26

Cholonek

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Janosch Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny

Citation preview

Page 1: Cholonek

Janosch (ur. 1931), popularny na świecie autor i ilustrator książek dla dzieci, w le-gendarnej już powieści Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny w drapieżny i grotesko-wy sposób opisał krainę swojego dzieciństwa, które przeżył w małej robotniczej osadzie na peryferiach Zabrza. Nieprawdopodobne anegdoty, czarny humor, duch sowizdrzalskiej opowieści połączony z empatią dla bohaterów i zmysłem obserwacji składają się na obraz świata przesyconego magiczną aurą i opisywanego z bezlitosną czułością. Z tragicznych ludzkich losów i nieszczęść nierzadko głośno się śmiejemy, pisarz egzorcyzmuje bowiem koszmary satyrą i absurdem.Do czasu ukazania się Piątej strony świata Kazimierza Kutza Cholonek pozostawał jedyną wielką powieścią o Śląsku, powieścią najprawdziwszą – i najzabawniejszą.W pierwszym polskim wydaniu (1974) powieść została ocenzurowana i dopiero w tej edycji fragmenty opowiadające o „wyzwoleniu” Śląska i wyczynach Armii Czerwonej ukazują się po raz pierwszy.

To diabelsko zabawna książka o krainie dzieciństwa słynnego dziś w świecie Ślązaka, który wyjechał do Niemiec w 1945 roku. Wydana w Polsce nieomal czterdzieści lat temu, jest cichą biblią humorystów. Opisuje życie śląskiego lumpenproletariatu w latach 30. w małej robotniczej osadzie nieopodal ówczesnej granicy polsko-niemieckiej, tak że można ze śmiechu spaść z krzesła. Książka jest arcydziełem, a Janosch ojcem literatury górnośląskiej.

Kazimierz Kutz

Patronat honorowyMałgorzata Mańka-Szulik

Prezydent Zabrza

Phot

o by

Vol

ker S

kier

ka

Cena detal. 36,90 zł

Janosch_Cholonek_okl_druk.indd 1Janosch_Cholonek_okl_druk.indd 1 2011-08-23 10:49:242011-08-23 10:49:24

Page 2: Cholonek
Page 3: Cholonek

czylidobry Pan Bóg z glinyZ języka niemieckiego przełożył Leon Bielas

Wydawnictwo ZnakKraków 2011

Page 4: Cholonek

24Łatwo powiedzieć: ulica Oślowskiego i to od niepamiętnych czasów! A przecież ulica dopiero od roku tak się nazywa-ła. Przedtem było tam tylko kilka domów i mówiło się: hań koło Czerniawki. Aż przyszedł Nawrat i spowodował, że uli-ca otrzymała nazwę. Ale tu znowu można się przekonać, co znaczy szachrajstwo. Nawrat był zatrudniony w tym urzędzie, gdzie to te nazwy ulic i placów wymyślają; krok po kroku, mó-wili, ma się tu wszystko ucywilizować. I wtedy wstawił się Nawrat za tym, by tę ulicę ochrzczono imieniem proboszcza Oślowskiego, bo Nawrat był kiedyś ministrantem i cieszył się jego protekcją. To znowu była taka rzecz: wykonywanie szyl-dów ulicznych zlecano Skupinowi, który nieźle się na tym dorobił. A dlaczego? Ponieważ Nawrat i Skupin byli w zmo-wie i popierali się wzajemnie. Mimo że był jeszcze inny szyl-dziarz, Glacki z ulicy Klausa. Z drugiej strony trzeba znowu powiedzieć, że Glacki był ewangelikiem, a takich ludzi nie należałoby popierać. Całe to pogaństwo tutejsze, skądże się

Z niczego nie ma nic!Świętkowa

Page 5: Cholonek

25

to wzięło? Bo ludzie się nie nawracali. Wszystko to było spe-kulacją Nawrata. Oślowskiego, kalkulował Nawrat, na pew-no ogłoszą świętym, gdy tylko zostanie dowiedzione jego wniebowstąpienie. Nie na darmo dożył dziewięćdziesięciu ośmiu lat. Bóg wie, co robi. I co potem? Potem Nawrat bę-dzie mógł powiedzieć: – Ja, Nawrat, koledzy, cały czas z ręką na pulsie! Wiedziałem, co się święci. Ma się to wyczucie! – Tak szacunkowo, to po dwudziestu, trzydziestu latach po-winno to nastąpić. Wtedy starostą będzie prawdopodobnie Hudlosz, tak sobie to wyliczył Nawrat. Awans idzie tak a tak długo, te wszystkie zatwierdzenia i to wszystko wlecze się swoją drogą, z jednego miejsca do drugiego, musi otrzymać różne stemple, trochę sobie tu i tam poleży. Wtedy Hudlosz będzie miał tę posadę tam u góry, a następny w kolejce jest on, Nawrat. A może wystrzeli w górę jak kometa?

Jak to było wtedy z tym Nawratem, kiedy spowodował tę zmianę nazwy ulicy? Pelka nie mógł wtedy utrzymać języ-ka za zębami i wszędzie szkalował Nawrata.

– Ja wam powiem, czego on chce! Chce ludziom zaim-ponować. Ja sam byłem świadkiem, jak Oślowski smarował mu dupę miodem, dajcie mi spokój! Ambitny pieron był już w szkole, tak że musieliśmy go tłuc po pysku. Zawsze w pierw-szej ławce, nauczyciel z przodu, nauczyciel z tyłu, dajcie mi spokój z tym Nawratem!

Pelka z Nawratem żyli jak pies z kotem. Nawrat był oże-niony z Cylką od Potrawy. Jej ojciec był tokarzem. Ona była jedynaczką, z grubymi nogami. Mieszkali na osiedlu Gagfah i mieli dla siebie połowę domku. To też nie jest w porządku.

– On miał tylko dom na oku, dajcie mi spokój, ja go znam – mówił Pelka. – Ten pieron dokładnie sobie to ob-myślił: Jeśli Potrawa ze swoimi płucami pożyje jeszcze tyle a tyle lat, to stara pójdzie w jego ślady. Mają tylko jedną cór-kę, będzie wesele na hałdach, a ja, Nawrat, będę tam miesz-kał sam, z Cylką. Rozwali się jak baron, przystanek tramwa-jowy pięć minut od domu, klozet spłukiwany wodą, wszystko

Page 6: Cholonek

26

super elegancko. Codziennie o piątej fajerant. Potem pieron pójdzie do domu, łacie włożyć i Cylkę capnąć pod kiecką, daj-cie mi spokój z tym Nawratem! Znam ja tych z administracji, świnie i tyle! Gówno i tyle! Ja wam powiem: grubo się pomy-lił, bo Potrawa ma płuca w porządku i pożyje sto lat, a Nawrat ożenił się z Cylką po próżnicy.

Nawrat spekulował więc, że po pewnym czasie kanoni-zacji farorza Oślowskiego nie da się już zapobiec. Wtedy otrzy-ma polecenie: – Zajmijcie się tym, panie Nawrat, to wasz re-sort, i ochrzcijcie tam jakąś ulicę jego imieniem. Ostatecznie żył tutaj i działał. – A wtedy będzie mógł powiedzieć: Już o tym pomyślałem, moi panowie – i zaprezentuje się z naj-lepszej strony.

– Ale tak prawdę mówiąc, to nieźle się spisał na swo-im weselu – powiedział Pelka – no, Nawrat ze swoją Cylką. Kiedyśmy obaj, Nowak ze swoją jedną nogą i ja, Pelka, poka-zali mu, gdzie pieprz rośnie, mój drogi! Fest karlus ten Nowak, mówię wam! Kiedyś podczas wojny światowej wlazł na rosyj-ski tank, spokojnie dźwignął klapę, a potem poświęcił swo-ją butelkę brunatnej gorzałki i wlał do środka – ciachnął za-pałką! Brrrmmm! Koniec! – Żelazny krzyż pierwszej klasy. Kiedy więc się pobrali, Nawrat z Cylką, ten pieron Nowak stanął za Nawratem, wyciągnął brzytwę z kieszeni, podniósł Nawratowi szaket na zadku i obciął mu szelki. I tu można było od razu się przekonać, jaki to z tego Nawrata zasrany blagier. Na zewnątrz zawsze niesłychanie elegancki, a tu na weselu bez spodnioków! Galoty zjechały mu aż na trzewiki, z czego znowu najwyraźniej widać, że mu na Cylce w ogóle nie zależało. Tak z fi gury to była z niej prawdziwa piękność, trzeba przyznać, i stary Potrawa musiał tam swoje pomyśleć, pra. Niezły blamaż!

Na wszelki wypadek Świętkowa dołączała do swojej modlitwy wieczornej zawsze sekwencję „I módl się za nami, święty Oślowski”. Świętkowa bowiem odnosiła się do Nawrata i jego spekulacji z pewnym szacunkiem, gdyż dowiedziała się

Page 7: Cholonek

27

od starej Piterki, która potrafi ła trochę wróżyć i znaki obja-śniać, że święty Oślowski ukazał jej się już trzy razy. Raz na cmentarzu, gdy chciała oczyścić grób swojego nieboszczyka, stał za nagrobkiem i pytał o to i owo w swojej starej parafi i, i miał się pozytywnie wyrazić o Nawracie. Od Cylki znowu dowiedziała się w największym zaufaniu, że sam Nawrat pi-sał jakąś litanię do świętego Oślowskiego, o czym Oślowski w niebie na pewno już wiedział. Dwa razy ukazał się jeszcze Piterce w domu: akurat gdy wytarła miskę ze święconą wodą i raz przy oknie.

– Coś w tym Nawracie musi być – powiedziała Świętkowa na podstawie tych znaków z nieba i zawsze pierwsza kłaniała się Cylce Nawrat, mimo że należało się odwrotnie, bo Cylka była o rok młodsza. Najlepiej będzie, jeśli pozostanie z nią w dobrych stosunkach, dopóki się to wszystko nie wyjaśni.

– Nie, nie, moi drodzy – odparła Świętkowa – kto ma tyle rozumu, ten musi kimś być. Z niczego nie ma nic! A w ogóle to Pelka jest mańkutem. Zawsze to mówię, jak już coś tam się nie zgadza, to i inne rzeczy nie będą się zgadzały. To jest tak jak z tymi artystami. Pelka na przykład, jak wró-ci wieczorem do domu, to ledwo skończy wcinać tłuczone kartofl e, natychmiast wypędza dzieci na dwór, zamyka drzwi i od wewnątrz zatyka starą skarpetką dziurkę od klucza, aby – broń Boże! – ktoś nie próbował podglądać, i już łapie swoją starą. I natychmiast zaczyna się robota, aż cała buda się trzę-sie! U Pawlików na dole już trzy razy spadł młynek z bifeju, a raz nawet dziecku na głowę i teraz jest głupie. No, powiedz-cie sami, czy to jest w porządku? Ta jego baba pochodzi na-wet z niezłej rodziny, a on do niej jak królik! Ledwo trochę odzipnie po tym wszystkim, a ten już wraca z roboty i znowu zaczyna. Ale człowiek nie chce się wtrącać do cudzych spraw! Nasza ciotka Hejdla to zawsze mówiła, że artyści są tacy sami. Kiedyś na odpuście występował tu w budzie taki, co za pie-niądze pokazywał swoją babę: b e z p o d b r z u s z a! W budzie, p u b l i c z n i e, wstęp pięćdziesiąt fenigów. Ja takich rzeczy

Page 8: Cholonek

28

nie popieram i nie poszłabym tam. No i jak mogło do czegoś takiego dojść? Dupczył pewnie tak długo, aż nic nie zostało. Dajcie mi spokój z tymi chłopami! Ciotka Hejdla powiedzia-ła do nas: Pamiętajcie, dziouchy, chłopy są jak te króliki! I do końca życia nie wzięła sobie chłopa. Taka była chytra.

U Świętków takie rzeczy się nie zdarzały. Tam było wszystko w porządku i czysto. Obdarzyła Świętka trzema dzio-uchami, dwa płody nieżywe i koniec, fajerant. Jeśli jeszcze od czasu do czasu przychodził i próbował zgłaszać pretensje, krzyżowała ramiona na koszuli nocnej, a w razie potrzeby od-pychała go i mówiła: – Co znowu, Świętek, zachowujesz się zawsze tak głośno, że budzisz dzieci! Co one pomyślą o swo-im ojcu? – Z czasem, chwalić Boga, zupełnie mu przeszło.

Kobiecie z trzema dziewczynami nie jest łatwo. Haruj i haruj, aż ci ręczyska odpadną, a kto to może wiedzieć, jakie cię za to spotka podziękowanie?

Świętkowa na targu wykonywała zawód handlarki. On, Świętek, miał „posadę w magistracie”, jak mówiła Świętkowa do obcych. Był czyścicielem ulic. Nie było to właściwie kłam-stwo, bo czyszczenie ulic podlegało magistratowi.

Najstarszej córce było Hejdla, po ciotce Hejdli, któ-ra była też matką chrzestną. Druga to Maria, zwana Michcią, która upatrzyła sobie tego Stanika i dostała go. Najmłodszej było Tekla. Miała dopiero piętnaście lat, ale była już w pew-nych rękach.

– Jeśli dzioucha jest piękna – mówiła Świętkowa – to chłopy za nią głupieją. Logiczne.

Dziewuchy Świętkowej odchodziły jak ciepłe bułki, co nie było znowu takie dziwne, gdyż wdały się w matkę. Subtelne rysy twarzy, piękne, gęste włosy, a głupie też nie były. Tekla od trzynastego roku życia obcowała z niejakim Detlevem Hübnerem. Elegancki człowiek! Bez skazy i zmazy, żadnych pryszczy czy jakiejś woni cielesnej, zaledwie odrobinę spocone ręce, ale z zewnątrz olśniewające zjawisko. Włosy na głowie z natury pięknie ondulowane, a i z eleganckiej rodziny

Page 9: Cholonek

29

pochodził karlus. Jeśli chodzi o Michcię, to trudno uwierzyć, jaki z niej był jeszcze anioł! Mimo że już w samym środku życia, niedługo kobieta w kwiecie wieku, a Stanik też nie był niewiniątkiem. Lecz cały dzień grała dzioucha z dzieć-mi w piłkę, ganiała z nimi po podwórzu, a bawiąc się w cho-wanego, była zawsze zręczna i pomysłowa. Jeśli nie było po-gody, brała dzieci z naszego domu na górę i grali przy stole kuchennym: „Wszyscy pracownicy współpracować, współpra-cować, leci gołąb...”.

Prosta to gra towarzyska, ale odpręża. Grający stukają wskazującymi palcami w brzeg stołu, a prowadzący grę mówi: „Gołąb... albo pies... albo dom leci...”. Chodzi tu o szybki re-fl eks, bo przy ptaku i gołębiu gracze podnoszą palce w górę, a przy domu i psie – nie! Zły ruch oznacza przegraną. To nie jest łatwe i wymaga szybkiej orientacji.

Hejdla była żoną Jankowskiego, ale Jankowskiemu od dziewiątego roku życia brakowało palca. Po prawej drugie-go od końca, zwanego serdecznym. – Lepiej o  jeden palec za mało i nieskazitelny niż przeciwnie – powiedziała wtedy Świętkowa, gdy Hejdla przyszła z Jankowskim, oznajmiając, że chce wyjść za niego.

Jeśli człowiek ma taką skłonność, to nad wszystkim łamie sobie głowę. Na przykład Świętkowa, gdy myślała o Jankowskim. Załóżmy, że nadszedł dzień Sądu Ostatecznego! Każdy musi stanąć przed obliczem Boga, w pełni swojej ziem-skiej powłoki, nie może mu brakować żadnego członka, ciało mniej więcej z okresu swojego rozkwitu, powiedział kiedyś proboszcz Kozioł, a więc tak mniej więcej w wieku dwudzie-stu lat. A tu przychodzi taki Jankowski! Brakuje mu palca od dziewiątego roku życia i jak to te łobuzy zwykli czynić, nie po-myśleli o przyszłości i nie poszukali wtedy tego palca. Poszli do stawu łowić ryby. Jankowski zawsze pierwszy, jeśli cho-dzi o rozmaite psoty, odlewa się do butelki po piwie wypeł-nionej karbidem. Leje i leje, i nie może skończyć. Karbid już się zaczyna gotować, ale – diabli wiedzą dlaczego – on wciąż

Page 10: Cholonek

30

nie kończy, w ostatniej chwili jeszcze fl aszkę korkuje i chce ją akurat wrzucić do stawu, inni już się schowali, a wtedy bu-telka eksploduje i odrywa mu palec. Bo u Jankowskich była zawsze maślanka na obiad, a to wytwarza dużo wody. Musisz szczać i szczać, bez końca. W przeciwnym razie nie doszło-by może do tego. Tak to właśnie jest, człowiek nigdy nie wie, czy coś mu wyjdzie na zdrowie, czy nie, bo z drugiej strony znowu powiadają, iż maślanka jest bardzo zdrowa. Ale poza tym temu Jankowskiemu nie można było właściwie niczego zarzucić, a Świętkowa wciąż powtarzała: – Na kolanach po-winna nasza Hejdla Panu Bogu dziękować, że tak akuratnego chłopa dostała. Nie ma dosłownie niczego, czego nie umiałby w gospodarstwie naprawić. A czysty, że hej! Gdy wraca z ko-palni, myje sobie przed spaniem nogi, mimo że na kopalni już brał prysznic.

Czy też na Sądzie Ostatecznym ci, co stracili nogę na wojnie, będą jeszcze mieli tę swoją protezę? Bo drzewo w żad-nym wypadku nie zachowa się przez te tysiące lat. A w ogóle nie należy tyle myśleć, bo człowiek może od tego zwariować, myślała Świętkowa. Od czego wariują ci wszyscy poeci, ro-mansopisarze i wyżsi urzędnicy? Za dużo rozumu mają w gło-wie. Niedobrze znowu dla tego Jankowskiego jest to, że... No, na ten przykład, chciałby zostać fortepianistą. Powiedzmy chciałby przegrać sobie kilka palcówek dla wprawy. Albo po-ćwiczyć gamy. Wtedy od razu się wyda, że brakuje mu palca; bo jeśli brakuje palca, brakuje też i tonu. Logiczne. Albo też zostanie specjalistą od ciężkiej muzyki, Beethoven, Mozart i jak oni się tam wszyscy nazywają. W tym wypadku jest zno-wu trochę lepiej, bo przy tym wartkim pinkaniu nikt nie za-uważy, jeśli czegoś brakuje. Inaczej znowu wygląda sprawa, jeśli chodzi o muzykę piękną. Powiedzmy, że taki muzykant gra znane melodie, na przykład: „Co robisz z kolanem, Hans, z kolanem, drogi Hans...”. Piosenkę, gdzie każdy zna każdy ton i może śledzić całą melodię. Tam od razu można zauwa-żyć, że brakuje czegoś. W kawiarni Kochmanna jest co wieczór

Page 11: Cholonek

31

zabawa. Muzykują tam, co się zowie, zawsze najnowsze szla-giery. Albo na przykład taki Paul Lincke!

Lincke też jest niezły. Pasuje do każdej okoliczności. Raz nawet na pogrzebie kapela górnicza zagrała taki ładny nu-mer Linckego, ponieważ akurat to wyćwiczyła i potrafi ła do-brze zagrać, i nikt nie miał o to pretensji. Przeciwnie! Krewni zmarłego wyrazili się do dyrygenta, że mógłby jeszcze coś ta-kiego zagrać. Jeśli coś jest dobrze zagrane, jest na pewno ład-ne. Mieszkał tu jeden, co sobie kupił gramofon, ale zabrakło mu pieniędzy na płyty i gramofon mu zardzewiał. Szkoda pie-niędzy! A jeśli do jakiegoś lepszego domu zjadą niespodzie-wanie goście, zawsze można wystąpić z Linckem. To jest do-piero muzyka! To jest rytm! Z tego nawet wykształceni mają coś, a nawet każdy inny człowiek. He, niech mi znajdą dru-giego takiego muzyka jak Lincke!

Choć rodzicom takich muzyków wcale nie jest łatwo, myślała Świętkowa. Pomyślcie tylko: Najpierw trzeba płacić te drogie lekcje fortepianowe. Potem znowu nauczyciel mu-zyki mieszka przeważnie gdzie indziej, dochodzi więc do tego opłata za tramwaj. A przy tym nie da się nigdy przewidzieć, czy z dziecka będzie muzykant, czy nie, bo iluż to nie kończy szkół? A teraz przypuśćmy, że zostanie muzykantem, i tu zno-wu nie wiadomo, znajdzie pracę czy nie, bo właśnie w sztuce jest najwięcej bezrobotnych. A do tego trzeba jeszcze doliczyć nerwy, którymi się płaci za to wieloletnie rzępolenie w izbie. I czy to wiadomo, jak to dziecko później będzie się odnosi-ło do rodziców? Właśnie z wykształconymi tak to przeważnie bywa, że nie potrafi ą później podziękować.

Kiedy Świętkową nachodziły takie myśli, skrobaczka kartofl i wypadała jej z ręki, spoglądała przez fi ranki w siną dal i poruszała wargami.

Człowiek bez palca jest, niestety, tylko człowiekiem bez palca, nie jest stuprocentowy! Czegoś mu brak. Nie na dar-mo szyje się czarne rękawiczki skórzane na miarę, a odnośny palec w środku rzeźbi dokładnie z drzewa.

Page 12: Cholonek

32

O zbójniku Szydle powiadają, że na prawej ręce ma skó-rzaną rękawicę, wystaje z niej środkowy palec, którego widać nie ma. Szydło jest podobno namiętnym szkaciarzem i ostat-nio był u Kapicy w szynku, widocznie w lasach czuł się zbyt samotnie. Grali w „17 + 4”, a ponieważ Szydło ciągle wygry-wał, odezwał się Gajda:

– Ty pieroński chachorze, ściągnij no tę rękawicę! Szydło najpierw walnął go stołem w głowę, potem wy-

skoczył przez szybę zamkniętego okna i tyle go widziano. Nie byłoby się to zdarzyło, gdyby miał wszystkie palce. – Nie, lu-dzie – mówiła Świętkowa – zawsze to powtarzam, kto ma wszystkie palce, ten jest od początku w lepszej sytuacji. Ale być może człowiek za dużo o tym rozmyśla. Z drugiej strony myślę sobie zawsze, iż lepiej jest, jeśli człowiek więcej myśli, nie żyje wtedy tak jak głupia kura z dnia na dzień. Pan Bóg nas stworzył na swój obraz i podobieństwo. Jak to tam jest u tych ewangelików, tego nie wiem. W Sławięcicach jeden zwario-wał od ciągłego rozmyślania. Wszystko razem jest dobre i złe.

Łatwe to to nie było dla takiej kobiety jak Świętkowa, żyć z chłopem, który jest bezbożnikiem. W żadną niedzielę nie poszedł do kościoła, nie modlił się przy jedzeniu; trzeba było się za niego wstydzić przed własnymi dziećmi. Był zu-pełnie inny niż Świętkowa i całkiem możliwe, że nie łamał so-bie nad niczym głowy. Świętek mawiał zawsze: „Jeśli się tak naprawdę zastanowić, to całe to rozmyślanie nie ma sensu”.

Kobietę takie rzeczy gryzą. Ciąży to na niej i z czasem ją wykoślawia. Bo człowiek chciałby po śmierci znowu spotkać się ze wszystkimi znajomymi w niebie. I jak to będzie wyglą-dało, jeśli zabraknie wtedy akurat głowy rodziny? Żeby tyl-ko dzieci nie wdały się w niego! Z drugiej strony znowu trze-ba powiedzieć, czysty z niego człowiek. Nie było dnia, żeby nie umył się do pasa i codziennie nogi na dokładkę. Mydłem. Na kopalni wprowadzili teraz obowiązkowe mycie. Gdyby nie to, chłopy wracaliby do domu jak świnie i brudni kładli-by się do łóżka.

Page 13: Cholonek

33

Ale Jankowski też był czysty. Na razie spał z Hejdlą na starej leżance w kuchni koło pieca, dopóki nie otrzymają własnego mieszkania. Druga leżanka, w małej izdebce, była nowa, tę do małżeństwa wniosła Świętkowa. Należało tę praw-dę chłopu nieustannie przypominać. Cóż bowiem on wniósł do małżeństwa? Komodę, starą i poplamioną na wierzchu. Michcia więc mieszkała w izdebce i to było z różnych wzglę-dów dobre: Matka miała dziecko jeszcze przez pewien czas dla siebie i mogła mieć na nią oko. Stanik zaraz po ślubie okazał się dzikim ogierem i nie było tygodnia, żeby w niedzielę nie miał sprawy do dziewczyny. Dziecko takie po prostu wyma-gało matczynej opieki, dopóki nie stanie na własnych nogach. Ileż to razy dzioucha przychodziła, by się poskarżyć na niego! Wystarczyło ich pół godziny zostawić sam na sam! Ale to już Świętkowa wpoiła swoim dziouchom od małego: „Schodźcie chłopom z drogi, bo oni są jak – nie przymierzając – zwierzę-ta! Mają w głowie ciągle to samo, i żłopią!”.

Świętkowa tak rzecz urządziła, by Michcia zaraz po ślu-bie dostała własny pokój. Kobieta ma prawo do intymności! Skrzynię z kartofl ami zabrali z izdebki i wstawili do komory. Dopóki Stanik nie stworzy sobie własnej egzystencji, miała się tam rozgościć.

– Ładne stosunki muszą panować u tych Cholonków – mówiła Świętkowa – całkiem jak w tej Rosji, co się tak sły-szy na ten temat. Stanik wraz z braćmi śpi w kuchni na mie-chach z kartofl ami, przykrytych słomą, a ojcowie mają swoje łóżko w  jedynej izdebce, na zadku. Przy tym mogą jeszcze być zadowoleni, że troje dzieci od razu przy porodzie stracili. Człowiek nie powinien drugiemu niczego złego życzyć, ale jeśli Lulek, który leży w lazarecie, nie wyżyje, to reszta przy-najmniej będzie miała czym oddychać. Ale to znowu jest taka rzecz, słyszeliście o tym, Zdrasz? Jak to oni tam na kopalni temu Lulkowi, gdy był na stronie, ździebłko dynamitu wsy-pali do fajki? Przed dwoma tygodniami. Ale czy to taki młody synek musi już kurzyć? Teraz wisi między życiem a śmiercią,

Page 14: Cholonek

34

a przy tym palenie kosztuje. Musieli to zrobić? Mogło prze-cież trafi ć na kogoś innego. Tym łobuzom ino fi gle w głowie.

Gdy Świętkowa opowiadała znajomym o Michci, sta-rała się zatuszować fakt, że córka tak kiepsko wyszła za mąż.

„Stanik, mąż naszej średniej córki, śpi na razie w wielkim mieszkaniu swoich rodziców. Powiedziałam sobie, dzieciom niech będzie wygodnie, tak długo jak się da. Zaoszczędzą przy tym trochę grosza na czynsz i zięć będzie to mógł odłożyć na bok. Wtedy będą mogli sobie stworzyć egzystencję. Mogą za-mieszkać wspólnie w jakiejś willi”.

Ludzie na parterze mieszkali jak zwierzęta. Świętkowa mawiała: „Kto nie chce żyć porządnie, ten na nic lepszego nie zasłużył”.

Mieszkanie na dole było tańsze. „Bo wszystko ładu-ją w brzuch” – stwierdziła Świętkowa. „Jak ino stary w pią-tek przyjdzie z pensją, wnet lecą do sklepu Jäschkego i robią wielkie zakupy: margaryna, cukier w nieprzebranych ilościach, trzy konewki najtańszego piwa i hulaj dusza! Ale żeby tak coś odłożyć na wyprawę dla dzieci? Skądże znowu!”

Weźmy taką Kowolkę... Gdy Świętkowa przypomniała sobie Kowolkę, jej usta robiły się wąskie jak brzytwa, a to dlate -go, że gdyby Kowolka przed dwoma tygodniami nie miała tego snu, wszystko byłoby w porządku. Dziecko byłoby już na świe-cie, a nie przyszłoby dopiero jutro, 29 lutego.

Dodatkową trudność stanowiło to, że Kowolka była w pro-stej linii krewną Świętkowej, i to kuzynką czwartego stopnia; bo złe sny mogą się odnosić i do krewnych, a że tak było, zo-stało tutaj udowodnione! Na szczęście Świętkowa była od trzy-nastego roku życia z Kowolką na „pani”, gdyż wtedy, gdy obie były jeszcze w sodalicji mariańskiej, Kowolka, z domu Zdrowa, rozklachała, że Świętkowa przywlekła wszy do sodalicji. Koniec z przyjaźnią, szlus! A teraz ten sen! Przez tę Königową z dru-giego piętra wszystko się wydało. Podobno Kowolka przed dwoma tygodniami, zaledwie stary wyszedł z domu, poleciała do Piterki, która się wyznaje na przepowiadaniu i objaśnianiu

Page 15: Cholonek

35

snów, a potrafi też karty kłaść i przyszłość z ręki wyczytać, i na gorąco jej opowiedziała, co jej się o niej, o Świętkowej, śniło. Widziała ją na ciężarówce, jak kradła cukier.

„Ciężarówka z lewej ku prawej czy z prawej ku lewej?” Piterka zadawała pytania, a potem nastąpiła wykładnia: „... cię-żarówki oznaczają spóźnienie. Cukier oznacza coś złego. Ale niech się pani nie martwi, pani Kowol, bo dobrym znakiem było to, że Świętkowa stała wyżej od pani! Przyjdzie to na Świętkową! Jej średnia córka spodziewa się dziecka, no nie? Dziecko przyjdzie opóźnione, pani Kowol...”.

Ale i Piterka niezgorsze ścierwo! Wytłumaczyła sobie wszystko tak, jak jej akurat pasowało. A jednak coś w tym było! Kiedy mianowicie Koziołkowej, której chłop wtedy wracał furmanką z Kędzierzyna, a zasnąwszy na przejeździe, wypadł z wozu i zabił się na miejscu, kiedy, powiadam, Koziołkowej przyśniły się róże i poszła z tego powodu do Piterki, też jej się wkrótce zmarło. A właściwie należałoby mniemać, że róże oznaczają coś pięknego!

Świętkowa też sobie kiedyś kazała przez Piterkę kar-ty ułożyć, a ponieważ to i tak już dwie marki kosztowało, to przy okazji pozwoliła sobie też dać dwie rady na całe życie:

„Ja wam powiem, pani Świętek, co jest najlepsze! Najlepsze, co się może wam przyśnić, to mąka. Krupczatka wyborowa, im bielsza, tym lepszy znak. Mąka oznacza przyrost, wygraną, szczęście w grze. A często w takim śnie pojawia się też jakaś cyfra, którą należy zapamiętać! A potem natychmiast do ko-lektury loteryjnej i kupić ten los. I nie dajcie sobie w żadnym wypadku wmówić przez sprzedawcę innego losu! Wszyscy oni są ze sobą w zmowie i już wiedzą z góry dokładnie, kto wygra. Im bardziej będzie wam odradzał, tym bardziej trzeba upierać się przy swoim numerze! Gwarancja: milion macie już w kie-szeni! Ale to oznacza również szczęście znaleźne.

Dajmy na to, że idziecie ulicą. Trzeba mieć oczy otwar-te i spoglądać cięgiem w ziemię! Naraz zobaczycie tam małą skórzaną teczkę dyplomatkę. Wtedy najlepiej udawać, że się

Page 16: Cholonek

36

nic nie widzi, zwolnić kroku, ostrożnie się obrócić na lewo, na prawo, do przodu i do tyłu, czy ktoś nie widzi, a potem należy rzucić sweter na teczkę, podnieść obie rzeczy i zniknąć w ja-kiejś bramie. Ale bez pośpiechu, bo pośpiech wzbudza podej-rzenia. W bramie najlepiej wyjąć pieniądze z teczki i włożyć spokojnie do majtek. Tam ich nikt nie będzie szukał. Mimo że będzie wam teczki żal, trzeba ją wyrzucić, żeby nie było dowodu, pani Świętek! A teraz położę wam jeszcze szybko parę kart, abyśmy mogły rzeczywistości spojrzeć w oczy, bo przedtem to była tylko spekulacja.

Jeśli pijecie dużo przed snem, będziecie też dużo śnili, a wtedy, pani Świętek, nie jest wykluczone, że przyśni się wam mąka. W życiu wszystko jest przeznaczeniem.

Ale nawet gdyby dziecko miało się urodzić 29 lutego, nie wszystko będzie stracone, bo ogrzanie poświęconego meda-lika nad świecą z Pierwszej Komunii Świętej i przyciśnięcie go do czoła dziecku opętanemu przez diabła jest równie sku-teczne jak chrzest w nagłej potrzebie.

„Nie pozwolę Kowolce na to, o nie!” – powiedziała Świętkowa.

Page 17: Cholonek

37Czarny Stanik z Częstochowy też jej najwyraźniej nie wysłu-chał, żadnego strzykania w krzyżu, żadnego parcia od środ-ka, żadnego napięcia w kroku – Michcia siedziała na szezlon-gu i beczała.

– Pomóż sobie sam, to i  Bóg ci pomoże  – rzekła Świętkowa. – Tu, weź to wielkie pudełko nivea za osiem-dziesiąt fenigów i nasmaruj się! Nivea jest dobra na wszyst-ko, mawiała zawsze ciotka Hejdla.

– Gdzie nasmarować, mamo? – Na dole! Nie udawaj głupiej, normalnie nie wyglądasz

na taką, co upadła na głowę!Michcia podniosła trochę kieckę, ale posmarowała so-

bie niveą obok majtek tylko kawałek brzucha, bo jeśli już musisz się zdecydować, czy słuchać Boga, czy ludzi, wybie-raj zawsze Boga, mówił proboszcz Kozioł na kazaniu. Bo tam na dole nigdy by się nie dotknęła, za nic w świecie. Szóste przykazanie!

Astry to najwdzięczniejsze kwiaty.Gluchowa

Page 18: Cholonek

38

Świętkowa nie stała obok niej. Uchyliła tylko drzwi, jak się należy. – „Ja z moimi córkami zawsze dyskretnie”, powie-działa kiedyś do Pelkowej. „Jeśli moje córki mają swoje in-tymności i te rzeczy, wiecie, jeśli chcą się podmyć, natych-miast wychodzę na dwór lub zamykam drzwi. Jeśli obyczaje i przyzwoitość zanikną w rodzinie, to już koniec, pani Pelka”.

Pelkowie mieszkali na tym samym piętrze co Świętkowie, dokładnie naprzeciwko. Dzieliło ich przepierzenie, którego zazdrościli Świętkom wszyscy, bo na całej ulicy Oślowskiego, gdzie domy zbudowano według schematu F – czerwone mury ceglane, dwa piętra po cztery mieszkania, bez piwnic, płaski dach pokryty smołowaną papą, co było najtańsze – na całej ulicy Oślowskiego nie było takiego przepierzenia obok miesz-kania, a przy tym bez podwyżki czynszu.

Przepierzenie zbudował bez pozwolenia przed mniej więcej dwoma górniczymi pokoleniami niejaki Kowalczyk, Polak z Kongresówki, który z powodu jakiegoś przestępstwa musiał uciekać i został górnikiem. Potem reszta Kowalczyków musiała opuścić mieszkanie, bo on zginął na kopalni. Wtedy wujek Świętka się tam sprowadził, niejaki Jendrella, który zmarł znowu na pylicę. A wtedy Świętek natychmiast się ożenił i wprowadził do mieszkania. Przepierzenie zostało, mimo że zarząd kopalni miał wiele do powiedzenia w spra-wach mieszkaniowych. Na przykład żądano od lokatorów, by co dwa lata na zmianę malowali sień. Podłogę czerwoną far-bą. Mówiono, że to z powodu tych bakcyli. Tak jakby ktokol-wiek mógł nie wiedzieć, że chodzi po prostu o pluskwy! Ale co znaczy ta odrobina farby wobec pluskiew? Wmawianie so-bie, i tyle! Paskudztwo częściowo ginie, to prawda, jeśli wy-starczająco grubo posmarować za listwami przy podłodze. Gdy tylko pluskwa nauczy się latać, natychmiast zwiewa, a wtedy możesz sobie smarować, ile chcesz.

Pelka powiedział: – Gdyby się tak zastanowić i porównać: Ilu ludzi zgi-

nęło do dziś przez robactwo? Nie znam ani jednego. W tym

Page 19: Cholonek

39

wypadku bardziej niebezpieczne są te nowomodne bakcy-le i choroby. A będzie jeszcze gorzej, im więcej Murzynów i Żydów zostawią przy życiu, od których pochodzą te wszyst-kie bakcyle. Niestety, czasem najlepsi ludzie giną przez bak-cyle. Kudlosz, który tu przedtem mieszkał, też. Pewnego pięk-nego poranka, tak z dnia na dzień, bez jakichś szczególnych oznak dostaje się do szpitala i umiera. Nikt nie wie dlaczego. A ja myślę, że to te bakcyle. To był człowiek, ten Kudlosz! Pół fl achy denaturatu wypijał jednym haustem i nic mu nie było.

Od schodów prosto, a potem w lewo mieszkali na dru-gim piętrze ci Königowie, co to on był maszynistą, a naprze-ciwko zaś Wondraszowie, co to on był rębaczem.

– Königowa zgrywa się przed ludźmi jak stara dziwa – powiedziała Świętkowa. – Wymawia słowa jak jaka baronessa i opowiada, że pluskwy od nas do niej przechodzą, a jej chłop od ukąszeń spać nie może, bo ja ponoć wywierciłam małe dziurki w ścianie. Tak jakby maszynista miał delikatniejszą skórę na dupie niż inni ludzie! Ja miałabym być taką idiotką, żeby jakieś dziury w ścianie borować! A po co? Żeby ich smrody się do nas przedostawały i żebyśmy się podusili! Te pluskwy to z pewnością idą od tych chachorów Wieczorków! Kto choć raz w barakach mieszkał, ten ma pluskwy; przechodzą ścierwa przez ścianę niczym wiertarka pneumatyczna, mówię wam!

Co też znowu nie jest prawdą, bo Wieczorki mieszkali pod numerem piątym, w domu zaraz obok. Pośrodku był mur ogniowy. Mury takie są smołowane, a przez smołę nie przej-dzie żadna pluskwa, jeśli nie musi.

Przybyloczka powiedziała, że te pluskwy mogą być rów-nie dobrze od Dralli, bo gdy Dralla pracował jeszcze na szy-bie numer dwa, to pluskwy mu raz wylazły z kieszeni mary-narki, co najmniej setka.

Chociaż z drugiej strony... pluskwy nie są znowu takie straszne! Jeśli człowiek jest czysty, może je utrzymać w ry-zach. W ogóle można powiedzieć, że człowiek czysty jest też pracowity. Na przykład pół roku temu kolej malowania sieni

Page 20: Cholonek

40

przypadła na Jankowskiego. Przyniósł więc z kantyny, która z kopalni otrzymała czerwoną farbę po niższych cenach, od razu kilka wiader więcej, bo co się ma, to się ma, i zaraz po fa-jerancie zaczął u góry malować. Najpierw czyściutko listewki u podłogi. Pozwalał farbie ściekać za listwy, żeby wszystkie pluskwy pozdychały. Potem pociągnął dylówkę, wyrównał dziury kitem szklarskim i na koniec położył klocki i deski, by łatwiej było chodzić. Ale zostało jeszcze trochę farby, więc pomalował parapety okienne. Czerwone z czerwonym zawsze się zgodzi. Pomalował też ramy okienne, żeby zanadto nie od-bijały od reszty. Farbą olejną, która jeszcze została, wymalował wzdłuż sieni piękną lamperię. To na pewno nie zaszkodzi, bo farba olejna się tak nie brudzi jak farba robiona na kleju roślin-nym. Zostało jeszcze trochę farby, więc podwyższył lamperię o parę centymetrów, trzykrotnie, aż doszedł do sufi tu. Sufi tu nie chciał malować, bo to nie bardzo pasuje, sufi ty na czer-wono. Resztą farby wypacykował drzwi Pelce. Naturalnie za jego zgodą, jego baba nie miała tu nic do powiedzenia. Pelka wlał mu za to parę sznapsów, a potem zaczęli obaj malować. Najpierw drzwi Wondrasza, który też im nalał kilka głębszych, a potem drzwi Świętkowej, bo o sobie uczciwy człowiek myśli na końcu. Ponieważ u Pelki parapety, ramy i drzwi między po-kojami też już były wytarte, więc wszystko pomalowali, a far-bie ciągle nie było końca. Pomalowali więc Pelce ściany pięk-nie na czerwono, a gdy Pelkowa zaczęła beczeć, wypędzili ją na dwór. Dzieci były całe czerwone, bo czegóż się można po takich smarkaczach spodziewać? Smarowały po ścianach, gdy matki nie było, i w ogóle używały sobie. Farby wystarczyłoby jeszcze na drzwi Königów, ale tu już czuwała Świętkowa, aby Königowa nie odniosła jakiejś korzyści z Jankowskiego. O pół-nocy Pelka z Jankowskim zasnęli, a resztą farby Jankowski wysmarował następnego dnia latrynę od zewnątrz, od we-wnątrz i sedes, a Świętkowa umyślnie nie powiedziała o tym Königowej. Sądząc po odcisku tyłka, musiała to być Königowa, która się tam przykleiła. I słusznie się stało!

Page 21: Cholonek

41

Z farby, która pozostała, mógł jeszcze Jankowski swo-bodnie całą izbę wymalować, dobrze to wyglądało. Kiedy in-kasent przyszedł odczytać zużycie prądu, od razu powiedział, że to jest najpiękniejsze piętro na całej ulicy Oślowskiego.

W piątym szybie pracował kiedyś pewien Austriak.  – Austriacy – mówiła Świętkowa – noszą siano na ple-

cach, bo nie mogą sobie pozwolić na ręczne wózki. – Ten też się pomylił i kupił parę wiader za dużo tej farby. Wymalował na czerwono nawet sufi t, stół kuchenny, stołki, kredens, w ogóle wszystkie meble, a na koniec nawet wiadro. Ale właściwie nie można było powiedzieć, żeby to jakoś źle wyglądało.

Tu, na ulicy Oślowskiego każda rodzina miała swój wó-zek ręczny. A w ogóle to już po samym wózku można poznać, z kim się ma do czynienia. I czy właściciel wózka ma o sobie dobre mniemanie, czy nie. Czy wózek łatwo i elegancko bie-rze zakręty, bo jest zadbany i dobrze nasmarowany, czy też kle-koce i obciera dyszel, koła ma jak jaja i nie daje się popchnąć w żadnym kierunku. Brakuje mu szprych, ma obluzowane czy też wylatują na każdym kroku? Wszystko to ma swoje znacze-nie. U Świętków wszystko było w porządku. Dyszel siedział na sto dwa! Jankowski wymalował wózek pięknie na czerwono i zrobił u góry biały szlaczek dla ozdoby. Mimo że brakowało mu palca. Z powodu tego przeklętego karbidu! Pierwszy ojciec Świętkowej, Kotyrba, nawet umarł przez ten karbid. Ściślej: z powodu karbidu! Wtedy, w okresie wielkiej biedy, gdzie lu-dzie nie mieli co jeść, Kotyrba chciał z wiadrem karbidu prze-kroczyć granicę, bo w Bielszowicach gospodarze dawali za to słoninę i mąkę. I był akurat w środku Czerniawki, wiadro na głowie (Czerniawka była najwyżej metr pięćdziesiąt głęboka, a Kotyrba miał metr siedemdziesiąt jeden), kiedy niemieccy celnicy do niego wygarnęli, strzał prosto w głowę, a woda za-gotowała się w tym miejscu jak wulkan. Pomyślcie tylko, ile było tego karbidu!

Polacy odstrzeliwali mniej ludzi. Ale o tym każdy mó-wił co innego: Zając twierdził, że to dlatego, iż są porządniejsi

Page 22: Cholonek

42

i że żal im każdego. Pelka mówił, że to dlatego, iż nie mają precyzyjnej broni i nie potrafi ą celować. On sam miał kie-dyś polski karabin, zupełnie nowy, a na trzeci dzień już mu się muszka chwiała. – Nie ma broni nad niemiecką – mówił Pelka. – Każdym strzałem kładziesz jednego. Powiadam, naj-lepszy jest mauzer. Poczekaj! Jak tylko chłopcy dorwą się tu do rządów, niech mi tylko spluwę dadzą, a ja już zrobię po-rządek w Porębie.

Kiedy Kotyrba już nie żył, matka Świętkowej wyszła za niejakiego Borowskiego, który miał jedną nogę dłuższą, a jed-ną krótszą. Z zawodu kowal, żona go odumarła. Będąc wdową z pięciorgiem dzieci, musiała być zadowolona, że ją w ogóle ktoś chce. Pięcioro dzieci potrafi swoje zeżreć, a krótka noga nikomu nie przeszkadza. Dzieci Kotyrby nie przywiązały się jednak do starego Borowskiego. Dopiero na łożu śmierci jed-na z córek Kotyrby przez pomyłkę odezwała się do niego: „oj-cze!”. Teresa zawsze mówiła do niego „wy”. Tutaj, z górnego okna sieni domu numer trzy, można było go dawniej oglądać, jak regularnie niczym zegarek kuśtykał o piątej ulicą w dół. Szedł na pole przy Czerniawce. Było to około fajerantu, który jeszcze z dawniejszych czasów siedział mu w kościach, pora, by usiąść i zapalić fajkę. Na polu było takie miejsce, gdzie daw-niej on i  jego pierwsza żona urządzili ogród, stała tam jesz-cze ławka, jak za dawnych czasów. Usiadł i spoglądał jednym okiem w stronę Bielszowic, gdzie żyły jeszcze dwie jego sio-stry. Jedno oko jest lepsze niż żadne, to drugie stracił przed dwudziestu laty od przelatującej iskry. Słońce zachodziło za laskiem Gwidona. Co roku pojawiały się astry, zasadzone jesz-cze przez jego żonę, a on spulchniał palcem wskazującym zie-mię i wycierał go o spodnie.

– Nasz drugi ojciec ma dobrą rękę do kwiatów – mó-wiła Świętkowa. – Co zasadzi, to rośnie. Istnieją ludzie, któ-rzy sypią nawóz i wychodzą ze skóry, by mieć piękny ogród, a tymczasem nic im nie chce rosnąć. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje. – Co roku w marcu przychodził z pestkami

Page 23: Cholonek

43

słoneczników w kieszeni, rozsypywał je na ziemi i zasypy-wał butem. Rosły, a on wyrywał słabe pędy, zostawiając moc-ne. Z jedenaściorga dzieci pozostało mu pięcioro, wliczając w to Paulka. Ten był mocny jak koń. Niejaki Kudlik przyniósł z Rosji wiadomość, że Paulka widział tam na stacji rozrzą-dowej w Witebsku. Widocznie wcale nie poległ, jak to opo-wiadali Borowskiemu! Opis się zgadzał: podobny do niedź-wiedzia, łapy jak koła młyńskie, a pod litewką skrzypki, jak dawniej. Chętnie grał na skrzypkach. Nie grał szybko, ale gdy tak sobie usiadł i zagrał od ucha, to zawsze się rozpła-kał. W Witebsku – mówił Kudlik – niósł worek kartofl i na plecach, sadzeniaków. Ale potem zginął mu z oczu, bo przez stację przejeżdżał pociąg towarowy i Paulek musiał do nie-go wskoczyć.

– Po co te kartofl e? – pytał Borowski. Prawdopodobnie chciał je tam zasadzić. Stary Borowski ciągle jeszcze mieszkał tam, gdzie prze-

byli razem trzydzieści lat i gdzie przed nim mieszkał Kotyrba z żoną: jedna izba, komora i kuchnia, trochę poniżej ziemi, tak że podczas deszczu woda wlewała się przez drzwi. Ściany też były wilgotne, no i grzyb. Borowski wciąż był bardzo zręczny i pod kuchennym stołkiem dopasował sobie kawałek drew-na, by mógł na nim wygodnie postawić swoją krótszą nogę. Chleb trzymano w blaszanym pudle, by go myszy nie zjadły. Na zewnątrz używał laski, jedynej rzeczy, jaką odziedziczył po ojcu, ale za to z dobrego drzewa! Latem i zimą nosił bara-nicę. Z czasem zrobiła się wewnątrz równie czarna jak z ze-wnątrz. W lecie, podczas upałów, nosił ją więcej przekrzywioną do tyłu, w zimie podczas mrozów wbijał ją na czoło i na uszy. Gdy wieczorem kładł się spać, a nie było zimno, zdejmował ją i kładł na dylówce obok łóżka. Chorował na artretyzm i ła-two mógł wywrócić fl aszkę wódki, bo źle ręką celował, wolał więc butelkę wkładać do baranicy.

Porządny łyk spirytusu, kiedy się człowiek obudzi, za-bija wszystkie bakcyle, ogrzewa i czyści wewnątrz. Spirytusu

Page 24: Cholonek

44

mógł sobie kupić z renty. Wtedy do obiadu nie potrzebował niczego, z wyjątkiem kawałka suchego chleba, rozmiękczo-nego w wodzie, a wieczorem ciepła zupa. Borowski był tyl-ko raz w życiu chory, w osiemdziesiątym szóstym roku życia, przez trzy godziny, potem umarł. Ale wtedy już wiedział, gdy tylko rano wstał i nie miał apetytu na gorzałkę: z jego ojcem było to samo. Tego dnia Borowski już nawet nie wstał, wło-żył tylko czystą koszulę do trumny, przykrył sobie twarz ba-ranicą i zamknął oczy na wieki.

Tego dnia przyszła do Świętkowej siostra i powiedziała: – Chodź no do starego Borowskiego, jeśli masz trochę

czasu, bo umarł. Musiał mieć piękną, szybką śmierć, bo wczo-raj jeszcze był na chodzie. Poszłam tam i chciałam mu wody w konewce zanieść, bo z powodu tego artretyzmu nie mógł w ostatnim czasie utrzymać konewki w rękach. Włożył czy-stą koszulę i przykrył sobie twarz baranicą, może to i lepiej dla niego. Boroczek!

– Jezus Maria, biedny Borowski – powiedziała Święt-kowa i zaczęła szlochać. – Musiało się to akurat dzisiaj zda-rzyć, kiedy jest targ? Leć na dół, Michcia, i zapytaj Przyby-loczki, czy ci może pożyczyć tę czarną suknię Lucy. Powiedz, że starzyk umarli. Hejdla, ty masz ciemnomodrą kieckę, ta też pasuje. Ja sobie dziś wieczorem odpruję ten biały szla-czek z mojej czarnej sukni. Czy ojciec miał do mnie jakiś in-teres, gdy umierał?

– A co ze mną? – Tekla, mając te swoje trzynaście lat na karku, uderzyła w  lament. – Żadnej sukni dla mnie? Ja mam z gołą dupą siedzieć w domu, kiedy tak lubię chodzić na pogrzeby?

Z bekiem poleciała do komory i zaciągnęła zasłonę. – Weź sobie moją starą czarną kieckę. Idź do Słupiny,

niech ci ją opnie szpilkami i przejedzie po tym żelazkiem. Dam jej za to coś z naszego ogródka. A załóż majtki, żebyś nas nie zblamowała przed tą, wiesz, jaka ona jest? Mówi po-tem, że nie mamy co na tyłek włożyć.

Page 25: Cholonek
Page 26: Cholonek

Janosch (ur. 1931), popularny na świecie autor i ilustrator książek dla dzieci, w le-gendarnej już powieści Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny w drapieżny i grotesko-wy sposób opisał krainę swojego dzieciństwa, które przeżył w małej robotniczej osadzie na peryferiach Zabrza. Nieprawdopodobne anegdoty, czarny humor, duch sowizdrzalskiej opowieści połączony z empatią dla bohaterów i zmysłem obserwacji składają się na obraz świata przesyconego magiczną aurą i opisywanego z bezlitosną czułością. Z tragicznych ludzkich losów i nieszczęść nierzadko głośno się śmiejemy, pisarz egzorcyzmuje bowiem koszmary satyrą i absurdem.Do czasu ukazania się Piątej strony świata Kazimierza Kutza Cholonek pozostawał jedyną wielką powieścią o Śląsku, powieścią najprawdziwszą – i najzabawniejszą.W pierwszym polskim wydaniu (1974) powieść została ocenzurowana i dopiero w tej edycji fragmenty opowiadające o „wyzwoleniu” Śląska i wyczynach Armii Czerwonej ukazują się po raz pierwszy.

To diabelsko zabawna książka o krainie dzieciństwa słynnego dziś w świecie Ślązaka, który wyjechał do Niemiec w 1945 roku. Wydana w Polsce nieomal czterdzieści lat temu, jest cichą biblią humorystów. Opisuje życie śląskiego lumpenproletariatu w latach 30. w małej robotniczej osadzie nieopodal ówczesnej granicy polsko-niemieckiej, tak że można ze śmiechu spaść z krzesła. Książka jest arcydziełem, a Janosch ojcem literatury górnośląskiej.

Kazimierz Kutz

Patronat honorowyMałgorzata Mańka-Szulik

Prezydent Zabrza

Phot

o by

Vol

ker S

kier

ka

Cena detal. 36,90 zł

Janosch_Cholonek_okl_druk.indd 1Janosch_Cholonek_okl_druk.indd 1 2011-08-23 10:49:242011-08-23 10:49:24