51

The Walking Dead. Żywe Trupy. Zejście

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Przed wami zupełnie nowa historia uzupełniająca komiksowo-serialowe UNIWERSUM THE WALKING DEAD. Z popiołów mrocznej przeszłości rodzi się nowe Woodbury. Oaza bezpieczeństwa w świecie opanowanym przez żywe trupy. Po śmierci Gubernatora Woodbury znów jest wolne. Jednak życie wcale nie jest teraz łatwiejsze. Zwłaszcza że do miasta zmierza horda żywych trupów. Największa, jaką kiedykolwiek widziano. Tymczasem mieszkańcy Woodbury odkrywają nieopodal grupę pod przywództwem charyzmatycznego kaznodziei. Potrzebują pomocy, ale w zamian są gotowi przyłączyć się do walki o Woodbury.

Citation preview

R O B E R T K I R K M A N P R Z E D S T A W I A

ZEJSCIE

ŻYWE TRUPY

SERIA „THE WALKING DEAD”:

1) 2) 3)

NARODZINY GUBERNATORADROGA DO WOODBURYUPADEK GUBERNATORA część 1

UPADEK GUBERNATORA część 2

ZEJŚCIE

INWAZJA (ang. Invasion)

Trylogia o Gubernatorze

Inne książki

Wkrótce:

TŁUMACZENIEBARTOSZ CZARTORYSKI

J A Y B O N A N S I N G A

KRAKÓW 2015

R O B E R T K I R K M A N P R Z E D S T A W I A

ZEJSCIE

ŻYWE TRUPY

NASZA KSIĘGARNIA www.labotiga.pl

www.wydawnictwosqn.pl

DYSKUTUJ O KSIĄŻCE /WydawnictwoSQN

/WydawnictwoSQN

/SQNPublishing/

/

/

N

Szukaj naszych książek również w formie

elektronicznej

k eej

Wspieramy środowisko! Książka została wydrukowana na papierze wyprodukowanym zgodnie z zasadami zrównoważonej gospodarki leśnej.

RobeRt KiRKman’s the WalKing DeaD: Descent

Text Copyright © 2014 by Robert Kirkman, LLC.Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015

Copyright © for the Polish translation Bartosz Czartoryski 2015

Redakcja i korekta – Sonia Miniewicz, Aneta Wieczorek / Editor.net.plOpracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.plRysunek na okładce – Rafał Szłapa

Published by arrangement with St. Martin’s Press, LLC.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana

ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub

magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015ISBN: 978-83-7924-350-1

Pamięci Jane Catherine Parrick3 grudnia 1928 – 21 marca 2014

PODZIĘKOWANIA

Zaciągnąłem ogromny dług wdzięczności u Mistrza, żywej legendy, pana Roberta Kirkmana, człowieka, który wręczył mi kluczyki do rodzinnego sportowego auta. Dziękuję też Davidowi Alpertowi za jego niezwykłą umiejętność makrozarządzania, Andy’emu Cohenowi za podzielenie się ze mną rozległą wiedzą o świecie i ironiczne komentarze, Brendanowi Deneenowi za spektakularną redakcję i wytłumaczenie mi różnicy po-między słowami „bynajmniej” i „przynajmniej”, Nicole Sohl za kontrolę ruchu, Justinowi Velelliemu za cudny PR, Lee Ann Wyatt z The Walker Stalkers za przyjęcie godne gwiazdy rocka i Kemperowi Donovanowi z Circle of Confusion za pokazanie mi paru genialnych sztuczek. Muchas gracias także dla Jima Mortensona i Joego Chouinarda z Comix Revolu-tion Evanston, Charlesa Robinsona z Eagle Eye Books Atlanta, Jamesa z The Walker Stalkers oraz Stephanie Hargadon, Courtney Sanks, Bry-ana Ketta, Morta Castle’a, Jeffa Siegela, Shawna Kirkhama, dobrych lu-dzi ze Skybound i moich dwóch hipsterskich synów, Joeya i Billa Bonan-singów (kocham was, panowie). I na koniec chciałbym wykrzyczeć swoje podziękowania dla miłości mojego życia, niesamowitej artystki, przy-jaciółki i wspólniczki w zbrodni, Jill M. Norton (Lo ti amerò per sempre).

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jezioro ogniaNadeszły dni pomsty, nadeszły dni odpłaty. Izrael wtedy pozna, czy prorok jest głupcem, mąż natchniony szalonym, z powodu twoich win i wielkiej nienawiści.Efraim czyha przy namiocie proroka, sidło ptasznika jest zastawione na wszystkich jego drogach, nienawiść w domu jego Boga.

– Księga Ozeasza 9:7–8*

* Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Warszawskiej – przyp. tłum.

JEDEN

Cichy poranek stwarza pozory spokoju, lecz ta spalona doszczętnie łu-pina, jeszcze niedawno mogąca nazywać się miasteczkiem, niedługo będzie się nim cieszyć, podgryzana przez nadciągające kłopoty, które, przynajmniej z początku, nawarstwiają się niezauważone przez miesz-kańców.

Rozchodzi się miarowe walenie młotków i zgrzytanie pił. Niesione wiatrem nawoływania stają się coraz śmielsze. Sprzyjające pracy, zadzi-wiająco przyjemne zapachy drzewnego dymu, smoły i kompostu wypeł-niają ciepłe powietrze. Atmosfera odnowy – może nawet nadziei – jest niemalże namacalna. Nieznośny upał już daje się mocno we znaki, choć od lata dzieli pracujących dobry miesiąc albo nawet i dwa, bowiem dzi-kie róże rosnące chętnie przy niszczejących torach kolejowych jeszcze nie zmarniały, a niebo ma, jak zwykle w tej części kraju w ostatnich ty-godniach wiosny, charakterystyczną, intensywną barwę jaja rudzika.

Zdopingowani przez burzliwy upadek reżimu, a także realną możli-wość demokratycznej koegzystencji, zgodnego życia pośród ruin cywili-zacji dotkniętej przez śmiertelną epidemię, obywatele Woodbury w sta-nie Georgia – położonego około osiemdziesięciu kilometrów od Atlanty małego kolejowego miasteczka, z którego pozostały jedynie okopcone

14 jay bonansinga

budynki i podniszczone, spękane, zaśmiecone ulice – zrekonstruowali swoją niedużą społeczność niczym łańcuch DNA, tym razem formując trwalszy, silniejszy organizm.

Lilly Caul jest bezpośrednią przyczyną tego swoistego renesansu. Jednak ta szczupła, urodziwa, zaprawiona w boju młoda kobieta o kasz-tanowych włosach i twarzy w kształcie serca niechętnie stanęła na czele osiedla.

Jej głos rozlega się z każdego zakątka miasteczka, niesiony przez ła-godną bryzę, która nadaje mu autorytarny ton i unosi nad wierzchołki dębowego zagajnika i topoli porastających promenadę ciągnącą się na zachód od toru wyścigowego. Zdaje się, że słychać ją z otwartych okien, alejek i zakamarków areny, kiedy rozprawia z werwą godną f lorydzkiego agenta nieruchomości próbującego opchnąć stojącą na nabrzeżu posia-dłość.

– Zabezpieczona strefa nie jest duża, muszę to przyznać – mówi otwarcie niezidentyfikowanemu słuchaczowi – ale planujemy ją poszerzyć i prze-sunąć tamto ogrodzenie przynajmniej o  długość jednego budynku na północ, a z tamtej strony, na południu, może nawet o dwa albo trzy, i niedługo docze-kamy się tutaj miasta w mieście, gdzie dzieciaki podczas zabawy nie będą mu-siały drżeć o swoje życie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pewnego dnia staniemy się niezależni i samowystarczalni.

Motywujący monolog Lilly rozchodzi się echem po osiedlu i pene-truje każdy kącik miejskiego stadionu, jeszcze niedawno będącego kró-lestwem nieokiełznanego szaleństwa  – organizowano tam bowiem krwawe walki  – gdzie pod kratką odpływową uwięziona jest ciemna postać, której zwęglona twarz odwraca się w kierunku, skąd dochodzi głos, z  mechaniczną nagłością talerza satelitarnego odbierającego sy-gnał z przestrzeni kosmicznej.

Chudzielec ten niegdyś pracował na farmie, lecz po śmierci jego mięś- nie zwiotczały, a gęsta czupryna słomianych włosów znacznie się prze-rzedziła. Ożywiony truposz z poczerniałą od płomieni twarzą wpadł przez uszkodzoną kratkę podczas niedawnego zamieszania, które ogarnęło dotknięte pożarem miasteczko, i od tamtej pory – a minął już

15the walking dead. żywe trupy

tydzień – siedzi tam, przez nikogo niezauważony, taplając się w błocie, ciemności i smrodzie.

Stonogi, żuki i inne robactwo łazi niestrudzenie po jego trupio bla-dej twarzy i podartych jeansach, których materiał jest tak poprzecierany, że ledwie można go odróżnić od martwej skóry. Zbłąkany szwendacz, pojmany niegdyś przez okrutnych gladiatorów zaszczycających arenę swoją obecnością, jest tylko jednym ze zmartwień, z których istnienia nie zdają sobie jeszcze sprawy mieszkańcy miasteczka, łącznie z Lilly, a które okażą się brzemienne w skutkach.

Głos dziewczyny staje się głośniejszy z każdym krokiem. Panna Caul zbliża się do areny, a za nią słychać szuranie jeszcze kilku par stóp.

– Pewnie zadajecie sobie pytanie: „Czy mam przywidzenia, czy kiedy nikt nie patrzył, nad miasteczkiem przeleciał gigantyczny latający spodek?”. Oto tor wyścigowy w Woodbury, który określić można pozostałością z dawnych, szczę-śliwszych lat, gdy w piątkowe popołudnie do pełni szczęścia ludziom wystar-czał kubełek smażonego kurczaka i gromada nacierających na siebie starych aut, plujących obficie spalinami. Nadal dumam, co z nim zrobić… ale myślimy nad urządzeniem tam ogromnego publicznego ogrodu.

Martwy farmer kryjący się w śmierdzącym bajorze przepustu ście-kowego ślini się na perspektywę rychłego kontaktu z żywą tkanką. Za-czyna bezwarunkowo kłapać szczęką, zgrzyta cichutko zębami i przy-suwa się do ściany kanału, ślepo macając powietrze, jakby chciał schwy-tać promienie słońca przeciskające się przez kratę. Przez cienkie żelazne pręty patrzy na cienie siedmiorga idących w jego stronę ludzi. Pchany instynktem, przypadkowo opiera prawą stopę na kępie trawy porasta-jącej kruszące się cegły.

Szwendacze nie potrafią się wspinać, nie kieruje nimi cel inny niż bezmyślna konsumpcja, nie czują nic poza głodem, ale ten trup nie-oczekiwanie znajduje odpowiednie podparcie i dosięga krawędzi kratki, przez którą poprzednio spadł.

I kiedy jego mlecznobiałe, okrągłe jak guziki oczy nareszcie mogą wyjrzeć poza ciemność studzienki, natychmiast skupiają się na naj-bliższej postaci: małej dziewczynce w  łachmanach, ośmio-, może

16 jay bonansinga

dziewięcioletniej, która idzie z  grupą dorosłych, przy Lilly, z  naiwną, szczerą ciekawością wypisaną na umorusanej twarzy.

Czający się pod ziemią trup spina się jak ludzka sprężyna, wyda-jąc przy tym niski warkot niczym zatarty silnik, jego martwe mięśnie drgają, pobudzone sygnałami przesyłanymi przez ożywiony system ner-wowy. Poczerniałe, pozbawione warg usta odlepiają się od pokrytych nalotem zielonych zębisk, ślepia przypominające mleczne koncentrują się na ofierze.

– Prędzej czy później usłyszycie pewne plotki – mówi Lilly do swoich wy-mizerowanych gości, przechodząc zaledwie centymetry od kratki od-pływowej.

Kobieta oprowadza niedużą grupę, na którą składa się rodzina na-zwiskiem Dupree – wychudzony, na oko czterdziestoletni ojciec Calvin, jego zabiedzona żona Meredith i  troje obdartusów: dwunastoletni Tommy, dziewięcioletnia Bethany i pięcioletni Lucas. Klan Dupree zawi-tał do miasteczka Woodbury zeszłej nocy w poobijanym kombi, Fordzie LTD. Padali z niedożywienia, stąpając po cienkiej granicy życia i śmierci; praktycznie odbijało im z głodu. Lilly się nimi zaopiekowała. Osiedle po-trzebuje rąk do pracy, nowych mieszkańców, świeżej krwi, ludzi, którzy pomogą temu miejscu rozkwitnąć i wezmą na swoje barki ciężkie zada-nie zbudowania zgodnej społeczności.

– Równie dobrze możecie usłyszeć je ode mnie – dodaje Lilly, przy-stając.

Ma na sobie uniwersytecką bluzę z kapturem i podarte jeansy, kciuki zatknęła za pas z bronią. Choć ledwie przekroczyła trzydziestkę, na jej twarzy odcisnęło się piętno ostatnich miesięcy, znacznie ją postarza-jąc. Czerwonawe pukle spięła w koński ogon, jej orzechowe oczy lśnią, a iskierka błyszcząca w mroku źrenicy zdradza po części nieprzeciętną inteligencję, a  po części doświadczenie godne zaprawionego w  boju

17the walking dead. żywe trupy

wojownika, który widział już niejedno. Dziewczyna ogląda się przez ra-mię i woła do siódmej, stojącej za nią postaci:

– Chcesz im opowiedzieć o Gubernatorze, Bob?– Niekoniecznie – mówi starszy mężczyzna o umęczonym uśmiechu

rozświetlającym jego pooraną zmarszczkami, szorstką twarz; ciemne włosy zaczesał do tyłu, odsłaniając pożłobione istnymi koleinami czoło. Pas z amunicją przerzucił przez mokrą od potu batystową koszulkę. Bob Stookey, mimo że ma przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, garbi się, przygnieciony ciągłym zmęczeniem charakterystycznym dla trzeźwie-jącego pijaczyny, którym w rzeczywistości jest. – Ty gadaj, Lilly, dziecino.

– Okej… no więc… przez większą część roku – zaczyna mówić kobieta, patrząc to na jednego członka rodziny Dupree, to na drugiego; chce w ten sposób podkreślić wagę słów, jakie zaraz wypowie – całe to mia-sto musiało znosić tyranię niebezpiecznego człowieka imieniem Philip Blake. Sam wolał nazywać się Gubernatorem. – Pozwala sobie na krót-kie westchnięcie, ni to śmiech, ni to obrzydzenie. – Tak… zdajemy sobie sprawę z ironii. – Bierze oddech. – Tak czy inaczej… był zwyczajnym so-cjopatą, paranoikiem cierpiącym na urojenia. Jednak jakoś dawał sobie radę. Ciężko mi to przyznać, ale… przynajmniej przez jakiś czas wyda-wał się większości z nas złem koniecznym.

– Przepraszam… eeee… Lilly, prawda? – odzywa się Calvin Dupree.Nieduży, żylasty mężczyzna o  bladej karnacji i  mięśniach robot-

nika ma na sobie wiatrówkę tak brudną, że mogłaby uchodzić za far-tuch rzeźnika. Lecz jego oczy są czujne, emanuje z nich ciepło i otwar-tość, choć jest człowiekiem małomównym, jak bodaj każdy, kto odczuwa trudy błąkania się Bóg jeden wie jak długo po pustkowiach.

– Nie jestem pewien, co chcesz przez to powiedzieć – mówi, ogląda-jąc się na żonę. – To znaczy… jesteśmy wdzięczni za gościnę i tak dalej, ale dokąd zmierzasz?

Meredith wbija wzrok w chodnik, przygryzając wargę. Niska kobie-cina w podartej letniej sukience sprawia wrażenie szarej myszki. Odkąd tutaj przyjechali, odezwała się może ze trzy razy, nie licząc pochrząki-wań i przytaknięć. Ostatniego wieczoru zostali nakarmieni, Bob udzielił

18 jay bonansinga

im pierwszej pomocy, po czym udali się na spoczynek. Żona kręci się teraz, niespokojna, czekając, aż Calvin dopełni patriarchalnego obo-wiązku. Za jej plecami dzieci patrzą po sobie wyczekująco.

Każde z nich wydaje się oszołomione, zbzikowane, jakby bały się byle szmeru. Dziewczynka, Bethany, stoi tylko parę centymetrów od feralnej kratki odpływowej, ssie kciuka, a pod pachą ściska podniszczoną lalkę, zupełnie nieświadoma grozy przyczajonej w ciemnościach kanału.

Od paru dni smród bijący ze ścieku  – natychmiastowo rozpozna-walny odór gnijącego mięsa, jaki roznoszą szwendacze – brano za fetor starych nieczystości, a ciche powarkiwanie uznano za pogłos szumią-cego generatora. Trupowi udało się wcisnąć powykrzywiane jak szpony paluchy pomiędzy pręty kratki, gnijące paznokcie już niemal zahaczają się o rąbek dziecięcej sukienki.

– Rozumiem wasze zmieszanie – mówi do Calvina Lilly, patrząc mu prosto w oczy. – Nie znacie nas, niczego o nas nie wiecie. Pomyślałam po prostu… że nie będziemy niczego kryć. Pełna jawność. Gubernator wykorzystywał ten tor jako… arenę. Gladiatorzy walczyli tutaj z kąsa-czami, zapewniając ludziom rozrywkę, nic miłego. Niektórzy z nas na-dal wzdrygają się na samą myśl. Ale przejęliśmy całe to miasteczko i ofe-rujemy wam schronienie, bezpieczne miejsce do życia. Chcemy, abyście tutaj zamieszkali. Na stałe.

Calvin i Meredith Dupree wymieniają spojrzenia, kobieta przełyka ciężko ślinę, nadal wpatrzona w  ziemię. Na twarzy jej małżonka ma-luje się dziwaczny grymas – niemal tęskny – mężczyzna odwraca głowę i zaczyna mówić:

– Lilly, to bardzo hojna propozycja, ale również chcę być z tobą szczery i…Przerywa mu skrzypienie zapadającej się, pordzewiałej kratki

i dziewczęcy, pełen strachu pisk.Rzucają się w stronę dziecka.Bob sięga po swoje magnum .357.Lilly jest już w połowie drogi do dziewczynki, paroma susami prze-

sadza popękany chodnik.Czas jakby stanął w miejscu.

19the walking dead. żywe trupy

Od wybuchu epidemii, co miało miejsce prawie dwa lata temu, zmiana wzorca zachowań tych, którym udało się przeżyć, odbyła się stopniowo, subtelnie, niemal niezauważalnie. Skąpane we krwi pierwsze dni Prze-miany, które wydawały się z początku jedynie chwilowym kryzysem – co uwidaczniały nagłówki gazet grzmiących o  zmarłych kroczących ulicami miast, końcu świata i rychłej śmierci żyjących – a stały się co-dziennością, zanim ktokolwiek zdążył się na dobrą sprawę zorientować. Ocalałym coraz sprawniej przychodziło „przecięcie wrzodu”, rzucenie się do ataku bez zbędnego ceremoniału, rozwalenie łba szalejącym tru-chłom tym, co mieli akurat pod ręką – dziadkową strzelbą, przypadko-wym narzędziem rolniczym, drutem do dziergania, zbitym kieliszkiem od wina, zabraną z kominka rodzinną pamiątką – aż stało się to nużą-cym, makabrycznym rytuałem. Nie było czasu na traumę, smutek i żal, które zastąpiło kolektywne odrętwienie. To uczucie znają dobrze żołnie-rze czynnej służby. I detektywi z wydziału zabójstw. A także pielęgniarki z ostrego dyżuru i sanitariusze. Łączy ich również mały brudny sekrecik: z czasem wcale nie jest łatwiej. Bo trzeba z tym całym niepokojem żyć. Każde ujrzane okropieństwo, każda nonsensowna śmierć, każdy dziki, krwawy akt przemocy dokonany w imię przetrwania zostaje z tobą już na zawsze, zbierając się niczym muł na dnie serca, aż jego ciężar staje się nie do wytrzymania.

Lilly Caul nie dobrnęła jeszcze tak daleko – co zademonstruje za parę sekund rodzinie Dupree – ale jest na dobrej drodze. Zaledwie parę bute-lek taniego burbona i kilka nieprzespanych nocy dzieli ją od załamania nerwowego, dlatego musi zaludnić Woodbury, łaknie kontaktu z dru-gim człowiekiem, potrzebuje wspólnoty, potrzebuje miłości, potrzebuje nadziei i łaski, szuka ich, gdziekolwiek tylko może. Nie waha się więc ani chwili, skacze z zaciętością na rozkładającego się trupa farmera, kiedy ten wypełza ze swojego leża i chwyta podartą sukienkę młodziutkiej Dupree.

20 jay bonansinga

Lilly zaledwie paroma susami pokonuje pięć metrów dzielące ją od dziewczynki, jednocześnie sięgając do niedużej kabury przypiętej z tyłu paska po swojego Rugera SR kalibru 22. Broń jest wyposażona w me-chanizm spustowy z samonapinaniem, a dziewczyna trzyma ją odbez-pieczoną, z nieodciągniętym kurkiem. Pojedynczy magazynek pistoletu mieści osiem kul gotowych do wystrzelenia plus jedną w komorze – nie jest to może zbyt wiele, ale wystarczy, aby dobrze wykonać swoją robotę. Lilly celuje w półkroku, skoncentrowana, jakby patrzyła na trupa przez wąski tunel; nie pozwalając, żeby cokolwiek ją rozproszyło, biegnie ku wrzeszczącemu dziecku.

Stwór z kanału zaplątał jedną ze swoich szkieletowych łap w kracia-stą bawełnę dziewczęcej sukieneczki. Bethany traci równowagę i pada na ziemię. Krzyczy i krzyczy, próbując się odczołgać, ale potwór trzyma mocno i gryzie powietrze tuż obok jej obutych w adidasy stóp, ocieka-jące śluzem siekacze kłapią niczym kastaniety, zbliżając się do miękkiej skóry lewej łydki dziewczynki.

Czas jakby ulega sennemu zawieszeniu, do czego ci, którym przyszło żyć w epoce epidemii, zdążyli się już praktycznie przyzwyczaić. Zanim Lilly zdąża poczęstować szwendacza ogniem piekielnym, pozostali do-rośli i dwójka dzieci, jak na zawołanie, równocześnie odskakują odru-chowo o krok, wstrzymując oddech. Calvin sięga po zatknięty za pas nóż myśliwski, Bob łapie magnum, Meredith zasłania usta dłonią i wydaje z siebie cichy jęk przerażenia, zaś rodzeństwo Bethany patrzy na siostrę z szeroko otwartymi oczyma, sparaliżowane strachem.

Lilly, z rugerem uniesionym i gotowym do strzału, jest już tuż przy kąsaczu, odpycha dziewczynkę na bok koniuszkiem buta, jak najdalej od niebezpieczeństwa, zbliżając lufę do głowy szwendacza, który nadal nie puszcza prującej się sukienki. Bethany wije się na betonie.

Cztery szybkie strzały dosięgają czaszki potwora. Huknęło, jakby ktoś przebijał balon.

Krwawy deszcz obmywa portyk za plecami stwora, od czerepu od-pada kawał kości wielkości herbatnika. Były farmer w jednej chwili pada na ziemię, jego głowa uderza o beton, rozbryzgując naokoło czarną maź.

21the walking dead. żywe trupy

Lilly odsuwa się od trupa, mrugając jak szalona. Próbuje złapać i uspo-koić oddech. Usiłuje ominąć kałużę, nie chcąc w nią wdepnąć. Zabez-piecza broń.

Bethany nie przestaje się wydzierać i lamentować, a Lilly zauważa, że łapa truposza nadal kurczowo trzyma rąbek kraciastej bawełnianej sukienki – rigor mortis zacisnęło martwe stawy. Dziewczynka rzuca się i  łapczywie połyka hausty powietrza, jakby po tylu miesiącach życia w koszmarze nie potrafiła się już zdobyć na płacz. Lilly podchodzi do niej i mówi:

– Już dobrze, skarbie, tylko tam nie patrz.Odkłada pistolet i przytula dziecko do piersi. Pozostali zbierają się

przy nich, Meredith klęka, a Lilly nadeptuje na trupią dłoń.– Nie patrz – powtarza i odrywa kawałek sukienki. – Nie patrz, ko-

chanie.Bethany nareszcie udaje się zapłakać.– Nie patrz – szepcze pod nosem Lilly, bardziej do siebie niż do dziew-

czynki.Meredith rozpaczliwym ruchem bierze córkę w objęcia i mówi do

niej cichutko:– Nic ci nie będzie, Bethany, skarbie. Już dobrze… już dobrze.– To koniec – dodaje Lilly, jakby próbowała przekonać samą siebie, po

czym wzdycha z udręką i raz jeszcze powtarza zbolałym głosem: – Nie patrz.

A jednak patrzy.Prawdopodobnie powinna przestać zerkać na trupy po tym, jak do

nich strzeli, ale nie może się powstrzymać. Gdy już rozprysną się móz- gi, z ich przegniłych twarzy zniknie wyraz niepohamowanej determi-nacji, a rozkładającą się skorupę wypełni śmierć, Lilly widzi ludzi, któ-rymi szwendacze niegdyś byli. Dlatego patrzy teraz nie na stwora, a far-mera, który miał swoje sny i marzenia. Pewnie ukończył jedynie pod-stawówkę, ale miał przejąć gospodarstwo po chorym ojcu. Patrzy na gli-niarzy, pielęgniarki, doręczycieli, sprzedawców sklepowych i mechani-ków. Patrzy na swojego ojca, Everetta Caula, który ugrzązł w jedwabistej

22 jay bonansinga

wyściółce trumny, oczekując na pochówek; jest spokojny i pogodny. Pa-trzy na przyjaciół i bliskich, których utraciła, gdy epidemia przetoczyła się przez świat – Alice Warren, doktora Stevensa, Scotta Moona, Megan Lafferty i Josha Hamiltona. Myśli o jeszcze jednej ofierze całej tej kata-strofy, kiedy zgrzytliwy głos wyrywa ją z odrętwienia:

– Lilly, dziecino? – to Bob. Brzmi słabo, jakby mówił z bardzo daleka. – Jak tam?

Przez krótką, ulotną chwilę, patrząc na martwą twarz farmera, Lilly myśli o Austinie Ballardzie, androgynicznym, przystojnym jak gwiazda rocka chłopaku o długich rzęsach, który poświęcił się na polu bitwy, aby ratować ją i połowę ludzi z Woodbury. Czy był jedynym mężczyzną, któ-rego panna Caul naprawdę szczerze kochała?

– Lilly? – Głos Boba jest nieco silniejszy, ale niezmiennie zaniepoko-jony. – Jak się czujesz?

Dziewczyna wzdycha z rezygnacją.– Nic mi nie jest. Naprawdę.Nagle, bez ostrzeżenia, prostuje się jak strzała. Skinąwszy Bobowi

głową, wkłada broń z powrotem do kabury. Oblizuje usta i zerka na swo-ich towarzyszy.

– A z wami wszystko okej? Dzieciaki?Pozostała dwójka powoli przytakuje, patrząc na Lilly, jakby ta właś-

nie zeszła z księżyca. Calvin chowa nóż, klęka i głaszcze córkę po głowie.– Nic jej nie jest? – pyta żonę, która ma oczy pełne łez. Kobieta odpo-

wiada mu pojedynczym nerwowym skinieniem.Calvin wzdycha i wstaje. Podchodzi do Lilly, która pomaga Bobowi

przeciągnąć trupa pod betonowy daszek, żeby później się go pozbyć. Dziewczyna podnosi się, wyciera dłonie o jeansy i odwraca się do swo-jego gościa:

– Przepraszam, że musieliście na to patrzeć – mówi. – Jak się czuje dziewczynka?

– Nic jej nie będzie, to silna sztuka – odpowiada Calvin, patrząc Lilly prosto w oczy. – A ty?

23the walking dead. żywe trupy

– Ja? – Lilly wzdycha głęboko. – W porządku. – Ociężale wypuszcza powietrze. – Jestem po prostu zmęczona.

– Kto nie jest. – Mężczyzna lekko przekrzywia głowę. – Nieźle radzisz sobie z bronią.

Dziewczyna wzrusza ramionami.– Nie wiem. Może. – Spogląda w stronę centrum osiedla. – Trzeba

mieć oczy otwarte. Ostatnio mieliśmy spore zamieszanie. Straciliśmy część ogrodzenia. Nadal kręci się tu parę zbłąkanych owieczek. Ale mamy już wszystko pod kontrolą.

– Nie wątpię. – Calvin pozwala sobie na wymuszony uśmiech.Lilly zauważa na jego szyi łańcuszek, na którego końcu dynda spory

srebrny krzyżyk.– Co myślisz? – pyta.– O czym?– O zostaniu tutaj. Osiedleniu się z rodziną. Jak będzie?Calvin Dupree bierze głęboki oddech i spogląda to na swoją żonę, to

na córkę.– Nie chcę ściemniać… To niezły pomysł. – Oblizuje w zadumie wargi. –

Od dłuższego czasu jesteśmy w trasie, dzieciaki przeszły piekło.– Będziecie tu bezpieczni, szczęśliwi… Możecie wieść normalne ży-

cie… Na tyle, na ile się da.– Nie mówię nie. Proszę tylko o… chwilę, żebyśmy mogli to przemy-

śleć. Pomodlić się o radę.Lilly kiwa głową.– Oczywiście – odpowiada, choć zastanawia się, jak to będzie mieć

obok siebie gorliwego chrześcijanina.Niektórzy ludzie Gubernatora deklarowali zawzięcie, że Bóg jest po

ich stronie, powoływali się na Jezusa i gadali, jakby urwali się nawet nie tyle z kółka oazowego, co z programu prowadzonego przez rozsier-dzonego kaznodzieję. Ona sama nie poświęcała religii zbyt wiele uwagi. Owszem, modliła się niekiedy bezgłośnie już po wybuchu epidemii, ale w jej mniemaniu to się nie liczy. I jak to o niej świadczy?

24 jay bonansinga

– Nie ma pośród nas ateuszy – mówi, patrząc prosto w szarozielone oczy Calvina. – Dostaniecie tyle czasu, ile tylko potrzebujecie. – Uśmie-cha się. – Rozejrzycie się, poznajcie osiedle…

– Nie będzie takiej potrzeby – przerywa jej czyjś głos.Odwracają się do klęczącej przy drżącym dziecku kobiety. Meredith

Dupree głaszcze dziewczynkę po głowie, nawet nie podnosząc na nich wzroku.

– Doceniamy waszą gościnność, ale ruszamy jeszcze tego popołudnia.Calvin wbija wzrok w ziemię.

– Kochanie, nawet nie przedyskutowaliśmy, co…– Bo nie ma czego.  – Kobieta nareszcie unosi głowę, jej oczy lśnią

od emocji, spierzchnięte usta drżą, blade policzki pokrywa rumieniec. Przypomina teraz delikatną porcelanową laleczkę, wzdłuż której bieg- nie niewidoczne pęknięcie. – Ruszamy.

– Kochanie… – zaczyna Calvin.– Nie ma o czym mówić.Cisza, która zapada, sprawia, że niezręczny moment staje się niemal

surrealistyczny. Wiatr bije o wierzchołki drzew, hula pomiędzy barier-kami i trybunami przylegającego do parkingu stadionu, a trup farmera rozkłada się bezgłośnie zaledwie kilka metrów od nich. Wszyscy, łącz-nie z Bobem i Lilly, spuszczają wzrok w niemym zakłopotaniu. Milcze-nie się przedłuża, aż wreszcie przywódczyni miasteczka decyduje się wymamrotać:

– Cóż, jeśli zmienicie zdanie, możecie zostać.  – Nikt jej nie odpo-wiada; dziewczyna sili się na krzywy uśmiech. – Innymi słowy, oferta nadal aktualna.

Lilly i Calvin wymieniają ukradkowe spojrzenie, które wystarczy, aby przesłali sobie pakiet cennych informacji – niektóre zostały ujawnione intencjonalnie, inne niechcący – bez konieczności wypowiedzenia ani jednego słowa. Dziewczyna z szacunku do niego milczy, rozumiejąc, że ta sprawa pomiędzy nowo przybyłymi nie została jeszcze załatwiona. Calvin zerka na roztrzęsioną żonę przytulającą dziecko.

25the walking dead. żywe trupy

Meredith Dupree przypomina zjawę, jej udręczona, ściągnięta twarz ma barwę popiołu, jest nie tyle przerażona, co jakby stopniowo znikała.

Żadne z  nich nie może jeszcze tego wiedzieć, ale ta niechlujnie ubrana drobna gospodyni domowa, zwyczajna, szara i niewyróżniająca się w żaden wyobrażalny sposób, będzie kolejnym, o wiele poważniej-szym niż trup farmera problemem, z jakim Lilly i mieszkańcy Woodbury będą musieli sobie prędzej czy później poradzić.

DWA

Do południa temperatura urasta do dwudziestu paru stopni. Stojące wy-soko na niebie, nieprzejednane słońce bezlitośnie wypiera z koloru pej-zaż środkowozachodniej Georgii. Pola tytoniu i fasoli rozciągające się na południe od Atlanty albo zapadły się, wyschnięte na wiór, albo rozrosły do rozmiarów dżungli pełnej prosa rózgowego i pałek. Pozostałości ma-szyn rolniczych zatonęły pod listowiem niczym skamieliny, pordzewiałe i ogołocone, suche jak szkielety dinozaurów. Z tego powodu Speed Wil-kins i Matthew Hennesey na dziwaczny, wycięty w morzu łodyg krąg na wschód od Woodbury natykają się dopiero późnym popołudniem.

Dwaj młodzi mężczyźni  – wysłani przez Boba rzekomo na poszu-kiwanie paliwa w bakach porzuconych aut i na opuszczonych stacjach benzynowych – rozpoczęli swoją podróż w pikapie, ale zboczyli z drogi, zakopali się w błocie i zmuszeni są maszerować.

Po pokonaniu niemal pięciu kilometrów dróg dojazdowych, zasta-wionych samochodami, docierają do zbocza wychodzącego na rozległą polanę porośniętą dziką turzycą, zawaloną gałęziami drzew i hojnie ob-sypaną trawą preriową. Matthew jako pierwszy zauważa w oddali ciem-niejszą zieleń ugniecionych lub pościnanych roślin pośród szorstkich ło-dyg niedoglądanego przez nikogo tytoniu.

27the walking dead. żywe trupy

– Cicho teraz – mamrocze, unosząc przy tym do góry dłoń, i przystaje na skraju zbocza.

Patrzy na skąpane w mocnym słońcu, odległe, falujące na wietrze pole, osłaniając głęboko osadzone, przymrużone oczy przed jasnym światłem dnia. Tyczkowaty robotnik z Valdosty z wytatuowaną na żyla-stym przedramieniu kotwicą ma na sobie ubiór murarza: upstrzoną pla-mami potu białą koszulkę bez rękawów, szare spodnie budowlane i cięż-kie buciory umazane zaschniętą zaprawą i lepkim kurzem.

– Masz pod ręką te patrzałki?– Trzymaj. – Speed wyciąga z plecaka lornetkę i podaje koledze. – Co

jest? Co znalazłeś?– Nie jestem pewien – mruczy Matthew i majstrując przy pokrętle

ostrości, lustruje teren.Speed czeka, drapiąc się po rządku ukąszeń na muskularnym ramie-

niu, do którego dobrały się komary, mokra od potu koszulka z logiem REM przykleiła mu się do szerokiej piersi. Krępy dwudziestolatek zrzucił parę kilo ze swoich stu – po przejściu na dietę złożoną z puszkowanego żarcia i cienkiego gulaszu z królika – ale jego kark nadal jest twardy jak stal, niczym u doświadczonego obrońcy futbolowego.

– Hola, hola – mówi nagle Matthew, nadal wgapiając się w soczewki lornetki. – Co to, kurwa…?

– Co widzisz?Mężczyzna nadal wpatruje się w dal, oblizując w zamyśleniu usta.– Jeśli mam rację, wygraliśmy los na loterii.– Paliwo?– Niezupełnie – odpowiada Matthew, z szerokim uśmiechem podając

Speedowi lornetkę. – Różnie na to wołają, ale nigdy nie słyszałem, żeby mówili „paliwo”.

Schodzą po zboczu, ślizgając się na żwirze, potem szybkim kro-kiem pokonują wyschnięte koryto rzeczne i zatapiają się w morzu tyto-niu. Ogarnia ich odór gnoju i rozkładających się roślin, robi się duszno i parno jak w szklarni. Powietrze jest tak wilgotne, że ciąży im na bar-kach, przylepia się do skóry i pali w nozdrza. Tytoń kwitnie, łodygi mają

28 jay bonansinga

przynajmniej po półtora metra, a pole zarosło dziką trawą, więc męż-czyźni muszą się poruszać pochyleni i na palcach, żeby się połapać, gdzie mają iść. Po drodze wyciągają pistolety i – na wszelki wypadek – odbez-pieczają je w marszu. Po chwili Matthew zauważa pomiędzy tańczącymi łodygami koloru khaki jakiś ruch.

Tajemniczy krąg znajduje się jakieś dwieście metrów od nich, za po-wyginanymi gałęziami dębowego zagajnika, który wyrasta z pola tyto-niu niczym oddział straży. Pomimo że otacza ich istna dżungla, Mat-thew udaje się wypatrzeć siatkę otaczającą ukrytą plantację. Zanosi się głupkowatym śmiechem i mówi do towarzysza:

– Stary, uwierzysz? Kurwa, nie mogę…– Czy to jest to, o czym myślę? – pyta zdumiony Speed, kiedy zbliżają

się do ogrodzenia.Mężczyźni wychodzą na polanę i  stają. Gapią się na długie, gęste

liście pnące się na rzędach łodyg podpartych mszystymi listewkami i pordzewiałym drutem. Po wschodniej stronie polany zauważają nie-duże, stosunkowo wąskie wyżłobienia, jakby koleiny, nie szersze niż bie-gnąca przy ulicznym krawężniku rynienka odpływowa, prawdopodob-nie powstałe na skutek gwałtownego hamowania lekkiego motocykla lub quadu.

– Niech mnie chuj upali – szepcze Matthew nabożnym tonem.– Kurwa mać, ale się ubawimy po powrocie do domu.Speed drepcze wokół roślin, przyglądając się im uważnie.

– Jest tu tego tyle, że starczy nam do pierdolonej epoki lodowcowej.– I to na dodatek dobry towar – mówi jego kumpel, przystając, aby za-

ciągnąć się aromatycznym zapachem liści, które pociera kciukiem i pal-cem wskazującym, wdychając piżmową, cytrusowo-szałwiową woń. – Tylko spójrz na ten, kurwa, włochaty pąk.

– Zajebiście, Bubba, faktycznie wygraliśmy los na loterii.– Nie inaczej, nie inaczej. – Matthew z szalejącym z podniecenia ser-

cem poklepuje się po kieszeniach, szukając papierosa. – Pomóż mi zor-ganizować jakąś lufkę – mówi.

29the walking dead. żywe trupy

Calvin Dupree maszeruje po zagraconym składziku na tyłach budynku sądu w Woodbury, ściskając w dłoni krucyfiks z wypolerowanego sre-bra zawieszony na łańcuszku na szyi. Zabiedzony mężczyzna w  wor-kowatych drelichach utyka lekko, co upodabnia go do stracha na wró-ble. Z nerwów kręci mu się w głowie. Przez umazane okienko patrzy na trójkę swoich bawiących się na zewnątrz dzieci, które na zmianę bujają się na zardzewiałej huśtawce ustawionej na niedużym placyku.

– Mówię tylko – pociera usta i wzdycha ciężko – że musimy pomyśleć, co jest dla nich najlepsze.

– Przecież myślę o dzieciach, Cal – odpowiada spiętym głosem sie-dząca po przeciwnej stronie pokoju Meredith Dupree. Rozłożyła sobie plastikowe krzesełko, sączy wodę z butelki, a wzrok wbiła w podłogę.

Bob podał im wczoraj w gabinecie mleko w proszku dla dorosłych, żeby dostarczyć obojgu potrzebnych składników odżywczych, a rano do-stali pożywne śniadanie z płatkami, masłem orzechowym i krakersami. Posiłek zdecydowanie ich pokrzepił, ale nadal są podenerwowani prze-ciągającą się pielgrzymką i świeżym wspomnieniem niedawnego głodu. Parę minut temu Lilly udostępniła im osobny pokój i podarowała trochę jedzenia i picia, po czym powtórzyła raz jeszcze, że mogą tu zostać tak długo, jak tylko zechcą.

– Co najlepsze dla nas – mamrocze pod nosem Meredith – jest najlep-sze i dla nich.

– A co to za teksty?Kobieta podnosi głowę i patrzy na męża podkrążonymi, zaczerwie-

nionymi, mokrymi oczami, jej usta są tak spierzchnięte, że niemal po-pękane.

– Pamiętasz te filmy instruktażowe, które wyświetlają w samolotach przed startem? – mówi.

– Tak. No i…?

30 jay bonansinga

– Kojarzysz, co każą zrobić, jeśli ciśnienie w kabinie nagle spadnie? Nałożyć maskę tlenową sobie, a dopiero potem dziecku, prawda?

– Nie rozumiem. Boisz się tutaj zostać?Meredith rzuca mu harde spojrzenie.– Daj spokój, Cal, przecież doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, co

się wydarzy, jeśli dowiedzą się o moim… stanie. Zdążyłeś już zapomnieć o kempingu?

– Tamci ludzie byli paranoikami i ignorantami. – Mężczyzna podcho-dzi i kładzie czule rękę na jej kolanie. – Bóg nas tutaj sprowadził, Mer.

– Calvin…– Poważnie. Posłuchaj mnie. To miejsce jest darem. Bóg nas do niego

poprowadził i chce, żebyśmy tutaj zostali. Może ten starszy facet, chyba nazywa się Bob, ma leki, które ci pomogą. Przecież nie żyjemy w śre-dniowieczu, co nie?

– A  właśnie, że żyjemy, Cal… Jest dokładnie jak w  średniowieczu  – mówi Meredith, patrząc na niego z ukosa.

– Kochanie, proszę…– Kiedyś ludziom chorym psychicznie wywiercano w głowach dziury.– Nic ci nie zrobią. Są tacy jak my. I również się boją. Chcą tylko chro-

nić to, co mają, stworzyć bezpieczne miejsce do życia.– I w tym rzecz, Cal – wzdryga się Meredith – bo właśnie dlatego zro-

bią z nami to, co ja również bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że w okolicy grasuje ktoś stuknięty.

– Przestań! Nie mów tak. Nie jesteś stuknięta. Dobry Pan pomógł nam dotrzeć aż tu i na pewno nas nie zostawi na pastwę…

– Calvin, proszę cię.– Pomódl się ze mną, Mer. – Mężczyzna bierze jej dłoń w swoje pomarsz-

czone palce i pochyla głowę, a jego głos łagodnieje. – Drogi Boże, prosimy o Twoje przewodnictwo w tym trudnym dla nas czasie, pokładamy w Tobie nadzieję, Panie… jesteś naszą opoką. Prowadź nas i radź nam.

Meredith spuszcza głowę, marszczy brwi, a jej oczy na powrót za-chodzą łzami. Porusza bezgłośnie ustami, ale Calvin nie jest pewien, czy mamrocze modlitwę, czy jakieś znane tylko sobie słowa.

31the walking dead. żywe trupy

Speed Wilkins zrywa się z  ziemi, nagle rozbudzony intensywnym smrodem szwendaczy. Pociera nabiegłe krwią oczy i próbuje wziąć się w garść, usiłując zrozumieć, dlaczego i jakim cudem pozwolił sobie na drzemkę na środku pola, bez czujki, samotny na jakimś opuszczonym przez Boga i  ludzi zadupiu. Słońce grzeje niemiłosiernie, zrobiło się gorąco jak w piecu. Musiał przespać dobrych parę godzin. Jest mokry od potu, drży na całym ciele mimo upału. Machnięciem dłoni odgania bzyczącego przy uchu komara. Rozgląda się po okolicy, próbując okre-ślić swoją pozycję. Musiał przysnąć przy samej krawędzi zarośniętego pola tytoniu. Bolą go stawy, szczególnie kolana, nadal słabe i kruche po dawnych kontuzjach odniesionych na futbolowym boisku. Nigdy nie był dobrym atletą. Szło mu średnio przez pierwszy rok, kiedy grał w trzeciej lidze dla Piedmont College Lions w Athens, lecz wierzył, że potem będzie lepiej. A wtedy przydarzyła się Przemiana i wszystko po-szło z dymem.

Z dymem!Nagle Speed przypomina sobie, co się stało, co tutaj robił, zanim

przysnął na dzikiej trawie, i uderza go dobrze mu znana fala sprzecz-nych emocji: wstydu, zakłopotania i wesołości, której często doświad-czał, gdy mijał wyjątkowo mocny haj. Pamięta, że na północy odkryli tajną plantację marihuany, istną skrzynię ze skarbami wypełnioną po brzegi lepkimi, aromatycznymi niebiańskimi liśćmi, ukrytą pomiędzy gęsto rosnącymi łodygami tytoniu – niczym botaniczna matrioszka – schowaną przed światem przez jakiegoś genialnego, przedsiębiorczego farmera-palacza, jeszcze zanim Przemiana położyła kres wszelkim nar-kotycznym uniesieniom.

Mężczyzna zauważa leżącą na ziemi obok niego prowizoryczną lufkę zrobioną z rozkręconego pióra, zapałki oraz popiół. Śmieje się sucho – nerwowy chichot ćpuna – i natychmiast żałuje, że niepotrzebnie naro-bił hałasu. Drażniący go w nozdrza fetor podpowiada, że kąsacze czają

32 jay bonansinga

się całkiem blisko. Gdzie, do chuja, jest Matthew? Speed rozgląda się po polanie raz jeszcze, starając skupić się na oględzinach terenu pomimo uporczywego bólu rozsadzającego mu czaszkę.

Próbuje zrobić choćby krok, ale odczuwa zawroty głowy, poznaje za-czątki charakterystycznej dla marihuanowego kaca paranoi, zarzucona niedbale na ramię strzelba obija mu się o plecy. Szwendacze jeszcze się nie pokazali, ale smród gnijącego truchła jest oszałamiający, jakby do-chodził dosłownie zewsząd.

Odór śmierci zawsze był zwiastunem nadciągającego ataku; im sil-niejszy, tym liczniejsze szeregi kąsaczy. Słaby fetor zepsutego mięsa i fe-kaliów oznaczał zazwyczaj pojedynczego stwora, a na pewno nie więcej niż dwa lub trzy, ale znacznie bogatszy bukiet przyprawiających o mdło-ści zapachów – które można było katalogować precyzyjnie niczym wina w karcie ekskluzywnej restauracji – obwieszczał rychłe nadejście więk-szej grupy. Swąd kupy krowiego gnoju zamarynowanej w algach i dopra-wionej amoniakiem oznaczał kilkudziesięciu, zaś smród zapleśniałego sera limburskiego, śmieci, na których żerują robaki, czarnego grzyba i  ropy sugerował nadciągające setki, może nawet tysiąc. Szacując na podstawie intensywności odoru, Speed zgaduje, że przez pole masze-ruje pół setki, może sześćdziesięciu szwendaczy.

Chłopak unosi broń i zaczyna iść wzdłuż rzędów roślin.– Matt! Hej, Hennesey! Gdzie jesteś? – syczy teatralnym szeptem.Żadnej odpowiedzi.Po swojej lewej, za ścianą zieleni, gdzie niedoglądane od dawna ło-

dygi tytoniu, chwasty i krzaki osiągnęły wysokość co najmniej pięciu czy sześciu stóp, słyszy cichy szelest. Ogromne, pomarszczone liście wydają na wietrze upiorne dźwięki, jakby ktoś miął kartkę papieru lub pocierał zapałkę o draskę. Coś płynie niczym rekin przez morze koloru khaki.

Speed rusza w stronę cienia, który porusza się powoli w jego stronę. Łamane suche łodygi i gałązki trzaskają, odgrywając arytmiczną me-lodię przetykaną nieregularnymi, ale zdecydowanymi krokami. Szyku-jąc strzelbę do strzału, chłopak wstrzymuje oddech i celuje w ciemny kształt przemykający pomiędzy roślinami. Tajemnicza postać znajduje

33the walking dead. żywe trupy

się zaledwie dwadzieścia parę metrów od niego. Speed zaczyna naciskać spust, kiedy nagły okrzyk mrozi mu krew w żyłach.

– Ej!Odwraca się w stronę, skąd dochodzi głos, i widzi przed sobą próbu-

jącego złapać oddech Matthew, który w ręce trzyma Glocka 23 z przy-mocowanym do lufy tłumikiem. Mężczyzna, tylko o parę lat starszy od Speeda, jest wyższy i szczuplejszy. Ma ogorzałą od słońca, steraną twarz, opaleniznę i wyblakłe jeansy, przez co wygląda jak chodzący kawał su-szonej wołowiny.

– Jezu – mamrocze chłopak, opuszczając broń. – Się tak, kurwa, do mnie nie zakradaj, prawie się posrałem ze strachu.

– Padnij – rozkazuje mu cicho, ale stanowczo towarzysz. – Szybciej, kucnij, Speed.

– Co? – Chłopakowi nadal kręci się w głowie od trawki; patrzy tępo na kolegę. – Co zrobić?

– Kucnij, człowieku! Kucaj!Speed mruga, przełykając ciężko ślinę, i wykonuje polecenie; nagle

zdaje sobie sprawę, że coś czai się tuż za jego plecami. Słysząc suchy trzask glocka, ogląda się przez ramię i widzi gnijącego trupa. Martwa starsza kobieta ubrana jest w podarte ciuchy, a jej matowa, niebieskawa czupryna nosi ślady płukanki do farbowania siwych pasemek, przez co wygląda, jakby założyła halloweenową perukę. Z gęby pełnej ostrych jak piłki do metalu zębisk czuć grobem.

Chłopak pochyla głowę. Rozlega się kolejny zduszony strzał i głowa szwendacza rozbryzguje się niczym balon pełen czarnego płynu rdze-niowego. Zwiotczałe zwłoki padają na ziemię.

– Kurwa! – Speed zrywa się na równe nogi. – Kurwa!Rozgląda się po polu tytoniu i pomiędzy liśćmi dostrzega łby co naj-

mniej pół tuzina szwendaczy, którzy niemrawo suną ku niemu przez chaszcze.

– KURWA! KURWA! KURWA!– Dawaj, ziomek! – Matthew łapie Speeda za koszulkę i ciągnie za

sobą. – Zanim się stąd zawiniemy, muszę ci coś jeszcze pokazać.

34 jay bonansinga

Najwyższy punkt w hrabstwie Meriwether znajduje się w głębi wiejskiej części rejonu, niedaleko od skrzyżowania autostrady 85 i Millard Drive, nieopodal opuszczonego miasteczka rolniczego zwanego Yarlsburg. Millard pnie się po stromym wzgórzu, przecina gęsty sosnowy zagaj-nik, a następnie wychodzi na skraj długiego na półtora kilometra pła-skowyżu górującego nad niegdyś malowniczymi łatami pól uprawnych.

Na krętej drodze, nieopodal szerokiego pobocza, gdzie zazwyczaj kierowcy zatrzymywali się na popas lub siku, pordzewiały, poznaczony śladami po kulach metalowy znak bez cienia ironii obwieszcza, że znaj-duje się tu „punkt widokowy”, jakby ta zubożała farmerska kraina była egzotycznym parkiem narodowym, a nie leżącym pośrodku niczego za-ściankiem.

Pół godziny zajmuje Speedowi i Matthew dotarcie do autostrady.Najpierw muszą się cofnąć do zakopanego w błocie przy osiemdzie-

siątce piątce pikapa Boba, a potem podłożyć walające się po asfalcie kar-tonowe pudła pod masywne koła, aby zapewnić samochodowi podpar-cie. Gdy już udaje im się ruszyć, muszą pokonać osiem kilometrów zawa-lonej popsutymi lub porzuconymi autami czarnej czteropasmówki z ma-kadamu, żeby dotrzeć do Millard. Po drodze mijają falangi szwendaczy, niektórzy pakują im się pod maskę. Matthew bez skrupułów najeżdża na bezmyślne stwory, posyłając je do Królestwa Niebieskiego. Przewracają się i pękają jak wypełnione krwią kręgle. Każde uderzenie nieco spowal-nia pojazd, ale nareszcie ich oczom ukazuje się Millard Drive, skryte za kłębami kurzu unoszącego się w upalnym powietrzu.

Po krótkiej jeździe na północ docierają do wzgórz przy Yarlsburgu.Speed nie przestaje wypytywać Matthew, co, do cholery, jest tam ta-

kiego istotnego, że muszą nadłożyć może nawet i z pięćdziesiąt kilome-trów, ale ten odmawia odpowiedzi, wyjaśniając, że za moment wszyst-kiego się dowie. Chłopak jest wściekły. Czemu, kurwa, jego kumpel nie może mu po prostu powiedzieć, z jakiego powodu wyruszyli w tę pogoń

35the walking dead. żywe trupy

za cieniem? Co takiego koniecznie musi zobaczyć? Czy chodzi o jakieś źródło paliwa, o którym wcześniej nie pomyśleli? A może jakiś nietknięty sklep? Czyżby pominęli supermarket? Po co te tajemnice? Matthew przy-gryza nerwowo wewnętrzną stronę policzka i uparcie milczy, nadal kie-rując się na północ.

Kiedy zbliżają się do punktu widokowego, Speed zaczyna rozumieć, o co chodzi jego towarzyszowi, i nagle zimna dłoń w żelaznej rękawicy boleśnie ściska mu żołądek. To przecież dokładnie w tym miejscu Guber-nator kazał ustawić się swojemu kordonowi przed atakiem na więzienie. Spoglądając przez drzewa, Speed ocenia, że znajdują się jakieś dwa, trzy kilometry od dużego, szarego, betonowego kompleksu znanego niegdyś jako zakład karny Meriwether, i po plecach przechodzi mu niespodzie-wany dreszcz przerażenia.

Stres pourazowy objawia się na wiele różnych sposobów. Może zabu-rzać sen i wywoływać halucynacje. Może systematycznie popychać cier-piącego nań nieszczęśnika do czynów destruktywnych, uzależnienia od narkotyków, alkoholu bądź seksu. Może być stopniowo, niemal subtelnie wyniszczający, powodować chroniczne ataki paniki, sporadyczne ner-wobóle w okolicach splotu słonecznego o najmniej spodziewanych po-rach dnia i nocy. Speed z kolei odczuwa nieokreślony, niewytłumaczalny lęk, który skręca mu kiszki, kiedy Matthew zjeżdża na piaszczystą, zaro-śniętą chwastami żwirowaną szosę i gasi silnik.

Niegdyś miejsce to było świadkiem prawdziwych okropności – w tym śmierci bliskich przyjaciół Speeda z Woodbury – i demony niedawnego nieszczęścia nadal prześladują to miejsce. Zakład karny Meriwether oka-zał się ostatnim szańcem Gubernatora, który, dorównujący megaloma-nią generałowi Custerowi, niczym psychopata brnął ku gorzkiemu koń-cowi. To tutaj Speed Wilkins po raz pierwszy zauważył naturalne pre-dyspozycje Lilly Caul do objęcia roli przywódcy.

Kierujący pojazdem Matthew wychodzi z pikapa z lornetką w ręce.Speed mocnym kopniakiem otwiera drzwi – przerdzewiałe zawiasy

wydają z  siebie piskliwy jęk  – i  prędko wyskakuje z  auta. Uderza go przytłaczająca fala smrodu, jakby nad drogą zawisła chmura cuchnąca

36 jay bonansinga

rozkładającym się mięsem. Z  oddali zalatuje kwaśny, cierpki zapach dymu. Chłopak rusza za swoim kolegą przez drogę ku drzewom. Kole-iny wyżłobione kołami ciężarówek Gubernatora jeszcze się nie zabliź-niły – da się nawet odróżnić kraciasty wzór pozostawiony przez gąsie-nice Abramsa – i Speed próbuje na nie nie patrzeć, dołączając do Mat-thew na skraju lasu.

– Spójrz na polanę – mówi do chłopaka towarzysz, podając mu lor-netkę i pokazując prześwit pomiędzy gęstym całunem nabitych igłami sosnowych gałęzi – i powiedz mi, co widzisz.

Speed podchodzi bliżej do zbocza i przypatruje się dalekiemu szaro-buremu kompleksowi.

Rozciągający się na jakichś dwustu akrach plac nadal spowija roz-wiewający się powoli dym. Niektóre zapadnięte bloki więzienne jesz-cze się tlą i prawdopodobnie będą gasnąć przez parę kolejnych tygodni. Speedowi zakład kojarzy się z ruinami dziwacznej majańskiej świątyni. Smród jest coraz silniejszy, chłopakowi zaczyna przewracać się w żo-łądku.

Nawet gołym okiem widzi przewróconą siatkę okalającą więzienie niczym podarta wstążka, osmolone skorupy wieżyczek strażniczych, po-czerniałe kratery w betonie, gdzie eksplodowały rzucone przez którąś ze stron granaty. Porzucone samochody stoją na parkingach, wszędzie wala się odbijające promienie słońca, potłuczone szkło. Szwendacze łażą niemrawo po pobojowisku niczym szmaciane zjawy przechadzające się bez celu po wymarłym mieście. Speed podnosi lornetkę.

– Na co mam patrzeć? – pyta, przypatrując się spacerniakom.– Spójrz na drzewa na południu.Speed obraca się nieco w  lewo i  spogląda na mglistą zieleń krawę-

dzi sosnowego lasu rosnącego obok kompleksu. Nagle z sykiem wciąga powietrze. Przyprawiający o nudności fetor pożeranego przez robactwo mięsa umazanego ludzkim gównem jest nie do wytrzymania, wymioty podchodzą mu do gardła, czuje w ustach kwaśny smak treści żołądkowej.

– Jezu, kurwa, Chryste – mamrocze, nie mogąc oderwać oczu od le-gionów nieumarłych. – Co to jest?

37the walking dead. żywe trupy

– Ano – wzdycha Matthew. – Całe to zamieszanie musiało wyciągnąć z lasu całe setki. A to dopiero ich forpoczta. Chuj wie, ilu jeszcze czai się za drzewami.

– Niejedną hordę widziałem  – mówi Speed, oblizując usta  – ale ta-kiego czegoś jeszcze nie.

Myśl o powadze sytuacji napełnia go obawą. Kiedy wiatr omiata go kolejną falą smrodu, a cuchnące powietrze wdziera się do nozdrzy i płuc, chłopak zgina się wpół i pada na kolana.

Doskonale wie, jak zareaguje teraz organizm, i nie dziwi się, kiedy nagle gorąca, piekąca ciecz dociera do jego przełyku. Nadal będąc na lekkim haju po trawce, posyła słuszną falę wymiocin na spękaną, przy-sypaną żwirem ziemię. Nie jadł tego dnia dużo i rzyga żółtawą flegmą, ale leci z niego jak z pękniętej rury. Stojący parę metrów dalej Matthew patrzy z obojętną miną, wykazując jedynie niewielkie zainteresowanie swoim kolegą puszczającym pawia. Speedowi opróżnienie żołądka zaj-muje parę minut. Nadal ściskając w prawej ręce lornetkę, siada na ziemi i ociera z czoła zimny pot. Jego towarzysz czeka, aż młodszy kompan pozbiera się do kupy.

– Skończyłeś już? – pyta wreszcie, zniecierpliwiony.Speed kiwa głową i bierze kilka głębokich oddechów, nadal nie mo-

gąc wykrztusić ani słowa.– Dobrze – mówi Matthew, pochyla się i zabiera chłopakowi lornetkę. –

Bo musimy się stąd zabierać i jak najszybciej coś z tym szajsem zrobić.

TRZY

Lilly Caul, w połatanych jeansach i niechlujnym podkoszulku, ze zwinię-tymi amatorskimi światłokopiami pod pachą, idzie przez miejski plac, kiedy słyszy dźwięk zatrzaskiwanych drzwi dodge’a ram. Słońce już roz-poczęło swoją długą, powolną wędrówkę za palisadę czarnych dębów po drugiej stronie torów kolejowych. Cienie wydłużają się, światło mętnieje, komarze chmary nieśpiesznie rysują wzorki w złocistym pyłku. Nie sły-chać już dźwięku młotka i pilnika, ekipa remontowa skończyła pracę na dziś. Przyjemny zapach kolacji – na kempingowych palnikach gazowych gotują się warzywa i zupy w proszku – obmywa ogrodzoną strefę, mie-szając się z trawiastą wonią późnowiosennego wieczoru.

Lilly maszeruje dziarsko ku budynkowi na końcu głównej ulicy, gdzie mieszkają David i Barbara Sternowie. Nagle z zamyślenia wyrywa ją szu-ranie rozlegające się tuż za masywną bramą, która zastawiona jest ak-tualnie ogromną ciężarówką z naczepą. Przez okna szoferki dostrzega pikapa Boba oraz zarysy sylwetek dwóch mężczyzn, którzy śpieszą się z otwarciem zabezpieczonej łańcuchem bramy. Przeczuwa, że światło-kopie będą musiały poczekać.

Przez całe popołudnie z zapałem neofity, który dopiero co odkrył świat planowania krajobrazu i brak praktycznych umiejętności nadrabia

39the walking dead. żywe trupy

entuzjazmem, szkicowała plany ogrodu mającego powstać na miejscu dawnej areny i nie może się doczekać, aby przedstawić Sternom swoje pomysły. Prawda jest jednak taka, że jeszcze bardziej interesuje ją wy-prawa Speeda i Matthew. Generatory prądotwórcze oraz silniki zasilane propanem jadą na oparach. Niedługo będzie trzeba napełnić zbiorniki, zanim łatwo psujące się jedzenie zacznie pleśnieć, padną maszyny, któ-rych potrzebują przy remoncie, a lampy zgasną, pogrążając miasteczko w ciemnościach.

Przechodzi przez ulicę akurat wtedy, kiedy dwaj młodzi mężczyźni przeciskają się przez bramę. Lilly od razu zauważa, że żaden z nich nie tacha kanistra z paliwem.

– Nie ma soczku? – pyta, podchodząc do nich.Speed zerka na boki, chcąc się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.

– Przepraszam, że to mówię, ale mamy pilniejszy problem niż brak paliwa.

– O czym ty mówisz?– Przed chwilą zobaczyliśmy…– Speed! – Matthew przerywa nerwową wymianę zdań, kładąc dłoń

na ramieniu kolegi. – Nie tutaj.

Duszny, ponury korytarz budynku sądu zalatuje stęchlizną i  mysimi bobkami, stożek żółtawego światła zagania karaluchy z powrotem do dziur w rozlatujących się ścianach. Na jego końcu znajduje się świetlica – kwadratowe pomieszczenie o zabitych deskami oknach, wyłożone klep-kami parkietowymi i zastawione składanymi krzesełkami.

Przestępują próg pokoju. Lilly stawia latarnię i kładzie światłokopie na długim stole.

– Okej, mówcie, o co chodzi.Chłopięca twarz Matthew w słabym, migoczącym świetle nabiera

sowich rysów. Z  ponurą miną krzyżuje ramiona na szerokiej piersi.

40 jay bonansinga

Zarośnięte policzki i podbródek oraz czujne spojrzenie postarzają go o dobrych parę lat.

– Zbiera się nowa horda, trupy gromadzą się przy więzieniu. – Prze-łyka ślinę. – I jest duża. Chyba największa, jaką kiedykolwiek widziałem.

– Okej. No i? – Lilly przypatruje mu się badawczo. – Co mam z tym zrobić?

– Nie rozumiesz  – wcina się Speed, patrząc dziewczynie w  oczy.  – Zmierzają w naszą stronę.

– Co przez to rozumiesz? Przecież więzienie jest, no nie wiem, trzy-dzieści kilometrów stąd?

– Prawie czterdzieści – poprawia ją Matthew. – I on ma rację, Lilly. Stado idzie na północny zachód. Kieruje się prosto na Woodbury.

– Szwendacze są powolni. – Wzrusza ramionami. – Poza tym, biorąc pod uwagę wszystkie zmienne, dotarcie tutaj zajmie im całe dnie.

Dwaj mężczyźni wymieniają spojrzenia. Matthew bierze głęboki oddech.– Kilka dni maksymalnie.– O ile utrzymają kurs.– No tak. Ale o co ci chodzi?– Kąsacze nie zachowują się w ten sposób. Są pojebane, rozpraszają się.– Normalnie bym się z tobą zgodził, lecz ta horda jest tak duża i…Przerywa. Spogląda na Speeda, a Speed na niego, szukają odpowied-

niego słowa. Lilly przygląda im się badawczo, po czym dopowiada:– Przypomina żywioł?– Nie, nie to chciałem powiedzieć.– Dziki pęd?– Nie.– Powódź? Pożar? No co?– Zbita. – Matthew nareszcie znajduje słowo, którego szukał. – Lep-

szego określenia nie znajdę.– Zbita? Co masz na myśli?Matthew patrzy na Speeda, po czym odwraca się na powrót do Lilly.– Nie potrafię powiedzieć dokładnie, ale ta horda jest duża, ogromna,

kurewsko ogromna, i  jakby nabiera tempa. Gdybyś ją zobaczyła,

41the walking dead. żywe trupy

zrozumiałabyś, o czym mówię. I prą wszyscy w jednym kierunku. Jak rzeka. Jeśli ktoś lub coś nie zbije ich z trasy, zaleją nas.

Lilly gapi się na niego i myśli nad tym, co usłyszała. Zaczyna ogry-zać paznokieć i dumać intensywniej nad całą sprawą. Patrzy na zabite deskami okna i myśli o stadach, z którymi przyszło im się zmagać. Nie-dawno musieli stawić czoła sporej fali szwendaczy podczas ostatniej, jak się okazało, bitwy Gubernatora. Lilly próbuje wyobrazić sobie jeszcze większą grupę, monolityczną hordę utworzoną z wielu hord, i czuje nad-chodzącą migrenę. Zaciska z całej siły dłoń w pięść, wbijając paznokcie w skórę. Ból orzeźwia ją i sprowadza do rzeczywistości.

– Okej, oto, co zrobimy…

Godzinę później ciemność otula ulice i budynki. Lilly zbiera swoją nowo utworzoną starszyznę – jej członkowie faktycznie mają swoje lata – i za-prasza społeczność miasteczka do oświetlonej latarniami świetlicy. Na spotkanie przychodzi również Calvin Dupree. Dziewczyna ma nadzieję, że do pozostania w Woodbury przekona go to, co usłyszy na zebraniu na temat hordy. Powrót na drogę, mając za plecami prące na nich trupy, nie jest zbyt dobrym pomysłem, szczególnie dla rodziny z małymi dziećmi, a na dodatek Lilly potrzebuje ludzi, aby zatrzymać falę nieumarłych.

O dziewiętnastej trzydzieści starszyzna pozajmowała już swoje miej-sca przy poobijanym stole konferencyjnym. Lilly stara się zdetonować bombę jak najdelikatniej.

Przez większą część jej prezentacji słuchacze siedzą na swoich roz-kładanych krzesełkach nieruchomo jak skamieliny, w  milczeniu chło-nąc ponurą opowieść. Co jakiś czas Lilly prosi Speeda albo Matthew o dodanie paru słów na temat tego, co widzieli. Pozostali patrzą na nich z  ponurymi, posępnymi minami. Są przygnębieni. Przybici. Po świe-tlicy krążą niewypowiedziane pytania: dlaczego my? Dlaczego teraz? Po tylu mrocznych tygodniach przeżytych pod butem Gubernatora, po

42 jay bonansinga

przemocy, śmierci, tragedii i stratach, jakich doświadczyli, muszą radzić sobie jeszcze i z tym?

Nareszcie odzywa się David Stern:– Rozumiem, że to naprawdę duża horda.Schludny mężczyzna po sześćdziesiątce siedzi rozparty na stojącym

w rogu krześle. Ma starannie przystrzyżone włosy i kozią bródkę po-przetykaną pasemkami siwizny, nosi czarną jedwabną kurtkę. Roztacza wokół siebie aurę zbliżającego się do emerytury twardego i znającego życie kierownika trasy koncertowej zespołu rockowego, który wybiera się na swoje ostatnie w karierze tournée, lecz tak naprawdę jest człowie-kiem łagodnym.

– Z pewnością będzie nam trudno ją zatrzymać, ale zastanawiam się nad…

– Dziękujemy panu, Kapitanie Powściągliwy – przerywa mu siedząca obok niego kobieta w średnim wieku, ubrana w długą, luźną hipisowską sukienkę z kwiatowym wzorem.

Barbara Stern ze swoimi długimi, potarganymi, szarzejącymi wło-sami, zaokrągloną figurą i pełnymi piersiami wygląda jak uosobienie macierzyństwa. Sprawia wrażenie gderliwej, ale tak jak i jej mąż, kryje w sobie ciepło. Zawsze działają razem z efektywnością.

– Przepraszam panią – mówi do niej David z udawaną skrajną uprzej-mością – lecz zastanawiam się, czy mógłbym mieć chociaż sekundę lub dwie spokoju?

– A kto ci broni?– Lilly, ogarniam skalę problemu, ale skąd wiesz, że nie rozejdzie się

po kościach?Dziewczyna wzdycha.– Nie mamy pewności, co się stanie. Być może, tak jak mówisz, sprawa

rozejdzie się po kościach, na co liczę, ale musimy przyjąć, że stado ude-rzy w nas za dzień lub dwa.

David drapie się po brodzie.– Może poślemy kogoś na zwiad, żeby monitorował…

43the walking dead. żywe trupy

– Zrobione – odzywa się stojący po drugiej stronie świetlicy Matthew Hennesey. – Speed i ja ruszamy tam z samego rana – dodaje, skinąwszy Davidowi głową.

Przez cały ten czas mężczyzna stał za Lilly niczym drewniany India-nin ze sklepu z papierosami, ale teraz się ożywił, jego krzepkie ramiona robotnika podskakują, kiedy gestykuluje i maszeruje wzdłuż ściany po-koju, którą zdobią popękane, nieaktualne już portrety amerykańskiego prezydenta i byłego gubernatora stanu Georgia.

– Ocenimy, jak szybko horda się zbliża, czy wciąż na nas zmierza i tak dalej. Zabierzemy ze sobą krótkofalówki i będziemy zdawać meldunki.

Lilly zauważa Hapa Abernathy’ego, siedemdziesięciopięcioletniego kierowcę autobusu z  Atlanty, który stoi przy zabitym dechami oknie, wsparty na lasce, jakby za moment miał zamknąć oczy, zasnąć i zacząć pochrapywać. Dziewczyna chce coś dodać, ale przerywa jej czyjś głos.

– Jak stoimy z  bronią, Lilly?  – mówi siedzący obok Ben Buchholz, który obie powykrzywiane dłonie złożył na blacie stołu, jakby miał za-cząć się modlić.

Ten ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna z  podkrążonymi oczami, ubrany w wyświechtaną, zmechaconą koszulkę polo zapiętą pod samą po-marszczoną szyję, w zeszłym roku stracił całą swoją rodzinę i z jego wiecz-nie wilgotnych oczu nadal można wyczytać wspomnienie tej tragedii.

– Jeśli się nie mylę, spora część naszego arsenału została w więzieniu. Czym dysponujemy?

Lilly spuszcza wzrok i gapi się na porysowany blat stołu.– Straciliśmy wszystkie karabiny kalibru .50  i  większość amunicji.

Spierdoliliśmy. Po prostu.Głośny kolektywny jęk burzy panującą w świetlicy ciszę. Lilly próbuje

obrócić sytuację na swoją korzyść i poprawić morale:– Tak, to nie najlepsze wieści, ale nadal mamy sporo materiałów wy-

buchowych oraz łatwopalnych substancji niestrawionych przez pożar. Zostały nam też rzeczy, które jeszcze z Gubernatorem zabraliśmy z po-sterunku straży i zapakowaliśmy do magazynu.

44 jay bonansinga

– To za mało, Lilly  – mamrocze Ben, kręcąc z  powątpiewaniem głową. – Dynamit nic nam nie da na dalszy dystans. Potrzebujemy ka-rabinów o dużej mocy, broni automatycznej.

– Przepraszam  – odzywa się Bob Stookey. Siedzi przy Lilly, na po-marszczone czoło naciągnął czapkę z daszkiem z logiem firmy Cater-pillar. – Czy moglibyśmy chociaż myśleć pozytywnie? Skupić się na tym, co mamy, a nie na tym, czego nam brakuje?

– Każde z nas ma też jakąś osobistą broń, prawda? – wtóruje mu Barbara.– No właśnie – podłapuje Bob. – Amunicję też trzymamy pod ręką.Ben ponownie kręci głowa, nieprzekonany.– Jeśli to, co mówią ci dwaj młodzieńcy, jest prawdą, nawet nie dra-

śniecie tej hordy.– Okej, i ja dorzucę swoje trzy grosze – mówi siedząca w rogu Gloria

Pyne. Korpulentna kobieta z powyginanym daszkiem na głowie ma na sobie bluzę z logiem Falcons, a perkaty nos upodabnia ją do dokera. – Może podchodzimy do tego od złej strony.

– Dawaj dalej – rzuca Lilly, zachęcając ją skinieniem głowy.Gloria przez chwilę gestykuluje gorączkowo, nie mogąc znaleźć od-

powiedniego słowa.– Może jest sposób… cholera… jak to powiedzieć… aby ich… no… wy-

trącić z kursu?– Nie jest to wcale takie głupie – mówi Lilly, patrząc na nią.Bob przytakuje:– Ta pani może mieć rację. Tym samym moglibyśmy coś zdziałać, nie

tracąc mnóstwa amunicji.Lilly rozgląda się po pozostałych.– Musielibyśmy wymyślić, jak to zrobić i czym ich znęcić. Potrzebna

nam jakaś marchewka na kiju, trzeba ściągnąć ich uwagę.– Chcesz, żeby ktoś z nas był przynętą? – Ben kręci sceptycznie głową,

krzywiąc się w kwaśnym grymasie. – Tylko nie zgłaszajcie się wszyscy naraz!

– Ej! – upomina go Bob. – Co ci nie pasuje?Lilly przewraca oczami.

45the walking dead. żywe trupy

– Uspokój się, Bob. Każdy ma prawo coś powiedzieć.Zapada pełne napięcia milczenie.Ben wzrusza ramionami, spuszczając głowę.– Próbuję po prostu podejść do tego realnie.– Bo faktycznie nic, tylko fantazjujemy! – odcina się Bob. – Potrzeba

nam odpowiedzi, musimy myśleć pozytywnie, niestandardowo.Zapada cisza. Niepewność rozprzestrzenia się niczym mikrob od

jednej osoby do drugiej; żadne z nich nie uważa, że pomysł Glorii jest cudowny, ale nikt nie potrafi wymyślić niczego lepszego i Lilly dosko-nale zdaje sobie z tego sprawę. Nadeszła pora pierwszego prawdziwego sprawdzianu jej zdolności przywódczych  – szybciej, niż się spodzie-wała. Tak naprawdę nie ma pojęcia, co robić. Zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniła błędu, godząc się na przyjęcie tej roli. Nie chce być odpowiedzialna za innych, obawia się, że jeszcze ktoś straci przez nią życie. Rany po stracie ojca, Josha Hamiltona i Austina Ballarda jeszcze się nie zabliźniły, nadal palą ją żywym ogniem, nie pozwalając zmrużyć oka.

Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, kiedy zauważa Calvina Dupree siedzącego samotnie pod ścianą obok poobijanego, dawno już opróżnio-nego automatu z przekąskami. Przypomina małego chłopca uziemio-nego przez mamę. Lilly zastanawia się, czy przypadkiem nie przeklina dnia, w którym natknęli się z rodziną na to nieduże miasteczko. Męż-czyzna spogląda na nią, mrużąc oczy, na jego twarzy maluje się niepo-kój i zatroskanie.

– Lilly, nie chcę się wtrącać – mówi – ale kiedy skończymy, czy mogli-byśmy, jeśli nie masz nic przeciwko, porozmawiać chwilę na osobności?

Dziewczyna zerka na zebranych, ale ci reagują jedynie wzruszeniem ramion.

– Jasne.Ludzie rozglądają się niepewnie, patrzą na swoje ręce, na podłogę,

jakby odpowiedzi miały nadejść spomiędzy brudnych, popękanych pły-tek. Niedoczekanie.

Przedłuża się pełna sceptycyzmu cisza.

46 jay bonansinga

Lilly spotyka się z Calvinem w szopie na stacji kolejowej przy ratuszu, jednym z nielicznych budynków po zachodniej stronie miasta, który nie ucierpiał w ubiegłotygodniowym pożarze. Ma rozmiar garażu na dwa auta i stoi wewnątrz ogrodzonej strefy, chroniony przez pozostałości muru. Okna zabito deskami i wewnątrz rozlatującej się szopy panuje ciąg- ły mrok, a stęchłe powietrze zalatuje cementem i ziemią doniczkową. Krokwie pozlepiane są gęstymi pajęczynami.

– Czy twoja oferta nadal jest aktualna? – pyta Calvin, kiedy drzwi za-mknęły się za nimi.

Samotna latarenka naftowa stojąca przy stercie starych szyn kole-jowych rzuca blade, żółtawe światło, które migocze na kanciastych ry-sach twarzy mężczyzny. Jego spojrzenie wydaje się jeszcze bardziej in-tensywne niż zwykle.

– A jaka to oferta?– Że przyjmiecie moją rodzinę, pozwolicie nam zostać i dołączyć do

grupy.– Oczywiście – odpowiada Lilly, przekrzywiając głowę. – Czemu nie?– Potrzebujecie rąk do pracy, prawda? Zdrowych ludzi, którzy zabiorą

się energicznie do roboty. Jak ja. I mój chłopak Tommy. Ma tylko dwa-naście lat i jest chudziutki, aż mi się serce kraje, jak na niego patrzę, ale potrafi unieść tyle bel słomy, ile sam waży.

– Pewnie, Calvin. Już ci powiedziałam. Potrzebujemy ciebie i twojej rodziny. Do czego zmierzasz?

– Chcę zawrzeć układ.– Co masz na myśli? – Lilly przygląda mu się uważnie. – O czym mó-

wisz?Calvin spogląda na nią ze zbolałą miną, jego oczy łagodnieją w męt-

nym świetle.– Lilly, wierzę, że Pan sprowadził nas tutaj z jakiegoś powodu. Być może

wyjawi go później, a być może nie wyjawi go wcale. Nie wiem. Niezbadane

47the walking dead. żywe trupy

są wyroki boskie i kimże jestem, żeby o nich dyskutować? Ale ufam Mu z całego serca i duszy. Nie mam wątpliwości, że się nami opiekuje.

Dziewczyna kiwa głową.– Okej… rozumiem. Ale co chcesz przez to powiedzieć?– Wydajesz się dobrym człowiekiem  – mówi łamiącym się głosem

Calvin, który wygląda, jakby miał się za chwilę rozpłakać, jego oczy wil-gotnieją. – Czasem darzysz kogoś zaufaniem, bo serce podpowiada ci, że trafiłeś na właściwą osobę. Wiesz, o czym mówię?

– Niezbyt.– Moja żona jest chora.Lilly czeka, czując, że Calvin nareszcie powie, o co mu chodzi.– Kontynuuj, słucham.– Mówiąc szczerze, to choroba bezobjawowa. Przynajmniej przez

większość czasu. Ale potrafi być bardzo niebezpieczna. Niesiemy cięż-kie brzemię.

– Nie nadążam, Calvin.Mężczyzna wciąga powietrze, a po jego wychudłej, nieogolonej twa-

rzy spływa pojedyncza łza.– Zostaliśmy wyrzuceni z dwóch obozowisk. Ludzie nie mogą sobie

dzisiaj pozwolić na luksus bycia chrześcijanami. Na współczucie. Prze-trwają najsilniejsi, a słabi, ci, których dotknęło jakieś nieszczęście, zo-stają odsunięci na boczny tor… albo jeszcze gorzej.

– Jaka to choroba?Calvin bierze głęboki oddech i ociera oczy.

– Usłyszeliśmy różne diagnozy. Choroba afektywna dwubiegunowa. Depresja. Przed Przemianą była pod opieką psychiatryczną. A  teraz… kilka razy… próbowała odebrać sobie życie.

Lilly kiwa głową ze smutkiem.– Rozumiem. – Oblizuje usta i próbuje zignorować ciężar, który zrzu-

cono na jej barki, oraz nagły ucisk w sercu. – Przykro mi. Mówiłeś jednak coś o jakimś układzie?

– Kiedy byliśmy w  Auguście  – mówi Calvin  – jeszcze zanim stan Meredith się pogorszył, brała lit i chyba jej pomagał. – Kolejny głęboki

48 jay bonansinga

oddech. – Masz tutaj solidną grupę, Lilly. Dobrych ludzi, porządnych. A ten gość, Bob, zawiaduje gabinetem, ma leki, odpowiednie przeszko-lenie…

– Calvin, do psychiatry mu jednak daleko. Był medykiem podczas pierwszej wojny w Zatoce i o ile mi wiadomo, nie mamy nic, co mogłoby ujść za lit.

– Może gdzieś znajdziemy. Przecież przeszukujecie różne miejsca z lekami, Bob wspominał o jakiejś aptece… Może tam mają?

– Calvin, chciałabym ci coś obiecać, ale… nie mogę – szepcze, powoli kręcąc głową.

– Nie potrzebuję obietnic, Lilly. Proszę cię tylko o to, żebyś spróbo-wała.

– Oczywiście – przytakuje dziewczyna.– Jeśli to dla mnie zrobisz, jeśli spróbujesz znaleźć leki dla Meredith,

namówię ją, żebyśmy tutaj zostali. Posłucha mnie. Nie chce, tak samo jak i ja, znowu ruszać w trasę. Co powiesz?

Odmawianie nigdy nie przychodziło jej łatwo.

Następne dwadzieścia cztery godziny mijają pracowicie po obu stro-nach muru. Lilly kieruje działaniami i nadzoruje ludzi. Przydziela Glorię Pyne do Matthew i Speeda, którzy mają przez noc opracować sposób na zmianę kierunku marszu stada. Z pierwszym promykiem słońca przy-chodzą do niej z pomysłem: użyją łatwopalnej substancji i materiału wy-buchowego do wywołania kontrolowanego pożaru na wschód od trupiej fali, blokując tym samym drogę do Woodbury. Nie jest to plan idealny, ale nikt nie ma lepszego.

Tymczasem Lilly prosi Boba o  zebranie niewielkiej ekipy, zlecając eskapadę w poszukiwaniu litu do opuszczonej apteki leżącej zaraz za miastem, niedaleko ogrodzenia. Staremu medykowi przygotowanie wy-prawy zajmuje parę godzin. Potem razem ze swoimi ludźmi studiuje

49the walking dead. żywe trupy

mapę okolicy, zwracając uwagę na niebezpieczne rejony przylegające do porzuconych budowli i zapoznając ich z rozkładem apteki. Podczas po-przednich misji Bob odkrył nierozgrabione pomieszczenie na poziomie podziemnym – dostępu broniły kłódki – które mogło kryć nietknięte me-dykamenty i inny towar. Bob planuje pójść do budynku z Hapem i Benem.

Matthew, Speed i Gloria wyruszają z samego rana przygotować grunt pod operację. Jadą pikapem Boba, wybierając boczne drogi i  wąskie szosy leżące jak najbliżej trasy, którą prawdopodobnie będzie podążać horda. Matthew ustala jej pozycję, biorąc pod uwagę prędkość trupiego marszu i wyznaczając linię prostą przez pola uprawne na zachód od wię-zienia. O ósmej trzydzieści zauważają pierwsze znaki nadciągającego od strony autostrady numer 85 stada, jakieś dwadzieścia kilometrów od Woodbury. Siedząca na składanym siedzeniu z tyłu pikapa Gloria pierw-sza zauważa zwiastun nadciągającej zagłady, kiedy auto z rykiem wjeż-dża pod stromiznę.

– Ej, panowie! – mówi, pokazując na majaczący w oddali las. – Spójrz-cie tam!

Poranne słońce oświetla spowijającą stare dęby mgłę, której srebrne pasma wiją się i  drżą niczym niespokojne duchy. Pokręcone gałęzie i wierzchołki drzew trzęsą się, niepokojone niewidocznym, kłębiącym się pod rozłożystymi konarami rojem. Matthew bierze następny zakręt na serpentynie podążającej prosto ku rozciągającym się na południu wzgórzom.

Kwadrans później znajdują dogodny punkt widokowy na skraju dwu-pasmówki. Matthew staje, zapuszcza ręczny hamulec i wysiada z samo-chodu. Pozostali również. Powietrze przesiąknięte jest przyprawiającym o mdłości odorem pożeranego przez robactwo trupa. Cała trójka pod-nosi do oczu lornetki, aby przyjrzeć się hordzie maszerującej pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami.

Przez ostatnią dobę ich szeregi znacznie się powiększyły. Legion nie-umarłych ma teraz rozmiary ogromnej fali powodziowej przelewającej się przez ciemny las, jest ich przeszło tysiąc. Marszowi towarzyszy nie-ustanny pomruk, kiedy setki gardeł ryczą atonalny refren. Trupy obijają

50 jay bonansinga

się o siebie, ocierają o pnie, jednak mimo całej tej niezdarności i drew-nianej gracji jakimś cudem udaje im się utrzymać swój kurs. Idą powoli, ale nieustępliwie, z prędkością dwóch kilometrów na godzinę. Nie po-trzeba geniusza, aby dokonać stosownych obliczeń.

Koniec fragmentu

Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl