Nazwiska ofiary oraz osób prze-słuchiwanych zostały zmie- nione.

że znajduje się na szóstym piętrze, usiadła na parapecie okna i tracąc równowagę, spa-dła na dach pięć pięter niżej.

Niemniej wątpliwości po-zostały. Redaktor Jacek Wo-łowski zastanawiał się nad jesz-cze jedną zagadką związaną ze śmiercią nastolatki. Dlaczego milicja nie dysponowała pod-słuchem rozmów z pokoju 635? Hotel Grand był nastawiony na obsługę cudzoziemców. Już w czasie jego budowy w 1957 roku na zlecenie służb bezpie-czeństwa zainstalowano tam p o d s ł u c h , w żargonie s ł u ż b ow y m nazywany PP (Podsłuch Po-koju). Dyskret-nie wmontowane nad drzwiami pokoi dla gości ka-mery fotografowały wchodzących i wy-chodzących. Poza tym – wśród obsłu-gi kręciło się dużo funkcjonariuszy ub-ra nych po cywilnemu. Jak to się stało, że pod numerem 635 wszyst-kie urządzenia były wyłączone? I żaden tajniak nie przechodził w pobliżu?

Redaktor Wołowski znajdował tylko jedno wytłumaczenie – ten pokój i sąsiadujący z nim to były miejsca specjalne, przeznaczone dla partyjnych prominentów albo służb bezpieczeństwa. Kelner Ro-kicki na pewno o tym wiedział, dlatego tak łatwo mógł dokonać roszady gości.

★ ★ ★

Krystyna Żyła do końca życia – a zmarła w 1981 roku – milczała na temat powiązania jej nazwiska z ofiarą śmiertelnego wypadnięcia z hotelowego okna. Dziennika-rzom z „Echa Krakowa” i warszaw-

9KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P R AWA N I E R O Z W I Ą Z A N A

Agnieszka ŻĄDŁo SZTUKMISTRZ Z KONSUL ATUNigdy nie zaczynał od słów. Zawsze najpierw robił komuś przyjemność. Kobiecie wręczył kwiaty, mężczyźnie drogocenną zapalniczkę. Zawsze z gestem i elegancko, ale i z rozmachem – peerelowskiemu społeczeństwu postanowił podarować austriacki konsulat.

10 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

O S Z U S T Z G E S T E M

Czesław Śliwa urodził się w 1935 roku w rodzinie pol-skich katolików. Jego ojciec był właścicielem gorzelni w Rzeszowie oraz gospo-darstwa rolnego w Błażowej

pod Rzeszowem. Niektóre źródła podają, zgodnie z twierdzeniem samego Śliwy, że w czasie okupacji jego żydowscy rodzice, państwo Silberowie, oddali syna pod opie-kę swojej znajomej, która posługu-jąc się fałszywymi dokumentami, wystawionymi na nazwisko Cze-sław Śliwa, ukrywała go do końca wojny. W rzeczywistości nic takie-go nie miało miejsca. Akta sądo-we, w tym zeznania świadków, po-twierdzają, że mężczyzna urodził się właśnie jako Czesław Śliwa.

Początkujący fałszerzW wieku 18 lat rozpoczął pracę jako krojczy w zakładzie krawiec-kim. Szybko poczuł, że z takim talentem aktorskim i niekończącą się fantazją, stać go na znacznie więcej. Mimo braku matury, wyro-bił sobie fałszywe dokumenty za-świadczające o posiadaniu tytułu magistra inżyniera włókiennictwa na nazwisko Jacek Elizeusz Zil-bercfaig. Po przenosinach do Wał-brzycha, przez kilka lat pracował jako górniczy specjalista, również na podstawie „lewego” dyplomu. Na własnym ślubie w 1958 roku nielegalnie wystąpił w galowym mundurze inżyniera górnictwa, co wzbudziło podejrzenia śledczych. Został skazany na 7 lat więzienia. Ale to nie cała kara – jego żona wniosła do sądu pozew o rozwód.

Po wyjściu z więzienia posta-nowił kontynuować swoje mistyfi-kacje, ale nieco ostrożniej. Często zmieniał miejsca zamieszkania, tożsamość i profesję, był m.in. producentem odzieży, inżynierem racjonalizatorem.

Podrabianie dokumentów, pie- częci i druków opanował do per-

fekcji. – Błyskotliwy, inteligentny, czarujący – mówili ci, którzy go spotkali na swojej drodze. Miał nienaganną opinię w miejscach pracy i dopóki nie znikał z pie-niędzmi oszukanych przez siebie osób, trudno było zorientować się w jego nielegalnej działalności.

Po raz kolejny trafił za kratki w 1966 roku – brał od ludzi pienią-dze na modne wówczas płaszcze ortalionowe, których nigdy nie dostarczył. Na wolność wyszedł warunkowo 8 sierpnia 1969 roku, ale w głowie miał już kolejny po-mysł, który powinien przyćmić wszystkie poprzednie. Zanim doszło do jego realizacji, przypo-mniał sobie, że przecież mógł być uratowany w czasie wojny.

Pewnego dnia znalazł się pod domem Sylwestra Plusińskiego.

– Czy pan Plusiński Józef? – zapytał Śliwa.

– Nie, Sylwester – odparł męż-czyzna.

– A Józef? – dociekał Czesław. – To mój ojciec.– Koniecznie muszę się z nim

widzieć, mam bardzo ważną sprawę.

– Jaką? – W czasie okupacji byłem

ukrywany przez tę osobę. Chciał-bym mu się odwdzięczyć.

Wszyscy zdziwili się, kiedy mężczyzna z bródką krzyknął do starszego pana: – ojcze, tyś mi życie uratował – i rzucili się sobie w ob-jęcia. Czesław zaczął płakać, to i Józef się popłakał.

– Z wdzięczności, żeś mi tak pomógł, żeś moim przyjacielem, pozostawię ci konto na 9 tysięcy dolarów, zrobię ci darowiznę, bo wyjeżdżam za granicę – deklarował Śliwa i pojechał z mężczyzną do adwokata, posługując się podro-bionym pełnomocnictwem dewi- zowym. Podpisali umowę, a adwo-kat z 30-letnim doświadczeniem w niczym się nie zorientował. Dzi-wił się jedynie, widząc taką hoj-ność.

– Sylwek, jeszcze muszę jechać do Katowic spakować swoje książ-ki i inne rzeczy. Pożycz mi parę tysięcy złotych – poprosił nowego „brata”, który ochoczo ofiarował mu 12 tysięcy.

Potem były kolejne pożyczki. – Chętnie mu dawałem pienią-

dze, bo przecież taką darowiznę ro-bił ojcu, to parę tysięcy miałem mu nie pożyczyć? Mówił, że wszystko odda – przyznał młody Plusiński. – Nawet pieniądze przeznaczone na nowy samochód, 38 tysięcy zł, postanowiłem mu przekazać, aby miał na cło bagażowe.

Jednak to nie koniec, ponieważ Śliwa prosił o kolejne „pożyczki”. Kwota przekraczała już 99 tysięcy, a jemu ciągle było za mało. Zawia-domienie o przejęciu konta miało przyjść z banku w ciągu dwóch tygodni. Mijały jednak miesią-ce, a skrzynka pocztowa świeciła pustką. Wyłudzanie pieniędzy metodą „na uratowanego z okupa-cji” powtarzał wielokrotnie.

Niech żyje konsul!Sukcesy „okupacyjne” na tyle go ośmieliły, że jesienią 1969 roku po-stanowił wdrożyć swój wielki plan.

– Jestem Jacek Ben Silberstein, konsul Republiki Austrii – przed-stawił się taksówkarzowi na lot-nisku we Wrocławiu. – Może mi pan poradzić, gdzie mógłbym się odświeżyć?

– Po co wydawać pieniądze na drogie hotele? Zapraszam do mnie – zaproponował kierowca, a „kon-sul” się zgodził. W domu kierow-cy Śliwa pojawił się z bukietem kwiatów dla jego żony. Tak szybko się zakolegowali, że wieczorem ra-zem zabawiali się w najlepszym wrocławskim hotelu „Monopol”. Towarzyszyła im znajoma taksów-karza, Janina S., początkująca fry-zjerka.

– Zadzwonił do mnie znajo-my i powiedział, że jest ktoś, kto

11KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

12 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

O S Z U S T Z G E S T E M

chciałby mnie poznać. Zapytał, czy przyjdę do „Monopolu”, gdzie czekał na nas zarezerwowany stolik. Co miałabym nie przyjść… Ten gość miał długą brodę, ale tak w ogóle to był elegancki. Złożył przede mną niski ukłon.

– Jacek Ben Silberstein, je-stem Żydem, na stałe mieszkam w Wiedniu, zostałem tu mianowa-ny konsulem generalnym Austrii – przedstawił się Śliwa, wręczając bukiet róż i bombonierkę.

– Jeszcze tego wieczoru poje-chaliśmy na dansing. Na parkie-cie nucił mi do ucha: Kiedy znów zakwitną białe bzy… Takiego eg-zemplarza jeszcze nie widziałam – kobieta opowiadała później reporterowi „Prawa i Życia”, Ed-mundowi Żurkowi.

W najlepszej restauracji w pod-wrocławskiej Sobótce, „konsul” zamawiał gościom piosenki u mu-zykantów i wódkę w barze. W Szklarskiej Porębie dał jakiejś kobie-cie dwa dolary dla dziecka, które mi-zernie wyglądało. U jubilera kupił pierścionek i obrącz-ki dla Janiny S.

– Wieź nas do Zako-panego – rozkazał tak-sówkarzowi. Kobieta była pod ogromnym wrażeniem: – Spędzi-łam cudowny wie-czór w górskiej sto-licy Polski. Byliśmy nawet w restauracji „Watra”, do której nałożyłam długą, złotą suknię. Jacek wystąpił w smokingu z lśniącymi lampa-sami. Grali nam Cy-ganie. Ktoś zawołał: Niech żyje konsul!, rozle-gły się oklaski – mówiła potem.

Następnego dnia po-życzyła mu 2 tysiące zł,

uproszone od swojego znajome-go Greka, hodowcy owiec. Śliwa podczas kolacji zaproponował owemu Grekowi, że sprzeda mu 6680 dolarów po dobrym kursie, zaś on w zamian miał mu wypła-cić od ręki 30 tysięcy zł. Śliwa poinformował go o możliwości pracy w austriackim konsulacie. – Kierowcy daję 4250 zł plus 220 zł dziennej diety oraz 275 dolarów dodatku dewizowego. Muszę za-trudnić jeszcze czterech ludzi, ale nie jest to łatwe – ludzie nie garną się do dyplomacji.

– A co bym robił? – zapytał Grek.

– A co pan robi? – wtórował „konsul”.

– Hoduję barany.– Ooo, to pan pewnie lepiej za-

rabia niż w dyplomacji.– Skusiłbym się dla tych 275

dolarów dewizowych.„Konsul” za zgodą hodowcy owiec mianował go attaché ekonomicznym. Zatrudnił też jego syna Georgisa jako młodszego referenta ds. za-opatrzenia. I jeszcze innego Greka, Conisa L. jako zaopa-trzeniowca. „Narzeczona” Czesława, fryzjerka Jani-na S., otrzymała status wi-

cekonsula. Nie pytał ani

o wykształcenie, ani o znajomość języ-ka. Najważniejsze, że zatrudnieni lubi-li pieniądze i żeby je zarobić, chętnie udzielali pożyczek swemu pracodawcy, licząc na późniejszą wdzięczność. Często za darmo korzystał z taksówek, tłuma-cząc kierowcom, że właśnie czeka na do-stawę mercedesów z Austrii. Dziwnym trafem nikt nie zasta-nawiał się, dlaczego

urzędnik wysokiej rangi mieszka kątem u znajomego…

Mnie się podobać w Polsce„Konsulat” się rozrastał. Do zespo-łu dołączyła koleżanka Janiny S. z zakładu fryzjerskiego – Izabela P. i jej siostra Elżbieta, studentka ger-manistyki na Uniwersytecie Wro-cławskim. Śliwa na początek współ-pracy ofiarował drugiej z dziewczyn osiemnaście róż (tyle miała lat) i obiecał zarobki w wysokości 4250 zł (dwukrotna średnia pen-sja), 220 zł diety dziennej płaconej przez rząd polski oraz dodatek dewizowy w wysokości 325 dola-rów miesięcznie (równowartość niemal półtorarocznych średnich zarobków) płacony przez rząd Au-strii. Elżbieta rzuciła nawet studia dla pracy w „konsulacie”. Wszyscy pracownicy otrzymali umowy po-twierdzające ich zatrudnienie oraz oficjalne, acz oczywiście podrobio-ne pieczęcie, o czym nie wiedzieli.

Na tymczasową siedzibę „kon-sulatu” Śliwa wybrał hotel „Mono-pol”. Wynajęty na pół roku pokój miał być opłacony w późniejszym terminie przez rząd austriacki. Jego teren działania rozszerzał się na cały kraj, w czym pomagali mu wspólnicy. W poszukiwaniu stałej siedziby składał wizyty w miejskich radach narodowych. W Radzie Pań-stwa złożył „listy uwierzytelniają-ce” napisane ręcznie ołówkiem, na zeszytowej kartce. W końcu udało mu się przekonać lokalne władze do wyremontowania przedszkola, które wkrótce miało stać się au-striacką jednostką konsularną.

Śliwa robił wrażenie nie tylko na zwykłych ludziach, ale i na polity-kach.

– Są dyrektorzy, do których w zasadzie nie ma dojścia, bo jest pięć gabinetów, sześć sekretarek i szereg doradców, ale gdy przycho-dził taki pan dyplomata, wszyscy musieli zniknąć ze sceny głównej.

O S Z U S T Z G E S T E M

13KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

Dziwne, że nikt nie wpadł na po-mysł, żeby zadzwonić i mnie spraw-dzić, czy jestem tym, za kogo się podaję. Czy bilecik z nazwiskiem jest wszystkim? – Śliwa naigrawał się później z oficjeli.

Do dziś nie wiadomo, jak bar-dzo udało mu się oszukać władze PZPR podczas swoich mistyfika-cji. Podobno z akt usunięto wiele informacji kompromitujących wy-sokich oficjeli. Pozostała plotka, że władze Krakowa uwierzyły w pismo Silbersteina o ponownym otwarciu konsulatu austriackiego i zgodziły się na zwrot pałacyku, który przed wojną pełnił identyczną rolę.

Śliwa jako konsul urzekał swoją łamaną polszczyzną z akcentami niemieckimi i tym, że próbował mówić bez tłumacza: – Ja kochać język polski, uczyć się jego cztery lata. Polska kobiety piękna. Mnie się podobać polska placówka dy-plomatyczna, dlatego ja tu być.

Koniec balu, panie konsuluKariera dyplomatyczna Czesława Śliwy powoli dobiegała końca. Pod koniec października 1969 roku Urząd Rady Ministrów zwrócił się do ambasady Austrii z pytaniem o otwierany we Wrocławiu konsulat. Hotel „Monopol” prosił o potwier-

Na podstawie losów Czesława Śliwy vel Jacka Ben Silbersteina powstały dwa filmy. W 1970 roku, za zgodą ministra sprawiedliwości, Krzysztof Gradowski nakręcił opowieść dokumentalną „Konsul

i inni”, w której bohater bez najmniejszych oporów opowiada o swojej przestępczej działalności. Występują w nim również oszukani przez niego ludzie, którzy z dużą sympatią i podziwem opowiadają o fałszywym konsulu. W 1989 roku powstał film fabularny „Konsul” w reżyserii Mirosława Borka. W rolę Czesława Śliwy wcielił się Piotr Fronczewski.

CZY

dzenie wynajęcia pokoju na kwotę 600 tysięcy zł od listopada 1969 do czerwca 1970 roku. Potem pojawił się list z NBP do ambasady adresowany na nazwisko konsula generalnego. Również LOT pochwalił się Austria-kom, że sprawą uprowadzonego do Wiednia samolotu zainteresował się konsul Jacek Ben Silberstein.

Radiowozy milicyjne otoczyły Czesława Śliwę i studentkę germa-nistyki Elżbietę B. na rogatkach Ka-towic 28 listopada 1969 roku.

– Chyba nas zabiorą – powie-dział spokojnie do sekretarki. – Ale ambasada Austrii czasem insceni-zuje aresztowania, aby sprawdzić lojalność swoich dyplomatów. Jak zwykle wylegitymowali się podro-bionymi paszportami, ale tym ra-zem na nic to się zdało.

Jacek Ben Silberstein został zatrzymany jako fałszywy konsul generalny Austrii 28 listopada 1969 roku. Wiosną 1970 roku sąd skazał go na siedem lat więzienia i 200 tysięcy zł grzywny, a fryzjerkę Janinę S. na trzy lata w zawieszeniu za współudział w oszustwie. Wobec pozostałych umorzył postępowa-nie, uznając, że działali w dobrej wierze i nie zdawali sobie sprawy z fałszywych pełnomocnictw.

W ciągu 100 dni urzędowania na stanowisku konsula, Czesławo-wi Śliwie różnymi sposobami uda-

ło się wyłudzić ponad pół miliona złotych. – Wcale nie jest tak prosto zostać dyplomatą. Trzeba być i psy-chologiem, i aktorem, i umieć coś „wyreżyserować”. Fantazja zrobi resztę – mówił później Śliwa.

W celi pisywał patriotyczne wiersze chwalące ustrój komuni-styczny, PZPR, a nawet Mariana Spychalskiego, odpowiadającego wówczas za ułaskawienia. Prawdo-podobnie liczył na to, że tego typu twórczością zaskarbi sobie przy-chylność władz.

Śliwa wymyślił też inny patent umożliwiający mu wyjście na wol-ność. Narzekał na bóle brzucha i choć początkowo strażnicy wię-zienni nie chcieli się na to nabrać, po diagnozie lekarskiej przewie-ziono go do szpitala w Wołowie. Zmarł 18 listopada 1971 roku. Jak się okazało, połknął jakiś metalowy przedmiot, aby oszukać funkcjona-riuszy i pod pretekstem leczenia wy-dostać się z więzienia. Jego grób na cmentarzu komunalnym we Wro-cławiu zlikwidowano w 1994 roku z powodu niezapłacenia taksy. Tak zakończyła się historia najbardziej znanego, obok złodzieja i włamy-wacza Zdzisława Najmrodzkiego i oszusta matrymonialnego Jerzego „Tulipana” Kalibabki, naciągacza w Polsce Ludowej. n

Agnieszka Żądło

Leszek MALEC

14 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Władza szuka skarbów

Godzinami mógł opowiadać o poniemieckich skarbach,

a swoją pasją potrafił zarazić niejednego słuchacza, nawet

przełożonych ze stolicy. Niewykluczone, że to pod wpływem jego raportów,

w centrali MSW w Warszawie, podjęto temat profesjonalnych poszukiwań na Dolnym Śląsku.

S K A R B Y D O L N E G O Ś L Ą S K A

15KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

Latem ubiegłego roku cała Polska śledziła poszuki-wania „złotego pociągu”, ukrytego rzekomo w oko-licach Wałbrzycha. Dolny Śląsk – niczym Dziki Za-

chód w XIX wieku – ogarnęła go-rączka złota. Powróciły plotki i hi-potezy o skarbach zrabowanych w czasie drugiej wojny światowej przez III Rzeszę, pozostawionych w doskonale zamaskowanych kryjówkach na południu Polski. W tym kontekście najczęściej po-jawiało się hasło „złoto Wrocła-wia”, które miało być przewożone właśnie owym pociągiem…

„Widziałem dobrej jakości zdjęcie georadarowe, pokazujące, jak ten pociąg wygląda” – oświad-czył pod koniec sierpnia 2015 roku generalny konserwator zabyt-ków, Piotr Żuchowski.

– Sprawa „złotego pociągu”, to w tej chwili bardziej wiara, na-dzieja i zaufanie w jakieś legendy. (...) Dzielimy się na tych, którzy wierzą mocniej i na tych, którzy są sceptykami. Natomiast wiedzy nie mamy żadnej – ripostowała kilka dni później szefowa resortu kultury.

Jedna z najpopularniejszych wersji głosi, że w ukrytych wago-nach towarowych znajduje się tzw. „złoto Wrocławia”. Bliżej nie-określony zbiór złota, biżuterii i innych cennych przedmiotów oddanych przez mieszkańców Wrocławia i okolic do depozytu, na mocy wydanego w 1944 roku zarządzenia ministerstwa finan-sów III Rzeszy. Inne hipotezy głoszą, że tamtym kursem prze-wożono inne, niezwykle cenne rzeczy. Mogła to być Bursztyno-wa Komnata, część depozytów Centralnego Banku Rzeszy, dzieła sztuki zrabowane w Polsce i Rosji, być może tajne archiwa III Rzeszy.

„Złoto Wrocławia” to skrzy-nie z depozytami niemieckich banków, w których zgromadzo-no olbrzymie bogactwo. W 1944

roku ministerstwo finansów III Rzeszy wydało zarządzenie, aby w przededniu zbliżającej się klęski wojennej wszyscy miesz-kańcy Dolnego Śląska zdepo-nowali swoje oszczędności we wskazanych instytucjach pań-stwowych. Kosztowności zwożo-no najpierw do Polizeipräsidium, czyli do komendy głównej policji przy ul. Podwale. Przechowywa-no je podobno w metalowych skrzyniach ustawionych rzędem w korytarzach piwnicy. Były bez-pieczne – w podziemiach komen-dy znajdował się schron przeciw-lotniczy. Aby utrzymać wszystko w tajemnicy, niemieccy esesmani zamknęli tam też jeńców wojen-nych, tak by wartownicy byli prze-konani, że pilnują więźniów, a nie skarbu. Na liście odnotowano 56 metalowych skrzyń o wadze od 50 do 200 kg, z wiekami uszczel-nianymi gumą, i wiele mniej-szych, drewnianych. Było ich tak dużo, że stały również na koryta-rzach wyższych pięter. Pod koniec stycznia 1945 roku, kiedy Armia Radziecka zbliżała się do miasta, podjęto decyzję o ewakuacji po-tężnego majątku. Jedni twierdzą, że wywieziono je właśnie „złotym pociągiem”, inni – że konwojem kilkunastu ciężarówek, który do-jechał do nieznanego miejsca.

Sztuka szukaniaLegenda o „złotym pociągu” od wielu lat rozpala wyobraźnię łowców skarbów. Inna rzecz, że jego poszukiwania przypominają poszukiwania czarnego kota w za-ciemnionym pokoju. Podobnie rzecz się ma z osławionym pocią-giem. W tej sprawie od początku więcej jest hipotez i znaków zapy-tania, niż faktów i dokumentów. Najbardziej poszukiwany pociąg ostatnich kilkudziesięciu lat w swoją ostatnią podróż miał wy-ruszyć z dworca we Wrocławiu i…

to jest jedyny pewnik. Nie wiado-mo kiedy ruszył, ale najprawdo-podobniej na przełomie kwietnia i maja 1945 roku.

Niestety, wśród wielu do-kumentów z tamtego czasu nie zachował się żaden zapis o jego odjeździe ze stacji początkowej. Trudno też powiedzieć, co się z nim dalej działo. Ponoć skład miał jechać w okolice Wałbrzycha, być może do zamku Książ, gdzie Hitler budował ponoć dla siebie potężny podziemny schron. Jedna z legend mówi, że gdzieś po dro-dze, w bliżej nieustalonym miej-scu, pociąg został zatrzymany, zaś wszyscy kolejarze zamordowani. Zastąpili ich wtajemniczeni w tę operację esesmani, którzy obsta-wili pociąg i pokierowali go w so-bie tylko znanym kierunku.

Celem podróży był rozjazd na 65. kilometrze trasy wiodącej do Wałbrzycha. W pewnym momen-cie przełożyli zwrotnicę i pociąg wjechał w specjalnie wydrążony tunel. Wedle poszukiwaczy skar-bów, bezcenny skład stoi tam do dzisiaj, gotowy do dalszej drogi. Czeka tylko na sygnał odjazdu…

Bez ograniczeńJednym z pierwszych poszukiwa-czy „złotego pociągu” był eme-rytowany górnik Tadeusz Słowi-kowski: – o tajemniczym tunelu po raz pierwszy usłyszałem na początku lat 50. od niemieckich górników, z którymi pracowałem na kopalni. Wcześniej stanąłem w obronie jedne-go z nich, który został kopnięty przez Polaka. Niemcy byli zaskoczeni, ale zyskałem tym ich sympatię i zaufa-nie. Dzięki temu w trakcie rozmów dowiadywałem się od nich o różnych ciekawych rzeczach, które miały miejsce w trakcie wojny na terenie Wałbrzycha. Udało mi się dotrzeć do dwóch bardzo ważnych świadków. Jeden z nich był zawiadowcą obecnej stacji Wałbrzych Szczawienko, a drugi pomocnikiem

S K A R B Y D O L N E G O Ś L Ą S K A

16 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

maszynisty. obaj twierdzili, że wi-dzieli tunel – opowiadał w jednym z wywiadów o początkach swojej fascynacji tym tematem. Miał świadomość, że na własną rękę niewiele zdziała.

W 1989 roku udało mu się dotrzeć do generała Jerzego Skal-skiego, ówczesnego wiceministra obrony narodowej i przedstawić wyniki swoich kilkunastoletnich ustaleń. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Kilka tygodni póź-niej, w piśmie skierowanym do wojewody wałbrzyskiego, generał zlecił wnikliwe zbadanie sprawy tajemniczego pociągu, prawdo-podobnie przewożącego ładunek pocisków z gazami bojowymi, który mógł zostać ukryty w pod-ziemiach pod zamkiem Książ. Sprawa została przeanalizowana, ale na ślad tunelu i pociągu nie udało się natrafić. Gdyby nie czas transformacji ustrojowej, ktoś w Warszawie kontynuowałby ten temat, jednak w 1989 roku decy-denci mieli na głowie ważniejsze sprawy niż niesprawdzone ustale-nia wałbrzyskiego górnika.

Poniemieckich skarbów na Dolnym Śląsku od dawna szukali nie tylko zwykli ludzie, zwabieni sławą i potencjalną nagrodą. Tych samych kosztowności szukała władza ludowa, której było o tyle łatwiej, że nie musiała się liczyć z jakimikolwiek ograniczeniami. Mogła przecież dysponować du-żymi pieniędzmi, mieć pomoc wojska dysponującego specjali-stycznym sprzętem. A co najważ-niejsze, nikt jej nie przeszkadzał.

Nie zachowały się żadne do-kumenty, jest jednak więcej niż pewne, że w latach 50. ubiegłego stulecia poszukiwaniem pozosta-wionych przez Niemców skarbów zajmowali się funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, wspie-rani w swoich działaniach przez wojsko. Pułkownik Zbigniew Łu-biński, były zastępca szefa wojsk inżynieryjnych Śląskiego Okręgu

Wojskowego, przyznał w wywia-dzie dla „Polski Zbrojnej”, że kilkadziesiąt razy armia była wy-korzystywana na tym terenie do badania podziemnych schronów, mających służyć za magazyny cennych przedmiotów. Zatrzy-majmy się jednak na roku 1953. To wtedy po raz pierwszy, Urząd Bezpieczeństwa dowiedział się o „złocie Wrocławia”. Ten pilnie skrywany przez lata sekret przeka-zał Polakom kapitan policji w Bre-slau – Herbert Klose.

To człowiek o bardzo cieka-wym życiorysie: był jedną z kilku osób, które tuż przed rozpoczę-ciem oblężenia Wrocławia przez Armię Czerwoną, wyszukiwały miejsca nadające się na potencjal-ne skrytki do ukrycia wrocław-skiego depozytu. Po 1945 roku nie wyjechał jak większość mieszkań-ców miasta w głąb Niemiec, ale z fałszywymi papierami osiedlił się jako weterynarz u podnóża góry Wielisławki. Dlaczego został na Dolnym Śląsku? Być może był tzw. strażnikiem skarbów. Aresz-towany w 1953 roku przyznał, że „złoto Wrocławia” nie jest wymy-słem. Według niego zostało wy-wiezione ciężarówkami z miasta. Dokąd? Potencjalne miejsca ukry-cia skarbu wskazane przez Her-berta Klose to Ślęża, Śnieżka, Góra Wielisławka, podzie-mia twierdzy w Kłodzku, Zamek Grodziec, Cieplice, Ostrzyca.

Od esbeka do eksplora-tora skarbów

Kto wie, czy nie najważniejszym człowiekiem, związanym z aparatem władzy PRL-u, a jednocześnie fanatykiem po-

szukiwania poniemieckich skar-bów, był Stanisław Siorek. Z racji zajmowanego stanowiska – był oficerem Wydziału II Wojewódz-kiego Urzędu Spraw Wewnętrz-nych we Wrocławiu, mógł zrobić naprawdę wiele. To właśnie on już w latach 70. miał wysłać jednego ze swoich podwładnych do Tade-usza Słowikowskiego z żądaniem, by ten wydał mu mapę, na której miało być zaznaczone miejsce ukrycia „złotego pociągu”.

Pracę w Służbie Bezpieczeństwa rozpoczął w latach 60. Przez cały czas związany był z kontrwywia-dem, zaś jego specjalnością było inwigilowanie zachodnich tury-stów, którzy pojawiali się na Dol-nym Śląsku, a także nadzorowanie Niemców, którzy po wojnie nie zostali przesiedleni za Odrę. Ob-racając się w takim towarzystwie, co pewien czas słyszał opowie-ści o rzekomych skarbach, które uciekający z tego terenu Niemcy pozostawili w różnych skrytkach i zakamarkach. Prędzej czy póź-niej musiał się również natknąć na informacje o działalności nie-mieckiego konserwatora zabytków w czasie dru-

S K A R B Y D O L N E G O Ś L Ą S K A

17KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

giej wojny światowej, Günthera Grundmanna, odpowiedzialnego za dzieła sztuki zdeponowane we Wrocławiu. Grundmann ukrył skarby w co najmniej kilkudzie-sięciu skrytkach na terenie pro-wincji. Spis ok. 80 kryjówek zaszy-frował na tajnej liście, a szyfr ten złamał już w 1945 roku prof. Józef Gębczak z Muzeum Narodowego we Wrocławiu.

Z zachowanych doku-mentów wynika, że wiosną 1972 roku Stanisław Siorek napisał pierwszy raport do swoich przełożonych o poniemieckich skarbach. Proponował w nim rozpo-częcie przez władze systematycz-nej eksploracji Dolnego Śląska, podkreślając: „Po 27 latach naszej obecności na tych ziemiach nie powinno być tutaj miejsc, które kryją jakąś tajemnicę”. Zaofe-rował zajęcie się tym tematem, jednak póki co pomysł ten nie znalazł akceptacji w oczach jego zwierzchników.

Kryptonim „Karkonosze”Siorek mógł godzinami opowia-dać o poniemieckich skarbach i swoją pasją potrafił zarazić niejednego słuchacza. Był na tyle wiarygodny, że udało mu się przekonać przełożonych ze stolicy. Niewykluczone, że to pod wpływem wysyłanych przez niego raportów, w centrali MSW w Warszawie podjęto temat pro-fesjonalnych poszukiwań na Dol-nym Śląsku. Efektem tego było powołanie przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, generała Czesława Kiszczaka, spe-cjalnej grupy operacyjnej o kryp-tonimie „Karkonosze”.

Grupę nieprzypadkowo powo-łano w 1981 roku. Sytuacja poli-tyczna w kraju była coraz bardziej napięta, gospodarka targana straj-kami chyliła się ku upadkowi.

Władza potrzebowała jakiegoś spektakularne-go sukcesu, który choć na chwilę odwróciłby uwagę społeczeństwa od bieżących problemów. Ktoś na najwyższych szczeblach władzy doszedł do wniosku, że mogłoby nim być odnalezienie jakiegoś skarbu. Ideałem była-by Bursztynowa Komnata, choć „złoto Wrocławia” albo „złoty pociąg” też nie byłby zły! – Na Dolny Śląsk wysłano grupę specjali-stów, wspartych badaniami naukowy-mi prowadzonymi m.in. przez Przed-siębiorstwo Geofizyczne w Warszawie. Rekonesans dawał nadzieję na suk-ces. Przeprowadzono go w archiwach i w terenie – w rejonie Borowic na tzw. drodze sudeckiej oraz na zamku w Sta-niszowie koło Karpacza. odpowiednia notatka z tych badań trafiła na biurko Szefa Zarządu IV WSW, płk. Czesła-wa Nowickiego, który wyraził zgodę

na kontynuowanie prac. Machina ru-szyła. Na czele grupy „Karkonosze” stanął mjr Jerzy Liwski z oddziału III Zarządu IV WSW. Mieli mu poma-gać oficerowie z innych jednostek WSW i dziesięciu żołnierzy służby zasadniczej. Grupa otrzymała samochody do prze-mieszczania się po Karkonoszach… Na początku 1982 roku – już w stanie wojennym – wytypowano wstępnie sześć miejsc. Później ta lista rozrosła się do je-denastu: Zamku Grodno, góry Chojnik, Państwowego Domu Pomocy Społecznej w Miłkowie, tzw. domku myśliwskie-

18 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

go koło schroniska „Samotnia” w ma-sywie Śnieżnika, huty „Julia” koło Szklarskiej Poręby, góry Ślęży, Wielisławki, Lubiąża, tunelu w rejonie Staniszowa, Miedzianki oraz zamku w Karpnikach. Rozpoczęto współpracę z mjr. Siorkiem oraz odpo-wiednimi pionami SB z Jeleniej Góry, Wałbrzycha i Wrocławia. Wszystkie in-formacje uzyskiwano drogą operacyjną od mieszkańców. Ci opowiadali o ta-jemniczych transportach ze skrzyniami, które następnie w nieznanych okolicz-nościach były zamurowywane, zasypy-wane czy zawalone po uprzednim wy-sadzeniu w powietrze górotworu. Do tych wszystkich tajemniczych zjawisk dochodziły zgony naocznych świadków tych robót, ludzi uznawanych za tzw. strażników pamięci oraz najazdy na te miejscowości tzw. turystów z RFN, którzy pod pozorem wycieczek przeczesy-wali sztolnie, tunele i inne zakamarki – napisał w jednym z opracowań dr Sebastian Ligarski z Instytutu Pamięci Narodowej.

Z kwerendy materiałów archi-walnych, dokonanej przez dr. Li-garskiego wynika, że szef grupy

operacyj-nej, major

Liwski, zjawił się we Wrocławiu 7 lutego

1982 roku i spotkał się ze Sta-nisławem Siorkiem. Dzięki

temu poznał część dokumenta-cji zgromadzonej przez wrocław-skiego oficera. W jednej z notatek służbowych napisał m.in.: Teren Wałbrzycha i Gór Sowich jest pod cią-głą obserwacją i systematyczną pene-tracją ze strony wywiadu radzieckiego, nawet przy użyciu jednostek komando-sów. Udokumentowane są próby zawer-bowania przez wywiad radziecki in-formatorów SB. Szczególnie interesują się nadzorem górniczym. Jak przekazał mi mjr Siorek, szef wywiadu Północnej Grupy Wojsk Radzieckich proponował mu współpracę w poszukiwaniu skar-bów ukrytych w okolicach Wałbrzycha. Z danych wywiadu radzieckiego, z któ-rymi częściowo zapoznano mjr. Siorka, wynika, że duże transporty niemieckie wywożące zrabowane łupy ze Wscho-du dotarły do Wałbrzycha i na pewno z niego nie wyszły. Wyjaśnieniem tych spraw zajmowano się już dawno, prze-rwano je jednak ze względu na ograni-czone siły i środki.

Jednym z namacalnych efek-tów działalności mjr. Siorka było odkrycie skarbów na terenie dawnego klasztoru w Lubiążu.

– W dniu 24 listopada 1982 roku otrzymaliśmy telefoniczną informację przekazaną przez mjr. Siorka, dzwo-niącego z Komendy Wojewódzkiej Mo we Wrocławiu, że w najbliższych dniach na terenie zespołu poklasztor-nego przedstawiciele wojska i funkcjo-nariusze Mo prowadzić będą prace związane z zabezpieczaniem niewypa-łów. Patrząc na to, co się dzieje, wydaje nam się, że tak naprawdę chodzi o coś innego… – tak zaczęła się skarga wysłana przez dyrektora Skład-nicy Muzealnej Muzeum Naro-dowego w Lubiążu do Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu. Dopiero po latach okazało się, że poszukiwanie rzekomych bomb było tylko pretekstem do usu-nięcia z części obiektu muzealni-ków, zaś na dziedziniec lubiąskie-go klasztoru wjechał ciężki sprzęt budowlany.

Ramię wielkiej koparki zaczę-ło drążyć dziurę w ziemi. W pew-nym momencie metalowy czer-pak natrafił na jakiś opór. To była metalowa skrzynia, z której po wydobyciu na powierzchnię wy-sypały się złote i srebrne monety. Skarb, prawdziwy skarb, o jakim można tylko marzyć! – Tego dnia oszalały ze szczęścia mjr Stanisław Sio-rek uwierzył, że stoi o krok od wielkich odkryć. Po dziesięciu latach słania me-morandów przełożonym wreszcie sam gen. Czesław Kiszczak dał wiarę jego opowieściom. A on, skromny major, obiecywał, że dla Polski Ludowej znaj-dzie złoto banków III Rzeszy, Bursz-tynową Komnatę, skarb Hermanna Göringa i wiele innych dóbr zrabowa-nych przez nazistów. I wszyscy w War-szawie mu uwierzyli – pisała w 2010 roku dziennikarka tygodnika „Newsweek”.

Wizja skarbu zawróciła mu w głowie

Kolejnym poszukiwaczem był Władysław Podsibirski, który

S K A R B Y D O L N E G O Ś L Ą S K A

19KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

w maju 1996 roku podpisał umo-wę z Ministerstwem Finansów. Określała ona warunki nagrody, w przypadku znalezienia przez niego „złotego pociągu”, który wedle niego miał być ukryty w Pie-chowicach pod Jelenią Górą. To pierwszy taki przypadek w dzie-jach III RP, kiedy oficjalne władze zawarły umowę z osobą fizyczną. Znalazca – wedle podpisanego po-rozumienia – miał ponoć zagwa-rantowane 20-procentowe „zna-leźne”. Według Podsibirskiego w zboczu góry Sobiesz znajdują się wagony ze złotem, diamenty, obrazy należące do III Rzeszy, o rynkowej wartości 400 miliar-dów złotych. Biorąc pod uwa-gę wartość „odstępnego”, aż w oczach wiruje od potencjalnych pieniędzy. Pomimo kilkunastolet-nich poszukiwań nic tam do tej pory nie znaleziono. – Bo nic tam nie ma – przekonywał w 2008 roku na łamach „Gazety Wrocławskiej” Wojciech Kapałczyński, konser-wator zabytków w Jeleniej Górze. – Ten teren został przeszukany przez spe-cjalistów zaraz po wojnie. Ściągnięto tu specjalistyczny sprzęt, w poszukiwania włączono państwową Służbę Bezpie-czeństwa. opowieści o skarbach w So-

bieszu to bajka, podobnie jak te o Bursz-tynowej Komnacie ukrytej w zamkach Lubiąż czy Książ. Dlaczego w takim razie Władysław Podsibirski wierzy, że jest tam skarb? Widocznie wizja skarbu zawróciła mu w głowie. ot, gorączka złota…

Pierwszego dnia odnaleziono skrzynię z 1290 srebrnymi oraz 64 złotymi monetami wypuszczo-nymi w obieg przez mennice Da-nii, Szwecji i Francji w XVII wie-ku. W następnych dniach skarb powiększył się o kolejne cenne nu-mizmaty. Co z tego, skoro jedynie 89 monet oddano Muzeum Na-rodowemu we Wrocławiu, resztę w ścisłej tajemnicy przewieziono do Warszawy. Część z nich sprze-dano na Zachodzie, a uzyskane pieniądze wzbogaciły fundusz operacyjny polskiego wywiadu.

Wprawdzie władze III Rzeszy nie miały z odnalezionym w Lu-biążu skarbem nic wspólnego, nie-mniej jednak ich odkrycie umoc-niło pozycję Siorka w oczach przełożonych jako specjalisty od poszukiwania skarbów. Niestety, mimo czynionych wysiłków, nie udało mu się odnaleźć nic cieka-wego. Co by jednak nie mówić, swoją pasją poszukiwawczą „za-

raził” wielu dziennikarzy. Zmarł w 1998 roku.

Pewnie coś tam znalezionoUpalne lato 2015 roku odrodziło nadzieje, że po kilkudziesięciu latach poszukiwań uda się wresz-cie ujawnić na Dolnym Śląsku jakiś wielki, prawdziwy skarb. Mógłby nim być właśnie „złoty pociąg”. Póki co – na marzeniach się skończyło… choć na forach dyskusyjnych w internecie nie-rzadko można znaleźć opinie, że coś jednak tam znaleziono, trzeba jednak umiejętnie ukryć informacje o tym znalezisku: „Po wyciągnięciu złota, odwiert można zaplombować i zatrzeć ślady. Nikt się niczego nie domy-śli, a cała uwaga mediów skupia się na innym terenie i burzy me-dialnej spekulacji, czy coś jest, czy nie ma. W moim przekonaniu to się już dzieje na 90 procent. Teraz mamy do czynienia z medialnym zabiegiem służb specjalnych, ma-jącym na celu gaszenie informacji o znalezisku. Wierzę, że informo-wanie opinii publicznej o dziw-nych ruchach wokół tego znalezi-ska, pokrzyżuje szyki tym, którzy chcą po cichu (pod osłoną szumu informacyjnego w mediach i afery międzynarodowej) wyprowadzić ładunek. Nie jestem nieomylny, nikogo nie zmuszam do swojego punktu uwagi. Kto ma jednak uszy, niechaj słucha” – apeluje je-den z internautów.

Zbliża się lato i pewnie tereny wokół Wałbrzycha znowu zapełnią się różnej maści poszukiwaczami. Możemy tylko trzymać kciuki, by udało im się znaleźć. Może to być Bursztynowa Komnata, „złoto Wrocławia” albo „złoty pociąg”. Jak pisał Wyspiański w „Weselu”: „Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach…”. n

Leszek Malec

S K A R B Y D O L N E G O Ś L Ą S K A

Rozwiązanie zagadki kryminalnej ze str. 64 pt. „Gdzie są dolary?”

Detektyw, przeszukując walizkę Anny, natknął się na podpaski. To właśnie one spowodowały, że nabrał pewności, iż to właśnie Nowic-ka jest złodziejką. Prywatny detektyw był świeżo upieczonym mę-żem oczekującym na potomka. Jednak doskonale pamiętał, jakim trudem musiał wykazać się do niedawna, aby „zdobyć” podpaski dla małżonki. Dlatego, kiedy tylko ukochana zaszła w ciążę, ucie-szył się, że przynajmniej na jakiś czas nie będzie musiał zabiegać o ten, niezwykle krępujący dla mężczyzn, towar.

Podpaski w walizce Nowickiej nie mogły znaleźć się przypad-kowo, ponieważ widać było, że kobieta spakowała się w pośpiechu, zabierając tylko najpotrzebniejsze przedmioty. Był to niezbity do-wód, że Anna nie jest w ciąży, a „sztuczny brzuszek” posłużył jej do przewiezienia skradzionych pieniędzy. Udając się na obiad, nie chciała rozstawać się z gotówką, tym bardziej że mogłoby to wzbu-dzić zainteresowanie. Przecież meldowała się w widocznej ciąży.

20 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Moja robotato krew Anna PACUŁA

Lubił chodzić do pobliskiej ubojni. Widok zabijanych zwierząt sprawiał mu przyjemność… Opowiadał, że niezwykle podniecające było picie krwi, dopiero co zarżniętych zwierząt. Jednak z czasem i to przestało mu wystarczać.

21KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

Komenda Dzielnicowa Mi-licji Obywatelskiej z kra-kowskiego Zwierzyńca 21 września 1964 roku została zaalarmowana, że w godzinach południo-

wych w kościele sióstr sercanek została ugodzona nożem w plecy starsza kobieta. Ofiara przeżyła, ale sprawca zbiegł.

Ktokolwiek widziałŚledczych nurtowało kto i dlacze-go zaatakował modlącą się w ko-ściele staruszkę. Nie mieli jeszcze cienia podejrzeń, kiedy zaledwie dwa tygodnie później otrzymali kolejny komunikat: na klatce scho-dowej jednej z kamienic na Starym Mieście znaleziono nieprzytomną staruszkę. Okazało się, że kobieta została zaatakowana, zaś sposób działania napastnika był bardzo podobny do tego z kościoła. Ty-dzień później doszło do kolejnego ataku. Tym razem w holu klaszto-ru sióstr prezentek mieszczącego się w samym sercu Starego Miasta. 78-letnia kobieta została ugodzo-na nożem w plecy. Ranną eme-rytkę znalazła siostra zakonna. Ledwo przytomna ofiara zdążyła tylko wyszeptać: młody chłopiec…

Niestety nie udało się jej urato-wać. Zmarła w szpitalu, a jej zwło-ki trafiły do zakładu medycyny sądowej. Próbowano ustalić jak najwięcej faktów, które mogłyby pomóc w trafieniu na ślad zabój-cy. Niestety nie było to możliwe, ponieważ na podstawie obrażeń (właściwie jednego obrażenia) bez konfrontacji wyników z konkret-nymi wersjami przebiegu zdarzeń, trudno było odpowiedzieć na py-tanie, czy napastnik był młody czy stary, sprawny czy nie, praworęcz-ny czy leworęczny.

Nożownik postawił na nogi całą krakowską milicję, a na miesz-kańców miasta padł blady strach. Niepokój był tym większy, że do

napadów dochodziło w biały dzień i to w centrum. Kobiety, zwłaszcza starsze, bały się wychodzić z domu. Jeśli już musiały udać się do miasta, mocowały do pleców duże pokryw-ki i inne metalowe „ochraniacze”. W ten sposób strzegły się przed szaleńcem, który atakował od tyłu. Milicja chciała zapobiec psychozie strachu i pokazać sprawność swoje-go działania. W gazetach co chwilę pojawiały się komunikaty Komen-dy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Krakowie, w których proszono świadków ataków o kontakt. Nie-stety bezskutecznie.

Świadkowie nie chcieli współ-pracować z organami ścigania. Wydawało się, że pierwsza ofiara zignorowała napad. Podawany rysopis sprawcy niewiele mówił. Wiadomo było jedynie, że na-pastnik miał przyszytą do kurtki tarczę szkolną. Było to stanowczo zbyt mało informacji, aby schwy-tać nożownika. W 1965 roku nie doszło do żadnego ataku (później okazało się jednak, że w tym cza-sie wcale nie próżnował). Miesz-kańcy Krakowa nie oglądali się już nerwowo na ulicy. Jednak pytanie, kto i dlaczego zaatakował starsze panie, nadal pozostawało bez od-powiedzi. Trzeba było na nią po-czekać dwa lata.

OverkillPo półtora roku w Krakowie po-nownie wybuchła panika. Ktoś zaatakował małego chłopca! Zda-rzyło się to 13 lutego 1966 roku. 11-letni Leszek, razem z rówieśni-kami, jeździł na sankach w okoli-cach Kopca Kościuszki. Morderca zaatakował, kiedy dziecko wracało do domu. Chłopczyk miał na cie-le wiele ran kłutych. O wiele wię-cej niż „koniecznych” do spowo-dowania śmierci. Kryminalistyka nazywa takie zjawisko nadzabija-niem (ang. overkill), czyli zadawa-niem większej ilości śmiertelnych

ciosów niż jest potrzeba do ode-brania życia. Sprawca wyładowuje swoją agresję na ofierze lub ma in-tencję zabicia dokładnie tej osoby.

Mieszkańcy Krakowa jeszcze nie zdołali dojść do siebie po in-formacji o zamordowaniu 11-lat-ka, a 14 kwietnia wydarzyła się kolejna tragedia. W jednej z klatek schodowych na Kazimierzu, ktoś zadał serię ciosów nożem 7-letniej Małgosi. Dziewczynka zeszła do skrzynki pocztowej po listy i tam została zaatakowana. Na szczęcie udało się ją uratować.

Po drugim ataku na dziecko śledczy zaczęli łączyć aktualne sprawy z tymi z przeszłości. Jednak śledztwo nie należało do łatwych, ponieważ nie było śladów ani nie znano motywacji atakującego. W grę nie wchodziły pobudki sek-sualne ani rabunkowe. Analizując sposób działania sprawcy (łac. modus operandi, charakterystyczny powtarzalny sposób zachowania się), można uzyskać informacje, umożliwiające jego poszukiwanie i schwytanie. Ten jednak działał nietypowo. W kryminalistyce rzadko zdarza się, że zabójca zmie-nia swój modus operandi, tymczasem nożownik z Krakowa najpierw atakował starsze kobiety, a potem dzieci. Jakby tego było mało, sam sposób atakowania różnił się. Wcześniej było to jedno pchnięcie nożem, później atakował, zadając wiele ciosów.

Przed śledczymi stało trudne zadanie. Dysponowali jedynie szczątkowymi informacjami z za-kładu medycyny sądowej. Świad-kowie też nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Mówili tylko, że na-pastnik nosił tarczę szkolną!

Poczytalny po maturzePrzełom w śledztwie nastąpił za sprawą Danuty, młodej studentki krakowskiej Akademii Sztuk Pięk-nych, a jednocześnie członkini

L O L O R O Z P R U WA C Z Z   K R A K O WA

22 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

sekcji strzeleckiej klubu sporto-wego „Cracovia”. Kobieta zgło-siła się na policję zaniepokojona dziwnym zachowaniem swojego klubowego kolegi – Karola Kota. Jej zdaniem to on stał za serią napadów, o których było głośno w Krakowie.

Karol Kot był uczniem techni-kum energetycznego. Koledzy wie-dzieli, że jest trochę inny, ale może to takie czasy, kiedy w szarzyźnie codzienności, każdy (zwłaszcza młody) chciał się czymś wyróż-niać. Pierwsze wrażenie sprawiał dobre, ale wystarczyło zamienić z nim zaledwie kilka słów, aby zauważyć, że ma się do czynienia ze specyficznym typem. Koledzy wspominali, że jego zachowanie często było nieadekwatne do sy-tuacji. Niewinne szturchnięcie

kończyło się potężną agresją z jego strony. Podkreślali też, że wyjąt-kowo arogancko zachowywał się w stosunku do dziewczyn. Był ty-pem odludka i rzadko spędzał czas z kolegami z klasy. Nigdy nie zapra-szał ich do domu, co dziwiło tym bardziej, że nie musiał się niczego wstydzić. Pochodził ze statecznej, inteligenckiej rodziny. Ojciec był inżynierem w zakładach pracują-cych dla wojska, matka działaczką Ligi Kobiet. Razem z rodzicami i młodszą siostrą mieszkał w ka-mienicy przy ul. Meiselsa 2 na kra-kowskim Kazimierzu. Morderca później się zwierzał, że miał żal do rodziców, że bardziej kochali jego młodszą o 8 lat siostrę.

Kot interesował się nożami. Z pasją je kolekcjonował i często rysował. Ze względu na tę dziw-ną obsesję nazywano go czasami:

„Krwawy Lolo” czy „Lolo Rozpruwacz”. Lubił też woj-

skowy dryl. Marzył o szko-le oficerskiej. Pew-

nie dlatego

zapisał się do sekcji strzeleckiej, gdzie sympatyzował z dziewczy-ną kilka lat starszą od siebie. Tam się poznali, czasem spotykali się poza strzelnicą. Karol traktował ją jako dziewczynę i namawiał do bliższych kontaktów, jednak ona trzymała dystans.

– Pewnego razu wybraliśmy się do Tyńca. Karol zachowywał się bardzo dziwnie. Podczas rozmo-wy niespodziewanie rzucił się na mnie z nożem i groził śmiercią – opowiadała później. – Wtedy po-traktowałam to jako niesmaczny żart.

Początkowo nie brała poważnie zwierzeń o jego morderczych wy-czynach, ale kiedy ze szczegółami opowiedział o ataku na 7-letnią dziewczynkę, postanowiła zgłosić się na milicję.

Karol Kot został aresztowa-ny, kiedy świętował z rodzicami zdaną maturę. Milicjanci, którzy przybyli do mieszkania na Kazi-mierzu, byli zdumieni. Stał przed nimi sympatyczny 19-latek o twa-rzy wzbudzającej zaufanie.

Podobno aresztowanie dopiero po maturze było celowe, chociaż Kot już wcześniej był obserwowa-ny. Jednak pozwolono mu napisać egzamin dojrzałości, prawdopo-dobnie dlatego, aby potem wyko-rzystać to, udowadniając, że jest poczytalny.

– Nikt w klasie nie przypusz-czał, że sprawcą przestępstw, o któ-rych huczało w całym Krakowie, jest nasz kumpel z klasy – wyznał po latach szkolny kolega Kota. – Nikomu do głowy nie przyszło, że postrachem Krakowa jest Karol, mimo że był znany z zamiłowa-nia do opowiadania krwawych historii.

Bez cienia skruchyKarol Kot nie przyznawał się do winy. Udowodnienie, że to on atakował, było niesłychanie

L O L O R O Z P R U WA C Z Z   K R A K O WA

23KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

trudne, ponieważ dysponowano bardzo skąpym materiałem do-wodowym. Przełom w śledztwie nastąpił, kiedy skonfrontowano wampira (bo tak o nim mówiono: wampir z Krakowa) z niedoszłymi ofiarami. Wszystkie potwierdziły, że to on atakował. Wobec takich dowodów, Kot wreszcie się przy-znał. Może nawet sprawiło mu to ulgę, ponieważ od tego momentu śledztwo zamieniło się w mroczną opowieść z lubością snutą przez wyraźnie zadowolonego z siebie mordercę.

– Coś od rana chodziło za mną… Nakłaniało, aby kogoś ugodzić nożem. Zabrałem dwa i zacząłem szukać ofiary. Pomy-ślałem, że najłatwiej będzie za-mordować jakąś starą, modlącą się w kościele kobietę. Najpierw zajrzałem do kościoła kapucynów, potem sercanek. Wszedłem do środka i bezmyślnie czekałem na jakąś starowinę. Gdy się pojawiła i uklękła w ławce, podszedłem do niej, wyjąłem bagnet i ciosem od dołu dźgnąłem ją silnie w plecy, mierząc na wysokości serca, tak aby cios był śmiertelny… Byłem przekonany, że ją zabiłem… Tego dnia zajęcia miałem po południu, a więc po obiedzie poszedłem do szkoły – opowiadał Karol Kot o swoim pierwszym ataku.

– Była niedziela, 13 lutego, poczułem silną potrzebę zaata-kowania kogoś. Pojechałem na Kopiec Kościuszki, bo tam łatwo można spotkać samotną osobę. Chciałem zabić. Zauważyłem wyłaniającego się z mgły chłopca ciągnącego sanki. Powoli szedłem w jego kierunku, zapytałem go o coś, a on odwrócił głowę. Wtedy chwyciłem go lewą ręką za szyję, a prawą zadawałem ciosy. Po szó-stym razie poczułem, że leci mi z rąk. Dziwię się ludziom, że boją się i unikają trzynastego. Okazuje się, że trzynasty może być wspa-niałym dniem – ciągnął swoją wstrząsającą opowieść Karol Kot,

potwierdzając tym samym, że jest człowiekiem pozbawionym ja-kichkolwiek uczuć.

– Miałem cel, żeby znaleźć ofiarę do zabicia. Po wejściu do bramy wszedłem na klatkę scho-dową. Zauważyłem, że z półpiętra schodzi dziewczynka do skrzynki na listy. Podszedłem do niej, wy-ciągnąłem kordelas (długi nóż my-śliwski do patroszenia upolowanej zwierzyny – przyp. red.) i zadałem ciosy – wspominał. – Później po-szedłem na milicję, aby przedłu-żyć ważność pozwolenia na broń, a następnie zjadłem obiad. Po zabiciu tego chłopczyka z Kopca, pojechałem do kolegi i oglądali-śmy prospekty, a potem kupiłem ciastka i pojechałem do rodziców.

Okazało się, że Kot miał na swoim koncie nie tylko ataki na staruszki i dzieci, ale również pró-by otrucia.

– Postanowiłem zabijać ludzi, stosując również inne metody niż nóż. Kupiłem truciznę w skle-pie chemicznym. Któregoś razu w barze przy Błoniach zamówi-łem sobie galaretkę i piwo. Wzią-łem z lady chłodniczej butelkę z octem, wyjąłem z kieszeni fiolkę z arseninem sodu i pilnując, czy ktoś nie zwraca na mnie uwagi, wsypałem do butelki. Po wypiciu piwa i zjedzeniu galaretki, odsta-wiłem butelkę z octem. Dziwi-łem się, że nie ma na ten temat wzmianek w prasie – relacjonował z uśmiechem.

Takie wyznania przyprawiały o dreszcz przerażenia jego kole-gów z klasy. Okazało się, że Kot podczas praktyk szkolnych próbo-wał otruć jednego z nich, wsypując do jego termosu właśnie arsenin sodu. Na szczęście nie skończy-ło się tragicznie, tylko dlatego, że termos był mniejszy niż się wy-dawało. Na zewnątrz wyglądał na półlitrowy, tymczasem mieścił za-ledwie 250 ml. Kot wsypał około pół łyżeczki substancji. Było to zbyt dużo na taką pojemność, co

powoduje, że wydziela się bardzo nieprzyjemny zapach. To właśnie fetor uchronił właściciela termosu przed wypiciem herbaty.

Karol Kot został oskarżony o zamordowanie dwóch osób, dziesięć usiłowań zabójstwa i dwa podpalenia. Przyznał się do wszystkich zarzucanych mu czy-nów.

Kiedy dowiedział się o tym trener klubu strzeleckiego „Craco-via”, przesłał mordercy list pełen oburzenia, w którym żądał, aby Kot oddał klubową odznakę, bo nie jest godny miana sportowca. Co ciekawe, tuż po aresztowaniu Karola, mężczyzna nie wierzył w winę młodego, zdolnego chłop-

L O L O R O Z P R U WA C Z Z   K R A K O WA

24 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

ca, którego stawiał za wzór swoje-mu synowi! Napisał nawet list do ministra sprawiedliwości, w któ-rym wyrażał sprzeciw wobec aresz-towania Kota.

(Nie)poczytalnyAby zbadać, co kryje się w gło-wie 19-letniego bezwzględnego chłopaka, który po raz pierwszy zaatakował, mając zaledwie 16 lat, powołano biegłych psychiatrów i psychologów. Opinie na jego te-mat nie były jednak jednoznacz-ne. Pierwsza z nich – z Krakow-skiego Zakładu Psychiatrii UJ – jednoznacznie stwierdzała cha-rakteropatię (zmiany osobowości, skłonność np. do kłamania) z pew-nymi oznakami psychotycznymi, czyli ewoluowaniu charakteropatii w kie runku psychoz (zakłócenia w postrzeganiu rzeczywistości). Psycholodzy mówili, że to był kla-syczny sadysta. Młody chłopak, który z zabijania zrobił swój ży-ciowy cel.

W połowie lat 60. XX wieku, psychiatrzy zaczęli szerzej stoso-

wać odmę frakcjonowaną (dawała precyzyjny obraz struktury mó-zgu człowieka). Okazało się, że Kot (jak wielu innych zabójców) miał pewne zaniki w strukturze mózgu.

Druga opinia, z Grodziska Mazowieckiego (gdzie Kot prze-bywał na półrocznej obserwacji), stwierdzała, że Kot jest w pełni po-czytalny i jeżeli był niepoczytalny, to tylko w nieznacznej części – po-zwalającej mu odpowiadać przed sądem na ogólnie przyjętych zasa-dach.

Kot nie był zdziwiony, że le-karze uznali go za normalnego, bo on sam się za takiego uważał. Jednak czy normalne jest to, że już jako dziecko przejawiał dziw-ne skłonności? Podczas wakacji, które spędzał w Pcimiu, lubił chodzić do pobliskiej ubojni, bo

to, co tam widział, sprawiało mu przyjemność… Opowiadał, że niezwykle podniecające było pi-cie krwi, dopiero co zarżniętych zwierząt (te opowieści robiły wra-żenie na śledczych, którzy prze-cież już niejedno w życiu widzieli i słyszeli). Pracownicy ubojni dzi-wili się upodobaniom chłopaka, ale chętnie dawali mu jeszcze cie-płą krew.

Okazało się, że widoki w rzeź-ni przestały mu wystarczać i sam zaczął dręczyć i zabijać zwierzęta. Mordercza obsesja rosła z każdym ukończonym rokiem życia. Z lu-bością analizował atlasy anatomii człowieka, wyobrażając sobie za-dawanie ciosów. Wreszcie jesienią 1964 roku zaatakował…

Brak jednoznacznej opinii psy-chiatrów wprawił sąd w zakłopo-tanie. Przyjęto rozwiązanie, że Kot w pewnej części był niepoczytalny, ale w takiej, która pozwalała na odpowiadanie karne przed sądem i poniesienie konsekwencji praw-nych za swoje czyny.

Na stryczek z nim!Na rozprawie Karol Kot popisy-wał się. Raczej chwalił się niż tłu-

Makabryczną historię, w której niechlubnym bohaterem był Karol Kot, przypomniano w 2015 roku, kiedy na ekrany kin wszedł film pt. „Czerwony pająk”. Obraz inspirowany był zbrodniczymi poczynaniami wampira z Krakowa.

CZY

L O L O R O Z P R U WA C Z Z   K R A K O WA

25KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

maczył. Uśmiechał się raz z poli-towaniem, a raz z zadowoleniem. Proces trwał 29 dni i każdego dnia opinia publiczna utwierdzała się w przekonaniu, że jedyna słuszna kara, to kara śmierci i taki był wy-rok Sądu Wojewódzkiego w Kra-kowie.

Uzasadniając wyrok, przywoła-no najbardziej okrutne fragmenty zeznań Kota: – Wiem o tym, że nie można zabijać… ale mimo to postano-wiłem zabijać, bo to sprawiało mi przy-jemność. oczywiście mógłbym odmówić sobie tego rodzaju przyjemności, gdybym chciał, ale nie chciałem, wolałem zabi-

L O L O R O Z P R U WA C Z Z   K R A K O WA

jać. Właściwie niczego nie żałuję, nie żal mi też ludzi, których skrzywdziłem. Gdybym nie został zatrzymany, to za-pewniam, że robiłbym to samo, to zna-czy w dalszym ciągu zabijałbym doro-słych i dzieci.

Cały czas pozostawały jednak wątpliwości, czy zbrodniarz był świadom swoich czynów i dlatego obrona wniosła rewizję do Sądu Najwyższego, kwestionując poczy-talność swojego klienta. Opinia publiczna była zszokowana takim postępowaniem. Ludzie pisali do sądu listy, w których prosili: Pano-wie sędziowie, nie pobłażajcie.

11 marca 1968 roku sąd odrzucił wniosek

adwokata o skie-rowanie na dal-

sze badanie i podtrzy-mał wyrok skazujący na karę śmierci.

★ ★ ★

Karola Kota stracono w aresz-

cie w Mysłowicach 16 maja 1968 roku. Mor-

derca do końca nie ża-łował swoich czynów, raczej było mu szkoda tego, czego nie udało mu się zrobić za ży-cia. Możemy się prze-konać, czytając jego wypowiedzi opubliko-wane przez Bogusława Sygita w książce „Kto zabija człowieka…

Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce”. Na

jedno z pytań – Jak zrodziła się w Panu chęć zabijania ludzi?

– Karol Kot odpowiedział: Początkowo było to upodobanie, bo lubiłem patrzeć na nienaganny pro-

fil noży… Nosiłem je zawsze przy sobie. Kochałem je i myślę, że to

chyba była moja największa

miłość – miłość do przedmiotu… Tak mnie coś ciągnęło i namawiało, abym spróbował jak nóż wchodzi w ciało człowieka… obawa przed karą hamo-wała moją rękę, bo wiedziałem, że za to wieszają. Rozpocząłem więc od istot nieludzkich, chodziłem na łąki, gdzie było dużo żab. Wbijałem im ostrze ko-zika w wypukłe brzuszki… Potem były krety, ptaki, gołębie. Kiedyś spostrzegłem, że krew tych istot robi na mnie dziwne wrażenie. Lubiłem patrzeć jak spływa po nożu, jak krople wpadają w zie-mię… Potem była rzeźnia w Pcimiu. Patrzyłem jak ubijają cielaki i świnie. Krwi było pełno, jej ciepły zapach pod-niecał mnie. Piłem szklankami. Kiedyś będąc z dziadkiem na wsi, złapałem cielaka za mordkę i zarżnąłem. Była to pierwsza większa sztuka. Stale prześla-dowała mnie myśl, aby spróbować tego z człowiekiem. Pamiętam, że będąc nie-letnim jeszcze chłopcem, nieraz w cza-sie zabawy z Janką (siostrą przyp. red.) przymierzałem swoją finkę do jej pleców…

Wampir z Krakowa zapyta-ny czy współczuł ofiarom, które przeżyły, wyznał: Uczucie współ-czucia znam dobrze, ale jeśli komuś współczułem to tylko sobie. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że należy współ-czuć ofiarom czy ich rodzicom. Cieszyła mnie moja robota, krew, śmierć, cier-pienie ofiar i to było najważniejsze. Po-wiem więcej, gdy się dowiedziałem, że niektórzy wylizali się z moich uderzeń, to byłem zły na siebie, że mogłem tak spartaczyć robotę.

Pytany co zrobiłby w razie zwolnienia z więzienia? – Karol Kot snuł wizje: Miałem bogate plany zbrodnicze, o których myślę z ubolewa-niem, że ich nie zrealizowałem. Przede wszystkim miałem mordować młode dziewczyny. Wymyśliłem przebieg po-szczególnych morderstw, wiele miało mieć postać orgietek, zakończonych torturami i śmiercią. Planowałem też wysadzenie wiaduktów kolejowych, mordowanie dzieci i starych. Nie zdą-żyłem, trudno. n

Anna Pacuła

Dariusz GIZAK

Nagie haki i puste półki w sklepach mięsnych to niemal symbol słabości gospodarki socjalistycznej. Wielokrotnie stosowany w tamtych czasach system

reglamentacji, czyli sprzedaży produktów na kartki, obowiązywał w latach 1945-1949, 1951-1953 i 1976-1989.

Co prawda od 1986 roku był stopniowo ograniczany, ale do końca obejmował

mięso i wyroby z niego wytwarzane.

W POGONIZA R ĄBANKĄ

26 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

27KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

L E W I Z N A N A B O C Z K U

Przydział mięsa był różny dla różnych grup społecz-nych i zawodowych. Naj-więcej dostawali górnicy, robotnicy i np. kobiety w ciąży. Przeciętnie jednak

na głowę przypadało 3,5 kg mię-sa miesięcznie i to pod postacią różnych wyrobów. Często przy-tacza się przykład, że te trzy i pół kilograma oznaczało pół kotleta dziennie. Ale sprawa nie była tak prosta, bo lepszych gatunków mięsa brakowało i trudno było je kupić. Wyczekując na dostawę to-waru w tasiemcowych kolejkach, żartowano, że polskie świnie skła-dają się z łba, ogona, nóg i słoniny, bo najczęściej tylko takie „raryta-sy” trafiały do sklepów. Pomsto-wano, że szynki eksportuje się do Związku Radzieckiego w ramach braterskiej wspólnoty.

Deficyt mięsa powodował, że Polacy zdobywali je na różne sposo-by. Najlepsza sytuacja była na wsi. Rolnik zawsze mógł wyhodować świniaka i przetworzyć go na własny użytek, a najczęściej także na użytek rodziny mieszkającej w mieście.

Nierzadko trzymano prosiaki w miastach, w komórkach i chle-wikach pobudowanych w pobliżu domów. Nikomu to nie przeszka-dzało, a część sąsiadów spoglądała nawet z zazdrością na tych, którzy mieli taką możliwość.

Władze z niechęcią patrzyły na tzw. prywatny ubój. Na rolników, którzy nie dostarczali żywca do punktów skupu, sypały się kary. Szykanowano rolników przy przy-dziale materiałów budowlanych czy nawozów sztucznych, których w gospodarce socjalistycznej nie-ustannie brakowało (zwłaszcza dla indywidualnych rolników). Jako jedyną słuszną linię preferowano produkcję żywności, w tym mięsa, przez Państwowe Gospodarstwa Rolne. Nieistotne, że większość była źle zarządzana i niewydol-na. Taka była polityka ustroju.

W PGR-ach jednak także docho-dziło do niecodziennych zdarzeń.

Przekręty w PGR-zeJedna z większych afer mięsnych wybuchła na podstawie donosu, jaki w grudniu 1983 roku dotarł do Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w L. Z donosu wy-nikało, że pracownicy PGR-u w U.: Zamiast dokładać starań dla zwiększe-nia dostaw żywności na potrzeby socjali-stycznej ojczyzny, dokonują zamachu na tę żywność, spożytkowując ją na własne potrzeby, czym popełniają przestępstwo przeciwko socjalistycznemu ustrojowi i przeciw całemu Narodowi Polskiemu.

Z dalszej części tego anonimo-wego donosu wynikało, że pra-cownicy PGR-u w U. w okresie przedświątecznym dokonali uboju czterech sztuk trzody chlewnej, któ-re podzielili między siebie. Autor informował dokładnie, w których mieszkaniach to mięso milicjanci mogą znaleźć. Wymienił nazwi-ska sześciu osób zaangażowanych w sprawę. Informacje były tak pre-cyzyjne, że ewidentnie musiał to być ktoś z tego środowiska, najpewniej pominięty przy podziale mięsa.

Milicjanci i oficerowie Służby Bezpieczeństwa badający sprawę uznali, że mają wszystko podane „na talerzu”. Pozostało im tylko zgromadzić odpowiednie siły i za-planować działania. Przeszukanie wielu mieszkań oraz sprawdzenie terenu PGR-u wymagało zaangażo-wania kilkudziesięciu osób. Akcją dowodzili oficerowie SB, a bezpo-średnim wykonaniem, jak zwykle, zajmowali się milicjanci.

Pracownicy PGR-u w U. miesz-kali w czterech dwupiętrowych blokach pobudowanych w pobliżu miejsca ich pracy. Przez lata w po-bliżu budynków wyrósł cały wia-nuszek komórek, składzików i ga-raży skonstruowanych z różnych materiałów. Oczywiście były one budowane bez pozwoleń.

I te właśnie bloki wraz z przy-budówkami, rankiem 19 grudnia 1983 roku, otoczył szpaler ludzi w niebieskich mundurach. Druga część ekipy wraz z funkcjonariu-szami po cywilnemu wjechała mię-dzy bloki i zaczęła przeszukiwanie pomieszczeń. Jeszcze inni mili-cjanci obstawili drogi wyjazdowe z PGR-u. Sprawdzenie znajdują-cych się tam chlewni, obór, stajni, stodół i innych budynków, zapla-nowano na później.

Operacja była zakrojona na sze-roką skalę i wzbudziła poruszenie oraz przestrach wśród mieszkają-cych tam osób. Niedawne wydarze-nia, związane ze stanem wojennym zakończonym pół roku wcześniej, spowodowały, że pierwszą myślą mieszkańców było przypuszcze-nie, że zostaną wywiezieni w głąb Rosji, czyli ówczesnego Związku Socjalistycznych Republik Ra-dzieckich, bo władza zaczęła pacy-fikację ludności.

Dlatego też milicjanci bloku-jący drogi wyjazdowe z PGR-u od początku ze zdziwieniem obserwo-wali rozwój wypadków. Co chwilę ktoś pieszo, rowerem lub trakto-rem próbował czmychnąć, jednak na widok mundurowych szybko zawracał. Jedynym, który odważył się jechać pomimo ich obecności, był starszy człowiek na motocyklu, emerytowany pracownik PGR-u, którego milicjanci po wylegitymo-waniu przepuścili.

★ ★ ★

Przeszukania we wskazanych w do-nosie mieszkaniach oraz w kilku innych pomieszczeniach, dopro-wadziły do znalezienia ponad 200 kg mięsa oraz ponad 40 kg kaszanki i kiełbasy – najwyraźniej świeżo wyprodukowanych. Mili-cjanci i esbecy nie mieli problemu z trafianiem do właściwych po-mieszczeń, bo jak napisano w jed-nym z raportów „intensywny za-pach wędzonki i innych wyrobów

28 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

L E W I Z N A N A B O C Z K U

wyraźnie wskazywał na drzwi mieszkań, w których przechowywano mięso i wyroby. Mieszkań, w których prawie nicze-go nie stwierdzono”.

Część osób, które podejrzewa-no o tzw. sprawstwo kierownicze, zabrano do WUSW w L. Byli to ci, których podejrzewano o kierowa-nie i zorganizowanie nielegalnego pozyskania reglamentowanej żyw-ności. Pozostałych przesłuchiwa-no na miejscu. Około południa było już po akcji. Do WUSW przewieziono także dowody rze-czowe, czyli mięso i wędliny oraz niektóre narzędzia, np. specjalną maszynkę do robienia kiełbas.

W PGR-ze policzono wszystkie krowy i świnie oraz zabezpieczo-no dokumentację, aby dokładnie ustalić, ile zwierząt brakuje. Cho-dziło o to, aby zbadać, ile sztuk pracownicy PGR-u przeznaczyli na własne potrzeby, zamiast prze-kazać do punktu skupu.

Obecnie może się to wydawać dziw-ne, ale w tamtym okresie pracownicy

PGR-u hodujący trzo-dę chlewną i bydło nie mogli dowolnie dysponować tym, co wyprodukowali. Do-stawali tzw. deputat

np. w postaci mleka, ziemniaków, a nawet węgla w sezonie grzew-czym, ale mięso, przy jego chronicznym bra- ku w sklepach, nie mogło być dowolnie rozdzielane. Zwierzęta musiały trafiać do pań-

stwowych przetwórni. Dlatego fakt samowol-

nego uboju natychmiast zakwalifikowano jako dzia-

łalność na szkodę państwa, a potem doprecyzowano ar-

tykuły z kodeksu karnego do-tyczące kradzieży pracowniczej.

Osoby przesłuchiwane bardzo szybko przyznały, że zabite i roze-brane zostały cztery tuczniki: po 120 kg każdy, dwoje cieląt, jeden byk. To mięso podzielono między większość pracowników. I nie był to pierwszy przypadek! Przerażeni aresztowaniem i akcją milicji, pra-cownicy przyznali, że to już kolej-ny rok, kiedy zaopatrują się w ten sposób w mięso. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili, że dyrekcja PGR-u o niczym nie wiedziała. Kolejne przesłuchania potwier-dziły ten fakt. W efekcie dyrektora oraz dwóch kierowników o nic nie oskarżono. Głównymi organizato-rami okazali się jeden z brygadzi-stów i dwóch kierowców.

★ ★ ★

Sprawdzono dokładnie dokumen-tację w księgowości i po porów-naniu jej ze stanem faktycznym kontrolujący nie mogli wyjść ze zdziwienia. W gospodarstwie nie

brakowało żadnej sztuki! Po do-kładnych wyliczeniach okazało się, że jest nawet spora nadwyżka, po kilka sztuk w każdej grupie na kolejnych etapach tuczu. Trochę potrwało, zanim udało się ustalić przyczynę „świńskiego cudu”. Według oficera pracującego przy tej sprawie, jeden z pracowników PGR-u zeznał: „Wszystkiemu win-ne przepisy. Zawsze jakieś zwierzę w trakcie tuczu zachoruje i zdech-nie. Kontrole zarzucały nam, że za dużo zdycha, że to przez nasze za-niedbanie i chcieli nas za to karać. Raz nawet nie dostaliśmy przez to trzynastej pensji. No to zaczę-liśmy sobie radzić… Jak się kro-wa cieliła i miała bliźniaki, co się dość często zdarzało, to wykazy-waliśmy w dokumentach, że uro-dziło się tylko jedno cielę. Jak było mało cielaków bliźniąt, to czasem wpisywało się, że cielę urodziło się martwe, a ono w rzeczywistości żyło i szło do dalszej hodowli. To samo było z prosiętami. Tam było jeszcze łatwiej. Jak maciora miała w miocie dziesięć prosiąt, to pisa-liśmy, że osiem albo siedem i już. Jak któreś zdechło, to nie było pro-blemu, bo był zapas. Kontrole nas chwaliły, że mamy mało upadków i dostawaliśmy trzynaste pensje. Nie mogło się to wydać, bo przy produkcji 400 tuczników i 200 sztuk bydła opasowego rocznie trudno to wyliczyć i zauważyć.

Ale kilka lat temu powstał pro-blem, bo została nam zbyt duża nadwyżka. Nie można było tego ujawnić, bo wydałoby się od razu, że oszukujemy przy rejestracji uro-dzin. Sprzedać tę nadwyżkę? Gdzie i jak? Zaraz ktoś by doniósł. Do-piero byłoby dochodzenie i kary. A trzymać dalej też nie można, bo zwierzęta wyrosły zbyt duże. Wpadliśmy na pomysł, żeby je za-bić i rozdzielić mięso pomiędzy pracowników, żeby nikt nie wydał. No i jak raz się udało, to i robili-śmy tak dalej. W końcu narodziła się taka tradycja, że przed święta-

29

L E W I Z N A N A B O C Z K U

KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

mi po cichu zabija się parę sztuk z nadwyżki i rozdziela między za-ufane osoby, aby w nowym roku w księgowości wszystko się zgadza-ło. I dobrze było, aż do teraz”…

Milicjanci byli nawet skłonni uwierzyć, że takie były początki procederu, ale byli też przekona-ni, że w ostatnich latach celem hodowli nadwyżek stała się nie obawa przed kontrolującymi, ale przyzwyczajenie do łatwego zdo-bywania mięsa.

Na podstawie zeznań ustalono wszystkie osoby, które to organizo-wały i z tego korzystały. Objęto je aktem oskarżenia z artykułu o za-garnięcie mienia społecznego i ska-zano na niewielkie kary więzienia i grzywny. Zarówno w prokuratu-rze, jak i przed sądem prawnicy mieli spory problem z ustaleniem, na jakim etapie doszło do zagarnię-cia. Czy skradziono zwierzęta, czy tylko paszę do ich wyhodowania? W końcu jednak uznano, że zabór dotyczył zwierząt, a wcześniejsze działania były przygotowaniem do tego zaboru.

Oczywiście sprawie tej daleko było do słynnej „afery mięsnej” ujawnionej 1964 roku w Warsza-wie. Wówczas wyroki usłyszało 400 osób, w tym jedna wyrok śmierci, a kilka wyroki dożywot-niego więzienia, ale Wojewódz-ki Urząd Spraw Wewnętrznych w L. też miał wyniki i swoją aferę mięsną.

Przy okazji zdarzenia z 1983 roku, niejako z boku zaistniała inna historia. Kontrolujący pro-cedury w WUSW w L. dwa lata później stwierdzili liczne nie-prawidłowości w postępowaniu z dowodami rzeczowymi zabez-pieczonymi na potrzeby różnych postępowań. Część tych dowodów zginęła, część uległa zniszczeniu, a w kilku przypadkach zaginęły dokumenty ich dotyczące. Tak sta-ło się też w przypadku mięsa i wę-dlin zabezpieczonych w grudniu 1983 roku w PGR-ze w U. Z doku-

mentów wynikało, że szybko wów-czas uznano, że to mięso nie nada-je się do wprowadzenia do obrotu, czyli sprzedaży w sklepach. Nie wiadomo było przecież, jak było wcześniej przechowywane, czy było badane przez weterynarza (choć podobno było). Dlatego wy-dano decyzję o przekazaniu go do zniszczenia, a część mięsa – jako karmę dla milicyjnych psów służ-bowych. Badania grupy kontro-lującej WUSW w L. w 1985 roku ujawniły, że mięso ani wędliny nigdy nie dotarły do żadnego za-kładu w celu zniszczenia ani tym bardziej jako karma dla psów służ-bowych. Nie było żadnych doku-mentów o tym świadczących. Kon-trolujący po pewnych rozterkach uznali, że zaginęły… dokumenty. Ukarano jednego z naczelników i sprawę zamknięto. Nieoficjalnie wszyscy doszli do wniosku, że wędliny i mięso w okresie przed-świątecznym były zbyt kuszącym towarem, więc rozdzielili je mię-dzy siebie milicjanci i esbecy. Sko-ro i tak miały być zniszczone, to przecież nieistotne, w jaki sposób. Okazało się więc, że ten sam towar ukradziono dwukrotnie.

Kaszanka z wędlinamiZakłady Mięsne w Ł. były firmą pań-stwową, jak prak-tycznie wszyst-kie firmy tego typu w Polsce w 1986 roku. Te zakłady wyróżniała

jednak fatalna cecha. Wyroby mię-sne i wędliniarskie powstające w Ł. były podłej jakości. Skazani na kartkowe zakupy mieszkańcy Ł. i okolic szukali w sklepach wyro-bów innych zakładów. Niestety pustki sprawiały, że każdy towar tego typu błyskawicznie znikał z półek i haków sklepowych. Tam gdzie jest niedobór, nie można narzekać na jakość. Kupowano więc jak leci, ale narzekanie było powszechne.

Plotka z tamtego czasu głosiła, że aferę w Zakładach Mięsnych w Ł. wykryto, bo jedna z partii kiełbasy miała tak obrzydliwy smak, że miejscowy szef milicji po spróbowaniu jej wpadł we wściekłość i nakazał swoim pod-władnym, aby zrobili z tym po-rządek. Nie wiadomo, czy taka była przyczyna, ale w marcu 1986 roku milicjanci z Ł. rozpoczęli regularne kontrole samochodów wyjeżdżających i wjeżdżających na teren zakładów. Sprawdzono zarówno ciężarówki z towarem, jak i prywatne pojazdy. Wyglą-dało to na prawdziwą nagonkę.

30 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

L E W I Z N A N A B O C Z K U

Sypały się mandaty, zatrzymywa-no dowody rejestracyjne, a dwóch kierowców straciło prawo jazdy, bo kierowali pod wpływem alko-holu. Komendant wymagał, aby zawsze z takich kontroli sporzą-dzane były szczegółowe notatki, które z satysfakcją przeglądał przy porannej kawie i oddawał do pionu operacyjnego.

W końcu doszło do sytuacji, w której u szefa milicjantów in-terweniował dyrektor zakładów. Funkcjonariusze bowiem poza-bierali większość dowodów reje-stracyjnych ciężarówek i nie było czym rozwozić towaru. Niestety nie sposób dzisiaj dowiedzieć się, jaki przebieg miała ta rozmowa. Podobno komendant był nieugię-ty i dyrektor wyszedł z niczym. Na gwałt w zakładach naprawiano wysłużone wozy, aby móc znowu przewozić towary.

Jednak kontrole pojazdów były tylko jednym z elementów dzia-łań milicjantów z Ł. Równolegle swoją pracę zintensyfikowali milicyjni wywiadowcy z pionu kryminalnego. I to oni wśród notatek sporządzanych przez milicjantów z drogówki od-kryli pewną prawidłowość. Dwukrot-nie udało im się natrafić na dokumenty wywozowe o tych samych numerach w odstępie kilku dni. Oczywiście drogówka nie zatrzymała tych dokumentów, a jedynie zgodnie z procedurą spi-sała numery. Milicjant nie mógł przecież odgadnąć, że kilka dni wcześniej inny funkcjonariusz kontrolował kierowcę posługują-cego się dokumentem o tym sa-mym numerze. Milicjanci z pionu kryminalnego szybko zrozumieli, z czym mają do czynienia. Podwój-ne dokumenty wywozowe służą do wywożenia nadwyżek wyproduko-

wanych wędlin i sprzedaży ich poza legalnym obiegiem. Aby

wytworzyć więcej wędlin z takiej samej ilości mię-

sa, masarze z Ł. musieli dodawać wiele innych

składników, krócej wędzić, aby mniej

wody odparowało, sypać więcej soli.

To z tego powo-du produkty

Z a k ł a d ó w Mięsnych

w Ł. mia-

ły ohydny smak i szybko zieleniały. W zakładach musiała działać gru-pa przestępcza, bo tylko tak moż-na zorganizować nadprodukcję i skutecznie ją upłynnić.

★ ★ ★

Na naradzie milicjanci ustalili plan działania i przystąpili do jego realizacji. Postanowili zatrzymać obu kierowców, którzy posługiwa-li się powtórnym dokumentem przewozowym. Założyli logicznie, że to drugi wyjazd był nielegalny, a kierowca musiał dobrze wiedzieć, dokąd ma zawieźć ładunek sprze-dawany na lewo. Te założenia oka-zały się „strzałem w dziesiątkę”. Kierowców zatrzymano wieczorem po pracy, aby do rana „popracować nad nimi”. Trafili do słynącej z ta-kich przesłuchań komendy (wów-czas Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych) w Ł. i już po półno-cy milicjanci mieli pełną wiedzę na temat działalności grupy. Kierowcy byli jednym z ważniejszych ogniw, bo rozwozili nadwyżki produkcji do bardzo zainteresowanych tym towarem właścicieli restauracji, barów, a nawet kilku zwykłych sklepów mięsnych, gdzie zręcznie i szybko sprzedawano nadwyżki. Klienci bez szemrania płacili za wyroby nawet słabej jakości, bo mogli kupić je bez kartek. Po noc-nych przesłuchaniach kierowców, rankiem zatrzymano siedem pozo-stałych osób zamieszanych w ten proceder. Okazało się, że oprócz krótszego wędzenia, dodawania większej ilości soli i tłuszczu, do wędlin dodawano także preparat białkowy stosowany w paszach dla zwierząt, a także mączkę rybną. Zarówno procedury, jak i recepturę wyrobów ustalało kilka osób. Zwy-kły pracownik nie wiedział, czy wsypywany jest hydrolizat białko-wy, czy inna substancja. Proszek to proszek i już.

D O K O Ń C Z E N I E n a s t r. 3 5

K O M I K S

DOK TOREK

K O M I K S

K O M I K S

K O M I K S

N a p o d s t a w i e t e k s t u M a r c i n a B a n a s i k a » „ D o k t o r ” z K r a k o w a «

35KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

L E W I Z N A N A B O C Z K U

W 1986 roku, aby nie wywoły-wać poruszenia w społeczeństwie uznano, że o tych praktykach w Zakładach Mięsnych w Ł. nie wolno nikogo informować. Człon-ków grupy szybko przekonano, że dostaną niższe wyroki, jeśli tego nie ujawnią, a jeśli zaczęliby zbyt dużo gadać, zmieni się kwalifika-cja prawna i mogą dostać nawet wyroki dożywotniego pobytu w więzieniu za próbę otrucia lu-dzi.

Przy takiej decyzji decydentom chodziło o ich stanowiska. Gdy-by prawda wyszła na jaw, z całą pewnością władze w Ł. straciłyby swoje stołki za to, że dopuściły do takiego skandalu. To w jakimś sen-sie uratowało grupę pracowników zamieszanych w proceder. Zosta-li skazani na wyroki po kilka lat więzienia, grzywny i zakaz zajmo-wania stanowisk kierowniczych. Dyrektor zakładów sam podał się do dymisji.

Jak za dotknięciem czarodziej-skiej różdżki zatrzymanie tych osób i zmiana na kilku stanowi-skach w zakładzie, zmieniło jakość

produktów i już latem 1986 roku kaszanka, baleron i inne wędliny dawały się zjeść ze smakiem.

Feralna sława zakładówZakłady Mięsne w Ł. istnieją do dziś. Jednak moda na kradzieże w tym rejonie najwyraźniej się utrzymała. Pewnego dnia, pod murem zakładu znaleziono zwło-ki mężczyzny z przetrąconym karkiem. Okazało się, że był to szwagier pracownika tego zakładu. Obaj panowie opracowali skutecz-ny sposób, aby kraść półtusze wie-przowe. Pracownik podczas prze-

D O K O Ń C Z E N I E z e s t r. 3 0

W POGONI ZA R ĄBANKĄ

Przeciętny pracownik PGR-u, oprócz pensji otrzymywał (na przykładzie Zakładu Rolnego Grabinek z siedzibą w Bolegorzynie) m.in.:

• 13. pensję (tzw. trzynastka),• 1 litr mleka dziennie na osobę,• mieszkanie socjalne,• działkę 2500 m2 (dla chętnych),• 25 kwintali (2,5 tony) ziemniaków rocznie,• węgiel przed sezonem grzewczym.

CZY

wozu półtusz na terenie zakładu, podjeżdżał pod betonowy parkan i jedną lub dwie przerzucał na drugą stronę. W umówionym

miejscu czekał szwagier. Niestety feralnego dnia przewoził tusze zamrożone, a każda z nich ważyła około 70 – 80 kg i taka twarda jak kamień bryła spadła na mężczy-znę oczekującego po drugiej stro-nie ogrodzenia.

Lekarze orzekli, że zginął natychmiast. Najbardziej bul-wersująca była jeszcze jedna oko-liczność. Jego wspólnik dowie-dziawszy się, że szwagier nie dotarł z tuszą do domu, przyjechał pod płot (który w tym miejscu otoczo-ny był gęstymi krzakami). Znalazł tam zwłoki szwagra, ale przera-żony zostawił je. Półtuszę mięsa jednak zabrał i ukrył w zabudowa-niach u matki. Dopiero później, nie przedstawiając się, zadzwonił na pogotowie i poinformował o mężczyźnie leżącym pod pło-tem zakładów. Ratownicy stwier-dzili zgon, a policjanci nie mieli zbytnich problemów z ustaleniem osoby, która przyczyniła się do tej śmierci. Mężczyznę skazano za uczestniczenie w wielokrotnej kra-dzieży tusz na szkodę zakładów mięsnych oraz za nieumyślne spo-wodowanie śmierci. n

Dariusz Gizak

Niektóre okoliczności zdarzeń zo-stały zmienione.

36 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

BL ASK MAMONYTomasz KRZEMIEŃ

Sprzedaż obcej waluty była nielegalna, ale traktowana z przymrużeniem oka i tolerowana przez PRL-owskie władze. Zaletą wymiany waluty u cinkciarza był kurs wyższy niż ten oferowany przez państwowe banki. Aczkolwiek trzeba było liczyć się z ryzykiem oszustwa…

37KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

Młodość przedsiębiorczego Wojciecha B. przypadła na czasy, gdy podstawo-wym sposobem na „liź-nięcie” lepszego świata było przejście na ciemną

stronę mocy. Wiązało się to z odpo-wiedzialnością karną, wynikającą z ówcześnie obowiązujących prze-pisów: kodeksu karnego, kodeksu karno-skarbowego i prawa dewizo-wego.

Kolejkowy „stacz”Młodzieniec ukończył szkołę za-wodową o specjalności mecha-nik samochodowy, co w pewnym momencie „kariery” pozwoliło mu sprofilować zainteresowania wokół szeroko rozumianej branży motoryzacyjnej. Praca czeladnika w warsztacie samochodowym przy miejscowym PKS-ie nie stanowiła szczytu marzeń młodego chłopaka. Dobrze wiedział, że kupno, a na-stępnie sprzedaż z kilkukrotnym przebiciem deficytowych towarów natychmiast przynosi duże docho-dy. Zaczęło się niewinnie i trochę za sprawą przypadku.

Wojciech B. wspólnie z kolegą stał w kilkudziesięcioosobowej ko-lejce pod sklepem obuwniczym. Właśnie „rzucili” sofiksy – jedne z najmodniejszych wówczas mo-deli obuwia sportowego. Chłopaki chcieli kupić kilka par, aby potem w trakcie wycieczki sprzedać je w bratnim NRD. Jednak podczas otwarcia sklepu, około godziny dziesiątej, tłum kolejkowiczów tak napierał na witrynę sklepową, że pękła w niej szyba. Sprzedawczy-nie zakomunikowały, że sprzedaż nie rozpocznie się, nim szklarz nie wstawi szyby w witrynie. W prakty-ce oznaczało to nici z zakupów. Woj-ciech B. postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wraz z kolegą, którego ojciec był szklarzem, zaproponowa-li, że pomogą rozwiązać problem. W ciągu półtorej godziny ściągnęli

znajomego szklarza, który przy ich pomocy wstawił szybę, pracując od strony wnętrza sklepu – tym zaskar-bili sobie wdzięczność sprzedaw-czyń. Po robocie chłopcy skorzy-stali z „pierwszeństwa” i kupili po dwadzieścia par markowych butów. Później sprzedali je z kilkukrot-nym zyskiem w Niemieckiej Repu-blice Demokratycznej. Zarobione w ten sposób wschodnioniemiec-kie marki Wojciech B. zainwestował w zakup aparatów fotograficznych Praktica, produkowanych wówczas w NRD. W Polsce Ludowej był to rarytas. Aparaty z kolei sprzedał za bony dolarowe, dzięki ogłoszeniu w lokalnej gazecie. Uzyskana w ten sposób waluta (bony dolarowe) dała mu impuls do kolejnych zyskow-niejszych inwestycji.

Na odsprzedaży deficytowych i trudno dostępnych produktów można było nieźle zarobić, a jesz-cze lepiej – na towarach uzyskanych z większym ryzykiem, czyli ukra-dzionych. Numer ze stłuczoną szy-bą w sklepie obuwniczym natchnął Wojciecha B. do pójścia „tą drogą”.

Oazy luksusu – PewexyWyspami luksusu w szarej rzeczywi-stości PRL-u były Pewexy (Przedsię-biorstwa Eksportu Wewnętrznego), czyli sklepy prowadzące sprzedaż towarów z „lepszego świata”, bar-dziej kolorowych i lepszej jakości – za walutę bądź bony dolarowe.

Dość powszechne dzisiaj syste-my alarmowe, czujki ruchu, moni-toring i agencje ochrony przed 1989 rokiem nie istniały. Witryny sklepo-we nie świeciły wtedy blaskiem (i nie chodzi tu o rodzaj zgromadzonych na nich towarów bądź ich brak, ale o oszczędności i przerwy w do-stawie energii elektrycznej). Stąd też dobrze wyposażone, a w prak-tyce niechronione Pewexy stały się następnym etapem działalności „biznesowej” Wojciecha B. Modus operandi był dość prosty: sprawcy do-

stawali się do środka sklepu w nocy, wycinając otwór w szybie witryny sklepowej. Będąc już wewnątrz, Wojciech B. naklejał na zewnętrzną stronę szyby plakat, informujący np. o występie cyrku. Plakat zasła-niał wycięty otwór. Po spakowaniu co bardziej interesujących towarów Wojciech B. i jego kompani spokoj-nie opuszczali placówkę handlową przez otwór w szybie. Po wszystkim jeszcze raz zaklejali tenże otwór pla-katem, znowu od zewnątrz. O kra-dzieży z włamaniem obsługa sklepu informowała dopiero po otwarciu placówki.

Powrót do korzeni – branża motoryzacyjna

Uzyskane z Pewexu towary były wprowadzane do obrotu handlowe-go za pośrednictwem sieci komisów, gęsto pokrywającej ówczesną Polskę. Towar rozlokowywano w różnych województwach, żeby nie rzucać się w oczy i unikać odpowiedzi na mogące paść kłopotliwe pytania o ilość upłynnianego towaru, znacznie przekraczającego objętość paczki od cioci zza oceanu.

Kilkukrotne włamania do Pe-wexów położonych na rubieżach ludowej ojczyzny z czasem przesta-ły zaspokajać apetyty Wojciecha B. i jego kompanów. Dało o sobie znać wykształcenie motoryzacyjne ope-ratywnego handlowca, wskazując na nową ścieżkę „zawodowego roz-woju”. Szlagierem polskiej motory-zacji były wówczas fiaty 125p, pro-dukowane w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, szumnie nazywane „dużymi fiatami”, a bar-dziej przyziemnie „kantami” bądź „kredensami”. Aby nabyć samo-chód, trzeba było posiadać talon, a potem swoje odczekać. Samo-chód można było oczywiście kupić na giełdzie motoryzacyjnej, ale za znacznie większe pieniądze. Z po-pytem nie było żadnego problemu.

S Z E M R A N A K A R I E R A

38 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

S Z E M R A N A K A R I E R A

Doskonały pomysł na zarobek, chociaż jedyną przeszkodą był brak aut… Jednak i na to Wojciech B. znalazł sposób. Patent nie był jego autorstwa, a stanowił kalkę pomy-słu opracowanego przez innych macherów branży motoryzacyjnej tamtego okresu. Trzeba było nocą dostać się do środka auta zaparko-wanego na ulicy – poprzez wyjęcie uszczelki tylnej szyby. Potem wy-starczyło wrzucić na luz i odbloko-wać hamulec ręczny. Następny etap polegał na przepchaniu samocho-du w najbliższe ustronne miejsce (przy pomocy kilku silniejszych ko-legów) i odpalenie samochodu za

pomocą połączonych przewodów wyjętych z deski rozdzielczej. Tak „pozyskane” auto było sprzedawa-ne na giełdzie motoryzacyjnej z wy-korzystaniem podrobionych papie-rów wozu. Aby zmiana posiadacza w następstwie umowy sprzedaży była szybka, oferowano okazyjną cenę. Niższa wartość była zazwyczaj uzasadniana otrzymaniem pasz-portu i wyjazdem za granicę, bądź rozwodem z małżonką i przymu-sem szybkiego podziału majątku. Chętnych nie brakowało.

Cinkciarzem być…Po epizodach handlowych i moto-ryzacyjnych – zapewniających zyski,

ale i wymagających solidnego nakła-du pracy (rozwożenie skradzionego towaru po komisach, fałszowanie dokumentów przy sprzedaży samo-chodów, angażowanie wielu osób w proces pozyskiwania i sprzedaży auta), w życiu Wojciecha B. przy-szedł czas na zmiany… Młodzie-niec tym razem skupił się na „biz-nesie dewizowym”, czyli handlu walutą nazywanym cinkciarstwem (od angielskiego change money wy-mawianego przez cinkciarzy „cincz many” lub „cieńć many”).

Sprzedaż obcej waluty była nielegalna, aczkolwiek traktowana z przymrużeniem oka i tolerowana przez ówczesne władze (w przypad-ku małego i średniego wolumenu

sprzedaży). Zaletą wymiany waluty u cinkciarza był kurs wyższy niż ten, oferowany przez państwowe banki. Stąd wielu przyjezdnych z zagranicy decydowało się na usługi cinkciarzy – nie licząc się z ryzykiem oszustwa (zamiany pieniędzy w finale trans-akcji, użycia fałszywych banknotów lub banknotów wycofanych z obie-gu). Nieświadomość cudzoziem-ców, a także polonusów odwiedzają-cych rodzinne strony oraz zdolności manualne sprzyjały działaniom Wojciecha B. Sposobów na wyłudze-nie amerykańskich dolarów bądź zachodnioniemieckich marek było co najmniej kilka. Dość popularny to sposób na gumkę aptekarską (re-cepturkę). Złotówki odpowiadające wymienianej walucie Wojciech B.

trzymał w kieszeni, zwinięte w ru-lonie za pomocą gumki recepturki. Dla zmylenia czujności dewizowca z rulonu zdejmowana była gumka, złotówki były przeliczane na głos na oczach klienta. Kiedy przeli-czana gotówka w złotówkach od-powiadała wartości nabywanych przez cinkciarza dewiz, gumka ap-tekarska znowu lądowała na rulonie z banknotami Narodowego Banku Polskiego. Zbywca waluty sięgał do kieszeni po dewizy, a w tym czasie Wojciech B., niczym wytrawny pre-stidigitator, wyciągał z rękawa drugi, łudząco podobny rulon, składający się jednak z pociętych gazet albo pogiętych banknotów, które po wy-prostowaniu stanowiły zazwyczaj połowę bądź jeszcze mniej obieca-nej kwoty.

Drugim dość popularnym spo-sobem stosowanym przez Wojcie-cha B. była sztuczka na pograniczu aktorstwa i iluzji. Mężczyzna grał przestraszonego obywatela zza że-laznej kurtyny, który pierwszy raz w życiu kupuje walutę na lekarstwa bądź operację dla chorego dziecka lub żony. Nerwowo rozglądał się wokoło, natrętnie drapał w okoli-cach szyi i kołnierza, a rulon z fał-szywymi zwitkami imitującymi pieniądze tym razem wyciągał zza kołnierza.

Pochodną klasycznego numeru „na gumkę recepturkę” był inny sposób, gdy Wojciech B. dawał dewizowcowi zwinięte w rulon złotówki, w których brakowało np. dwóch banknotów i prosił go o przeliczenie. Dewizowiec liczył i mówił, że brakuje konkretnej kwoty, wtedy Wojciech B. brał od niego plik prawdziwych złotówek, ponownie zwijał je w rulon, zawi-jał gumką aptekarską, a następnie wkładał rękę do kieszeni, skąd wyj-mował brakujące banknoty wraz z fałszywym rulonem – tym razem np. ze ścinków gazet owiniętych gumką. Cudzoziemiec był prze-konany, że dostawał zwitek, który przed chwilą osobiście przeliczył

39KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S Z E M R A N A K A R I E R A

plus brakującą kwotę w luźnych banknotach.

Najrzadziej stosowaną przez Wojciecha B. była dość prymityw-na – jak na jego możliwości – me-toda „na milicję”. Kiedy dewizo-wiec dawał sprzedawcy dolary do przeliczenia, przechodzący obok znajomy Wojciecha B. krzyczał: „Milicja, uciekaj!” i cinkciarz z nie-doszłym zbywcą waluty uciekali, każdy w swoją stronę, udając że nie mają ze sobą nic wspólnego. Skutek był taki, że Wojciech B. zostawał

z plikiem banknotów dewizowca, a cudzoziemiec – z niewielką ilo-ścią złotówek bądź z pociętymi ga-zetami, imitującymi banknoty lub z całkowicie pustymi rękami.

Trzeba również dodać, że Woj-ciech B. dla kamuflażu zmieniał wygląd. Używał peruki, sztucznych wąsów, czasem okularów optycz-nych i różnych nakryć głowy, co utrudniało jego identyfikację. Na-tomiast oszukany cudzoziemiec bądź wykorzystany polonus stawał przed dylematem: czy zgłaszać spra-wę milicji, ryzykując pociągnięcie do odpowiedzialności karnej za nielegalny handel walutą poza ob-rotem państwowym, czy przełknąć gorycz porażki.

Wyjście awaryjneDziałalność Wojciecha B. i jego kompanów przynosiła duże zyski, które w większości były upłynniane na rozrywki i panie lekkich obycza-jów. Pobyty w nadbałtyckich ośrod-kach wczasowych (i nie mówimy tu o Funduszu Wczasów Pracowni-czych – FWP) i na zakopiańskich Krupówkach nie należały do rzad-kości.

Sam Wojciech B. nigdy nie dał się złapać na gorącym uczynku, mimo to trafił do aresztu śledcze-

go. Okazało się, że jeden ze skra-dzionych i potem sprzedanych na giełdzie dużych fiatów trafił do zię-cia wysoko postawionego działacza PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) – ówczesnej siły prze-wodniej narodu. Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej, przyciśnięci przez swoich przełożonych, zaczęli rozpytywać wśród informatorów i współpracująca z MO prostytut-ka podsunęła trop swojego klienta Mieczysława K., który przechwalał się, że „robi fiaty na zamówienie”. Doszło do zatrzymania Mieczysła-wa K. i przebywającego wraz z nim Wojciecha B. W ciągu 48 godzin doszło do okazania, w trakcie którego towarzysz z PZPR wraz ze swoim zięciem rozpoznali jako sprzedawcę trefnego samochodu Wojciecha B. Milicja zaczęła łączyć różne fakty i wobec Wojciecha B. wydano postanowienie o zasto-sowaniu środka zapobiegawczego w postaci tymczasowego areszto-wania na trzy miesiące. Okres trzy-miesięczny został potem przedłu-żony.

Przeciwko Wojciechowi B. nigdy nie został wniesiony akt oskarżenia, a on nigdy nie stanął przed sądem. Według oficjalnych danych zmarł w areszcie śledczym na nowotwór trzustki. Według informacji i plo-tek rozsiewanych przez dotychcza-sowych wspólników, jego śmierć została sfingowana przez SB. Woj-ciech B., parając się sprzedażą wa-lut, współpracował z Milicją Oby-watelską i Służbą Bezpieczeństwa. W uznaniu „zasług” opuścił areszt śledczy tylnymi drzwiami, dostał paszport i na zawsze wyemigrował poza granice Polskiej Rzeczypospo-litej Ludowej. Jednak wersja o emi-gracji Wojciecha B. nie znalazła potwierdzenia w oficjalnych doku-mentach. n

Tomasz Krzemień

Zmieniono personalia oraz niektó-re drobne okoliczności.

Pewex – jako synonim towarów luksusowych – oferował to, co niedostępne było w innych sklepach. Jednym z najbardziej pożądanych towarów były osławione dżinsy. Te, w połowie lat 80., kosztowały około 10 dolarów. Za poło-wę tej ceny, do kupienia była butelka whisky

Johny Walker. Luksus dla najmłodszych – lalka Barbie, to wydatek około 7 dolarów.

Przeciętna pensja w czasach PRL-u, przeliczona według kursu czarnorynkowego, wynosiła od 15 do 30 dolarów miesięcznie.

CZY

40 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Małgorzata LIPCZYŃSKA

Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju przez lata. To była jedna z nielicznych spraw, kiedy nie miał pewności, czy morderca został złapany.

ROMANS Z WROGIEM

41KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

P O P L ĄTA N E L O S Y

Marcin Kubiak mundur założył w połowie lat 70. Wówczas była to jeszcze milicja i w „firmie” pa-nowały zupełnie inne zwyczaje. Przez lata prze-

szedł wszystkie szczeble kariery, od zwykłego „krawężnika”, przez śled-czego, aż po naczelnika wydziału dochodzeniowego. Emerytury do-czekał w wolnej Polsce już w sze-regach policji, ale beztroskie życie emeryta nie było dla niego. Otwo-rzył biuro detektywistyczne i zajął się pracą na własny rachunek.

Pocieszał się, że był po tej sa-mej stronie barykady, tylko środki i metody działania w porównaniu z policjantami miał mocno ogra-niczone. Duże grono jego klientów stanowili zdradzani małżonkowie, dlatego gdy tylko pojawiała się pra-ca nad innym tematem, brał ją bez zastanowienia.

Tak było w dniu, w którym w jego biurze pojawił się około 30-letni mężczyzna i oznajmił:

– Wybrałem pana nie przez przypadek. W pewien sposób w przeszłości zetknął się już pan z moją sprawą.

– Proszę rozwinąć temat – za-chęcił.

– Zanim zmarła moja matka, przekazała mi pewien sekret. Po-stanowiłem rozwiązać zagadkę do końca. Szukałem odpowiedzi w przeszłości i… – zawiesił głos i odważnie spojrzał w oczy byłemu milicjantowi.

– Gdzie tu powiązanie z moją osobą? – wtrącił zaintrygowany detektyw.

– Kiedy to się wydarzyło, pan jako milicjant prowadził tę spra-wę. To znaczy trudno powiedzieć prowadził, bo to była specyficzna sytuacja – szybko odpowiedział.

Detektyw Kubiak poczuł dziw-ne wibrowanie w żołądku. Coś mu podpowiadało, że będzie musiał się zająć tą sprawą.

– Nazywam się Borys Maty-kowski. Pewnie po tylu latach

moje nazwisko nic panu nie po-wie. Poznał pan moją matkę, ale szybciej nakieruję pana na trop, kiedy powiem, że cała historia do-tyczy małej wioski w Borach Tu-cholskich, tuż na skraju radziec-kiego poligonu. To wydarzyło się w 1978 roku.

Niewielkie ukłucie w żołądku detektywa zamieniło się w mocne uderzenie pięścią. Chyba już wie-dział, o jaką sprawę chodziło nie-znajomemu.

Pechowa wycieczkaKiedy spojrzała na zegarek, stwier-dziła, że do zamknięcia sklepu brakuje pół godziny, przyspieszyła kroku. Półki w wiejskim „Społem” świeciły pustkami i sprzedawczy-ni, pani Basia, często zamykała sklep przed czasem.

– Po co mam tu siedzieć bez sensu. Kto nagle przypomni sobie, że w domu brakuje octu i przyj-dzie do sklepu? Są dni, kiedy tylko ocet mam na składzie. Lepiej pójść do domu i pomóc jeszcze staremu w obejściu – tłumaczyła się, kiedy klienci trafiali na zamknięte drzwi i następnego dnia marudzili nie-zadowoleni.

Zbliżała się godzina 17.00. Póź-ną jesienią o tej porze robiło się już szarawo. Nie bała się swoich ze wsi, ale matka od małego prze-strzegała ją, żeby po ciemku nie włóczyła się po dworze.

Niestety rano z powodu wizyty u lekarza nie zdążyła odebrać ze sklepu chleba i mleka. Sprzedaw-czyni zawsze dla swoich odkładała pod ladę tego rodzaju produkty. Wystarczyło tylko umówić się na odpowiednią ilość.

Ania przyspieszyła kroku. Wie-działa, że na kolację znajdzie jesz-cze w domu kilka kromek z po-przedniego dnia. Nie obawiała się zrzędzenia schorowanej matki, czy pójścia spać bez kolacji. Nie chcia-ła zawieść zaufania sprzedawczy-

ni. Gdyby nie odebrała zarezerwo-wanego towaru, naraziłaby się na kłopoty przy kolejnych zamówie-niach. Chyba pośpiech uśpił jej czujność…

Nikogo nie zauważyła pod skle-pem. Już miała chwycić za klamkę i wejść do środka, kiedy czyjeś mocne ręce chwyciły ją z tyłu za ramię i przyciągnęły.

– Krasiwaja dziewoczka – usły-szała szept i poczuła woń spirytu-su zmieszanego z tytoniem.

Szarpnęła się mocniej, oglą-dając za siebie dojrzała skośne oczy i dwóch mężczyzn ubranych w moro.

– Azjaci są najgorsi. Zresztą oni wszyscy przyjeżdżają z Azji – w głowie zadźwięczała przestroga, wielokrotnie powtarzana przez matkę, która nie miała najlepsze-go zdania o radzieckich żołnie-rzach. Doskonale pamiętała ich gwałty, kiedy wkroczyli do Polski przepędzając Niemców.

Mieszkańcy Jędrzejewa, wio-ski położonej w Borach Tuchol-skich, mieli pecha. Tuż za ich osadą zaczynały się tereny byłego niemieckiego poligonu wojsko-wego. Po 1945 roku przejęli go Rosjanie i utworzyli ściśle tajną bazę wojskową. Czerwonoarmi-ści specyficznie podchodzili do słowa „tajna”. Teren zajmowany przez nich nie był rysowany na mapach, kilkutysięczne miasto, które zajęli, oficjalnie nie istnia-ło. Było ogrodzone i pilnie strze-żone. Polacy nie mogli tam wejść, ale za to Rosjanie bez problemu je opuszczali.

Kiedy w wiejskim sklepie moż-na było jeszcze bez problemu ku-pić wódkę, bardzo często po nią przyjeżdżali. Wraz z narastający-mi problemami z zaopatrzeniem szybko zwąchali, w których chału-pach pędzony jest bimber. Nikt nie miał odwagi im odmówić i handel międzynarodowy kwitł, choć od granicy dzieliły ich dziesiątki ki-lometrów. Polacy za wódkę dosta-

42 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

P O P L ĄTA N E L O S Y

wali radzieckie Kosmosy i choć wszyscy narzekali na ich jakość, to zawsze lepsze takie papierosy niż żadne. Wojskowe konserwy mięsne też miały swoją wartość handlową.

★ ★ ★

Miała dopiero 16 lat. W zasadzie była jeszcze dzieckiem, ale dosko-nale wiedziała, o co napastnikom chodzi. Postanowiła walczyć. Jed-nego z nich z całej siły uderzyła łokciem w twarz. Stęknął głośno i zwolnił uchwyt, ale zaraz łapy wyciągnął drugi z mężczyzn i za-ciągnął ją za sklep.

Nie mogła krzyczeć, ponieważ zasłonił jej usta dłonią. Czuła mocny smród skóry przeżartej ni-kotyną.

– Job twoju mać, szto dzieła-cie? – nagle usłyszała z boku. Nie-doszły gwałciciel zwolnił uchwyt. Wyrwała się i pobiegła do sklepu.

– Światło, sprzedawczyni, te-lefon w sklepie – układała w my-ślach plan ratunkowy.

Pani Basia od razu zauważyła, że coś jest nie tak, ale nie zdążyła zapytać, ponieważ za dziewczyną do sklepu wpadł również radziec-ki żołnierz.

– Proszę nigdzie nie dzwonić. Bardzo przepraszam za tych pija-ków. Już ja się nimi zajmę w garni-zonie – usłyszeli prośbę wypowie-dzianą czystą polszczyzną.

Ania jeszcze raz z przeraże-niem spojrzała na obcy mundur. Polak w radzieckim wojsku? – my-ślała gorączkowo, uważnie obser-wując żołnierza. Nie wiedziała, co ma robić.

– Wasza milicja i tak nie przyje-dzie na takie zgłoszenie. Zadzwo-nią do nas, żebyśmy sami zrobili porządek, a proszę mi uwierzyć, pożałują tego, co chcieli zrobić. Dopilnuję – rzucił obietnicę i cze-kał na odpowiedź.

Ania była w szoku. Nie potra-fiła wydobyć z siebie słowa i żoł-nierz potraktował jej milczenie

jako zgodę na takie rozwiązanie problemu.

– Moja matka była Polką. Uro-dziłem się we wschodniej Ukra-inie i dlatego dobrze mówię po polsku – żołnierz wytłumaczył swój nienaganny akcent.

Takich spraw się nie zapominaKubiak zaproponował klientowi kawę lub herbatę. Czekał, aż żołą-dek się uspokoi i pozwoli trzeźwo myśleć. Miał dobrą pamięć, ale od tamtych wydarzeń minęło tyle lat. Wiele szczegółów się zatarło. To dziwne czasy i do tego jeszcze to miejsce…

W Szczecinku, w 1978 roku, dostał pierwszą pracę w wydzia-le dochodzeniowym. Nie miał w ogóle doświadczenia i do tego jeszcze przyszło mu pracować w ta-kich warunkach. Potem przez lata wyrzucał sobie, że w tej sprawie można było zrobić więcej. Chyba był zbyt uległy wobec radzieckich dowódców.

– Widzę, że coś już sobie pan przypomniał? – zapytał Borys.

– Takich spraw się nie zapomi-na, ale ciekawi mnie najbardziej, co pana do mnie sprowadza. Jakie ma pan oczekiwania? – wykrztusił niepewnie. Nie był już taki zdecy-dowany, by wziąć to zlecenie.

– Chcę, żeby pomógł pan usta-lić, kto jest moim ojcem – spokoj-nie zakomunikował.

– Kto ojcem? – wyrwało się za-skoczonemu detektywowi. – Zgi-nęło wówczas co najmniej trzech ludzi, a pan prosi o tak niewiele.

– Dla mnie nie jest to niewiele. Po prostu chcę w końcu poznać mojego ojca. Może ciągle żyje, bo według mojej matki to nie on wówczas zginął.

Sprawa znowu zaczynała się gmatwać. Detektyw pamiętał do-skonale dwie martwe dziewczyny znalezione w lesie. Wszystkie tro-py prowadziły do radzieckiej bazy,

ale wojsko odmawiało współpracy. Rosjanie nie chcieli zgodzić się na wpuszczenie polskich milicjan-tów na teren jednostki.

Potem była obława na dezerte-ra. Prowadzona w bardzo nerwowej atmosferze. Dziesiątki radzieckich żołnierzy przeczesujących lasy i telefon z komendy wojewódzkiej z rozkazem niewtrącania się do tej sprawy.

– Towarzyszu Kubiak, to nie jest prośba, to jest rozkaz. Proszę pozostawić tę sprawę. Oni sami złapią mordercę i chyba nie ma towarzysz wątpliwości, że rozpra-wią się z nim po swojemu. O wie-le lepiej niż nasze sądy. Zresztą za wszelką cenę musimy uniknąć rozgłosu. Sprawa jest prosta. My nie prowadzimy dochodzenia, więc żadnego zabójstwa nie było. Towarzysz rozumie? – pamiętał doskonale te instrukcje wydawane przez szefa.

Po kilku dniach Rosjanie przy-znali się do złapania uciekiniera. Rzeczywiście już nikt więcej nie zginął. Okazało się, że zbiegów było dwóch. Jednego zastrzelili podczas ucieczki, drugiego udało im się złapać.

Potajemne spotkaniaRadziecki żołnierz mówiący do-brze w języku polskim przekonał młodą dziewczynę. Zresztą Ania miała dużo szczęścia. Poza kilko-ma sekundami strachu do niczego nie doszło. W latach 70. nawet pol-scy prokuratorzy niechętnie zaj-mowali się takimi sprawami, a tu-taj chodziło jeszcze o radzieckich żołnierzy. Ania uznała, że lepiej zaufać radzieckiemu wojskowemu i nie nadawać sprawie rozgłosu.

Kolejny raz swojego wybawcę dojrzała na pierwszomajowym święcie. Ona stała wraz z ucznia-mi liceum, on maszerował w plu-tonie żołnierzy radzieckich. Takie święta obchodzono wspólnie,

43KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

P O P L ĄTA N E L O S Y

umacniając bratni sojusz. W życiu codziennym nie było już tak różo-wo. Między żołnierzami a ludno-ścią cywilną często dochodziło do napięć.

Ania poznała go od razu. Był wysoki i teraz przyglądając się mu w świetle dziennym, doszła do wniosku, że jest bardzo przystoj-ny. Ich spojrzenia się spotkały. Wy-dawało jej się, że zauważyła ogniki w jego oczach.

– Czyżby mnie poznał? Żeby tylko nikomu nie nagadał, co się stało – w pierwszym momencie się przestraszyła, a potem pomyślała o nim jak o swoim wybawicielu. – Przecież gdyby nie on, nie wiado-mo, jak by się zakończyła historia pod sklepem.

Trzeci raz spotkała go w wiosce na placu pod kościołem. W opa-rach kurzu zatrzymał się wojsko-wy UAZ i z kabiny wyskoczył uśmiechnięty żołnierz.

– Jestem Włodek – przedstawił się.

– Ania – zrewanżowała się nie-pewnie.

We wsi niechętnie patrzono na osoby utrzymujące kontakty z żoł-nierzami radzieckimi. Owszem, handlować to jedno, ale znajo-mość to zupełnie co innego. Zresz-tą Rosjanie oficjalnie rzadko kiedy wyjeżdżali poza teren bazy. Apele, wiece, pochody i inne uroczystości w pobliskim mieście powiatowym odbywały się wspólnie, ale we wsi wojskowi pojawiali się rzadko i w większości były to wizyty po kryjomu. Żołnierze przekupywali wartowników albo po prostu ry-zykowali, przeskakując przez płot i zasieki, w poszukiwaniu wódki lub innych atrakcji.

Ania była zmieszana. Moc-no czerwieniła się. Z jednej stro-ny wstydziła się tej znajomości, z drugiej – żołnierz bardzo jej się podobał.

Musiał wyczuć jej zmieszanie. Nie naciskał, ale przy następnej okazji również pozwolił sobie

na kolejną rozmowę. Tym razem dziewczyna była odważniejsza i umówili się na spotkanie.

Od tego momentu zaczęli się potajemnie spotykać. Było to o tyle ułatwio-ne, że Ania mieszkała w domu na samym końcu wioski, tuż pod lasem, a matka od kilku tygodni czuła się tak fatal-nie, że nie wstawała z łóżka.

Potajemne schadz-ki szybko zamieniły się w randki.

Niewyjaśniona zagadka

Kubiak ciągle nie rozu-miał, dlaczego Borys uważa, że sprawa za-mordowanych kobiet i złapanych dezerte-rów ma cokolwiek wspólnego z usta-leniem persona-liów jego ojca. Oprócz dwóch zamordowanych kobiet, nie mieli wówczas żadnych innych ofiar. Z po-wodu nacisków „góry” nie udało mu się nawet ustalić, czy kobiety przed śmiercią zostały zgwałco-ne. Prokurator nie zgodził się na sekcję zwłok. Wszelkie działania zmierzały do wyciszenia sprawy. To właśnie o to miał do siebie naj-większe pretensje.

Jeśli kobiety zostały zgwałcone, to mogło być więcej ofiar. Może pokrzywdzone wstydziły się przy-znać i dlatego nie zgłaszały gwał-tów na milicji. Ponadto, najwięcej wątpliwości miał co do wysokości kary. Wszystko wskazywało na to, że dwóch żołnierzy działało wspól-nie. Zastrzelony zabrał tajemnicę

do grobu. To był zwykły szeregowy. Inaczej było w przypadku drugie-go dezertera. Okazało się, że był to ktoś wyższy stopniem.

Znając zwyczaje panujące w bratniej armii, Kubiak bez pro-blemu mógł sobie wyobrazić, jak zwala on całą winę za morderstwa na zastrzelonego i przed wojsko-wym sądem odpowiada tylko za dezercję.

Rosjanie nie pozwolili prze-słuchać zatrzymanego. Nie było również mowy o wglądzie do akt z prowadzonego przez żandarme-rię radziecką śledztwa.

44 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

P O P L ĄTA N E L O S Y

– Ściśle tajne, to ich sprawa. Zapomnij o tej historii – słyszał za każdym razem, kiedy próbował rozmawiać ze swoim szefem na te-mat tej sprawy.

Łatwo powiedzieć. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju przez lata. To była jedna z nielicz-nych prowadzonych przez niego spraw, kiedy nie miał pewności, czy morderca został złapany.

– Czyżbym teraz miał szansę uspokoić sumienie? – zastanawiał się, oczekując na dalsze informa-cje od swojego gościa.

Plany na przyszłośćSpotkania Ani z radzieckim żoł-nierzem były coraz częstsze. Im dłużej rozmawiała z Władimirem – jak lubiła go w myślach nazy-wać – wydawało się jej, że zna go od zawsze. Przed wścibskimi ocza-mi mieszkańców wioski chowali się w stodole. Te chwile lubiła najbardziej. Kiedy siedziała wtu-lona w jego duże ciało i słuchała opowieści o dalekim kraju, ma-łym domku na wsi i bezkresnych przestrzeniach, sięgających aż po horyzont.

– Najpiękniej było, kiedy za-kwitały pola słoneczników na tle bezchmurnego nieba. Tylko kolor żółty i niebieski. Zdawało się, że cały świat został zredukowany do tych dwóch kolorów.

– Włodek, przecież ty jesteś prawie Polakiem. Weźmiemy ślub i zamieszkamy tutaj – w końcu za-proponowała nieśmiało.

– Oj, kochany głuptasku. To nie takie proste. Nie wiem, czy dostanę na to zgodę mojego do-wództwa. Zresztą takich spraw nie załatwia się na takim poziomie. Muszę się zwrócić o zgodę o wiele wyżej – pocieszał swoją ukochaną.

Trochę ją okłamywał, ponie-waż doskonale wiedział, że nie ma szans na tak piękne zakończenie. Byli skazani na potajemne schadz-ki. Wymykał się z garnizonu nie-legalnie. Nawet nie opłacał swoich wyjść przy pomocy bimbru, czy też pieniędzy. Zbyt często opusz-czał teren jednostki. Bezpieczniej było zmylić czujność wartowni-ków i przeskakując przez zasieki, wydostać się na zewnątrz. Wie-czorem robiło tak wielu innych żołnierzy. Niżsi stopniem, tylko w ten sposób mogli liczyć na udane alkoholowe rajdy. Wszyscy wiedzieli, że dusza Rosjanina jest zbyt narowista, by utrzymać ją na wodzy. Wielu wolało podjąć się ryzyka, żeby tylko przez chwilę zabawić się na wolności. Świat za ogrodzeniem garnizonu kusił.

Najłatwiej było wyrwać się, kie-dy dowództwo urządzało pijackie imprezy. Wówczas można było bezkarnie wyjechać poza teren wojskowy nawet autem. Najważ-niejsze, żeby wrócić kiedy życie w jednostce wracało na „normal-ne” tory. Sytuacja się skompli-kowała, kiedy znaleziono ciała dwóch Polek. Żandarmi szaleli. Każdy patrzył nieufnie nawet na swojego najlepszego kolegę.

Trudno było żyć z dala od swojej ukochanej. Denerwował się

jeszcze bardziej, kiedy pomyślał o tym, co musi się dziać w głowie i sercu Ani. Musiał się wyrwać do niej i powiedzieć o kłopotach. Mu-siał wyjaśnić, dlaczego przez kilka dni nie będą mogli się spotykać.

Serce bolało strasznie, ale nie mógł sobie pozwolić na wpadkę. Postanowił zaryzykować ten jeden raz.

– Jestem w ciąży – wyszeptała, kiedy wpadła w końcu w jego ra-miona. Czuł, jak bardzo jest zde-nerwowana. Kilka dni rozłąki było dla niej strasznym przeżyciem. Tym bardziej że podczas wizyty u lekarza potwierdziły się jej oba-wy. Wcześniej nie chciała go mar-twić, a kiedy miała już pewność, on przepadł. Przestał przychodzić na spotkania.

– Kochanie, to nie to co my-ślisz. Po prostu mamy teraz praw-dziwe piekło. Przez te zamordo-wane kobiety wszyscy chodzą jak w zegarku. Nikt nawet nie pije. Musimy przeczekać – pocieszał ją, wycierając mokre policzki.

– Ale byłam głupia. Myślałam, że już mnie nie kochasz – powoli uspokajała się w jego ramionach.

Bez happy endu– Nie rozumiem jednego. Dla-czego jak Włodzimierz przestał się pojawiać, pańska matka nie poszła szukać pomocy na milicji albo nie zgłosiła się do żandarme-rii radzieckiej? – spytał detektyw próbujący zebrać opowieść w jed-ną historię.

– Moja matka miała dopiero 17 lat. Nie mogła liczyć na pomoc chorej rodzicielki. Za moment miała zdawać maturę, a do tego jeszcze historia z ciążą. Pan wie, to były zupełnie inne czasy. Wówczas za bardziej błahe sprawy wyrzuca-no ze szkoły.

Borys spokojnie opowiedział do końca historię przekazaną mu przez matkę.

Kosmosy – najpopularniejsze papierosy produkowane w byłym ZSRR. W porówna-niu z naszą rodzimą produkcją wyróżniały się sztywnym opakowaniem z kartonu. Na okładce widniała charakterystyczna rakieta i czerwona gwiazda.

CZY

45KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

P O P L ĄTA N E L O S Y

Ania strasznie się przestraszy-ła. Przez kilka dni nie wychodziła z domu. Specjalnie nie musiała się z tym kryć, ponieważ matka była już w takim stanie, że nie rozumia-ła, co dzieje się wokół niej. Biedna dziewczyna, gdy tylko zbliżał się wieczór, siedziała przy oknie i wy-patrywała kochanka.

Ruch na polnych drogach był duży. Co jakiś czas przejeżdżał terenowy UAZ wypełniony ra-dzieckimi żołnierzami, wznieca-jąc tumany kurzu. Domyśliła się, że cały czas trwają poszukiwania. W wiejskim sklepie nasłuchała się nowych plotek. Podobno z ra-dzieckiej bazy uciekło dwóch żoł-nierzy. Wszystko wskazywało na to, że to oni są odpowiedzialni za śmierć dwóch kobiet. Gazety i te-lewizja milczały na ten temat, ale w samym sercu tragicznych wyda-rzeń ludzie wiedzieli swoje. Po tylu latach życia obok radzieckiej bazy mieszkańcy widzieli już niejedno. Nikt nie liczył na polską milicję. Takie sprawy mogli rozwiązać tyl-ko Rosjanie.

Dlatego kiedy w końcu przy-szła informacja, że złapano dwóch dezerterów, mieszkańcy odetchnę-li z ulgą. Oczywiście po kryjomu mówiono o wiele więcej.

– Bydlaki, azjaci, ruskie kacapy – wielu osobom puszczały nerwy, ale oficjalnie nikt nie miał odwagi krytykować Radzieckiej Armii. To były czasy, w których za takie sło-wa można było napytać sobie nie lada kłopotów.

– Mieszkańcy Jędrzejewa i po-bliskich wiosek nie panowali nad emocjami, aż trudno sobie wyobrazić, co musiało się dziać w sercu 17-letniej dziewczyny – opowiadał Borys. – Mijały kolejne noce i dnie, a Włodzimierz się nie pojawiał. Matka tak naprawdę ni-gdy nie przestała na niego czekać.

Dzielna kobieta zdała maturę, urodziła dziecko i zaraz potem pochowała matkę. Sama wychowa-ła syna. Nigdy nie zdobyła się na odwagę, by wybrać się do Rosjan i szukać odpowiedzi na pytanie.

– Opowiedziała mi tę historię tuż przed śmiercią. Może trochę

się bała, że to on okaże się gwałci-cielem i mordercą. Przecież wszy-scy wiedzieli, że Rosjanie złapali dwóch dezerterów. Może obawia-ła się, że ojciec dowiedziawszy się o ciąży, zdecydował się wykorzy-stać sytuację i postanowił znik-nąć. Moja matka była bardzo sil-ną i dumną kobietą – Borys snuł domysły.

– Obawiam się, że po tylu la-tach, i do tego znając jedynie imię ojca, nie jestem w stanie panu po-móc. Archiwa radzieckie wojskowi zabrali ze sobą, kiedy wyjeżdżali z naszego kraju. Nawet IPN nie posiada na ten temat żadnych do-kumentów – Kubiak rozłożył bez-radnie ramiona.

– Po cichu liczyłem, że będzie pan wiedział o tej sprawie o wiele więcej niż zapisano w polskich do-kumentach ze śledztwa.

– Przykro mi. Niestety nie. Zo-stałem wówczas całkowicie odsu-nięty od sprawy. Przez lata miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, ale teraz to już nic nie zmieni. Po-zostaje panu szukać pomocy już tylko w mediach i może w interne-cie apelować o pomoc.

– Chyba tak, najgorsze, że nie wiem, czy ojciec w ogóle żyje, a je-

śli tak, to może być wszędzie. W każdym miejscu na

świecie. Losy ludzkie czasem układają się

przedziwnie – Bo-rys powiedział ze

smutkiem. n

Małgorzata Lipczyńska

Imię i na-zwisko mili-

cjanta i detek-tywa zostało

zmienione. Borys nie prosił o zmia-

nę imienia swojego i matki. Ciągle ma na-

dzieję, że uda mu się odszukać ojca, którego zna tylko imię.

46 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Ryszard BUKoWSKI

W biały dz ień zamor dowano k ierowcę taksówki nr 1759, a   k i lka godz in późnie j sto larza l Opin ia publ iczna jest poruszona l P ier wsze wynik i dochodzenia l Na t ropie mor derców l F unkcjonar iusze MO apelu ją: DROG A JEST KAŻDA MINUTA , JEŚLI DOSTRZEGŁEŚ NIEBEZPIECZNYCH PRZESTĘPCÓW, NATYCHMIA ST POINFORMUJ MILICJĘ OB YWATELSKĄ l Prok urator żąda kar y śmierc i i   25 lat więz ienia

HISTORIA DWÓCH ZBRODNI

47KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

PA R A G R A F 1 4 8

Konstantynów, niewielka miejscowość niedaleko Ło-dzi. Wrzesień 1972 roku.

– Specjalnie nie wybie-raliśmy samochodu. Ten akurat stał jako pierwszy

czy drugi. Wsiedliśmy do niego – opowiadał po latach Konstanty Feder. – Pojechaliśmy do lasku, ka-wałek za Konstantynowem. Chcie-liśmy zabrać samochód. Kazali-śmy taksówkarzowi wyskakiwać z wozu, a on na to, że nie ma go-tówki, ale nam przecież nie o kasę chodziło. Nie chciał wysiąść. Kiedy zobaczył broń powiedział: Schowajcie to gówniarze. Nie chcia-łem go zabić. Samo tak wyszło. Zaczęliśmy się szarpać. Kierowca wcale nie uciekał. Nie wiedzia-łem, co chciał zrobić, ale mimo to strzeliłem – ciągnął mężczyzna. – Wcale tego nie planowaliśmy. Liczyliśmy, że potulnie wysiądzie z samochodu i ucieknie. Taki mie-liśmy plan.

Trzeba „zrobić” fiataJanusz Dębiński (18 lat) i Konstan-ty Feder (17 lat) chcieli uciec z Pol-ski, w której, ich zdaniem, nie czekało ich nic ciekawego. Snuli plany… Obrali kierunek – RFN.

– Trzeba „zrobić” fiata – miał mówić Dębiński. – Samochodem można szybciej dostać się do gra-nicy.

14 września 1972 roku wypo-sażeni w dwa pistolety pojechali do Łodzi. Broń mieli z prywatnej kolekcji Janusza, który interesował się militariami i cały czas, w miarę możliwości, powiększał kolekcję. Dębiński wziął belgijskiego Me-liora, a Feder tzw. „samodział” (pistolet własnoręcznie wykonany przez Janusza) i amunicję. Poje-chali do Łodzi. Szukali postoju taksówek. Na pierwszym stała tylko warszawa. Nie byli zaintere-sowani. Na kolejnym, przy ulicy Obrońców, wymarzony fiat 125p.

Wsiadając do taksówki nr 1759, Dębiński rzucił do kierowcy, jakby od niechcenia: – Do Rszewa.

Taksówkarz, 28-letni Cze-sław P., nie miał nic przeciwko. Kurs za miasto zawsze jest ciekaw-szy i bardziej opłacalny, poza tym pieniądze miały dla niego spore znaczenie. Razem z żoną byli jesz-cze na dorobku. Samochód wzięli na raty, zatem musiał na siebie za-robić.

Niedaleko Rszewa, gdzieś pod Żabiczkami, Dębiński kazał za-trzymać samochód.

Kierowca pochylił się nad licznikiem, aby sprawdzić, ile ma zainkasować i nagle poczuł lufę pistoletu przystawioną do karku. – Potrzebny nam twój samochód – usłyszał.

– Schowajcie te zabawki gów-niarze – miał odpowiedzieć tak-sówkarz.

Potem między mężczyznami doszło do szarpaniny. Czesław P. wcale nie chciał oddawać im sa-mochodu, dzięki któremu utrzy-mywał czteroosobową rodzinę. Dębinski i Feder nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Sądzili, że gość pryśnie na widok pistole-tu. Tymczasem on szarpał się i jak lew bronił swego pojazdu. Padł strzał. Mężczyzna osunął się na siedzenie pasażera.

Napastnicy przeciągnęli go na siedzenie obok i postanowili jechać dalej. Nie było to jednak proste, bo… nie potrafili prowa-dzić samochodu. Jeden kurczowo trzymał kierownicę, a drugi z tyl-nego siedzenia starał się zmieniać biegi. Efekt był taki, że uderzyli w drzewo. Przerażeni wyskoczyli z samochodu i zaczęli uciekać przez łąki i pola.

W godzinach popołudnio-wych Komenda Powiatowa w Łodzi dostała informację, że w Żabiczkach na skraju lasu stoi taksówka.

– Zobaczyliśmy taksówkę mar-ki Fiat. Okazało się, że w środku

jest martwy człowiek, który zgi-nął nie na skutek wypadku, ale postrzału w głowę. W czasie oglę-dzin znaleźliśmy łuskę z broni małokalibrowej – wspominał były milicjant, który tamtego wrze-śniowego dnia pojawił się na miej-scu zdarzenia.

Pieniądze albo życieFeder i Dębiński dotarli do sta-cji PKP w Lublinku i wsiedli do pierwszego pociągu, jaki nadje-chał. Potem podobno przesiedli się.

– Wysiedliśmy na pierwszej stacji za Kaliszem w miejscowości Ociąż i poszliśmy do wsi Fabia-nów – wspomina Feder. – Musie-liśmy skombinować parę złotych. Cały czas chcieliśmy wyjechać za granicę, a nie mieliśmy za co. Pa-trzyliśmy, gdzie świeci się światło. W jednym domu światło ledwo się paliło. Myśleliśmy, że albo ktoś śpi, albo nikogo nie ma w domu, a domownicy zostawili zapaloną żarówkę, aby odstraszyć złodzie-ja. Ustaliliśmy, że nie będziemy do nikogo strzelać. Weszliśmy na werandę. Na wszelki wypadek za-stukaliśmy. Wyszedł facet, więc powiedzieliśmy mu, aby dał nam pieniądze.

– Żadnych pieniędzy wam nie dam – miał odpowiedzieć miesz-kający w tym domu stolarz. Męż-czyznę bardzo rozgniewało zacho-wanie małolatów. Błyskawicznie złapał za lufę wymierzonej w sie-bie broni.

– Gdyby pistolet był odbez-pieczony, sam by siebie zastrzelił – wspominał Feder.

Padł strzał. Gospodarz domu raniony w klatkę piersiową osu-nął się na ziemię. Charczał. Dę-biński wszedł do domu, zaraz za nim Feder. W środku zastali żonę mężczyzny i dzieci. Zażąda-li pieniędzy i jedzenia. Kobieta nie chciała oddać oszczędności,

48 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

PA R A G R A F 1 4 8

więc ją skrępowali i zabrali się za przeszukanie mieszkania.

– Pieniądze znaleźliśmy w sza-fie. Niewiele tego było: dwa, może trzy tysiące. Tym bardziej nie wiem, czemu się tak upierała. Po-winna raczej bronić siebie i dzieci. Widziała, co zrobiliśmy z jej mę-żem – dziwił się po latach Feder.

Zaopatrzeni w gotówkę ruszyli na stację PKP, skąd chcieli dostać się do granicy.

NamierzeniTe dwa zabójstwa bardzo szybko, bo raptem po kilku godzinach, zostały ze sobą powiązane. Do wszystkich jednostek w kraju wysłano polecenia wytypowania sprawcy. Komendant z Konstan-tynowa też stanął przed takim zadaniem. Okazało się, że jedną z osób przez niego wskazanych był Janusz Dębiński.

– W jego miesz-kaniu znaleźliśmy przyrządy do mon-towania „samodzia-łów”, książkę „Mein Kampf”, swastyki i hasła rodem z or-ganizacji podziem-nej. To utwierdziło nas w przekonaniu, że to on może być sprawcą tego za-bójstwa – opowia-dał funkcjonariusz

MO. Chociaż i tak najważniejsze było to, że

żona zamordowanego stola-rza rozpoznała obu mężczyzn na zdjęciach.

Fotografie morderców pojawi-ły się w prasie. Milicja wiedziała, kto dopuścił się zamordowania dwóch mężczyzn. Niestety nie było wiadomo, gdzie ukrywali się podejrzani. Zarządzono ogól-nokrajową akcję poszukiwawczą. W gazetach pojawiły się artykuły, w których policja apelowała do społeczeństwa: Jeśli dostrzegłeś nie-bezpiecznych przestępców – poinformuj natychmiast Milicję obywatelską.

Presja była ogromna. Obawia-no się niebezpiecznych, zdespero-wanych i uzbrojonych morderców.

– Te obydwa zabójstwa wy-dawały się irracjonalne. Począt-kowo nie znaliśmy ich motywu. Obawialiśmy się, że jeśli szybko ich nie złapiemy, będą wybierać kolejne przypadkowe ofiary i siać wśród Polaków strach i śmierć – wspomina milicjant pracujący przy sprawie.

Tymczasem mordercy siedzie-li w pociągu relacji Jelenia Góra – Opole. Na stacji w Wałbrzychu do przedziału wsiadł młody mi-licjant. Doskonale znał rysopisy poszukiwanych mężczyzn. Tylko spojrzał na współtowarzyszy po-dróży i od razu wiedział, z kim ma do czynienia.

– Cały czas intensywnie myśla-łem, kiedy najlepiej ich zatrzymać

– relacjonował tamten dzień mili-cjant. – Pociąg wtoczył się właśnie na stację w Jaworzynie Śląskiej. Kazałem im spokojnie wychodzić i powiedziałem, że są aresztowani.

Na peronie panowało zamie-szanie i tłok. Wystarczyła chwi-la, a sprytny Feder szarpnął się i zniknął w tłumie. Zatrzymano go dopiero sześć dni później we wsi Tarnowa koło Świdnicy, kiedy zmęczony i głodny zapukał do drzwi jednego z domów, prosząc o jedzenie.

Droga na ZachódDębiński i Feder zgodnie wyja-śniali, że chcieli uciec do RFN. Planowali przedrzeć się przez czechosłowacką granicę, ale po-trzebowali samochodu. Dlatego napadli na taksówkarza. On jed-nak, ku ich zaskoczeniu, zaczął się bronić. Dlatego go zastrzelili.

Mimo iż nie zdobyli auta, nie zrezygnowali ze swoich pla-nów. Do ich realizacji potrzebne były pieniądze na drogę, dlatego zapukali do drzwi stolarza. Ten jednak nie przestraszył się wycelo-wanej w siebie broni i nie zamie-rzał oddawać im swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Dlatego go zastrzelili.

Czy mieli zadatki na morder-ców? Dlaczego ukradli samochód i planowali nim podróż, skoro ża-den z nich nie potrafił prowadzić?

Konstanty Feder, rocznik 1954. Skończył 6 klas szkoły podstawo-wej. Pochodził z rozbitej rodziny. Ojciec nie stronił od kieliszka. Często podnosił rękę na żonę i dzieci.

Janusz Dębiński, rocznik 1953. Skończył szkołę podstawową. Jego rodzice się rozwiedli.

Obaj pochodzili z Konstan-tynowa, w którym niewiele się działo. Nie mieli specjalnych zainteresowań. Nie ciągnęło ich do nauki, nie ekscytował ich też

49KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

sport. Dębiński marzył o założe-niu tajnej organizacji i interesował się bronią. Właściwie to była jego jedyna pasja.

– Dla mnie to było najlepsze dziecko – zeznawała podczas pro-cesu matka Dębińskiego. – Kiedy mąż mnie bił, on na siebie brał uderzenia i kopniaki. Gdy mąż odszedł, poszedł do pracy, aby mi pomóc.

Dębiński i młodszy o rok Feder przyjaźnili się. Łączyło ich zmęczenie nudą, jaką wiało w Konstantynowie i podobna sy-tuacja rodzinna. Feder chętnie słuchał wizji Dębińskiego o utwo-rzeniu podziemnej organizacji. Chciał być jej członkiem. Jednak kiedy rozpoczął się proces, po przyjaźni zostało jedynie wspo-mnienie…

Feder i Dębiński uznali, że „podzielą się” ofiarami. Każdy z nich miał przyznać się do za-strzelenia jednego mężczyzny. Tak też się stało, ale w listopadzie 1972 roku Dębiński niespodziewanie zmienił swoje wy-

jaśnienia: – Nic nie zrobiłem, aby zapobiec zbrodni, ale to nie ja strzelałem, tylko Feder.

Żona zamordowanego stolarza zeznała, że „mózgiem” operacji był zdecydowanie Dębiński. To on miał żądać pieniędzy i przeszuki-wać mieszkanie. To on ją skrępo-wał i ściągnął z palca ślubną ob-rączkę. To do niego Feder zwracał się „poruczniku Śmigły”…

– Feder zachował się tak, jak ustalili, ale kiedy zorientował się, że „przyjaciel” chce go wrobić, szybko się obudził – wspominał sprawę obrońca Konstantego Fe-dera. – Uratowało go tylko to, że według kodeksu karnego był mło-dociany. A na młodocianych nie wolno było wykonywać wyroków śmierci…

Sąd wnikliwie przyjrzał się poczynaniom młodych męż-czyzn. Okazało się, że nie byli aniołkami. W 1971 roku usiłowa-li dokonać napadu rabunkowego na Urząd Pocztowy w Konstanty-

nowie. Sceneria napadu miała wszystkie cechy bandyc-

kiej klasyki. Napad nie wyszedł,

PA R A G R A F 1 4 8

jednak oni nie zrazili się i wkrót-ce okradli prywatne mieszkanie. Lista ich poczynań była dość dłu-ga: włamania, kradzież, szantaż, nielegalne posiadanie broni, aż wreszcie morderstwo dwóch osób.

Zwykła głupotaW czasie procesu, w sądzie był większy tłum niż podczas procesu Modzelewskiego (seryjny morder-ca kobiet z lat 50. – przyp. red.). Po jednej stronie siedzieli Feder i Dę-biński, a po drugiej dwie wdowy, pięcioro osieroconych dzieci i lu-dzie, którzy domagali się sprawie-dliwej kary.

Biegli psychiatrzy powiedzie-li o oskarżonych: obaj wykazują cechy psychopatyczne. Janusz ma nie-dostatecznie wykształconą uczuciowość wyższą… Jest nieszczery, egocentrycz-ny, kłamie, wykazuje brak poszano-wania cudzej własności i godności… Brak tendencji do ustabilizowanego życia, zdobycia zawodu, brak celu ży-ciowego, wykazuje tylko chęć zdobyczy materialnych, bez względu na wszyst-ko, jest nieprzystosowany do ogólnie przyjętych norm współżycia społecz-nego. Natomiast Konstanty Feder jest ociężały umysłowo, prawie debil… Absolutnie nie tłumaczyło to zbrodni, jakich dopuścili się ci dwaj mężczyźni. W tym tande-mie to Dębiński niewątpliwie był „organizatorem i mózgiem” całej akcji.

Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał 17-letniego Konstante-go Federa na 25 lat więzienia, a Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy. 18-letniego Janusza Dę-bińskiego skazano na karę śmier-ci. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wyrok wykonano.

Konstanty Feder za kratami spędził 18 lat. Na wolność wyszedł w 1990 roku. Zderzył się z bez-domnością i bezrobociem. n

Ryszard Bukowski

50 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Krzysztof ZŁoNKIEWICZ

Organa śledcze oszacowały, że grupa Mętlewicza przemyciła do Polski 16 ton złota. Z Polski wywoziła dolary i antyki, w tym cenne obrazy, porcelanę i wyroby ze srebra. Jak to możliwe? Trochę światła na tę bulwersującą do dziś sprawę z czasów PRL-u rzucają odkryte materiały IPN-u. Szajka przez prawie 20 lat ogałacała Polskę z najcenniejszych dzieł sztuki.

ZŁOTOGŁOWI

51KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P R AWA M Ę T L E W I C Z A

Proces grupy rozpoczął się w grudniu 1976 roku, w Warszawie. Aresztowano 10 osób. Jeden z głównych oskarżonych, Mieczysław Młynarczyk, już siedząc

w celi, przyznał, że nielegalnym handlem i przemytem zaczął się zajmować w 1951 roku.

Witold MętlewiczCzy był szefem gangu przemyt-ników, tego nie wiadomo. Jako barwna postać peerelowskiej War-szawy mógł uchodzić za szefa, ale mózgiem był chyba ktoś inny.

Władze PRL-u chciały, aby obywatele nie mieli nic, pracowa-li za minimalne wynagrodzenie i mieszkali w małych mieszkan-kach, najlepiej pozbawionych kuchni. Ludziom często brako-wało pieniędzy na życie do końca miesiąca. Zajmując się przyziem-nymi kłopotami, nie mieli czasu na protesty i prawidłową ocenę rzeczywistości.

Była jednak grupa obywateli, którym przed wojną żyło się le-piej, a po wojnie wszystko stracili. Ojciec Witolda Mętlewicza był przed wojną właścicielem jednego z warszawskich hoteli, znajdują-cego się przy Ogrodzie Saskim. Posiadał także fabrykę odzieżo-wą. Oczywiście stracił wszystko, ale pozostał wierny swojej pa-sji – antykom i zaczął pracować w antykwariacie przy ul. Marszał-kowskiej. Jeden z jego synów – To-masz, studiował historię sztuki, drugi – Witold, poszedł na eko-nomię, której nie ukończył. Od 1957 roku zaczął więc pracować jako urzędnik w spółdzielni zaj-mującej się surowcami wtórnymi. Za to jego brat, już jako historyk sztuki, podjął pracę w znanym warszawskim antykwariacie przy placu Trzech Krzyży. Antykwaria-tem tym kierował Czesław Bed-narczyk. To kolejna, może naj-

ważniejsza, postać, która wkracza na scenę naszej opowieści o „spra-wie Mętlewicza”.

Czesław BednarczykPod takim nazwiskiem występo-wał ocalały z Holokaustu, bardzo dobrze ustawiony po wojnie, jako zastępca kierownika warszawskie-go kwaterunku, a w latach 50. antykwariusz w znanym antykwa-riacie w Warszawie. Był zaprzy-jaźniony z rodziną Mętlewiczów. W roku 1960 wyemigrował z Pol-ski do Austrii tak pospiesznie, że nie zdążył sprzedać swojej willi na Mokotowie. Założył w Wied-niu antykwariat. Skupował i od-sprzedawał z zyskiem brylanty, złoto i dzieła sztuki, które ofero-wali Żydzi wyjeżdżający do Izra-ela. Jego majątek był szacowany na pięć milionów dolarów.

Żona Bednarczyka także przyjechała do Wiednia, wywożąc z Polski dwa wagony dzieł sztuki, w tym cennych obrazów, mając zezwolenie Urzędu Konserwator-skiego na wywóz wszystkich antyków. Jak to się udało? Bednarczyk chwalił się potem Mętlewiczowi, że załatwienie tego zezwolenia kosztowało go masę pieniędzy.

Polskę opuścił także Tomasz Mętlewicz i wkrótce pojawił się w Wiedniu jako współpracownik Bednarczyka. Zachowali ścisły kontakt z pozostałym w kraju Wi-toldem Mętlewiczem.

Mieczysław MłynarczykKolejną kluczową postacią w tej aferze był syn emigrantów, którzy przyjechali w latach 30. ubiegłego wieku z Lubelszczyzny do Brazy-lii. Po wojnie Mieczysław wrócił do Polski i dzięki znajomości języka portugalskiego został tłu-maczem w poselstwie, a później

Ambasadzie Brazylii w Warsza-wie. Szybko zorientował się, że brazylijscy dyplomaci zajmują się nielegalnym handlem złotem, przemycanym do Polski.

Młynarczyk szybko dołączył do „interesu”. Razem z dyploma-tą Roberto Pacheco przerzucili do Polski tonę złotych sztabek. Sprzedali na czarnym rynku tak-że dziesiątki tysięcy złotych mo-net. Sąd podczas procesu „grupy Mętlewicza” oszacował, że było to 35 tys. złotych 20-dolarówek i po-nad 20 tys. złotych carskich ru-bli. Proceder trwał od 1951 roku, przez lata 50., 60. i pierwsze lata 70. ubiegłego wieku. Brazylijczy-cy byli wspomagani przez dyplo-matów Wenezueli, Meksyku i in-nych krajów.

Pacheco, posiadający paszport dyplomatyczny, przewiózł do Polski także Witoldowi Mętlewi-czowi ponad tonę złota samocho-dem. Jednorazowo mógł zabrać 150 kg złotych sztabek, kupowa-nych w Szwajcarii i Francji.

Mętlewicz tłumaczył się potem, że nie był organizatorem przemytu na wielką skalę, tylko przystąpił do już dobrze działają-cego biznesu.

Interes był w zasadzie prosty. W latach 1951-1973 w Polsce na czarnym rynku grupa skupiła mi-liony dolarów, za które po ich wy-wiezieniu kupowano stugramowe sztabki złota i złote monety – tań-sze na Zachodzie, rozprowadzane potem w kraju. Sąd oszacował, że sam Mętlewicz, korzystając z tej „karuzeli”, rozprowadził w kraju trzy tony złota.

Złoty PRLZłotówka jako pieniądz w PRL-u nic nie znaczyła. Jeżeli ktoś miał jakieś oszczędności, starał się lo-kować je w walutę lub złoto. Jed-nak po wojnie za handel walutą, a później nawet za posiadanie

52 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

S P R AWA M Ę T L E W I C Z A

dewiz, groziły poważne kary. Po-tem, w okresie małej stabilizacji, państwo potrzebowało dewiz, więc rozluźniono przepisy i dewi-zy można było posiadać, ale han-del nimi był zabroniony. Tymcza-sem pojawiła się już grupa ludzi lepiej sytuowanych, tzw. prywatnej inicjatywy, wolnych zawodów. Lo-kowanie nadwyżek finansowych w waluty i złoto wydawało się być najbardziej rozsądnym rozwią-zaniem. PRL stał się państwem dwóch obiegów walutowych.

Okazało się, że sporo złota ocalało w kraju po wojnie, a resztę zapotrzebowania dostarczał prze-myt. Organa ścigania oszacowały szmugiel w latach 1945-1971 na 40 ton złota. Udział grupy Mętle-wicza w tym przemycie był znacz-ny. PRL przymykał oko na źródło pochodzenia kruszcu i skupował złoto przez sieć sklepów Jubiler.

Warszawska ulica nadała członkom szajki Mętlewicza – nie bez powodu – przezwisko „zło-togłowi”. Grupa była dobrze za-konspirowana, używano pseudo-

nimów, spotkania odbywały się na mieście. Złoto było wysokiej próby, a rozliczenia zgadzały się co do dolara.

Znajomy Bednarczyka, anty-kwariusza z Wiednia, szwajcarski bankier, otworzył „złotogłowym” tajne konta w Zurychu. Wymiar sprawiedliwości PRL-u nie miał do nich dostępu, ale szacowano, że znajdują się na nich setki tysię-cy dolarów.

Mętlewicz kupił na Mokoto-wie piękną willę z basenem i wy-posażył ją w drogie meble, obra-

zy i porcelanę. Przykrywką dla jego prawdziwej działalności był sklep z krawatami i wy-twórnia bielizny. Tłuma-cząc się przed organami ścigania, skąd miał środki na zakup willi, oznajmił,

że dwukrotnie wygrał duże sumy na wyścigach. Dobrze

znamy takie tłumaczenia z in-nych, późniejszych afer.

Podczas procesu sąd oszacował obrót złotem i walutami przez samego Mętlewicza na 444 mln zł po niskim, oficjalnym kursie. Trzeba dodać, że średnia pensja wynosiła wtedy 2 tys. zł.

Siódme futro EuropyWitold Mętlewicz miał jeden sła-by punkt. Bezgranicznie kochał swoją drugą żonę. Wieść niesie, że Mętlewicz odbił swoją przyszłą żonę znanemu warszawskiemu jubilerowi i sam zaczął obsypy-wać ją złotem i brylantami. Pięk-na pani Mętlewiczowa jeździła czerwonym bmw w kosztownych futrach. Dziennikarka „Życia Literackiego” napisała, że miała ona siódme, zapewne pod wzglę-dem wartości, futro w Europie. Para bywała na przyjęciach, gdzie grano o wysokie stawki w ruletkę i karty. Ponoć na jednym z takich zakonspirowanych przyjęć, ujrza-ła u innej pani ładniejszą biżute-

rię niż swoją. Rzuciła wtedy przy wszystkich swoje precjoza Mętle-wiczowi w twarz ze słowami: Takie prezenty daje się służbie. Mamy na-dzieję, że hurtownik złota i dro-gich kamieni szybko poprawił się i następny prezent dla żony był już bardziej okazały.

ZatrzymaniPosiadanie złota i dolarów da-wało luksusowe życie w PRL-u. Brakowało tylko jednego – moż-liwości podróżowania po świecie, o czym Mętlewicz marzył. Do-stawał z MSW kolejne odmowy przyznania paszportu. Nie mógł więc z przyszłą żoną wyjechać za granicę. Otrzymał jednak otwar-cie złożoną propozycję współpra-cy ze służbami PRL-u – paszport za rozpracowanie Czesława Bed-narczyka, antykwariusza z Wied-nia. Mętlewicz wyjechał więc do Wiednia i przekazał SB notatki pisane pod pseudonimem „Wi-told”. Nie miały one dla służb większego znaczenia, bowiem wy-glądało na to, że Mętlewicz chroni Bednarczyka. Dzięki kontaktom z SB „Witold” zwiedził Europę. Wyżsi oficerowie SB otrzymali od innych funkcjonariuszy informa-cje, że handluje złotem, wywozi do Wiednia antyki.

W 1969 roku Mętlewicz wraz z żoną chciał popłynąć „Bato-rym” na Wyspy Kanaryjskie. MSW nie wydało mu jednak pasz-portu. Sporządzony raport wyka-zał, że współpraca z „Witoldem” nie przyniosła oczekiwanych re-zultatów. Mętlewicz i jego grupa mieli być zatrzymani.

Aresztowania rozpoczęły się latem 1971 roku. Sprawę prowa-dziło Biuro Śledcze MSW. Jako pierwsza została zatrzymana wspólniczka Mętlewicza – re-stauratorka z Sopotu, która była głównym odbiorcą złota. Zatrzy-mano także jej siostrzeńca i jego

53KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

S P R AWA M Ę T L E W I C Z A

kochankę. Okazało się, że pro-wadzenie restauracji było tylko przykrywką do handlu złotem. Restauratorka chroniła w swoich zeznaniach Mętlewicza, a winą próbowała obciążyć kuzyna, któ-ry wyjechał do Australii. Osta-tecznie przyznała się, że kupiła od Mętlewicza ponad tonę zło-ta. No cóż, taka skala interesu, że rozliczenia dokonywane były w tonach złotego kruszcu.

Mieczysław Młynarczyk, już w więziennej celi, w oczekiwaniu na proces „złotogłowych”, na-pisał list do ministra spraw we-wnętrznych, w którym przyznał, że od 1951 roku był współpracow-nikiem wywiadu i otrzymał od MSW zgodę na handel walutą i złotem. Pracując w poselstwie, a później w ambasadzie Brazy-lii, przekazał do MSW ponad 600 meldunków, robił odciski kluczy, zdjęcia ściśle tajnych ma-teriałów i umożliwiał wejście do ambasady pracownikom MSW. Za takie usługi wywiad MSW zapewnił Młynarczykowi bezkar-ność w przemycie walut i han-dlu złotem. Złoto przemycali do Polski prawie wszyscy dyplomaci brazylijscy. Były to 34 osoby. Żyli oni w Polsce wraz z rodzinami w nieprawdopodobnym luksusie.

W 1975 roku strona polska poinformowała o całej sprawie prezydenta Brazylii, który powo-łał specjalną komisję w celu wyja-śnienia sprawy. Potwierdziła ona przemyt do Polski ogromnych ilości złota, nielegalny wywóz dzieł sztuki, a także zakładanie za granicą kont dla Polaków uczest-

W latach 1945-1971 do niekontrolowanej przez państwo strefy wpłynęło z zagrani-cy co najmniej 273 mln dolarów i około 40 ton złota.

CZY

niczących w procederze. Posypały się dymisje, jednakże już wcze-śniej Brazylijczycy osiągnęli zyski sięgające milionów dolarów.

Sprawę ambasady wyciszył Edward Gierek, ponieważ jego ekipie zależało na dużym kontra-kcie gospodarczym z Brazylią. W grę wchodziły tym razem mi-liardy dolarów.

Uszczelnienie granic nie było żadną przeszkodą dla dyploma-tów. W wiedeńskim antykwariacie Bednarczyka pojawiały się cenne dzieła sztuki, które chętnie kupo-wali zagraniczni kolekcjonerzy.

Na procesie „złotogłowych”, prokurator zarzucił Mętlewiczo-wi przemyt antyków – głównie do Wiednia – za prawie 9 mln zł. Oczywiście, były to wielkości szacunkowe, prawdopodobnie wartość przemyconych dzieł sztu-ki była znacznie większa. Straty, jakie poniosła kultura polska, po-równywano z grabieżą dokonaną przez hitlerowców.

Dziennikarzom zagranicz-nym, którzy dotarli do Bednar-czyka w Wiedniu, powiedział on, że obrazy kupuje w Nowym Jor-ku, a poza tym wszystkie zarzuty są polityczne. Nawet 1 procent mo-ich zbiorów nie pochodzi z Polski – za-pewniał dziennikarzy. Wiedeński antykwariusz nie stanął przed są-dem.

★ ★ ★

Ujawnienie „afery Mętlewicza” było sterowane z MSW, gdzie do władzy doszła nowa ekipa. Po procesie funkcjonariusze resortu otrzymali wysokie nagrody od premiera Jaroszewicza.

W mokotowskiej willi, należą-cej wcześniej do Witolda Mętle-wicza, zamieszkał szef MSW gen. Milewski. Resort przejął także samochody oskarżonych. Złoto i waluty trafiły do Narodowego Banku Polskiego. Odzyskane ob-razy zostały przekazane na wypo-sażenie Urzędu Rady Ministrów. Drobne przedmioty podarowano resortowi spraw wewnętrznych.

Dwaj główni oskarżeni, Witold Mętlewicz i Mieczysław Młynar-czyk, zostali skazani na 25 lat wię-zienia. Mętlewicz wyszedł warun-kowo na wolność po 15 latach. n

Krzysztof Złonkiewicz

Przemyt antykówPo II wojnie światowej rozpro-szeniu uległo wiele prywatnych kolekcji dzieł sztuki, częściowo rabowanych oraz konfiskowanych przez władze PRL-u. Dopiero ustawa z 1962 roku zakazywała wywozu cennych dzieł oraz naka-zywała rejestrowanie ich w urzę-dach konserwatorskich.

54 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

KRYPTONIM „KLIN”Marcin CYMERYS

Ponad trzydzieści lat temu, w nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku, dwóch pracowników krakowskiego MPK przecięło paski klinowe w 30 autobusach. Chcieli w ten sposób wywołać strajk. Władze PRL-u uznały to za zamach terrorystyczny. Jacek Żaba przypłacił ten czyn życiem, Kazimierz Krauze więzienną traumą. Przed Sądem Okręgowym w Krakowie toczy się sprawa o unieważnienie wyroku Kazimierza Krauzego, skazanego w 1986 roku na 5 lat więzienia za unieruchomienie autobusów stojących w zajezdni w krakowskich Czyżynach.

55KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

T E R R O R Y Ś C I Z   M P K

Jednym z impulsów do akcji w zajezdni autobusowej stał się proces księdza Jerzego Po-piełuszki, który rozpoczął się w grudniu 1984 roku.

– To była farsa. Z zeznań oskarżonych wynikało, że to wła-śnie ksiądz Jerzy jest winien swojej śmierci. W ten sposób komuna chciała pokazać społeczeństwu, że z człowiekiem potrafi zrobić wszystko – wspomina Kazimierz Krauze.

Mężczyzna zwraca również uwagę na tzw. akcję kolczatek, któ-rą ktoś przeprowadził rok wcze-śniej.

– Wrzucano pod koła autobu-sów kolczatki, czyli dwa zagięte na sobie gwoździe zaostrzone z obu stron. Do takich akcji najczęściej dochodziło na przystankach au-tobusowych. Tłum ludzi wchodził do środka pojazdu, autobus ruszał i nagle okazywało się, że opona jest przebita – mówi opozycjonista.

Autorów akcji z kolczatkami nigdy nie namierzono.

– To dawało nam nadzieję, że można uprzykrzać życie władzy ludowej i wymknąć się mackom Służby Bezpieczeństwa – mówi Krauze.

Jak w dymAkcje z kolczatkami były jednak rzadkością. W połowie lat 80. XX wieku służby PRL-u mocno stara-ły się, żeby potencjalnym „awan-turnikom” wybić z głowy prowo-kowanie władzy.

– Nie mogłem patrzeć na ten marazm i brak jakiejkolwiek reak-cji z naszej strony – przyznaje pra-cownik MPK. – Wraz z Jackiem Żabą postanowiliśmy działać.

Krauze przez kilka tygodni główkował nad tym, co mogło-by nakłonić innych kierowców do podjęcia strajku. Plan miał być prosty, a skutki akcji musiały być widoczne. W końcu wymyślił

przecięcie pasków klinowych, do czego wystarczył zwykły nóż. Bez paska żaden autobus nie ma prawa ruszyć z miejsca.

Kierowca zaproponował udział w akcji zaufanemu koledze – Jac-kowi Żabie. Wcześniej współpra-cował z nim w organizacji, która przypominała dzisiejsze związki zawodowe.

– Kiedy powiedziałem mu o moich planach, odpowiedział, że idzie za mną jak w dym – wspo-mina Kazimierz Krauze.

Kierowca miał nadzieję, że po ich akcji w miasto pójdzie infor-macja o strajku w MPK i Kraków przypomni sobie o rocznicy wpro-wadzenia stanu wojennego.

12 grudnia 1985 roku Krauze miał popołudniową zmianę. Pod koniec kursu do jego autobusu wsiadł Jacek Żaba i schował się za jednym z siedzeń. Kierowca wje-chał do zajezdni, po czym spraw-dził, czy ktoś oprócz nich tam jest. Kiedy upewnił się, że są sami, dał znak koledze, że może wysiąść z pojazdu.

– Podnosiliśmy klapy i przeci-naliśmy paski. Szło dosyć gładko. Ile pojazdów unieruchomiliśmy, dowiedzieliśmy się dopiero, kiedy nas zatrzymano – mówi opozycjo-nista.

Następnego dnia wszyscy w fir-mie mówili, że autobusy zostały zdemolowane. Plotka o demolce z godziny na godzinę przybierała coraz większe rozmiary. Mówio-no o porozwalanych chłodnicach i porżniętych oponach. Prawda jest taka, że uszkodziliśmy jedynie te nieszczęsne paski – zapewnia Krauze.

Traf chciał, że niedługo po za-kończeniu akcji jeden z kierowców chciał przejechać swoim autobu-sem do warsztatu. Zaalarmował dyspozytora o uszkodzeniach w au-tobusach. Po godzinie na terenie za-kładu pojawili się funkcjonariusze SB i milicja z psami tropiącymi. Teren oświetliły lotnicze reflektory.

Krauze i Żaba nie wiedzieli, że dzień przed akcją krakowskie MPK otrzymało pierwszą od pół roku dostawę pasków klinowych. Rano w trasę wszystkie autobusy wyjechały planowo.

W firmie szybko pojawili się „smutni panowie”, którzy prze-słuchiwali pracowników MPK.

– Wszystkich oprócz mnie i Jacka. To był znak, że wpadli na nasz trop – mówi kierowca.

Zamach na paski klinoweIncydent uznany przez ówczesną władzę za „zamach terrorystycz-ny”, został dość szybko wykryty. Z dokumentów zachowanych w Instytucie Pamięci Narodo-wej wynika, że w trakcie sprawy o kryptonimie „Klin”, Służba Bezpieczeństwa uruchomiła kil-kudziesięciu tajnych współpra-cowników.

Zdaniem Macieja Gawlikow-skiego, autora artykułu „Droga Krzyżowa Jacka Żaby” („Tygodnik Powszechny” 19.05.2008) śledztwo zostało potraktowane bardzo po-ważnie. Do prowadzenia sprawy prokuratura wyznaczyła młode-go, utalentowanego prokuratora Jerzego Biedermana. Z ramienia Wydziału Śledczego SB dochodze-nie nadzorował porucznik Jerzy Stachowicz, znany wśród krakow-skich opozycjonistów ze względu na stosowane metody śledcze.

Krauze wpadł dopiero na prze-łomie lutego i marca 1986 roku, po donosie jednego z kolegów, w dokumentach nazywanego TW „Szakal”. Kierowca rozochocony wódką powiedział o dwa słowa za dużo podczas spotkania towa-rzyskiego kolegów z „Solidarno-ści”. Dzień później wylądował w areszcie, Żaba trafił tam miesiąc później. Śledczy nie uwierzyli, że Krauze działał sam. Przeprowadzi-li eksperyment śledczy, z którego zachowały się nagrania wideo –

56 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

T E R R O R Y Ś C I Z   M P K

widać na nich, jak podejrzany po-wtarza krok po kroku swoją wer-sję wydarzeń z grudniowej nocy. W tak krótkim czasie nikt nie jest w stanie sam unieruchomić 30 au-tobusów.

Prokuratura wnioskowała o 8 lat więzienia dla Krauzego i 5 lat dla Żaby. Dostali 5 lat i 1,5 roku. Obaj byli sądzeni z artykułu 220, czy-li za sabotaż. Surowość wyroku,

sędzia Józef Korbiel, uzasadniał szkodliwością społeczną przestęp-stwa, a także pobudkami politycz-nymi, jakimi kierowali się męż-czyźni. – Uszkodzonych autobusów mogło być nie 30, a 40, 50, czy nawet 60, a może więcej. Wiele tysięcy ludzi mogło nie dojechać do pracy – mówił sędzia w mowie końcowej.

– Wmawiano nam, że gdyby uszkodzonym autobusom udało się wyjechać na ulicę, to mogliby zginąć wszyscy pasażerowie. Na tak niedorzeczne gdybanie odpo-wiedziałem im pytaniem, co by było, gdyby matka Lenina poroni-ła – wspomina Krauze.

Dla Żaby krakowski areszt przy ul. Montelupich okazał się praw-dziwym piekłem. Z oddziału dla

więźniów politycznych przeniesiono go do najgorszej kategorii – zdemoralizowanych. Słaby psychicznie,

wątły i małomówny Żaba był bity i poniża-

ny przez współwięźniów. Kiedy Kazimierz

Krauze trafił do celi Żaby, tamten na twa-rzy miał ślady pobicia. Spał na najgorszej pry-

czy, czyli położo-nej tuż pod

sufitem ja-skółce. Na noc przy-wiązywał

się do łóż-ka szmatami, bo

współwięźniowie podczas snu zrzucali

go na betonową podłogę. Trząsł się ze strachu.

Krauze: – To było już po tym, jak został sprowadzony do kate-

gorii więziennych podludzi. Opowiedział mi, że jeden

z więźniów zarzucił mu na twarz ścierkę, w którą grypsujący wycierali ręce

po onanizmie. W myśl zasad więziennej sub-

kultury nie wolno takiego aktu wykonać bez powodu. Kryminali-sta, który łamał tę zasadę, narażał się na identyczną karę. Żaba nie zrobił niczego, co byłoby odstęp-stwem od więziennych reguł. Kry-minalistę, który go upodlił, dzień później Służba Więzienna wywio-zła poza Kraków, prawdopodob-

nie po to, by nie narażać go na tłu-maczenie się „grypserze”. Kiedy Krauze zameldował wychowawcy o stanie Jacka, usłyszał: „Pilnuj własnej dupy”, a funkcjonariusze natychmiast przenieśli go do innej celi. Żaba został sam.

Był drobny i nieśmiały. Kiedy prosił o zgodę na korespondencję, komendant więzienia zanotował na odwrocie jego podania: „Wyko-lejeniec i debil. Prośby nie popie-ram”. Mimo formalnego zniesie-nia stanu wojennego w 1983 roku, wiele regulacji prawnych z tamte-go okresu obowiązywało do końca lat 80. – gehenna młodego chłopa-ka miała więc trwać jeszcze długo, zanim znalazła tragiczny finał…

Niewygodne, stare sprawyKiedy Krauze wyszedł na prze-pustkę, Żaba również znalazł się tymczasowo na wolności. W 1988 roku dostał urlop w odbywaniu kary ze względu na stan zdrowia.

– Zaprosiłem go do siebie. Kie-dy go zobaczyłem, załamałem się. Nigdy nie widziałem tak zaszczu-tego człowieka. Prawie nic nie mó-wił, a kiedy żona podała placki ziemniaczane, złapał je oburącz, mimo że były gorące, mocno ści-snął w dłoniach i uciekł do kąta, gdzie jadł łapczywie odwrócony do nas plecami – wspomina pra-cownik MPK.

Żaba miał nadzieję, że więzien-ny koszmar więcej nie powróci, a utwierdził go w tej nadziei sam Jacek Kuroń. Po Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka w ko-ściele pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Krakowie, w sierpniu 1988 roku. Na spotkaniu prawie dwóch tysięcy osób z Kuroniem, ktoś zapytał o więźniów politycz-nych i wymienił nazwisko Żaby. Wówczas Kuroń dał Jackowi Ża-bie publicznie słowo, że więcej do więzienia nie wróci. Ten uwierzył i zaczął płakać.

57KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

T E R R O R Y Ś C I Z   M P K

Kiedy w lutym 1989 roku trwa-ły już rozmowy Okrągłego Stołu, dostał niespodziewanie nakaz powrotu na Montelupich. Nie miał mu kto pomóc: matkę stracił w dzieciństwie, sam nie potrafił upomnieć się o obiecaną wolność, nie potrafił dotrzeć do wielkich z „Solidarności”. Otworzył więc okno w mieszkaniu na ósmym piętrze i wyskoczył.

Dziś mało kto chce wracać do tamtych wypadków. Pracownicy Służby Więziennej twierdzą, że nie ma powodu, by bić się w piersi za

stare sprawy. Sędzia Józef Korbiel odszedł już na emeryturę. W kra-kowskim środowisku prawniczym ma opinię dobrego, łagodnego człowieka.

Jerzy Biederman jest jednym z najbardziej wpływowych pro-kuratorów w Małopolsce, pracuje w Prokuraturze Apelacyjnej w Kra-kowie. W rozmowie z Gawlikow-skim twierdził, że chciał tę sprawę poprowadzić jak najlepiej. Jednak przyznawał, że można było postą-pić inaczej.

Emerytowany pułkownik Służ-by Bezpieczeństwa, Urzę-

du Ochrony Państwa i Agencji Bezpieczeń-stwa Wewnętrznego, Je-rzy Stachowicz, w 2008 roku został mianowany na stanowisko eksperta sejmowej komisji śled-czej do spraw nacisków. Powołanie go wywołało sprzeciw dawnych kra-kowskich opozycjoni-stów. Krzysztof Bzdyl

i Ryszard Bocian złożyli do krakow-skiego oddziału Ko-misji Ścigania Zbrod-

ni Przeciwko Narodowi Polskiemu wnioski do-

tyczące przestępstw komunistycznych popełnionych przez Jerzego Stachowicza.

Pod naciskiem opinii publicznej, 20 maja

2008 roku, Stachowicz zrezygnował z prac w ko-

misji. Kazimierz Krauze zapy-

tany, co chciałby powiedzieć

osobom, które przy-

czyniły się do aresztowania

i śmierci Jacka Żaby, odpowiedział: – To my

z Jackiem mieliśmy rację. Gdyby nie takie akcje jak na-

sza, może dzisiaj nie moglibyśmy sobie tak swobodnie rozmawiać przez telefon. Komunizmu nie obaliliśmy, ale z pewnością przy-czyniliśmy się do zamknięcia nie-sławnego rozdziału naszej historii.

Pomimo przekonania o słusz-ności swojej sprawy, pracownikiem MPK do dzisiaj targają sprzeczno-ści. – Czasem myślę, co by było, gdyby… Ale nie chcę gdybać, bo gdybanie nie przywróci Jackowi życia. Nie żałuję tego, co zrobiłem – komentuje Krauze.

Wspomina, że po śmierci kole-gi, jego ojciec miał do niego żal, że to właśnie Jacka wybrał do akcji. Zdaniem Krauzego zapotrzebo-wanie na pewne postawy jest cały czas obecne. – Trzeba pilnować in-teresu robotnika. Ustrój się zmie-nił, a robotnik dalej musi walczyć o swoje – przyznaje z żalem pra-cownik MPK.

Kazimierz Krauze wraz z członkami Stowarzyszenia Kon-federatów Polskich, organizacji skupiającej działaczy i sympa-tyków pierwszej w Polsce partii politycznej o charakterze anty-komunistycznym – Konfederacji Polski Niepodległej, noc z 12 na 13 grudnia spędzał na ul. Ikara 5 w Warszawie. Co roku w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego stowarzyszenie manifestowało przed willą szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, gen. Woj-ciecha Jaruzelskiego przeciw akcji wojskowej PRL.

– Chcieliśmy przypominać Jaruzelskiemu, że w stanie wo-jennym zginęło wielu uczciwych ludzi, takich jak Jacek Żaba – pod-kreśla Krauze.

Grób Jacka Żaby znajduje się na cmentarzu Grębałowskim w Krakowie. Złomiarze ukradli krzyż z mogiły. – Zbieramy pienią-dze na nowy. Historia o Jacku nie może zostać zapomniana – mówi Kazimierz Krauze. n

Marcin Cymerys

58 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

Krzysztof STRUG

Około godziny 15.00, 12 sierpnia 1952 roku, przechodnie

z ulicy Siennej w Warszawie byli świadkami niecodziennego widowiska. Dwóch słaniających się

na nogach mężczyzn sterroryzowało kasjera tutejszej spółdzielni mieszkaniowej. Jeden z nich – próbując

utrzymać pion – celował do niego z pistoletu…

NAPAD NA OSTRYMGAZIE

59KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

AWA N T U R N I C Y, P I J A C Y I B I K I N I A R Z E

Jakże byłoby pięknie mieć tysiące, setki tysięcy, żyć jak królowie! – rozmarzył się Zdzisław Szczepkowski, były konserwator w spół-dzielni mieszkaniowej „Re-

kord” na warszawskiej Woli, wy-rzucony z pracy za nadużywanie alkoholu.

Jego rozmówca – Jerzy Świą-tek – również były pracownik techniczny spółdzielni, słuchał z uwagą, w tym samym skupieniu nalewając do głębokich literatek po kolejnej „setce” czystej wódki. Panowie wychylili do dna, zagryź-li chlebem ze smalcem i zadumali się nad szarzyzną własnego życia oraz wizją wielkiej fortuny.

Temat szybkiej poprawy losu powracał w ich alkoholowych dys-kusjach wielokrotnie. Gdzie moż-na było szybko „zarobić” wielkie pieniądze? Znali tylko jedno takie miejsce – u ich dawnego praco-dawcy, który zresztą obu wyrzucił za picie w miejscu pracy.

Wystarczyłoby tylko przejąć kasetkę z pieniędzmi spółdzielni. Co miesiąc zapełniała się wpły-wami z tytułu czynszów od kilku tysięcy członków. – Raz widzia-łem rozliczenie. Kasjer przy mnie zliczał! Było tego ze 150 tysięcy! – opowiadał wyraźnie podekscyto-wany Szczepkowski.

Z rozmowy na rozmowę, z po-pijawy na popijawę, u kompanów zaczął dojrzewać śmiały plan.

– A gdyby tak zwinąć im kaset-kę z utargiem? No niechby i tylko miesięcznym! To by nas ustawiło do końca życia. Żylibyśmy ni-czym królowie! – snuli marzenia. Nawet nie wiedzieli, kiedy zaczęli podchodzić do sprawy poważnie. Litry wypitej wódki pozwoliły im zapomnieć, że na początku trakto-wali to tylko jako fantazję.

Jerzy Świątek – były saper w Wojsku Polskim – miał znajomego. Po jednej z popijaw, gdy znów całą noc, oprócz wódki, raczyli się wizjami bogactwa i na-

wzajem upewniali, że „zrobią to”, wybrał się do Ostrołęki, do kolegi nazwiskiem Józef Byczyk. Znali się jeszcze z wojska. By-czyk, który też służył w jednostce saperskiej, od zawsze miał zami-łowanie do zabawek dla prawdzi-wych mężczyzn. Po obaleniu butelki bimbru, którą zakupił w miejscowej melinie, pochwalił się przyjacielowi swoim arsena-łem. We wnęce pod podłogą trzy-mał trzy poniemieckie granaty z czasów drugiej wojny światowej i pistolet Mauser. Wszystko to zo-stawił mu ojciec, były partyzant Armii Krajowej, który kilka lat po wojnie zmarł.

– Jak trzeba ci pomóc Jurek, to trzeba – Byczyk wskazał na za-winiętą w szmatkę broń. Dopili flaszkę, potem gospodarz otwo-rzył drugą, a że szafka świeciła pustkami, ugotował w garnku ziemniaki, którymi zagryzali, upijając się nieomal do nieprzy-tomności.

Na drugi dzień Świątek zapa-kował do torby „podarunek” od kolegi, wsiadł do autobusu i wró-cił do Warszawy. Wspólnie ze Szczepkowskim ustalili, że skok należy przeprowadzić po 10 sierp-nia. Wtedy spółdzielnia będzie miała pełną kasę z czynszów. Ile tego może być? Wystarczająco dużo, by do końca życia pławić się w luksusie.

– 20 tysięcy członków – po 80 zł czynszu daje jakieś 160 tysię-cy – wyliczali.

Bajeczna suma – biorąc pod uwagę, że przeciętne roczne wy-nagrodzenie w 1952 roku wyno-siło niecałe 8000 zł. Miesięcznie w tamtym czasie zarabiało się śred-nio 660 zł.

Zaopatrzeni w broń, podjęli decyzję: zaatakują kasjera. Zrobią to, kiedy wyjdzie z miejsca pracy i jak zwykle uda się do najbliższe-go banku spółdzielczego, by tam wpłacić cały utarg. To była ich okazja.

Dla kurażu

Był piękny letni dzień 12 sierp-nia 1952 roku. Kronika filmowa nadawała uroczystości z okazji obchodów 40-lecia bolszewickiej „Prawdy”. Płomienne przemówie-nie o zasługach pisma na drodze budowy światowego socjalizmu wygłaszał m.in. premier Józef Cy-rankiewicz. W radiu leciały prawie wyłącznie utwory patriotyczne i ideologicznie słuszne. Proleta-riacki naród polski zasłuchiwał się w takich pieśniach jak: „Ukocha-ny kraj!” Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze (muzykę rozrywkową wprowadzano stopniowo dopiero od śmierci Stalina w 1953 roku).

Tego dnia Zdzisław Szczep-kowski już wcześnie rano zjawił się u przyjaciela. Obaj byli mocno zdenerwowani. Świątek zrobił go-ściowi kawę zbożową i poczęstował kanapką z cebulą. Co tu robić? Do zamknięcia biura zostało kilka go-dzin. Dopiero około 15.00 kasjer wychodził z kasetką pełną forsy.

– A może by coś tak… – Świą-tek nie czekał na koniec zdania. Wiedział doskonale, o co chodzi koledze.

Głupio było przyznać, ale mie-li stracha. Sięgnął po dwie szklan-ki, z szafy wyciągnął butelkę, na-stępnie obrał kilka główek cebuli na zagrychę. Trzeba było zaprawić się dla kurażu.

Tak minęło kilka godzin. W międzyczasie, po jednej półli-trówce, pękła i druga. Przyjaciołom języki zaczęły się plątać, jednak nie zapomnieli, że mają jeszcze „robotę” do wykonania.

– Zdzisiek, wstawaj! Wpół do trzeciej! – Świątek klepał Szczepkowskiego, który po tym, jak podniósł się z krzesła, miał spore problemy z utrzymaniem pionu. – Wstawaj Zdzisiek, idzie-my po te miliony! – rzekł głośniej i mocniej stuknął kolegę, któremu się przysnęło.

60 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

AWA N T U R N I C Y, P I J A C Y I B I K I N I A R Z E

Po wyjściu świeże powietrze nie-co ich ocuciło. Pewniejszym kro-kiem udali się w stronę przystanku autobusowego. Akurat nadjechał „ogórek”. Kilkanaście minut póź-niej wysiedli obok siedziby spół-dzielni. Przycupnęli na ławce po drugiej stronie ulicy i przyglądali się drzwiom wyjściowym.

– A może by tak, Zdzichu, od-puścić? – Szczepkowski spojrzał na przyjaciela.

– Co ty? Zobaczysz, pójdzie nam jak z płatka – odparł kumpel z niezachwianą pewnością.

Wypite pół litra wódki na głowę hamowało wszelkie wątpli-wości. Humor go nie opuszczał. O mało nie wygadał się o napa-dzie już w autobusie, gdy wdał się w rozmowę z jakąś babcią, przewo-żącą w koszyku warzywa.

Ucieczka

Po 15.00 księgowy spółdzielni mieszkaniowej „Rekord”, miesz-czącej się przy ulicy Siennej na warszawskiej Woli, wyszedł z bu-dynku. Towarzyszyło mu dwóch pracowników działu techniczne-go, którzy jak zwykle „konwojowa-li” do banku kasjera z pieniędzmi.

– Wstawaj Zdzichu! Są! – Świą-tek klepnął przyjaciela i z trudem się podniósł.

Następnie obaj przeszli na dru-gą stronę ulicy, podtrzymując się dla pewności. Gdy zbliżyli się do pracowników spółdzielni, ci nie rozpoznali od razu złych zamiarów.

– Świątek! Co ty tu… – kasjer nie zdążył wypowiedzieć całego zdania, gdy ujrzał poniemieckiego Mausera.

– Dawaj forsę! – usłyszał.– Coś ty, zgłupiał? Jurek? – ka-

sjer próbował dyskutować. – Dawać forsę, bo zabijemy! –

Szczepkowski wyciągnął z torby granat. – Rozpieprzymy was w po-wietrze! – gdy mówił, język cały czas mu się plątał, ale czerwona od alkoholu twarz zdradzała zacięcie.

Po drugiej stronie ulicy kil-ka osób przystanęło. Po chwili zrobiła się z tego niemała grupa, przyglądająca się w napięciu roz-wojowi sytuacji. W końcu kasjer widząc, że napastnicy nie żartują, rzucił im na ziemię zamkniętą torbę z kasetką pełną pieniędzy. Szczepkowski schylił się po nią, o mało nie upadając.

– Co wy? Schlali się i wariują? – zaśmiał się jeden z konwojentów.

– Zamknij gębę, bo łeb ustrze-lę! – usłyszał w odpowiedzi.

Szczepkowski z najwyższym trudem zdołał podnieść torbę z chodnika, po czym razem ze Świątkiem puścili się biegiem na drugą stronę ulicy. Ich ruchy wska-zywały, że są już bardzo mocno „zmęczeni”. Po drodze Świątkowi wypadł z rąk pistolet, co wywołało salwę śmiechu wśród gapiów.

– Wołajcie milicję! – krzyknął ktoś z tłumu. Ludzie byli podmi-nowani. – Oni są zalani w trupa! – Daleko nie uciekną – krzyknął inny. – Łapać ich!

Hasło podziałało. Takiego pościgu Warszawa w swojej hi-storii nie widziała. Za dwójką słaniających się na nogach rabu-siów puściła się grupa kilkunastu mieszkańców wraz z obrabowa-nym kasjerem i pracownikami. Pijani uciekinierzy gonili co sił w nogach, jednak pół litra na gło-wę robiło swoje. Z trudem łapali oddech. Wbiegali na ulice prosto przed maski nadjeżdżających sa-mochodów. Na przełaj pokonywa-li skwery i place zabaw. W końcu zabrakło im sił. Ciężko oddycha-jąc, oparci o drzewo, ujrzeli grupę pościgową. Świątek nie namyślając

61KRYMINALNY ŚWIAT PRL-u

AWA N T U R N I C Y, P I J A C Y I B I K I N I A R Z E

się, rzucił na ziemię torbę pełną forsy. Banknoty rozsypały się na jezdni, niektóre wirowały podry-wane przez wiatr. To jednak nie za-trzymało rozwścieczonego tłumu. Po kilkuset metrach „gangsterzy” leżeli na chodniku, obezwładnie-ni przez mieszkańców. Kilkana-ście minut później w kajdankach wsiadali do radiowozu Milicji Obywatelskiej.

★ ★ ★

O napadzie z bronią w ręku na ulicy Siennej w Warszawie szeroko rozpisywało się „Życie Warszawy”, piętnując sprawców. Zostali okre-śleni mianem awanturników, pi-jaków oraz bikiniarzy. To ostatnie pojęcie było w latach 50. wyjątko-wo często używane przez władzę, by napiętnować realnych bądź fikcyjnych „wrogów ludowych”. Pod hasłem bikiniarstwa kryła się subkultura młodzieżowa, próbu-jąca nawiązywać ubiorem i spo-sobem zachowania do stylu życia młodzieży z Zachodu. W nomen-klaturze partyjnej określenie funk-

cjonowało jednak jako synonim odszczepieńca, wroga, przeciwni-ka socjalistycznej ojczyzny.

Tuż po zatrzymaniu, bada-nie krwi wykazało u Świątka i Szczepkowskiego po 3 promile alkoholu w organizmie. Broń, którą sterroryzowali kasjera spół-dzielni, była nienabita i zepsuta. Mimo to sąd nie miał dla spraw-ców wyrozumiałości. Za napad w alkoholowym widzie skazał obu na 15 lat za kratkami. Sen o milio-nach i życiu w luksusie skończył się bolesnym i trzeźwym przebu-dzeniem – w więzieniu.

Pijany PRLPrzytoczona powyżej historia brzmi strasznie i śmiesznie zara-zem. W realiach epoki „słusznie minionej” wcale nie była czymś wyjątkowym. Wręcz przeciwnie – można powiedzieć, że mieściła się „w normie”, bowiem prze-stępstwa w alkoholowym zwidzie zdarzały się bardzo często. Przy-kłady zresztą szły od władzy. Nie-

jednokrotnie za alkoholowymi ekscesami z bronią w ręku stali funkcjonariusze UB czy też SB, a świeżo po wojnie oficerowie Ar-mii Czerwonej i Wojska Polskiego. Wystarczy wspomnieć o takiej postaci jak generał Karol Świer-czewski (oryginalne nazwisko to Tenenbaum), którego PRL hono-rowała wizerunkiem na banknocie 50-złotowym oraz jego imieniem tytułowała ulice. Generał „co się kulom nie kłaniał”, poza tym, że był wysoce nieudolnym oficerem, miał zwyczaj zaczynania dnia od wypicia kubka czystego spirytusu. Obowiązek dostarczenia napitku ciążył na jego adiutancie. Podczas wielogodzinnych popijaw gene-rałowi zdarzało się m.in. wymie-rzać sprawiedliwość dezerterom. Dokonywał egzekucji kompletnie zalany, wyrwany wprost z libacji, często w samej bieliźnie.

Podobnych przykładów jest wręcz na pęczki. W latach 40. na Śląsku terror szerzył m.in. komen-dant posterunku Milicji Obywa-telskiej w Sosnowcu – Stanisław Kogut, który podczas przesłuchań w pijackim widzie maltretował

62 D E T E K T Y W E X T R A n r 2 / 2 0 1 6

AWA N T U R N I C Y, P I J A C Y I B I K I N I A R Z E

niewinnych ludzi bądź ich roz-strzeliwał.

Przestępstwa po alkoholu stano-wiły w czasach komunistycznych codzienność. Polska Rzeczpospo-lita Ludowa wódką stała, choć władza maskowała niewygodne dane. Szczyt spożycia przypadał na lata 70. i wczesne lata 80. Według obecnych obliczeń – na podstawie dostępnych danych statystycz-nych – w 1980 roku Polacy wypili aż półtora miliarda butelek wódki! Apogeum pijaństwa wiązało się z problemami gospodarczymi. Sklepowe półki świeciły pustkami, ale wódki nigdy nie brakowało. Zresztą o zaopatrzenie dbała sama

władza, która – pozornie walczyła z plagą pijaństwa – jednak w rze-czywistości budżet kraju czerpał z tego gigantyczne dochody. W po-łowie lat pięćdziesiątych wpływy ze sprzedaży alkoholu stanowiły oko-ło 11 procent budżetu, w 1960 roku – około 9 procent, w 1970 roku – około 11,5 procenta, w 1975 roku – około 12,5 procenta, by w 1980 roku przekroczyć 14 procent. W czasach Edwarda Gierka jeden sklep z wódką przypadał na około 630 mieszkańców. Dla porównania – w Finlandii jeden punkt sprzeda-ży napojów wyskokowych „obsłu-giwał” ponad 27 tys. osób.

W PRL-u pili wszyscy – od ro-botników budowlanych, po

dygnitarzy partyjnych. Przykłady szły

z samej góry.

W PRL-u niemal każdy dorosły i pijący orien-tował się, że by stworzyć smaczny napitek, należy zapamiętać jedynie datę bitwy pod Grunwaldem. To w niej ukryty był „szyfr” odpowiednich proporcji, a więc: kilogram cukru, cztery litry wody i 10 dekagramów

drożdży. Czyli 1+4+10, co daje 1410.

CZYWspomnieć należy choćby przy-wódcę zaprzyjaźnionego państwa radzieckiego – Leonida Breżniewa, który kompletnie zalany, podczas VII zjazdu PZPR przed setkami delegatów zaintonował „Między-narodówkę”, a następnie „dyrygo-wał” śpiewającymi.

Wybór trunków nie był jednak szczególnie bogaty. Na stołach do-minowała czysta wódka. Symbo-lem knajpianego upijania się do dziś pozostaje natomiast tzw. lor-neta z meduzą. Pod tą nazwą kry-ją się dwie pięćdziesiątki czystej wódki i zagryzka, czyli nóżki wie-przowe w galarecie. Nieco lepiej z wyborem alkoholi było w latach 70., kiedy władza chcąc „ściągnąć” z rynku dolary przesyłane obywa-telom od rodzin z USA, urucho-miła sieć sklepów z zagranicznym asortymentem – zwanych Pewexa-mi. Wraz z nimi pojawił się szerszy wybór wódek czy koniaków, choć i tak większości społeczeństwa nie stać było na co dzień na takie luk-susy. Oprócz wódki pozostawały więc tanie wina i piwa w barach piwnych, które ze względu na złą sławę nazywano „mordowniami”.

W latach 80. walkę z alkoholi-zmem w czasie pracy podjął, stro-niący od wódki, generał Wojciech Jaruzelski. Wyższa kadra oficerska, przyzwyczajona do mocno zakra-pianych imprez, przy niepijącym przełożonym musiała się krygować. W 1981 roku wprowadzono alkohol na kartki. Rok później drastycznie ograniczono liczbę sklepów z wód-ką. Wprowadzony został też zakaz sprzedaży mocniejszych alkoholi przed godziną 13.00. Społeczeństwo poradziło sobie jednak z takimi ograniczeniami. Kwitło bimbrow-nictwo i nielegalny handel, a wódka funkcjonowała jako równoległy do pieniądza środek płatniczy. n

Krzysztof Strug

Niektóre szczegóły zostały zmie-nione.

NOWE OBLICZA

JU˚ DOST¢PNE

Szukaj nas na:www.magazyndetektyw.pl

facebook.com/magazyndetektyw

KRYMINALNA POLSKA

TYLKO PRAWDZIWE HISTORIE

Czytaj w sieci... Posłuchaj...

AUDI

OBOO

K

TYLKO HISTORIE PRAWDZIWE

KRYMINALNA POLSKAcz. 2

Zemsta niejedno ma imię

T Y L K O P R A W D Z I W E H I S T O R I E !

R E K L A M A

Z A G A D K A K R Y M I N A L N A

Paweł Tarłowski dowiedział się o śmierci ojca, Jana, w lipcu 1988 roku. Telefonicznie poinformowała go o tym niedoszła maco-

cha – Anna Nowicka. Owdowiały Jan Tarłow-ski związał się ze śliczną Anią ku niezadowo-leniu syna i najbliższej rodziny. Kobieta była dużo młodsza od swojego partnera i według otoczenia nie kierowała nią miłość, ale chęć wygodnego życia u boku starszego, zamożnego pana. Podejrzewano, że polując na majątek, chce zaciągnąć go przed ołtarz. Śmierć Jana prawdopodobnie pokrzyżowała jej plany.

Kiedy Paweł Tarłowski dowiedział się o śmierci ojca, natychmiast udał się do jego mieszkania. Ojciec trzymał w sejfie sporą ilość dolarów i marek niemieckich. Pieniądze były oczywiście zdobyte w nielegalny sposób. Star-szy pan dawno temu przekazał synowi szyfr do sejfu i poinformował, że gdyby coś mu się stało, gotówka należy do niego. Niestety, oka-zało się, że skrytka była pusta.

Gdzie są dolary?

Paweł Tarłowski podejrzewa, że pienią-dze zagarnęła sprytna Anna. Dzwoni do niej i oskarża o kradzież. Kobieta uparcie twierdzi, że nie miała pojęcia o skrytce i ukrytych w niej pieniądzach. Mężczyzna nie wierzy w te słowa, a na-wet wyczuwa w jej głosie nutę zdenerwo-wania.

Paweł Tarłowski nie może zgłosić milicji kradzie-ży pieniędzy, ponieważ nieudokumentowane posiadanie obcej waluty nie jest legalne. Dlatego na własną rękę chce odzyskać pieniądze ojca. Uruchamia swoje kontakty i postanawia, że spra-wą zajmie się „prywatny” detektyw. Pokazuje mu zdjęcie Anny, które zabrał z komody, kiedy wście-kły opuszczał mieszkanie ojca.

Wynajęty przez młodego Tarłowskiego detektyw śledzi Annę No-wicką. Młoda kobieta, nie czekając na pogrzeb starszego kochanka, udaje się w podróż pociągiem nad morze. Nie ma pojęcia, że jest śledzona.

Anna Nowicka wysiada na dworcu w Sopocie i pierwsze kroki kieruje do aparatu telefonicznego. Dzwoni do swojego kochanka i ustalają dalszy plan działania. Po zakończonej rozmowie kobieta udaje się do hotelu Grand.

Anna Nowicka cały czas nie domyśla się, że jest obserwo-wana. Prywatny detektyw udaje się za nią do hotelu Grand. Niestety nie udaje mu się dostrzec, jaki pokój będzie zaj-mowała kobieta. Dlatego, gdy tylko Anna znika w koryta-rzu, podchodzi do recepcjonisty, podsuwa mu zwitek bank-notów i pyta o numer pokoju Nowickiej. Mężczyzna za kontuarem chwilę się waha, czy udzielić poufnej informa-cji, jednak kolejne banknoty rozwiewają jego wątpliwości. Kiedy detektyw dowiaduje się, gdzie szukać Anny, ku za-skoczeniu recepcjonisty nie kieruje swoich kroków w tamtą stronę, a siada w holu i zajmuje się studiowaniem gazety. Nie mija 10 minut, kiedy ponownie pojawia się Nowicka. Podchodzi do recepcji z pytaniem, gdzie może zjeść dobry obiad, po czym wychodzi z hotelu.

Kiedy tylko Anna Nowicka wyszła z ho-telu, detektyw udał się do jej pokoju. Przy pomocy wytrycha otworzył drzwi i wszedł do środka. W pomieszczeniu panował porządek. Na podłodze leżała niedbale zapakowana walizka. Mężczy-zna sprawdził hotelowe szafki, ale ni-gdzie nie było poszukiwanej przez nie-go gotówki. Jego zdaniem, jeśli kobieta rzeczywiście ukradła pieniądze i przyje-chała z nimi do Sopotu, musiała zosta-wić je w pokoju, ponieważ opuszczająca Grand nie miała ze sobą torby. Jedynie na ramieniu niewielkich rozmiarów torebkę, która mogła pomieścić co najwyżej portfel, pomadkę i grzebień. Detektyw zabrał się za przeglądanie za-wartości walizki. Podejrzewał, że może mieć tzw. drugie dno. Niestety się mylił. Zawartość bagażu była typowo kobieca, jednak to wystarczyło, aby detektyw był pewien, że namierzył złodziejkę.

Co spowodowało, że detektyw nabrał pewności, że to Anna Nowicka ukradła pieniądze?

1 2

3 4

5

6

Gdzie są dolary?

Jeśli udowodnisz, że to ona, 30 pro-cent będzie twoje. To niezła sumka!

Zgoda, ale teraz zaliczka na tzw. koszty operacyjne.

Jestem na Centralnym. Panna wybiera się nad morze. Ma ze sobą

sporą walizkę. Co mam robić?

Jedź za nią!

Hej kotku, jestem już w Sopocie. Musiałam wcześniej prysnąć, ten małolat czegoś się domyśla.

Zatrzymaj się w Grandzie., oczywiście na koszt starego. Jutro do ciebie dojadę i coś wymyślimy.

Czy znajdzie się wolny pokój na jedną noc? Cena nie ma

znaczenia.

Dla tak pięknej pani na pewno znajdziemy coś odpowiedniego.

Mam Cię kotku!