27
Kiedy gasną światła Zwinęli posłania koło południa resztę nocy spędzając w drugiej części zawalonej szkoły. Nie było łatwo. Przez większość czasu nie mogli zasnąć. Kiedy już się to udawało wyrywał ich krzyk człowieka zamkniętego w pomieszczeniu kotłowni. Unieruchomionego przez tony gruzu. Wabik czuwał. Myślał o wszystkim co zobaczył dzięki wypowiedzeniu kolejnego życzenia. Czy to wszystko miało sens? Dało się to logicznie wyjaśnić? Stworzenie władające umysłami swoich ofiar. Zmuszające je do zabijania najstraszniejszych tworów tego świata. W zamian ujawniające przeszłość. Wrzucające w mózg wizje wydarzeń, których samo nie mogło być świadkiem. Co to za cholerna gra? - Robimy tak – powiedział Szaber przestępując z nogi na nogę i sprawdzając dopięcie munduru. – Idę z Wabikiem i Sawą na przeszpiegi. Sprawdzimy co się dzieje w okolicy Azylu. Mak i Doktor zaprowadzą Horyzontowca do POMu. Wezwiecie transporter. Jeśli nas obserwują to i tak po sprawie. Podjedziecie po nas w okolice jednostki wojskowej za dwa dni przy zachodzie słońca. Jeśli nas nie będzie, wracać do domu. - Szefie – zagaił Mak – Sprawdzicie Ogrodnika? I tak będziecie przechodzić obok. - Jeśli nic nas nie zatrzyma po drodze, sprawdzimy. – obiecał Wojtecki z tym samym, wiecznie zniesmaczonym wyrazem twarzy. Wyszli przed budynek podnosząc ku sobie lewe dłonie w geście pożegnania. Wrzaski uwięzionego pod gruzami człowieka ucichły. Wabik wolał nie zastanawiać się czemu. Trójka stalkerów ruszyła w kierunku osiedla domków jednorodzinnych by skrócić dystans dzielący ich od dworca. Do przejścia mieli całe sześć kilometrów. Droga, który kiedyś zajmowała zwykłemu człowiekowi maksymalnie dwie godziny dzisiaj zapowiadała prawie cały dzień czujnej wędrówki. Stare, opuszczone domy sprawiały przejmujące wrażenie. W wielu z nich tynk odlepił się płatami ukazując zęby czerwonej i białej cegły. Okna pozbawione szyb stale wołały przechodnia z gwizdem wpuszczając wiatr do zrujnowanych wnętrz. Bramki i ogrodzenia zostały w wielu miejscach wyrwane, zjedzone przez rdzę czy przygniecione upadającymi słupami wysokiego napięcia. Roślinność wstawała z przerw w chodnikach a zdziczałe ogródki ścianą gałęzi ukazywały obszar swojego panowania.

4. Kiedy gasną światła.docx

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: 4. Kiedy gasną światła.docx

Kiedy gasną światła

Zwinęli posłania koło południa resztę nocy spędzając w drugiej części zawalonej szkoły. Nie było łatwo. Przez większość czasu nie mogli zasnąć. Kiedy już się to udawało wyrywał ich krzyk człowieka zamkniętego w pomieszczeniu kotłowni. Unieruchomionego przez tony gruzu. Wabik czuwał. Myślał o wszystkim co zobaczył dzięki wypowiedzeniu kolejnego życzenia. Czy to wszystko miało sens? Dało się to logicznie wyjaśnić? Stworzenie władające umysłami swoich ofiar. Zmuszające je do zabijania najstraszniejszych tworów tego świata. W zamian ujawniające przeszłość. Wrzucające w mózg wizje wydarzeń, których samo nie mogło być świadkiem. Co to za cholerna gra?

- Robimy tak – powiedział Szaber przestępując z nogi na nogę i sprawdzając dopięcie munduru. – Idę z Wabikiem i Sawą na przeszpiegi. Sprawdzimy co się dzieje w okolicy Azylu. Mak i Doktor zaprowadzą Horyzontowca do POMu. Wezwiecie transporter. Jeśli nas obserwują to i tak po sprawie. Podjedziecie po nas w okolice jednostki wojskowej za dwa dni przy zachodzie słońca. Jeśli nas nie będzie, wracać do domu.

- Szefie – zagaił Mak – Sprawdzicie Ogrodnika? I tak będziecie przechodzić obok.- Jeśli nic nas nie zatrzyma po drodze, sprawdzimy. – obiecał Wojtecki z tym samym, wiecznie

zniesmaczonym wyrazem twarzy. Wyszli przed budynek podnosząc ku sobie lewe dłonie w geście pożegnania. Wrzaski

uwięzionego pod gruzami człowieka ucichły. Wabik wolał nie zastanawiać się czemu. Trójka stalkerów ruszyła w kierunku osiedla domków jednorodzinnych by skrócić dystans dzielący ich od dworca. Do przejścia mieli całe sześć kilometrów. Droga, który kiedyś zajmowała zwykłemu człowiekowi maksymalnie dwie godziny dzisiaj zapowiadała prawie cały dzień czujnej wędrówki. Stare, opuszczone domy sprawiały przejmujące wrażenie. W wielu z nich tynk odlepił się płatami ukazując zęby czerwonej i białej cegły. Okna pozbawione szyb stale wołały przechodnia z gwizdem wpuszczając wiatr do zrujnowanych wnętrz. Bramki i ogrodzenia zostały w wielu miejscach wyrwane, zjedzone przez rdzę czy przygniecione upadającymi słupami wysokiego napięcia. Roślinność wstawała z przerw w chodnikach a zdziczałe ogródki ścianą gałęzi ukazywały obszar swojego panowania.

- Kiedyś mieszkałem w okolicy – zaczął Szaber niespodziewanie rozglądając się po pozostałościach osiedla. – Trochę dalej, na Rysiej. Moi rodzice mieli mały, osiedlowy sklep spożywczy. A do tej szkoły, w której nocowaliśmy chodziłem w podstawówce. Patologia, mówię wam – zaśmiał się kręcąc głową na boki. Mówił tak, jakby to wszystko zdarzyło się kilkaset a nie kilkadziesiąt lat temu.

- Ja jestem spoza – wtrącił się Sawa. – Spoza Białego. Była taka wieś, całkiem niedaleko POMu. Byłem gówniarz, nie pamiętam nazwy. Teraz chyba nawet i samej wioski nie ma. Tak jak w pierwszych latach wszystko zasypało śniegiem, tak samo po roztopach nie znaleźliśmy nawet studni. Pieprzone gównojady. Ty wiesz Wabik – zwrócił się do Leona – że wszystko, do samego końca to wina żołnierzy? No bo niby kto zaczął strzelać? Ja?

- Pieprzysz głupoty – powiedział Wojtecki podnosząc głos – Żołnierze niczego nie robili z własnej woli. Mieli rozkazy i tyle z tego. Wielcy dowódcy to już inna bajka. Jeśli kogoś można obwiniać to tylko ich. Zapomniałeś jak po roztopach żołnierze spieprzali na zachód? Jak błagali żeby ich wpuścić do POMu? Sami nie wiedzieli co ich trafiło. Połowie gniły kończyny, druga poobijana i z naroślami popromiennymi. A my w Białym nie mieliśmy pojęcia, że coś się dzieje. Ot nagle zgasły telewizory i padły komórki.

- A potem zabrakło światła – dodał Olek – I wszyscy byliśmy w czarnej dupie!- Potrafisz wszystko tak poetycko podsumować. – zakpił Szaber – Tuwim, patrzcie go!

Page 2: 4. Kiedy gasną światła.docx

Wabik nie odzywał się ani słowem, bo i niewiele miał do powiedzenia. Był nowym, urodzonym po wojnie. Fabrycznie przystosowanym do życia w świecie, który dla starych wydawał się rzeczywistością przechodzącą największe oczekiwania co do zagłady. Nie rozumiał niektórych pojęć, innych nie chciał znać. Ot na przykład telefonia komórkowa. Rozumiał zamysł i działanie walkie talkie, które było wyposażeniem praktycznie każdej grupy wypadowej. Ale żeby rozmawiać przez taki sprzęt z człowiekiem, który jest na drugim końcu miasta? Albo innym kontynencie? Tego było za dużo. Nie potrafił sobie wyobrazić ogromu przestrzeni, który został zaprzepaszczony. Dziesiątki tysięcy miast większych niż Biały rozsianych po całej kuli ziemskiej. Kosmos, nagrania z lądowania na księżycu, który nadal jasno świeci nad ich głowami. Potęga. Wielkość, którą ktoś jedną komendą przekreślił z historii życia.

- Czasem tak myślę, że masz cholerne szczęście młody. – zagaił Wojtecki nawet nie patrząc na sapera. – Nie masz złych snów. Nie przeszkadza ci, że niebo jest stalowe. Drzewa zawsze były martwe a wiatru wolności też nie czułeś. Nie skakałeś ze spadochronem, nie oglądałeś telewizji. Albo internet! Wiesz. Kiedyś myślałem, że wy, nowi, nie znacie życia. A to gówno prawda. To my go nie znamy.

- Szefie, a skąd wiedzieliście, że oni nie są z Bielska? Wpadliście do kotłowni i od razu nóż na szyję, morda do ściany i gadaj. – zapytał Sawa wytrącając Szabra z monologu. Wabik bał się tego pytania. Był pewien, że skoro do tej pory nikt nie chciał tego wiedzieć to sprawa się zakończyła.

- Sawa. Przestań się interesować bo dostaniesz kociej mordy. Jeśli nie usłyszałeś dokładnie nieścisłości to jestem pewien, że na negocjatora i dyplomatę byś się nie nadawał.

- Gówno prawda, swoje wiem. Młody ci coś powiedział. Wystrzelił z tobą jak pająk za muchą a później wpadliście do środka z jazgotem i krzykiem.

Wojtecki odwrócił się i spojrzał Olkowi prosto w oczy. Kipiały złością i Leon był pewien, że gdyby mogły, opuściłyby oczodoły i skleiły się z powiekami Sawy.

- Każdy ma swoje tajemnice. A niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Prawda Ostry?Twarz zapytanego w sekundę zrobiła się blada. Strach nadpłynął wielką falą paraliżując. Rozluźnił

dłonie do tej pory zaciśnięte w pięści. Wzrok uciekł gdzieś w nieznanym kierunku. - Ruszamy – powiedział po chwili – Jak dobrze pójdzie to sprawdzimy jeszcze Ogrodnika. Podróż mijała nad wyraz spokojnie. Wiatr praktycznie się uspokoił wyzwalając ciszę obumarłej

ziemi. Ruiny niewielkiego kościoła wydawały z siebie nadal zgrzyty wyginanej konstrukcji i kruszącego się budulca. O tej świątyni opowiadano przy ogniskach. Wedle legend wymyślonych przez bajarzy i podróżników w ruinach spała bestia. Jej oddech powodował stałe osuwanie się resztek cegieł i skruszonego tynku. Kiedy jednak wszystkie kawałki spadną i odsłonią ciało bestii ta obudzi się. A to nie może wróżyć niczego dobrego. Praktycznie każdy kto miał ku temu sposobność podnosił z ziemi kamień i dorzucał na stos. Ot tak. Na wszelki wypadek.

Zepchnięte na bok samochody ujawniały drogę prowadzącą głównymi ulicami. Praca ta była mozolna i zajmowano się tym dopóty, dopóki działał jeszcze stary spychacz Det. Kiedy trasy zostały już prawie wyznaczone, pojazd odmówił posłuszeństwa a załoga została w środku miasta skazana na mrok nocy. Nie wrócił żaden z nich a stary spychacz dumnie prezentował się przy ratuszu. Cały kilometr od Azylu.

Czerwone cegły galerii przy Mickiewicza powoli wyłaniały się z mgły szczelnie okrywającej kwadrat zabudowań handlowych. Stalkerzy uformowali niewielki szyk bojowy poruszając się jeden za drugim i starannie oglądając okolicę. Dłonie trzymały broń a głowy nieustannie sprawdzały każdy zakamarek. Szaber szybkim gestem zaprosił pozostałą dwójkę do zajęcia stanowiska w starym sklepie sportowym. Wszędzie walały się pozostałości sprzętu używanego niegdyś do rozwoju fizycznego.

Page 3: 4. Kiedy gasną światła.docx

Nakrętki od drążków, powyginane koła rowerowe, piłki z których dawno zeszło powietrze. Na kompanii nie robiło to jednak żadnego wrażenia. Usadowili się pod ścianą przy ladzie sklepowej. Sawa przerzucił karabin przez wyrwany w drewnie otwór wyraźnie szukając sobie celu.

- Jest tak – zaczął Szaber – Podziemia galerii na pewno są zalane. Wolałbym nie wchodzić do wody, bo nie wiemy jakie ustrojstwo się tam zaczaiło. Zawalenie budynku od poziomu parkingu jest niemożliwe. Musimy ruszyć podpory wewnętrzne i mieć nadzieję, że ciężar załatwi sprawę.

- Wchodzimy najpierw na zwiad, ma się rozumieć? – zapytał Sawa nie spuszczając oczu z poziomu ulicy.

- Tak. Trzeba zobaczyć co z Ogrodnikiem. Jeśli żyje, próbujemy go wyciągnąć. Ale gdybyśmy znaleźli go w stanie takim, jak ostatnio… - wypuścił powietrze – zawalamy galerię razem z nim. Nic nie zrobimy panowie. Dziesięć minut przerwy na posprawdzanie sprzętu. Wabik – zwrócił się do sapera – przygotuj ładunki. Jeśli zaatakują nas gnidy, ogień długo ich nie powstrzyma. Zdetonujesz to zdalnie czy musisz ciągnąć przewód?

- Dam radę pilotem – odpowiedział Leon wskazując kieszeń w płaszczu okrywającym kombinezon. - Aby tylko ktoś mnie osłaniał. Jeden błąd i wszyscy wylecimy w powietrze.

Nie czekając na odpowiedź otworzył plecak. Rozpiął kieszeń wewnętrzną. W środku leżały ułożone niewielkich rozmiarów szare kostki opatrzone wyblakłymi naklejkami. PMW X. Plastyczny materiał wybuchowy znany wszystkim jako plastik. Litera X oznaczała, że nad konkretnym typem prowadzone są nadal badania. Kilka lat temu jedna z trzech grup poszukiwaczy odnalazła utajone centrum badań. Sama wyprawa była szczególnie niebezpieczna. Podziemia starego PGRu zostały w całości zaminowane i zabezpieczone przed wstępem osób nieuprawnionych. Wielkie, stalowe, odsuwane automatycznie drzwi ustąpiły dopiero po sprowadzeniu na miejsce palnika gazowego.

Wyciągnął cztery szare kostki układając je jedna obok drugiej. Plastik tego typu był szczególnie podatny na wszelką zmianę formy, toteż ugniatanie go nie wchodziło w grę. Leon w niewielkiej kieszonce z boku plecaka znalazł długie szpile. Wbił je praktycznie w całości przez całą długość kostki. Do końcówek przywiązał krótkie kabelki wciskając końcówki w plastyczny materiał. Wyjął z plecaka drewniane pudełko i położył je przed sobą. Otworzył wieczko. W środku leżało w nieładzie mnóstwo elektroniki. Wabik wybrał cztery małe nadajniki. Czarne punkciki wielkości dwóch kciuków posiadały zieloną lampkę. Zapaliła się zaraz po włożeniu do środka baterii. Trzy szpilki przyczepione do obudowy wbiły się bez problemu w plastik. W każdym z ładunków dokręcił niewielką śrubką końcówkę kabla do zapalnika z diodą. Umieścił gotowe bomby w kieszeniach płaszcza, jedna nad drugą. Całą resztę materiałów umieścił na powrót w plecaku i schował w małej szafce pod ladą. Ciężar należało ograniczyć do minimum.

- Gotowe. - No i dobra. Sawa, zbieraj się. Ruszamy!Wyskoczyli ze sklepu gwałtownie jak nigdy. Natychmiast ruszyli w kierunku muru po drugiej

stronie ulicy. Przytuleni do niego przesuwali się jeden za drugim oglądając przez muszkę okna budynków po drugiej stronie. Mur zakręcał w kierunku zjazdu na parking galerii. Szybkim krokiem ruszyli w stronę znajomego już wejścia zarośniętego jaskrawozieloną trawą. Weszli do środka.

Wnętrze przywitało ich znajomym, duszącym zapachem tutejszych kwiatów. Sawa raz za razem wciągał głęboko powietrze jakby mając nadzieję, że wychwyci nosem zapach zagrożenia. Problem był w tym, że ono czaiło się praktycznie za każdym regałem wielkiej świątyni konsumpcjonizmu. Nowym i rzucającym się w oczy elementem były dziwne liany spełzające z sufitu, pokryte pomarańczową pleśnią. Gdyby wpuścić tutaj Wapniaków, na pewno założyliby wędrowną bimbrownię. Wabik kurczowo ściskał detonator z zapaloną jasną, czerwoną lampką i osłoniętym przyciskiem.

Page 4: 4. Kiedy gasną światła.docx

- Leon, leć do pierwszego filara. My schowamy się pod schodami. Będziemy mieć pole obserwacyjne. W razie czego, nie biegnij do nas tylko prosto do wyjścia. – szeptał Szaber nachylając się w kierunku młodego sapera.

Ten niemal natychmiast wystrzelił biegiem. Miękka trawa amortyzowała uderzenia butów. Głuche tupnięcia były praktycznie niesłyszalne. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę zdawało się być bzyczenie nieznanych owadów. Wabik schował się za wielkim, betonowym filarem. Wiedział doskonale, że w środku czeka na niego dwuteownik z grubej na centymetr stali. Miał nadzieję, że materiał X bez problemu poradzi sobie z taką błahostką. Skoro dzięki niemu w ubiegłym roku zburzyli warsztat… Plaśnięcie i odgłos ssania utwierdziły sapera w przekonaniu, że ładunek został zamocowany poprawnie. Na miejsce detonacji została wybrana szczelina w której głębi rdzewiał już kręgosłup betonowego filaru. Szybko uderzył środkowym palcem w diodę, która poddając się sile zaświeciła się na zielono uruchamiając ładunek. Mimochodem spojrzał na Szabra. Z uśmiechem pokazywał uniesiony w górę kciuk.

Wabik rzucił się biegiem na drugą stronę. Po kilkudziesięciu sekundach kolejny ładunek zieloną diodą poinformował sapera o gotowości do zajęcia się kontrolowanym zawalaniem galerii. Pozostały jeszcze łuki po drugiej stronie budynku. Bez nich konstrukcja spadnie wprost na osłabione wybuchami kolumny. Całość powinna runąć z wielkim hukiem. Wbiegł po schodach. To samo zrobili Sawa i Szaber. Będąc na pierwszym piętrze poznali skutki pożaru, który sami wywołali. Przejście od tej strony nie było możliwe z powodu zawalonej ściany i wielkiej wyrwy w posadzce.

Niemal natychmiast ruszyli w kierunku drzwi wyjścia awaryjnego. Pomieszczenia konserwacyjne. Gdzieś tutaj powinny znajdować się schody przeciwpożarowe. Niemal natychmiast powinni znaleźć się po drugiej stronie wyrwy. W środku panował półmrok. Blade światło dnia niespokojnie przesiąkało przez szczeliny w zabrudzonych i popękanych oknach ukazując dzieło wcześniejszych lub teraźniejszych mieszkańców budynku. Jedno było pewne. Nie mieli nic wspólnego z ludźmi.

Potłuczone już szkło głośno zatrzeszczało pod butem Wabika. Poruszali się zgodnie ze starymi, ustalonymi odgórnie i nienaruszalnymi zasadami, przy ścianach korytarza, w odległości około metra, na zmianę przeczesując lufami karabinów powierzchnię za i nad nimi. To dawało możliwość jakiegokolwiek rozpoznania sytuacji, poznania otoczenia i co najważniejsze sprawdzenia, czy nie pojawił się jakiś nieproszony gość.

- Szaber – powiedział szeptem Leon. Jego głos był ledwo słyszalny zza „koczkodana”, maski gazowej z dwoma bocznymi, wymiennymi filtrami. – Coś słyszę. Buczenie jakby. Taka wielka mucha. Potwierdzisz?

Zatrzymali się w bezruchu nasłuchując. - Cholera, tak jakby osy. Jeśli mają tu gniazdo i nas wyczują, koniec, kaplica, ugotowani. - Objedzeni raczej. Kawałek czaszki, kombinezon i maska, tyle z nas zostanie. Nie dając się wpędzić w paranoję kompania kontynuowała cichy chód przez wąski korytarz.

Popękana, złuszczająca się farba, kawałki szafek, filiżanek i strzępy ciuchów nadawały temu pomieszczeniu klimatu, o którym słyszano niegdyś tylko i wyłącznie za sprawą Prypeci. Fakt, w Białym nie było takiego skażenia jak na większości terenów okołoczarnobylskich, ale nadal istniało realne zagrożenie. Dotarli do zawału części budynku, za którym najprawdopodobniej były drzwi wyjściowe. Po ich lewej stronie załamywał się kolejny korytarz. Obaj wiedzieli, że są tam schody na górę, ale wyżej wejść nie wolno choćby nie wiem co. Trzeba by mieć wabiki, detektory, możliwość zachowywania się głośniej, niż na powolnym, samotnym spacerze w sercu lasu.

Page 5: 4. Kiedy gasną światła.docx

- Wchodzimy? Z pierwszego piętra zejdziemy po gzymsie raz dwa. – zaproponował Sawa. – Szaber, jak chcesz, ale ja tą samą drogą nie wracam. Górą pójdę, ale jeszcze raz tym korytarzem nie przejdę. Sam wiesz, że cofać się nie wolno.

- Wiem Olek, wiem. Szaber sam nie wiedział, dlaczego użył imienia Sawy. Nikt już tak do niego nie mówił. Byli

stalkerami, a każdy stalker musiał mieć swoją ksywkę, znak rozpoznawczy, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Imiona nadawały się dla kobiet, mężczyźni mieli ksywy. Imion używało się tylko i wyłącznie w obliczu śmierci. Czy to przy pogrzebie, czy przy próbie opatrzenia rozerwanej tętnicy.

- Tfu na ciebie! – warknął Olek głośniej niż to było konieczne – Mi jeszcze życie miłe! Krzyczał rozkładając ręce i uderzając kałachem w jeszcze wiszącą szklaną ramkę ze zdjęciem rodzinnym, która spadając rozbiła się na dziesiątki kawałków. We trójkę wstrzymując oddechy patrzyli jak delikatne szkło kruszy się, odbija drobinkami po podłodze by spocząć w miejscu, w którym spokojnie będzie mogło dodawać złowrogości temu i tak ponuremu pomieszczeniu. Brzęczenie wzmogło się, było wyraźnie słyszalne i jakby… bliższe.

- Zabiłeś nas idioto. – Powiedział Szaber nadal wpatrując się w szczątki niedawnej ramki. Zerwali się z miejsc jakby w jednym momencie, światła latarek szybko omiatały korytarz i

popędzając się nawzajem ruszyli w stronę jedynej, stuprocentowo pewnej drogi ucieczki – wejścia. Czas wydłużał się w nieskończoność. Wabik słyszał swój miarowy oddech, tupot ciężkich glanów, szelest płaszcza rozpościerającego się za nim, jak za jednym z bohaterów lat dziewięćdziesiątych. Krzyk. Ostry, miażdżący bębenki słuchowe, atakujący wszystkie najczulsze receptory w ciele człowieka przeszył głowę Wabika na wylot.

Druga zasada. W razie ucieczki niech nikt nie próbuje się zatrzymywać. Jeśli wszyscy będą usiłowali dotrzeć jak najszybciej do wyjścia, być może połowa rzeczywiście się do niego dostanie. W tym momencie zasada nie obowiązywała.

Leon odwrócił się na pięcie przyklękając w trakcie obrotu na jedno kolano i składając swoją Błyskawicę do strzału. Sawa biegł tuż za Szabrem. Przez szkło maski przeciwgazowej dostrzegalne były wielkie, wytrzeszczone w przerażeniu oczy. Chyba pierwszy raz w ciągu ich znajomości Wabik widział strach Olka. Ten, który nie posiadał sumienia, zabijał wszystko co się rusza teraz biegnie uciekając od nieuchronnej i bolesnej śmierci. Oddał strzał posyłając szybującą wprost na nich Osę. Była młoda a mimo tego jej rozmiary przekraczały wielkość dorosłego kota. Kula perfekcyjnie trafiła w głowę rozrywając ją na strzępy. Bzyczenie narastało, stawało się nieznośne. Za chwilę będzie tu połowa ula. Jak można było się domyślać – królestwo owadów zajmowało większość górnego piętra galerii.

Leon zerwał się na równe nogi by w ciągu kilku sekund znaleźć się za drzwiami zamykanymi przez stalkerów. Trzasnęły z hukiem. Oparł się o zardzewiałą balustradę usiłując rozpoznać możliwości dalszego działania. Uderzenie niemal otworzyło drzwi do tej pory przytrzymywane przez kompanów. Między ich głowami znalazło się żądło długości równej przedramieniu dorosłego człowieka. Niemal natychmiast obok wyrosło drugie. Niemal rozumiejąc się bez słów stalkerzy uchylili drzwi na tyle, by Wabik dał radę wrzucić przez szczelinę granat zapalający. Po chwili piski płonących stworzeń wypełniły pomieszczenie za drzwiami.

Gnid nie było. Wszystko jasne. Odgłosy walki są dla nich normą. Nie są jednak przyzwyczajone do głosu ludzkiego i natychmiast go wychwytują. Szaber przyłożył palec do ust jakby w ty samym momencie zrozumiał sedno egzystencji zmutowanych stworzeń. Jego palec powędrował w kierunku Wabika by następnie poszybować wzdłuż stalowego łuku z dwuteownika łączącego teraz dwa galeriane balkony. Tego nie trzeba było powtarzać. Wabik zręcznie złapał się stalowego zbrojenia i

Page 6: 4. Kiedy gasną światła.docx

prawie bezszelestnie wskoczył na nie. Spojrzał w dół. Ziemia była stanowczo zbyt daleko. Z wprawą godną mistrzów akrobatyki, stopa za stopą maszerował po stalowym wzmocnieniu. Mógł się teraz dobrze przyjrzeć rozkładowi flory nieznanej wielu śmiertelnikom. Dopiero z góry doskonale widoczne było, że galeria w rzeczywistości dzieli się na dwa biomy, z których jeden wyglądał typowo wiosennie. Ten drugi natomiast spowity był dziwną, zielonkawą mgiełką. Gdyby chcieć określić go nazwą pory roku, bez wątpienia byłaby to jesień. Zeskoczył z pomostu na balkon po drugiej stronie. Sawa i Szaber zniknęli gdzieś. Leo głęboko wierzył, że pilnowali wszystkich dróg z których mogły wybiec mutanty. Dym wydostawał się zza zamkniętych drzwi wzlatując w niebo prosto przez dziurę w dachu.

Gdzieś na granicy widoczności, lekko zasłonięty przez wzlatującą ku górze mgłę znajdował się słup, którego szukał. Podszedł kilka kroków szamocząc się z paskami maski przeciwgazowej. Twarda, gruba guma wytłumiła część dźwięków, kiedy osłona przykleiła się do jego twarzy. Opary przestały przerażać. Oddech słyszalny był prawie tak, jakby tuż za jego karkiem spokojnie maszerował Kotjleń sapiąc mu w plecy. Pod stopami słyszał trzask źdźbeł dziwnej, suchej trawy. W zasięgu wzroku nie zobaczył żadnego stworzenia ani rośliny podobnej do tych z biomu, który zostawił za sobą. Dotarł do słupa. Szybkim ruchem wciągnął z kieszeni płaszcza ładunek wybuchowy przyklejając go w otworze, z którego wystawały dumnie pręty zbrojenia. Przycisnął przycisk. Ładunek został uruchomiony.

Ostatni słup czekał na niego zaledwie kilka metrów dalej, łukiem zaznaczając miejsce w którym przekrzywiony nadal wypełniał swoje zadanie. Instalacja bomby przebiegła bez najmniejszych problemów. Wabik ruszył w drogę powrotną. Po chwili marszu zdjął maskę chowając ją w foliową torebkę i zawiązując szczelnie. Nie mógł pozwolić na wydostanie się substancji, która najpewniej osiadła na gumowym zbawicielu. Jego stopa dotknęła belki, po której miał przedostać się na drugą stronę. Trzask zdradził, że szykuje się coś niedobrego.

Liana wystrzeliła nie wiadomo z jakiego punktu chwytając balustradę tuż obok Leona. Zgrzyt łamanej i wyrywanej rury przeciął powietrze. Po wszystkim zatopiła się wraz ze zdobyczą w cieniu dawnego butiku tuż za nim. Wabik wskoczył na kładkę. Nie było innej drogi a należało działać szybko. Roślina znowu zaatakowała, tym razem łapiąc płaszcz stalkera. Szybkim ruchem zerwała zamek przytrzymujący do przy kombinezonie. Przewaliła właściciela na łopatki. Mimowolnie stoczył się ze wzmocnienia ostatnim ruchem ręki łapiąc za wystającą, stalową śrubę. Jego nogi dyndały dziesięć metrów nad ziemią.

- Dawaj – krzyczał Sawa – Dawaj stalker!- Zabiję się!- Detonator dawaj!Nie wiedział dlaczego to robi. Wyciągnął wolną ręką plastikowe pudełeczko i wypuścił je z dłoni.

Upadło prawdopodobnie prosto w dłonie któregoś z towarzyszy. - Ja spadam młody! Dobrej zabawy! Za minutę wysadzam!- Sawa, pierdolcu! Wracaj tu! – Krzyczał Wabik z uporem maniaka wdrapując się z powrotem na

zbrojenie. Kiedy zrównał się z poziomem pierwszego piętra, zobaczył Ogrodnika. Miał ten sam, nienaturalny wyraz twarzy. Jego oczy zdradzały resztki świadomości. Głowa

zdawała się być nazbyt przerośnięta. Wielkie, zielone narośle wypełnione cieczą pokrywały niemal całe jego ciało. Dłonie, zniekształcone w obrzydzający sposób ukazywały kości dłoni pozbawione śladów mięsa. Były idealnie białe. Najbardziej jednak Leona przeraził tułów. Ogrodnik nie miał już brzucha. Zamiast niego ział w tym miejscu ogromny, otwierający się jak czterodrzwiowy właz otwór. Śluz ściekał z błon za każdym razem kiedy się otwierały. Wyglądało to tak, jakby chwytał powietrze. Jednak nie przekraczał linii, przy której kończyły się opary zielonej mgły.

Page 7: 4. Kiedy gasną światła.docx

Z otwartej jamy brzusznej wystrzeliły liany smagając okolice bliskie położeniu stalkera. Usiłował wyczuć położenie granatów. Prawdopodobnie wszystkie zostały w plecaku. Wstał. Stopa za stopą, odwrócony tyłem do kierunku ruchu oddalał się od człowieka, którego ten świat przystosował do siebie. Wyciągnął pistolet przez chwilę przyglądając się oczom dawnego towarzysza broni. Odczytał w nich ulgę. Dziwnym trafem był skłonny oddać mu tę przysługę. Oddał strzał pozbawiając Ogrodnika kawału mięsa z lewego ramienia. Strzelił jeszcze trzy razy zanim jedna z kul dosięgła otwierającej się właśnie paszczy pełnej dziwnych lian. Mutant pochylił się do przodu rozkładając ręce na boki. Było to o tyle dziwne, że wyglądało jakby się mu kłaniał. Zanim jednak Leon pociągnął za spust po raz kolejny, sześć solidnych pnączy ruszyło w jego stronę. Oplotły go niemal natychmiast szarpiąc ku sobie. Wabik stracił równowagę i grunt pod nogami. Spadał.

Nagłe szarpnięcie zawiesiło go trzy metry nad ziemią. Spojrzał w górę czując, że za chwilę trzasną mu kości miażdżone uściskami mutanta. Tak należało go nazywać. Być może kiedyś był człowiekiem, ale teraz jest stworem. Kreaturą. Bękartem wszystkiego co stare i nowe. Dopiero w taki sposób stał się w pełni przynależnym do nowego świata. Ogrodnik starał się nie dać ściągnąć w dół. Ramionami mocno oplatał barierki balkonu. Uścisk zelżał. Wabik uderzył w ziemię. Momentalnie zdjął Błyskawicę z ramienia odpinając napę. Szybka, śmiercionośna seria skosiła monstrum pozwalając mu na upadek z wysokości. Odwrócił się w kierunku wyjścia. Usłyszał ryk. Później wszystko eksplodowało.

***

Siedział w ciemnym kącie jakiegoś pokoju. W powietrzu wisiał zapach zgnilizny i moczu. Niczego nie dało się zobaczyć, z wyjątkiem kilku sylwetek opartych o ścianę obok niego. Pokaszliwania ciągnęły się w nieskończoność. Gdzieś w mroku usłyszał płacz dziecka i ciche szepty uspokajającej go matki. Rozejrzał się starając ujrzeć jakąkolwiek podpowiedź co do miejsca, w którym się znajduje. Niestety.

- Mamo, a kiedy po nas przyjdą? – zapytała dziewczynka. Najpewniej wtulona w ramiona płaczącej matki.

- Nie przyjdą. Już nie. Tutaj jesteśmy bezpieczni. – powiedziała kobieta starając się ukryć nieustanny szloch. Odgłosy kaszlu wypełniły pomieszczenie.

- Ale wujek powiedział, że i tak nas tutaj znajdą! – nie odpuszczała dziewczynka – A jak znajdą, to zabiorą nas do domu tak?

- Tak kochanie. – szepnęła kobieta zanosząc się płaczem.Wabik wstał rozglądając się na wszystkie strony. Podszedł do zabitego deskami okna. Wśród

nierówno przybitego zabezpieczenia udało mu się znaleźć otwory, przez które obejrzał okolicę. Znajdowali się w jakiejś wiosce. Na drzwiach domu naprzeciwko odznaczało się wielkie, wymazane czerwoną farbą koło. Niedaleko kręcili się ludzie w dziwnych uniformach, których nie widział jeszcze nigdy w życiu. Przywodziły na myśl cywilny ubiór, jednak wszystko zostało ułożone według schematu. Skórzane kurtki pełne naszywek. Luźne, płócienne spodnie z nogawkami wpuszczonymi w sięgające za kostkę śniegowce. Czapki bejsbolówki. Starał się rozpoznać wśród nich kogokolwiek.

Jeden z nich prowadził przed sobą trzech ludzi trzymając ich na muszce automatu kałasznikowa. Kiedy tylko jego towarzysze ich dostrzegli, rzucili się na kobietę chwytając ją za włosy. Wyrywała się i krzyczała. Niemal natychmiast została posłana kopniakiem na ziemię, prosto w kałużę pełną błota. Ten sam mężczyzna podniósł ją szarpnięciem i popchnął na maskę samochodu. Rozłożyła bezradnie ręce zanosząc się histerycznym krzykiem słyszalnym mimo odległości. Zerwał z niej spodnie by niemal natychmiast wytłumaczyć kobiecie dlaczego zostawił ją przy życiu. Wabik z bezradnością przyglądał

Page 8: 4. Kiedy gasną światła.docx

się gwałtowi. Jednocześnie, kątem oka dostrzegał katowanie pozostałych przez współtowarzyszy zboczeńca. Nagle okno na świat zostało zasłonięte przez oko wpatrujące się wprost w Leona. Odskoczył ze strachu natychmiast szukając wzrokiem wyjścia. Było jedno. Prosto na podwórze.

Kopniak zadudnił zabitymi drzwiami. Kobieta zaniosła się wrzaskiem kołysząc w dłoniach głowę córki. Drugie uderzenie przełamało dwie deski wpuszczając do środka nogę atakującego ostatni bastion ocalałych. Stalker przeszukał siebie starając się chwycić rękojeść pistoletu. Nie miał żadnej broni. Nosił zwykłe, cywilne ubranie. Trzecie uderzenie otworzyło drzwi z wielkim hukiem wpuszczając do środka snop bladego światła, które niósł ze sobą zimny poranek. Postać weszła do środka i uśmiechnęła się szeroko. Niemal bezzębna szczęka szaleńca natychmiast obudziła w Wabiku wspomnienie niedawnego towarzysza. Sawa.

- A kuku! Ojciec wrócił do domu! – Krzyknął rozkładając ręce. W jednej z nich trzymał olbrzymich gabarytów nóż. Był niemal do złudzenia podobny do znanego z plakatów Rambo. Jeden z przebywających w pomieszczeniu rzucił się w kierunku przyszłego oprawcy. Ten jednym ukośnym cięciem pozbawił go możliwości spoglądania na świat. Człowiek upadł na ziemię zakrywając twarz rękoma. Plama krwi wykwitała pod nim z oszałamiającą prędkością. Sawa ze znaną zręcznością posyłał na ziemię każdego, kto zdołał go zaatakować. Podszedł do kobiety kopiąc ją z półobrotu prosto w głowę. Upadła wypuszczając z rąk dziewczynkę. Wabik w ciągu sekundy znalazł się za oprawcą. Jednym szybkim ruchem planował założyć mu chwyt na szyję by pozbawić możliwości manewru. Ręce przecięły powietrze. Wizja. Koszmar.

Sawa z dzikim śmiechem złapał dziecko za szyję podnosząc do góry. Dziewczynka zdawała się dusić. Wciąż niosąc ją na wyciągniętej ręce wychylił się z pomieszczenia. Wabik raz za razem, z narastającą w nim wściekłością i chęcią mordu usiłował zadać towarzyszowi jakikolwiek cios. Bezskutecznie.

- Kaban! – krzyknął przeciągając samogłoski. – Patrz co dla ciebie mam! Zawołany znalazł się w pomieszczeniu niemal natychmiast. Rozejrzał się wkoło, chwycił

mordercę za rękę. Ten wypuścił dziecko, które upadło na ziemię kaszląc. Wielki bandyta nachylił się nad nią głaszcząc po głowie.

- Nie płacz. Zabiorę cię od tego pana. – powiedział spokojnym, miłym głosem. Złapał dziewczynkę za rękę niemal wyrywając ją na zewnątrz.

- Wy kurwy! – krzyczał stalker szukając jakiegokolwiek narzędzia mogącego wyrządzić krzywdę bandytom. Chwycenie najbliższego krzesła spełzło na niczym kiedy dłonie po raz kolejny przecięły powietrze. Złość powodowała wzrost ciśnienia. Krzyk wyrywał się gardła niknąc w półmroku. Sawa przechodził między swoimi ofiarami. Każdej z nich, nie ważne czy martwej czy żywej podcinał gardło. Podszedł w końcu do matki małej dziewczynki pozbawionej przytomności. Przykucnął i długo patrzył w jej zamknięte oczy po czym ze śmiechem i nieukrywaną radością przeciął jej gardło dociskając nóż aż do kości kręgosłupa. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Kiedy upewnił się, że nikogo żywego tam nie ma ruszył w kierunku kolejnego domu.

Czas przyspieszył. Nad wioską zapadł zmrok rozświetlony blaskiem wielkiego płonących domostw. Krzyki palonych żywcem ludzi wzywały Boga i inne podobne jemu istoty. Nadaremnie. Bandyci siedzieli na starych jeepach przyglądając się masakrze. Śmiech i żarty niosły się wśród płonących ścian drewnianych zabudowań. Z ciemności wyszło pięć sylwetek w strojach łudząco podobnych do grupy prowadzonej kiedyś przez Dzika. Zbliżali się praktycznie bezszelestnie do odwróconych bandytów. Każdy celował w innego oprawcę. Dowódca grupy uderzeniowej podniósł dłoń i zacisnął ją. Strzelać bez rozkazu. Huk karabinów rozrywał przestrzeń. Kule świstały na wszystkie strony z plujących ogniem broni. Rozrywały na strzępy każdego, kto znajdował się na pojeździe.

Page 9: 4. Kiedy gasną światła.docx

Przerwali ogień. Cały czas celowali w niewidoczny punkt ukryty za karoserią. Najpierw zobaczyli ręce podniesione nad głową. Po chwili stał przed nimi Sawa we własnej, wystraszonej osobie.

- Nie strzelać, kurwa. Pojebało was? – Zapytał rozglądając się po twarzach członków oddziału.- Ostry. – Powiedział jeden z nich. – Szkoda, że nie siedziałeś na górze…- Teraz pójdziemy do sądu. – Wtrącił kolejny – A tam ciach! Łeb na glebę. - A miało być tak pięknie…Obraz rozmazał się, by ustąpić miejsca niewielkiej, obskurnej sali. Wabik niemal natychmiast

rozpoznał w niej pomieszczenie szkoleniowe POMu na poziomie P1. Być może kiedyś znajdowała się tam sala rozpraw. Nie wiedział tego. Ważniejszym było to, co miało stać się za chwilę. Na ziemi skuty łańcuchami siedział Sawa. Wpatrywał się tępo w podłogę nie do końca mając pewność co do słuszności swoich działań. O ile prawidłowym kiedykolwiek było zabijanie bezbronnych dla zabawy i chęci zysku. Jego twarz była poobijana, podrapana i zakrwawiona. Znęcano się nad nim. Słusznie.

Przy stole na końcu sali siedzieli znani Leonowi Wojtecki, Maliwski i Kieras. Czyli Szaber zasiadał kiedyś w radzie. Tylko pozazdrościć. Oprócz nich przy drzwiach stał gwardzista celując w głowę Olka i ani na sekundę nie opuszczając broni.

- Aleksadrze Ostrawiczu – Rzucił Wojtecki nawet nie patrząc na skazanego – Zostałeś doprowadzony przed sąd za zbrodnie wobec ludności cywilnej w tym: gwałty, kradzieże, morderstwa, usiłowania zabójstwa, uszkodzenia ciała, podpalenia, uszkodzenia mienia i organizację grupy przestępczej. Wobec powyższych faktów zatwierdzonych przez świadków i poszkodowanych skazuję cię na karę śmierci przez rozstrzelanie ze szczególnym uwzględnieniem okrucieństwa. Czeka cię sto dwadzieścia dni tortur, później strzał w czoło. Czy masz coś na swoją obronę?

- Powiem wam gdzie znajdziecie dwie kolonie, skład materiałów wybuchowych i trzy sprawne pojazdy. – Recytował jak z pamięci. – Do tego plany konstrukcyjne elektrowni, części, rysunki i schematy uzbrojenia i podpiszę krwią lojalkę.

- Mów…Wszystko urwało się tak szybko, że Wabik nie zdążył dostrzec nawet najmniejszej zmiany wyrazu

twarzy sędziów. Sawa chciał zapewnić sobie wolność w zamian uzbrajając i udoskonalając POM. Najwidoczniej mu się udało. Dlaczego wszyscy starzy patrzą na świat priorytetami z otchłani? Dlaczego schematy są ważniejsze, niż ukaranie zbrodniarza? Kiedy to wszystko stanęło na głowie? Starym nie zależy na życiu i lojalności. Przynieśli wszystko ze sobą z marzeń, które mieli przed wojną. Udoskonalili to przez próżne obietnice odbudowania świata, którego odbudować się nie dało. Trzeba było zbudować go inaczej, na nowo. Zniszczyć wszystko, co zostało przeniesione. Zlikwidować doszczętnie pychę i chciwość. Żądzę zysku rzucić na kolana i strzelić jej prosto w twarz. Zabić i rozdrobnić wszystko co sprawiło, że nie mogą spokojnie przechadzać się nocą pod rozgwieżdżonym niebem. Oni mieli swoją szansę. Teraz czas na nowych.

***

Całe ciało odzywało się bólem. Ciemność dookoła zdawała się pożerać z uporem oddech Wabika przygniatając klatkę piersiową do kręgosłupa. Głowa pulsowała dając pojęcie o stopniu uszkodzeń. Ciepła ciecz zalewała oczy. Nie mógł poruszyć rękoma. Zdawały się być uwięzione pod chłodem stali. Leżał w gruzowisku. Galeria nie istniała. Niemal natychmiast postanowił sprawdzić prawdziwość tego, o czym opowiadał starzec z Wapna. Jeśli rzeczywiście życzenia należą się za każdą z wielkich bestii, powinien otrzymać jedno z nich.

Page 10: 4. Kiedy gasną światła.docx

- Uwolnij mnie. – Szepnął czując jak traci oddech. Nie dał rady zaczerpnąć więcej powietrza niż minimum zużywane przez organizm. – Wyciągnij mnie stąd.

- Wszystko już zrozumiałeś Leonie – Odezwał się z nicości znajomy głos bestii. – Kiedy będziesz gotowy, krzyknij z całych sił. Zostaniesz uwolniony. A wtedy mnie odnajdziesz i oddasz to, czego zażądam.

- Uwolnij mnie! – Wrzasnął Wabik nie szczędząc sił. Poczuł jak belka osuwa się nieznacznie przyciskając mu płuca jeszcze bardziej. Nie usłyszał jeszcze trzasku żeber. Miał cholerne szczęście. Całość zawału zadrżała. Pył sypał się do oczu. Głuchy ryk dobiegał gdzieś z oddali. Wciągnął powietrze dławiąc się pyłem betonowym. Poczuł, że ponownie odpływa. Prawdopodobnie zielona mgła przeplatała się pomiędzy częściami gruzu. Ból powoli znikał ustępując miejsca uldze. Czuł, że całość drży. Przytłumione strzały z karabinu dudniły w rumowisku. Ryk pojawił się ponownie. Niespodziewanie przez jego powieki przebił się blask. Otworzył oczy. Odłamki skał spadały wkoło niego. Część stropu unosiła się w powietrzu. Kiedy nieznana siła cisnęła go w dal, zobaczył JEGO. Wielkie monstrum, którego wolałby nigdy w życiu nie spotkał. Słyszał jedynie jedną opowieść opisującą tego stwora. Nazywano go Drzewcem. Stał w gruzowisku opierając ciężar ciała na czterech ogromnych nogach. Pokryte korą z potężnymi zaciekami z żywicy. Każde uderzenie ogromnej kończyny wzbijało tumany kurzu i pyłu. Od masywnego tułowia odchodziły cztery muskularne ramiona oplecione grubym bluszczem. Każdy z palców dorównywał wielkością ramieniu dorosłego człowieka. Głowa wyglądała jak wielki głaz z mnóstwem oczu i otworem gębowym wyłożonym od środka dziwnie wyglądającymi łuskami. Drzewiec wrzasnął po raz kolejny praktycznie przebijając bębenki słuchowe Leona. Odezwał się kałasznikow. Najprawdopodobniej Sawa walczył z monstrum.

Obrócił głowę oglądając otoczenie. Stalowe wzmocnienie uwolniło go spod swojego ucisku. Po prawej stronie gruzowiska ziała wielka dziura spowita ciemnością. Nie musiał myśleć długo żeby zrozumieć, że to jedyna droga ucieczki. Wysunął się spod wiszącej nad nim belki. Odpychając się nogami dotarł do skraju przepaści. Pamiętając o ostrzeżeniu Szabra odnośnie wody w podziemiach wziął głęboki oddech i spadł.

Lodowata woda przywitała go częściowym paraliżem. Woda wdzierała się do nosa usiłując wyrwać z płuc ostatnie pęcherzyki powietrza. Ciemność nie pozwalała dostrzec szczegółów. Gumowany płaszcz ciągnął w dół. Dotknął stopami podłogi. Ugiął je w kolanach by po sekundzie wybić się z impetem. Niespodziewanie dla niego głowa wynurzyła się z wody. Powierzchnia cuchnącej cieczy sięgała mu do barków. Zaczął oddychać. Nerwowo rozglądał się starając zapamiętać jakiekolwiek szczegóły, które pomogą mu w orientacji. Gdzieś na drugim końcu podziemnego parkingu dojrzał lekki błysk światła odbijającego się od tafli wody. Ruszył w tamtym kierunku. Powoli i mozolnie, czując się jak w smole parł do przodu. Pomimo doskonałego wyszkolenia bardzo szybko się męczył, tracił oddech. Dotarł do przeszkody jaką była balustrada ukryta pod wodą. Zapewne za nią zaczynał się niższy poziom parkingu. Wysilił wzrok usiłując ocenić odległość. Musiałby przepłynąć czterdzieści metrów. W osprzęcie który posiadał na sobie było to niemożliwe. Zrzucił płaszcz odpinając go uprzednio od kombinezonu. Niemal natychmiast poszedł na dno. Rozejrzał się wkoło szukając alternatywy dla próby, która miała go czekać. W szczelnej kieszeni ubioru wymacał coś, co prawdopodobnie było czołówką. W tej sytuacji, niezbędną. Postawił stopę na pierwszym szczebelku balustrady podnosząc się pół metra. Otworzył suwak i z nieukrywaną radością wyjął z kieszeni latarkę. Nie czekając włączył ją.

Ciemna woda unosiła na swoim grzbiecie dziesiątki części i plastikowych butelek. Mimo upływu lat nadal unosiły się na powierzchni nie myśląc nawet o zatonięciu. Zupełnie jak ludzie. Kurczowo trzymający się życia. Skłonni do zabijania, kradzieży, zrywania z siebie resztek godności. Wszystko to

Page 11: 4. Kiedy gasną światła.docx

dlatego, żeby móc kiedyć komuś opowiedzieć swoją historię. Dla życia samego w sobie. Bo chociażby było źle, zawsze może być gorzej. Tę prawdę przekazywano Wabikowi z każdą lekcją. Nie ważne jak bardzo życie daje ci w kość. Istotną sprawą jest, że zawsze może dokopać ci jeszcze bardziej.

Rozejrzał się po parkingu a światło latarki odkrywało przed nim zakamarki swojego dotychczasowego żywota. Jedyną drogą do wyjścia był przewodu zwieszające się tu i ówdzie z sufitu. Leon nie mógł wejść do wody z jednego, ważnego względu. Nie potrafił pływać. Drugą przeszkodą była niewiedza. Pomimo tylu wypraw w okolice galerii nadal nie znalazł się odważny, który zszedłby na parking i dokonał obserwacji tutejszej fauny.

Nie schodząc z balustrady chwycił najbliższy przewód wysokiego napięcia. Szarpnął dwa razy upewniając się, że nie spadnie w odmęty lodowatej, ciemnej wody. Podciągnął się zmuszając każdy mięsień swojego ciała do wysiłku. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatniej godziny zdawało się to być nadludzkim wyczynem. Rozbujał się lekko zarzucając nogi na kabel. Ruszył powoli. Co raz był zmuszony do zatrzymania się i obserwowania otoczenia. Odgłosy walki w ruinach galerii ucichły. Nie chciał znać wyniku. Zawisł na belce przewodowej przechodząc na kolejny odcinek trasy. W ciągu kilku chwil zwisał bezładnie tuż przy wjeździe na parking galerii. Rozbujał się maksymalnie wyciągając nogi w kierunku blasku dnia. Dłonie zwolniły uścisk, ciało automatycznie złapało pion. Stopy opadając dotknęły dna. Wyszedł na świeże powietrze.

Słońce boleśnie poraziło oczy przyzwyczajone do półmroku. Przysłonił je dłonią rozglądając się po okolicy. Zielonkawy pył unosił się w powietrzu wymieszany z kurzem opadającym po wybuchu. Musiał się spieszyć. Huk ładunków wybuchowych na pewno przyciągnie tu zwiadowców z różnych części miasta a ci będą liczyli na łatwe łupy. Ruszył truchtem w kierunku sklepu sportowego, w którym pozostawił większość swojego ekwipunku. Prawie całkowicie zapomniał o Wojteckim. Jeśli Sawa był zdolny do wysadzenia galerii to Szaber już nie żył, albo całkowicie podporządkował swoje rozkazy decyzji szaleńca. Wpadł do środka potykając się o leżącą na drodze sztangę. Upadł na ziemię. Szybko doczołgał się do szafki, w której zostawił swój plecak. Na jego szczęście nadal tam był. Momentalnie zarzucił go sobie na ramiona. Wychylił głowę zza lady sklepowej uważnie obserwując okolicę i usiłując znaleźć wyjście z sytuacji. Musiał dostać się do POMu i poinformować wszystkich o przebiegu wydarzeń. Pamiętał o umowie ustnej zawartej z obsługą transportera. Jutro w godzinach wieczornych mają czekać na ekipę w okolicy starej jednostki, tuż niedaleko Wapna. Miał jedynie nadzieję, że przy transporterze nie spotka Szabra ani Sawy. W najgorszym wypadku zacząłby strzelanie bez zadawania żadnych pytań.

Rozłożył starą mapę wpatrując się w oznaczenia naniesione kilkadziesiąt lat po upływie przydatności kartograficznego cudu. Najszybsza droga do umówionego punktu wiodła starą szosą obok cmentarza wojskowego i ogrodu zoologicznego. Później szybka przebieżka przy stadionie i cel jest w zasięgu ręki. Do połowy zniszczona arena odstraszała. W sądnym dniu miał miejsce mecz lokalnej drużyny piłkarskiej. Ponoć jeden z wielkich ładunków eksplodował na samym środku smażąc kibiców lub popieląc ich ciała od razu. Ruszył w drogę.

Poruszał się tuż obok ekranów dźwiękochłonnych odgradzających niekiedy szosę obwodową od domów i bloków mieszkalnych. Krok za krokiem, z mozołem przeskakiwał pordzewiałe, leżące na ziemi siatki i elementy plastiku. Zanim się rozłoży miną setki lat, ale kruszał w bardzo szybkim tempie. Na niebie pojawiły się Sroki. Upiorne ptaszyska wielkości dorosłego człowieka. Tak samo jak ich praprzodek były czułe na wszelkiego rodzaju odbicia światła. Niemal natychmiast pikowały porywając zdobycz w swoje szpony by zanieść ją do swojego legowiska. Wabik momentalnie przemknął przez jedną ze szczelin w ogrodzeniu by poszukać jakiegokolwiek schronienia w zniszczonych budynkach. Walka ze Sroką nie była czymś do wygrania. Jedyna nadzieja to przeczekanie zagrożenia. Ignorując

Page 12: 4. Kiedy gasną światła.docx

niemal wszystkie środki ostrożności uderzył barkiem drzwi wejściowe. Te ustąpiły pod ciężarem stalkera. Znalazł się w holu. Potworny skrzek uderzył w jego uszy niemal natychmiast po wejściu. Szum skrzydeł zbliżał się. Bestia uderzyła w niewielki daszek nad wejściem wiszcząc wściekle. Wabika to jednak nie interesowało. Sroki miały to do siebie, że nie martwiły się zbyt długo czymś, do czego nie dawały rady się dostać. Rozejrzał się po pomieszczeniach przechodząc od jednego do drugiego. Nie zobaczył niczego nowego. Pokoje bez mebli, łuszcząca się farba, zgnilizna powstała od zacieków z dziurawego dachu. Schody na górę zdawały się być cały czas stabilne. Ruszył nimi zbliżając się do otworu prowadzącego na drugie piętro budynku. Czysto.

- Nie odwracaj się! Zostaw broń! – krzyknął ktoś zza jego pleców. Oto czym koczy się zdobywanie budynków w pojedynkę, bez obserwacji.

Leon posłusznie złapał karabin za lufę i lekko pochylając się odłożył na schodek przed sobą. Nie miał zbyt wielkiego pola manewru. Kula z pewnością przebiłaby nawet wzmacniany pancerz. Wystrzelona z takiej odległości nie zostawiała szans na przeżycie. O ile to kula pistoletowa. Jeśli strzelba, nie zostawiała nawet głowy.

- Dobrze. Nie odwracaj się. Recytuj skąd jesteś, koguciku. Dobre sobie. Jego niedoszły oprawca ma szczątki poczucia humoru. Dość niespotykane.- Wabik. Grupa Szabermachine. Schron POM. Podróż ewakuacyjna. - POM ucieka? A to dobre! Wiarus Szaber zawsze walczył do ostatniego człowieka. No chyba, że

to był właśnie on. Wtedy przychodził czas na spierdalanie. Powiedz mi, młody, skąd wracasz.- Ruiny Galerii Alfa. - A więc to galeria tak pierdolnęła! A ja myślałem, że znowu ktoś zrzuca bomby. Dobra. Bierz

karabin za lufę i odwracaj się. Leon posłusznie wypełnił polecenie non stop czując na swojej głowie celownik karabinu

nieznajomego jegomościa. Wszystko toczyło się dobrze. Gość znał kompanię Szabra, zrezygnował z egzekucji a co najważniejsze, pozwolił wziąć broń. Trochę to naiwne, ale zarazem inne niż wszystko czego do tej pory doświadczał.

Odwrócił się powoli by mimo wszystko nie prowokować nieznajomego. Okazał się nim starzec. Wyglądał na więcej niż sześćdziesiąt lat. Długa, siwa broda z dumą przysłaniała guziki koszulki polo założonej pod grubą, gumowaną, rozpiętą kurtką. Liczne naszywki przywoływały na myśl weterana wojennego. Stare, połatane, sztruksowe spodnie nosiły znamiona licznych batalii z bestiami. Jednak jak zauważył, starzec miał więcej werwy niż niejeden młodziak. Z dumą trzymał przy boku lekko wysłużoną strzelbę myśliwską. Piękna dwururka była wypucowana prawie do połysku. Ostatnią rzeczą zwracającą uwagę był czerwony, wyblakły beret z orzełkiem. Dawnym godłem państwa na którego terenie znajdował się Biały.

- Jak na dziadka, masz werwę. – Powiedział Wabik zluzowując resztę napięcia. – Z daleka mnie obserwujesz?

- Jak wlazłeś na obwodówkę to widać cię było jak na dłoni. Szaber bierze do swojej ekipy takich patałachów? To wcale się nie dziwię, że przyszedłeś sam. Reszta gdzie?

- Skąd mam wiedzieć? – Zapytał rozkładając ręce i zbliżając się do starca. – Walczyliśmy w galerii z Ogrodnikiem, podłożyłem ładunki, Sawa wysadził i zgubiłem ich z oczu.

Twarz starca zmieniła się niespodziewanie. Poczerwieniał. Usta wydęły się a brwi zbiegły. - Tek skurwysyn jeszcze żyje? Gdzie on jest!? Mów! – krzyknął doskakując do Leona w ułamku

sekundy. Jego pięści zaciskały się na strzelbie, stawy wydały z siebie strzyknięcia. – Mów!- Nie wiem dziadku! Wysadził galerię! Ja byłem w środku! Wylazłem parkingiem!

Page 13: 4. Kiedy gasną światła.docx

- Gówno mnie obchodzi, jak wylazłeś! Chodzi mi o tę kupę gówna, która dziesięć lat temu miała zniknąć z powierzchni ziemi! Szaber obiecał! Krwią podpisywał, że zabije jak tylko go złapią! Kurwa mać! – Krzyknął i odwrócił się w kierunku okna wyglądającego na zgliszcza jeszcze niedawno stojącej galerii. Chwile ciągnęły się jak smoła. Jedyne co Wabik wiedział to to, że nie należało się odzywać.

- Chodź młody. – Głos starca spotulniał. Ręka wskazała najbliższe drzwi – Napijesz się herbaty. Weszli do pomieszczenia będącego kiedyś pokojem sypialnym. Okna zostały zabite deskami

pozostawiając niewielkie szczeliny, przez które wpadało światło. Stosik porąbanego drewna oddzielał ognisko od zapadniętego i skruszałego betonu. Wykonany z prętów zbrojeniowych ruszt dźwigał na swoim grzbiecie najprawdziwszy czajnik. Rzecz tak bardzo deficytową, że Wabik widział go trzeci raz w życiu. Płomyki dziarsko podskakiwały uwalniając dym, który ulatniał się przez niewielki otwór w suficie. Posłanie staruszek wykonał z kawałka starego regału i położonego na nim dziurawego, sprężynowego materaca. Nie czekając na nic, dziadek usiadł podskakując lekko na sprężynach.

- Siadaj obok. – Nakazał grzebiąc w plecaku. – I mów mi Adam. Albo Kozak, jak wolisz. – Po chwili bez słowa wydobył z dna bagażu dwa stalowe kubki. Dłoń zręcznie obróciła je w palcach stawiając na ziemi. Po chwili w jego dłoni pojawiła się torebka herbaty z czerwonym napisem Earl Grey. Najprawdziwszy susz sprzed kilkudziesięciu lat. Rarytas wart przynajmniej pięć dziennych porcji żywnościowych. Po chwili ziarenka granulatu podskoczyły na dnie blaszanych kubków, by zalane wrzątkiem mogły wyrzucić z siebie smak i aromat. Wabik zmiękł momentalnie. Wziął w dłonie kubek i z ostrożnością pociągnął łyczek gorącego naparu.

- Kozak. – powiedział po chwili milczenia. – A co ty tu właściwie robisz? Z dala od wszystkich. W Azylu też cię nie widywałem.

- Mieszkam sam. Nie potrzebna mi banda szeregowców a tym bardziej spasiony klecha. Łażę od domu do domu, poluję, zakradam się. Żyję młody, tak zwyczajnie.

- Zwyczajnie, znaczy jak? Na własną rękę?- Nie. Z dnia na dzień. A co niby nam zostało? – zapytał starzec popijając łyk herbaty i

przymykając oczy w zadowoleniu. Usta wyciągnęły się w delikatnym uśmiechu. - Może walka? – Zapytał Wabik. Widać było, że Adam mimo lat jest bardzo rozgarniętym

człowiekiem. Twardo stąpał po ziemi. Jeśli prowadził taki tryb życia od momentu zagłady, musiał posiadać wiedzę o której inni mogli tylko marzyć.

- Walka jest dla idiotów. – Skwitował Kozak – O co ja mam walczyć? Mutasy wytłuc? Pozbyć się szumowin z ziemi? Rozstrzelać kurwy takie jak Ostry bez sądu? Sam nie dam rady. Ja chcę tylko dożyć swoich dni młody. Mnie na tym rumowisku nic już nie trzyma.

- Jestem Leon. Wabik. – wtrącił stalker po raz wtóry słysząc „młody” wwiercające się w uszy. – Czym Sawa zalazł ci za skórę?

Kozak wzdrygnął się i wyprostował. Odstawił kubek na ziemi. Wciągnął głośno powietrze i zaczął opowiadać swoją historię. Tak jakby nie miał okazji na rozmowę od wielu tygodni jeśli nie miesięcy.

- Jeszcze przed tym całym bajzlem byłem żołnierzem. Takim prawdziwym czerwonym beretem wielkiego i dumnego Wojska Polskiego. Tego gównianego dnia wracaliśmy z ćwiczeń drogą, którą widzisz za oknem. O dziwo żadna z bomb ani rakiet nas nie trafiła. Schowaliśmy się w podziemiach jednostki. Przeżyliśmy tam ładne kilka lat. Kiedy atomowa zima przestała nękać powierzchnię stworzyliśmy Wapno. Sam nie wiem, dlaczego je tak nazwaliśmy. Zaczęli do nas ściągać ludzie z całego Białego i dorobiliśmy się wcale nie małej kolonii. Miałem tam córkę. Tylko ją, bo żona umarła zaraz po porodzie. Pewnego dnia do kolonii przybył Ostry ze swoją watahą. Wiesz jak jest – spojrzał na Wabika – Po takim chuju niczego dobrego spodziewać się nie można. Zarżnęli dziesięć osób, w tym Agatę. Moją córkę. Ruszyłem do POMu. Generał Wapna odmówił pościgu tłumacząc się brakiem

Page 14: 4. Kiedy gasną światła.docx

zasobów. Przywiozłem waszym chłopakom transporter. Odebrałem sobie wypłatę. Szaber i Malicki obiecali schwytanie i zabicie Ostrego. Powiedzieli, że jest martwy zaraz po Mordzie Protaskim. Słyszałeś pewnie?

- Widziałem. – poprawił Leon gryząc się jednocześnie w język. Nie powinien nikomu opowiadać o tym co wie, może i potrafi. Im mniej osób to rozumie, tym większe szanse na przeżycie tego całego bagna.

- Młody jesteś jak na widza tamtych wydarzeń. Kto ci to wizualizował? – zapytał Kozak uważnie wsłuchując się w każde słowo stalkera. Jego oczy zdawały się zaglądać w głąb duszy i wspomnień.

- Nikt. Nie ważne i mało istotne. Jak sam widzisz Sawa żyje i ma się dobrze. Z tego co mówisz nawet nie zmienił swoich przyzwyczajeń. Cholera… Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie złamania słowa przez Wojteckiego.

- Kurwą żyje i kurwą umrze. Już ja się o to postaram. – Odpowiedział Adam zamyślając się. Po chwili jednak przerwał milczenie zupełnie niespodziewanie. – Dokąd idziesz młody? Bo jeżeli rzeczywiście spieprzasz do POMu to ci nie pomogę. Ale gdybyś niechcący zmienił kierunek, możesz na mnie liczyć. Chyba nikt nie zna tego kurwidołu lepiej ode mnie.

- Co jest za centrum? – wypalił Wabik bez zbędnych obiekcji. Kozak wyraźnie pobladł i zaniepokoił się. Chwilę przeskakiwał oczyma po całej twarzy Leona

mając nadzieję, że żartuje. Po chwili jednak chwycił za kubek, upił łyk i odpowiedział.- Rozpierdol.Stalker ryknął śmiechem. Chwilę później dołączył do niego towarzysz lekko rozlewając cenny

napar. Przez minutę nie potrafili dojść do siebie. Oczy się zaszkliły.- Cholera dziadku! Tak precyzyjnej odpowiedzi nie spodziewałbym się nawet od lokalnego

kartografa! Wyrazy uznania!- Nie szalej. – odparł starzec tracąc uśmiech. – Za centrum nie ma nic. No, może kilka stojących

jeszcze budynków, galeria, stare tory i elektrociepłownia. Cały czas stoi muzeum motoryzacji. Ale za wiadukt chyba nikt jeszcze się nie wybierał. Jeśli szukasz śmierci, proszę bardzo. Ja cię tam nie zaprowadzę. Tamta okolica dostała najbardziej, sam nie wiem dlaczego. Praktycznie cała broń B i C poszła w tamto miejsce. Dostali też chyba trzema bombkami implozyjnymi. Szkoda gadać. Starzy z Wapna gadają też inne dziwaczne rzeczy. Wariują.

- Mówią o Demonie z piekieł, który usiłuje zniszczyć resztkę świata?Oczy ostarca zaokrągliły się do rozmiarów bardzo pokaźnej monety. Przez dłuższą chwilę nie

potrafił wydobyć z siebie słowa. - Dużo wiesz jak na kogoś, kto niewiele podróżuje. O tym powinieneś pogadać w Wapnie.

Niektórzy mogą wiedzieć więcej niż ja. – rzekł Kozak. – Jeśli chcesz, pójdę z tobą do kolonii. Do centrum nie pójdę nawet za tobą. Może i jestem stary, ale nie popierdoliło mnie do końca.

- Dzięki dziadku. – powiedział stalker uśmiechając się klepiąc Adama po plecach. – Dobrze jest spotkać kogoś, kto na powitanie nie chce trafić cię kulą ze strzelby.

Twarz żołnierza wykrzywił wielki, szczery uśmiech.

***

Maszerowali w milczeniu raz po raz podnosząc oczy ku niebu. Obawiali się Srok, które zachęcone widokiem połyskującej strzelby Kozaka przez długi czas śledziły ich swoimi bystrymi, czerwonymi oczami. Słońce zaczynało zbliżać się ku linii od dawien dawna decydującej o zapadnięciu ogólnej ciemności. Świat zamierał na tych kilka chwil, by pozwolić obudzić się bestiom wyruszającym na żer. Z

Page 15: 4. Kiedy gasną światła.docx

tego właśnie powodu maszerowanie o tej porze było najlepszym a za razem najgorszym wyjściem. Wybierali je głównie desperaci i ludzie mający się czego i kogo obawiać. Wabik teraz był jednym z nich. Za żadne skarby nie chciał spotkać na swojej drodze Sawy ani Szabra. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że musi ostrzec Maka i Doktora. To należało do jego obowiązków wobec kompanii. Jeśli ktokolwiek miał nadal do niej należeć, powinien wiedzieć wszystko o dowódcy i swoich współtowarzyszach. Olka należało zlikwidować. Wojteckiego postawić przed sądem. Ewentualnie pozwolić Kozakowi wykończyć ich obu. Na pewno zrobiłby to z pieśnią na ustach i wielkim, rytualnym uśmiechem wariata.

Minęli pozostałości starego cmentarza wojskowego planując z rozwagą każdy krok. W niedalekiej odległości znajdował się ogród zoologiczny. Nie chcieli budzić zamieszkujących go stworzeń nawet jeśli kiedyś były to jedynie sarny czy osły. Przed ich oczyma rosły niegdysiejsze akademiki. Okna pozbawione szyb gwizdały niepokojącą melodię wpuszczając do pomieszczeń wiosenny, chociaż wciąż mroźny wiatr. Dawno temu na terenie kampusu politechniki istniała kolonia. Zniszczyła ich epidemia nieznanego wirusa. Szkoda, bo gdyby podziemia zostały pozbawione szkodliwego wpływu nieznanej siły, stanowiłyby idealny bastion. Jednak dezynfekcja wszystkiego pochłonęłaby zbyt wiele istnień i jeszcze więcej materiałów. Na to ocaleli nie mogli sobie pozwolić.

- Kozak, a ty studiowałeś kiedyś? – zagaił Wabik nawet nie spoglądając na towarzysza. – Bo wiesz, z tego co wiem kiedyś każdy musiał chodzić do uczelni takiej jak ta. Inaczej kończył uwalany smarem w fabryce.

- Przynajmniej robili coś pożytecznego. Po polibudzie można było zostać całkiem niezłym inżynierem i konstruktorem. Po uniwerku tylko biurko i papiery.

- Nie rozumiem. Jak można zarabiać na życie wypełniając kwitki? Kiedyś to było opłacalne?- Kiedyś opłacalne było nawet rzyganie na płótno i nazywanie tego sztuką. Ludzie dostawali

pierdolca z przybytku. W sumie każdy mógł mieć to, o czym marzył. Bank dawał kredyt, kupowałeś to na co miałeś ochotę a spłacałeś po kawałku przez kilka lat. Sam miałem kiedyś trzysta siódemkę na kredycie. Sprzęt nie z tej ziemi, ale miał problemy z modułem BSI.

- Z czym? Co? – zapytał Wabik gubiąc się we własnych myślach. Po chwili jednak zrozumiał. Stary chce się wygadać. O niektóre rzeczy się nie pyta. Zostawia się je takimi jakie są.

- Moduł BSI. Główny sterownik i sychronizator elektroniki. Kurwa, Leon. Jak ty nic nie kumasz.- Wybacz. My, nowi tak na dobrą sprawę gówno wiemy.- Nareszcie powiedziałeś coś mądrego i zgodnego z ogólnie przyjętym kanonem rzeczy

prawdziwych – odpowiedział Adam uśmiechając się. Wabik wolał nie wywlekać na wierzch kolejnych możliwości dopieprzenia jego własnej osobie.

Minęli bibliotekę akademicką i skierowali się w kierunku ukrytego w lesie asfaltu starej drogi. Pasów ruchu już dawno nie było widać a tu i ówdzie przez powierzchnię przebijały się młode drzewa i krzaki. Wszystko z czasem kruszało i rozpadało się. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić to po czterystu, może pięciuset latach natura w całości odzyskałaby panowanie na podbitych przez człowieka terytoriach. Czyli, innymi słowy, gówno tu po nas zostanie.

- Kozak, a tak na dobrą sprawę to my, jako ludzie jesteśmy dobrzy czy źli?- No kurwa… - zaklął Adam podnosząc oczy i głowę ku niebu. – Rozejrzyj się. Spójrz na to całe,

rozpierdolone na każdą stronę gówno. I zadaj sobie raz jeszcze to samo pytanie. Najpierw każdy przeganiał każdego w drodze na szczyt. Albo zabijał, albo dobijał, nie ważne. Istotne jest to, że wrzucaliśmy innym kłody pod nogi od samego poczęcia. Później jakaś banda frajerów postanowiła przycisnąć kilka niewłaściwych guziczków i wszystko trafił szlag. Miliony, jeśli nie miliardy ludzi straciło życie, bo jeden z drugim nie potrafili się dogadać. Pomimo tego my nadal rzucamy się sobie

Page 16: 4. Kiedy gasną światła.docx

do gardeł, walczymy jak wściekłe psy o ochłapy. Zabijamy, gwałcimy, torturujemy i niszczymy. Czy my jesteśmy dobrzy? Wabik! Myśmy zło i skurwysyństwo z mlekiem matki wyssali. Czego spodziewasz się po ludziach? Może wy, nowi macie jakieś inne priorytety. Ale cały ten szajz nie przemawia do mnie jako przejaw dobrej woli i cudów błogosławionego królestwa człowieka.

- A gdybyś miał okazję wszystkich dobić? Tak bez wyjątku. Oddać naturze ziemię i niech panuje, kreuje i tworzy. Gdybyś mógł zniszczyć…

- Ale nie mogę. A jeśli miałbym pewność, że kamień na kamieniu nie zostanie z jebanej twierdzy dzikusów z teczkami, wyrżnąłbym każdego a na koniec strzelił sobie w łeb. Ale to nie jest prawdopodobne. Myśmy swoją szansę mieli Wabik. Teraz pora na innych. Chuj wie kogo. Może małpy? Rozumne bestie a i do człowieka wcale podobne. Tylko nauczyć srać do kibla i wsadzić w gajer. Wszystko gra. Nikt różnicy nie zauważy.

W sumie racja. Może byłoby nawet lepiej. Przynajmniej do momentu wynalezienia koła. Chyba od tego zaczęło się całe to nieszczęście.

Za plecami zostawiali już las. Słońce oddawało im ostatnie swoje promienie ponaglając i przypominając o zmroku. Stary, popękany apartamentowiec skrzypiał żałośnie ocierając o siebie odłupane betonowe bryły. Zdawało się, że chwieje nim wiatr by za chwilę pozwolić mu upaść. Jednak ludzie potrafili budować. Marsz przeciągał się w nieskończoność. Stopy odzywały się bólem przy każdym, nawet najdelikatniejszym uderzeniu o twardy asfalt. Zarośnięty gęstą wikliną plac targowiska miejskiego oddzielał ich od Ponurego Jajka – Stadionu. Już niedługo, za kilka chwil powinni zauważyć pierwsze ogrodzenia terenu jednostki. Na początku znajdowały się bloki mieszkalne z przydziałami dla oficerów reszty. Później kilka budynków koszar i sal szkoleniowych, budynek administracyjny i Wapno. Państwo w państwie otoczone betonowym murem. Na jego szczycie dumnie sterczał kolczasty drut atakując każdego odważnego albo pijanego. A jednych drugich w kolonii nie brakowało.

Okrążyli całość terytorium podchodząc do bramy wjazdowej tuż obok zdewastowanego ronda. Teraz jego środek zdobiła głęboka na kilka metrów dziura. Prawdopodobnie pamiątka po bombie. Wesołe zagranie miotacza pocisków, którego jedynym zmartwieniem było trafienie w cel. I jak widać udało mu się. Dziesięć punktów, psia mać.

Brama główna była lekko odsunięta, toteż sami wprosili się do środka. Niespełna trzysta metrów dzieliło ich od stalowych wrót kolonii. Nawet z tej odległości dawało się słyszeć wrzaski i śmiechy zapewne pijanych kolonistów. W końcu dzisiaj prawdopodobnie była sobota. Dzień rozpoczynający weekend. Później niedziela spędzona na odsypianiu i leczeniu kaca, następnie powrót do szarości tygodnia. Szli w milczeniu praktycznie nie rozglądając się na boki. Tutaj, tuż obok ludzkiej siedziby praktycznie nie było się czego obawiać. No chyba, że samego człowieka. Podeszli do bramy z niewielkimi drzwiczkami osadzonymi na jednym, solidnym zawiasie. Pordzewiała całość nie sprawiała wrażenie solidnego. Jednak jak domyślał się Wabik, została wykonana z kilkunastocentymetrowej warstwy stali. Była nie do przebicia.

Kozak załomotał pięścią w drzwi trzy razy, później poprawił jeszcze dwa. Zapewne jakiś umówiony znak – sygnał. Po kilku chwilach odsunął się lufcik. Wielkie, niespokojne oczy z zaciekawieniem zaczęły obserwowanie przybyszów.

- Czego? – Warknął człowiek zza bramy nawet nie kwapiąc się by użyć pozostałości dobrych manier. W sumie, czego się spodziewać? „Witam szanownych panów. Pragnę zaoferować nocleg i jedzenie, jeśli panowie właśnie tego sobie życzą. Jeśli zaś nasze warunki panom nie odpowiadają, uprzejmie proszę spierdalać w podskokach”? Nie.

- Czarny, bałwanie. To ja, Kozak. Młodego prowadzę. Z ruin galerii wygrzebany.

Page 17: 4. Kiedy gasną światła.docx

- A co mnie twój młody? Pół roku twojej przebrzydłej mordy tu nie było widać. Stary aż się stęsknił. A tak w ogóle, to skąd on jest?

- Samotnik – odpowiedział Adam widząc otwierające się usta Wabika. – Dawny Azylant. - A no to witamy pana klerykała! He he! Kiedy to jaśnie książe wygłosi kazanie by nawrócić

wapniakowe owieczki?- To nie ksiądz, debilu. Najemnik. Otwieraj bo sam wejdę a wtedy przestaniemy miło

dyskutować.- Jaki ty jesteś, kurwa, narwany. Spoko, czekaj. Rygiel zdejmę.Zastawa za drzwiami skrzypnęła rozdzierająco. Chwilę później skrzydło uchyliło się by wpuścić

przybyszów do środka. Wabik wszedł pierwszy. To co zobaczył nie było zupełnie tym o czym myślał. W jego oczy uderzył ogrom i mnogość świateł różnej maści. Cały ogrodzony teren pożerał z

dumą łącznie około dziesięciu budynków i najpewniej sześć podziemnych schronów. Schludnie wydeptane alejki pełne były ludzi. Każdy z nich trzymał w dłoni butelkę z trunkiem zrobionym zapewne z pomarańczowej pleśni. Większość ubrana była w ciuchy przywodzące na myśl wojskowe mundury. Zataczali się w pijackim tańcu nie panując nad nogami i językami. Tu i ówdzie płonęły ogniska skupiając przy sobie tłum ludzi chętnych do wysłuchania opowieści i nowin ze świata za betonowym murem. Skąpo ubrane kobiety zachęcały urodą zwabiając co raz to nowych, podchmielonych mężczyzn do swoich namiotów by spokojnie pokontemplować nad sensem życia i bytu człowieka we wszechświecie. Jeden człowiek przygrywał na gitarze skoczną melodię dobrze znaną Wabikowi. Tłum śpiewał i tańczył. Wszystko wyglądało jak groteska. Jak nie pochodzące z tego świata. Ogólny luz drażnił i skręcał włosy na głowie. Jednak było w tym coś przyciągającego.

Wolność.Prawdziwa i niczym nie skrępowana możliwość robienia tego, na co ma się ochotę. Jedno było

pewne: czegoś takiego nigdy nie zobaczyłby w POMie. Małe, polskie Las Vegas. Wapno.- Dobra młody, masz swoje El Dorado! – zakrzyknął Kozak uśmiechając się i klepiąc Wabika w

plecy. – Są dwa wyjścia. Albo idziemy wypić za dobry dzień, albo spierdalaj w swoją stronę. Więc?- Chętnie spróbuję waszego bimbru. – odpowiedział Leon nie bardzo przekonany co do

słuszności tego co robi. Musi być czujny jutrzejszego dnia. Nie może przepuścić okazji by dorwać Sawę. Ten na pewno zechce uciec do POMu transporterem. Jednak w jego duszy oprócz niepewności zaiskrzyła radość. Bo dobrze jest wiedzieć, że kiedy zgasną światła na świecie jest miejsce, w którym nadal tli się iskra szczęścia. Nawet pijanego.